WSPÓŁPRACA ASYMETRYCZNA
PRZEDMOWA
Długo zastanawiałem się nad tytułem tej przedmowy. Jakim słowem najtrafniej oddać twórczy
proces, którego efektem jest niniejsza książka? Jak opisać niezwykłe, by nie rzec
„ekscentryczne”, przedsięwzięcie literackie, tworzone przez pisarza i medyka sądowego?
Wybrawszy w końcu wyraz „współpraca”, natychmiast zrozumiałem, że on sam nie wystarcza
i trzeba opatrzyć go uściślającą przydawką. Dlaczego? Otóż istotą współpracy jest wymiana
dóbr, relacja symetryczna. Tymczasem moja współpraca z doktorem Jerzym Kaweckim była
skrajnie asymetryczna. Przez jedenaście lat zabierałem czas komuś, kto cierpi na jego
nieustanny deficyt, a odwzajemniałem się jedynie podziękowaniami w posłowiu do kolejnych
książek. Fraza „współpraca asymetryczna” dobrze oddaje całe lata mojej zawodowej
znajomości z niezwykłym człowiekiem.
Z doktorem Jerzym Kaweckim zapoznał mnie w grudniu 2003 roku mój szwagier
Przemysław Skoczek, dziś adwokat, wówczas prokurator z Prokuratury Rejonowej dla
Wrocławia-Starego Miasta. Podczas wielu różnych rodzinnych okazji opisywał mi osobę
i znakomite kompetencje tego medyka sądowego, z którym miał częste zawodowe kontakty.
Zauważywszy w dwóch moich powieściach: Śmierć w Breslau i Koniec świata w Breslau
pewien niedostatek materii medyczno-sądowej, Przemek postanowił zapoznać mnie
z Kaweckim. Znał bowiem moje pisarskie plany i wiedział, że prędzej czy później przyda mi
się konsultacja z zakresu medycyny sądowej. Był poza tym pewien, że życzliwy doktor
podzieli się ze mną cząstką swojej wiedzy. Przewidywania szwagra sprawdziły się co do joty
i za tę inicjatywę bardzo mu jestem wdzięczny.
Na pierwszym spotkaniu w prosektorium zapytałem medyka, czy mógłbym kiedyś
uczestniczyć w sekcji zwłok. Zgodził się bez wahania i owo „kiedyś” ustalił w bardzo bliskiej
czasowej perspektywie.
Mroźne przedpołudnie drugiego stycznia 2004 roku pamiętam w najdrobniejszych
szczegółach. Wtedy to przeżyłem swoistą inicjację – przekroczyłem granicę pomiędzy
wyobrażeniami a rzeczywistością. Sprawdziłem, jak naprawdę wygląda medyczne oblicze
śmierci, które do tej pory opisywałem wyłącznie na podstawie filmów, książek i własnej
imaginacji.
Był piątek, zwykły dzień pracy pomiędzy świętem Nowego Roku a wolną sobotą. Prawie
wszyscy pracownicy Zakładu Medycyny Sądowej wrocławskiej Akademii Medycznej wzięli
tego dnia urlop. W ponurym gmachu z czerwonej cegły przy ulicy Mikulicza-Radeckiego
były tylko dwie osoby: laborant sekcyjny oraz legendarny medyk sądowy.
– Nie jadł pan zbyt dużo na śniadanie, mam nadzieję? – wysoki szpakowaty mężczyzna
przywitał się ze mną z tajemniczym uśmiechem.
– Wypiłem tylko jedną kawę – odparłem zgodnie z prawdą.
– To po sekcji wypije pan drugą, a teraz – lekarz wskazał dłonią oszklone drzwi
prosektorium – zapraszam na salę! Jako mój asystent będzie pan notował wszystko, co mówię,
dobrze? Wszyscy wzięli dziś wolne!
Ta sekcja zwłok była dla mnie niezwykle ważnym doświadczeniem z dwóch powodów –
pisarskiego i filozoficznego. Jako literat poznałem w najdrobniejszych szczegółach sytuację,
która w gatunku przeze mnie uprawianym jest niemal kanoniczna. Sceneria prosektorium
i biologiczna rzeczywistość śmierci to nieodzowne elementy kryminalnego świata.
Opisywanie ich na podstawie własnych wyobrażeń albo internetowych zdjęć uważałem za
oszustwo wobec moich czytelników. Od drugiego stycznia 2004 roku już nigdy ich nie
oszukałem.
Poza tym szczegółowe badanie zmarłego było dla mnie ważnym doświadczeniem
filozoficznym, ukazało bowiem w zimnym naukowym świetle przeraźliwą marność
egzystencji. Ujrzałem dramat ludzkiego istnienia i uświadomiłem sobie zasadność wskazówki
wszelkich mędrców i pustelników – memento mori.
Po mojej medyczno-sądowej inicjacji siedziałem długo w niewielkim gabinecie
Kaweckiego, zawalonym książkami, aktami sądowym, kartonowymi teczkami oraz
przedmiotami o nie znanym mi przeznaczeniu. Papierosowym dymem i mocną kawą starałem
się zniwelować prosektoryjne miazmaty. Doktor był gościnny i uprzejmy. Wyczerpująco
odpowiadał na moje pytania. Przy pożegnaniu zapewnił mnie, że mogę zawsze liczyć na jego
konsultacje.
I tak się wszystko zaczęło. Kolejne książki, kolejne porady, kolejne korekty.
W czasie pisania zawsze budziły się we mnie wątpliwości wymagające konsultacji Jerzego
(krótko po naszym zapoznaniu zaproponował mi przejście na „ty”). Zapisywałem je
nieodmiennie „zapytać JK”, po czym oznaczałem w tekście na żółto. Był pierwszym
człowiekiem, do którego dzwoniłem po skończeniu powieści. Zgadzał się na natychmiastowe
spotkanie. Często tego samego dnia zjawiałem się w przesiąkniętym charakterystyczną wonią
poniemieckim gmachu Zakładu Medycyny Sądowej. Tam, w tak zwanym pokoju socjalnym,
siadaliśmy – nieodmiennie przy papierosie i kawie sypanej – po czym otwierałem laptopa
i szukałem owych żółtych notek w komputerowym dokumencie. Czytałem Jerzemu wątpliwe
fragmenty, a on natychmiast je poprawiał. Nigdy nie był zadowolony ze swoich korekt,
cyzelował niezmordowanie, przestawiał wyrazy, nadawał im naukową precyzję i logiczną
zwartość. Dziś wiem, że z literackiego konsultanta nieświadomie zamieniał się w biegłego
sądowego. Budował w myślach i w słowach ekspertyzy, które zadowolą najbardziej
wymagającego sędziego. Ja oczywiście takim arbitrem nie byłem i musiałem powstrzymywać
zapędy Jerzego.
– Słuchaj, Jurek, ja tak nie mogę napisać – usprawiedliwiałem się przed nim. –
„Osełkowata rana” albo „cechy przyżyciowości” to terminy techniczne, a ja piszę powieść!
Uśmiechał się wtedy i kazał mi czytać mutatis mutandis ostateczne wersje. Krzywił się
nieco, słuchając opisów pozbawionych fachowego żargonu, skupiał się na ich merytorycznej
poprawności. W końcu kiwał głową, dając całemu passusowi swoje placet. Przechodziliśmy
do następnego fragmentu – i tak mijały minuty i godziny.
Mijały i lata. Pod koniec ich pierwszej dziesiątki sporo się zmieniło – przede wszystkim
nasze miejsce spotkań i konsultacyjne obyczaje. Teraz najczęściej spotykamy się w moim
mieszkaniu przy kawie z ekspresu, ciastkach (obaj rzuciliśmy palenie, przez co wzmógł się
w nas pociąg do słodyczy) oraz przy wodzie mineralnej, koniecznie gazowanej, bo innej nie
pijemy, ani mój gość, ani ja sam. Nasze rozmowy zamieniają się często w kilkugodzinne,
zupełnie oderwane od aktualnej powieści maratony, w których oczywiście Jerzy jest
ekspertem, a ja zachowuję się jak rasowy dociekliwy dziennikarz – drążę szczegółowe kwestie
i wszędzie szukam literackich inspiracji.
I właśnie te spotkania przy kawie stały się zarzewiem pomysłu na książkę, którą masz
teraz, Drogi Czytelniku, przed oczami. Pewnego dnia Jerzy Kawecki zdradził mi, że
skrupulatnie gromadzi materiały (akta, zdjęcia, notatki, ekspertyzy) ze spraw, w których
wystąpił jako biegły sądowy, i że chciałby je kiedyś opisać, pewnie na emeryturze.
Zaciekawiony poprosiłem, by opowiedział jedną z historii. Mówił w sposób
zdyscyplinowany, bez zbędnych ozdobników, nie licząc kilku wtrętów humorystycznych
o zdecydowanie czarnym zabarwieniu. Słuchałem w milczeniu. Zaciekawienie zamieniło się
w fascynację.
– Ty chcesz z tym czekać do emerytury?! – krzyknąłem, kiedy skończył. – Napiszmy to
zaraz, wspólnie!
I tak powstała niniejsza książka. W maju i w czerwcu 2014 roku Jerzy Kawecki odwiedzał
mnie prawie w każdą sobotę o ósmej rano. Przynosił akta i przerażające zdjęcia. Opowiadał
o zbrodniach i o swojej pracy. O cięciach sekcyjnych, wyjmowaniu mózgu, szukaniu
pocisków w czaszkach i wśród gnilnego płynu zalegającego w jamie ciała, zwanego przez
medyków barszczem. Nasze sobotnie spotkania stały się takim rytuałem, że zostawiły ślad
w tej książce. Stworzyliśmy ją wspólnie, ale nasza współpraca znów okazała się asymetryczna,
tym razem tylko w sensie czasowym. Na początku porządnie napracował się Jerzy. To on
zgromadził wszystkie materiały dotyczące wielu wstrząsających i spektakularnych spraw (co
wcale nie było łatwe, zważywszy na „twórczy bałagan” panujący w jego ogromnym
archiwum, założonym niemal czterdzieści lat temu i wciąż wzbogacanym i uzupełnianym).
Następnie owe sprawy przez wiele godzin dokładnie i cierpliwie mi relacjonował. Nie bez
znaczenia jest ten ostatni przysłówek. Bywało bowiem tak, że nie pozwalałem mu dokończyć
zdania i natychmiast domagałem się wyjaśnień, bo jakieś sformułowanie budziło moje
wątpliwości. Jerzy, objaśniwszy wszystko niecierpliwemu laikowi, wracał z olimpijskim
spokojem do przerwanego wątku i rozwijał go aż do mojej kolejnej ingerencji. Dostarczał mi
zatem tworzywa gotowego do literackiej obróbki, klasyfikował i przedstawiał
w chronologicznym porządku i w logicznej koherencji wiele spraw, z których ja wybrałem
dwanaście do dalszego opracowania.
Dalsza część pracy spadała na mnie. Nie znaczy to, że Jerzy był bezczynny. Wciąż
kontrolował tę książkę in statu nascendi, czyli czytał na bieżąco, uzupełniał i korygował.
Trwał w pełnej gotowości pod telefonem, bo nie było lipcowego i sierpniowego dnia tego
roku, bym go nie zarzucał pytaniami i wątpliwościami. Bywało, że w tle naszej rozmowy
słyszałem szum bałtyckich fal lub lotniskowe gongi i wezwania spóźnionych pasażerów do
odlotu. Zniecierpliwienia w jego głosie nie usłyszałem nigdy.
Moje zadanie sprowadzało się więc do opisania tych historii w zmienionych (czasowo,
przestrzennie i fabularnie) okolicznościach. Dlaczego je zmieniałem? Aby nie naruszyć dóbr
osobistych ludzi, którzy w bohaterach tych – że tak powiem – reportażowych opowiadań
mogą rozpoznać siebie, swoich bliskich czy znajomych. Co jest zatem prawdą w książce
Umarli mają głos, a co zmyśleniem? Prawdą są tragiczne zdarzenia (zabójstwo, gwałt,
samobójstwo) i szczegółowo opisane obrażenia zwłok będące ich skutkiem. Autentyczny jest
sposób postępowania doktora Kaweckiego i poszczególne etapy jego pracy nad wyjaśnieniem
tych zagadek*
aż do ich rozwiązania nie pozostawiającego sądowi żadnych wątpliwości.
Prawdziwe są hipotezy i ekspertyzy Jerzego, do których dochodził przy stole sekcyjnym.
Były przełomowe w danym śledztwie albo miały decydujące znaczenie dla czynności
procesowych, a w konsekwencji dla skazania sprawcy bądź uniewinnienia niesłusznie
podejrzanej osoby. A co jest tutaj deformacją i zmyśleniem? Nazwiska, imiona, miejsca i daty
popełnienia zbrodni. Czasami, kiedy i ten kamuflaż wydawał mi się mało skuteczny
(zwłaszcza w wypadku głośnych spraw), musiałem tworzyć fikcyjne wątki – i główne,
i poboczne. Po napisaniu książki pozostało mi to, co zawsze: konsultacje z ekspertami, tym
razem z prawnikami, specjalistami w zakresie procedury karnej. Życzliwej i fachowej porady
w kwestii procedury sądowej udzielił mi wiceprezes Wrocławskiego Sądu Okręgowego sędzia
Marcin Sosiński, zaś w kwestii procedury przygotowawczej – prokurator Krzysztof Ostrejko
z Prokuratury Rejonowej dla Wrocławia-Krzyków Wschód. Obu im składam w tym miejscu
najserdeczniejsze podziękowania.
Po tych wszystkich wyjaśnieniach pozwolę sobie na osobiste wyznanie. Jeszcze niedawno,
wbrew czytelniczym fascynacjom i rynkowym tendencjom, lekceważyłem literaturę faktu jako
moją pisarską przestrzeń. Uważałem, że życie nie niesie żadnych interesujących historii do
opowiedzenia, że są one banalne i przewidywalne. Zmieniłem mój pogląd po
wielogodzinnych rozmowach z człowiekiem, który rozumie mowę umarłych. Okazało się, iż
opowiadane przez nich historie mogą być fascynujące.
Oddajmy im teraz głos.
Marek Krajewski
Wrocław, 21 października 2014 r.
* Poza jedną z nich, która pozostała nie wyjaśniona do dziś.
I
CMENTARNA BESTIA
Nikt z wrocławian nie przypuszczał, że tego piątkowego wieczoru dwudziestego listopada
1987 roku w ich mieście objawi się cmentarna bestia. Ludzie oglądający Dziennik
Telewizyjny wpatrywali się niechętnie w nalane twarze partyjnych aparatczyków, którzy
opisywali kolejne etapy „wdrażania” reformy gospodarczej. Jedni widzowie złorzeczyli
generałowi Kiszczakowi chełpiącemu się niedawnym aresztowaniem Kornela Morawieckiego,
przywódcy Solidarności Walczącej. Inni wietrzyli zmiany polityczne, których symbolem
miała być rzecznik praw obywatelskich profesor Ewa Łętowska. Większość siedziała obojętnie
przed ekranem w oczekiwaniu na koniec dziennika i kolejny odcinek serialu komediowego
Zmiennicy. W hotelach robotniczych lała się marna wódka Bałtyk, w akademikach bułgarskie
wino Mechandijsko. Deszcz ze śniegiem ciął ukośnie w słabym świetle ulicznych latarń.
Półmrok spowijał miasto. Dolarowe prostytutki wkładały najlepszą bieliznę. Taksówkarze
i właściciele melin zacierali ręce, licząc na dobry zysk. Zapowiadał się wieczór pełen wrażeń.
* * *
Przed godziną dwudziestą drugą motorniczy przegubowego tramwaju numer czternaście
kończył swój ostatni kurs. Jeszcze tylko powrót do zajezdni na Krzykach i fajrant. Nie
przyglądał się zbyt uważnie nielicznym pasażerom. Przesłuchiwany później przez milicję,
pamiętał dobrze hałaśliwych punków i starą kobietę w chustce na głowie. Wszyscy oni
wysiedli na przystanku przy osiedlu Różanka. Na kolejnym, tuż koło cmentarza
Osobowickiego, wysiadł ostatni pasażer. Niepozorny mężczyzna z podłużną brezentową torbą
na ramieniu. Brezent z kilku stron był mocno napięty, zupełnie jakby w środku znajdowały
się narzędzia, których trzonki wybrzuszały materiał. Motorniczy uznał, że jest on pewnie
pracownikiem jednego z wielu pobliskich prywatnych zakładów kamieniarskich.
W zmęczonym umyśle tramwajarza nie zrodziła się nawet najmniejsza wątpliwość, że o tej
godzinie żaden zakład kamieniarski już nie pracuje.
* * *
Mężczyzna wysiadł z czternastki i poszedł w stronę ulicy Łużyckiej. Nie chciał wchodzić na
cmentarz ani bocznym wejściem, ani tym bardziej głównym. Wolał przedostać się przez mur.
Był bardzo zwinny i robił to już kilkakrotnie. Rozejrzał się uważnie dookoła. Nikogo. Cisza.
Bezruch. Nawet przestało padać. Nie dbał o to, że na mokrym śniegu jego podeszwy zostawią
odciski. Do rana i tak wszystko zdąży stopnieć.
Błyskawicznie wbiegł pomiędzy drzewa rosnące tuż przy murze. Świetnie wyćwiczonym
ruchem przerzucił na drugą stronę torbę. Dobrze wymierzył – nie upadła na żaden grobowiec,
ale bezgłośnie wryła się w miękką ziemię. Podskoczył i złapał się obiema rękami betonowej
krawędzi. Musiał być wygimnastykowany, bo podciągnął się szybko i czubkiem prawego
buta zahaczył o mur. Po dwóch sekundach był już na terenie cmentarza.
Zarzucił torbę na ramię i szybko ruszył alejkami w stronę grobu, który upatrzył sobie już
kilka dni temu. W miarę jak oddalał się od latarń stojących przy ulicy Łużyckiej, zanurzał się
w coraz głębszą ciemność. Nie chciał zapalać latarki. Nie, jeszcze nie teraz. Znał dobrze ten
cmentarz. Mógłby dojść wszędzie z zamkniętymi oczami.
Po pięciu minutach marszu znalazł się przy świeżo usypanym grobie. Upewnił się. Tak,
dobrze trafił. Kobieta, urodzona w 1936 roku, pochowana tydzień temu. Nie pamiętał jej
imienia. Nie było mu potrzebne. I tak będzie się do niej zaraz zwracał różnymi
pieszczotliwymi zdrobnieniami.
Zapalił duży wędkarski reflektor. Zdjął kaszkiet, zwinął go w rulon i schował do kieszeni
kurtki. Na głowę założył górniczą latarkę czołową. Nie obawiał się, że światło zaalarmuje
służbę cmentarną czy też nocnych stróżów. O tej godzinie na ogromnym, ponad-
pięćdziesięciohektarowym terenie cmentarza Osobowickiego jedyną żywą duszą była jego
własna. O ile w ogóle miał duszę.
Zerwał z grobu wieńce i więdnące kwiaty. Ułożył je porządnie na środku alejki, formując
z nich spory stos. Drut wystający ze sztucznych kwiatów rozciął mu skórę dłoni. Nie przejął
się tym. Na własnej skórze przekonał się, że opowieści o trującym jadzie zwłok są mocno
przesadzone. Rozpiął brezentową torbę, wyjął narzędzia. Plunął w dłonie, zatarł je, chwycił
łopatę i zaczął rozkopywać grób. Po dwóch kwadransach – cały drżący od ekscytacji i mokry
od potu – poczuł pod stopami wieko trumny.
Wtedy sięgnął po siekierę. Uderzył, mrużąc nieco powieki, by ochronić oczy przed
drzazgami i szczapami.
Ułamał deskę i zobaczył to, o czym marzył. Nogi. Sięgnął po latarkę i oświetlił je
dokładnie. Czarne szpilki, cieliste rajstopy i czarna sukienka w białe i beżowe łezki, która tuż
nad kolanami układała się w fałdy. Zadrżał, kiedy zsuwał z jej stóp buty. Był już bardzo,
bardzo blisko.
* * *
Rajmund Wiśniewski wstał z wersalki i spojrzał na budzik. Była godzina szósta. Noc w końcu
minęła. Policzył głośno. To już siódma prawie bezsenna noc po pogrzebie jego żony Lucyny,
którą w pięćdziesiątym pierwszym roku życia strawił rak narządów rodnych. Podszedł do
okna. Z wysokości siódmego piętra spojrzał na osiedle Popowice. Nowy dzień nawet nie
zabłysnął na horyzoncie. Jego zapowiedź niósł jedynie stukot butelek z mlekiem dochodzący
z klatki schodowej.
Godzinę później Wiśniewski wysiadał z malucha pod cmentarzem Osobowickim. Było
jeszcze ciemno, gdy stanął nad grobem żony i zaczął jej cicho opowiadać o swojej tęsknocie
i nie przespanej nocy.
W miarę jak się rozjaśniało, wzrastał w nim niepokój. Zauważył, że wieniec od niego
i dzieci jest odwrócony i całkiem zakrywa szarfę z napisem „Kochanej Mamusi i Żonie”.
Spojrzał na inne. Dwa z nich – jeden od teściowej i jeden od koleżanek zmarłej – leżały
przekrzywione, rzucone na grób w nieładzie. Nie była to wina grabarzy. Pamiętał, jak równo
i dokładnie je układali. Pamiętał też dobrze, że ubijali i wyrównywali boki świeżo usypanego
grobu. Teraz były nierówne, a wokół miejsca pochówku walały się grudy ziemi.
Wiśniewskiemu zakręciło się w głowie. Wypluł niedopałek na wilgotną ziemię i ukucnął.
Czuł straszliwy lęk, że grób jest pusty. Że wszystkie najintymniejsze wyznania, które – jak
sądził – wyjawia od tygodnia zmarłej żonie, tak naprawdę kieruje do nikogo.
Wstał i szybko ruszył w stronę biurowych budynków obok głównej alei cmentarza. Każda
sobota była w Polsce od sześciu lat dniem wolnym od pracy. Ale nie dla służby cmentarnej.
Śmierć nie wybiera dnia ataku. Ona pracuje zawsze.
* * *
Na początku grudnia 1987 roku wieść o rozkopanym grobie jako zwykłą plotkę przyniósł do
Zakładu Medycyny Sądowej wrocławskiej Akademii Medycznej pewien prokurator. Nikt się
tą informacją specjalnie nie ekscytował. Ludzie zwani hienami cmentarnymi, rozgrzebujący
groby w poszukiwaniu kosztowności, działali od zamierzchłych czasów. Poszukiwacze
skarbów, do których – mimo całego moralnego obrzydzenia – można by ich porównać, byli
codziennością we Wrocławiu i na całym Dolnym Śląsku. Nikt nie przypuszczał, że tego
sprawcę motywuje zupełnie co innego.
* * *
Dziesiątego grudnia podjęto w Prokuraturze Rejonowej Wrocław-Psie Pole decyzję
o ekshumacji zwłok Lucyny Wiśniewskiej. Następnego dnia na cmentarzu zebrało się sporo
osób. Psycholog policyjna uspokajała wdowca, który cały drżał i nie chciał odejść od grobu.
Milicjanci rozglądali się wokół podejrzliwie, gotowi w każdej chwili rozgonić
przypadkowych gapiów. Prokurator spojrzał na zegarek, potem na grabarzy i dał im znak.
Zaczęli kopać.
Sześćdziesiąt metrów dalej szedł kondukt żałobny. Towarzyszący bliskiemu w jego
ostatniej drodze nagle znieruchomieli. Doszedł ich potworny krzyk boleści. Krzyczał jakiś
mężczyzna. Pokiwali głowami i poszli dalej. W końcu byli na cmentarzu.
* * *
Osiem dni później doktor Jerzy Kawecki zaparkował dużego fiata przy ulicy Mikulicza-
Radeckiego. Przed czekającą go sekcją zwłok czuł pewien irracjonalny niepokój. Śmierć była
mu codziennością, na jego stole sekcyjnym leżało wiele ofiar gwałtów, samobójstw
i brutalnych morderstw. Widział zwłoki rozczłonkowane, zgniłe i nadjedzone przez zwierzęta.
Nigdy jednak nie widział ciała, które już po zgonie byłoby obiektem seksualnego pożądania,
a takie przypuszczenia nieodparcie się nasuwały i doktorowi, i jego kolegom z Zakładu
Medycyny Sądowej. Dzisiaj nadszedł czas, by tę hipotezę zweryfikować. Dzisiaj należało
dopuścić do głosu kobietę, której los być może nie oszczędził pohańbienia po śmierci.
Kawecki zbliżył się do trumny stojącej pod ścianą prosektorium. Już na pierwszy rzut oka
widać było, że ktoś najpewniej roztrzaskał ją siekierą. Z dziury wystawały kobiece nogi,
obleczone w rajstopy i pozbawione obuwia.
Doktor dał znak dwóm laborantom sekcyjnym, by zdjęli wieko trumny. Nawet tak
doświadczeni pracownicy nie mogli powstrzymać okrzyku zgrozy. Mimo iż ciało częściowo
przykrywała ziemia, bestialstwo, z jakim je potraktowano, było doskonale widoczne. Zmarła
wyglądała tak, jakby cały jej brzuch oraz prawy bok ciała – od żeber poprzez biodro aż do
kolana – wygryzł rekin ludojad. Nie pożarł jedynie śledziony i wątroby.
Kawecki pochylił się nad trumną i zaczął ją lustrować, począwszy od wieka. Na ostrych
krawędziach i odłupanych szczapach ujrzał od razu fragmenty tkanek i przyklejone
żółtawobrunatne kawałki ludzkiego tłuszczu. Wiedział już, że bestia wyłupała dziurę
w trumnie, a następnie zdjęła buty zmarłej, chwyciła ją za nogi i wyciągnęła częściowo przez
otwór. W czasie tej operacji drzazgi powbijały się w ciało kobiety, tu i ówdzie odarte
z naskórka. Po co sprawca ją wyciągał? Doktor spojrzał na buty ustawione obok głowy
zmarłej. „Obuwie jako fetysz” – pomyślał i w następnej chwili zauważył wycięte pośladki
i pochwę. Wtedy w jego umyśle wyświetliło się jeszcze jedno słowo. Nekrofil.
Kiedy ciało przeniesiono na stół sekcyjny i usunięto ziemię, w zielonkawym świetle
bzyczących jarzeniówek ujawniła się cała potworność dokonanego czynu. Zmarłej wyrżnięto
brzuch i narządy rodne. Rozdarta sukienka obnażała poplamiony krwią biustonosz. Po jego
zdjęciu okazało się, że w miejscu lewej piersi zieje rana o wymiarach dwadzieścia na
dwadzieścia centymetrów. Rekin ludojad nie tylko wygryzł brzuch, podbrzusze, prawe biodro
i udo. Zaatakował również z lewej strony, gdzie wyrwał prawie całą pierś.
Kawecki przyjrzał się ranie i zauważył równe cięcia ostrym narzędziem.
– Sprawca miał pewną rękę – powiedział do protokolanta, młodego stażysty
o bladozielonej z przejęcia twarzy, która wyrażała jedno pytanie: „Skąd pan wie?”.
– Zobacz, jak prowadził cięcia. – Doktor wskazał palcem na brzegi rany na piersi i na
brzuchu. – Są długie i precyzyjne. Gdyby nie umiał operować nożem, brzegi byłyby
poszarpane, a krótkie cięcia szły jedno po drugim. Rana przypominałaby choinkę rysowaną
przez dziecko. Sprawca stał lub siedział w grobie. Warunki niezbyt sprzyjające chirurgicznej
precyzji. A jednak cięcia są precyzyjne... Kim on mógł być?
– Lekarz? – zapytał protokolant.
– Lekarz, weterynarz – mruknął doktor. – Laborant sekcyjny. Może rzeźnik...
Rekin ludojad. To określenie wróciło jak bumerang w myśli Kaweckiego. „Ludojad –
huczało mu w głowie – ludojad, rzeźnik, ludojad, rzeźnik”.
A potem pojawiło się inne.
* * *
– Nekrofag? – powtórzył prokurator Wojciech Maruszkiewicz. – Nekrofag i nekrofil? Czy nie
za dużo tego dobrego?
Obaj siedzieli na ławce przed Zakładem Medycyny Sądowej i palili radomskie. Wyjście na
zewnątrz zaproponował prokurator, któremu najwyraźniej bardziej niż zwykle doskwierała
trupia woń prosektorium, wyjątkowo tego dnia uciążliwa.
Pogoda się zmieniła, chwycił siarczysty mróz, a nad miastem rozpaliło się słońce. W jego
ostrym świetle obaj wydychali kłęby dymu zmieszane z oddechami. Do świąt zostało zaledwie
kilka dni, ale ani Kawecki, ani Maruszkiewicz nie myśleli o kolacji wigilijnej.
– To bardzo często idzie ze sobą w parze – powiedział doktor. – Wyciął narządy rodne
i dolne partie pośladków. Może się nimi seksualnie zadowalać, jak Mundzio Kolanowski,
który przyczepiał – jak zapewne pamiętasz – kobiece genitalia do manekina, by z nimi
kopulować. Ale może też je po prostu zjadać. Byli już tacy artyści na tym najlepszym
z możliwych światów...
– Napis „513” i strzałki na wewnętrznej powierzchni wieka wykonano ołówkiem
w zakładzie stolarskim, co sprawdziliśmy. Niewiele też nam dały odciski palców zdjęte
z trumny. Porównaliśmy je z tymi z akt różnych zboczeńców. I dalej nic... Co z twojego
punktu widzenia możemy o nim jeszcze powiedzieć, oprócz tego, że sprawnie posługuje się
nożem? I co sądzisz o przedmiotach znalezionych przy ciele?
– Tak zwany święty obrazek włożony do trumny. – Kawecki zgasił papierosa. – To częsty
zwyczaj. Dobry znak na ostatnią drogę, jakby życzenia szczęśliwej podróży, o ile tak można
rzec o podróży w zaświaty... A gaziki chirurgiczne w jamie brzusznej to pozostałości
poszpitalne, których nie usunięto w czasie kosmetyki przed pogrzebem...
– A ten kawałek lnianego prześcieradła też ze szpitala? – prokurator uważnie na niego
spojrzał. – I rękaw od koszuli? Mąż zmarłej mówi z całym zdecydowaniem, że koszula nie
należała do jego żony.
Doktor wstał z ławki i spacerował przez chwilę w tę i we w tę. Maruszkiewicz czekał
cierpliwie.
– To mogło wyglądać tak – zaczął wreszcie Kawecki. – Facet rzeczywiście oddarł kawałek
swojej koszuli na cmentarzu lub wcześniej. Nie wiem, może chciał zawinąć w niego pierś
i narządy rodne. Nie przewidział jednak, że zmarła ma wyjątkowo duży biust, który nie
zmieści się wraz z pozostałym wyciętym ciałem w ten kawałek materiału. Ile on miał... Nie
pamiętam... Jakie miał wymiary?
Prokurator włożył okulary, otworzył teczkę, wyjął akta i przerzucał je przez chwilę.
– Czterdzieści pięć na dwadzieścia pięć centymetrów.
– Tak, to trochę mało na to wszystko – zamyślił się Kawecki. – Zobaczył więc, że wycięte
części ciała się nie mieszczą i wrzucił go ze złością do trumny. A skrawek prześcieradła może
rzeczywiście pochodzić ze szpitala... Krótko mówiąc, to by świadczyło o pewnym
zaniedbaniu... A to by oznaczało...
Zapadła cisza. Maruszkiewicz jej nie przerywał. Otulił się szczelniej kołnierzem kożucha
i poprawił na głowie futrzaną czapkę z nutrii.
– A to może oznaczać, że facet jest jeszcze niedoświadczony albo nie miał pojęcia, jak
wyglądała zmarła – dodał wreszcie Kawecki. – Bo gdyby wiedział, wziąłby większy materiał.
Nie przewidział tak obfitego ciała... Uważam go za zimnego profesjonalistę, choć na końcu
puściły mu nerwy...
– Na jakim końcu? O czym mówisz?
– O ranie kłutej, która nie ma nic wspólnego z wycięciem okolic sutka. Puściły mu nerwy
i wbił nóż w piersi. Zabił trupa.
– Czekaj, dlaczego „jeszcze niedoświadczony”? – Prokurator wciąż zadawał pytania.
– Bo, jak sądzę – odparł spokojnie Kawecki – on dopiero nabierze doświadczenia.
Cmentarna bestia znów zaatakuje... Jeśli już nie zaatakowała. Lepiej pomyśl o kolejnych
ekshumacjach!
Maruszkiewicz bez słowa podał mu rękę i poszedł w stronę bramy. Żaden z mężczyzn nie
życzył drugiemu „Wesołych Świąt!”.
* * *
Nie było kolejnych ekshumacji. Pod lupę wzięto grabarzy. Żadnego z nich nie przyłapano na
kłamstwie. W więzieniu i w szpitalu psychiatrycznym przesłuchano kilku zboczeńców,
których zlokalizowano dzięki milicyjnym aktom. Pewien znany wrocławski psychiatra napisał
dla prokuratury ekspertyzę o nekrofilii i nekrofagii. Nie znaleziono sprawcy. Pod koniec
stycznia zawieszono sprawę. Mimo to stugębna plotka rozprzestrzeniała się po mieście.
Szeptano, że nekrofilem jest syn pewnego znanego prawnika, który dzięki swoim koneksjom
doprowadził do zawieszenia sprawy. W każdej plotce jest ziarno prawdy. Ale tylko ziarno.
* * *
Lata mijały i wszystko w Polsce się zmieniało. On sam postanowił też nieco zmienić swój
cmentarny modus operandi. Nocna działalność na cmentarzu zaczęła być niebezpieczna, bo
na początku lat dziewięćdziesiątych stał się on miejscem o wiele bardziej uczęszczanym niż
wcześniej. Czasami późną nocą pojawiali się sataniści i poszukiwacze przygód, a raz nawet
widział wstrząsającą scenę skatowania kloszarda, którego pewnej zimowej nocy pijani, ogoleni
na łyso młodzieńcy wyciągnęli z wielkiego cygańskiego grobowca – jego tymczasowej
noclegowni.
Mężczyzna uciekł wtedy z cmentarza wystraszony jak dziecko. Przypomniała mu się scena
z dzieciństwa, kiedy jako jąkający się i uznany za opóźnionego w rozwoju dziesięciolatek
został dotkliwie pobity przez szkolnych kolegów. Po opatrzeniu ran na pogotowiu wrócił do
domu i zasnął w łóżku matki. Obudził się w środku nocy. Mama spała obok, odwrócona do
niego tyłem. Czuł mocny zapach alkoholu, a kiedy przytulił się do niej, nawet nie drgnęła.
Szarpnął nią. Żadnej reakcji. Zupełnie jakby nie żyła. Pomyślał o tym, ale nie poczuł strachu.
Omal go nie rozsadziło inne uczucie. Wściekłe pożądanie.
Potem tak już było zawsze. Nieliczne kobiety, z którymi trafiał do łóżka, były zaskoczone
i oburzone jego dziwnymi wymaganiami. Nie chciał z nimi współżyć. Wolał, by zasnęły
i pozwoliły mu za plecami cicho zaspokajać swoją żądzę. Wyśmiewały go i wyrzucały
z łóżka. Postanowił znaleźć taką kobietę, która cały czas będzie milczała i nigdy go nie
wyszydzi.
* * *
Widok skinheadów kopiących bezdomnego sprawił, że mężczyzna zaczął działać za dnia.
Przychodził na cmentarz wczesną porą, zwykle koło siódmej, w roboczym kombinezonie.
Szedł pewnym krokiem cmentarnymi alejkami, pchając przed sobą taczkę z kilofem i łopatą.
Torba ze sklepu Aldi leżąca na spodzie skrywała pod sobą inne narzędzia – skalpel, nóż
i wojskowy bagnet.
Nigdy, również w ten mżysty poniedziałek piętnastego marca 1993 roku, nikt nie zwracał
większej uwagi na robotnika w pocie czoła pracującego przy grobie. Był bezpieczny.
Pogrzeby nie odbywały się o tak wczesnej porze, a staruszki z kwiatami pojawiały się zwykle
później. Grabarze brali go za kamieniarza, których wielu kręciło się po cmentarzu. Mógł robić
to, co kochał.
Odkopanie grobu Mirosławy Grudzień zajęło mu kilkanaście minut. Rozejrzał się wokół.
Pusto. Cicho.
Rozbicie wieka trumny ostrą siekierą było bardzo proste. Mężczyzna wyrąbał w nim dużą
dziurę i chwycił zmarłą za nogi. Wysunął je poza trumnę i ściągnął z nich czarne szpilki.
Potem sięgnął głębiej, zacisnął palce na pasku od spódnicy, ściągaczu rajstop i gumkach
majtek. Skaleczył się przy tym o ostre drzazgi wystające z trumny, ale nie zwrócił na to nawet
uwagi. Był tak blisko... Jednym ruchem zdarł z ciała wszystko, co trzymał w garści. Wyszedł
z dołu i ułożył odzież na dnie taczki, pod torbą. Kiedy znów wskoczył do grobu, uważał na
trumnę. Nie chciał uszkodzić swej ukochanej. Przez chwilę czule przyglądał się halce
w bladoróżowe różyczki. A potem ją podwinął. I wszystko się zaczęło.
* * *
Są ludzie, którzy marzą o takiej chwili, by z satysfakcją wykrzyczeć komuś w oczy: „A nie
mówiłem?!”. Doktor Jerzy Kawecki do nich nie należał. Był człowiekiem świadomym własnej
wiedzy i wartości, nie musiał zatem od nikogo domagać się ich potwierdzenia. Cóż by mu
przyszło z tego, że zgnębiony prokurator przyglądający się ze studenckiej galeryjki
w prosektorium przyznałby mu rację? Co by to dało tej nieszczęsnej kobiecie na stole
sekcyjnym, gdyby prawnik powiedział: „Tak, panie doktorze, rzeczywiście powinniśmy
dokonać wielu innych ekshumacji! Może byśmy znaleźli dodatkowe ślady cmentarnej
bestii?”.
Kawecki domyślał się, że Maruszkiewicz zdaje sobie sprawę z błędu zaniechania, bo teraz
starał się niczego nie przeoczyć i wychylał się przez barierkę mimo straszliwego smrodu
wydzielanego przez gnijące zwłoki.
– Te banknoty to od rodziny? – zapytał, przełykając ślinę. – Na dobrą drogę?
– Tak jest – odparł doktor i wypuścił z pęsety kilka banknotów stu- i pięćsetzłotowych.
Mokre i przegniłe, wylądowały przy rynience na narządy, tuż obok fragmentów worka
foliowego, w jaki w szpitalu zapakowano zwłoki.
– Nie będzie to podróż w luksusach – zauważył Ireneusz Browarski, pomocnik sekcyjny,
który uruchamiał małą piłę do cięcia czaszki. – Widziałem już tutaj hojniej wyposażonych...
– O tak – przyłączył się do niego protokolant. – Jednemu to włożyli do trumny flaszkę
oryginalnego koniaku! Nie jakąś brandy...
Wszyscy czterej mężczyźni obecni w prosektorium od lat obcowali ze śmiercią i widzieli
jej różne odmiany. Bestialstwo, z jakim potraktowano zwłoki Mirosławy Grudzień, było
jednak tak przerażające, że mogli albo milczeć, albo rozmawiać – nawet pół żartem, pół serio –
o drobiazgach związanych ze zmarłą. To częsty zwyczaj w środowisku szpitalnym – żartować,
by oswoić zgrozę.
Bo tylko tak można nazwać uczucie, które ogarnęło Kaweckiego, kiedy patrzył na
zbezczeszczone zwłoki. Ktoś pewnymi, niemal chirurgicznymi cięciami odkroił lewą pierś,
całe podbrzusze i wewnętrzne części ud. Co czuł ten bydlak, patrosząc kobietę, posypując
ziemią i gliną wątrobę, śledzionę, nerki i kawałek dwunastnicy? Wyrywając jej pęcherz
moczowy i jelita? Czy nie przerażała go jej twarz o zatartych rysach i zapadniętych gałkach
ocznych? Czy głowa pokryta resztkami brązowych włosów ruszała się, kiedy ją tarmosił? Aby
nie dać się ponieść wściekłości, doktor zapatrzył się w gładkie przecięcia części chrzęstnych
żeber. Specjalista. Mógłby zrobić doktorat z nekrofilii.
Kawecki odgonił mroczne myśli, pochylił się nad ciałem i wykonał kolejne cięcia. Ileż
razy on to widział! Taką skórę – napęczniałą, zielonkawą, gdzieniegdzie szarą i czerwonawą.
Takie płuca – małe, zwiotczałe, zupełnie niczym szmaty, z uchodzącymi spod nich
pęcherzykami gazów gnilnych. Rutyna była błogosławieństwem. Dała mu uspokojenie.
Po sekcji zwłok poszedł z Maruszkiewiczem do swojego gabinetu. Umył ręce, zdjął
fartuch, nasypał miałkiej kawy Tchibo do dwóch szklanek i włączył czajnik elektryczny.
Siedzieli w milczeniu i palili białe marlboro.
– To ten sam bydlak? – zapytał w końcu prokurator.
– Tak – odparł Kawecki. – Precyzyjny profesjonalista. I tchórzliwy. Nie chciał być
rozpoznany. Dlatego wbił w nią nóż. Głęboko, by mieć pewność, że go nie rozpozna... Tak,
to ten sam... Gwałciciel i zabójca trupów.
– Tym razem tego nie spieprzymy – warknął prokurator.
Był dwudziesty szósty kwietnia 1993 roku.
* * *
Nie spieprzyli. Doświadczeni milicjanci, przemianowani stosunkowo niedawno na
policjantów, rozwścieczeni bestialstwem nekrofila, ruszyli do akcji niezwykle energicznie.
Służby ze wszystkich wrocławskich nekropolii zostały wielokrotnie przesłuchane, policyjne
patrole – umundurowane i w przebraniu kamieniarzy i grabarzy – regularnie przeczesywały
cmentarne aleje. Pojawiły się pieniądze na kuszące nagrody dla tych policjantów, którzy
rozwiążą sprawę nekrofila.
Odgrzebano sprawę z lat sześćdziesiątych, kiedy oskarżono syna pewnego prokuratora
powiatowego o odkopanie zwłok młodej żony. Nie znaleziono podstaw, by uznać go za
podejrzanego w „sprawach osobowickich”. Sześćdziesięcioczteroletni mężczyzna nie
opuszczał od lat szpitala dla psychicznie chorych, gdzie przy swym łóżku zrobił ołtarzyk
ukochanej zmarłej.
Przeciwko ekshumacjom protestowały rodziny. Z tego oraz z innych powodów nie
odkopano grobów wszystkich kobiet ostatnio pochowanych na wrocławskich nekropoliach.
Postanowiono wytypować „ofiary”. Zamiary te ugrzęzły jednak w sporach: czy sprawca
kieruje się wiekiem ofiar, czy może ich cechami, przypominającymi mu jakąś bliską osobę?
Policja sprawy nie spieprzyła. Nie zawsze można mierzyć zaangażowanie wyłącznie
skutkiem, który znów był żaden.
* * *
Kiedy po latach zapytałem o to Jerzego, odpowiedział mi:
– Powiem to, co powiedziałem Wojtkowi. Wydaje mi się, że kiedyś go znajdziemy
w jakimś grobowcu... Dopadnie go zawał albo wylew, gdy będzie wyciągał kolejne kobiece
zwłoki, by je okaleczać, a potem nasycać się częściami ciała. Jest już stary... Długo nie
pożyje...
* * *
Osiemnastego września 2003 roku zmarł znany historyk, profesor Uniwersytetu
Wrocławskiego Antoni Wacław Bieluń. Miał zostać pochowany w grobowcu rodzinnym na
cmentarzu na wrocławskim Brochowie.
Jedenaście dni później o godzinie dziesiątej rano rozpoczęła się ceremonia pogrzebowa.
Ogromny kondukt szedł szeroką aleją brochowskiego cmentarza przy wtórze marsza
pogrzebowego Chopina. Dziekan wydziału i prorektor powtarzali sobie w myślach mowy
pożegnalne, koledzy zmarłego i jego uczniowie wspominali cicho wspólnie przeżyte chwile,
wdowa i córka płakały.
Meleks z trumną podjechał do grobowca, grabarze otworzyli żelazną kratę. Rozległ się
okrzyk zdumienia, orkiestra przerwała w pół taktu, a potem rozeszła się zatrważająca wieść.
Prokurator w stanie spoczynku Wojciech Maruszkiewicz, który był wieloletnim partnerem
brydżowym profesora Bielunia, odszedł na bok i wyjął z kieszeni telefon komórkowy. Doktor
Jerzy Kawecki odebrał po pierwszym sygnale.
– Chyba miałeś rację – powiedział cicho prokurator. – Chyba go w końcu mamy!
* * *
Nie mieli go. W grobowcu, w niszy przeznaczonej na trumnę profesora Bielunia, leżał
niewysoki mężczyzna. Jego ciało oblepiały resztki stroju pogrzebowego. Nie znany nikomu
z obecnych żałobników. Zmumifikowany pasażer na gapę.
Przerwano ceremonię. Rozwścieczeni krewni profesora rozpętali burzę. Wszczęto
śledztwo, które miało odpowiedzieć na pytanie, kim jest obcy trup i jak się tam dostał.
Odpowiedź, jaką bardzo szybko uzyskano, była tragikomiczna. Otóż dwaj grabarze, Zdzisław
Turek i Robert Stańczak, zatrudnieni w firmie pogrzebowej Pola Elizejskie, miesiąc wcześniej
rozkopali sąsiedni grób, w którym spoczywał niejaki Antoni Etman. Ich zadaniem było
przygotowanie grobu dla nowego „lokatora” i odwiezienie szczątków starego do kremacji.
Wyjęli zmumifikowanego nieboszczyka, przygotowali grób do pogrzebu, po czym
zadowoleni z wykonanej pracy, spożyli na cmentarzu znaczną ilość alkoholu. W stanie
nietrzeźwym udali się do domu, ukrywszy wykopane zwłoki w okolicznych krzakach.
Wrócili dopiero po tygodniu. Ponieważ termin kremacji już minął, mieli pewien kłopot: za
nową musieliby płacić z własnej kieszeni. Postanowili pozbyć się zwłok w sposób bardzo
prosty. Włamali się do sąsiedniego grobowca i tam do niszy wepchnęli lekką mumię, jaką już
od dawna był Antoni Etman. Kiedy już stali przed sądem, pokornie się kajali i wzajemnie
obarczali winą. Sąd, wziąwszy pod uwagę ich wcześniejszą niekaralność, pozytywną opinię
środowiskową oraz marną sytuację finansową, wymierzył im na podstawie artykułu 262
paragraf 1 kodeksu karnego po pół roku więzienia w zawieszeniu.
Prokurator Maruszkiewicz umarł dziesięć lat później, sprawa „nekrofila z Osobowic”
została zawieszona.
Doktor Jerzy Kawecki wciąż czeka na wiadomość o kolejnym „pasażerze na gapę”. Na
razie nikt jeszcze do niego w tej sprawie nie zadzwonił.
II
RYTUAŁ
Architekt Andrzej Wilusz mimo sześćdziesiątki na karku miał świetną kondycję. Zawdzięczał
to dwóm swoim cechom – był przychylnie nastawiony do ruchu na świeżym powietrzu,
a wrogo do wszelkich używek, zwłaszcza do alkoholu. Ta jego niechęć przyjmowała niekiedy
postać skrajnej obsesji. Wściekał się już na sam widok pijanego człowieka, a każda porzucona
gdzieś butelka po wódce czy puszka po piwie wywoływała w nim furię, skutkującą później
długimi tyradami na temat degeneracji społecznej, którymi zamęczał żonę. Dlatego z trudem
znosił początek roku. Gdyby mógł, najchętniej zaszywałby się wtedy na jakimś odludziu,
gdzie nie musiałby słuchać pijackich krzyków, huku petard i obowiązkowych, wręcz
zadekretowanych medialnie, wybuchów radości.
Taką samotnią nie była na pewno jego willa na Karłowicach. Jednak na przełomie 2010
i 2011 roku jej okolicę szczęśliwie ominęło sylwestrowo-noworoczne pandemonium. Gdy
w niedzielę drugiego stycznia Wilusz wybiegał z domu, by o siódmej rano rozpocząć
codzienny ośmiokilometrowy trucht, liczył na to, że ominie go obrzydliwy widok
zataczających się ludzi i pustych butelek turlających się po ulicach.
Jego nadzieja się spełniła, ale tylko przez pierwsze dwa kilometry. Kiedy za mostem
Trzebnickim skręcił w lewo i pobiegł nadbrzeżem w stronę zabudowań dawnego, dziś
zrujnowanego Browaru Piastowskiego, od razu ujrzał nad rzeką grupę nietrzeźwych młodych
ludzi, którzy najwyraźniej zmierzali w jego kierunku.
Przyśpieszył kroku. Był zbyt dobrze wytrenowanym biegaczem, by pozwolić się dopaść
pijakom z trudem wspinającym się po śliskiej, pokrytej śniegiem nadodrzańskiej skarpie.
Kiedy ich mijał, dotarli dopiero do połowy wału. Nie mieli szans go dogonić. Omiótł ich
pogardliwym wzrokiem. Ujrzał długie, farbowane na czarno włosy i czarne cienie na
powiekach. Jeden z młodych ludzi wyciągnął w jego kierunku środkowy palec o długim
paznokciu. Ten ruch odsłonił pomarańczowy T-shirt i odwrócony czarny krzyż zawieszony
na sznurku na szyi.
„Oto, co robi wódka – pomyślał, przyśpieszając kroku – z tak młodymi umysłami”.
Po dwóch minutach zostawił ich daleko z tyłu. Zatrzymał się dopiero tuż przy moście
kolejowym i spojrzał w obie strony, czy aby nie nadjeżdża pociąg.
I wtedy to zobaczył.
Plamy krwi na śniegu.
Ruszył ich tropem i już po chwili pod starym murem browaru, pokrytym graffiti, zobaczył
młodego mężczyznę, który leżał wśród zakrwawionych brył śniegu. Z jednej z nich wystawała
pusta dwustugramowa butelka po wiśniówce lubelskiej. Wilusz podszedł bliżej i przyjrzał się
uważnie leżącemu na wznak człowiekowi.
Młody człowiek miał na sobie tylko spodnie. Z rozciętego brzucha, lekko wznoszącego
się w nieregularnym oddechu, wylewały się śliskie skręcone pętle jelit. Szeroko rozłożone ręce
odsłoniły kolejną ranę. Z wewnętrznej strony lewego przedramienia – pomiędzy przegubem
a dołem łokciowym – sterczał głęboko wbity kuchenny nóż. Wilusz poczuł lodowaty dreszcz,
kiedy spojrzał na mur.
Leżał na nim tasak.
A obok niego odcięty kciuk.
Z trudem łapiąc oddech, Wilusz mocował się przez chwilę ze specjalną kieszonką w kurtce
na telefon. Numery trzech najbliższych komisariatów miał zapisane na stałe w komórce.
W końcu bardzo często dzwonił po nocy na policję, skarżąc się na pijackie zakłócanie
spokoju.
– Kolejna ofiara alkoholu – powiedział, kiedy zgłosił się dyżurny policjant. – Napadnięty
mężczyzna. Chyba młody. Nieprzytomny. Pełno krwi. Odcięty palec. Niedaleko banda
satanistów. Przyjeżdżajcie szybko, jeszcze oddycha, może go uratujecie...
Przyjechali szybko. Nie uratowali.
* * *
Policjanci z komisariatu Wrocław-Śródmieście przy ulicy Grunwaldzkiej mieli tej nocy ręce
pełne roboty. Rutynowe interwencje trwały aż do poranka. Najczęściej jakaś bójka, rodzinna
awantura, młodzi ludzie hałasujący na podwórku. Zwykłe przedłużenie sylwestrowych
imprez. Było to normalne w każdej dzielnicy Wrocławia, a co dopiero w Śródmieściu, które
poziomem przestępczości ustępowało tylko Rakowcowi, czyli osławionemu „trójkątowi
bermudzkiemu”.
Poranne wezwanie Andrzeja Wilusza zostało potraktowane priorytetowo. W ciągu
dziesięciu minut zjawili się tam dwaj policjanci z komisariatu przy Grunwaldzkiej oraz karetka
pogotowia z lekarzem i z dwoma sanitariuszami. Jeden z policjantów zadzwonił do oficera
dyżurnego, a ten natychmiast wezwał patrol sekcji wywiadowczej z psem. Kilka minut później
przyjechał prokurator Wojciech Maruszkiewicz. Ekipa przystąpiła do roboty. Mimo zimnego
wiatru hulającego nad rzeką wszystkim było gorąco – może poza Wiluszem, który składał
zeznania, drżąc pod kocem dostarczonym mu przez żonę.
Zakrwawiony mężczyzna o torsie, twarzy i szyi pokrytych licznymi cięciami i ranami
kłutymi zdołał wyszeptać policjantom swoje nazwisko i adres, po czym stracił przytomność.
Lekarz schował odcięty kciuk do woreczka na materiały biologiczne i bardzo ostrożnie, tak by
nie zmienić kanału rany i nie spowodować krwotoku, wyciągnął nóż z przedramienia.
Sanitariusze, potykając się na szynach kolejowych, przetransportowali rannego na noszach do
karetki stojącej jakieś sto metrów dalej na ubitej drodze, która nosiła nazwę ulica Pasterska.
Śnieg i błoto trysnęło spod kół. Wyjący przeraźliwie sygnał rozdarł mroźne powietrze
poranka.
Nóż wraz z tasakiem policjanci włożyli do worków strunowych, po czym – zostawiwszy
na miejscu tylko prokuratora, fotografa i jednego posterunkowego – dołączyli do kolegów
przeszukujących wraz z owczarkiem niemieckim teren w promieniu kilometra. Po satanistach
nie zostało jednak żadnego śladu. Wyznawcy Lucyfera musieli pójść w stronę mostu
Trzebnickiego. Pies kręcił się w kółko, nie wiedząc, za jakim tropem podążyć. Policjanci nie
ponaglali go. On już zrobił swoje. Teraz przyszedł czas na nich. Klnąc na wiatr i zimno,
ruszyli w kierunku mostu.
Przeczesanie terenu zajęło im dwie godziny. Brnąc w roztopionym śniegu i ślizgając się
w błocie, wrócili do samochodów zaparkowanych w jedynym nadającym się do tego miejscu
– tuż przed torami kolejowymi. Zapalili papierosy. Czekało ich kolejne rutynowe – wyjąwszy
niezwykłe bestialstwo, z jakim zadano rany znalezionemu mężczyźnie – śledztwo. Na miejscu
zdarzenia żadnych istotnych śladów. Trzeba było zacząć od przesłuchania rodziny rannego
i jego znajomych. Jak zawsze.
Wciąż mówili o nim „ranny”, choć kilka minut wcześniej określenie to straciło ważność.
* * *
Karłowice były i są jedną z najbardziej prestiżowych dzielnic Wrocławia. Przyłączone do
stolicy Śląska w roku 1928, stanowiły znakomity przykład urbanistycznej koncepcji miasta-
ogrodu. Po wojnie karłowickie wille ocalałe z pożogi Festung Breslau zostały zasiedlone przez
polskich naukowców i artystów, dzięki czemu utrzymał się przedwojenny prestiż dzielnicy.
Z czasem nadwerężyło go osadnictwo cygańskie w okolicach ulicy Przybyszewskiego oraz
blok wybudowany pod koniec lat siedemdziesiątych na rogu ulic Kasprowicza
i Żmigrodzkiej. Jego nowi mieszkańcy zdaniem reszty nie zasługiwali na dumne miano
karłowiczan. Niechęć była zresztą obustronna. Blokowicze mieli starych osiedleńców
w głębokiej pogardzie. Uwielbiali wrzucać im do ogrodu różne paskudztwa i drażnić
przyśpiewkami o potędze Śląska Wrocław, które w środowe lub w sobotnie wieczory
zakłócały spokój cichych willowych uliczek. Miłość do piłkarskiego klubu przechodziła tu
z pokolenia na pokolenie.
Zbigniew Głażewski ubolewał, że jego syn Kamil jest pod tym względem wyjątkiem i nie
przejął kibicowskiej pasji. Jeśli już coś w ogóle odziedziczył po swych rodzicach, to po ojcu
nikotynowy nałóg, a po matce – melancholię. Obie te cechy ukazywały się w całej krasie,
kiedy chłopak stał długo na balkonie, niewidzącym wzrokiem wpatrywał się w przestrzeń
i wypuszczał kłęby dymu.
Parkując starego mondeo pod blokiem na Rowerowej, Głażewski wychylił głowę przez
okienko i spojrzał na balkon. Był pusty. Z popielniczki stojącej na balustradzie unosił się
papierosowy dym. Odetchnął.
– Jest w domu – powiedział do żony. – Pali na balkonie. Niepotrzebnie się martwiłaś.
Głażewscy wjechali windą na piąte piętro i stanęli pod drzwiami trzypokojowego
mieszkania, które zajmowali wraz z dwudziestosiedmioletnim dzieckiem. Tak, Teresa
Głażewska martwiła się o syna. Dzwoniła w sylwestrowy wieczór z wielkiego balu
w Szklarskiej Porębie, by złożyć mu życzenia. Mówił, że nie podoba mu się na domówce, że
jest nudno. Wczoraj już nie odbierał przez cały dzień. Dzisiaj też. Zawsze dzwoniła, by
przypomnieć mu o lekach psychotropowych. Jeśli ich nie brał, nie był sobą.
Poczuła ukłucie niepokoju, kiedy dwa razy przekręciła klucz w zamku. Jej syn zawsze
zamykał od wewnątrz na raz, co by oznaczało, że teraz nie ma go w domu. Jednak szmery
dochodzące zza drzwi i papieros dopalający się na balkonie świadczyły o czymś zupełnie
przeciwnym.
Kiedy nacisnęła klamkę, ujrzała Dawida Nagrabę, najbliższego kolegę Kamila.
Chłopak zachował się dziwnie. Nie przywitał się z nimi, tylko mocno nasunąwszy
wełnianą czapkę na czoło, uciekł do pokoju Kamila. Teresa wpadła tam za nim. Dawid
siedział przy komputerze, na monitorze rozgrywała się ulubiona gra jej syna The Walking
Dead. Na górnej krawędzi monitora przylepiona była kartka z napisem: MAMO
PRZEPRASZA CIE. Tak zawsze pisał w dzieciństwie, gdy coś zbroił. Nie „przepraszam”, ale
„przeprasza”. Twierdził, że to nie on dopuścił się występku, ale ktoś inny, i ten ktoś inny
przeprasza. Psychiatra uznał to później za pierwszą oznakę rozdwojenia jaźni.
Słyszała z dużego pokoju głos męża.
– Zbigniew Głażewski, syn Wacława i Wandy, urodzony drugiego czerwca
pięćdziesiątego dziewiątego... Tak, ojciec Kamila Głażewskiego, urodzonego dwunastego
WSPÓŁPRACA ASYMETRYCZNA PRZEDMOWA Długo zastanawiałem się nad tytułem tej przedmowy. Jakim słowem najtrafniej oddać twórczy proces, którego efektem jest niniejsza książka? Jak opisać niezwykłe, by nie rzec „ekscentryczne”, przedsięwzięcie literackie, tworzone przez pisarza i medyka sądowego? Wybrawszy w końcu wyraz „współpraca”, natychmiast zrozumiałem, że on sam nie wystarcza i trzeba opatrzyć go uściślającą przydawką. Dlaczego? Otóż istotą współpracy jest wymiana dóbr, relacja symetryczna. Tymczasem moja współpraca z doktorem Jerzym Kaweckim była skrajnie asymetryczna. Przez jedenaście lat zabierałem czas komuś, kto cierpi na jego nieustanny deficyt, a odwzajemniałem się jedynie podziękowaniami w posłowiu do kolejnych książek. Fraza „współpraca asymetryczna” dobrze oddaje całe lata mojej zawodowej znajomości z niezwykłym człowiekiem. Z doktorem Jerzym Kaweckim zapoznał mnie w grudniu 2003 roku mój szwagier Przemysław Skoczek, dziś adwokat, wówczas prokurator z Prokuratury Rejonowej dla Wrocławia-Starego Miasta. Podczas wielu różnych rodzinnych okazji opisywał mi osobę i znakomite kompetencje tego medyka sądowego, z którym miał częste zawodowe kontakty. Zauważywszy w dwóch moich powieściach: Śmierć w Breslau i Koniec świata w Breslau pewien niedostatek materii medyczno-sądowej, Przemek postanowił zapoznać mnie z Kaweckim. Znał bowiem moje pisarskie plany i wiedział, że prędzej czy później przyda mi się konsultacja z zakresu medycyny sądowej. Był poza tym pewien, że życzliwy doktor podzieli się ze mną cząstką swojej wiedzy. Przewidywania szwagra sprawdziły się co do joty i za tę inicjatywę bardzo mu jestem wdzięczny. Na pierwszym spotkaniu w prosektorium zapytałem medyka, czy mógłbym kiedyś uczestniczyć w sekcji zwłok. Zgodził się bez wahania i owo „kiedyś” ustalił w bardzo bliskiej czasowej perspektywie. Mroźne przedpołudnie drugiego stycznia 2004 roku pamiętam w najdrobniejszych szczegółach. Wtedy to przeżyłem swoistą inicjację – przekroczyłem granicę pomiędzy wyobrażeniami a rzeczywistością. Sprawdziłem, jak naprawdę wygląda medyczne oblicze
śmierci, które do tej pory opisywałem wyłącznie na podstawie filmów, książek i własnej imaginacji. Był piątek, zwykły dzień pracy pomiędzy świętem Nowego Roku a wolną sobotą. Prawie wszyscy pracownicy Zakładu Medycyny Sądowej wrocławskiej Akademii Medycznej wzięli tego dnia urlop. W ponurym gmachu z czerwonej cegły przy ulicy Mikulicza-Radeckiego były tylko dwie osoby: laborant sekcyjny oraz legendarny medyk sądowy. – Nie jadł pan zbyt dużo na śniadanie, mam nadzieję? – wysoki szpakowaty mężczyzna przywitał się ze mną z tajemniczym uśmiechem. – Wypiłem tylko jedną kawę – odparłem zgodnie z prawdą. – To po sekcji wypije pan drugą, a teraz – lekarz wskazał dłonią oszklone drzwi prosektorium – zapraszam na salę! Jako mój asystent będzie pan notował wszystko, co mówię, dobrze? Wszyscy wzięli dziś wolne! Ta sekcja zwłok była dla mnie niezwykle ważnym doświadczeniem z dwóch powodów – pisarskiego i filozoficznego. Jako literat poznałem w najdrobniejszych szczegółach sytuację, która w gatunku przeze mnie uprawianym jest niemal kanoniczna. Sceneria prosektorium i biologiczna rzeczywistość śmierci to nieodzowne elementy kryminalnego świata. Opisywanie ich na podstawie własnych wyobrażeń albo internetowych zdjęć uważałem za oszustwo wobec moich czytelników. Od drugiego stycznia 2004 roku już nigdy ich nie oszukałem. Poza tym szczegółowe badanie zmarłego było dla mnie ważnym doświadczeniem filozoficznym, ukazało bowiem w zimnym naukowym świetle przeraźliwą marność egzystencji. Ujrzałem dramat ludzkiego istnienia i uświadomiłem sobie zasadność wskazówki wszelkich mędrców i pustelników – memento mori. Po mojej medyczno-sądowej inicjacji siedziałem długo w niewielkim gabinecie Kaweckiego, zawalonym książkami, aktami sądowym, kartonowymi teczkami oraz przedmiotami o nie znanym mi przeznaczeniu. Papierosowym dymem i mocną kawą starałem się zniwelować prosektoryjne miazmaty. Doktor był gościnny i uprzejmy. Wyczerpująco odpowiadał na moje pytania. Przy pożegnaniu zapewnił mnie, że mogę zawsze liczyć na jego konsultacje. I tak się wszystko zaczęło. Kolejne książki, kolejne porady, kolejne korekty. W czasie pisania zawsze budziły się we mnie wątpliwości wymagające konsultacji Jerzego (krótko po naszym zapoznaniu zaproponował mi przejście na „ty”). Zapisywałem je nieodmiennie „zapytać JK”, po czym oznaczałem w tekście na żółto. Był pierwszym człowiekiem, do którego dzwoniłem po skończeniu powieści. Zgadzał się na natychmiastowe
spotkanie. Często tego samego dnia zjawiałem się w przesiąkniętym charakterystyczną wonią poniemieckim gmachu Zakładu Medycyny Sądowej. Tam, w tak zwanym pokoju socjalnym, siadaliśmy – nieodmiennie przy papierosie i kawie sypanej – po czym otwierałem laptopa i szukałem owych żółtych notek w komputerowym dokumencie. Czytałem Jerzemu wątpliwe fragmenty, a on natychmiast je poprawiał. Nigdy nie był zadowolony ze swoich korekt, cyzelował niezmordowanie, przestawiał wyrazy, nadawał im naukową precyzję i logiczną zwartość. Dziś wiem, że z literackiego konsultanta nieświadomie zamieniał się w biegłego sądowego. Budował w myślach i w słowach ekspertyzy, które zadowolą najbardziej wymagającego sędziego. Ja oczywiście takim arbitrem nie byłem i musiałem powstrzymywać zapędy Jerzego. – Słuchaj, Jurek, ja tak nie mogę napisać – usprawiedliwiałem się przed nim. – „Osełkowata rana” albo „cechy przyżyciowości” to terminy techniczne, a ja piszę powieść! Uśmiechał się wtedy i kazał mi czytać mutatis mutandis ostateczne wersje. Krzywił się nieco, słuchając opisów pozbawionych fachowego żargonu, skupiał się na ich merytorycznej poprawności. W końcu kiwał głową, dając całemu passusowi swoje placet. Przechodziliśmy do następnego fragmentu – i tak mijały minuty i godziny. Mijały i lata. Pod koniec ich pierwszej dziesiątki sporo się zmieniło – przede wszystkim nasze miejsce spotkań i konsultacyjne obyczaje. Teraz najczęściej spotykamy się w moim mieszkaniu przy kawie z ekspresu, ciastkach (obaj rzuciliśmy palenie, przez co wzmógł się w nas pociąg do słodyczy) oraz przy wodzie mineralnej, koniecznie gazowanej, bo innej nie pijemy, ani mój gość, ani ja sam. Nasze rozmowy zamieniają się często w kilkugodzinne, zupełnie oderwane od aktualnej powieści maratony, w których oczywiście Jerzy jest ekspertem, a ja zachowuję się jak rasowy dociekliwy dziennikarz – drążę szczegółowe kwestie i wszędzie szukam literackich inspiracji. I właśnie te spotkania przy kawie stały się zarzewiem pomysłu na książkę, którą masz teraz, Drogi Czytelniku, przed oczami. Pewnego dnia Jerzy Kawecki zdradził mi, że skrupulatnie gromadzi materiały (akta, zdjęcia, notatki, ekspertyzy) ze spraw, w których wystąpił jako biegły sądowy, i że chciałby je kiedyś opisać, pewnie na emeryturze. Zaciekawiony poprosiłem, by opowiedział jedną z historii. Mówił w sposób zdyscyplinowany, bez zbędnych ozdobników, nie licząc kilku wtrętów humorystycznych o zdecydowanie czarnym zabarwieniu. Słuchałem w milczeniu. Zaciekawienie zamieniło się w fascynację. – Ty chcesz z tym czekać do emerytury?! – krzyknąłem, kiedy skończył. – Napiszmy to zaraz, wspólnie!
I tak powstała niniejsza książka. W maju i w czerwcu 2014 roku Jerzy Kawecki odwiedzał mnie prawie w każdą sobotę o ósmej rano. Przynosił akta i przerażające zdjęcia. Opowiadał o zbrodniach i o swojej pracy. O cięciach sekcyjnych, wyjmowaniu mózgu, szukaniu pocisków w czaszkach i wśród gnilnego płynu zalegającego w jamie ciała, zwanego przez medyków barszczem. Nasze sobotnie spotkania stały się takim rytuałem, że zostawiły ślad w tej książce. Stworzyliśmy ją wspólnie, ale nasza współpraca znów okazała się asymetryczna, tym razem tylko w sensie czasowym. Na początku porządnie napracował się Jerzy. To on zgromadził wszystkie materiały dotyczące wielu wstrząsających i spektakularnych spraw (co wcale nie było łatwe, zważywszy na „twórczy bałagan” panujący w jego ogromnym archiwum, założonym niemal czterdzieści lat temu i wciąż wzbogacanym i uzupełnianym). Następnie owe sprawy przez wiele godzin dokładnie i cierpliwie mi relacjonował. Nie bez znaczenia jest ten ostatni przysłówek. Bywało bowiem tak, że nie pozwalałem mu dokończyć zdania i natychmiast domagałem się wyjaśnień, bo jakieś sformułowanie budziło moje wątpliwości. Jerzy, objaśniwszy wszystko niecierpliwemu laikowi, wracał z olimpijskim spokojem do przerwanego wątku i rozwijał go aż do mojej kolejnej ingerencji. Dostarczał mi zatem tworzywa gotowego do literackiej obróbki, klasyfikował i przedstawiał w chronologicznym porządku i w logicznej koherencji wiele spraw, z których ja wybrałem dwanaście do dalszego opracowania. Dalsza część pracy spadała na mnie. Nie znaczy to, że Jerzy był bezczynny. Wciąż kontrolował tę książkę in statu nascendi, czyli czytał na bieżąco, uzupełniał i korygował. Trwał w pełnej gotowości pod telefonem, bo nie było lipcowego i sierpniowego dnia tego roku, bym go nie zarzucał pytaniami i wątpliwościami. Bywało, że w tle naszej rozmowy słyszałem szum bałtyckich fal lub lotniskowe gongi i wezwania spóźnionych pasażerów do odlotu. Zniecierpliwienia w jego głosie nie usłyszałem nigdy. Moje zadanie sprowadzało się więc do opisania tych historii w zmienionych (czasowo, przestrzennie i fabularnie) okolicznościach. Dlaczego je zmieniałem? Aby nie naruszyć dóbr osobistych ludzi, którzy w bohaterach tych – że tak powiem – reportażowych opowiadań mogą rozpoznać siebie, swoich bliskich czy znajomych. Co jest zatem prawdą w książce Umarli mają głos, a co zmyśleniem? Prawdą są tragiczne zdarzenia (zabójstwo, gwałt, samobójstwo) i szczegółowo opisane obrażenia zwłok będące ich skutkiem. Autentyczny jest sposób postępowania doktora Kaweckiego i poszczególne etapy jego pracy nad wyjaśnieniem tych zagadek* aż do ich rozwiązania nie pozostawiającego sądowi żadnych wątpliwości. Prawdziwe są hipotezy i ekspertyzy Jerzego, do których dochodził przy stole sekcyjnym. Były przełomowe w danym śledztwie albo miały decydujące znaczenie dla czynności
procesowych, a w konsekwencji dla skazania sprawcy bądź uniewinnienia niesłusznie podejrzanej osoby. A co jest tutaj deformacją i zmyśleniem? Nazwiska, imiona, miejsca i daty popełnienia zbrodni. Czasami, kiedy i ten kamuflaż wydawał mi się mało skuteczny (zwłaszcza w wypadku głośnych spraw), musiałem tworzyć fikcyjne wątki – i główne, i poboczne. Po napisaniu książki pozostało mi to, co zawsze: konsultacje z ekspertami, tym razem z prawnikami, specjalistami w zakresie procedury karnej. Życzliwej i fachowej porady w kwestii procedury sądowej udzielił mi wiceprezes Wrocławskiego Sądu Okręgowego sędzia Marcin Sosiński, zaś w kwestii procedury przygotowawczej – prokurator Krzysztof Ostrejko z Prokuratury Rejonowej dla Wrocławia-Krzyków Wschód. Obu im składam w tym miejscu najserdeczniejsze podziękowania. Po tych wszystkich wyjaśnieniach pozwolę sobie na osobiste wyznanie. Jeszcze niedawno, wbrew czytelniczym fascynacjom i rynkowym tendencjom, lekceważyłem literaturę faktu jako moją pisarską przestrzeń. Uważałem, że życie nie niesie żadnych interesujących historii do opowiedzenia, że są one banalne i przewidywalne. Zmieniłem mój pogląd po wielogodzinnych rozmowach z człowiekiem, który rozumie mowę umarłych. Okazało się, iż opowiadane przez nich historie mogą być fascynujące. Oddajmy im teraz głos. Marek Krajewski Wrocław, 21 października 2014 r. * Poza jedną z nich, która pozostała nie wyjaśniona do dziś.
I CMENTARNA BESTIA
Nikt z wrocławian nie przypuszczał, że tego piątkowego wieczoru dwudziestego listopada 1987 roku w ich mieście objawi się cmentarna bestia. Ludzie oglądający Dziennik Telewizyjny wpatrywali się niechętnie w nalane twarze partyjnych aparatczyków, którzy opisywali kolejne etapy „wdrażania” reformy gospodarczej. Jedni widzowie złorzeczyli generałowi Kiszczakowi chełpiącemu się niedawnym aresztowaniem Kornela Morawieckiego, przywódcy Solidarności Walczącej. Inni wietrzyli zmiany polityczne, których symbolem miała być rzecznik praw obywatelskich profesor Ewa Łętowska. Większość siedziała obojętnie przed ekranem w oczekiwaniu na koniec dziennika i kolejny odcinek serialu komediowego Zmiennicy. W hotelach robotniczych lała się marna wódka Bałtyk, w akademikach bułgarskie wino Mechandijsko. Deszcz ze śniegiem ciął ukośnie w słabym świetle ulicznych latarń. Półmrok spowijał miasto. Dolarowe prostytutki wkładały najlepszą bieliznę. Taksówkarze i właściciele melin zacierali ręce, licząc na dobry zysk. Zapowiadał się wieczór pełen wrażeń. * * * Przed godziną dwudziestą drugą motorniczy przegubowego tramwaju numer czternaście kończył swój ostatni kurs. Jeszcze tylko powrót do zajezdni na Krzykach i fajrant. Nie przyglądał się zbyt uważnie nielicznym pasażerom. Przesłuchiwany później przez milicję, pamiętał dobrze hałaśliwych punków i starą kobietę w chustce na głowie. Wszyscy oni wysiedli na przystanku przy osiedlu Różanka. Na kolejnym, tuż koło cmentarza Osobowickiego, wysiadł ostatni pasażer. Niepozorny mężczyzna z podłużną brezentową torbą na ramieniu. Brezent z kilku stron był mocno napięty, zupełnie jakby w środku znajdowały się narzędzia, których trzonki wybrzuszały materiał. Motorniczy uznał, że jest on pewnie pracownikiem jednego z wielu pobliskich prywatnych zakładów kamieniarskich. W zmęczonym umyśle tramwajarza nie zrodziła się nawet najmniejsza wątpliwość, że o tej godzinie żaden zakład kamieniarski już nie pracuje. * * * Mężczyzna wysiadł z czternastki i poszedł w stronę ulicy Łużyckiej. Nie chciał wchodzić na cmentarz ani bocznym wejściem, ani tym bardziej głównym. Wolał przedostać się przez mur.
Był bardzo zwinny i robił to już kilkakrotnie. Rozejrzał się uważnie dookoła. Nikogo. Cisza. Bezruch. Nawet przestało padać. Nie dbał o to, że na mokrym śniegu jego podeszwy zostawią odciski. Do rana i tak wszystko zdąży stopnieć. Błyskawicznie wbiegł pomiędzy drzewa rosnące tuż przy murze. Świetnie wyćwiczonym ruchem przerzucił na drugą stronę torbę. Dobrze wymierzył – nie upadła na żaden grobowiec, ale bezgłośnie wryła się w miękką ziemię. Podskoczył i złapał się obiema rękami betonowej krawędzi. Musiał być wygimnastykowany, bo podciągnął się szybko i czubkiem prawego buta zahaczył o mur. Po dwóch sekundach był już na terenie cmentarza. Zarzucił torbę na ramię i szybko ruszył alejkami w stronę grobu, który upatrzył sobie już kilka dni temu. W miarę jak oddalał się od latarń stojących przy ulicy Łużyckiej, zanurzał się w coraz głębszą ciemność. Nie chciał zapalać latarki. Nie, jeszcze nie teraz. Znał dobrze ten cmentarz. Mógłby dojść wszędzie z zamkniętymi oczami. Po pięciu minutach marszu znalazł się przy świeżo usypanym grobie. Upewnił się. Tak, dobrze trafił. Kobieta, urodzona w 1936 roku, pochowana tydzień temu. Nie pamiętał jej imienia. Nie było mu potrzebne. I tak będzie się do niej zaraz zwracał różnymi pieszczotliwymi zdrobnieniami. Zapalił duży wędkarski reflektor. Zdjął kaszkiet, zwinął go w rulon i schował do kieszeni kurtki. Na głowę założył górniczą latarkę czołową. Nie obawiał się, że światło zaalarmuje służbę cmentarną czy też nocnych stróżów. O tej godzinie na ogromnym, ponad- pięćdziesięciohektarowym terenie cmentarza Osobowickiego jedyną żywą duszą była jego własna. O ile w ogóle miał duszę. Zerwał z grobu wieńce i więdnące kwiaty. Ułożył je porządnie na środku alejki, formując z nich spory stos. Drut wystający ze sztucznych kwiatów rozciął mu skórę dłoni. Nie przejął się tym. Na własnej skórze przekonał się, że opowieści o trującym jadzie zwłok są mocno przesadzone. Rozpiął brezentową torbę, wyjął narzędzia. Plunął w dłonie, zatarł je, chwycił łopatę i zaczął rozkopywać grób. Po dwóch kwadransach – cały drżący od ekscytacji i mokry od potu – poczuł pod stopami wieko trumny. Wtedy sięgnął po siekierę. Uderzył, mrużąc nieco powieki, by ochronić oczy przed drzazgami i szczapami. Ułamał deskę i zobaczył to, o czym marzył. Nogi. Sięgnął po latarkę i oświetlił je dokładnie. Czarne szpilki, cieliste rajstopy i czarna sukienka w białe i beżowe łezki, która tuż nad kolanami układała się w fałdy. Zadrżał, kiedy zsuwał z jej stóp buty. Był już bardzo, bardzo blisko.
* * * Rajmund Wiśniewski wstał z wersalki i spojrzał na budzik. Była godzina szósta. Noc w końcu minęła. Policzył głośno. To już siódma prawie bezsenna noc po pogrzebie jego żony Lucyny, którą w pięćdziesiątym pierwszym roku życia strawił rak narządów rodnych. Podszedł do okna. Z wysokości siódmego piętra spojrzał na osiedle Popowice. Nowy dzień nawet nie zabłysnął na horyzoncie. Jego zapowiedź niósł jedynie stukot butelek z mlekiem dochodzący z klatki schodowej. Godzinę później Wiśniewski wysiadał z malucha pod cmentarzem Osobowickim. Było jeszcze ciemno, gdy stanął nad grobem żony i zaczął jej cicho opowiadać o swojej tęsknocie i nie przespanej nocy. W miarę jak się rozjaśniało, wzrastał w nim niepokój. Zauważył, że wieniec od niego i dzieci jest odwrócony i całkiem zakrywa szarfę z napisem „Kochanej Mamusi i Żonie”. Spojrzał na inne. Dwa z nich – jeden od teściowej i jeden od koleżanek zmarłej – leżały przekrzywione, rzucone na grób w nieładzie. Nie była to wina grabarzy. Pamiętał, jak równo i dokładnie je układali. Pamiętał też dobrze, że ubijali i wyrównywali boki świeżo usypanego grobu. Teraz były nierówne, a wokół miejsca pochówku walały się grudy ziemi. Wiśniewskiemu zakręciło się w głowie. Wypluł niedopałek na wilgotną ziemię i ukucnął. Czuł straszliwy lęk, że grób jest pusty. Że wszystkie najintymniejsze wyznania, które – jak sądził – wyjawia od tygodnia zmarłej żonie, tak naprawdę kieruje do nikogo. Wstał i szybko ruszył w stronę biurowych budynków obok głównej alei cmentarza. Każda sobota była w Polsce od sześciu lat dniem wolnym od pracy. Ale nie dla służby cmentarnej. Śmierć nie wybiera dnia ataku. Ona pracuje zawsze. * * * Na początku grudnia 1987 roku wieść o rozkopanym grobie jako zwykłą plotkę przyniósł do Zakładu Medycyny Sądowej wrocławskiej Akademii Medycznej pewien prokurator. Nikt się tą informacją specjalnie nie ekscytował. Ludzie zwani hienami cmentarnymi, rozgrzebujący groby w poszukiwaniu kosztowności, działali od zamierzchłych czasów. Poszukiwacze skarbów, do których – mimo całego moralnego obrzydzenia – można by ich porównać, byli codziennością we Wrocławiu i na całym Dolnym Śląsku. Nikt nie przypuszczał, że tego sprawcę motywuje zupełnie co innego.
* * * Dziesiątego grudnia podjęto w Prokuraturze Rejonowej Wrocław-Psie Pole decyzję o ekshumacji zwłok Lucyny Wiśniewskiej. Następnego dnia na cmentarzu zebrało się sporo osób. Psycholog policyjna uspokajała wdowca, który cały drżał i nie chciał odejść od grobu. Milicjanci rozglądali się wokół podejrzliwie, gotowi w każdej chwili rozgonić przypadkowych gapiów. Prokurator spojrzał na zegarek, potem na grabarzy i dał im znak. Zaczęli kopać. Sześćdziesiąt metrów dalej szedł kondukt żałobny. Towarzyszący bliskiemu w jego ostatniej drodze nagle znieruchomieli. Doszedł ich potworny krzyk boleści. Krzyczał jakiś mężczyzna. Pokiwali głowami i poszli dalej. W końcu byli na cmentarzu. * * * Osiem dni później doktor Jerzy Kawecki zaparkował dużego fiata przy ulicy Mikulicza- Radeckiego. Przed czekającą go sekcją zwłok czuł pewien irracjonalny niepokój. Śmierć była mu codziennością, na jego stole sekcyjnym leżało wiele ofiar gwałtów, samobójstw i brutalnych morderstw. Widział zwłoki rozczłonkowane, zgniłe i nadjedzone przez zwierzęta. Nigdy jednak nie widział ciała, które już po zgonie byłoby obiektem seksualnego pożądania, a takie przypuszczenia nieodparcie się nasuwały i doktorowi, i jego kolegom z Zakładu Medycyny Sądowej. Dzisiaj nadszedł czas, by tę hipotezę zweryfikować. Dzisiaj należało dopuścić do głosu kobietę, której los być może nie oszczędził pohańbienia po śmierci. Kawecki zbliżył się do trumny stojącej pod ścianą prosektorium. Już na pierwszy rzut oka widać było, że ktoś najpewniej roztrzaskał ją siekierą. Z dziury wystawały kobiece nogi, obleczone w rajstopy i pozbawione obuwia. Doktor dał znak dwóm laborantom sekcyjnym, by zdjęli wieko trumny. Nawet tak doświadczeni pracownicy nie mogli powstrzymać okrzyku zgrozy. Mimo iż ciało częściowo przykrywała ziemia, bestialstwo, z jakim je potraktowano, było doskonale widoczne. Zmarła wyglądała tak, jakby cały jej brzuch oraz prawy bok ciała – od żeber poprzez biodro aż do kolana – wygryzł rekin ludojad. Nie pożarł jedynie śledziony i wątroby. Kawecki pochylił się nad trumną i zaczął ją lustrować, począwszy od wieka. Na ostrych krawędziach i odłupanych szczapach ujrzał od razu fragmenty tkanek i przyklejone żółtawobrunatne kawałki ludzkiego tłuszczu. Wiedział już, że bestia wyłupała dziurę w trumnie, a następnie zdjęła buty zmarłej, chwyciła ją za nogi i wyciągnęła częściowo przez
otwór. W czasie tej operacji drzazgi powbijały się w ciało kobiety, tu i ówdzie odarte z naskórka. Po co sprawca ją wyciągał? Doktor spojrzał na buty ustawione obok głowy zmarłej. „Obuwie jako fetysz” – pomyślał i w następnej chwili zauważył wycięte pośladki i pochwę. Wtedy w jego umyśle wyświetliło się jeszcze jedno słowo. Nekrofil. Kiedy ciało przeniesiono na stół sekcyjny i usunięto ziemię, w zielonkawym świetle bzyczących jarzeniówek ujawniła się cała potworność dokonanego czynu. Zmarłej wyrżnięto brzuch i narządy rodne. Rozdarta sukienka obnażała poplamiony krwią biustonosz. Po jego zdjęciu okazało się, że w miejscu lewej piersi zieje rana o wymiarach dwadzieścia na dwadzieścia centymetrów. Rekin ludojad nie tylko wygryzł brzuch, podbrzusze, prawe biodro i udo. Zaatakował również z lewej strony, gdzie wyrwał prawie całą pierś. Kawecki przyjrzał się ranie i zauważył równe cięcia ostrym narzędziem. – Sprawca miał pewną rękę – powiedział do protokolanta, młodego stażysty o bladozielonej z przejęcia twarzy, która wyrażała jedno pytanie: „Skąd pan wie?”. – Zobacz, jak prowadził cięcia. – Doktor wskazał palcem na brzegi rany na piersi i na brzuchu. – Są długie i precyzyjne. Gdyby nie umiał operować nożem, brzegi byłyby poszarpane, a krótkie cięcia szły jedno po drugim. Rana przypominałaby choinkę rysowaną przez dziecko. Sprawca stał lub siedział w grobie. Warunki niezbyt sprzyjające chirurgicznej precyzji. A jednak cięcia są precyzyjne... Kim on mógł być? – Lekarz? – zapytał protokolant. – Lekarz, weterynarz – mruknął doktor. – Laborant sekcyjny. Może rzeźnik... Rekin ludojad. To określenie wróciło jak bumerang w myśli Kaweckiego. „Ludojad – huczało mu w głowie – ludojad, rzeźnik, ludojad, rzeźnik”. A potem pojawiło się inne. * * * – Nekrofag? – powtórzył prokurator Wojciech Maruszkiewicz. – Nekrofag i nekrofil? Czy nie za dużo tego dobrego? Obaj siedzieli na ławce przed Zakładem Medycyny Sądowej i palili radomskie. Wyjście na zewnątrz zaproponował prokurator, któremu najwyraźniej bardziej niż zwykle doskwierała trupia woń prosektorium, wyjątkowo tego dnia uciążliwa. Pogoda się zmieniła, chwycił siarczysty mróz, a nad miastem rozpaliło się słońce. W jego ostrym świetle obaj wydychali kłęby dymu zmieszane z oddechami. Do świąt zostało zaledwie kilka dni, ale ani Kawecki, ani Maruszkiewicz nie myśleli o kolacji wigilijnej.
– To bardzo często idzie ze sobą w parze – powiedział doktor. – Wyciął narządy rodne i dolne partie pośladków. Może się nimi seksualnie zadowalać, jak Mundzio Kolanowski, który przyczepiał – jak zapewne pamiętasz – kobiece genitalia do manekina, by z nimi kopulować. Ale może też je po prostu zjadać. Byli już tacy artyści na tym najlepszym z możliwych światów... – Napis „513” i strzałki na wewnętrznej powierzchni wieka wykonano ołówkiem w zakładzie stolarskim, co sprawdziliśmy. Niewiele też nam dały odciski palców zdjęte z trumny. Porównaliśmy je z tymi z akt różnych zboczeńców. I dalej nic... Co z twojego punktu widzenia możemy o nim jeszcze powiedzieć, oprócz tego, że sprawnie posługuje się nożem? I co sądzisz o przedmiotach znalezionych przy ciele? – Tak zwany święty obrazek włożony do trumny. – Kawecki zgasił papierosa. – To częsty zwyczaj. Dobry znak na ostatnią drogę, jakby życzenia szczęśliwej podróży, o ile tak można rzec o podróży w zaświaty... A gaziki chirurgiczne w jamie brzusznej to pozostałości poszpitalne, których nie usunięto w czasie kosmetyki przed pogrzebem... – A ten kawałek lnianego prześcieradła też ze szpitala? – prokurator uważnie na niego spojrzał. – I rękaw od koszuli? Mąż zmarłej mówi z całym zdecydowaniem, że koszula nie należała do jego żony. Doktor wstał z ławki i spacerował przez chwilę w tę i we w tę. Maruszkiewicz czekał cierpliwie. – To mogło wyglądać tak – zaczął wreszcie Kawecki. – Facet rzeczywiście oddarł kawałek swojej koszuli na cmentarzu lub wcześniej. Nie wiem, może chciał zawinąć w niego pierś i narządy rodne. Nie przewidział jednak, że zmarła ma wyjątkowo duży biust, który nie zmieści się wraz z pozostałym wyciętym ciałem w ten kawałek materiału. Ile on miał... Nie pamiętam... Jakie miał wymiary? Prokurator włożył okulary, otworzył teczkę, wyjął akta i przerzucał je przez chwilę. – Czterdzieści pięć na dwadzieścia pięć centymetrów. – Tak, to trochę mało na to wszystko – zamyślił się Kawecki. – Zobaczył więc, że wycięte części ciała się nie mieszczą i wrzucił go ze złością do trumny. A skrawek prześcieradła może rzeczywiście pochodzić ze szpitala... Krótko mówiąc, to by świadczyło o pewnym zaniedbaniu... A to by oznaczało... Zapadła cisza. Maruszkiewicz jej nie przerywał. Otulił się szczelniej kołnierzem kożucha i poprawił na głowie futrzaną czapkę z nutrii. – A to może oznaczać, że facet jest jeszcze niedoświadczony albo nie miał pojęcia, jak wyglądała zmarła – dodał wreszcie Kawecki. – Bo gdyby wiedział, wziąłby większy materiał.
Nie przewidział tak obfitego ciała... Uważam go za zimnego profesjonalistę, choć na końcu puściły mu nerwy... – Na jakim końcu? O czym mówisz? – O ranie kłutej, która nie ma nic wspólnego z wycięciem okolic sutka. Puściły mu nerwy i wbił nóż w piersi. Zabił trupa. – Czekaj, dlaczego „jeszcze niedoświadczony”? – Prokurator wciąż zadawał pytania. – Bo, jak sądzę – odparł spokojnie Kawecki – on dopiero nabierze doświadczenia. Cmentarna bestia znów zaatakuje... Jeśli już nie zaatakowała. Lepiej pomyśl o kolejnych ekshumacjach! Maruszkiewicz bez słowa podał mu rękę i poszedł w stronę bramy. Żaden z mężczyzn nie życzył drugiemu „Wesołych Świąt!”. * * * Nie było kolejnych ekshumacji. Pod lupę wzięto grabarzy. Żadnego z nich nie przyłapano na kłamstwie. W więzieniu i w szpitalu psychiatrycznym przesłuchano kilku zboczeńców, których zlokalizowano dzięki milicyjnym aktom. Pewien znany wrocławski psychiatra napisał dla prokuratury ekspertyzę o nekrofilii i nekrofagii. Nie znaleziono sprawcy. Pod koniec stycznia zawieszono sprawę. Mimo to stugębna plotka rozprzestrzeniała się po mieście. Szeptano, że nekrofilem jest syn pewnego znanego prawnika, który dzięki swoim koneksjom doprowadził do zawieszenia sprawy. W każdej plotce jest ziarno prawdy. Ale tylko ziarno. * * * Lata mijały i wszystko w Polsce się zmieniało. On sam postanowił też nieco zmienić swój cmentarny modus operandi. Nocna działalność na cmentarzu zaczęła być niebezpieczna, bo na początku lat dziewięćdziesiątych stał się on miejscem o wiele bardziej uczęszczanym niż wcześniej. Czasami późną nocą pojawiali się sataniści i poszukiwacze przygód, a raz nawet widział wstrząsającą scenę skatowania kloszarda, którego pewnej zimowej nocy pijani, ogoleni na łyso młodzieńcy wyciągnęli z wielkiego cygańskiego grobowca – jego tymczasowej noclegowni. Mężczyzna uciekł wtedy z cmentarza wystraszony jak dziecko. Przypomniała mu się scena z dzieciństwa, kiedy jako jąkający się i uznany za opóźnionego w rozwoju dziesięciolatek został dotkliwie pobity przez szkolnych kolegów. Po opatrzeniu ran na pogotowiu wrócił do
domu i zasnął w łóżku matki. Obudził się w środku nocy. Mama spała obok, odwrócona do niego tyłem. Czuł mocny zapach alkoholu, a kiedy przytulił się do niej, nawet nie drgnęła. Szarpnął nią. Żadnej reakcji. Zupełnie jakby nie żyła. Pomyślał o tym, ale nie poczuł strachu. Omal go nie rozsadziło inne uczucie. Wściekłe pożądanie. Potem tak już było zawsze. Nieliczne kobiety, z którymi trafiał do łóżka, były zaskoczone i oburzone jego dziwnymi wymaganiami. Nie chciał z nimi współżyć. Wolał, by zasnęły i pozwoliły mu za plecami cicho zaspokajać swoją żądzę. Wyśmiewały go i wyrzucały z łóżka. Postanowił znaleźć taką kobietę, która cały czas będzie milczała i nigdy go nie wyszydzi. * * * Widok skinheadów kopiących bezdomnego sprawił, że mężczyzna zaczął działać za dnia. Przychodził na cmentarz wczesną porą, zwykle koło siódmej, w roboczym kombinezonie. Szedł pewnym krokiem cmentarnymi alejkami, pchając przed sobą taczkę z kilofem i łopatą. Torba ze sklepu Aldi leżąca na spodzie skrywała pod sobą inne narzędzia – skalpel, nóż i wojskowy bagnet. Nigdy, również w ten mżysty poniedziałek piętnastego marca 1993 roku, nikt nie zwracał większej uwagi na robotnika w pocie czoła pracującego przy grobie. Był bezpieczny. Pogrzeby nie odbywały się o tak wczesnej porze, a staruszki z kwiatami pojawiały się zwykle później. Grabarze brali go za kamieniarza, których wielu kręciło się po cmentarzu. Mógł robić to, co kochał. Odkopanie grobu Mirosławy Grudzień zajęło mu kilkanaście minut. Rozejrzał się wokół. Pusto. Cicho. Rozbicie wieka trumny ostrą siekierą było bardzo proste. Mężczyzna wyrąbał w nim dużą dziurę i chwycił zmarłą za nogi. Wysunął je poza trumnę i ściągnął z nich czarne szpilki. Potem sięgnął głębiej, zacisnął palce na pasku od spódnicy, ściągaczu rajstop i gumkach majtek. Skaleczył się przy tym o ostre drzazgi wystające z trumny, ale nie zwrócił na to nawet uwagi. Był tak blisko... Jednym ruchem zdarł z ciała wszystko, co trzymał w garści. Wyszedł z dołu i ułożył odzież na dnie taczki, pod torbą. Kiedy znów wskoczył do grobu, uważał na trumnę. Nie chciał uszkodzić swej ukochanej. Przez chwilę czule przyglądał się halce w bladoróżowe różyczki. A potem ją podwinął. I wszystko się zaczęło. * * *
Są ludzie, którzy marzą o takiej chwili, by z satysfakcją wykrzyczeć komuś w oczy: „A nie mówiłem?!”. Doktor Jerzy Kawecki do nich nie należał. Był człowiekiem świadomym własnej wiedzy i wartości, nie musiał zatem od nikogo domagać się ich potwierdzenia. Cóż by mu przyszło z tego, że zgnębiony prokurator przyglądający się ze studenckiej galeryjki w prosektorium przyznałby mu rację? Co by to dało tej nieszczęsnej kobiecie na stole sekcyjnym, gdyby prawnik powiedział: „Tak, panie doktorze, rzeczywiście powinniśmy dokonać wielu innych ekshumacji! Może byśmy znaleźli dodatkowe ślady cmentarnej bestii?”. Kawecki domyślał się, że Maruszkiewicz zdaje sobie sprawę z błędu zaniechania, bo teraz starał się niczego nie przeoczyć i wychylał się przez barierkę mimo straszliwego smrodu wydzielanego przez gnijące zwłoki. – Te banknoty to od rodziny? – zapytał, przełykając ślinę. – Na dobrą drogę? – Tak jest – odparł doktor i wypuścił z pęsety kilka banknotów stu- i pięćsetzłotowych. Mokre i przegniłe, wylądowały przy rynience na narządy, tuż obok fragmentów worka foliowego, w jaki w szpitalu zapakowano zwłoki. – Nie będzie to podróż w luksusach – zauważył Ireneusz Browarski, pomocnik sekcyjny, który uruchamiał małą piłę do cięcia czaszki. – Widziałem już tutaj hojniej wyposażonych... – O tak – przyłączył się do niego protokolant. – Jednemu to włożyli do trumny flaszkę oryginalnego koniaku! Nie jakąś brandy... Wszyscy czterej mężczyźni obecni w prosektorium od lat obcowali ze śmiercią i widzieli jej różne odmiany. Bestialstwo, z jakim potraktowano zwłoki Mirosławy Grudzień, było jednak tak przerażające, że mogli albo milczeć, albo rozmawiać – nawet pół żartem, pół serio – o drobiazgach związanych ze zmarłą. To częsty zwyczaj w środowisku szpitalnym – żartować, by oswoić zgrozę. Bo tylko tak można nazwać uczucie, które ogarnęło Kaweckiego, kiedy patrzył na zbezczeszczone zwłoki. Ktoś pewnymi, niemal chirurgicznymi cięciami odkroił lewą pierś, całe podbrzusze i wewnętrzne części ud. Co czuł ten bydlak, patrosząc kobietę, posypując ziemią i gliną wątrobę, śledzionę, nerki i kawałek dwunastnicy? Wyrywając jej pęcherz moczowy i jelita? Czy nie przerażała go jej twarz o zatartych rysach i zapadniętych gałkach ocznych? Czy głowa pokryta resztkami brązowych włosów ruszała się, kiedy ją tarmosił? Aby nie dać się ponieść wściekłości, doktor zapatrzył się w gładkie przecięcia części chrzęstnych żeber. Specjalista. Mógłby zrobić doktorat z nekrofilii. Kawecki odgonił mroczne myśli, pochylił się nad ciałem i wykonał kolejne cięcia. Ileż razy on to widział! Taką skórę – napęczniałą, zielonkawą, gdzieniegdzie szarą i czerwonawą.
Takie płuca – małe, zwiotczałe, zupełnie niczym szmaty, z uchodzącymi spod nich pęcherzykami gazów gnilnych. Rutyna była błogosławieństwem. Dała mu uspokojenie. Po sekcji zwłok poszedł z Maruszkiewiczem do swojego gabinetu. Umył ręce, zdjął fartuch, nasypał miałkiej kawy Tchibo do dwóch szklanek i włączył czajnik elektryczny. Siedzieli w milczeniu i palili białe marlboro. – To ten sam bydlak? – zapytał w końcu prokurator. – Tak – odparł Kawecki. – Precyzyjny profesjonalista. I tchórzliwy. Nie chciał być rozpoznany. Dlatego wbił w nią nóż. Głęboko, by mieć pewność, że go nie rozpozna... Tak, to ten sam... Gwałciciel i zabójca trupów. – Tym razem tego nie spieprzymy – warknął prokurator. Był dwudziesty szósty kwietnia 1993 roku. * * * Nie spieprzyli. Doświadczeni milicjanci, przemianowani stosunkowo niedawno na policjantów, rozwścieczeni bestialstwem nekrofila, ruszyli do akcji niezwykle energicznie. Służby ze wszystkich wrocławskich nekropolii zostały wielokrotnie przesłuchane, policyjne patrole – umundurowane i w przebraniu kamieniarzy i grabarzy – regularnie przeczesywały cmentarne aleje. Pojawiły się pieniądze na kuszące nagrody dla tych policjantów, którzy rozwiążą sprawę nekrofila. Odgrzebano sprawę z lat sześćdziesiątych, kiedy oskarżono syna pewnego prokuratora powiatowego o odkopanie zwłok młodej żony. Nie znaleziono podstaw, by uznać go za podejrzanego w „sprawach osobowickich”. Sześćdziesięcioczteroletni mężczyzna nie opuszczał od lat szpitala dla psychicznie chorych, gdzie przy swym łóżku zrobił ołtarzyk ukochanej zmarłej. Przeciwko ekshumacjom protestowały rodziny. Z tego oraz z innych powodów nie odkopano grobów wszystkich kobiet ostatnio pochowanych na wrocławskich nekropoliach. Postanowiono wytypować „ofiary”. Zamiary te ugrzęzły jednak w sporach: czy sprawca kieruje się wiekiem ofiar, czy może ich cechami, przypominającymi mu jakąś bliską osobę? Policja sprawy nie spieprzyła. Nie zawsze można mierzyć zaangażowanie wyłącznie skutkiem, który znów był żaden. * * *
Kiedy po latach zapytałem o to Jerzego, odpowiedział mi: – Powiem to, co powiedziałem Wojtkowi. Wydaje mi się, że kiedyś go znajdziemy w jakimś grobowcu... Dopadnie go zawał albo wylew, gdy będzie wyciągał kolejne kobiece zwłoki, by je okaleczać, a potem nasycać się częściami ciała. Jest już stary... Długo nie pożyje... * * * Osiemnastego września 2003 roku zmarł znany historyk, profesor Uniwersytetu Wrocławskiego Antoni Wacław Bieluń. Miał zostać pochowany w grobowcu rodzinnym na cmentarzu na wrocławskim Brochowie. Jedenaście dni później o godzinie dziesiątej rano rozpoczęła się ceremonia pogrzebowa. Ogromny kondukt szedł szeroką aleją brochowskiego cmentarza przy wtórze marsza pogrzebowego Chopina. Dziekan wydziału i prorektor powtarzali sobie w myślach mowy pożegnalne, koledzy zmarłego i jego uczniowie wspominali cicho wspólnie przeżyte chwile, wdowa i córka płakały. Meleks z trumną podjechał do grobowca, grabarze otworzyli żelazną kratę. Rozległ się okrzyk zdumienia, orkiestra przerwała w pół taktu, a potem rozeszła się zatrważająca wieść. Prokurator w stanie spoczynku Wojciech Maruszkiewicz, który był wieloletnim partnerem brydżowym profesora Bielunia, odszedł na bok i wyjął z kieszeni telefon komórkowy. Doktor Jerzy Kawecki odebrał po pierwszym sygnale. – Chyba miałeś rację – powiedział cicho prokurator. – Chyba go w końcu mamy! * * * Nie mieli go. W grobowcu, w niszy przeznaczonej na trumnę profesora Bielunia, leżał niewysoki mężczyzna. Jego ciało oblepiały resztki stroju pogrzebowego. Nie znany nikomu z obecnych żałobników. Zmumifikowany pasażer na gapę. Przerwano ceremonię. Rozwścieczeni krewni profesora rozpętali burzę. Wszczęto śledztwo, które miało odpowiedzieć na pytanie, kim jest obcy trup i jak się tam dostał. Odpowiedź, jaką bardzo szybko uzyskano, była tragikomiczna. Otóż dwaj grabarze, Zdzisław Turek i Robert Stańczak, zatrudnieni w firmie pogrzebowej Pola Elizejskie, miesiąc wcześniej rozkopali sąsiedni grób, w którym spoczywał niejaki Antoni Etman. Ich zadaniem było przygotowanie grobu dla nowego „lokatora” i odwiezienie szczątków starego do kremacji.
Wyjęli zmumifikowanego nieboszczyka, przygotowali grób do pogrzebu, po czym zadowoleni z wykonanej pracy, spożyli na cmentarzu znaczną ilość alkoholu. W stanie nietrzeźwym udali się do domu, ukrywszy wykopane zwłoki w okolicznych krzakach. Wrócili dopiero po tygodniu. Ponieważ termin kremacji już minął, mieli pewien kłopot: za nową musieliby płacić z własnej kieszeni. Postanowili pozbyć się zwłok w sposób bardzo prosty. Włamali się do sąsiedniego grobowca i tam do niszy wepchnęli lekką mumię, jaką już od dawna był Antoni Etman. Kiedy już stali przed sądem, pokornie się kajali i wzajemnie obarczali winą. Sąd, wziąwszy pod uwagę ich wcześniejszą niekaralność, pozytywną opinię środowiskową oraz marną sytuację finansową, wymierzył im na podstawie artykułu 262 paragraf 1 kodeksu karnego po pół roku więzienia w zawieszeniu. Prokurator Maruszkiewicz umarł dziesięć lat później, sprawa „nekrofila z Osobowic” została zawieszona. Doktor Jerzy Kawecki wciąż czeka na wiadomość o kolejnym „pasażerze na gapę”. Na razie nikt jeszcze do niego w tej sprawie nie zadzwonił.
II RYTUAŁ
Architekt Andrzej Wilusz mimo sześćdziesiątki na karku miał świetną kondycję. Zawdzięczał to dwóm swoim cechom – był przychylnie nastawiony do ruchu na świeżym powietrzu, a wrogo do wszelkich używek, zwłaszcza do alkoholu. Ta jego niechęć przyjmowała niekiedy postać skrajnej obsesji. Wściekał się już na sam widok pijanego człowieka, a każda porzucona gdzieś butelka po wódce czy puszka po piwie wywoływała w nim furię, skutkującą później długimi tyradami na temat degeneracji społecznej, którymi zamęczał żonę. Dlatego z trudem znosił początek roku. Gdyby mógł, najchętniej zaszywałby się wtedy na jakimś odludziu, gdzie nie musiałby słuchać pijackich krzyków, huku petard i obowiązkowych, wręcz zadekretowanych medialnie, wybuchów radości. Taką samotnią nie była na pewno jego willa na Karłowicach. Jednak na przełomie 2010 i 2011 roku jej okolicę szczęśliwie ominęło sylwestrowo-noworoczne pandemonium. Gdy w niedzielę drugiego stycznia Wilusz wybiegał z domu, by o siódmej rano rozpocząć codzienny ośmiokilometrowy trucht, liczył na to, że ominie go obrzydliwy widok zataczających się ludzi i pustych butelek turlających się po ulicach. Jego nadzieja się spełniła, ale tylko przez pierwsze dwa kilometry. Kiedy za mostem Trzebnickim skręcił w lewo i pobiegł nadbrzeżem w stronę zabudowań dawnego, dziś zrujnowanego Browaru Piastowskiego, od razu ujrzał nad rzeką grupę nietrzeźwych młodych ludzi, którzy najwyraźniej zmierzali w jego kierunku. Przyśpieszył kroku. Był zbyt dobrze wytrenowanym biegaczem, by pozwolić się dopaść pijakom z trudem wspinającym się po śliskiej, pokrytej śniegiem nadodrzańskiej skarpie. Kiedy ich mijał, dotarli dopiero do połowy wału. Nie mieli szans go dogonić. Omiótł ich pogardliwym wzrokiem. Ujrzał długie, farbowane na czarno włosy i czarne cienie na powiekach. Jeden z młodych ludzi wyciągnął w jego kierunku środkowy palec o długim paznokciu. Ten ruch odsłonił pomarańczowy T-shirt i odwrócony czarny krzyż zawieszony na sznurku na szyi. „Oto, co robi wódka – pomyślał, przyśpieszając kroku – z tak młodymi umysłami”. Po dwóch minutach zostawił ich daleko z tyłu. Zatrzymał się dopiero tuż przy moście kolejowym i spojrzał w obie strony, czy aby nie nadjeżdża pociąg. I wtedy to zobaczył. Plamy krwi na śniegu.
Ruszył ich tropem i już po chwili pod starym murem browaru, pokrytym graffiti, zobaczył młodego mężczyznę, który leżał wśród zakrwawionych brył śniegu. Z jednej z nich wystawała pusta dwustugramowa butelka po wiśniówce lubelskiej. Wilusz podszedł bliżej i przyjrzał się uważnie leżącemu na wznak człowiekowi. Młody człowiek miał na sobie tylko spodnie. Z rozciętego brzucha, lekko wznoszącego się w nieregularnym oddechu, wylewały się śliskie skręcone pętle jelit. Szeroko rozłożone ręce odsłoniły kolejną ranę. Z wewnętrznej strony lewego przedramienia – pomiędzy przegubem a dołem łokciowym – sterczał głęboko wbity kuchenny nóż. Wilusz poczuł lodowaty dreszcz, kiedy spojrzał na mur. Leżał na nim tasak. A obok niego odcięty kciuk. Z trudem łapiąc oddech, Wilusz mocował się przez chwilę ze specjalną kieszonką w kurtce na telefon. Numery trzech najbliższych komisariatów miał zapisane na stałe w komórce. W końcu bardzo często dzwonił po nocy na policję, skarżąc się na pijackie zakłócanie spokoju. – Kolejna ofiara alkoholu – powiedział, kiedy zgłosił się dyżurny policjant. – Napadnięty mężczyzna. Chyba młody. Nieprzytomny. Pełno krwi. Odcięty palec. Niedaleko banda satanistów. Przyjeżdżajcie szybko, jeszcze oddycha, może go uratujecie... Przyjechali szybko. Nie uratowali. * * * Policjanci z komisariatu Wrocław-Śródmieście przy ulicy Grunwaldzkiej mieli tej nocy ręce pełne roboty. Rutynowe interwencje trwały aż do poranka. Najczęściej jakaś bójka, rodzinna awantura, młodzi ludzie hałasujący na podwórku. Zwykłe przedłużenie sylwestrowych imprez. Było to normalne w każdej dzielnicy Wrocławia, a co dopiero w Śródmieściu, które poziomem przestępczości ustępowało tylko Rakowcowi, czyli osławionemu „trójkątowi bermudzkiemu”. Poranne wezwanie Andrzeja Wilusza zostało potraktowane priorytetowo. W ciągu dziesięciu minut zjawili się tam dwaj policjanci z komisariatu przy Grunwaldzkiej oraz karetka pogotowia z lekarzem i z dwoma sanitariuszami. Jeden z policjantów zadzwonił do oficera dyżurnego, a ten natychmiast wezwał patrol sekcji wywiadowczej z psem. Kilka minut później przyjechał prokurator Wojciech Maruszkiewicz. Ekipa przystąpiła do roboty. Mimo zimnego wiatru hulającego nad rzeką wszystkim było gorąco – może poza Wiluszem, który składał
zeznania, drżąc pod kocem dostarczonym mu przez żonę. Zakrwawiony mężczyzna o torsie, twarzy i szyi pokrytych licznymi cięciami i ranami kłutymi zdołał wyszeptać policjantom swoje nazwisko i adres, po czym stracił przytomność. Lekarz schował odcięty kciuk do woreczka na materiały biologiczne i bardzo ostrożnie, tak by nie zmienić kanału rany i nie spowodować krwotoku, wyciągnął nóż z przedramienia. Sanitariusze, potykając się na szynach kolejowych, przetransportowali rannego na noszach do karetki stojącej jakieś sto metrów dalej na ubitej drodze, która nosiła nazwę ulica Pasterska. Śnieg i błoto trysnęło spod kół. Wyjący przeraźliwie sygnał rozdarł mroźne powietrze poranka. Nóż wraz z tasakiem policjanci włożyli do worków strunowych, po czym – zostawiwszy na miejscu tylko prokuratora, fotografa i jednego posterunkowego – dołączyli do kolegów przeszukujących wraz z owczarkiem niemieckim teren w promieniu kilometra. Po satanistach nie zostało jednak żadnego śladu. Wyznawcy Lucyfera musieli pójść w stronę mostu Trzebnickiego. Pies kręcił się w kółko, nie wiedząc, za jakim tropem podążyć. Policjanci nie ponaglali go. On już zrobił swoje. Teraz przyszedł czas na nich. Klnąc na wiatr i zimno, ruszyli w kierunku mostu. Przeczesanie terenu zajęło im dwie godziny. Brnąc w roztopionym śniegu i ślizgając się w błocie, wrócili do samochodów zaparkowanych w jedynym nadającym się do tego miejscu – tuż przed torami kolejowymi. Zapalili papierosy. Czekało ich kolejne rutynowe – wyjąwszy niezwykłe bestialstwo, z jakim zadano rany znalezionemu mężczyźnie – śledztwo. Na miejscu zdarzenia żadnych istotnych śladów. Trzeba było zacząć od przesłuchania rodziny rannego i jego znajomych. Jak zawsze. Wciąż mówili o nim „ranny”, choć kilka minut wcześniej określenie to straciło ważność. * * * Karłowice były i są jedną z najbardziej prestiżowych dzielnic Wrocławia. Przyłączone do stolicy Śląska w roku 1928, stanowiły znakomity przykład urbanistycznej koncepcji miasta- ogrodu. Po wojnie karłowickie wille ocalałe z pożogi Festung Breslau zostały zasiedlone przez polskich naukowców i artystów, dzięki czemu utrzymał się przedwojenny prestiż dzielnicy. Z czasem nadwerężyło go osadnictwo cygańskie w okolicach ulicy Przybyszewskiego oraz blok wybudowany pod koniec lat siedemdziesiątych na rogu ulic Kasprowicza i Żmigrodzkiej. Jego nowi mieszkańcy zdaniem reszty nie zasługiwali na dumne miano karłowiczan. Niechęć była zresztą obustronna. Blokowicze mieli starych osiedleńców
w głębokiej pogardzie. Uwielbiali wrzucać im do ogrodu różne paskudztwa i drażnić przyśpiewkami o potędze Śląska Wrocław, które w środowe lub w sobotnie wieczory zakłócały spokój cichych willowych uliczek. Miłość do piłkarskiego klubu przechodziła tu z pokolenia na pokolenie. Zbigniew Głażewski ubolewał, że jego syn Kamil jest pod tym względem wyjątkiem i nie przejął kibicowskiej pasji. Jeśli już coś w ogóle odziedziczył po swych rodzicach, to po ojcu nikotynowy nałóg, a po matce – melancholię. Obie te cechy ukazywały się w całej krasie, kiedy chłopak stał długo na balkonie, niewidzącym wzrokiem wpatrywał się w przestrzeń i wypuszczał kłęby dymu. Parkując starego mondeo pod blokiem na Rowerowej, Głażewski wychylił głowę przez okienko i spojrzał na balkon. Był pusty. Z popielniczki stojącej na balustradzie unosił się papierosowy dym. Odetchnął. – Jest w domu – powiedział do żony. – Pali na balkonie. Niepotrzebnie się martwiłaś. Głażewscy wjechali windą na piąte piętro i stanęli pod drzwiami trzypokojowego mieszkania, które zajmowali wraz z dwudziestosiedmioletnim dzieckiem. Tak, Teresa Głażewska martwiła się o syna. Dzwoniła w sylwestrowy wieczór z wielkiego balu w Szklarskiej Porębie, by złożyć mu życzenia. Mówił, że nie podoba mu się na domówce, że jest nudno. Wczoraj już nie odbierał przez cały dzień. Dzisiaj też. Zawsze dzwoniła, by przypomnieć mu o lekach psychotropowych. Jeśli ich nie brał, nie był sobą. Poczuła ukłucie niepokoju, kiedy dwa razy przekręciła klucz w zamku. Jej syn zawsze zamykał od wewnątrz na raz, co by oznaczało, że teraz nie ma go w domu. Jednak szmery dochodzące zza drzwi i papieros dopalający się na balkonie świadczyły o czymś zupełnie przeciwnym. Kiedy nacisnęła klamkę, ujrzała Dawida Nagrabę, najbliższego kolegę Kamila. Chłopak zachował się dziwnie. Nie przywitał się z nimi, tylko mocno nasunąwszy wełnianą czapkę na czoło, uciekł do pokoju Kamila. Teresa wpadła tam za nim. Dawid siedział przy komputerze, na monitorze rozgrywała się ulubiona gra jej syna The Walking Dead. Na górnej krawędzi monitora przylepiona była kartka z napisem: MAMO PRZEPRASZA CIE. Tak zawsze pisał w dzieciństwie, gdy coś zbroił. Nie „przepraszam”, ale „przeprasza”. Twierdził, że to nie on dopuścił się występku, ale ktoś inny, i ten ktoś inny przeprasza. Psychiatra uznał to później za pierwszą oznakę rozdwojenia jaźni. Słyszała z dużego pokoju głos męża. – Zbigniew Głażewski, syn Wacława i Wandy, urodzony drugiego czerwca pięćdziesiątego dziewiątego... Tak, ojciec Kamila Głażewskiego, urodzonego dwunastego