dydona

  • Dokumenty715
  • Odsłony81 180
  • Obserwuję61
  • Rozmiar dokumentów1.2 GB
  • Ilość pobrań50 857

Miłoszewski Zygmunt - Bezcenny

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Miłoszewski Zygmunt - Bezcenny.pdf

dydona Literatura Lit. polska Miłoszewski Zygmunt Thriller, kryminał
Użytkownik dydona wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 358 stron)

ZYGMUNT MIŁOSZEWSKI BEZCENNY

ZYGMUNT MIŁOSZEWSKI (ur. 1976) - powieściopisarz. Debiutował w 2005 roku powieścią grozy Domofon. Sławę przyniósł mu cykl bestsellerowych kryminałów o prokuratorze Teodorze Szacklm. Zarówno Uwikłanie, jak I Ziarno prawdy zostały uhonorowane Nagrodami Wielkiego Kalibru i uznane za najlepsze polskie kryminały w 2007 i 2011 roku. Obie powieści zostały opublikowane w Stanach Zjednoczonych, gdzie zostały bardzo dobrze przyjęte, poza tym książki Miłoszewskiego ukazują się m.in. w Niemczech, Rosji, Francji i Wielkiej Brytanii. Uwikłanie zostało sfilmowane przez Jacka Bromskiego, a nad ekranizacją Ziarna prawdy pracuje obecnie Borys Lankosz. Prawa filmowe do Bezcennego zostały wycenione na milion dolarów.

Dla Marty

Nie widziałeś jeszcze Europy, a już ci ją obrzydziłem. A może obrzydziłem ci również sztukę, choć mam nadzieję, że nie. Trudno winić artystów, że ich piękne, zwykle niewinne dzieła z niewiadomego powodu tylko unieszczęśliwiają Europejczyków i wzmagają ich krwiożerczość. Kurt Yonnegut, Sinobrody (przełożył Andrzej Grabowski)

część I ZAMIEĆ Drugi dzień Bożego Narodzenia, 1944 Śnieg. Śnieg i nic więcej. Żadne urocze śnieżynki, wirujące miękko. Żadne wiosenne płatki, opadające ciężko i mokro, topiące się na ciepłych trawnikach. Najgorszy tatrzański śnieg, mikroskopijne kryształki lodu niesione porywistym wiatrem, uderzające zewsząd, wciskające się pod ubranie, siekące każdy nieosłonięty kawałek skóry jak żyletki, wdzierające się w nozdrza i usta, niepozwalające zaczerpnąć oddechu. Ten śnieg nie padał, po prostu był wszędzie, zajmował każdy skrawek przestrzeni, odbierał poczucie rzeczywistości, nie pozwalał rozpoznać kierunków. Zamieniał nocny marsz w nieprzyjemne uczucie tonięcia w lodowatej, obdarzonej świadomością wściekłej materii, która chce za wszelką cenę zamordować intruza dla samej radości zadawania cierpienia. Uwięzionemu przez zamieć człowiekowi wydawało się, że konsekwentnie wspina się pod górę, że z każdym krokiem jest bliżej grani Tatr Zachodnich. Powtarzał sobie, że pogoda jest jego sprzymierzeńcem, że pozwoli mu niezauważenie ominąć niemieckie patrole i przedostać się na słowacką stronę. Planował zjechać na tyłku do doliny, zostawić za sobą zamieć, schronić się między świerkami i odpocząć chwilę, tak żeby przed świtem dotrzeć do ludzkich siedzib. Liczył na łut szczęścia, że trafi na porządnego słowackiego górala, a nie zdrajcę kolaboranta, o jakich łatwo było po obu stronach Tatr. Czuł, że słabnie, ale obowiązek pchał go pod górę. Obowiązek, ale też zwierzęcy strach. Najpóźniej o świcie wszyscy dowiedzą się, że jeden chłopak z hotelowej obsługi zniknął, połączą to z nocnymi wydarzeniami i roześlą pogoń na wszystkie strony świata. Przedarcie się na słowacką stronę i zgubienie tropów to jego jedyna szansa, aby ocalić skórę i wypełnić zadanie. „Jesteś naszą jedyną nadzieją” - usłyszał tuż przed wyruszeniem w drogę. Myślał o tym i zalewała go fala patriotycznego uniesienia tak mocna, że na krótką chwilę wyganiała z kości uczucie przejmującego zimna. Widział te wszystkie obrazy. Churchill oglądający z troską kikut po amputacji odmrożonego palca (na takie poświęcenie był gotowy), pytający drżącym głosem, czy to stało się właśnie wtedy. Generał Komorowski przypinający mu do piersi Virtuti Militari, poważny i uroczysty, ale uśmiech błądzi mu pod wąsem, mruga do niego, dając do zrozumienia, że żaden order nie wyrazi tego, co zrobił dla ojczyzny. Jeśli jakikolwiek bóg istnieje, to musi pozwolić mu dostać się do słowackiego lasu. Jest w tej

chwili zbyt ważną osobą dla losów świata, aby mu się nie udało. Wędrowiec, któremu wydawało się, że cały czas się wspina, miał raptem dwadzieścia jeden lat, i tym można by wytłumaczyć patriotyczne uniesienia. Nazywał się Roman Kłosowicz, pochodził z Poznania, a wiadomość o wybuchu wojny dotarła do niego w czasie szkolenia taternickiego na wschodniej ścianie Kościelca, wykrzyczana przez turystów ze szlaku. Powinien był wrócić do Poznania, ale wychowujący go stryjostwo stanowczym telegramem kazali mu zostać, wierząc, że górski kurort będzie bezpieczniejszym miejscem niż Wielkopolska, przez którą musiał przemaszerować każdy jeden zmierzający dalej niemiecki żołnierz. Trochę stryjostwo mieli racji, a trochę nie mieli. Niemcy błyskawicznie zajęli Zakopane, obsadzili górskie schroniska strażą graniczną, na ścianie Mnicha powiesili swastykę, a ludność trzymali żelazną ręką, żeby nikomu głupie pomysły nie przychodziły do głowy. Niektórym góralom nowa władza podobała się mniej, niektórym bardziej, a sam Roman trochę dorabiał kelnerowaniem, a trochę konspirował, próbując przysłużyć się Polsce. Polsce, która zgodnie ze swoim zwyczajem przestała istnieć po raz kolejny. Ziemie na zachodzie z rodzinnym Poznaniem Romana włącznie zostały anektowane przez Rzeszę, Kresy zajęli Sowieci, reszta okupowanej Polski z Warszawą i Krakowem została zamieniona w dziwny twór zwany Generalnym Gubernatorstwem. Gubernatorem został Hans Frank, doktor prawa i pupilek Hitlera, który lubił nazywać się królem Polski i który sprawnie wywiązywał się ze swojej misji rozwiązywania kwestii żydowskiej w sposób ostateczny, a kwestii polskiej w sposób skuteczny, tak żeby z narodu została zbiorowość tępych niewolników. Frank, jak na króla Polski przystało, na co dzień urzędował na Wawelu, ale gdy tylko odkrył położone u stóp gór Zakopane, przypominające mu jego bawarskie Schliersee, od razu poczuł się tam jak w domu. Szybko kazał przemianować najokazalszy tatrzański hotel na Kalatówkach - wyjątkowy, bo położony na polanie, w sercu gór, z dala od kurortowej cywilizacji - na Berghaus Krakau, obsadził go esesmanami i urządził w nim luksusową rezydencję, w której spędzał prawie każdy weekend. Siedział na tarasie, gapił się na Kasprowy i popijał swoją ulubioną mocną jak szatan herbatę z kroplą mleka, serwowaną mu przez Romana Kłosowicza. W drugi dzień Bożego Narodzenia 1944 roku Roman do późnej nocy kursował między kuchnią a apartamentem numer siedemnaście na pierwszym piętrze. Nikt się tutaj nie bawił, nikt nie świętował, wyjątkowo nie było nawet żadnych dziwek. Roman widział i słyszał rzeczy, których widzieć i słyszeć nie powinien, ale lokatorzy apartamentu czuli na

karku oddech czerwonoarmistów, stacjonujących już nie setki, ale dziesiątki kilometrów od Krakowa i szykujących się do dalszej ofensywy. To oni byli problemem, a nie kelner z długimi uszami. O drugiej kręcił się nerwowo po swoim pokoiku na poddaszu i nie mógł zdecydować, czy pójść do Anieli, czy może jednak byłby to ruch przedwczesny. O drugiej piętnaście podjął decyzję. Jest okupacja, nikt nie zna dnia ani godziny, więc jednak pójdzie i tak się właśnie będzie tłumaczył, że jest okupacja i tak dalej. Wtedy drzwi się otworzyły i zobaczył w nich nie Anielę, tylko znanego mu z widzenia przystojnego esesmana, jednego z głównych pretorian Franka. Pomyślał, że gdyby poszedł do Anieli wcześniej, to pewnie i tak by go znaleźli, ale przynajmniej nie musiałby umierać jako prawiczek. - Słuchaj uważnie, bo nie będę dwa razy powtarzał - odezwał się esesman płynną polszczyzną, wręczając mu metalowy przedmiot. - Musisz wyjść natychmiast i uciec z tym na Słowację, w Zakopanem zbyt wielu górali działa na dwie strony. Ukryj się, wojna za kilka miesięcy się skończy. Nie mam pojęcia, co się wtedy stanie, ale jak już będzie koniec, musisz to przekazać Karolowi Estreicherowi z rządu w Londynie. Powtórz. - Karolowi Esterhazemu. - Estreicherowi. Powtórz. - Estreicherowi. - Dobrze. A teraz wynocha. Ubierz się ciepło, pogoda się psuje. - Ale... - Wynocha. Roman oglądał przedmiot, który wyglądał jak zwyczajny metalowy termos, kiedy esesman jeszcze raz wstawił głowę przez drzwi. - Nie powinienem ci tego mówić, ale masz w ręku największą tajemnicę tej wojny. Więc nie zawiedź mnie, chłopcze. Jesteś naszą jedyną nadzieją. A teraz wynocha. Ubrał się i wyszedł w noc, czując się jak bohater. O trzeciej nad ranem wiało już potwornie, ale dopiero zaczynało padać, widział nawet przez chwilę światełko pośredniej stacji kolejki linowej na Myślenickich Turniach. Szczyt Kasprowego był już wtedy we władaniu spadającej w doliny z siłą lawiny zamieci. O czwartej zamieć dotarła w doliny. Pierwsze uderzenie ściany śniegu zwaliło go z nóg, od tamtej pory czuł się już bez przerwy jak wrzucony z garścią śniegu i paroma kostkami lodu do miksera kawałek mięsa. Ludzki koktajl lodowy, oczywiście, Mein Herr, już przygotowuję.

O piątej po raz pierwszy pomyślał o śmierci. Nie jak o pewnym końcu, ale jak o okrutnej ironii losu, to by dopiero było śmieszne, gdyby w takiej chwili właśnie jego załatwiła tatrzańska pogoda. Zaczął wyobrażać sobie Anielę, żeby przestać wyobrażać sobie, ile palców będą mu musieli amputować po tej przygodzie. I żal mu się zrobiło, że jest takim cholernym miastowym chłopcem z dobrego domu, który nie potrafi załatwić z dziewuchą jak trzeba. Pierwszy lepszy góral by ją dawno wyobracał, a on od roku się przymilał, rozmawiał, prawił komplementy, po warkoczu głaskał. I teraz jeszcze się okaże, że umrze jako prawiczek. Doskonale. O piątej trzydzieści postanowił określić swoje położenie za pomocą prostej matematyki. W lecie przejście z Kalatówek na grań zajmuje jakieś dwie godziny, jak się dobrze idzie. W zimie zależy od śniegu, ale bez fok nawet przy dobrej pogodzie trzeba liczyć trzy, cztery. A on? Nie ma nawet pojęcia, czy idzie w dobrą stronę, tyle tylko, że raczej pod górę. Czyli marsz musi mu zająć sześć godzin, może nawet siedem. Czyli nie jest nawet w połowie drogi. Więc może sobie pozwolić na kilka minut odpoczynku, spróbować trochę zregenerować siły. Dawno żadna konstatacja nie przyniosła Romanowi takiej ulgi. Zrobił jeszcze trzy ciężkie kroki w sięgającym mu do kolan sypkim śniegu i zatrzymał się, ciężko dysząc. Zgiął się, opierając ręce o kolana, odsunął szalik z twarzy, żeby splunąć i zaczerpnąć trochę powietrza. To był błąd. Zamieć uderzyła go w twarz, wypełniła usta kryształkami lodu, zamiast odetchnąć, zaczął się krztusić jak tonący. Uczucie było tak surrealistyczne, że kiedy minął atak, zaśmiał się histerycznie. Utonąć w śnieżycy, co za bzdura. Zakrył na powrót twarz, spróbował uspokoić oddech i tętno. I przestraszył się na dobre. Kiedy szedł, dyszał i męczył się potwornie, trząsł się z zimna i wyczerpania, ale wysiłek rozgrzewał organizm. Kiedy stanął, nie minęła minuta, jak poczuł się nagi. Jeden podmuch wiatru wywiał całe ciepło spod futrzanej kurtki i flanelowej koszuli, drugi zamienił warstwę potu w lodowaty, bolesny kompres. Roman zaczął się trząść jak w ataku epilepsji, trochę z zimna, trochę ze strachu. Nie wiedział, gdzie jest, nie wiedział na dobrą sprawę, dokąd idzie. Wiedział, że nie ma siły, żeby iść, i że postój oznacza pewną śmierć. Ruszył w dalszą drogę. O szóstej przestało mu zależeć na tym, czy idzie pod górę. Szedł, żeby nie umrzeć z zimna, reszta go nie obchodziła. Wola przetrwania przytłumiła inne emocje, przede wszystkim patriotyczne uniesienia. Jak to w ogóle zostało urządzone, myślał. Jakie to ma znaczenie, jakim narodem jesteśmy i jakim językiem mówimy. Albo żyję, tulę żonę, dzieci

bujam na huśtawce przywiązanej do drzewa w ogrodzie - albo nie. Rozpłakał się, bo wtedy stracił nadzieję na żonę, dzieci i huśtawkę w ogrodzie. Pochylony do przodu, przestawiał z trudem nogi, brodząc w śniegu jak łódka w połamanej krze. Cały czas odtwarzał w myślach scenę sprzed dwóch dni, kiedy siedział z Anielą nad ranem w pustej, cichej kawiarni. Przegadali całą noc, nie było już sensu iść spać, za godzinę musieli pojawić się w kuchni, zacząć przygotowania do śniadania. Piękna noc, wcześniej zdmuchnął świeczkę, żeby dobrze widzieli, jak pejzaż wyraźnie dzieli się na gęsto obsypane gwiazdami niebo i czarny zarys gór. W końcu niebo lekko się rozjaśniło, a potem granica między nim a górami stała się cieniutką, świecącą na czerwono kreską. Gdy w milczeniu obserwowali ten spektakl światła, dotknęła jego dłoni, wystarczyło ją złapać, zaprowadzić cicho na górę i kochać się, pozwolić, żeby świt wydobył ich ciała z mroku. Zamiast tego zabrał rękę, bo wstydził się, że z nerwów ta ręka trzęsie się jak ręka starego alkoholika i że za nic nie może tego opanować. Jego ciało drżało, jakby każdy mięsień chciał wykrzyczeć, jak bardzo Roman bał się zbliżenia. I teraz zdechnie w jakiejś zaspie jako prawiczek. Doskonale. Roman Kłosowicz był przekonany, że błąka się w zamieci gdzieś wysoko w górach, tymczasem w rzeczywistości kręcił się w kółko niedaleko hotelu na Kalatówkach, w prostej linii nie więcej niż kilkaset metrów dzieliło go od miejsca, gdzie stawiał przed doktorem Frankiem mocną jak szatan herbatę z odrobiną mleka i gdzie mu powierzono klucz do największej tajemnicy drugiej wojny światowej. Wydawało mu się, że idzie pod górę, ponieważ torowanie sobie drogi w kopnym śniegu podczas zamieci było tak trudne i wyczerpujące jak wspinaczka po pionowej ścianie. Tak naprawdę szedł po płaskim, czasami w dół, i jego osobista tragedia umierającego z wyczerpania bojownika o wolność ojczyzny rozgrywała się na małej przestrzeni kawałka lasu i kawałka polany między Kalatówkami i Halą Kondratową, w miejscu gdzie latem i zimą bawią się rodziny z małymi dziećmi, nie traktując tego jako wysokogórskich zmagań. O siódmej gdzieś ponad czarno-szarymi chmurami pełnymi śniegu i lodu zaczynało świtać, choć do wschodu słońca pozostało jeszcze pół godziny. Dwa dni temu o tej porze Romana dzieliło tyleż od miłości, ile teraz dzieliło go od śmierci. Krzyknął cicho, kiedy przy kolejnym kroku prawa noga przebiła śnieżny nawis, wpadła w pustkę i pociągnęła za sobą całe ciało. Roman przeturlał się po krótkim, stromym zboczu i zatrzymał w zaspie na dole, ciężko dysząc. Upadek, uderzenie strachu i związany z tym zastrzyk adrenaliny sprawiły, że na chwilę opadło zmęczenie i mógł myśleć trzeźwo. Na tyle żeby wiedzieć, że za żadną cenę nie może zostać w zaspie. Wstał, otrzepał się, oparł o

drzewo, żeby opanować mdłości, i czekał, aż serce choć trochę się uspokoi i aż przestanie słyszeć szum w uszach. Wiedział, że jeśli straci przytomność, to będzie koniec. Po chwili serce zeszło niechętnie z poziomu sprintera na poziom maratończyka, ale szum nie ustawał i Roman najpierw poczuł ukłucie paniki, a potem zrozumiał, że szum nie pochodzi z głowy. Pochodził gdzieś z zewnątrz i był na tyle głośny, że przedzierał się przez pulsowanie tętna i wycie wiatru. Ruszył w stronę, z której, jak mu się wydawało, dochodził dźwięk, opierając się o rosnące tu gęsto drzewa, żeby utrzymać równowagę. Po kilku krokach wypadł na niewielką polankę. Niestety znał to miejsce. To było wywierzysko Bystrej, miejsce, gdzie podziemny potok wyrzuca na powierzchnię tysiące litrów wody, które spływają w dół doliną Bystrej do Kuźnic i dalej do Zakopanego. Latem było tu bajkowo, zawsze chłodno, wilgotno, w powietrzu unosiła się delikatna mgiełka, którą przeciskające się między świerkami promienie słońca zamieniały w tęczę. Teraz wywierzysko było czarną dziurą okoloną śniegiem i jęzorami lodu. Ale gdzieś pod lodem i pod kamieniami ciągle szumiała woda. Roman zrozumiał, że przez cały ten wielogodzinny marsz nie oddalił się od Kalatówek nawet na kilometr. Wszystko na marne. Nie miał pojęcia, co robić dalej. Powrót do rezydencji Franka oznaczał śmierć. Próba przedarcia się do miasta także. Marsz w góry tym bardziej. Spojrzał na czarny jak smoła wylot jaskini i pomyślał: czemu nie? Nigdy nie chodził po jaskiniach, ale przypominały mu się strzępy informacji. W zimie bezpieczniej, bo sucho. Korytarze. Komnaty. Zaciski. Syfony. Stała temperatura. Czemu nie? Na czworakach wszedł do jaskini, ślizgając się po lodowych jęzorach, wyglądało to jak dobrowolne składanie się w ofierze mitycznemu potworowi. W pewnej chwili odjechała mu ręka i uderzył ustami w lód, poczuł ból kruszącej się jedynki i metaliczny smak krwi. Splunął i ruszył dalej w kompletną ciemność. Po kilku metrach skończył się lód, skończyło się też komfortowe chodzenie na czworakach, zaczęło czołganie po wapiennych skałach. Cały czas ciężko dyszał, cały czas serce waliło jak szalone i bezustannie trzęsły się z zimna te fragmenty jego ciała, w których jeszcze miał czucie. Na dodatek zyskał towarzysza: czarną, lepką i wstrętną panikę, która w pierwszej chwili pchnęła go do przodu, w poszukiwaniu upragnionej stałej temperatury. Czołgał się szybko, rozrywając rękawiczki i spodnie, raniąc ciało o kamienie. Nawet nie zdawał sobie sprawy, jak bezsensownie postępuje, brnąc w głąb jaskini, pochlipując i powtarzając głośno: „Nie, proszę, nie”. Próbował sobie przyświecać benzynową zapalniczką, ale lejąca się zewsząd woda sprawiała, że nie potrafił utrzymać płomienia.

Potem panika przekonała go, że żadna stała temperatura nie istnieje i że musi zawrócić. Wykonał kilka gwałtownych, rozpaczliwych ruchów, rozcinając sobie przy tym głowę, wybijając ukruszony ząb i dwa następne. Myślał tylko o tym, że wszystko jest lepsze od tej lodowatej czerni i że musi wrócić na Kalatówki, że przecież dzień pracy się jeszcze nie zaczął, że po prostu pojawi się w kuchni jakby nigdy nic. Tylko musi ukryć przesyłkę. Wydobył spod kurtki termos. Nawet nie zajrzał do środka, taki z niego porządny, niezadający zbędnych pytań konspirator. Co tam jest? Dokumenty? Klucze? Zdjęcia? Potrząsnął energicznie termosem. W środku coś zagrzechotało. Walka pomiędzy ciekawością a poczuciem obowiązku nie trwała długo, trzęsącymi się rękami odkręcił termos i wyjął z niego coś, co w dotyku przypominało gładki, rzeźbiony kawałek marmuru. Wyciągnął zapalniczkę, kilkanaście razy musiał przekręcić energicznie jej kółko, zanim dał radę wykrzesać słabą iskrę. Mokry knot żarzył się przez moment, w końcu zapłonął. Roman zbliżył do niewielkiego płomienia kamień, który okazał się połyskującym kawałkiem bursztynu, wyrzeźbionym w kształt liścia akantu. U dołu ktoś niewprawnie wyrył symbol swastyki. Zaskoczenie Romana Kłosowicza było tak wielkie, że na chwilę zapomniał o swojej sytuacji. Na bardzo krótką chwilę. Schował bursztyn, termos wcisnął za jakiś kamień, wmawiając sobie, że wróci po niego, jak tylko trochę odpocznie, i od razu poczuł ulgę. I choć teoretycznie w pełnej wąskich odgałęzień jaskini nie miał prawa znaleźć drogi do wyjścia, to po kilku minutach ześliznął się bezwładnie po lodowych językach niczym ledwo żywy, zakrwawiony strzęp, wyrzygany przez potwora, któremu nie zasmakowała ofiara. O ósmej gdzieś nad chmurami wzeszło słońce, ale w lesie pokrywającym zbocza doliny Bystrej ciągle panowała noc. Płacząc, dysząc i plując krwią, Roman ruszył na czworakach pod górę, w stronę usadowionych na wysokiej morenie Kalatówek. W końcu wyszedł z lasu, wiatr akurat dmuchnął mocniej, odrzucając śnieg na bok, i oczom Romana ukazała się ciężka bryła hotelu. Ogromne okna kawiarni i restauracji świeciły na żółto, znak, że w Berghaus Krakau zaczęło się życie. Roman, zamiast krzyknąć ze szczęścia, tylko mocniej zaniósł się szlochem, tym razem z radości. Był zbyt osłabiony, aby wstać, uznał jednak, że jest na tyle blisko, że spokojnie doczołga się do budynku. Przestał się trząść jak szalony, przestał czuć ból i odrętwienie,

poczuł nawet coś w rodzaju ciepła, przyjemnie otulającą go senność. Od hotelu dzieliło go kilkadziesiąt metrów, słyszał już szczękanie garnków dobiegające z kuchni, kiedy ręce wpadły mu w głęboką, nawianą przez wiatr zaspę. Nie miał siły, żeby się podnieść. Ale pomyślał, że to nic, odpocznie chwilę. Był dumny, że przypomniało mu się taternickie szkolenie, na którym dowiedział się, jak postępować w przypadku zasypania przez lawinę. Otóż w śniegu trzeba wygrzebać trochę miejsca przy twarzy, aby mieć czym oddychać, i czekać, aż przybędzie pomoc. Wygrzebał więc małą jamkę koło ust, odetchnął z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku i umarł. Na zewnątrz pogoda zmieniła się tak szybko, jak to bywa tylko w Tatrach. Przestało padać, wiatr rozwiał chmury, słońce oświetliło prostokątną bryłę Berghaus Krakau, odbiło się oślepiająco od dziewiczej śnieżnej pustyni, pozostawionej przez nocną zamieć. W dolinie unosiły się echa zajeżdżających pod hotel samochodów, nawołującej się polskiej obsługi, niemieckich, przerywanych śmiechem szczęknięć gwardii przybocznej Hansa Franka. Sam gubernator obudził się po trzech godzinach snu z kapciem w ustach i z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Jak co rano pierwszą jego czynnością było ułożenie nielicznych pozostałych mu włosów. Zaczesane do tyłu i pokryte brylantyną jeszcze jakoś wyglądały, sterczące żałośnie na wszystkie strony nadawały mu wygląd jakiegoś satyrycznego szwarccharakteru z Dickensa albo Andersena. Z ułożonymi włosami stanął w oknie apartamentu i spojrzał na biały świat za oknem. Pięknie, ale tęsknił już za swoimi Alpami. Na szczęście jeśli wszystko dobrze pójdzie, niedługo będzie w domu, a tam z Amerykanami będzie już inna rozmowa. Miał dla nich i kij, i marchewkę, jedno i drugie aż nadto zagwarantuje mu bezpieczeństwo i spokojny sen. Gubernator nie mógł wiedzieć, że w pokoju dokładnie nad nim ten sam widok podziwia jego zaufany przyjaciel, dzięki któremu zarówno kij na Amerykanów, jak i marchewka dla nich zamienią się w pozbawione podstaw bajania. Sam Frank zostanie przez nich wyśmiany, skazany w przykładnym procesie jako zbrodniarz wojenny i nie miną dwa lata, jak zawiśnie w Norymberdze, po czym jego zwłoki zostaną spalone, a prochy rozrzucone - wedle amerykańskiego oficjalnego komunikatu - „nad jakąś rzeką na terenie Niemiec”. Z kolei na samym dole polska obsługa Berghaus Krakau nakrywała do śniadania. Aniela przygotowywała stół w rogu przeszklonej kawiarni. Robiła to automatycznie, nie myśląc o talerzach, sztućcach i filiżankach, nie zauważając krzątaniny kolegów, nie czując zapachu kawy ani nawet dyskomfortu, w jaki zwykle wpędzała ją ogromna swastyka namalowana na ścianie. Była wściekła, że Roman kolejny raz wystawił ją do wiatru.

Przedwczoraj stchórzył, niech będzie, ale wiadomo, jacy są mężczyźni, jeszcze ci miastowi. Była pewna, że wystarczy mu doba, żeby się pozbierać. Ale nie, tym razem zniknął na dobre. A miała wrażenie, że nigdy nikogo tak nie uwierało dziewictwo jak ją teraz. Niby okupacja, niby wszyscy mogą zginąć w każdej chwili, a jak przychodzi co do czego, to się chowają po pokojach. Wszystkie dziewuchy na górze tylko o jednym opowiadają, każda albo ma tutaj swojego chłopa, albo do miasta chodzi, ona jedna się pozwala po warkoczu bez końca głaskać. Wyprostowała się, machinalnie pogładziła po zaplecionych włosach, zapatrzyła na oproszone śniegiem wapienne skały Giewontu, na Suchy Żleb, którym przemykała rodzina sarenek, na polanę rozciągającą się przed hotelem, śnieżnobiałą jak lukier na weselnym torcie. Ona pierwsza zauważyła zwłoki. Święto Pracy, 1946 Timothy Beagley stał dokładnie w tym samym miejscu, z którego młoda góralka Aniela wypatrzyła kilkanaście miesięcy wcześniej leżące w śniegu zwłoki swojego nieomal kochanka. W przeciwieństwie do niej Beagley nie podziwiał widoków za oknem. Raz, że był środek nocy i jedyne, co można było zobaczyć w szybach, to odbicie żółtych świateł, niechętnie rozświetlających wnętrze kawiarni na Kalatówkach. Dwa, że miał znacznie ciekawsze rzeczy do oglądania: skierowaną w jego stronę lufę brytyjskiego enfielda, dzierżącą rewolwer szczupłą dłoń i fragment obozowego tatuażu, wystającego spod rękawa grubego, wełnianego swetra. - Powtarzam - powiedział powoli po angielsku. - Nazywam się Timothy Beagley, jestem szeregowcem Armii Amerykańskiej, kompania Baker, pięćset szósty regiment piechoty, sto pierwsza brygada... Trzymający pistolet mężczyzna westchnął. - Wie pan - odpowiedział doskonałą, brytyjską angielszczyzną - ja siedziałem w obozie tylko rok, rodzina mnie wyciągnęła. Ale od tamtej pory inaczej patrzę na czas. Zauważam każdą chwilę, staram się ją wykorzystać, docenić, zasmakować na wypadek, gdyby miała być tą ostatnią. A pan moje chwile bezczelnie marnuje. Faktycznie nazywa się pan Timothy Beagley i jest pan Amerykaninem. Ale nie jest pan szeregowcem żadnej brygady, tylko oficerem wydziału tajnych operacji Biura Służb Strategicznych, w stopniu porucznika, jeśli wierzyć moim źródłom. Jeśli wierzyć tym samym źródłom, nie jakimś tam oficerem, tylko prawą ręką pana Shepardsona, szefa Secret Intelligence. Jednym słowem: nie byle szpieg z pana, ale niezła szpiegowska szycha. Superszpieg. Beagley przez chwilę zastanowił się, czy grać dalej szopkę. Jego rozmówcy dobrze

patrzyło z oczu, nie wyglądał na komunistę. - Nasi brytyjscy przyjaciele mają za długie języki - powiedział w końcu. - Nasi brytyjscy przyjaciele po prostu spłacają zaciągnięte długi wdzięczności. Niesłychane, że ktoś to jeszcze dziś robi, nieprawdaż? Wzruszył ramionami. Nie wiedział, czy oprócz niego i Danielsa udało im się też schwytać dwójkę pozostałych. Jeśli nie, to przy umiejętnym wykorzystaniu elementu zaskoczenia powinni sobie poradzić z tym chudym poobozowym Polakiem w okularkach i jego świtą, składającą się z trójki ponurych, brodatych mężczyzn, którzy wyglądali, jakby ostatnie kilka lat przesiedzieli w lesie. Postanowił grać na zwłokę. - Chce pan rozmawiać o długach? - zapytał kpiąco. - Właśnie przywieźliśmy wam do Krakowa cały pociąg narodowych zabytków, które wam świsnęły szkopy. Ołtarz Wita Stwosza, Leonardo, Rembrandt. Plus dwadzieścia sześć wagonów wypełnionych po dach bezcennymi skarbami. Mało? Mężczyzna drgnął. - I co pan sobie myślał, poruczniku Beagley, jadąc przez Polskę swoim pociągiem pełnym skarbów? Pierwszy raz zobaczyli tłumy w Dziedzicach. Potem ludzie byli już wszędzie. Na stacjach, przy przejazdach kolejowych, nawet przy torach biegnących przez środek lasu. Głównie podekscytowane dzieciaki, wiadomo, kobiety wystrojone jak na potańcówkę, trochę smutnych i wychudzonych mężczyzn, bezzębni staruszkowie, chcący zobaczyć przybyszów z kraju prawdziwej wolności. Sami zwyczajni ludzie. Żadnych oficjeli, żadnego wojska, żadnej milicji. Na peronie w Trzebini pociąg zwolnił, tuż przed jego nosem podskakiwał na jednej nodze - drugiej nie miał - chłopak o sympatycznej, kartoflanej urodzie Orsona Wellesa. Uśmiechał się, jakby to był najszczęśliwszy dzień jego życia. Beagley pomachał mu i wtedy chłopak się odwrócił, pokazując precyzyjnie wyszyty na koszuli amerykański sztandar. Wiedział, że przyjadą, i namówił kogoś, może matkę, może siostrę, żeby przygotowała na przyjazd Jankesów koszulę z gwiaździstym sztandarem. Wtedy pomyślał, że szkoda tych sympatycznych ludzi. Szkoda, że urodzili się w tym kraju, który ma ciągle pod górkę. Naprawdę wierzyć się nie chce, że tyle lat mieszkali tu razem z Żydami. Dwa najbardziej przegrane narody świata obok siebie, jak w jakimś rezerwacie pechowców. Jeśli Bóg istnieje, to ma specyficzne poczucie humoru. - Myślałem, że dobrze, że wojna się skończyła. Ten kraj za dużo wycierpiał. - Wycierpiał? Rozumiem, że ja mogę robić błędy gramatyczne, ale pan? Rodowity

Amerykanin? Ten kraj nie tyle wiele wycierpiał, co wiele wycierpi. Ponieważ nie dość, że oddaliście Sowietom pół Polski, to jeszcze zostawiacie nas Stalinowi. Mordercy gorszemu od Hitlera. Który dla kaprysu zagłodził w rok osiem milionów Ukraińców. - Nie było mnie w Jałcie. - Jasne, za wielką politykę nikt nie odpowiada. Koniec końców wszyscy są tylko trybikami historii, która sama się wydarzyła. Jakie to wygodne. - Niech pan się zachowuje jak dorosły. - Ależ ja się zachowuję jak dorosły. Dostosowuję swoje chęci do możliwości. Najchętniej wsadziłbym kulkę Trumanowi, ale zadowolę się najwyższym urzędnikiem amerykańskiej administracji, jakiego mam pod ręką. Brodaci pretorianie okularnika drgnęli i uśmiechnęli się groźnie, broń w ich rękach poruszyła się nieznacznie. - Ale najpierw chcę się dowiedzieć, gdzie to jest. - Słucham? - Beagley był tak autentycznie zdziwiony, że Polak musiał to uznać za głupią, teatralną grę przesłuchiwanego Amerykanina. - Gdzie to jest? - Moment, chcesz mi powiedzieć, że wy nie wiecie... - Proszę pana, nie mamy na to czasu - Polak wszedł mu w słowo i dał znak ludziom z lasu, którzy złapali Amerykanina i boleśnie rozciągnęli na długim kawiarnianym stoliku, który Beagleyowi nieprzyjemnie skojarzył się ze stołem do sekcji zwłok. - Niech pan nie obraża mojej i swojej inteligencji, na pewno pana szkolili i pan wie, że każdy w końcu mówi. Zwłaszcza kiedy wie, że nikt nie przyjdzie mu z odsieczą. Skoro znajduje się w odciętym od świata górskim hotelu, gdzie nikt nie usłyszy jego krzyku. I każdy nawet się z tego cieszy, bo wie, że innym wyjściem są rzeźnicy z NKWD. - To jakiś absurd... Nie marnowali amunicji. Jeden z brodaczy zasłonił mu usta, drugi złapał za łydkę i przekręcił stopę o dziewięćdziesiąt stopni. Chrupnęło. - Panie poruczniku - kontynuował Polak, kiedy Beagley przestał się miotać. - Pan jest inteligentnym, wykształconym człowiekiem. Pan wie, że my musimy to mieć. Nie wy, nie Brytyjczycy, a już na pewno nie czerwoni. Musimy to mieć, bo dla mojego narodu to jedyna szansa, żeby wyjść z czarnej dziury historii, w jaką nas usiłujecie wepchnąć. - Ale... - Każde „ale” będzie pana kosztowało kolejny staw. Gdzie to jest? Zrozumiał, że jego położenie jest beznadziejne. Ten szalony Polak nigdy nie uwierzy,

że on przyjechał tutaj, żeby zadać mu to samo pytanie. Będzie męczył dotąd, dopóki go nie zabije. Przeleciał w pamięci listę swoich stawów od pozostałego skokowego do barkowych, wzdrygnął się szczególnie przy łokciach i pomyślał, że być może należy coś zrobić, żeby zasłużyć na szybką kulkę. Wtedy brzęknęło szkło rozbijanych przez pociski szyb, do środka wpadł chłodny jeszcze o tej porze roku górski wiatr i dwóch przydzielonych Beagleyowi do pomocy w działaniach oss frontowych zabijaków. Sekundę później pretorianie leżeli martwi na ziemi, okularnik klęczał z wytłumionym welrodem przyciśniętym do skroni, a Beagley próbował wstać i nie zwymiotować z bólu. Chwilę to trwało. - Panie... - Lorentz. - Panie Lorentz. Powinienem zapytać: „gdzie to jest”, ale nie miałoby to większego sensu, nieprawdaż? Polak tylko spojrzał. Nawet nie z nienawiścią. Ze spokojną rezygnacją człowieka, który przez ostatnie kilka lat pewnie wywijał się śmierci tyle razy, że kiedy w końcu go dorwała, nie robiło to na nim wrażenia. Timothy Beagley pokuśtykał w stronę schodów wiodących do wyjścia z hotelu. - Unieruchomcie go, nie może nikogo zawiadomić - powiedział. Nie potrafił wydać wyroku śmierci na człowieka z wytatuowanym numerem na przedramieniu. Nawet jeśli racja stanu tego wymagała.

część II MŁODZIENIEC ROZDZIAŁ PIERWSZY Tatry l Anatol Gmitruk wisiał kilkadziesiąt metrów nad ziemią z twarzą przytuloną do ciepłej skały, próbując utrzymać równowagę na granitowym stopniu szerokości centymetra. Jedną rękę miał wciśniętą w szczelinę, drugą próbował zaklinować w tej szczelinie metalową kostkę do asekuracji. Kiedy uznał, że cholerstwo w końcu dobrze siedzi, przypiął do kostki linę we wściekłym pomarańczowym kolorze, łączącą go ze stojącym osiem metrów niżej partnerem. Odetchnął z ulgą. Jeśli teraz omsknie mu się noga, zatrzyma go wciśnięta w skałę kostka, a nie głowa partnera. - Luz! - krzyknął i ruszył do góry. Wspinał się od ponad dwudziestu lat, raczej rekreacyjnie niż wyczynowo, i w czasie tego wyjazdu z przykrością zauważył, że budzi się w schronisku z nadzieją na złą pogodę. Lampa oznaczała pobudkę o świcie, targanie plecaka pod ścianę, ciężki fizyczny wysiłek oraz strach. Wstydził się do tego przyznać, ale z każdym kolejnym sezonem bał się bardziej, jak każdemu przeciętnemu czterdziestolatkowi zależało mu na życiu i zdrowiu bardziej niż przeciętnemu dwudziestolatkowi. Bycie przypiętym do nylonowego sznurka przymocowanego do kawałka metalu wciśniętego w kawałek omszałego kamienia, gdy ma się pod sobą kilkadziesiąt metrów powietrza - cóż, na pewno są sytuacje lepiej ilustrujące troskę o życie i zdrowie. Trzy metry wyżej wsadził w szczelinę kolejną kostkę i ruszył dalej. Teren wydawał się łatwiejszy, szybko pokonał kolejne kilka metrów pionowej ściany i doszedł do litej płyty, gładkiej jak trawertynowa podłoga w nowobogackiej rezydencji. Olaf krzyknął coś z dołu. - Co?! - Nie odpadaj! Doskonała rada, jakby marzył o lotach, obijaniu się łbem o skałę i testowaniu wytrzymałości sprzętu. Odchylił się na wyprostowanych rękach, żeby krzyknąć coś obraźliwego do towarzysza. Spojrzał w dół i bardzo mu się nie spodobało to, co zobaczył. Dwie kostki, które wcześniej tak pieczołowicie zakładał, wyskoczyły ze skały i zjechały po linie do Olafa, kołysząc się przy jego dłoniach niczym jakieś indiańskie ozdoby. Lina wisiała

luźno, kołysząc się na wietrze. Zaklął w duchu najgorzej, jak potrafił. Nigdy głośno nie bluzgał na wspinaczce, echo potrafiło nieść daleko, a górski savoirvivre był jedynym, którego przestrzegał. Sytuacja wyglądała tak sobie. Między nim a Olafem było piętnaście metrów liny. Co oznaczało, że jeśli odpadnie, poleci swobodnie te piętnaście metrów. Jeśli będzie miał pecha, wyląduje przyjacielowi na głowie, zabijając ich obu. Jeśli będzie miał szczęście, minie go i poleci kolejne piętnaście metrów, pokonując wysokość dziesięciopiętrowego bloku, zanim lina go zatrzyma. Albo i nie. Mimo to Anatol uznał, że schodzenie nie ma sensu. Była tylko jedna droga. Nie więcej jak cztery metry trudności dzieliło go od pięknej poziomej rysy, której będzie mógł się chwycić jak szczebla drabiny. - Luz! - wrzasnął. - Idę! Zrobił cztery kroczki, jakoś to szło. Starał się nie myśleć o tym, że nie wolno mu popełnić nawet najmniejszego błędu. - Jak tam? Puszcza? - Dobiegło go z dołu. Nie odpowiedział. Kropla potu spłynęła mu po nosie, wisiała przez chwilę na czubku i spadła na skałę. Nabrał absurdalnego przekonania, że w ten sposób powstanie kałuża, na której się pośliźnie. Jeszcze półtora metra do szczeliny. Bał się jak cholera, lewa noga zaczęła robić telegraf, ze strachu i napięcia mięśnie wpadły w delikatne, niekontrolowane drgania. Kilka razy ostrożnie naprężył i rozluźnił mięśnie łydki. Drżenie ustało. W tej samej chwili rozdzwonił się i rozwibrował zawieszony przy uprzęży telefon. Gwizdany motyw z Mostu na rzece Kwai. Fiufiu, fiufiufiufififi. - Nie odbieraj! - Rozpaczliwy wrzask Olafa oznaczał, że zdaje on sobie sprawę z powagi sytuacji i prawdopodobieństwa, że ważący osiemdziesiąt kilogramów pocisk może mu w każdej chwili spaść na głowę z prędkością pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Jeszcze kilka kroczków. Przeklęty telefon wibrował jak szalony, obijając się o tę nogę, która przed chwilą odmówiła mu posłuszeństwa. Fiufiu, fiufiufiufififi. Łydka znowu zaczęła dygotać, ale tym razem drżenia nie dało się tak łatwo opanować. Cóż, jest ryzyko, jest zabawa. - Luz! - wrzasnął Anatol i skoczył ostatnie pół metra, ładując obie dłonie w szczelinę, która faktycznie była wygodna jak szczebel drabiny. Wpiął się do pozostawionego w ścianie przez taternickich pionierów starego haka i odebrał cholerny telefon. 2

Kolej linowa na Kasprowy Wierch składa się właściwie z dwóch kolejek. Ta pierwsza zabiera mały kęs kłębiącego się u podnóża gór tłumu i wiezie w spokojną podróż nad wysokimi świerkami, do stacji przesiadkowej na Myślenickich Turniach. Tam podróżni muszą się przesiąść do kolejnego wagonika, który zaczyna co prawda łagodnie, ale później pnie się ostro pod górę wzdłuż poszarpanego urwiska Kasprowego Wierchu. Szczytu będącego przy swoich skromnych dwóch kilometrach wysokości turystycznym centrum Tatr, bramą wysokich gór, świętą górą narciarzy, ale przede wszystkim miejscem sprzedaży piwa po dwanaście złotych i świadczenia usługi korzystania z toalety za dwa złote. Od kilku godzin dodatkowymi elementami wyposażenia kolei linowej były kamery rosyjskiej firmy PolusST, znanej z przenośnych, bezprzewodowych systemów bezpieczeństwa. Były one zamontowane w taki sposób, żeby stale obserwować wszystkie wagoniki i wszystkie perony kolejki. Najważniejsza, zainstalowana na samej górze, pokazywała ścianę, w której znikały liny nośne - po dwie na każdy wagonik - oraz znacznie cieńsza lina ciągnąca, służąca do poruszania wagonikiem. Pokazywała także przymocowane do lin nośnych niewielkie czarne pierścienie, wyglądające jak gumowe odbojniki. W rzeczywistości były to pojemniki zawierające nanotermit, czyli laboratoryjnie ulepszoną odmianę termitu - mieszanki tlenku żelaza i aluminium spalającej się w temperaturze trzech tysięcy stopni Celsjusza. Zawarty w niepozornych pierścieniach ładunek w zupełności wystarczał, żeby w ciągu sekundy przepalić stalową linę o czterdziestu pięciu milimetrach średnicy. Mężczyzna, legitymujący się obecnie nazwiskiem Jasper Leong, przygotowywał się do ewakuacji z małego budynku technicznego koło stacji przesiadkowej na Myślenickich Turniach. Sprawdził na tablecie obraz ze wszystkich kamer. Na Myślenickich Turniach do wagonika dopychali się ostatni turyści, ten na Kasprowym był pusty, nie licząc osoby obsługującej wagonik. Przy takiej pogodzie ludzie decydowali się albo zostać jak najdłużej na górze, albo zejść do Zakopanego spacerowymi szlakami. W wagonikach zamknęły się drzwi i jednocześnie ruszyły, jeden w górę, jeden w dół. Ten jadący w górę wyglądał, jakby okna zaklejono fototapetą z portretami, tak wiele dorosłych i dzieci w różnym wieku przyciskało twarze do szyb. Opuścił budynek techniczny i wyszedł z lasu na szlak z przepraszającym uśmiechem człowieka, który musiał oddalić się na chwilę w ustronne miejsce, rozumieją państwo, natura ma swoje potrzeby. Nie wdawał się w pogawędki, poprawił plecak i ruszył szybkim krokiem w dół, w stronę cywilizacji. Nikomu z mijających go na szlaku ludzi nie przyszło do głowy, że może być kimś innymi niż turystą, raczej z zagranicy, polscy mężczyźni w okolicach

pięćdziesiątki nie mają takiej szczupłej figury, czarnej czupryny prosto od fryzjera, śnieżnobiałych zębów i oczu tak intensywnie zielonych, że zerkające w nie kobiety podejrzewały go o korzystanie z koloryzujących szkieł kontaktowych. Niektórzy turyści go pozdrawiali, odpowiadał serdecznym „hello”. Zagraniczny turysta, który zakochał się w Polsce i polskich górach. Nazywał się Jasper Leong i był obywatelem Hongkongu, co powinno tłumaczyć ślady dziwnego akcentu w jego poza tym nienagannej angielszczyźnie. Pracował w branży telekomunikacyjnej, tak, smartfony i tablety to przyszłość cywilizacji. Niewiele osób znało jego prawdziwe nazwisko, pochodzenie i historię. Nawet większość jego biznesowych partnerów była przekonana, że Hermod to nazwa organizacji. Wydawało im się niemożliwe, żeby jeden człowiek potrafił wykonać ich bardzo czasami wyrafinowane zlecenia. Dlatego powtarzali sobie plotki o przestępczym kartelu, który działa na podobieństwo wielkiej korporacji, ma filie w największych stolicach świata, siatkę agentów i tajne bazy w łodziach podwodnych o szklanym dnie. W rzeczywistości Hermod zawsze działał w pojedynkę. 3 Olaf pokonał dzielący ich kawałek ściany szybko i sprawnie, dochodząc do Gmitruka w kilka minut. Zerknął w górę. - Właściwie już po trudnościach, ale ostatni wyciąg ja poprowadzę. Już się najadłem strachu na cały wyjazd. Pół godziny wyobrażałem sobie, jak mi twój emerycki tyłek ląduje na głowie, mało się nie posikałem ze strachu. - Tylko nie emerycki. - Przykro mi, stary. To nie ja będę emerytem za trzy tygodnie. Tak, wiem, nie masz jeszcze czterdziestki, to wojskowa emerytura, przed tobą całe życie pełne zawodowych wyzwań w roli emerytowanego trepa, pracownika ochrony w supermarkecie albo dziadka parkingowego. Można by rzec, że życie dopiero się zaczyna dla pana majora. - Obiecałem, że skończę po dwudziestu latach służby. To kończę. - Myślałem, że zostałeś zwolniony z obietnic. Żart trafił w próżnię i Olaf nie drążył, rozumiał, że temat ciągle jest drażliwy. Dopiero teraz spostrzegł, że Anatol zamiast przygotowywać się do dalszej wspinaczki, pakuje sprzęt do plecaka. - Zwariowałeś? Anatol spojrzał na przyjaciela, ale w jego oczach nie było żalu ani przeprosin. Jedynie chłodne skupienie zawodowego żołnierza.

- Nie. Dostałem telefon. Musimy zjeżdżać. Już. - Ale to tylko jeden wyciąg i potem możemy zejść szlakiem. Może jakieś harcerki poznamy. - Już. - Żartujesz. - Nie. Olaf westchnął i zaczął pakować swój sprzęt. Rozejrzał się za miejscem do założenia zjazdu. - Możesz przynajmniej powiedzieć, o co chodzi? Gmitruk pokręcił przecząco głową. - Musiałbyś mnie zastrzelić? - Nie. Szkoda kul. Użyłbym sekretnego śmiertelnego sposobu Sił Zbrojnych RP. Wspinali się razem tyle lat, że nie musieli ustalać, co robią. W kilka minut byli spakowani i gotowi do zjazdu. Przygotowali linę, rzucili w przepaść oba jej końce. Pomarańczowy wąż zakołysał się na coraz mocniejszym wietrze, zanosiło się na zmianę pogody. Olaf wpiął w linę przyrząd do zjazdu. - Śmiertelny sposób Sił Zbrojnych RP. Marskość wątroby się chyba nazywa. - Zjeżdżaj. Olaf odbił się nogami od płyty i zjechał w dół. Chwilę potem Gmitruk czterema susami pokonał dystans, który niedawno kosztował go tyle nerwów. - Ile ty w ogóle będziesz miał tej emerytury po dwudziestu latach? Grosze jakieś. - Mam dodatki. - Jakie? Gmitruk westchnął w sposób doskonale znany kilkulatkom. Które słyszą takie westchnienie po dziesięciokrotnym zadaniu pytania „daleko jeszcze?” na samym początku podróży. Bez słowa ściągnął linę i przygotował do kolejnego zjazdu. Od podnóża ściany dzieliły ich jeszcze trzy takie odcinki. - Musiałbyś mnie zastrzelić? Zamiast odpowiedzieć, Anatol wykonał ręką nieokreślony gest. - Weź przestań z tymi tajemnicami. To chyba jakaś ustawa reguluje te dodatki, nie tajny regulamin NATO, wydany w pięciu numerowanych kopiach. - Zjedziesz grzecznie? Olaf pokiwał głową i wpiął przyrząd. - Za udział w fizycznym zwalczaniu terroryzmu dwa procent podstawy za każdy rok i jeden procent za każdy rok służby wywiadowczej za granicą. Trochę się uzbiera.

Olaf uśmiechnął się rozanielony. - Boże, jak zasuniesz taki tekst harcerkom, to będziemy w Piątce dymali tydzień bez przerwy. - Zjeżdżaj. 4 Pogoda szybko się psuła, ale na Januszu Hauptmannie nie robiło to większego wrażenia. Oparł się o barierkę tarasu widokowego na Kasprowym w ten sposób, żeby nie obciążać chorej nogi, i patrzył na szczyty, których nazw nie znał i które go nie obchodziły. Oprócz jednego. Kamienna piramida na pierwszym planie to Kościelec, główny obiekt na zdjęciu w jego kuchennym kalendarzu, miesiąc luty, rok 2008. Powinien się gapić na tę górę dwadzieścia osiem dni, a gapił się prawie rok, bo po niespodziewanej karnawałowej wyprowadzce swojej ówczesnej żony do jej studenta - i to studenta drugiego roku! - wpadł w ciężką depresję i gdy w końcu był gotów na wysiłek przerzucenia kartki w kalendarzu, okazało się, że jest już rok 2009. Nigdy nie lubił gór, a jednak przeznaczenie co rusz wiązało jego losy z tymi durnymi kupami kamieni. To w górach poznał późniejszą żonę Izabellę (naprawdę miała w dowodzie tak wpisane, przez dwa „1”). To z gór pochodził student Maciej, co mu Bellę świsnął, podobno prawdziwy góral. To akurat dobra wiadomość, bo jest duże prawdopodobieństwo, że teraz chleje na umór i tłucze głupią babę regularnie. To w góry zaprowadziła go jego kariera profesora geologii, specjalisty od badania zjawisk krasowych. W górach dwa tygodnie temu napadł go jakiś podhalański oprych, świsnął portfel i tak nieszczęśliwie kopnął na odchodnym, że musieli mu usztywnić prawą nogę. I w górach poznał niedawno kobietę. Pierwszą od czasów Izabelli. Nieoczekiwanie znajomość przerodziła się w internetowy, z dnia na dzień coraz bardziej intensywny flirt i doprowadziła go na taras widokowy tej niemiłosiernie zatłoczonej góry z piwem po dwanaście i sikaniem po dwa złote. Prędzej umrze z pragnienia i w spodnie narobi, niż da im satysfakcję. Czasami nawet myślał, że przyjdzie mu zdechnąć w tych przereklamowanych górach. Wtedy, w 2008 roku, rozmyślał o samobójstwie i po długich rozważaniach zdecydował się na hipotermię. Pójść zimą gdzieś wysoko, rozebrać się, najpierw trochę poszczękać zębami, a potem usnąć spokojnie. Miła, bezbolesna śmierć. Spojrzał na zegarek. Od umówionego terminu spotkania minęły dwie godziny. Wiało coraz mocniej i coraz zimniej, a szara chmura szybko zbliżała się do Kasprowego, wymazując z krajobrazu kolejne pasma górskie. Na dodatek chciało mu się sikać. Pora uznać, że został wystawiony, i wracać.

Kupił bilet i wszedł do kolejki. Najwidoczniej reszta turystów nie przejmowała się nadchodzącym załamaniem pogody, bo nie licząc operatora, wagonik był kompletnie pusty. Janusz Hauptmann usiadł z ulgą na wąskiej ławeczce i wyprostował kontuzjowaną nogę. Starał się nie patrzeć w stronę przepaści. 5 Na stacji przesiadkowej na Myślenickich Turniach sześćdziesiąt turystów czekało cierpliwie, aż automatyczna bramka wpuści ich do wagonika, którym pojadą na szczyt. Wśród nich przeważali nowicjusze, toteż cała grupa w milczeniu patrzyła w stronę Kasprowego Wierchu, na idące ostro pod górę liny. Może nie było to tak nienaturalne jak pasażerskie odrzutowce, ale i tak idea zawierzenia życia czemuś, co wyglądało jak rozpięta między skałami wędkarska żyłka, wywoływała u większości zgromadzonych lekki dyskomfort. Joanna Banaszek tego dyskomfortu nie czuła, było jej wszystko jedno. Po pięciu latach samotnego wychowywania dwóch synów w końcu poznała mężczyznę, na tyle fajnego, że zdecydowała się przedstawić go dzieciom na wspólnym wyjeździe w góry. To był błąd. Zaczęło się od histerii, skończyło na otwartej agresji. Każdy gest miał znaczenie ostateczne, każde słowo miało ciężar apokaliptycznego objawienia. Codzienne czynności i zwykłe rozmowy stały się koszmarem. Bramka otworzyła się, wpuszczając ich do środka. I dobrze, zaczynała już marznąć, zerwał się zimny wiatr, jednak góry to góry. Zrobiła gwałtowny krok i końcówka długiej parasolki utkwiła w kratownicy peronu, ludzie omijali ją, chrząkając i fukając. Antoni pomógł jej wyciągnąć parasolkę i delikatnie wepchnął do środka, drzwi zamknęły się za nimi. Starszy syn gwałtownym gestem wyrwał mu z rąk parasolkę, krzywiąc się przy tym, jakby odbierał ją trędowatemu żebrakowi. Po czym z uśmiechem oddał mamie odzyskany przedmiot. Spojrzała na skalisty szczyt i pomyślała, że tam, w górze, musi się coś wydarzyć. Albo ktoś kogoś zepchnie w przepaść, albo się dogadają, w każdym razie nie wyobrażała sobie, żeby podróż powrotną mieli odbyć w takiej samej atmosferze. 6 Wszędzie wokół panował wakacyjny nastrój i mężczyzna znany chwilowo jako Jasper Leong z trudem zwalczył ochotę na wypicie kufla piwa. Siedział przy drugiej już coli w najodleglejszym kącie baru Jurta w Kuźnicach, tuż obok dolnej stacji kolejki, i wyglądał jak jeden z tych miastowych, którzy nie potrafią się odkleić od swojej komórki. W rzeczywistości Hermod w kółko przełączał się między obrazami z rosyjskich kamer, nie chcąc przegapić właściwego momentu. Martwiła go pogoda. Chmura oznaczała po

pierwsze mgłę i brak widoczności, a po drugie deszcz, który mógł zakłócić komunikację z kamerami i detonatorami. Trzeba się spieszyć. W milczeniu obserwował na ekranie, jak kuśtykający mężczyzna, stawiający małe kroczki, tak jakby bardzo chciało mu się sikać, wchodzi jako jedyny pasażer do kolejki na górnej stacji. Potem przez chwilę patrzył na ładną i zadbaną, ale cokolwiek spiętą kobietę po trzydziestce, która mocowała się ze swoją miastową parasolką i w ostatniej chwili wsiadła do wagonika na Myślenickich Turniach, z trudem wciskając się w tłum turystów. Odłożył tablet i sięgnął do plecaka po telefon. 7 Major Anatol Gmitruk zostawił cały szpej Olafowi, nie licząc niewielkiego bidonu z wodą, który włożył do bocznej kieszeni spodni, i wysłał go do schroniska z przykazaniem czekania i pilnowania, żeby turyści nie wypili całego piwa. Sam biegł równym tempem w stronę Kasprowego. Chwilowo po płaskim, bez plecaka, chłodzony górskim wiatrem - byłoby to nawet przyjemne, gdyby nie znajome napięcie, które zawsze towarzyszyło mu na misjach. Jeszcze raz rozmawiał ze swoim dowódcą, jeszcze raz usłyszał zapewnienie, że to nie są ćwiczenia. U podnóża Kasprowego, w zimie służącego za wyśmienity stok narciarski, znajdującego się po drugiej stronie szczytu niż kolejka, zwolnił do szybkiego marszu. Jeśli ktoś obserwuje okolicę, to mężczyzna biegnący pod górę między człapiącymi turystami może dać mu do myślenia. 8 Konduktor wagonika pogwizdywał cicho w rytm nadawanego przez RMF współczesnego polskiego przeboju. „Twój oddech to mój tlen, który we mnie ma swe lokum” - jęczała potwornie jakaś małolata, razem z pogwizdywaniem tworzyło to okropną mieszankę. Janusz Hauptmann wolał jednak słuchać radia, niż podziwiać widoki za oknem. Od dziecka cierpiał na lęk wysokości, a ten odcinek był najgorszy. Wagonik wypadał z peronu górnej stacji jak wypluty i szybował w dół, szybko oddalając się od ściany, dyndając prawie dwieście metrów nad ziemią. Hauptmanna zewsząd otaczało powietrze i ta świadomość musiała mieć wpływ na przeponę, bo ciężko mu było zaczerpnąć tchu. Kilka minut, musi wytrzymać głupie kilka minut. Wagonik szybował dalej w stronę Myślenickich Turni, wysoko nad kamienistymi piargami. Hauptmann ucieszył się na widok