— Łatwo. Mój wuj ma broń. Nawet nie trzyma jej w zamknięciu, jak powinien. Jest
taki roztargniony.
Kolejne pytanie, dla zachowania pozorów, jak się później domyśliła. — Po co mu
ta broń?
— Strzela do Tzutków.
— Trzymają zawsze naładowaną?
— Nie. Nawet on nie jest tak bezmyślny. Naboje trzyma w specja/-nym pudełku na
dnie szafki z bronią.
Tak więc sama rozłożyła przed nim tę pętlę w idealnym kręgu na podłodze i
przyglądała się, jak w nią wchodzi, nieświadoma niczego. Absolutnie niczego.
26 lipca 1987
To miał być dowcip. Głupawa uwaga — rzucona, gdy spoceni i odrętwiali od
długiego siedzenia w gorącej sali egzaminacyjnej, starali się uciec w czarny
humor. Nikt nie miał przyjąć jej na serio.
On jednak tak to właśnie przyjął.
Jego pytanie: — Co zrobisz, jak nie dostaniesz się na studia?
I jej odpowiedź, nonszalancka: — Zabiję się. Naprawdę. Strzelę sobie w łeb. To
będzie taka porażka. Nie będę wiedziała, co ze sobą zrobić. Studiowanie na
niechcianym kierunku byłoby gorsze niż śmierć. Nie ma nawet sensu, żeby
proponowali mi inny fakultet. Nie chcę robić w życiu nic innego.
Jego oczy, rozwarte tak szeroko, jak tylko to możliwe... Ocienione ciemnymi,
dziewczęcymi rzęsami...
— Naprawdę byś się zabiła? To znaczy, zastrzeliłabyś się? — Przerwał, po czym
spytał: — Jak zdobyłabyś broń?
I w taki oto prosty sposób ich rozmowa zabrnęła dalej, niż się ktokolwiek
spodziewał.
— Łatwo. Mój wuj ma broń. Nawet nie trzyma jej w zamknięciu, jak powinien. Jest
taki roztargniony.
Kolejne pytanie, dla zachowania pozorów, jak się później domyśliła. — Po co mu
ta broń?
— Strzela do rzutków.
— Trzyma ją zawsze naładowaną?
— Nie. Nawet on nie jest tak bezmyślny. Naboje trzyma w specjalnym pudełku na
dnie szafki z bronią.
Tak więc sama rozłożyła przed nim tę pętlę w idealnym kręgu na podłodze i
przyglądała się, jak w nią wchodzi, nieświadoma niczego. Absolutnie niczego.
— Kim jest twój wujek? — spytał bez zastanowienia, całkiem swobodnie.
— To brat mojej mamy. Mieszka tuż obok, na tej samej ulicy. — Powtórzyła jego
własne zadane wcześniej pytanie: — A co ty zrobisz, Sam? Jeśli oblejesz
egzaminy? Jeśli się nie dostaniesz?
To pytanie zdominowało całe lato. Co zrobisz, jeśli...?
— To samo.
Odpowiedź Sama zawierała tak duży ładunek pustej bohaterszczy-zny, że mogła ją
bezpiecznie zlekceważyć.
— Nie zrobiłbyś tego. — Powiedziała to pogardliwie, drwiąco. — Założę się, że
nie.
Wyciągnął rękę. — Założę się, że tak.
Wtedy wstała, strzepnęła ze spódnicy świeżo skoszoną trawę.
— Nie wiem, dlaczego tak głupio rozmawiamy. Oboje się dostaniemy.
Ale on zamilkł i odwrócił od niej wzrok, który powędrował daleko poza boisko
szkoły Króla Edwarda VI — szkoły nienawidzącej przegranych — ku linii horyzontu
i zabudowaniom uniwersyteckim po przeciwnej stronie drogi. Patrzył na budynek
Związku Studentów, wysoką wieżę zegarową, wdzięczne wiktoriańskie budowle,
oczekujące na tych, którym się poszczęści.
Jeżeli nawet nie wcześniej, to wtedy już mogła się domyślić.
23 lipca 1991
Chirurg się pocił. Papierowa czapeczka i maska już były wilgotne. Krople potu
błyszczały na czole, odbijając silne światło lamp chirurgicznych nad jego głową.
Instrumentariuszka przyglądała mu się. Ponad jego ramieniem spojrzała na listę
nazwisk na białej tablicy, listę zabiegów na dzisiejsze popołudnie. On nie mógł
się rozchorować. Sześciu innych pacjentów czekało w kolejce; następny był już
prawdopodobnie w rękach anestezjologów i pełen obaw szykował się do zatonięcia w
nieświadomości. Reszta nawet w tej chwili mogła przechodzić ostatnie badania na
oddziale. Operacje muszą być kontynuowane. Ale nie bez chirurga.
A chirurg nadal się pocił.
Naprzeciw niej, na lewo od lekarza stał stażysta, nowy, przyjęty tydzień temu.
Grek. Po jego błyszczących oczach poznała, że też zdaje sobie sprawę ze stanu
chirurga, i wyczytała w nich, iż dręczy go własna obawa: że nie będzie potrafił
zająć się pozostałymi przypadkami. Nie samodzielnie. Zgadła również, że
niezależnie od tego, co napisano w jego opinii, przed przeniesieniem się do
Anglii samodzielnie wykonywał tylko drobne zabiegi. Nie miał umiejętności
specjalisty.
Jeszcze raz ukradkiem spojrzała na chirurga. Strużka potu ciekła mu do oka. Nie
mogąc wytrzeć twarzy, mrugał gwałtownie, uciekając spojrzeniem od otwartej rany.
Wyczuła, że z wielkim trudem usiłuje skupić się na operacji, ale ma nawet
trudności z utrzymaniem w dłoni skalpela. Zamiast ująć narzędzie delikatnie, jak
drogie, wieczne pióro, chwycił je w garść jak niezręczny amator z twarzą
czerwoną z wysiłku. Instrumentariuszka rozejrzała się wokoło, szukając jakiegoś
wyjaśnienia. Może było za gorąco. W sali stale utrzymywano wysoką temperaturę z
uwagi na pacjentów, unieruchomionych na stole operacyjnym. Przywołała salowego i
poprosiła o przesunięcie wskazówki klimatyzatora o trzy stopnie w dół.
Następnie, posługując się długimi, zakrzywionymi kleszczami, włożyła kłąb
sterylnej gazy w dłoń pielęgniarki--stażystki i poprosiła ją o wytarcie czoła
chirurgowi.
Nie mógł zrobić tego sam, gdyż zainfekowałby rękawiczki. A to wiązałoby się z
koniecznością przerwania operacji, pozostawienia krwawiącego pacjenta na stole i
ponownego szorowania rąk.
Pielęgniarka-stażystka bez słowa stanęła za odzianą w zielony fartuch postacią i
wytarła pot gazą. Chirurg powinien być wdzięczny za ten gest. W normalnych
warunkach byłby.
Dziś jednak owa czynność zdenerwowała go. Stanął bokiem do pacjenta i burknął
tak opryskliwie na siostrę, że ta upuściła gazę na sterylne, zielone ręczniki.
Zapadła przerażająca cisza, przerywana jedynie rytmicznie falującym szumem
wentylatora. Wszyscy widzieli. Kłąb gazy, trzymany gołymi rękami przez
pielęgniarkę, nie był już sterylny. Teraz zaś skażone były również zielone
ręczniki. A zielone ręczniki otaczały ziejącą, otwartą ranę; tkanki nie
chronione przez skórę. Cóż z tego, że była to tylko operacja przepukliny, skoro
skóra, mięśnie i naczynia krwionośne zostały głęboko nacięte. Żywy człowiek
został narażony na infekcję przez jedną niezdarną pielęgniarkę. Chirurg milczał,
emanując napięciem i złością. Dysząc ciężko, zatrzymał ręce kilka cen-
tymetrów nad „brudnym" tamponem, jakby powietrze wokół niego również zostało
skażone.
Sytuację uratowała instrumentariuszka. Szybko mruknęła „przepraszam, doktorze" i
wsunęła w drżące ręce pielęgniarki parę kleszczy hemostatycznych, aby umożliwić
jej odzyskanie gazy bez naruszenia niewidzialnej bariery sterylności. Następnie,
korzystając z innej pary długich kleszczy, ułożyła czysty, zielony ręcznik w
podejrzanym o skażenie miejscu, rzucając uprzednio niezręcznej pielęgniarce
współczujące spojrzenie współtowarzysza niedoli. Wszystkie miały za sobą
przynajmniej jedno takie doświadczenie. Drażliwy chirurg, upalny dzień, duszna
sala operacyjna i skomplikowany zabieg.
Tylko że to nie była żadna z tych rzeczy. „Pinky" Sutcliffe cieszył się w
szpitalu opinią spokojnego i opanowanego, chłodnego zawodowca, który ograniczał
konwersacje do krótkich komend, by podano mu narzędzia, i wyjaśnień rzucanych od
czasu do czasu studentom medycyny. Opryskliwe uwagi nie były w jego stylu. Jeśli
się pocił, musiało być mu gorąco — albo był chory. Instrumentariuszka
zmarszczyła brwi. Przypadek na stole nie był szczególnie skomplikowany, bułka z
masłem dla doświadczonego lekarza. Jak dotąd.
Nagle sala operacyjna pogrążyła się w ciszy, jakby cały personel wyczuł, że coś
jest nie tak. Przez chwilę wydawało się, że nawet wentylator przestanie zaraz
pracować. Czarne oczy instrumentariuszki widoczne ponad maską zaczęły się
rozglądać, jakby w poszukiwaniu przyczyny złego humoru chirurga. Popatrzyła na
stażystę. Mało kompetentny nabytek z importu, ale przynajmniej pewnie trzymał
kleszcze. Niczego więcej od niego nie wymagano. Nie on więc stwarzał problem.
Zerknęła przez salę na studentów. Czwarty rok. Pulchny chłopak i niska
dziewczyna. Oboje odziani byli w obowiązujące na bloku operacyjnym zielenie oraz
białe, skórzane chodaki, i do tego praktycznie sprowadzał się ich udział w tym,
co się tutaj działo. Oparci o ścianę, opowiadali sobie dowcipy. Zniecierpliwiła
się w myślach. Mieli idealną okazję, by poznać anatomię odbytu, ale bardziej
zajmowały ich aktualne ploteczki. Patrzyła na pogodne twarze, przez ułamek
sekundy niemal zazdroszcząc im braku odpowiedzialności za przebieg operacji.
Widziała rękę studenta lekko spoczywającą na ramionach dziewczyny. Oni
najwyraźniej niczym się nie przejmowali. Odwróciła oczy, spojrzała na twarz
chirurga, a jej niepokój wzrósł. Patrzył na ra-
8
nę tak, jakby nie mógł się skoncentrować. Nie zwracał uwagi na studentów. Nie
ich zachowanie było przyczyną jego złego samopoczucia. Przeniosła uwagę na osobę
u swego boku. Szczupła, nieśmiała postać w białej bawełnie, ręce pokornie
założone do tyłu — jak u członków rodziny królewskiej lub kogoś, kto nie bardzo
wiedział, co z nimi zrobić. Salowy. Cichy i niezauważalny jak duch. Pełen
zapału, nowy, nieszkodliwy. Salowy mógł nie wiadomo jak poważnie traktować swą
pracę, a i tak nikt nie zwracał na niego najmniejszej uwagi, a już na pewno nie
chirurg. Uśmiechnęła się na myśl, że przyczyną nienormalnego zachowania
Pinky'ego Sutcliffe'a mógłby być salowy. Nadal się uśmiechała, gdy jej
poszukujący wzrok spoczął na Billu Amisonie. Wysoki, muskularny blondyn,
anestezjolog, jak zwykle zmagał się z krzyżówką z Timesa, poświęcając pacjentowi
minimum uwagi. Podniósł spojrzenie i na moment ich oczy spotkały się. Mrugnęła
do niego, a on odpowiedział tym samym, po czym znacząco popatrzył na chirurga.
Przesianie było jasne: co się z nim dzisiaj dzieje?
Wzruszyła ramionami w geście mówiącym „nie wiem" i kontynuowała rozważania. Ale
w sali operacyjnej znajdowała się jeszcze tylko jedna osoba. Nieszczęsna
pielęgniarka-stażystka, która upuściła gazę i której twarz wciąż płonęła z
zażenowania. Była czerwona jak... Oczy instrumentariuszki z niepokojem spoczęły
na chirurgu. Czerwona jak chirurg.
Instrumentariuszka nadal podawała mu narzędzia, lecz jej niepokój narastał.
Mechaniczne ruchy odtwarzały rutynową czynność prawie nie wymagającą myślenia:
asystowanie przy operacji przepukliny. Automatycznie podawała instrumenty —
ssak, nożyczki, kleszcze — chirurg nawet nie musiał o nie prosić. Zajmowała się
tym przez pięć dni w tygodniu. Ale nie w takich warunkach.
Dziś coś było bardzo nie tak. Chirurg grzebał się, nieudolnie trzymając
narzędzia, znane mu jak własne palce, jakby widział je po raz pierwszy.
Wpatrywał się w nie, jak w coś zupełnie dla siebie nowego. Dwa razy chwycił
kleszcze za ostrza. Raz zażądał szwu, kiedy nie było co zszywać. Podała mu szew
i patrzyła, jak puszcza go, zmieszany. Gdy go podnosiła, spojrzała lekarzowi w
twarz i zobaczyła coś, czego nigdy przedtem nie widziała.
Dopiero po kilku chwilach zorientowała się, czemu jest tak spięta. Nie tylko
dlatego, że chirurg tak nieudolnie obchodził się z narzędzia-
nę tak, jakby nie mógł się skoncentrować. Nie zwracał uwagi na studentów. Nie
ich zachowanie było przyczyną jego złego samopoczucia.
Przeniosła uwagę na osobę u swego boku. Szczupła, nieśmiała postać w białej
bawełnie, ręce pokornie założone do tyłu — jak u członków rodziny królewskiej
lub kogoś, kto nie bardzo wiedział, co z nimi zrobić. Salowy. Cichy i
niezauważalny jak duch. Pełen zapału, nowy, nieszkodliwy. Salowy mógł nie
wiadomo jak poważnie traktować swą pracę, a i tak nikt nie zwracał na niego
najmniejszej uwagi, a już na pewno nie chirurg. Uśmiechnęła się na myśl, że
przyczyną nienormalnego zachowania Pinky'ego Sutcliffe'a mógłby być salowy.
Nadal się uśmiechała, gdy jej poszukujący wzrok spoczął na Billu Amisonie.
Wysoki, muskularny blondyn, anestezjolog, jak zwykle zmagał się z krzyżówką z
Timesa, poświęcając pacjentowi minimum uwagi. Podniósł spojrzenie i na moment
ich oczy spotkały się. Mrugnęła do niego, a on odpowiedział tym samym, po czym
znacząco popatrzył na chirurga. Przesłanie było jasne: co się z nim dzisiaj
dzieje?
Wzruszyła ramionami w geście mówiącym „nie wiem" i kontynuowała rozważania. Ale
w sali operacyjnej znajdowała się jeszcze tylko jedna osoba. Nieszczęsna
pielęgniarka-stażystka, która upuściła gazę i której twarz wciąż płonęła z
zażenowania. Była czerwona jak... Oczy instrumentariuszki z niepokojem spoczęły
na chirurgu. Czerwona jak chirurg.
Instrumentariuszka nadal podawała mu narzędzia, lecz jej niepokój narastał.
Mechaniczne ruchy odtwarzały rutynową czynność prawie nie wymagającą myślenia:
asystowanie przy operacji przepukliny. Automatycznie podawała instrumenty —
ssak, nożyczki, kleszcze — chirurg nawet nie musiał o nie prosić. Zajmowała się
tym przez pięć dni w tygodniu. Ale nie w takich warunkach.
Dziś coś było bardzo nie tak. Chirurg grzebał się, nieudolnie trzymając
narzędzia, znane mu jak własne palce, jakby widział je po raz pierwszy.
Wpatrywał się w nie, jak w coś zupełnie dla siebie nowego. Dwa razy chwycił
kleszcze za ostrza. Raz zażądał szwu, kiedy nie było co zszywać. Podała mu szew
i patrzyła, jak puszcza go, zmieszany. Gdy go podnosiła, spojrzała lekarzowi w
twarz i zobaczyła coś, czego nigdy przedtem nie widziała.
Dopiero po kilku chwilach zorientowała się, czemu jest tak spięta. Nie tylko
dlatego, że chirurg tak nieudolnie obchodził się z narzędzia-
mi. Jego dłoń drżała, stwarzając zagrożenie swym brakiem precyzji. Drżenie było
niedostrzegalne, jeśli spoglądało się tylko na palce. Ale gdy spojrzenie
powędrowało do ostro zakończonej końcówki skalpela, można było dostrzec, że
wibruje niemal jak kamerton uderzony o coś twardego. Oniemiała, przyglądała się
palcom chirurga, bladym i niemal nieludzkim w obciskającym je sterylnym
lateksie, jak niezdarnie prowadziły skalpel przez krwawiącą tkankę. Nagle
ostrze, które miało zdjąć płat mięśnia, zagłębiło się weń jak rzeźnicki nóż.
Zaniepokojona teraz nie na żarty, spojrzała raz jeszcze na twarz chirurga, na
to, co dało się zobaczyć: niewidzące oczy i zmarszczone czoło. Nos i usta miał
przesłonięte papierową maseczką, teraz nasiąkniętą potem. Niepokój pielęgniarki
przerodził się w panikę. Nie wiedziała, co robić. Pinky Sutcliffe był poważanym
chirurgiem o długim stażu; ona była tylko młodszą instrumentariuszką. Miała
jednak świadomość, że przede wszystkim odpowiedzialna jest za pacjenta,
mężczyznę, którego operowali, a który leżał na stole nieświadomy rozgrywającej
się tragedii. Czuła się rozdarta pomiędzy obowiązkiem zawodowym a posłuszeństwem
wobec niewidzialnej hierarchii, którą przesiąknięty był cały medyczny świat,
gdyż wiedziała, że w żadnym wypadku nie wolno jej podważyć kompetencji
operującego specjalisty.
Raz jeszcze rzuciła zdesperowane spojrzenie Bilłowi Amisonowi. Nie rozwiązywał
już krzyżówki. Porzucona gazeta leżała na podłodze, a anestezjolog jedną ręką
przyciskał respirator do ust pacjenta, drugą sprawdzając puls na jego
nadgarstku. Zanotował ciśnienie i spojrzał prosto na nią.
Teraz oboje przyglądali się chirurgowi. Głowa mu się chwiała, oczy błyszczały i
błądziły nieprzytomnie. Był chory. Musiał być chory. A na dodatek jego stan się
pogarszał. Sutcliffe podniósł wzrok. Wydawało się, że nie widzi jej ostro.
Niepokój sprawił, że zapytała:
— Panie doktorze, czy czuje się pan na tyle dobrze, by kontynuować?
Chirurg zachichotał.
Zaszokowani studenci przyglądali mu się ze zgrozą w oczach. Pie-lęgniarka-
stażystka otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale zamknęła je pod ostrzegawczym
spojrzeniem instrumentariuszki. Grecki lekarz podniósł duży zacisk tętniczy i
trzymał go jak broń gotową w razie potrzeby. Bili Amison zerknął na kardiograf i
mocniej ścisnął przegub pa-
10
cjenta. Zamruczał. Nikt nie zrozumiał, co mówi, i nikt nie poprosił go o
powtórzenie. Salowy wycofał się pod ścianę, jakby odruchowo dystansując się od
tego, co działo się na sali. Wszyscy widzieli, jak skalpel wyślizgnął się,
przecinając niewielkie naczynie krwionośne. Asystujący chirurg zastosował
diatermię. Sala wypełniła się kwaśnym odorem palonej tkanki. Niebieskawy dym
uniósł się nad ciałem, rozpływając się w świetle lampy operacyjnej.
Krwawienie ustało. Asystent ujętym w szczypce tamponem otarł okolice rany.
Bili Amison ponownie sprawdził ciśnienie krwi pacjenta i przyspieszył kroplówkę.
Wyprostowany, usiadł na stołku przy głowie pacjenta. Zapomniał o krzyżówce.
Wszyscy byli spięci. Wszyscy poza pacjentem. Jemu było wszystko jedno.
Chirurg ponownie zachichotał; na palcu wskazującym miał roz-smarowaną krew.
Podniósł go do oczu i obserwował, zafascynowany.
Coraz bardziej wystraszona instrumentariuszka zerknęła w otwartą jamę brzuszną.
W odległości mniejszej niż centymetr od ostrza skalpela pulsowała tętnica udowa,
główna arteria dostarczająca krew do dolnej części ciała. Z przerażeniem
obserwowała rytmiczne uderzenia. Gdy skalpel zsunął się niżej, mimowolnie
zamknęła oczy.
23 listopada 1999
Szli na skróty drogą, która wiodła na tyły budynku Królewskiej Akademii
Medycznej, a dalej przez zawsze otwarte drzwi przeciwpożarowe prosto do bocznego
wejścia na salę wykładową. Kiedy ktoś się spóźnił, a miał trochę szczęścia, mógł
wślizgnąć się tam w połowie zajęć nie widziany przez nikogo, nawet przez
wykładowcę, dzięki zasłonom upiętym luźno z boku audytorium. Łatwo więc było
wmieszać się w tłum jednej osobie, dwóm lub trzem. Czterej współlokatorzy często
korzystali z bocznych drzwi, dających im możliwość zjawienia się na wykładzie,
którego omal nie opuścili z powodu kolejnej imprezy, kolejnej ciężkiej nocy,
kolejnej popijawy. Lecz tego dnia, mimo spóźnienia i pośpiechu, jakaś barwna
plama ściągnęła ich uwagę na niewielkie śmietnisko na dnie płytkiego rowu.
Coś żółtego. Foliowy worek.
Po sześciu miesiącach praktyki wiedzieli już, że w szpitalach stosuje się barwne
oznaczenia. Czerwienie i żółcie znamionowały niebezpieczeństwo: groźne
promieniowanie, skażenie. W żółte foliowe worki pakowano odpady medyczne, o czym
zawsze informował wielki, czarny napis po ich obu stronach. Powinny być
zanoszone bezpośrednio do szpitalnej spalarni — nie porzucane tutaj, na otwartym
terenie. Przedmiotem ich uwagi był taki właśnie worek na odpady, tylko że dwa
razy większy niż normalnie. Były to dwie torby sklejone razem taśmą. Miały w
sumie długość równą wzrostowi człowieka i kanarkową barwę, wyjątkowo rzucającą
się w oczy w ten pochmurny listopadowy poranek, kiedy ziemia, niebo i szpital
zdawały się zlewać w jednolitą szarość betonowego budynku z lat trzydziestych.
Kształty były nieostre, zamazane, zarysy rozmyte w mokrej, rzadkiej mgle,
niewyraźne i mroczne. Ten kształt jednak się wyróżniał.
Studenci medycyny to ciekawskie istoty. Choć byli już mocno spóźnieni na trzeci
tego dnia wykład, cała czwórka zbliżyła się o kilka kroków, by przyjrzeć się
jasnej paczce w tandetnym, foliowym całunie. Tom niepewnie wyciągnął rękę.
12
— Zdaje się, że to sztywniak — rzekł z niedowierzaniem.
Ich oczy przeczesały niewielkie krzewiaste zarośla i powróciły do jaskrawej
folii. A ponieważ zwłoki na terenie szpitala nie są niczym niezwykłym, stali
wokół znaleziska i dyskutowali.
Michaela trzymały się żarty. — Pewnie ktoś popełnił morderstwo — stwierdził,
śmiejąc się nerwowo — i chciał, żeby szpitalni śmiecia-rze pozbyli się truposza,
puszczając go z dymem w spalarni.
Jak gdyby dowcip padł z ust konsultanta na obchodzie w szpitalu, pozostała
trójka zarechotała uprzejmie, acz z przymusem.
— Albo jakiś chirurg schrzanił operację i musiał pozbyć się dowodu rzeczowego.
— To akurat wymyślił Jake.
Nawykli do makabrycznych żartów, stali i dowcipkowali, popisując się jeden przed
drugim. Dopiero Ben przywołał ich do porządku.
— Uważam — rzekł poważnie — że powinniśmy kogoś zawiadomić.
Jego trzej koledzy skinęli głowami na znak zgody. Wszyscy czterej wiedzieli, co
to oznacza. Tego dnia nie pójdą już na żaden wykład.
Doktor Karys Harper wzięła wolny ranek po całonocnym dyżurze pod telefonem i
dreptała teraz po mieszkaniu w białym frotowym szlafroku, ziewając, zgarniając
włosy z oczu i wielkimi łykami popijając czarną kawę. Po takich dyżurach zawsze
czuła swego rodzaju znużenie. Gdy zadzwonił telefon, dyskretnie zaklęła. Nigdy
nie opuszczała jej dręcząca świadomość, że w każdej chwili może zostać gdzieś
wezwana, więc nie łudziła się, że chodzi o zwykłą towarzyską pogawędkę. Nikt ze
znajomych nie spodziewałby się jej w domu o jedenastej rano w zwykły dzień
tygodnia.
Spokojnie odebrała telefon, zapisując szybko wskazówki w notesie, który trzymała
przy aparacie. Nim wzięła prysznic i naciągnęła na siebie jakieś spodnie i gruby
sweter, ziewanie i zmęczenie całkiem ustąpiły, czuła jednak pewną ociężałość,
której nie doświadczała nigdy po nocy zupełnie wolnej od pracy. Zrzuciła to na
karb świadomości, że mogło ją czekać jakieś odpowiedzialne zadanie. Że w każdej
chwili musiała być gotowa do akcji.
Pojechała na miejsce zdarzenia swym czarnym mercedesem ze składanym dachem,
mknąc po Bristol Road, nie raz i nie dwa korzystając z pasa dla autobusów, by
wyprzedzić pojazdy skręcające w pra-
13
wo. Nie mogła usprawiedliwić takiej jazdy zwykłą wymówką lekarzy — że spieszą
się, bo kilka minut może ocalić życie pacjenta — jako że zwyczajnie ekscytowała
ją prędkość. Znalazła wskazane miejsce bez trudu. Znała ten teren, znajdował się
w odległości kilkuset metrów od jej miejsca pracy, szpitalnej kostnicy. Skręciła
w Edgbaston Park Road, później w lewo w Metchley Lane i zaparkowała tuż za
tłumem szybko gromadzących się gapiów, otaczających wianuszkiem policyjne
samochody. To dziwne, jak niebieskie, błyskające światła radiowozów przyciągały
widzów. Starała się nie zwracać uwagi na towarzyszące jej podekscytowane szmery.
Ktoś, kto zauważył jej czarną torbę patologa, skwapliwie informował innych, kim
jest. Nie chciała jednak z nikim rozmawiać, zanim nie pozna faktów.
Z oczami utkwionymi w ziemię, pochyliła się i przeszła pod policyjną taśmą, i
zsunęła się w dół do niewielkiego zagłębienia, gdzie stał biały namiot kryjący
zwłoki. Ciała pilnowały dwie osoby, trzydziesto-kilkuletni detektyw inspektor,
szczupły, niedbale ubrany, jasnowłosy, z niewielką łysiną i postawna detektyw
sierżant. Karys uśmiechnęła się do nich na powitanie. Starzy znajomi.
Postawiła torbę na ziemi, przy zwłokach.
— No to czeka mnie nowa przygoda.
Przeczuwając, co nadchodzi, oboje funkcjonariusze poruszyli się niepewnie. Znali
specyficzne poczucie humoru Karys.
Wskazując na żółty, foliowy worek, oznaczony po bokach napisem „ODPADY
MEDYCZNE", rzekła: — Widzę, że mamy tu ładnie zapakowany i podpisany prezent.
Sierżant Fielding posłała jej wymuszony uśmiech. Inspektor For-rest zachował
kamienną twarz. Karys wzruszyła ramionami i otworzyła torbę.
— Kiedy znaleziono ciało?
— Przed godziną. Natknęli się na nie studenci medycyny. Podniosła wzrok. —
Zwiali z wykładów?
Tym razem Forrest wzruszył ramionami. — Tym niech się zajmie uniwersytet. My
mamy swoje zmartwienia.
— Hm...
Wsunęła na dłonie parę chirurgicznych rękawiczek, po czym ujęła duży nóż, ostry,
z ząbkowanym ostrzem, używany do przecinania więzów i pętli, tak, by zachować
wykonane węzły.
14
— Ma pan coś przeciwko, inspektorze Forrest?
— Nie.
— A zatem sprawdziliście odciski palców?
Jego twarz nabrała już niezdrowego odcienia zieleni. — Nie wiem, po co mamy się
trudzić. W dzisiejszych czasach wszyscy używają rękawiczek.
— No dobra. Zaczynamy.
Nacięła gruby, żółty plastyk i wszyscy troje zajrzeli do środka. Ich oczom
ukazał się chudy, kościsty mężczyzna leżący na plecach z opuchniętą, rybią
twarzą, wybałuszonymi oczyma. Ramiona miał skrzyżowane na klatce piersiowej, a
brodę opuszczoną. Ubrany był w błękitną koszulę w drobną krateczkę, rozpiętą pod
szyją, i czarne skarpetki. Bez butów. Poza tym był nagi — nie licząc zegarka i
niechlujnie zawiązanego krawata, który został zaciśnięty na szyi ze śmiertelną
siłą.
Karys przez chwilę przyglądała się ofierze, by zaobserwować jak najwięcej
szczegółów. Chciała zapamiętać każdy detal. Kiedy w umyśle miała już odbity jego
obraz, pozwoliła sobie dotknąć trupa. Był zimny. Lodowato zimny. Spróbowała
poruszyć jego rękoma. Pozostawały sztywne. Stężenie pośmiertne jeszcze nie
ustąpiło. Przyjrzała mu się bliżej. Nie miał widocznych stłuczeń, ale zauważyła
zasinienia w dolnej części pośladków, na barkach i piętach. Przesunęła krawat,
odsłaniając granatową linię, i zauważyła, że był to jeden z tych śmiesznych
fularów z postaciami z filmów Disneya, przedstawiający tańczące walca Myszki
Mickey i Minnie. Poza tym jedyne widoczne obrażenie stanowiła cienka linia
skrzepłej krwi w prawej pachwinie ofiary. Karys przyjrzała się jej uważnie, po
czym dotknęła palcem. Była to prosta, równa rana długości około dziesięciu
centymetrów. Niezdarnie zszyta pięcioma, byle jak założonymi jedwabnymi szwami,
których końce były wystarczająco długie, by ukłuć ją w palce. Karys zastanawiała
się nad tym uszkodzeniem ciała, starając się domyślić kolejności zdarzeń.
Gdy spojrzała w górę, zobaczyła, że oboje policjanci patrzą na to samo co ona.
Żadne się nie odzywało. Czekali na nią.
— Interesujące — rzekła.
— Ta-ak — odpowiedzieli zgodnym chórem.
— A co pan o tym myśli, inspektorze Forrest?
— Wygląda na to, że miał operację.
— Możliwe.
15
— Cóż innego mogłoby to być?
— Nie wiem — odparła. — Może dowiemy się więcej po sekcji. — Spojrzała ponad
ramieniem inspektora w stronę dużego, szarego szpitala majaczącego na tle nieba.
— Czy zgłoszono zaginięcia jakichś pacjentów?
— Jak dotąd, nie.
— Hm... — mruknęła ponownie.
Znów przyjrzała się ranie. Następnie obmacała twarz, sprawdziła kolana, próbując
ustalić stopień stężenia pośmiertnego, i doodbytni-czym termometrem zmierzyła
temperaturę głęboką ciała. Dwanaście stopni Celsjusza. Myślami przebiegła
podręcznikowe wykresy. Nie żył od ponad dwunastu godzin. Może nawet dwudziesty
czterech. Spojrzała na swój zegarek. 11:45. A więc zmarł prawdopodobnie wczoraj
po południu lub wieczorem, a ciała pozbyto się pod osłoną ciemności. Nie tego
ranka. Szpital to miejsce, w którym roi się od ludzi, morderca nie zaryzykowałby
porzucenia zwłok za dnia. Wiedząc, że inspektor For-rest będzie ją naciskał, by
podała jak najdokładniejszy czas zgonu, usiłowała go teraz ustalić. Ofiarą był
chudy mężczyzna, niekompletnie ubrany, więc ciepłota ciała spadała stosunkowo
szybko, także z uwagi na zimny, deszczowy dzień, no i plastyk, który nie stanowi
dobrej izolacji.
Forrest musiał się domyślić, nad czym tak dumała.
— Osiem stopni Celsjusza — podpowiedział burkliwie. Uśmiechnęła się w
podziękowaniu.
Temperatura jego ciała osiągnęła niemal temperaturę otoczenia, więc
prawdopodobnie zmarł wczoraj, dość późnym popołudniem. To była wiedza czysto
podręcznikowa. Ale jej umysł pracował na wysokich obrotach, starając się
nakreślić następstwo wypadków. Co mogło doprowadzić tego człowieka do śmierci
przez uduszenie? Co mogło spowodować porzucenie jego ciała na terenie szpitala?
Niedawno przebyta operacja? Czy był to może pacjent, który wywędrował sobie
samowolnie z oddziału? Jedna rzecz nie ulegała wątpliwości: ostatnio zajmował
się nim niezbyt kompetentny lekarz. Szwy nie były idealnie równe. No i dlaczego
owinięto go w worek na medyczne odpady? To było dziwne. Zagadkowe.
Zżerała ją ciekawość, jakich to nowych odkryć dokona podczas sekcji zwłok.
16
Gdy Karys dzwoniła z telefonu w samochodzie po koronera, For-rest zaczynał już
pierwsze przesłuchania. Po południu zwłoki spoczywały na stole sekcyjnym, nagie,
pozbawione plastykowej otoczki. Co więcej, nie były już anonimowe. Znana była
ich tożsamość i dane osobowe. Bladym mężczyzną rasy białej był Colin Wilson, lat
trzydzieści pięć, dziwnym zbiegiem okoliczności rówieśnik inspektora Forresta.
Znali też jego adres: Jasmine Place 8, Erdington. Colin Wilson miał żonę o
imieniu Laura i dziesięciomiesięczną córeczkę Heather. Stał się dla ekipy
dochodzeniowej kimś więcej niż tylko anonimową ofiarą morderstwa — był teraz
ojcem rodziny.
Karys, wchodząc do prosektorium, od razu zauważyła napięcie, w jakim czekała na
nią cała ekipa dochodzeniowa złożona z Forresta, pani detektyw sierżant Fielding
i kilku innych funkcjonariuszy. Jak to miała w zwyczaju, zignorowała ich i
zajęła się oględzinami ciała Colina Wilsona. Chudy i kościsty, raczej
wymizerowany niż szczupły.
Jak większość patologów Karys miała własny sposób przeprowadzania sekcji, na
który składały się metody tradycyjne plus jej osobiste słabostki. Ci, którzy
pracowali z nią wcześniej, znali na pamięć jej tryb postępowania; ze
zmarszczonym czołem wiązała za plecami fartuch chirurgiczny; mocno popychała
tkwiące na nosie ciężkie okulary, jakby chciała je sprowokować — niech no tylko
spróbują się zsunąć, gdy włoży rękawiczki. Te z kolei bardzo często pękały, bo
naciągała je zbyt mocno, jak tylko podejrzewała, że śmierć nastąpiła w wyniku
morderstwa. Kiedyś w bezprecedensowym przypływie szczerości zwierzyła się
Pagetowi, swemu asystentowi, że gdy ma do czynienia z morderstwem, czuje gniew
znacznie silniejszy, niż w przypadku patologa jest dopuszczalny. Uczciwie
przyznała się do słabości. Wiedziała, że myśli o morderstwie w ogóle nie powinny
wyprowadzać jej z równowagi, nie powinny przebijać się przez ochronną skorupę.
Ta skorupa stanowiła tarczę broniącą przed emocjonalnym zaangażowaniem się w
sprawę. Jej praca polegała na naukowej obserwacji, bezstronnej, obiektywnej, a
przede wszystkim dokładnej. Przynajmniej w teorii.
Jednak ci, którzy ją znali, dobrze wiedzieli, jak bardzo angażuje się w sprawy
morderstw.
Paget stał teraz z boku i milczał. Poczuł się zakłopotany przez tamto jej
wyznanie i skwitował je wówczas jedynie mruknięciem. Jednak
17
nigdy nie zapomniał jej szczerości. Pamięć o tym, jak się przed nim odsłoniła,
wróciła dzisiaj ze wzmożoną siłą, gdy przyglądał się, jak psychicznie
przygotowuje się do wykonania zadania, stojąc w nogach stołu z rękoma złożonymi
przed sobą jak do modlitwy. Pamiętał jeszcze coś, co mu wtedy powiedziała w tym
samym przypływie szczerości — że czuje, iż zawsze powinna spędzić tę chwilę w
ciszy, łącząc się z ofiarami gwałtownej śmierci, bo to jej pomaga ułożyć we
właściwe miejsca wszystkie cząstki łamigłówki, odtworzyć łańcuch zdarzeń, każdy
cios, który doprowadził do śmierci ofiary. Wszystkie dowody były na miejscu,
czekały w tkankach, by obnażyła je za pomocą noża. I właśnie ta kolejność
ciosów, rany i obrażenia poniesione podczas prób obrony dawały jej prawdziwy
klucz do umysłu mordercy. Nie wolno jej było niczego pominąć. Była to winna
swoim „pacjentom", winna im była odsłonięcie każdej komórki ich ciała, która
dostarczyłaby jakiegokolwiek dowodu i pomogła coś wykazać. Winę. Lub niewinność.
Wypadek. Zabójstwo w afekcie. Morderstwo. A niekiedy nawet — w co mocno wierzyła
— wskazać mordercę.
W końcu oczekujący policjanci odetchnęli z ulgą, gdy wciągnęła mocno powietrze,
jakby przygotowując się do skoku z trampoliny. Rozplotła dłonie i przerwała
ciszę, rozpoczynając powierzchowne oględziny głowy i karku, mówiąc do
czekających funkcjonariuszy i małego dyktafonu.
— Przyczyną śmierci — zaczęła — jest najprawdopodobniej uduszenie. Tym
krawatem.
Odcięła ciemnoniebieski krawat z jaskrawymi motywami z bajek Disneya i podała go
policjantom, odsłaniając sinoczerwoną linię oplatającą niemal całą szyję.
Odwróciła głowę na bok i dotknęła palcami zgrubienia na karku wielkości i barwy
dojrzałej śliwki.
— Sądzę, że to przydarzyło mu się wcześniej. — Zamilkła, po czym zdecydowanie
ciągnęła dalej. — Tak. Nie ma wątpliwości. Najpierw został ogłuszony.
Forrest podniósł wzrok. — Czy można stwierdzić czym?
— Tępym narzędziem. Mógł to być kij baseballowy. Coś w tym rodzaju. Coś
ciężkiego i tępego. Uderzenie było dość silne. A jeśli o to chodzi... — Wskazała
palcem na prostą ranę w pachwinie ofiary. — To mnie intryguje. — Zwróciła się do
sierżant Fielding: — Czy jego żona
18
f
na pewno powiedziała, że nie przebył w ostatnim czasie operacji, na przykład
przepukliny?
— Na pewno. Wyszedł tego dnia jak zwykle do pracy. Żona zapewniła, że nie miał
żadnej operacji od czasu, gdy w dzieciństwie wycięto mu migdałki.
Karys nie mogła powstrzymać kolejnego przypływu wisielczego humoru. — Tędy
migdałków raczej mu nie usunięto.
Kilku policjantów, nie obeznanych z typowymi dla niej lekarskimi dowcipami,
poruszyło się niespokojnie.
— Jeśli zaś nie przechodził ostatnio żadnej operacji, to mogę się jedynie
domyślać, że być może zranił się przypadkowo w pracy. Czym on się zajmuje?
— Był hydraulikiem, pani doktor. — Odpowiedzi udzieliła postawna pani sierżant.
— A więc mało prawdopodobne, że zranił się sam. Ale niewykluczone. Czy
zaczęliście już sprawdzać izby przyjęć w szpitalach? Ta rana wygląda na świeżą.
— Forrest pokręcił głową, a Karys ciągnęła: — Cóż, ktoś przecież musiał ją
zszyć. — Pochyliła się, by spojrzeć uważniej. — Nie wygląda to najładniej. Może
to dzieło studenta medycyny. Albo lekarza rodzinnego. Oni nie mają zbyt wielkiej
praktyki w szyciu.
David Forrest wzruszył ramionami. — Zastanawialiśmy się — odważył się wysunąć
teorię — czy nie była to próba samobójstwa.
Karys westchnęła cicho. — To możliwe — rzekła. — Mógł sam zranić się w pachwinę,
choć ja nigdy nie słyszałam o samobójstwie popełnionym przez przecięcie tętnicy
udowej. Ale nie zaszył się przecież sam, prawda? I zdecydowanie nie mógł zadać
sobie ciosu w tył głowy — ani udusić się krawatem, a potem owinąć się w worek na
odpady medyczne i sam siebie porzucić na szpitalnym śmietnisku. Nie. Musiało
stać się coś innego. Coś bardzo dziwnego. Bóg jeden wie, co to mogło być.
Nie tracąc rezonu, Forrest spróbował ponownie: — Jaki zatem mógł być scenariusz?
— Spojrzał bezradnie na sierżant Caroline Fiel-ding, jakby szukając wsparcia. —
Przecież ludzie podcinają sobie żyły na nadgarstkach. On mógł przeciąć się tam.
— Jego wzrok błąkał się po ranie pachwiny. — Tak dla odmiany. Później jakiś
znajomy, może lekarz, może pielęgniarka lub ktoś z przeszkoleniem medycznym
próbował go ocalić, zakładając szwy. — Zaśmiał się sztucznie, przepraszają-
19
co i znów popatrzył po sali w poszukiwaniu wsparcia. — A gdy to nie wypaliło,
znajomy spanikował, zabił go i porzucił ciało na terenie szpitala. To tylko
jedna z koncepcji — zakończył słabym głosem.
— A co z ciosem w tył głowy?
Forrest przygryzł wargę. — Forma znieczulenia? — zaproponował nieśmiało i
nieprzekonywająco.
— Przypuszczam, że mogło się tak zdarzyć — przyznała uprzejmie Karys, gdy jej
obleczone w lateks palce znowu badały szwy. — Jednak wszystko, co mogę
stwierdzić na tym etapie, to fakt, że Colin Wilson został zamordowany. Nie zmarł
z przyczyn naturalnych. Mogę jeszcze dodać, jeśli wam to pomoże, że cięcie
znajduje się dokładnie w takim miejscu, gdzie wykonałby je chirurg operujący
przepuklinę.
— I nie uważa pani, że mógł to być lekarz albo ktoś ze szpitala? — odezwał się
ponownie Forrest. — Że mamy do czynienia ze spartolo-nym zabiegiem, a obrażenie
głowy powstało na skutek upadku ze stołu operacyjnego?
Za grubymi szkłami okularów oczy Karys wydawały się ogromne.
— Inspektorze Forrest — rzekła ze śmiertelną powagą. — Co pan sugeruje? Że
jeden z naszych chirurgów do tego stopnia schrzanił operację, iż musiał pozbyć
się zwłok, porzucając je na szpitalnym wysypisku śmieci?
Forrest najwyraźniej się speszył. — Cóż, powiedziała pani...
Karys raz jeszcze dotknęła szwów. — Poprosiłam o pełne badanie toksykologiczne
próbek surowicy, ale nie sądzę, by tu znajdowała się odpowiedź — rzekła
spokojnie.
Niemniej jednak słowa „spartolona operacja" wywołały u niej nieprzyjemne wizje.
Tym razem nie chodziło o sen. To była rzeczywistość. Okrutne, nagie fakty. Po
raz pierwszy od miesięcy poczuła znany ucisk w piersi, nudności, nienormalnie
przyśpieszony oddech.
Jej wzrok pobiegł do policyjnej torby na materiał dowodowy. Hydraulicy zwykle
nie zakładają krawatów do pracy. Wilson miał na sobie zwykłą, roboczą, flanelową
koszulę. Wiedziała, że krawat pozostawił morderca jako swój podpis, równie
niepowtarzalny jak charakter pisma. I tak jak pismo człowieka na białej kartce
papieru mogło świadczyć o jego charakterze, tak zabójca podpisał się na
zwłokach, zdradzając własne spaczone poczucie humoru. Karys stała nieruchomo,
nagle wstrząśnięta, że oto zaczyna wnikać w umysł mordercy.
20
Dopiero poruszenie się Davida Forresta u jej boku sprawiło, że powróciła do
pracy. Wzięła się w garść i skupiła, by przeprowadzić chirurgiczną część
autopsji, najpierw odsuwając się nieco, żeby policyjny fotograf wykonał zdjęcia,
ujmując ciało pod różnymi kątami, tak by zaspokoić wygórowane wymagania
inspektora Forresta.
Wreszcie mogła znów działać, zaczynając od głowy. Był to punkt wyjścia dla
wszystkich patologów, jako że obrażenia tej części ciała były często przyczyną
śmierci. Pracowała spokojnie, mówiąc do dyktafonu, co widzi. W tym przypadku
obrażenie głowy nie okazało się śmiertelne. Badała bardziej szczegółowo. Taka
dokładność mogła być przydatna w czasie przesłuchania w śledztwie. Denat nie
zginął wprawdzie od uderzenia w głowę, ale został ogłuszony. Przyczyną śmierci —
palcami zbadała sinoczerwoną linię, dotknęła wybroczyn wokół wybałuszonych oczu
— było bez wątpienia uduszenie. Szybkie i łatwe. Łatwo dostępne narzędzie
zbrodni: tani, śmieszny krawat, zapętlony pod brodą, mocno zaciągnięty od tyłu.
Wyraźne ślady za uszami świadczące
0 tym, że gdy ofiara osuwała się na ziemię, krawat podsuwał się do góry.
Pęknięta kość gnykowa. Karys przeszła do klatki piersiowej
1 w końcu do brzucha. Jednak przez cały czas nie mogła powstrzymać się od
zerkania na ranę pachwiny, stawiając sobie nieuniknione pytanie: jaki tak
naprawdę był rozwój wypadków?
Czekała ją niespodzianka. Naturalnie zakładała, że rana została zadana, gdy
ofiara jeszcze żyła, lecz w czasie sekcji wszystko zaczęło wskazywać na to, że
było inaczej. Pachwina została przecięta już po śmierci. Dowody były aż nazbyt
jasne. Niepodważalne. Tkanki nie wykazały żadnej lub niewielką tylko reakcję na
nacięcie, prawie nie było śladów krwawienia do komórek otaczających ranę, która
z kolei nie nosiła nawet najmniejszych znamion choćby początkowej fazy
zrastania. Im dłużej pracowała nad zwłokami, tym bardziej była przekonana, że
czarnym jedwabiem połączono fragmenty martwej skóry. Morderca zabił ofiarę i
dopiero wtedy usiłował przeprowadzić operację. Jakiż więc był cel zadania takiej
rany, jeśli nie chodziło o prawdziwy zabieg lub połączenie rozciętej tkanki?
Przypomniała sobie jeden z wykładów z psychiatrii sądowej. Okaleczenie zwykłe
wskazywało na zabójcę sadystę, czerpiącego radość i zadowolenie z cierpień
ofiary, co z reguły wiązało się z perwersją seksualną. W tym jednak przypadku
nic na to nie wskazywało. Zbadała ciało Colina Wilsona bardzo starannie. Nie
21
odkryła żadnych śladów przemocy na tle seksualnym, nie widać było odruchowej
reakcji tkanek na ból powodowany okaleczeniem. Mężczyzna był już w tym czasie
martwy. Taki akt nie sprawiłby przyjemności sadyście. Dlaczego więc zadano ranę?
Ponad stołem sekcyjnym spojrzała na Davida Forresta, wiedząc, że ten zdoła
wyczytać zdumienie z jej twarzy.
— Może pan zapomnieć o izbach przyjęć — rzekła cicho, słysząc drżenie własnego
głosu — i o lekarzach rodzinnych. Oni nie zszywają zwłok.
— Słucham? — Przyglądający się sekcji funkcjonariusze zesztyw-nieli.
— Wilson był martwy, gdy zadano mu tę ranę. Znam się na tym — dodała. —
Otworzyłam w swym życiu dość świeżych blizn u ludzi, którzy zmarli na stołach
operacyjnych, by odróżnić nacięcia wykonane przed i po śmierci. Jestem pewna
tego, co mówię, inspektorze.
David Forrest nie odrywał od niej wzroku, lecz nie potrafiła dodać nic więcej.
Pochyliła się ponownie nad ciałem, by znaleźć jakiekolwiek wytłumaczenie. Ale
odpowiedź nie pojawiła się nawet wtedy, gdy usunęła szwy i zbadała samą ranę.
Sekcja tylko skumulowała pytania, bardziej zagmatwała sprawę. Co więcej,
ujawniła, że morderca tylko płytko naciął skórę. Wykonał nieznaczne cięcie,
śmieszną imitację pracy chirurga. Było w nim jednak coś dziwnego, coś, co mogło
— aczkolwiek wcale nie musiało — być ważne dla dalszego śledztwa. Choć rana nie
była głęboka, to przecięta została tętnica udowa. Gdyby ofiara nie była w tym
czasie martwa, błyskawicznie wykrwawiłaby się na śmierć od tego jednego, pewnego
cięcia.
Nadal zdumiona, wytarła wnętrze otwartego brzucha gąbką i wycisnęła krew do
zlewu. Nie było jej ani mniej, ani więcej niż zwykle, co podkreślało trafność
wniosku o uduszeniu jako przyczynie śmierci. Wiedziała, że w niedalekiej
przyszłości, gdy będzie składać zeznania przed sądem, jej opinia może zostać
podważona. To jej jednak nie martwiło. Wiedziała, że ma rację. Niemniej jednak,
wszelkie pytania nadal pozostały bez odpowiedzi.
Zacisnęła usta i odeszła od stołu, by przyjrzeć się białej tablicy i jeszcze raz
zastanowić się nad tym, co już wiedziała, a na co składały się własne
spostrzeżenia i te dane, które przekazała jej policja. Na górze wielkimi,
niezgrabnymi literami Paget wypisał imię i nazwisko, które
22
poznano po znalezieniu portfela sterczącego z kieszeni koszuli, jakby zabójcy
zależało na bezzwłocznym zidentyfikowaniu ofiary. Detektyw sierżant Caroline
Fielding przekazała Karys inne ważne szczegóły. Wilson najwyraźniej prowadził
bardzo spokojne życie, pracował jako hydraulik, miał żonę i córeczkę. Mieszkał w
szeregowym wiktoriańskim domu w Erdington, sześć i pół kilometra od szpitala.
Fielding obrazowo opisała Karys wizytę u Wilsonów. Gdy tylko zapukała, drzwi
zostały otwarte na oścież przez spłoszoną kobietę z dzieckiem na biodrze, która
wyszeptała „Colin...", jeszcze nim zdołała zobaczyć, kto przed nią stoi. Zaraz
dodała: „Wypadek samochodowy", nie dając Caroline dojść do słowa. Chwilę później
patrzyła na nią, jakby nic nie rozumiejąc.
Caroline Fielding została wysłana do żony Wilsona z ważną misją. Miała wyciągnąć
z Laury Wilson jak najwięcej istotnych informacji, by dać policji punkt
zaczepienia, od którego można by rozpocząć śledztwo. Laura Wilson po raz ostatni
widziała męża w poniedziałek rano, gdy wybierał się do kogoś, by dobudować mu do
sypialni łazienkę. Zmartwiła się, gdy nie wrócił na noc. Oczywiście, że się
zmartwiła. Ale pomyślała, że coś go zatrzymało. Zadzwoniła do tamtego klienta.
Okazało się, że Colin został wezwany do naprawienia jakiegoś przecieku i już nie
wrócił. Ci od łazienki nie byli zadowoleni. Ale jako żona hydraulika Laura
wiedziała, że przecieki potrafią dać się mocno we znaki i Colin nie mógł
pozostawić klienta sam na sam z takim problemem. Musiało być jakieś racjonalne
wytłumaczenie jego nieobecności. A później zasnęła na sofie w salonie. Kiedy się
obudziła, męża nadal nie było.
Historia opowiedziana przez żonę nie pomogła Karys. Odeszła od tablicy, by
przyjrzeć się ponownie zwłokom. Westchnęła przeciągle, zdjęła rękawiczki i bez
słowa opuściła prosektorium.
Forrest poszedł za nią do biura. — No i co?
W jej oczach dojrzał zmęczenie i frustrację. — A o co pan pyta?
— Karys, proszę...
Zawsze czuł się niepewnie, zwracając się do niej po imieniu. Przez lata wspólnej
pracy ani razu nie zachęciła go do nawiązania jakichkolwiek przyjacielskich
relacji. Początkowo nie przeszkadzało mu to, później nauczył się szanować tę jej
powściągliwość i fakt, że zdawała się potrzebować swoistej bariery, za którą
mogła się ukryć. Ostatnio
23
jednak uznał, że jest to irytujące, a niekiedy wręcz niepotrzebnie przeszkadza w
pracy.
— Liczę na pomoc...
— Czego pan ode mnie oczekuje? — Przeczesała palcami swe mizerne włosy. —
Jestem tylko patologiem. Powiedziałam panu wszystko, co wiem o śmierci Colina
Wilsona. Ktoś przywalił naszemu hydraulikowi w łeb. A kiedy był już nieprzytomny
albo przynajmniej ogłuszony i otumaniony, bo nie był to szczególnie groźny uraz,
został uduszony.
— Ta-a-k?
— Następnie z jakiegoś zupełnie nieznanego i niezrozumiałego powodu morderca
lub ktokolwiek inny przeciął pachwinę Colina i zaszył ranę. Takie są fakty,
inspektorze.
Nieproszony, usiadł naprzeciw niej i wpatrzył się swoimi niebieskimi oczyma w
jej oczy. Nadszedł czas, by wreszcie przełamać niektóre z dzielących ich barier.
Współpracują, więc muszą pozbyć się tego niewygodnego dystansu.
— Wiem, że takie są fakty — powiedział cierpliwie. — Ale ja chciałbym poznać
pani domysły, Karys. Co pani przychodzi do głowy. Co pani o tym wszystkim sądzi,
Karys...
Zacisnęła usta słysząc po raz drugi, jak zwraca się do niej wręcz po imieniu.
— Inspektorze Forrest — zaczęła bardzo oficjalnie —jestem patologiem. Zajmuję
się materiałem dowodowym, jakiego mogą dostarczyć nam tkanki. Na tym polega moja
praca. Niekiedy próbuję odgadnąć, co się zdarzyło, ale w tej sprawie mogę się
straszliwie mylić i sprowadzić pana na manowce, bo naprawdę nic więcej nie wiem.
W czasie sekcji starałam się zrekonstruować wydarzenia. Początkowo myślałam, że
ma pan rację. — Uśmiechnęła się. — Nawet z tą teorią o upadku ze stołu
operacyjnego. Nie zdołałam jednak stworzyć scenariusza, który pasowałby do
wszystkich dowodów uzyskanych podczas autopsji. Po prostu nie zdołałam. To
wszystko jest zbyt dziwne — zakończyła bezradnie.
Forrest chrząknął. Nad iloma to już sprawami wspólnie pracowali? Nad
szesnastoma? Siedemnastoma? A ona nadal nie potrafiła zwrócić się do niego po
imieniu? Kiedyś nie zauważyłby tego i nie zależałoby mu. Ale teraz wszystko się
zmieniło. Poczuł złość i wstał.
24
Starała się go ułagodzić. — Może mógłby się pan zwrócić do psychiatry sądowego?
To ich praca polega na próbach zrozumienia chorych, wypaczonych umysłów.
Już przy drzwiach Forrest odwrócił się. — A pani wierzy, że z tym właśnie mamy
do czynienia? Z chorym, wypaczonym umysłem?
Nawet nie wysiliła się, by odpowiedzieć. To chyba oczywiste.
Forrest drążył dalej, usiłując coś z niej wyciągnąć. — Jakieś sugestie co do
rodzaju użytej broni?
Karys pokręciła głową. — Tak, jak mówiłam, mógł to być kij baseballowy, łom.
Czymś takim denat dostał w głowę. A krawat sam pan widział. — Wiedziała, że nie
była to odpowiedź na jego pytanie.
— A...? — Nagle, co zrozumiałe, stał się bardzo delikatny. —A ta, hm... rana?
Karys zdjęła okulary i potarła zmęczone oczy. — Facet był hydraulikiem —
odparła. — Nóż do cięcia PCV jest bardzo ostry, nieprawdaż?
Ale obraz, który pojawił się przed jej oczyma, nie miał nic wspólnego z zawodem
Colina Wilsona, a kojarzył się raczej z osobą, która zszywa rany.
— Albo był to skalpel — rzekła niemal szeptem. — Mógł użyć skalpela. Jak...
Nagle poczuła, że nie zdoła powiedzieć nic więcej. Ta sprawa przyprawiła ją o
mdłości.
Jednak pomysł z „chirurgiem" został zasiany.
SUM. UMBUKSU
30 listopada 1999
David Forrest całymi godzinami zastanawiał się nad morderstwem Colina Wilsona. I
mimo że rozmyślał o tym w dzień i w nocy, po tygodniu nie był ani o krok bliższy
rozwiązania zagadki. Cała ta sprawa była zdumiewająca: począwszy od, wydawałoby
się, zupełnego braku
25
motywu zabójstwa, przez pośmiertne okaleczenie, bezsensowne zaszycie zwłok, aż
po zapakowanie ofiary w worek na odpady medyczne i porzucenie na terenie
szpitala. Wszystko wskazywało na to, iż morderstwo pozostanie niewyjaśnione.
We wtorek nad ranem, nazajutrz po odkryciu ciała Colina Wilsona Forrest miał
wyjątkowo męczący sen. Cały koszmar koncentrował się wokół zwłok Wilsona;
unosiły się one w przestrzeni tuż przed jego oczyma, stanowiąc jedynie biały
kształt zawieszony w czarnej próżni, z wyblakłą skórą naciągniętą na kości — na
żebra, biodra, kolana, podudzia, wszystkie dokładnie oznaczone jak na lekcji
anatomii. Jednak jego cała uwaga skupiała się na ranie w pachwinie, na czarnym
nacięciu koszmarnie kontrastującym z bielą skóry, na linii ustawicznie
zmieniającej kształt jak usta wypowiadające zdania. Na oczach przerażonego
Forresta szrama wygięła się w szyderczy uśmiech. Inspektor obudził się spocony.
W samą porę, by wstać do pracy.
Przydzielono mu duży zespół dobrze wyszkolonych policjantów, na których czele
stali detektywi sierżanci Rupert Shaw i Caroline Fiel-ding. Forrest lubił tę
Fielding. Była pulchna i rzeczowa, miała męża gliniarza, ale przede wszystkim
należała do osób, na których można polegać, a tę cechę Forrest cenił u
współpracowników najbardziej. Ale detektyw sierżant Rupert Shaw... to było
zupełnie co innego. Od chwili, gdy półtora roku temu Shaw wstąpił do lokalnej
policji, Forrest nie ukrywał swojej niechęci. Młody, stanowczo zbyt
inteligentny, przeskakiwał szybko szczeble kariery po uzyskaniu magisterium z
biznesu i wychowania fizycznego. Jakim, u licha, sposobem te dwa fakultety miały
z niego zrobić dobrego gliniarza? Fakt, że czarnowłosy, niebieskooki, mierzący
190 centymetrów Shaw mógł sprawić, iż oddałaby mu się każda dziewczyna, też mu
bynajmniej w pracy nie pomagał. Jego rozliczne przymioty wywoływały niechęć u
wielu mężczyzn i Forrest nie był tu wyjątkiem. Za każdym razem, gdy młody
detektyw sierżant wyskakiwał ze swymi błyskotliwymi pomysłami, Forrest czuł
wzbierającą falę goryczy.
Shaw i Fielding mieli zbadać dwa różne aspekty sprawy. Shaw z grupą młodych
policjantów został wysłany do szpitala, by porozmawiać z personelem, pacjentami,
studentami i odwiedzającymi. Detektyw sierżant Fielding z kolei spędziła kilka
ostatnich dni, przepytując rodzinę Wilsona, sąsiadów, znajomych, wszystkich,
którzy mogliby
26
f
mieć jakiekolwiek pojęcie, dlaczego facet został zamordowany. Jak dotąd żaden z
obu tropów nie wniósł nic istotnego do sprawy.
Brnąc powoli samochodem po zatłoczonej Bristol Road w stronę posterunku policji
w Edgbaston, Forrest po raz kolejny analizował zgromadzone dotychczas zeznania.
Nic z nich nie wynikało. Jak to zwykle bywa, pełne były nieistotnych dla
śledztwa szczegółów. Po oddzieleniu ziaren od plew nie pozostawało nic ważnego,
nic, co mogłoby mieć jakieś znaczenie dla sprawy.
Zaparkował wóz na pierwszym wolnym miejscu przy drzwiach wejściowych. Shaw już
czekał w jego gabinecie i natychmiast wręczył mu zeznania studentów medycyny.
— Nie mają z tym morderstwem nic wspólnego poza tym, że znaleźli ciało. Mogę
się o to założyć i postawić własne dobre imię.
Oczy Forresta zwęziły się. — No cóż, ktoś w tym przeklętym szpitalu musi jednak
coś wiedzieć. Plastykowe worki prawie na pewno pochodzą stamtąd, podobnie jak
szwy. Ktoś przeciął też pachwinę Wilso-na. Zdaniem doktor Harper narzędziem mógł
być skalpel. Więc idź i rozmawiaj dalej.
— Z kim?
Forrest przyglądał się młodemu detektywowi z wrogością. — Może z dyrektorem
szpitala?
Shaw wzruszył ramionami. — Skoro tak pan uważa...
— Tak właśnie uważam.
Wychodząc z pokoju, Shaw trzasnął drzwiami.
Minęło kilka minut, zanim Forrest się uspokoił. Shaw nieodmiennie wywoływał w
nim te same uczucia: złość, niechęć, zwątpienie w słuszność własnych racji.
Budził w nim niejasne podejrzenie, że ze swą błyskotliwą inteligencją poradziłby
sobie lepiej z każdą sprawą. To dlatego nigdy nie pytał podwładnego o jego
zdanie na temat sprawy. Nie pytał, co myśli, jaka jest jego opinia. Cholera.
Shaw wywoływał w Forreście kompleks niższości. Dlaczego nie przydzielono mu
Levena, Tideswella lub innego kompetentnego kolegi?
Po kolejnych pięciu minutach zdołał zapomnieć o Shawie i skoncentrować się
ponownie na osobie, która udusiła Wiłsona tylko po to, by przeprowadzić na nim
imitowaną operację.
Wyciągnął z szuflady kartkę papieru. U góry umieścił nagłówki dwóch kolumn: Kto?
Dlaczego?
27
Jak zwykle zaczął od rodziny. Problem polegał na tym, że nie przychodziło mu do
głowy żadne dlaczego. Według sierżant Fielding Wilson był szczęśliwy w
małżeństwie, a jego żona, co funkcjonariuszka mocno podkreślała, nie miała
najmniejszego zacięcia do flirtu. Forrest zapatrzył się w przestrzeń. Nie to, co
jego własna żona, Maggie. Kiedy się żenił, wszyscy wiedzieli, jaka jest.
Wszyscy, oprócz niego. Mając takie doświadczenie, może powinien pomówić z Laurą
Wilson osobiście.
A zatem kto jeszcze?
Pracownik lub były pracownik szpitala? Tu jednak też miał problemy z wymyśleniem
dlaczego. Czy mogło chodzić o urazę do instytucji raczej niż osobistą wrogość
wobec Wilsona? Czy porzucenie zwłok na szpitalnym terenie miało zdyskredytować
placówkę w oczach opinii społecznej? Dlaczego ktoś miałby tego chcieć? Forrest
podrapał się w czubek głowy. Nie mógł wymyślić powodu, przynajmniej takiego,
który godny byłby morderstwa. Poza tym przeciwko tej hipotezie przemawiał fakt,
że szpital bardzo rygorystycznie sprawdzał swoich pracowników. Najmniejsza
wzmianka o niezrównoważonym charakterze dyskwalifikowała kandydata.
Forrest oparł brodę na otwartej dłoni i wpatrzył się w kartkę papieru.
Kto jeszcze? Ktoś spoza szpitala? I znów pytanie: dlaczego? Czy też mogło
chodzić o żal do lecznicy? Forrest skrzywił się. Mnóstwo ludzi mogło mieć
pretensje do szpitala. Pogrążeni w żałobie krewni, wyrzuceni pracownicy, osoby,
które w wyniku kontaktu ze służbą zdrowia uległy okaleczeniu, zostały
inwalidami. Ta ostatnia myśl była trudna do przełknięcia. Ci ludzie mieli inne
wyjścia, nie musieli uciekać się do morderstwa.
Zaczął myśleć o innych możliwościach. Czy zabójca Wilsona kiedykolwiek widział
operację, był świadkiem zakładania szwów i postanowił odtworzyć procedurę?
Musiał kiedyś uczestniczyć w jakimś zabiegu, skoro wykazał się takimi
umiejętnościami. Telewizja nie szczędziła widzom programów o szpitalach,
ukazujących operacje z drastyczną dokładnością. Jednak w którymś momencie
zabójca zdecydował się porzucić świat telewizyjnych dokumentów i przenieść się
do rzeczywistości. Musiał się więc przygotować, zdobyć niezbędne narzędzia.
Potrzebne mu przyrządy musiały przecież skądś pochodzić.
To musi być ktoś powiązany ze szpitalem.
28
Forrest nie był jedyną osobą, której myśli wydawały się nieustannie krążyć wokół
morderstwa Wilsona. Robota „chirurga" wywarła również wrażenie na Karys. Dzień
po sekcji Colina Wilsona przyłapała się na tym, że patrzy bezmyślnie przez okno
swego mieszkania, sparaliżowana niemiłymi wspomnieniami. Wspomnieniami, które,
jak zdołała sama siebie przekonać, zostały pogrzebane tak głęboko, że nigdy nie
powinny zostać wykopane. Odkrycie, że przesłania je tylko cieniutka warstewka
piasku i że najsłabszy podmuch wiatru bezlitośnie odsłania nagie fakty, było
szokiem. Po raz drugi w swoim życiu odczuła ciążącą potrzebę wyspowiadania się.
Gdyby była katoliczką, mogłaby zrzucić ciężar winy na księdza i uzyskać
rozgrzeszenie, a później, może permanentny spokój ducha.
Nie należąc do kościoła katolickiego, nie miała księdza, do którego mogłaby się
zwrócić. Oczywiście, powiedziała o wszystkim Tonyi wkrótce po tym, jak się
poznały.
Tonya słuchała uważnie, przekrzywiając głowę, po czym starała się ją pocieszyć:
— To nie była twoja wina, Karys. Po prostu coś poszło nie tak. To był wypadek.
Ale Tonya nie zrozumiała. Więc musiała powiedzieć jej więcej: że jej zdaniem to
nie był żaden wypadek, że wszystko zostało zaplanowane. Bardzo sprytnie. A nią
posłużono się w tej intrydze jak cynglem pistoletu, przez ten jej bezmyślny
żart, nonszalancką uwagę. Znów.
Patrzyła, jak na twarzy Tonyi pojawia się wyraz oszołomienia, niedowierzania, a
wreszcie odrazy.
— Daj spokój, Karys. Po prostu zostaw to — przerwała jej szorstko. — To się
stało wiele lat temu. Wyrzuć to ze swej świadomości. Zacznij żyć, zajmij się
swoją karierą. Co się stało, to się nie odstanie. Uczynione zło zostało
zapomniane. Założę się, że nikt już o tym nawet nie myśli.
Jak Tonya mogła się tak mylić? Ta myśl nawiedzała ją kiedyś często. Od sekcji
Colina Wilsona towarzyszyła jej stale.
Dopiero po kilku dniach, gdy była sama w kostnicy, Karys poczuła się gotowa
przeanalizować własne odczucia. Dlaczego morderstwo Colina Wilsona wywołało tak
nieprzyjemne wspomnienia? Jego sekcja nie była pierwszą autopsją, jaką
przeprowadzała na ofierze morderstwa. Wykonała ich wiele. Zbyt wiele. Za każdą
kryła się mniej lub bar-
29
dziej skomplikowana tragedia, ale żadna nie obudziła uśpionych wspomnień. Co
takiego było w morderstwie Colina Wilsona, że ożywiło drzemiące demony?
Czy to przez ten tandetny, reprezentujący prymitywny humor krawat? Czy może
przez kulawe teorie wiążące zabójstwo z funkcjonowaniem szpitala? A może przez
sposób pozbycia się zwłok, najwyraźniej specjalnie opakowanych w worek, żółty i
jaskrawy jak tandetna dziecięca zabawka, mający zagwarantować, że ciało zostanie
szybko odnalezione? Przez to beztroskie porzucenie zwłok na terenie szpitala, w
miejscu tak dobrze wszystkim znanym, że nie sposób było je przegapić? Zabójca
nie starał się ukryć zbrodni. Ale prawdziwy chirurg, rzecz jasna — Karys z
roztargnieniem ssała kostkę czekolady — prawdziwy chirurg nie musiałby ukrywać
swoich błędów. Mógł je potraktować poniekąd tak, jak zrobił to ten pseudo-
chirurg, wystawiając je na światło dzienne. Karys objęła się ramionami i starała
się myśleć o czymś innym. Jej umysł jednak się nie poddawał. Utknął. Z uporem
porównywał przeszłość z teraźniejszością. Ostatecznie Karys pozwoliła mu
błądzić.
Może więc jej niepokój wywoływał inny aspekt morderstwa, może właśnie ta
fałszywa operacja? Czy raczej rana pachwiny. lb było zwykłe nacięcie, w swej
pracy widziała takich setki, wykonanych po tej samej stronie, posiadających
identyczny kształt.
To nie było jednak to.
Rozważając po kolei każdy z tych punktów, Karys uświadomiła sobie nagle zupełnie
jasno, co tak naprawdę ją gnębiło. Tylko po części była to bezcelowość
uprowadzenia Wilsona, jego morderstwa i okaleczenia, a także bezmyślność
prostackiego aktu pozbawienia życia. Chodziło o coś więcej.
Choć w rozmowie z Forrestem zarzekała się, że nie ma pojęcia, co siedziało w
głowie mordercy, to wykonanie sekcji bez częściowego zrozumienia metod działania
i natury przestępcy nie było tak naprawdę możliwe: siniaki wskazywały na
skłonność do agresji, powierzchniowe nacięcie sugerowało brak celu działania.
Chociaż wcale tego szczególnie nie pragnęła, wiedziała już co nieco o
„chirurgu". Krawat i worek na odpady medyczne stanowiły przejawy makabrycznego
poczucia humoru. Wiedziała, że zabójca się śmiał, gdy mordował. Śmiał się, gdy
ciął. Śmiał się, gdy wkładał ciało do worków i je sklejał. A ostateczny,
30
dziej skomplikowana tragedia, ale żadna nie obudziła uśpionych wspomnień. Co
takiego było w morderstwie Colina Wilsona, że ożywiło drzemiące demony?
Czy to przez ten tandetny, reprezentujący prymitywny humor krawat? Czy może
przez kulawe teorie wiążące zabójstwo z funkcjonowaniem szpitala? A może przez
sposób pozbycia się zwłok, najwyraźniej specjalnie opakowanych w worek, żółty i
jaskrawy jak tandetna dziecięca zabawka, mający zagwarantować, że ciało zostanie
szybko odnalezione? Przez to beztroskie porzucenie zwłok na terenie szpitala, w
miejscu tak dobrze wszystkim znanym, że nie sposób było je przegapić? Zabójca
nie starał się ukryć zbrodni. Ale prawdziwy chirurg, rzecz jasna — Karys z
roztargnieniem ssała kostkę czekolady — prawdziwy chirurg nie musiałby ukrywać
swoich błędów. Mógł je potraktować poniekąd tak, jak zrobił to ten pseudo-
chirurg, wystawiając je na światło dzienne. Karys objęła się ramionami i starała
się myśleć o czymś innym. Jej umysł jednak się nie poddawał. Utknął. Z uporem
porównywał przeszłość z teraźniejszością. Ostatecznie Karys pozwoliła mu
błądzić.
Może więc jej niepokój wywoływał inny aspekt morderstwa, może właśnie ta
fałszywa operacja? Czy raczej rana pachwiny. To było zwykłe nacięcie, w swej
pracy widziała takich setki, wykonanych po tej samej stronie, posiadających
identyczny kształt.
To nie było jednak to.
Rozważając po kolei każdy z tych punktów, Karys uświadomiła sobie nagle zupełnie
jasno, co tak naprawdę ją gnębiło. Tylko po części była to bezcelowość
uprowadzenia Wilsona, jego morderstwa i okaleczenia, a także bezmyślność
prostackiego aktu pozbawienia życia. Chodziło o coś więcej.
Choć w rozmowie z Forrestem zarzekała się, że nie ma pojęcia, co siedziało w
głowie mordercy, to wykonanie sekcji bez częściowego zrozumienia metod działania
i natury przestępcy nie było tak naprawdę możliwe: siniaki wskazywały na
skłonność do agresji, powierzchniowe nacięcie sugerowało brak celu działania.
Chociaż wcale tego szczególnie nie pragnęła, wiedziała już co nieco o
„chirurgu". Krawat i worek na odpady medyczne stanowiły przejawy makabrycznego
poczucia humoru. Wiedziała, że zabójca się śmiał, gdy mordował. Śmiał się, gdy
ciął. Śmiał się, gdy wkładał ciało do worków i je sklejał. A ostateczny,
30
najgłośniejszy wybuch śmiechu towarzyszył spychaniu zwłok w dół, na szpitalne
składowisko odpadów. Dla niego cały ten incydent, całe śledztwo i wszystkie
reperkusje były śmieszne. Takie było sedno sprawy.
Do diabła. Czy śmiał się także teraz?
— Cholera. — Spojrzała na trzymane w dłoni opakowanie ze srebrnej folii.
Zgniecione. Puste.
Zjadła już całą tabliczkę czekolady, mimo iż obiecała Tonyi, że ograniczy się do
jednej dziennie, dla zdrowia i sylwetki. Było to postanowienie, które naprawdę
zamierzała zrealizować. A wciąż było wcześnie. Zostało wiele godzin do końca
dnia. Zaś szuflada biurka pełna była czekolady. Musi przestać myśleć w ten
sposób.
Detektyw sierżant Rupert Shaw wbiegł do szpitala, przeskakując po dwa stopnie
naraz. Jak on nie cierpiał takich instytucji! Zapach środka dezynfekcyjnego,
lekarze, pielęgniarki, kliniczna biel tylko częściowo ubarwiona dzięki żałosnym
staraniom zarządu powierniczego, by zmienić to miejsce w luksusowy hotel —
pewnie kosztem właściwego funkcjonowania szpitala, pomyślał cynicznie. Tuż za
drzwiami zatrzymała go mocno umalowana blondynka, siedząca za białym biurkiem i
powtarzająca: „W czym mogę pomóc?", całkiem jak mówiąca lalka Barbie. Ze
złośliwą przyjemnością błysnął legitymacją, patrząc, jak jej niebieskie oczy
robią się okrągłe z wrażenia. Pochyliła się do przodu i, ściszając głos,
spytała:
— Czy chodzi o to morderstwo?
Shaw skinął głową z powagą. Dziewczyna była zaciekawiona. Jasne. Zaciekawiona,
ale nie przestraszona. Chciała rozmawiać. On nie chciał. Przynajmniej nie z nią.
Szorstko poprosił o wskazanie mu drogi do biura dyrektora szpitala. W swej
gorliwości już prawie wstała, mówiąc:
— Wezwę kogoś, by wskazał panu drogę.
Shaw oparł się o jej biurko i czekając, aż wykona telefon, delektował się
poczuciem poetyckiej sprawiedliwości.
Jego babcia przyjechała tutaj, do Szpitala Królewskiego, sześć miesięcy temu, by
„przebadać się", jak powiedział jej doktor. Shaw skrzywił się. Był policjantem,
nie lekarzem. Nie wiedział absolutnie nic o chorobach i dolegliwościach, ale już
wtedy mógł im wszystkim powie-
31
dzieć, że babcia umrze, choćby nie wiadomo co jej mieli zrobić. Już wtedy
wyglądała jak trup.
„Zapewnijcie jej wygodę. Nie pozwólcie jej cierpieć", chciał wtedy powiedzieć do
tej blondynki, siedzącej za tym samym kontuarem recepcji. Ale nie miał wtedy
przy sobie legitymacji. Został potraktowany lekceważąco: jeszcze jeden natrętny,
zdenerwowany krewny. Teraz zaciskał usta, gdy przypominał sobie targające nim
wówczas emocje, wszystko to, co powinien był powiedzieć, nie tylko pomyśleć.
Lekarze tłoczyli się wokół babci, szepcząc o niezwykłym przypadku, o nowych
metodach leczenia, a w nim poczęła narastać nieufność, czuł, że liczy się dla
nich tylko uznanie zyskane dzięki trafnym spostrzeżeniom i artykułom w fachowych
czasopismach. Żaden nie wykazał się nawet odrobiną człowieczeństwa. A w
szczególności ten napuszony chirurg. Ten, który stale nosił granatowy garnitur i
krzykliwe krawaty i który traktował babcię tak protekcjonalnie, siadając na jej
łóżku i wprawiając w zażenowanie. Przemawiał do niej, jakby była dwuletnim
dzieckiem; trzymając za rękę, udawał starego przyjaciela. Starsza pani, starając
się zachować godność, patrzyła prosto przed siebie, dumnie czekając, aż wstanie
z jej łóżka. Później rozmawiali, staruszka i jej wnuczek, jej powykręcana jak
szpon dłoń poklepywała jego rękę, jakby to on był w terminalnym stadium jakiejś
choroby. Shaw mimowolnie uśmiechnął się. Śmieszne wyrażenie, zawsze tak o tym
myślał, terminalne stadium. Kojarzyło mu się z terminalem autobusowym. Właściwie
całkiem słusznie. Okazało się bowiem, że dla babci był to już końcowy przystanek
na linii życia.
Ktoś zbliżał się w jego kierunku. Szary garnitur. Czerwony krawat. Gęste,
brązowe włosy i szeroki, wilczy uśmiech. Wilk wyciągnął łapę.
— Detektyw sierżant Shaw? — Mocny, pewny uścisk dłoni. — Nazywam się Jonathan
Deanfiełd, jestem dyrektorem Szpitala Królewskiego. Przepraszam, miałem
zebranie. — Machnął ręką w stronę korytarza. — Porozmawiamy w moim biurze? Tędy,
proszę.
Czując się, jakby usuwano go z publicznego widoku, Shaw poszedł za nim
korytarzem wyłożonym jasnoszarym linoleum, skręcając obok spiralnych schodów i
przechodząc przez podwójne drzwi.
Deanfiełd niewiele mówił, dopóki drzwi nie zamknęły się za nimi i nie znaleźli
się w wielkim, jasnym pokoju, w którym stało mnóstwo wysokich roślin
doniczkowych, kilka zielonych foteli i niski stolik do
32
kawy. Shaw usiadł naprzeciw wysokiego, łukowatego okna, wychodzącego na Akademię
Medyczną. Turkusowe zasłony stanowiły dopełnienie luksusowo urządzonego,
barwnego pokoju. Jego atmosfera była całkowicie odmienna od atmosfery rojnego
szpitala na zewnątrz. Deanfield usiadł naprzeciw, założył nogę na nogę i
zmarszczył brwi.
— Nie wiem, jak, na Boga, możemy panu pomóc. Jestem całkowicie przekonany, że
to nieszczęsne morderstwo nie ma absolutnie nic wspólnego z naszym szpitalem.
Kiedy Shaw nie skomentował, dodał szybko:
— Myślę, że to czysty przypadek, iż ciało tego człowieka zostało porzucone
tutaj, na terenie naszej placówki.
Shaw mógłby w odpowiedzi zacytować niepodważalne fakty: istnienie rany, szwów,
worków na odpady medyczne, ale nawet nie usiłował. Posiadał upoważnienie, dzięki
któremu mógł spędzić w biurze Dean-fielda tyle czasu, ile tylko zechce,
przekopując się przez kartoteki personelu i zadając pytania. Deanfield, jeśli
nawet się sprzeciwi, nie będzie miał wyboru. Shaw uśmiechnął się.
— Czego państwo szukacie?
Shaw zdecydował się na szczerość. — Właściwie sami nie wiemy. W tej chwili
idziemy tropem zakładającym, że zabójca pracował kiedyś w szpitalu.
Deanfield odpowiedział mdłym uśmieszkiem. — To niedorzeczne. To znaczy...
Shaw czytał w jego myślach. „Niepotrzebny rozgłos", to mu chodziło po głowie.
Czuł, że powinien zjednać sobie pana dyrektora.
— Mamy powody tak przypuszczać. Sprawdzenie tego nie powinno długo potrwać. —
Posłał mu krótki przyjacielski uśmiech. — Nie ma pan pojęcia, w jak wiele
ślepych uliczek zmuszeni jesteśmy za-brnąć, prowadząc śledztwo.
Deanfield wyglądał na uspokojonego. — Jestem pewien, że ma pan rację, z
pewnością wkrótce się okaże, iż morderstwo Wilsona nie miało ze szpitalem nic
wspólnego.
Shaw wskazał głową boczne drzwi. — Czy pozwoli pan, że tam trochę popracuję?
Deanfiełd przytaknął. — Właśnie tam trzymamy kartoteki byłych pracowników, tych,
którzy odeszli ponad pięć lat temu. Od tamtej pory wszystkie dane przechowujemy
na dysku.
Ruszył za Shawem do małego pomieszczenia, do którego wciśnięto szafy na akta,
biurko i stolik z komputerem, który od razu włączył.
— Czy przynieść panu kawy?
Shaw usadowił się przed pustym ekranem. Przyjdzie mu tu spędzić sporo czasu.
1 grudnia 1999
Dopiero następnego dnia Forrest znalazł chwilę, by skoncentrować się na pomyśle,
który od kilku godzin krążył mu po głowie. Zabrał kanapki i kawę do głównego
biura, połączonego z HOLMESem, czyli główną bazą danych Ministerstwa Spraw
Wewnętrznych, zawierającą informacje o najpoważniejszych przestępstwach.
Możliwe, że „chirurg" działał już wcześniej. W tym morderstwie było coś, co
świadczyło o pewnej praktyce. Nie chciałby poniewczasie odkryć, że Wilson był
ósmą ofiarą jakiegoś sfiksowanego seryjnego zabójcy, który krążył po kraju,
masakrując ludzi. To oznaczałoby złą prasę, opóźniłoby koleżeńską współpracę
między wydziałami policji z różnych miast i pozbawiło możliwości poznania
pewnych użytecznych faktów. Zresztą takiego sprawdzenia można było dokonać
bardzo łatwo i szybko. Wystarczyło przejrzeć listę najpoważniejszych przestępstw
na przestrzeni, powiedzmy, ostatnich dwóch lat. Zacznie od stycznia 1997 roku.
Wgryzając się w kanapkę złożoną z dwóch kromek ciemnego chleba i kawałka
najostrzejszego cheddara, jaki znalazł w przydomowych delikatesach, zapatrzył
się w ekran komputera.
Pierwszy fakt, jaki odkrył, zaskoczył go. Okazało się, że liczba morderstw wcale
nie była tak duża, jak się spodziewał. Średnia wynosiła 53 rocznie. Dokładniej
sprawdził poprzedni rok. Czterdzieści siedem spraw rozwiązano szybko, w ciągu
jednego lub dwóch dni. Sprawcami były oczywiście osoby od początku najbardziej
podejrzane. Całkiem odwrotnie niż w ulubionym schemacie autorów kryminałów,
gdzie sprawcą najczęściej było jakieś pozorne niewiniątko, na przykład mała
pokojówka, serwująca kanapki w pierwszym rozdziale powieści. Forrest uśmiechnął
się szeroko, żując cały czas kanapkę. Na Boga, zabójcy byli przecież tak
cholernie przewidywalni! Fałszywe alibi: „Byłem w pubie z kilkoma kumplami, nie
pamiętam ich nazwisk". Albo: „Mój mąż
34
t
wyszedł. Nie powiedział dokąd ani z kim". To wszystko było takie naiwne. Która
żona by o to nie zapytała poza tą, która już znała odpowiedź? Ech, zabójcy...
Wszyscy oni byli przekonani, że pierwsi wpadli na tak idealny pomysł, nie zdając
sobie sprawy, że policja już to przerabiała. Forrest prawie ziewnął. Byli tak
mało wyrafinowani.
O „chirurgu" jednak nie można było tego powiedzieć.
Żadne z przestępstw, które przeglądał, nie nosiło znamion podobieństwa do roboty
„chirurga". To prawda, że osiem ofiar ogłuszono tępym narzędziem, ale w sześciu
z tych przypadków chodziło o pobicia przez gangi, zwykłe okładanie pałkami i
walki o zaspokojenie dwóch życiowych potrzeb: głodu kobiety i prochów.
Oczywiście nigdy nie było żadnych świadków. Tak jak przy morderstwie Wilsona. Na
tym jednak podobieństwa się kończyły. Forrest był pewien, że zabójstwa Wilsona
nie widział nikt, kto teraz bałby się zeznawać. Ta zbrodnia nie przypominała
egzekucji dokonywanych przez gangi. Dwa inne przypadki zabójstw przy użyciu
tępych narzędzi były równie prymitywne i nie nastąpiło po nich uduszenie czy to
rękoma, czy krawatem.
Forrest powrócił do ekranu komputera. W mijającym roku odnotowano wprawdzie
kilka przypadków uduszeń. Prawie wyłącznie dotyczyły małżeństw. Mężowie dusili
żony, raz żona udusiła męża. Krawatem. Ale małżonka Wilsona nie była nawet
podejrzana.
Tak samo zbadał poprzednie dwa lata. Odsunął się od ekranu. Nie znalazł śladu
obecności „chirurga" w galerii zabójców. Żadne z poprzednich morderstw nie
nosiło najdrobniejszych znamion „chirurgicznego" okaleczenia. Nigdzie nie
odnotowano skalpela jako narzędzia zbrodni, nie było też najmniejszej wzmianki o
zaszyciu rany. Brakowało także innych cech charakterystycznych przestępstwa:
worka na odpady medyczne, porzucenia ciała na terenie szpitala — nie zdarzyło
się to nigdzie, w całym Zjednoczonym Królestwie.
Interesujące.
Forrest wyłączył komputer. Teraz już wiedział, że Colin Wilson, hydraulik, był
pierwszą ofiarą „chirurga". Martwił go fakt, że prawdopodobnie nie ostatnią.
Pół godziny później zameldował się u swego szefa, nadinspektora Far-leya
Watermana, stając przed nim jak zwykle z poczuciem własnego braku kompetencji.
Waterman był perfekcjonistą, człowiekiem bardzo
35
wymagającym. Miał imponującą posturę: metr dziewięćdziesiąt wzrostu,
przenikliwie patrzące niebieskie oczy, bujną czuprynę stalowosza-rych włosów i
szorstki, wojskowy sposób bycia. Forrest umyślnie stanął na baczność i milcząc,
przyglądał się zwierzchnikowi powoli czytającemu jego wstępne wnioski. Gdy
Waterman w końcu podniósł wzrok, Forrest odczuł całą siłę jego spojrzenia.
— Ma pan tu mały pasztet, co, Forrest? — rzekł dosadnie. Forrest poruszył
zdrętwiałymi nogami. — Tak jest, sir.
Dałby wiele za to, by móc usiąść. Ten człowiek był sadystą, trzymając go tyle
czasu na baczność.
Waterman patrzył prosto przed siebie. — Nie widzę tu motywu.
— To prawda, sir.
—- W każdym razie żadnego typowego motywu. Żadnej kradzieży? — Spojrzał na
Forresta, szukając potwierdzenia.
Forrest potwierdził. — Żadnej, sir. Jego portfel znajdował się w kieszeni
koszuli wraz ze wszystkimi kartami kredytowymi i dziesięcioma funtami w gotówce.
— Żadnych śladów napaści seksualnej?
— Żadnych, sir.
— I, jak rozumiem, żona ofiary nie miała romansu?
— Wygląda na bardzo mu oddaną. Mają kilkumiesięczne dziecko. Zbadaliśmy jego
życie osobiste i zawodowe. — Milczał chwilę. — Wnioskując z tego, czego udało
nam się dowiedzieć, został zaatakowany przez kogoś nieznajomego.
To stwierdzenie spotkało się z ostrym spojrzeniem spod krzaczastych brwi i
Forrest poczuł, jak się rumieni. Wiedział jednak, że nie działa jak naiwniak.
Detektyw sierżant Fielding opisała życie rodzinne Colina Wilsona jako spokojne i
harmonijne. Z pewnością nie uznała pani Wilson za famme fatale odpowiedzialną za
zabójstwo męża — niczego takiego nawet nie zasugerowała. Co do życia zawodowego,
Co-lin Wilson pracował sam, nie miał żadnych zawistnych kolegów. Nie było
również skarg od klientów, przynajmniej oni na takowe nie natrafili.
Waterman skrzyżował ramiona na piersi, ciągle patrząc prosto przed siebie. — Tak
więc pozostał nam najgorszy z możliwych motywów. Ktoś go zabił, bo lubi zabijać.
— Na to by wyglądało — przyznał Forrest ostrożnie.
36
— A jakie jest zdanie patologa na temat rany pachwiny?
— Pani doktor była zaintrygowana, sir.
— Czy według niej nacięcie mogło powstać na skutek wypadku?
— Owszem.
Waterman przeniósł spojrzenie, by patrzeć Forrestowi w oczy. — A szwy?
— To samo, sir. Była zaintrygowana.
— A zatem... — Waterman pogłaskał się po brodzie. — ...nie ma motywu, a pani
patolog jest zaintrygowana.
— Tak jest, sir.
Waterman milczał przez chwilę. Gdy znowu przemówił, w jego głosie dało się
wyczuć lekkie zażenowanie: — Forrest, zgłosił się do mnie ktoś, kto twierdzi, że
może nam pomóc.
— Tak, sir? — Forrest nie krył zainteresowania.
— Usłyszałem o tym człowieku na jednej z tych... — Waterman chrząknął. —
...policyjnych konferencji.
Wyciągnął wizytówkę z górnej kieszeni marynarki i rzucił na biurko. Forrest
podniósł ją. Na białej kartce tłustym, czarnym drukiem napisane było: Dr Barney
Lewisham. Psychiatra Sądowy. Pod spodem widniał numer telefonu komórkowego.
Żadnego adresu. Żadnego numeru kierunkowego stacjonarnego telefonu, który
pozwoliłby umieścić mężczyznę w jakimś konkretnym miejscu w kraju. Ten brak
bliższych danych sprawiał, że psychiatra wydawał się dziwnie nierealny,
pozbawiony cielesnej powłoki, co z kolei z góry stawiało Forresta na gorszej
pozycji.
— Nigdy nie korzystaliśmy z usług psychiatry — zauważył. Waterman podniósł
rękę.
— Chyba się pan ze mną zgodzi, Forrest — rzekł swym ostrym głosem — że to jest
dość szczególna, jeśli nie całkiem wyjątkowa sprawa. — Ponownie chrząknął. — A
do tego niebezpieczna. Nie chcę nie rozwiązanych spraw zabójstw w moim wydziale.
— Pochylił się nad biurkiem. — Morderca może uderzyć ponownie.
Wstał, a Forrest zdusił w sobie pokusę zasalutowania. Waterman podszedł do drzwi
i otworzył je. Ich oczy spotkały się na moment, po czym Waterman jak zwykle
utkwił wzrok ponad ramieniem Forresta.
— Zdaje się, że ta sprawa zrobiła wrażenie na innych wydziałach. A ten człowiek
to doktor — dodał niepotrzebnie i zamknął drzwi.
37
Forrest ponownie spojrzał na wizytówkę. Słyszał o wielu przypadkach, w których
psychiatrzy sądowi pomogli znaleźć rozwiązanie. Lecz w policyjnych czasopismach
czytał też o sprawach, w których psychiatrzy hamowali śledztwo — a nawet
kierowali je w niewłaściwą stronę. O sprawach, które zostały odrzucone przez
sądy właśnie z powodu opinii wydanych przez psychiatrów. Zastanawiał się, z
którą kategorią należało utożsamiać doktora Barneya Lewishama.
Był tylko jeden sposób, by się tego dowiedzieć.
Gdy tylko znalazł się w swoim pokoju, wybrał numer komórki. Le-wisham
odpowiedział po pierwszym sygnale, jakby w napięciu czekał na telefon.
Zastanawiając się ciągle, w którym miejscu w kraju doktor akurat przebywa,
Forrest przedstawił się i w skrócie powiedział, o co chodzi. Lewisham słuchał,
nie przerywając.
— To bardzo interesująca sprawa — rzekł, gdy inspektor skończył. — Dlatego się
zgłosiłem. Słyszałem coś o niej w radio. Oczywiście tylko kilka suchych faktów,
ale domyślam się, że jest tego więcej. Dużo więcej. Ha. — Tu zaśmiał się
skrzekliwie. — Po pierwsze słyszałem, że ciało porzucono na terenie szpitala. No
i czy nie było wzmianki o żółtym plastykowym worku? Czy nie był to przypadkiem
worek na odpady medyczne? — zapytał przebiegle.
— Owszem.
— Rozumiem. — Lewisham zamilkł na chwilę. — Nawet ja nie domyśliłem się tego
wszystkiego. Czego właściwie oczekuje pan ode mnie?
— Chciałbym, aby pan z nami współpracował. — Forrest wiedział, że w jego głosie
zabrzmiała pokora. — Żeby wskazał nam pan właściwy kierunek, byśmy nie stracili
za wiele czasu.
— Oczywiście.
Forrest usiłował stworzyć sobie w myślach obraz tego człowieka. Lewisham mówił
jak inteligentny ekscentryk. Wydawał się człowiekiem energicznym, lubiącym
dominować. Każde jego słowo było dokładnie wyważone, stanowcze, a jednocześnie
ostrożne. Do głowy Forre-sta zakradła się myśl, że psychiatra rozmawia prawie
tak, jak gdyby podejrzewał, że sam jest poddawany psychoanalizie. Policjant
czuł, że coraz bardziej traci rezon. Nie miał doświadczenia w postępowaniu z
psychiatrami sądowymi. Na nim i na wielu jego kolegach już sam tytuł wywierał
duże wrażenie. Obawiając się tego, jak odbierze go dok-
38
4
tor, Forrest przyłapał się na tym, że sam starannie waży słowa, odpowiadając na
pytania Lewishama.
— Hmm... znaleźliśmy tego... hm...
— Denata?
Było to suche, pozbawione emocji stwierdzenie.
— Denata... w dole między Akademią Medyczną a....
Poczuł ulgę, gdy Lewisham mu przerwał: — A kim on właściwie był?
— Hydraulikiem. — Nawet podając ten prosty fakt, Forrest w myślach skrytykował
swój dobór słów, jak gdyby określenie, że Colin Wil-son był zwykłym
hydraulikiem, umniejszało wartość mężczyzny, zamykało go w jednej kategorii bez
wnikania w to, jaką osobą tak naprawdę był. — Miał rodzinę, młodą...
Lewisham przerwał mu ponownie. —A wyniki sekcji?
Opisując rany odniesione przez Wilsona, Forrest nadal odczuwał ten sam
dyskomfort. — Zadano mu ranę ciętą, zaszyto, opakowano jak prezent.
Czy temu Lewishamowi nie przyjdzie czasem do głowy, że znajdu-. je sadystyczną
przyjemność w opowiadaniu o cierpieniach ofiary?
— Otrzymał cios w tył głowy, który go ogłuszył, później został uduszony i
poddany fałszywej operacji pachwiny.
Tak jak się spodziewał, Lewisham wydał przeciągłe: — Aha — i skoncentrował się
na ranie pachwiny.
— Zdaniem patologa została wykonana bardzo ostrym narzędziem, nożem do cięcia
PCV lub skalpelem. Zadano ją i zaszyto już po śmierci.
Kolejne: —Aha?
Ku swojemu zdumieniu Forrest usłyszał w tym pełen animuszu entuzjazm. Chyba
powinien się jeszcze sporo nauczyć o tym, co absorbuje psychiatrów sądowych.
— Zaszyto, mówi pan?
— Jedwabiem. — Przez własną nieśmiałość Forrest nie mógł znaleźć odpowiednich
słów. — Takim, jakiego używa się na sali operacyjnej. Ale szew był niestaranny.
— Naprawdę?
Forrest miał wrażenie, że psychiatra uśmiechał się, gdy wypowiadał następne
zdanie.
39
— I twierdzi pan, że szwy były... — Pauza. — ...niestaranne? Forrest zmarszczył
czoło. — Tak.
Lewisham milczał. Forrest powściągnął chęć, by spytać go, czy nadal jest na
linii, czy też może telefon stracił zasięg, ale usłyszał, jak mężczyzna ciężko
oddycha. Gdyby Lewisham nie był psychiatrą, For-resta mogłaby zastanowić jego
reakcja na morderstwo. Czy to było normalne, tak się podniecać szczegółami? Czy
też była to normalna, zdrowa, zawodowa ciekawość? Forrest wzruszył ramionami.
Wiadomo przecież, że psychiatrzy to... dziwni ludzie.
— Tak... — w końcu Lewisham przemówił ponownie. — Musimy się dowiedzieć, co
popchnęło tamtego do popełnienia zbrodni.
— Uważa pan, że to mężczyzna?
Głos Lewishama zabrzmiał stanowczo i dokładnie. — Statystycznie rzecz biorąc,
jest to bardziej prawdopodobne. Nawet w dzisiejszych czasach kobiety rzadziej
popełniają takie zbrodnie. — Chichotał przez chwilę jak ktoś niespełna rozumu,
po czym rzekł: — Pomimo rosnącej agresji u płci słabszej.
Forrest nie skomentował. Cóż mógł powiedzieć?
— No i mamy pytania, prawda? Bardzo interesujące pytania. Takie jak, na
przykład, po co przeprowadzać niepotrzebną operację? Z tego, co pan mówił,
raczej nie dla tortur lub zaspokojenia sadystycznych skłonności. Powiedział pan,
że ofiara nie żyła, gdy zrobiono nacięcie? — Lewisham nawet nie czekał na
potwierdzenie, lecz w podnieceniu paplał dalej: — Po co tracił czas na
zaszywanie? Ryzykował przecież, że zostanie odkryty. A na martwym ciele żadna
rana i tak się nie zagoi, inspektorze Forrest. — Entuzjazm w głosie doktora
sprawiał, że mówił bardzo szybko: — Ta sprawa pachnie jakąś głęboką obsesją
związaną z pracą na bloku operacyjnym. Dokładniej, obsesją na punkcie
chirurgicznych umiejętności. Muszę powiedzieć, inspektorze, że jestem
niezmiernie zainteresowany osobą mordercy Colina Wilsona. Myślę, że uda nam się
stworzyć fascynujący profil psychologiczny. Poza tym uważam, że on znów zabije.
Chyba zdaje pan sobie sprawę, że ma wszystkie cechy seryjnego mordercy.
— Nie zabijał wcześniej, proszę pana. Sprawdziłem to.
— Myślę jednak, że uderzy ponownie. I dlatego nie mogę odmówić udziału w tej
sprawie. Jestem to winien panu i przyszłym ofiarom — rzekł majestatycznie.
40
i
Po raz pierwszy Forrest poczuł się zaniepokojony. Czy to rozsądne dzwonić do
psychiatry o tak bezgranicznie rozwiniętej manii wielkości? Czy nie okaże się to
czasem słabym punktem w sprawie? Mówiąc bez ogródek, czy Lewisham miał aby na
pewno po kolei w głowie?
Po dłuższej chwili Lewisham odezwał się ponownie. Forrest usłyszał, jak coś
kartkuje. Skoroszyt?
— Chciałbym wygłosić kilka uwag do całego pańskiego zespołu — rzekł w końcu
Lewisham. — Do wszystkich. Może jutro? Rano? O dziesiątej?
— Dziękuję... — Forrest nie był całkiem pewny, jak się do niego zwracać.
Doktorze? Proszę pana? A może panie Barneyu, z uwagi na ogólnie panującą modę na
poufałość? W końcu zdecydował się i z niechęcią mruknął: — ...doktorze.
Następnie usłyszał, że Lewisham się rozłączył, i dopiero wtedy sam odłożył
słuchawkę.
Po tej rozmowie Forrest siedział jeszcze przez chwilę, obserwując z okna na
czwartym piętrze zimny, późnojesienny dzień. Posterunek policji znajdował się
niecały kilometr od akademii i kliniki; ze swego biura Forrest widział
miasteczko studenckie wzniesione na niewielkim wzgórzu. Podszedł do okna. Mimo
zapadającego zmierzchu mógł dostrzec kanciasty, szary zarys budynków szpitala i
dumnie sterczącego Wielkiego Joe, wieżę zegarową. Słyszał też szpitalne odgłosy:
sygnał karetki, która wyjąc w oddali, torowała sobie drogę w stronę oddziału
położniczego. Rodziło się nowe życie, tak jak kilka miesięcy temu urodziła się
córeczka Colina i Laury Wilsonów. Forrest poczuł przypływ gwałtownego gniewu.
Szpitale z natury swej były bezbronne, nietrudno do nich wejść, przebywali w
nich ludzie, których zawsze łatwo skrzywdzić: słabi, chorzy, zmęczeni i
cierpiący. Powinny być najbezpieczniejsze na świecie, ale nie były. O zgrozo,
zawsze pozostawały otwarte, pełne ludzi wpadających i wypadających z budynków i
licznych niestrzeżonych wejść — kto by nad tym wszystkim zapanował? W ciągu
jednego dnia to miejsce odwiedzały setki osób. Niewiele z nich można było
zidentyfikować. To był logistyczny koszmar. Szczególnie teraz, z mordercą
swobodnie grasującym na terenie szpitala. Zabójcą, który niczym nie różnił się
od innych, prawdopodobnie wyglądał i zachowywał się jak reszta krążących po
szpitalu ludzi. Zawsze w pośpie-
41
chu, zawsze czymś zaprzątnięty, skupiony na swej pracy. A pod tą powłoką... W
przypływie zaniepokojenia Forrest przycisnął twarz do ciemniejącej szyby. Lampy
uliczne rozświetlały noc mglistym, pomarańczowym blaskiem. Niebiesko migotało
światło karetki podjeżdżającej pod otwarte drzwi izby przyjęć. Forrest spojrzał
w górę, w stronę długiego rzędu nie zasłoniętych okien. Pielęgniarki pewnie się
uwijały. Była czwarta po południu, a już ciemno jak w środku nocy. Na ulicach
korki, jak zwykle w godzinach szczytu. Światła samochodów wychwytywały rozmyte
sylwetki ludzi przemierzających w pośpiechu błyszczące chodniki. Forresta nagle
ogarnął ślepy popłoch. Wśród wszystkich tych ludzi, od czego zacząć
poszukiwania? Jak, do diabła, miał niby znaleźć tego człowieka? Lub, jeśli
Lewisham miał rację, następną ofiarę?
Musiał myśleć inteligentnie i logicznie, tak jak psychiatra. Ponownie opadł na
krzesło, wyciągnął kartkę papieru, ołówek i zaczął machinalnie rysować. To
pomagało mu myśleć. Zawsze był to ten sam ponury, acz dziwnie uspakajający
rysunek. Strugi ciężkiego, ołowianego deszczu spadające na rząd identycznych
dachów na identycznych domach. Dopiero przy bliższym spojrzeniu okazywało się,
że to nie deszcz, ale mężczyźni w melonikach, w identycznych ciemnych
płaszczach, okrutna jednolitość wprowadzona ręką wprawnego artysty. To była
kopia obrazu, którego na początku nie znosił, potem zaczął rozumieć i na krótko
przed tym, jak mu go odebrano, podziwiać — kopia obrazu, który wisiał nad jego
kominkiem, w jego własnym salonie. Obrazu należącego do Maggie.
W miarę jak rysował, zaczynał myśleć. Gdzie zabójca zdobył sprzęt? Igłę i nić do
zszycia rany. Czy rzeczywiście był to chirurgiczny jedwab? Czy użył prawdziwego
skalpela? Czy ukradł worek na odpady? Czy wszystko to pochodziło ze Szpitala
Królewskiego?
Forresta stale gnębiło to samo pytanie: dlaczego zrobiono to niepotrzebne
nacięcie? Jaki był jego cel? Dlaczego w ogóle Wilson umarł? Czy był ofiarą
wybraną, czy przypadkową?
Usłyszał skrzypnięcie. Jego ołówek przebił papier i złamał się. Forrest musiał
przestać rysować. Nie mogąc znaleźć temperówki, obracał złamany rysik między
palcami i powtarzał pytanie, które już nieraz sobie zadawał. Czy Colin Wilson
był w jakiś sposób powiązany ze szpitalem? Odpowiedź: z tego, co wiedzieli, nie,
jeśli nie liczyć narodzin córeczki.
42
Ale czy na pewno urodziny córki nie miały związku z jego śmiercią? Nie mógł tego
wykluczyć. Prawdę mówiąc, na tym etapie nie mógł wykluczyć niczego.
Spojrzał na zegarek. Dwadzieścia po piątej. Miał jeszcze dziesięć minut do
odprawy. Zaczął pocierać czubek głowy, lecz zaraz przestał. Jeśli wciąż będzie
to robił, wkrótce dorobi się łysiny. Całkiem jak jego ojciec. Całkiem jak mój
ojciec.
Myślenie o ojcu zawsze wprawiało go w przygnębienie. A przygnębienie sprawiało,
że czuł się samotny. Samotność z kolei wywoływała niebywałą chęć rozmowy. Ale
nie z kimkolwiek — z osobą, która mogłaby mu coś podpowiedzieć. Nie był to
Lewisham. Na pewno nie Fiel-ding ani Shaw, ani Waterman. Shaw tylko go irytował.
Nadinspektor nigdy nie zachęcał do zwierzeń, podobnie jak Fielding. Właściwie to
nie chciał rozmawiać z żadnym policjantem. Pragnął usłyszeć spokojny głos,
powoli wypowiadający wyważone słowa, zależało mu na spotkaniu z jasnym,
logicznym umysłem, z kimś, kto już znał fakty, kto mógł pomóc mu uporządkować
jego własne myśli, zanim coś by do nich dorzucił. Dokładnie wiedział, o kim
myśli, ale z obawy przed odrzuceniem przez kilka sekund wpatrywał się w telefon,
nim wystukał numer.
Odebrała po dwóch sygnałach.
— Karys, tu David Forrest — przedstawił się. — Zastanawiałem się, czy nie
mogłaby pani ze mną porozmawiać o sprawie. Nie daje mi spokoju. Chyba musiałbym
ją z kimś obgadać...
Słuchała jego chaotycznych wyjaśnień o konieczności szybkiego aresztowania, nie
przerywając. Nagle wtrąciła:
— Nie bardzo macie się na czym oprzeć, co? Forrest milczał ponuro.
Karys mówiła dalej: — Uważam, że naprawdę powinniście porozmawiać z psychiatrą
sądowym.
— Już go wezwaliśmy. Jutro ma się z nami spotkać.
— Myślę, że pomoże wam bardziej niż ja.
— Ale to pani robiła sekcję.
Karys roześmiała się nieco ironicznie. — To prawda — rzekła. — Mogę powiedzieć
panu wszystko o krwawieniach i siniakach, złamaniach i tkankach. Zawsze staram
się zrozumieć, co się stało. Czasem nawet dlaczego. Ale ta sprawa zabiła mi
klina, inspektorze. Naprawdę
43
niewiele wiem o spaczonych umysłach. I dzięki Bogu — zakończyła z ulgą.
— Ale na pewno wysnuwa pani jakieś wnioski podczas sekcji.
— No, tak. Próbuję. Czasem przychodzą mi do głowy jakieś pomysły. Czasem nie. I
to był właśnie ten drugi przypadek. Nijak nie mogłam wymyślić, dlaczego morderca
zrobił to nacięcie. — Zamilkła.
Forrest chciał powiedzieć znacznie więcej, że zwyczajnie ma ochotę porozmawiać —
z nią — że nie mając żony ani bliskich kolegów, potrzebuje kogoś, komu mógłby
opowiedzieć o swoich teoriach i wysłuchać kontrargumentów. Może zresztą Karys
zrozumiała, o co tak naprawdę mu chodziło, bo odezwała się energicznie:
— No dobrze, może więc wpadnie pan jutro? Przed południem? Po tym, jak
psychiatra przerobi z wami swe teorie. Powtórzy mi pan, co powiedział. Na razie
zapowiada mi się spokojny ranek. Moglibyśmy omówić jego pomysły przy lunchu...
Opuścił pokój raźnym krokiem, podświadomie czując, że zbliża się moment, kiedy
coś zrozumie, a nawet znajdzie rozwiązanie. Naiwnie wierzył, że pomoc Karys
doprowadzi go do zabójcy.
Godzinę później Forrest gratulował sobie, że odprawa idzie tak gładko. Na tym
etapie śledztwa sprowadzała się do wymiany informacji i starannego rozdzielenia
zadań, tak by do aresztowania doprowadzić jak najmniejszym kosztem. Większość
prezentowanych faktów już znał. Siedział na biurku, siląc się na swobodę, której
nie czuł, machając nogą i słuchając. Ale detektyw sierżant Caroline Fielding,
dzielna kobieta w średnim wieku o mocnych, niezbyt zgrabnych nogach i chropawym
głosie, odarła go ze złudzeń, pytając:
— Czy mamy już motyw, sir?
I w tej chwili jego mózg zaatakowały jak nieproszone mrówki dawno wypowiedziane
słowa pewnego Szkota, oficera policji. „Od czasu do czasu, Davie, zdarza się, iż
łapiemy mordercę, nie mając pojęcia, dlaczego zabił." Tu Szkot zrobił przerwę,
aby dodać swym słowom ekspresji. „I wtedy mamy prawdzi-i-i-wy problem."
— Nie. — Forrest uśmiechnął się kwaśno do detektyw Fielding. Miał właśnie teraz
taki prawdzi-i-i-wy problem. Ponownie skoncentrował się na odprawie. — Co udało
się ustalić odnośnie krawata?
I znów Fielding udzieliła mu odpowiedzi.
44
— To nie był krawat Wilsona. Pytałam jego żonę. Nie lubił tego typu śmiesznej
galanterii.
Usiadła gwałtownie, ignorując współczujące spojrzenia kolegów. Nikt nie lubił
informować rodziny o nagłej śmierci jednego z jej członków, w szczególności
żony, a tym bardziej matki kilkumiesięcznego dziecka. Fielding opowiedziała im o
swej wizycie tak szczegółowo, że wszyscy poczuli się bardzo poruszeni.
Omówili ponownie znane już fakty. Colin Wilson urządzał łazienkę przylegającą do
sypialni w jednym z dużych edwardiańskich domów przy Metchley Park Road,
należącym do rodziny o nazwisku Bristam. Około trzeciej po południu rozmawiał
przez telefon komórkowy z kimś, kto powiadomił go o przecieku. Wilson orzekł, że
ci ludzie najwyraźniej wpadli w popłoch, i dlatego zgodził się im pomóc.
Z tyłu sali odezwał się detektyw Rupert Shaw:
— Sprawdziłem jego komórkę. Ktoś dzwonił z zastrzeżonego telefonu. Rozmowę
odebrano o piętnastej zero cztery.
Detektyw Fielding podniosła się. — Bristamowie powiedzieli, że Wilson był
ubawiony tą rozmową. Uznał dzwoniącego za jakiegoś mięczaka. Rzucił komentarz,
że większość facetów powinna umieć sobie poradzić ze zwykłym przeciekiem.
Niemniej jednak poszedł, obiecując, że wróci za pół godziny...
W pokoju zrobiło się cicho.
Potem dorzucili coś jeszcze inni funkcjonariusze. Na wszystkich drzwiach
wejściowych do szpitala przylepili ogłoszenia:
„W pobliżu tego miejsca we wtorek, 23 listopada rano znaleziono zwłoki
mężczyzny. Wszystkich, którzy są w stanie udzielić jakiejkolwiek informacji,
prosi się o kontakt z policją."
Sądząc z braku odzewu, nikt nic nie widział.
Wstępne przesłuchania nie przyniosły żadnych rewelacji. Z pozoru przynajmniej
Colin Wilson był uczciwym rzemieślnikiem, spędzającym długie godziny w pracy, by
zapewnić rodzinie skromne utrzymanie. Wydawało się, że nie istniało żadne
racjonalne wyjaśnienie jego śmierci.
— Czy ktoś z was odkrył jakieś powiązania Wilsona ze szpitalem? — rzucił
desperacko Forrest w głąb sali.
Brak odpowiedzi.
Spróbował ponownie. — A z lekarzami? Z jakimkolwiek lekarzem? Niekoniecznie ze
szpitala. Może z jego domowym?
45
Caroline Fielding była jedyną osobą, która spróbowała odpowiedzieć: — Tylko
poprzez dziecko.
To akurat już dawno przerabiali i wszyscy wszystko wiedzieli.
Najgorsze było to, iż Forrest wiedział, że tak jak tonący, zaczyna chwytać się
każdej brzytwy.
— Poród nastąpił bez problemu?
Fielding spojrzała na niego ostro. — Tak — odparła krótko. — Pytałam o to panią
Wilson.
David Forrest zmarszczył brwi. — Więc niczego się tu nie dopatrzymy?
Pokręciła głową. — Nie, sir.
Czoło Forresta było pokryte bruzdami. Wcześniejszy optymizm szybko się ulatniał.
Prawda była taka, jak powiedziała Karys. Praktycznie nie mieli na czym się
oprzeć.
Gdzieś z głębi sali wyrwał się Shaw: — Tak sobie myślę, sir...
Forrest zdławił w sobie tuzin sarkastycznych ripost.
— Czy mamy pewność, że do wykonania szwów użyto nici chirurgicznych?
Forrest czekał.
— Bo jeśli nacięcie wykonano za pomocą noża do PCV, to poza plastykowymi
workami ze szpitalem wiąże sprawę jedynie to, że na jego terenie odnaleziono
ciało, czyż nie?
— Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytał słodko Forrest.
— Tylko to, że być może...
— Tracisz czas, koncentrując się na dochodzeniu w szpitalu? Ktoś inny może by
się wycofał, ale nie Shaw.
— Tak, sir, to właśnie chciałem zasugerować — rzekł śmiało.
— Czy masz lepszy pomysł, sierżancie?
Shaw pokręcił głową. — Jeszcze nie. — Usiadł, stukając długopisem w otwartą
dłoń.
Forrest zignorował go i przeszedł do omówienia zeznań sąsiadów Wilsona, ale
dziesięć minut później Rupert Shaw wyskoczył ponownie:
— Czy zdaniem patologa założenie szwów wymagało sporej wiedzy medycznej?
Forrest spiorunował go wzrokiem. Uparty, arogancki dupek. ¦— Nie — rzucił
opryskliwie. — Czy to ci wystarczy? Rupert Shaw zamilkł.
46
Forrest odwrócił się do tablicy. — No dobrze. Musimy się teraz zastanowić, co
dalej. Osobiście uważam, że dobrze byłoby zbadać przeszłość Colina Wilsona. Chcę
wiedzieć o wszystkim, co robił od momentu opuszczenia szkoły, a zwłaszcza, czy
cokolwiek — dla podkreślenia swych słów stuknął kłykciami w biurko — cokolwiek
łączyło go ze Szpitalem Królewskim.
Caroline Fielding przyglądała mu się uważnie. — Myśli pan... — zaczęła
niepewnie.
Forrest znany był z tego, że robił idiotę z każdego, kto powiedziałby coś, co
choć trochę nie trzymałoby się kupy. Ale cała agresja Forre-sta znalazła ujście
w uwagach czynionych nieszczęsnemu sierżantowi Shawowi. Teraz stać go było na
wspaniałomyślność.
— No słucham — zachęcił ją.
— Może Wilson wykonywał jakąś usługę dla któregoś z lekarzy i coś schrzanił?
Forrest przyglądał się jej w milczeniu. — To jest możliwe — rzekł w końcu. —
Choć do tej pory nie myślałem, że spartaczona robota może stać się przyczyną
morderstwa hydraulika. — Uśmiechnął się ponuro. — Powiedzmy, że gotów jestem
zrewidować ten pogląd. Jestem otwarty na sugestie. Jednak pamiętajmy o opinii
patologa. Jeśli to lekarz zadał Colinowi Wilsonowi cios po śmierci, to nie był
on zbyt wykwalifikowanym specjalistą. — W przypływie natchnienia rzucił: —
Oczywiście, mógł to być jakiś świeżo upieczony doktor lub pielęgniarka.
Funkcjonariusze milczeli. Każdy z nich widział setki pielęgniarek kręcących się
po szpitalu. Setki. Oczywiście znów Shaw przerwał milczenie.
— Jest jeszcze jedna możliwość, sir. Może ktoś chciał zdyskredytować szpital.
Jego zarząd. Wiele osób może być niezadowolonych ze sposobu, w jaki byli
leczeni. Zawsze przecież znajdzie się ktoś, kto zechce wytoczyć szpitalowi
sprawę.
Oczy Davida Forresta przybrały twardy wyraz, wyglądały jak ołowiane, burzowe
chmury. — W takim razie, Shaw, jak tylko skończysz czytać akta pracowników
szpitala, zajmiesz się tym wątkiem. Sprawdzisz wszystkie procesy wytoczone
szpitalowi w ciągu ostatnich pięciu lat.
Wysoki detektyw aż się przykurczył. — Ależ takich spraw muszą być setki...
47
— Radzę więc zacząć od najpoważniejszych — przerwał mu For-rest — i skupić się
na ostatnich procesach, w których powód przegrał sprawę przeciw zarządowi
szpitala.
Rupert Shaw otworzył usta, by coś powiedzieć, ale Forrest kontynuował już nieco
grzeczniej:
— Śledztwo musi trwać, Shaw. A to zadanie wydaje się dla ciebie dobre jak każde
inne. Dzięki niemu będziesz przynajmniej blisko szpitala. Jeśli znajdzie się
ktoś, kto przegrał taką sprawę, a na dodatek jest notowany za agresywne
zachowanie, tym lepiej. — Uprzedził ewentualny protest sierżanta, mówiąc: — A
poza tym możesz się tym wątkiem zająć, bo poza badaniem przeszłości Wilsona i
obserwacją szpitala nie mam żadnych lepszych pomysłów...
Szybko zmienił temat:
— Sierżant Fielding.
Wezwana natychmiast stanęła na baczność.
— Chciałbym, aby kontynuowała pani przesłuchania personelu szpitala. A przy
okazji może pani wpaść na oddział położniczy. Poplotkować z położnymi i innymi
osobami, które pomagały przy szczęśliwych narodzinach małej Wilsonówny.
Wiedział, że z jego ust sączy się cynizm i kwas. Nie lubił tej strony swej
osobowości. Miał nadzieję, że z czasem zdoła ją zwalczyć.
Fielding rzuciła okiem na współczująco uśmiechniętych kolegów. — Pod jakim kątem
zadawać pytania, sir? Szukamy pomylonego chirurga?
— Nie wiem, Fielding — odparł David Forrest zirytowany jej gadulstwem. — Nie
wiem. Niech pani po prostu z nimi pogada. Proszę się skupić na oddziałach
chirurgicznych i blokach operacyjnych. I natychmiast meldować, jak tylko coś
wypłynie, choćby wydawało się to całkiem błahe.
Westchnęła głęboko, a tymczasem Forrest zwrócił się do detektywa konstabla
Murraya Lowena, który urodził się w Birmingham i mówił z silnym tutejszym
akcentem.
— Trzeba jeszcze raz porozmawiać z tymi czterema studentami medycyny. Nie są
podejrzani, ale założę się, że to bardzo spostrzegawczy młodzi ludzie. Dobrze by
było sprawdzić, czy jest coś, czego nam jeszcze nie powiedzieli.
Następny na linii ognia znalazł się detektyw sierżant Steven Long.
48
If
— Poza plastykowym workiem jedynym realnym tropem, mogącym nas doprowadzić do
mordercy, jest krawat. Musiał gdzieś go kupić. Zdobądź listę dostawców. Znasz
procedurę. Ten krawat może się okazać naszym jedynym solidnym dowodem. —
Poruszył się, jakby czymś skrępowany. — Zanim się rozejdziecie, chciałbym
poinformować, że nadinspektor Waterman w nieskończonej swej mądrości — dodał,
mrucząc pod nosem — postanowił skorzystać z usług psychiatry sądowego, który ma
nam pomóc rozwiązać tę sprawę. Możliwe, że jutro rano po odprawie, w której
weźmie udział, zmienimy linie śledztwa. — Wzruszył ramionami. — Zobaczymy.
Patrzył w ślad za oficerami opuszczającymi salę. Rozkazy zostały wydane, cóż
mógł teraz zrobić? Może nadszedł czas, by osobiście porozmawiać z żoną Wilsona.
Sierżant Fielding była kompetentną profesjonalistką, ale on miał za sobą
wieloletnie doświadczenie. Osobistej rozmowy nic nie mogło zastąpić. Rozchmurzył
PRISCILLA MASTERS Fatalne cięcie 29. CZŁ2007 e 3- a, i- il- 107 Powieść tę dedykuję mojemu synowi i jego kolegom, z którymi dzieli mieszkanie, a którzy w tym roku mają ukończyć studia medyczne. Oby ani on, ani żaden z jego kolegów nigdy nie popełnił błędów, jakie przydarzyły się niektórym postaciom przedstawionym w tej powieści. Jednocześnie zaznaczam, że przedstawiając sylwetki chirurgów, nie wzorowałam się na żadnym znanym mi specjaliście, a już na pewno nie na moim ojcu! Powieść tę dedykuję także Kerith i Catrin, moim dwóm najwierniejszym przyjaciółkom. PR1SCILLA MASTERS Przekład: MAŁGORZATA KONCEWICZ C&T TORUŃ PRISCILLA Przekład: MAŁGORZATA KONCEWICZ Tytuł oryginału: AFATALCUT Copyright © 2000 by Priscilła Masters Copyright © for the Polish edition by „C&T", Toruń 2003 Copyright © for the Polish translation by Małgorzata Koncewicz Opracowanie graficzne: MAŁGORZATA WO JNOWSKA Redaktor wydania: VIOLETTA DOBOSZ Korekta: MAGDALENA MARSZAŁEK Skład i łamanie: KUP „BORGIS" Toruń, tel./fax (56) 654-82-04 ISBN 83-89064-44-8 MIEJSKA BIBLIOTEKA PUBLICZNA w Zabrzu ZN. KLAS. Ojfl ///_Z NR INW. L|55O Wydawnictwo „C&T" ul. Św. Józefa 79, 87-100 Toruń, tel./fax (56) 652-90-17 Toruń 2003. Wydanie I. Ark. wyd. 13,5; ark. druk. 15,5. Druk i oprawa: Wąbrzeskie Zakłady Graficzne Sp. z o.o., ul. Mickiewicza 15, 87-200 Wąbrzeźno. 26 lipca 1987 To miał być dowcip. Głupawa uwaga — rzucona, gdy spoceni i odrętwiali od długiego siedzenia w gorącej sali egzaminacyjnej, starali się uciec w czarny humor. Nikt nie miał przyjąć jej na serio. On jednak tak to właśnie przyjął. Jego pytanie: — Co zrobisz, jak nie dostaniesz się na studia? I jej odpowiedź, nonszalancka: — Zabiję się. Naprawdę. Strzelę sobie w łeb. To będzie taka porażka. Nie będę wiedziała, co ze sobą zrobić. Studiowanie na niechcianym kierunku byłoby gorsze niż śmierć. Nie ma nawet sensu, żeby proponowali mi inny fakultet. Nie chcę robić w życiu nic innego. Jego oczy, rozwarte tak szeroko, jak tylko to możliwe... Ocienione ciemnymi, dziewczęcymi rzęsami... — Naprawdę byś się zabiła? To znaczy, zastrzeliłabyś się? — Przerwał, po czym spytał: — Jak zdobyłabyś broń? I w taki oto prosty sposób ich rozmowa zabrnęła dalej, niż się ktokolwiek spodziewał.
— Łatwo. Mój wuj ma broń. Nawet nie trzyma jej w zamknięciu, jak powinien. Jest taki roztargniony. Kolejne pytanie, dla zachowania pozorów, jak się później domyśliła. — Po co mu ta broń? — Strzela do Tzutków. — Trzymają zawsze naładowaną? — Nie. Nawet on nie jest tak bezmyślny. Naboje trzyma w specja/-nym pudełku na dnie szafki z bronią. Tak więc sama rozłożyła przed nim tę pętlę w idealnym kręgu na podłodze i przyglądała się, jak w nią wchodzi, nieświadoma niczego. Absolutnie niczego. 26 lipca 1987 To miał być dowcip. Głupawa uwaga — rzucona, gdy spoceni i odrętwiali od długiego siedzenia w gorącej sali egzaminacyjnej, starali się uciec w czarny humor. Nikt nie miał przyjąć jej na serio. On jednak tak to właśnie przyjął. Jego pytanie: — Co zrobisz, jak nie dostaniesz się na studia? I jej odpowiedź, nonszalancka: — Zabiję się. Naprawdę. Strzelę sobie w łeb. To będzie taka porażka. Nie będę wiedziała, co ze sobą zrobić. Studiowanie na niechcianym kierunku byłoby gorsze niż śmierć. Nie ma nawet sensu, żeby proponowali mi inny fakultet. Nie chcę robić w życiu nic innego. Jego oczy, rozwarte tak szeroko, jak tylko to możliwe... Ocienione ciemnymi, dziewczęcymi rzęsami... — Naprawdę byś się zabiła? To znaczy, zastrzeliłabyś się? — Przerwał, po czym spytał: — Jak zdobyłabyś broń? I w taki oto prosty sposób ich rozmowa zabrnęła dalej, niż się ktokolwiek spodziewał. — Łatwo. Mój wuj ma broń. Nawet nie trzyma jej w zamknięciu, jak powinien. Jest taki roztargniony. Kolejne pytanie, dla zachowania pozorów, jak się później domyśliła. — Po co mu ta broń? — Strzela do rzutków. — Trzyma ją zawsze naładowaną? — Nie. Nawet on nie jest tak bezmyślny. Naboje trzyma w specjalnym pudełku na dnie szafki z bronią. Tak więc sama rozłożyła przed nim tę pętlę w idealnym kręgu na podłodze i przyglądała się, jak w nią wchodzi, nieświadoma niczego. Absolutnie niczego. — Kim jest twój wujek? — spytał bez zastanowienia, całkiem swobodnie. — To brat mojej mamy. Mieszka tuż obok, na tej samej ulicy. — Powtórzyła jego własne zadane wcześniej pytanie: — A co ty zrobisz, Sam? Jeśli oblejesz egzaminy? Jeśli się nie dostaniesz? To pytanie zdominowało całe lato. Co zrobisz, jeśli...? — To samo. Odpowiedź Sama zawierała tak duży ładunek pustej bohaterszczy-zny, że mogła ją bezpiecznie zlekceważyć. — Nie zrobiłbyś tego. — Powiedziała to pogardliwie, drwiąco. — Założę się, że nie. Wyciągnął rękę. — Założę się, że tak. Wtedy wstała, strzepnęła ze spódnicy świeżo skoszoną trawę. — Nie wiem, dlaczego tak głupio rozmawiamy. Oboje się dostaniemy. Ale on zamilkł i odwrócił od niej wzrok, który powędrował daleko poza boisko szkoły Króla Edwarda VI — szkoły nienawidzącej przegranych — ku linii horyzontu i zabudowaniom uniwersyteckim po przeciwnej stronie drogi. Patrzył na budynek Związku Studentów, wysoką wieżę zegarową, wdzięczne wiktoriańskie budowle, oczekujące na tych, którym się poszczęści. Jeżeli nawet nie wcześniej, to wtedy już mogła się domyślić. 23 lipca 1991 Chirurg się pocił. Papierowa czapeczka i maska już były wilgotne. Krople potu błyszczały na czole, odbijając silne światło lamp chirurgicznych nad jego głową. Instrumentariuszka przyglądała mu się. Ponad jego ramieniem spojrzała na listę nazwisk na białej tablicy, listę zabiegów na dzisiejsze popołudnie. On nie mógł się rozchorować. Sześciu innych pacjentów czekało w kolejce; następny był już prawdopodobnie w rękach anestezjologów i pełen obaw szykował się do zatonięcia w nieświadomości. Reszta nawet w tej chwili mogła przechodzić ostatnie badania na oddziale. Operacje muszą być kontynuowane. Ale nie bez chirurga.
A chirurg nadal się pocił. Naprzeciw niej, na lewo od lekarza stał stażysta, nowy, przyjęty tydzień temu. Grek. Po jego błyszczących oczach poznała, że też zdaje sobie sprawę ze stanu chirurga, i wyczytała w nich, iż dręczy go własna obawa: że nie będzie potrafił zająć się pozostałymi przypadkami. Nie samodzielnie. Zgadła również, że niezależnie od tego, co napisano w jego opinii, przed przeniesieniem się do Anglii samodzielnie wykonywał tylko drobne zabiegi. Nie miał umiejętności specjalisty. Jeszcze raz ukradkiem spojrzała na chirurga. Strużka potu ciekła mu do oka. Nie mogąc wytrzeć twarzy, mrugał gwałtownie, uciekając spojrzeniem od otwartej rany. Wyczuła, że z wielkim trudem usiłuje skupić się na operacji, ale ma nawet trudności z utrzymaniem w dłoni skalpela. Zamiast ująć narzędzie delikatnie, jak drogie, wieczne pióro, chwycił je w garść jak niezręczny amator z twarzą czerwoną z wysiłku. Instrumentariuszka rozejrzała się wokoło, szukając jakiegoś wyjaśnienia. Może było za gorąco. W sali stale utrzymywano wysoką temperaturę z uwagi na pacjentów, unieruchomionych na stole operacyjnym. Przywołała salowego i poprosiła o przesunięcie wskazówki klimatyzatora o trzy stopnie w dół. Następnie, posługując się długimi, zakrzywionymi kleszczami, włożyła kłąb sterylnej gazy w dłoń pielęgniarki--stażystki i poprosiła ją o wytarcie czoła chirurgowi. Nie mógł zrobić tego sam, gdyż zainfekowałby rękawiczki. A to wiązałoby się z koniecznością przerwania operacji, pozostawienia krwawiącego pacjenta na stole i ponownego szorowania rąk. Pielęgniarka-stażystka bez słowa stanęła za odzianą w zielony fartuch postacią i wytarła pot gazą. Chirurg powinien być wdzięczny za ten gest. W normalnych warunkach byłby. Dziś jednak owa czynność zdenerwowała go. Stanął bokiem do pacjenta i burknął tak opryskliwie na siostrę, że ta upuściła gazę na sterylne, zielone ręczniki. Zapadła przerażająca cisza, przerywana jedynie rytmicznie falującym szumem wentylatora. Wszyscy widzieli. Kłąb gazy, trzymany gołymi rękami przez pielęgniarkę, nie był już sterylny. Teraz zaś skażone były również zielone ręczniki. A zielone ręczniki otaczały ziejącą, otwartą ranę; tkanki nie chronione przez skórę. Cóż z tego, że była to tylko operacja przepukliny, skoro skóra, mięśnie i naczynia krwionośne zostały głęboko nacięte. Żywy człowiek został narażony na infekcję przez jedną niezdarną pielęgniarkę. Chirurg milczał, emanując napięciem i złością. Dysząc ciężko, zatrzymał ręce kilka cen- tymetrów nad „brudnym" tamponem, jakby powietrze wokół niego również zostało skażone. Sytuację uratowała instrumentariuszka. Szybko mruknęła „przepraszam, doktorze" i wsunęła w drżące ręce pielęgniarki parę kleszczy hemostatycznych, aby umożliwić jej odzyskanie gazy bez naruszenia niewidzialnej bariery sterylności. Następnie, korzystając z innej pary długich kleszczy, ułożyła czysty, zielony ręcznik w podejrzanym o skażenie miejscu, rzucając uprzednio niezręcznej pielęgniarce współczujące spojrzenie współtowarzysza niedoli. Wszystkie miały za sobą przynajmniej jedno takie doświadczenie. Drażliwy chirurg, upalny dzień, duszna sala operacyjna i skomplikowany zabieg. Tylko że to nie była żadna z tych rzeczy. „Pinky" Sutcliffe cieszył się w szpitalu opinią spokojnego i opanowanego, chłodnego zawodowca, który ograniczał konwersacje do krótkich komend, by podano mu narzędzia, i wyjaśnień rzucanych od czasu do czasu studentom medycyny. Opryskliwe uwagi nie były w jego stylu. Jeśli się pocił, musiało być mu gorąco — albo był chory. Instrumentariuszka zmarszczyła brwi. Przypadek na stole nie był szczególnie skomplikowany, bułka z masłem dla doświadczonego lekarza. Jak dotąd. Nagle sala operacyjna pogrążyła się w ciszy, jakby cały personel wyczuł, że coś jest nie tak. Przez chwilę wydawało się, że nawet wentylator przestanie zaraz pracować. Czarne oczy instrumentariuszki widoczne ponad maską zaczęły się rozglądać, jakby w poszukiwaniu przyczyny złego humoru chirurga. Popatrzyła na stażystę. Mało kompetentny nabytek z importu, ale przynajmniej pewnie trzymał kleszcze. Niczego więcej od niego nie wymagano. Nie on więc stwarzał problem. Zerknęła przez salę na studentów. Czwarty rok. Pulchny chłopak i niska dziewczyna. Oboje odziani byli w obowiązujące na bloku operacyjnym zielenie oraz białe, skórzane chodaki, i do tego praktycznie sprowadzał się ich udział w tym, co się tutaj działo. Oparci o ścianę, opowiadali sobie dowcipy. Zniecierpliwiła się w myślach. Mieli idealną okazję, by poznać anatomię odbytu, ale bardziej
zajmowały ich aktualne ploteczki. Patrzyła na pogodne twarze, przez ułamek sekundy niemal zazdroszcząc im braku odpowiedzialności za przebieg operacji. Widziała rękę studenta lekko spoczywającą na ramionach dziewczyny. Oni najwyraźniej niczym się nie przejmowali. Odwróciła oczy, spojrzała na twarz chirurga, a jej niepokój wzrósł. Patrzył na ra- 8 nę tak, jakby nie mógł się skoncentrować. Nie zwracał uwagi na studentów. Nie ich zachowanie było przyczyną jego złego samopoczucia. Przeniosła uwagę na osobę u swego boku. Szczupła, nieśmiała postać w białej bawełnie, ręce pokornie założone do tyłu — jak u członków rodziny królewskiej lub kogoś, kto nie bardzo wiedział, co z nimi zrobić. Salowy. Cichy i niezauważalny jak duch. Pełen zapału, nowy, nieszkodliwy. Salowy mógł nie wiadomo jak poważnie traktować swą pracę, a i tak nikt nie zwracał na niego najmniejszej uwagi, a już na pewno nie chirurg. Uśmiechnęła się na myśl, że przyczyną nienormalnego zachowania Pinky'ego Sutcliffe'a mógłby być salowy. Nadal się uśmiechała, gdy jej poszukujący wzrok spoczął na Billu Amisonie. Wysoki, muskularny blondyn, anestezjolog, jak zwykle zmagał się z krzyżówką z Timesa, poświęcając pacjentowi minimum uwagi. Podniósł spojrzenie i na moment ich oczy spotkały się. Mrugnęła do niego, a on odpowiedział tym samym, po czym znacząco popatrzył na chirurga. Przesianie było jasne: co się z nim dzisiaj dzieje? Wzruszyła ramionami w geście mówiącym „nie wiem" i kontynuowała rozważania. Ale w sali operacyjnej znajdowała się jeszcze tylko jedna osoba. Nieszczęsna pielęgniarka-stażystka, która upuściła gazę i której twarz wciąż płonęła z zażenowania. Była czerwona jak... Oczy instrumentariuszki z niepokojem spoczęły na chirurgu. Czerwona jak chirurg. Instrumentariuszka nadal podawała mu narzędzia, lecz jej niepokój narastał. Mechaniczne ruchy odtwarzały rutynową czynność prawie nie wymagającą myślenia: asystowanie przy operacji przepukliny. Automatycznie podawała instrumenty — ssak, nożyczki, kleszcze — chirurg nawet nie musiał o nie prosić. Zajmowała się tym przez pięć dni w tygodniu. Ale nie w takich warunkach. Dziś coś było bardzo nie tak. Chirurg grzebał się, nieudolnie trzymając narzędzia, znane mu jak własne palce, jakby widział je po raz pierwszy. Wpatrywał się w nie, jak w coś zupełnie dla siebie nowego. Dwa razy chwycił kleszcze za ostrza. Raz zażądał szwu, kiedy nie było co zszywać. Podała mu szew i patrzyła, jak puszcza go, zmieszany. Gdy go podnosiła, spojrzała lekarzowi w twarz i zobaczyła coś, czego nigdy przedtem nie widziała. Dopiero po kilku chwilach zorientowała się, czemu jest tak spięta. Nie tylko dlatego, że chirurg tak nieudolnie obchodził się z narzędzia- nę tak, jakby nie mógł się skoncentrować. Nie zwracał uwagi na studentów. Nie ich zachowanie było przyczyną jego złego samopoczucia. Przeniosła uwagę na osobę u swego boku. Szczupła, nieśmiała postać w białej bawełnie, ręce pokornie założone do tyłu — jak u członków rodziny królewskiej lub kogoś, kto nie bardzo wiedział, co z nimi zrobić. Salowy. Cichy i niezauważalny jak duch. Pełen zapału, nowy, nieszkodliwy. Salowy mógł nie wiadomo jak poważnie traktować swą pracę, a i tak nikt nie zwracał na niego najmniejszej uwagi, a już na pewno nie chirurg. Uśmiechnęła się na myśl, że przyczyną nienormalnego zachowania Pinky'ego Sutcliffe'a mógłby być salowy. Nadal się uśmiechała, gdy jej poszukujący wzrok spoczął na Billu Amisonie. Wysoki, muskularny blondyn, anestezjolog, jak zwykle zmagał się z krzyżówką z Timesa, poświęcając pacjentowi minimum uwagi. Podniósł spojrzenie i na moment ich oczy spotkały się. Mrugnęła do niego, a on odpowiedział tym samym, po czym znacząco popatrzył na chirurga. Przesłanie było jasne: co się z nim dzisiaj dzieje? Wzruszyła ramionami w geście mówiącym „nie wiem" i kontynuowała rozważania. Ale w sali operacyjnej znajdowała się jeszcze tylko jedna osoba. Nieszczęsna pielęgniarka-stażystka, która upuściła gazę i której twarz wciąż płonęła z zażenowania. Była czerwona jak... Oczy instrumentariuszki z niepokojem spoczęły na chirurgu. Czerwona jak chirurg. Instrumentariuszka nadal podawała mu narzędzia, lecz jej niepokój narastał. Mechaniczne ruchy odtwarzały rutynową czynność prawie nie wymagającą myślenia: asystowanie przy operacji przepukliny. Automatycznie podawała instrumenty — ssak, nożyczki, kleszcze — chirurg nawet nie musiał o nie prosić. Zajmowała się tym przez pięć dni w tygodniu. Ale nie w takich warunkach. Dziś coś było bardzo nie tak. Chirurg grzebał się, nieudolnie trzymając
narzędzia, znane mu jak własne palce, jakby widział je po raz pierwszy. Wpatrywał się w nie, jak w coś zupełnie dla siebie nowego. Dwa razy chwycił kleszcze za ostrza. Raz zażądał szwu, kiedy nie było co zszywać. Podała mu szew i patrzyła, jak puszcza go, zmieszany. Gdy go podnosiła, spojrzała lekarzowi w twarz i zobaczyła coś, czego nigdy przedtem nie widziała. Dopiero po kilku chwilach zorientowała się, czemu jest tak spięta. Nie tylko dlatego, że chirurg tak nieudolnie obchodził się z narzędzia- mi. Jego dłoń drżała, stwarzając zagrożenie swym brakiem precyzji. Drżenie było niedostrzegalne, jeśli spoglądało się tylko na palce. Ale gdy spojrzenie powędrowało do ostro zakończonej końcówki skalpela, można było dostrzec, że wibruje niemal jak kamerton uderzony o coś twardego. Oniemiała, przyglądała się palcom chirurga, bladym i niemal nieludzkim w obciskającym je sterylnym lateksie, jak niezdarnie prowadziły skalpel przez krwawiącą tkankę. Nagle ostrze, które miało zdjąć płat mięśnia, zagłębiło się weń jak rzeźnicki nóż. Zaniepokojona teraz nie na żarty, spojrzała raz jeszcze na twarz chirurga, na to, co dało się zobaczyć: niewidzące oczy i zmarszczone czoło. Nos i usta miał przesłonięte papierową maseczką, teraz nasiąkniętą potem. Niepokój pielęgniarki przerodził się w panikę. Nie wiedziała, co robić. Pinky Sutcliffe był poważanym chirurgiem o długim stażu; ona była tylko młodszą instrumentariuszką. Miała jednak świadomość, że przede wszystkim odpowiedzialna jest za pacjenta, mężczyznę, którego operowali, a który leżał na stole nieświadomy rozgrywającej się tragedii. Czuła się rozdarta pomiędzy obowiązkiem zawodowym a posłuszeństwem wobec niewidzialnej hierarchii, którą przesiąknięty był cały medyczny świat, gdyż wiedziała, że w żadnym wypadku nie wolno jej podważyć kompetencji operującego specjalisty. Raz jeszcze rzuciła zdesperowane spojrzenie Bilłowi Amisonowi. Nie rozwiązywał już krzyżówki. Porzucona gazeta leżała na podłodze, a anestezjolog jedną ręką przyciskał respirator do ust pacjenta, drugą sprawdzając puls na jego nadgarstku. Zanotował ciśnienie i spojrzał prosto na nią. Teraz oboje przyglądali się chirurgowi. Głowa mu się chwiała, oczy błyszczały i błądziły nieprzytomnie. Był chory. Musiał być chory. A na dodatek jego stan się pogarszał. Sutcliffe podniósł wzrok. Wydawało się, że nie widzi jej ostro. Niepokój sprawił, że zapytała: — Panie doktorze, czy czuje się pan na tyle dobrze, by kontynuować? Chirurg zachichotał. Zaszokowani studenci przyglądali mu się ze zgrozą w oczach. Pie-lęgniarka- stażystka otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale zamknęła je pod ostrzegawczym spojrzeniem instrumentariuszki. Grecki lekarz podniósł duży zacisk tętniczy i trzymał go jak broń gotową w razie potrzeby. Bili Amison zerknął na kardiograf i mocniej ścisnął przegub pa- 10 cjenta. Zamruczał. Nikt nie zrozumiał, co mówi, i nikt nie poprosił go o powtórzenie. Salowy wycofał się pod ścianę, jakby odruchowo dystansując się od tego, co działo się na sali. Wszyscy widzieli, jak skalpel wyślizgnął się, przecinając niewielkie naczynie krwionośne. Asystujący chirurg zastosował diatermię. Sala wypełniła się kwaśnym odorem palonej tkanki. Niebieskawy dym uniósł się nad ciałem, rozpływając się w świetle lampy operacyjnej. Krwawienie ustało. Asystent ujętym w szczypce tamponem otarł okolice rany. Bili Amison ponownie sprawdził ciśnienie krwi pacjenta i przyspieszył kroplówkę. Wyprostowany, usiadł na stołku przy głowie pacjenta. Zapomniał o krzyżówce. Wszyscy byli spięci. Wszyscy poza pacjentem. Jemu było wszystko jedno. Chirurg ponownie zachichotał; na palcu wskazującym miał roz-smarowaną krew. Podniósł go do oczu i obserwował, zafascynowany. Coraz bardziej wystraszona instrumentariuszka zerknęła w otwartą jamę brzuszną. W odległości mniejszej niż centymetr od ostrza skalpela pulsowała tętnica udowa, główna arteria dostarczająca krew do dolnej części ciała. Z przerażeniem obserwowała rytmiczne uderzenia. Gdy skalpel zsunął się niżej, mimowolnie zamknęła oczy. 23 listopada 1999 Szli na skróty drogą, która wiodła na tyły budynku Królewskiej Akademii Medycznej, a dalej przez zawsze otwarte drzwi przeciwpożarowe prosto do bocznego wejścia na salę wykładową. Kiedy ktoś się spóźnił, a miał trochę szczęścia, mógł wślizgnąć się tam w połowie zajęć nie widziany przez nikogo, nawet przez wykładowcę, dzięki zasłonom upiętym luźno z boku audytorium. Łatwo więc było
wmieszać się w tłum jednej osobie, dwóm lub trzem. Czterej współlokatorzy często korzystali z bocznych drzwi, dających im możliwość zjawienia się na wykładzie, którego omal nie opuścili z powodu kolejnej imprezy, kolejnej ciężkiej nocy, kolejnej popijawy. Lecz tego dnia, mimo spóźnienia i pośpiechu, jakaś barwna plama ściągnęła ich uwagę na niewielkie śmietnisko na dnie płytkiego rowu. Coś żółtego. Foliowy worek. Po sześciu miesiącach praktyki wiedzieli już, że w szpitalach stosuje się barwne oznaczenia. Czerwienie i żółcie znamionowały niebezpieczeństwo: groźne promieniowanie, skażenie. W żółte foliowe worki pakowano odpady medyczne, o czym zawsze informował wielki, czarny napis po ich obu stronach. Powinny być zanoszone bezpośrednio do szpitalnej spalarni — nie porzucane tutaj, na otwartym terenie. Przedmiotem ich uwagi był taki właśnie worek na odpady, tylko że dwa razy większy niż normalnie. Były to dwie torby sklejone razem taśmą. Miały w sumie długość równą wzrostowi człowieka i kanarkową barwę, wyjątkowo rzucającą się w oczy w ten pochmurny listopadowy poranek, kiedy ziemia, niebo i szpital zdawały się zlewać w jednolitą szarość betonowego budynku z lat trzydziestych. Kształty były nieostre, zamazane, zarysy rozmyte w mokrej, rzadkiej mgle, niewyraźne i mroczne. Ten kształt jednak się wyróżniał. Studenci medycyny to ciekawskie istoty. Choć byli już mocno spóźnieni na trzeci tego dnia wykład, cała czwórka zbliżyła się o kilka kroków, by przyjrzeć się jasnej paczce w tandetnym, foliowym całunie. Tom niepewnie wyciągnął rękę. 12 — Zdaje się, że to sztywniak — rzekł z niedowierzaniem. Ich oczy przeczesały niewielkie krzewiaste zarośla i powróciły do jaskrawej folii. A ponieważ zwłoki na terenie szpitala nie są niczym niezwykłym, stali wokół znaleziska i dyskutowali. Michaela trzymały się żarty. — Pewnie ktoś popełnił morderstwo — stwierdził, śmiejąc się nerwowo — i chciał, żeby szpitalni śmiecia-rze pozbyli się truposza, puszczając go z dymem w spalarni. Jak gdyby dowcip padł z ust konsultanta na obchodzie w szpitalu, pozostała trójka zarechotała uprzejmie, acz z przymusem. — Albo jakiś chirurg schrzanił operację i musiał pozbyć się dowodu rzeczowego. — To akurat wymyślił Jake. Nawykli do makabrycznych żartów, stali i dowcipkowali, popisując się jeden przed drugim. Dopiero Ben przywołał ich do porządku. — Uważam — rzekł poważnie — że powinniśmy kogoś zawiadomić. Jego trzej koledzy skinęli głowami na znak zgody. Wszyscy czterej wiedzieli, co to oznacza. Tego dnia nie pójdą już na żaden wykład. Doktor Karys Harper wzięła wolny ranek po całonocnym dyżurze pod telefonem i dreptała teraz po mieszkaniu w białym frotowym szlafroku, ziewając, zgarniając włosy z oczu i wielkimi łykami popijając czarną kawę. Po takich dyżurach zawsze czuła swego rodzaju znużenie. Gdy zadzwonił telefon, dyskretnie zaklęła. Nigdy nie opuszczała jej dręcząca świadomość, że w każdej chwili może zostać gdzieś wezwana, więc nie łudziła się, że chodzi o zwykłą towarzyską pogawędkę. Nikt ze znajomych nie spodziewałby się jej w domu o jedenastej rano w zwykły dzień tygodnia. Spokojnie odebrała telefon, zapisując szybko wskazówki w notesie, który trzymała przy aparacie. Nim wzięła prysznic i naciągnęła na siebie jakieś spodnie i gruby sweter, ziewanie i zmęczenie całkiem ustąpiły, czuła jednak pewną ociężałość, której nie doświadczała nigdy po nocy zupełnie wolnej od pracy. Zrzuciła to na karb świadomości, że mogło ją czekać jakieś odpowiedzialne zadanie. Że w każdej chwili musiała być gotowa do akcji. Pojechała na miejsce zdarzenia swym czarnym mercedesem ze składanym dachem, mknąc po Bristol Road, nie raz i nie dwa korzystając z pasa dla autobusów, by wyprzedzić pojazdy skręcające w pra- 13 wo. Nie mogła usprawiedliwić takiej jazdy zwykłą wymówką lekarzy — że spieszą się, bo kilka minut może ocalić życie pacjenta — jako że zwyczajnie ekscytowała ją prędkość. Znalazła wskazane miejsce bez trudu. Znała ten teren, znajdował się w odległości kilkuset metrów od jej miejsca pracy, szpitalnej kostnicy. Skręciła w Edgbaston Park Road, później w lewo w Metchley Lane i zaparkowała tuż za tłumem szybko gromadzących się gapiów, otaczających wianuszkiem policyjne samochody. To dziwne, jak niebieskie, błyskające światła radiowozów przyciągały widzów. Starała się nie zwracać uwagi na towarzyszące jej podekscytowane szmery.
Ktoś, kto zauważył jej czarną torbę patologa, skwapliwie informował innych, kim jest. Nie chciała jednak z nikim rozmawiać, zanim nie pozna faktów. Z oczami utkwionymi w ziemię, pochyliła się i przeszła pod policyjną taśmą, i zsunęła się w dół do niewielkiego zagłębienia, gdzie stał biały namiot kryjący zwłoki. Ciała pilnowały dwie osoby, trzydziesto-kilkuletni detektyw inspektor, szczupły, niedbale ubrany, jasnowłosy, z niewielką łysiną i postawna detektyw sierżant. Karys uśmiechnęła się do nich na powitanie. Starzy znajomi. Postawiła torbę na ziemi, przy zwłokach. — No to czeka mnie nowa przygoda. Przeczuwając, co nadchodzi, oboje funkcjonariusze poruszyli się niepewnie. Znali specyficzne poczucie humoru Karys. Wskazując na żółty, foliowy worek, oznaczony po bokach napisem „ODPADY MEDYCZNE", rzekła: — Widzę, że mamy tu ładnie zapakowany i podpisany prezent. Sierżant Fielding posłała jej wymuszony uśmiech. Inspektor For-rest zachował kamienną twarz. Karys wzruszyła ramionami i otworzyła torbę. — Kiedy znaleziono ciało? — Przed godziną. Natknęli się na nie studenci medycyny. Podniosła wzrok. — Zwiali z wykładów? Tym razem Forrest wzruszył ramionami. — Tym niech się zajmie uniwersytet. My mamy swoje zmartwienia. — Hm... Wsunęła na dłonie parę chirurgicznych rękawiczek, po czym ujęła duży nóż, ostry, z ząbkowanym ostrzem, używany do przecinania więzów i pętli, tak, by zachować wykonane węzły. 14 — Ma pan coś przeciwko, inspektorze Forrest? — Nie. — A zatem sprawdziliście odciski palców? Jego twarz nabrała już niezdrowego odcienia zieleni. — Nie wiem, po co mamy się trudzić. W dzisiejszych czasach wszyscy używają rękawiczek. — No dobra. Zaczynamy. Nacięła gruby, żółty plastyk i wszyscy troje zajrzeli do środka. Ich oczom ukazał się chudy, kościsty mężczyzna leżący na plecach z opuchniętą, rybią twarzą, wybałuszonymi oczyma. Ramiona miał skrzyżowane na klatce piersiowej, a brodę opuszczoną. Ubrany był w błękitną koszulę w drobną krateczkę, rozpiętą pod szyją, i czarne skarpetki. Bez butów. Poza tym był nagi — nie licząc zegarka i niechlujnie zawiązanego krawata, który został zaciśnięty na szyi ze śmiertelną siłą. Karys przez chwilę przyglądała się ofierze, by zaobserwować jak najwięcej szczegółów. Chciała zapamiętać każdy detal. Kiedy w umyśle miała już odbity jego obraz, pozwoliła sobie dotknąć trupa. Był zimny. Lodowato zimny. Spróbowała poruszyć jego rękoma. Pozostawały sztywne. Stężenie pośmiertne jeszcze nie ustąpiło. Przyjrzała mu się bliżej. Nie miał widocznych stłuczeń, ale zauważyła zasinienia w dolnej części pośladków, na barkach i piętach. Przesunęła krawat, odsłaniając granatową linię, i zauważyła, że był to jeden z tych śmiesznych fularów z postaciami z filmów Disneya, przedstawiający tańczące walca Myszki Mickey i Minnie. Poza tym jedyne widoczne obrażenie stanowiła cienka linia skrzepłej krwi w prawej pachwinie ofiary. Karys przyjrzała się jej uważnie, po czym dotknęła palcem. Była to prosta, równa rana długości około dziesięciu centymetrów. Niezdarnie zszyta pięcioma, byle jak założonymi jedwabnymi szwami, których końce były wystarczająco długie, by ukłuć ją w palce. Karys zastanawiała się nad tym uszkodzeniem ciała, starając się domyślić kolejności zdarzeń. Gdy spojrzała w górę, zobaczyła, że oboje policjanci patrzą na to samo co ona. Żadne się nie odzywało. Czekali na nią. — Interesujące — rzekła. — Ta-ak — odpowiedzieli zgodnym chórem. — A co pan o tym myśli, inspektorze Forrest? — Wygląda na to, że miał operację. — Możliwe. 15 — Cóż innego mogłoby to być? — Nie wiem — odparła. — Może dowiemy się więcej po sekcji. — Spojrzała ponad ramieniem inspektora w stronę dużego, szarego szpitala majaczącego na tle nieba. — Czy zgłoszono zaginięcia jakichś pacjentów?
— Jak dotąd, nie. — Hm... — mruknęła ponownie. Znów przyjrzała się ranie. Następnie obmacała twarz, sprawdziła kolana, próbując ustalić stopień stężenia pośmiertnego, i doodbytni-czym termometrem zmierzyła temperaturę głęboką ciała. Dwanaście stopni Celsjusza. Myślami przebiegła podręcznikowe wykresy. Nie żył od ponad dwunastu godzin. Może nawet dwudziesty czterech. Spojrzała na swój zegarek. 11:45. A więc zmarł prawdopodobnie wczoraj po południu lub wieczorem, a ciała pozbyto się pod osłoną ciemności. Nie tego ranka. Szpital to miejsce, w którym roi się od ludzi, morderca nie zaryzykowałby porzucenia zwłok za dnia. Wiedząc, że inspektor For-rest będzie ją naciskał, by podała jak najdokładniejszy czas zgonu, usiłowała go teraz ustalić. Ofiarą był chudy mężczyzna, niekompletnie ubrany, więc ciepłota ciała spadała stosunkowo szybko, także z uwagi na zimny, deszczowy dzień, no i plastyk, który nie stanowi dobrej izolacji. Forrest musiał się domyślić, nad czym tak dumała. — Osiem stopni Celsjusza — podpowiedział burkliwie. Uśmiechnęła się w podziękowaniu. Temperatura jego ciała osiągnęła niemal temperaturę otoczenia, więc prawdopodobnie zmarł wczoraj, dość późnym popołudniem. To była wiedza czysto podręcznikowa. Ale jej umysł pracował na wysokich obrotach, starając się nakreślić następstwo wypadków. Co mogło doprowadzić tego człowieka do śmierci przez uduszenie? Co mogło spowodować porzucenie jego ciała na terenie szpitala? Niedawno przebyta operacja? Czy był to może pacjent, który wywędrował sobie samowolnie z oddziału? Jedna rzecz nie ulegała wątpliwości: ostatnio zajmował się nim niezbyt kompetentny lekarz. Szwy nie były idealnie równe. No i dlaczego owinięto go w worek na medyczne odpady? To było dziwne. Zagadkowe. Zżerała ją ciekawość, jakich to nowych odkryć dokona podczas sekcji zwłok. 16 Gdy Karys dzwoniła z telefonu w samochodzie po koronera, For-rest zaczynał już pierwsze przesłuchania. Po południu zwłoki spoczywały na stole sekcyjnym, nagie, pozbawione plastykowej otoczki. Co więcej, nie były już anonimowe. Znana była ich tożsamość i dane osobowe. Bladym mężczyzną rasy białej był Colin Wilson, lat trzydzieści pięć, dziwnym zbiegiem okoliczności rówieśnik inspektora Forresta. Znali też jego adres: Jasmine Place 8, Erdington. Colin Wilson miał żonę o imieniu Laura i dziesięciomiesięczną córeczkę Heather. Stał się dla ekipy dochodzeniowej kimś więcej niż tylko anonimową ofiarą morderstwa — był teraz ojcem rodziny. Karys, wchodząc do prosektorium, od razu zauważyła napięcie, w jakim czekała na nią cała ekipa dochodzeniowa złożona z Forresta, pani detektyw sierżant Fielding i kilku innych funkcjonariuszy. Jak to miała w zwyczaju, zignorowała ich i zajęła się oględzinami ciała Colina Wilsona. Chudy i kościsty, raczej wymizerowany niż szczupły. Jak większość patologów Karys miała własny sposób przeprowadzania sekcji, na który składały się metody tradycyjne plus jej osobiste słabostki. Ci, którzy pracowali z nią wcześniej, znali na pamięć jej tryb postępowania; ze zmarszczonym czołem wiązała za plecami fartuch chirurgiczny; mocno popychała tkwiące na nosie ciężkie okulary, jakby chciała je sprowokować — niech no tylko spróbują się zsunąć, gdy włoży rękawiczki. Te z kolei bardzo często pękały, bo naciągała je zbyt mocno, jak tylko podejrzewała, że śmierć nastąpiła w wyniku morderstwa. Kiedyś w bezprecedensowym przypływie szczerości zwierzyła się Pagetowi, swemu asystentowi, że gdy ma do czynienia z morderstwem, czuje gniew znacznie silniejszy, niż w przypadku patologa jest dopuszczalny. Uczciwie przyznała się do słabości. Wiedziała, że myśli o morderstwie w ogóle nie powinny wyprowadzać jej z równowagi, nie powinny przebijać się przez ochronną skorupę. Ta skorupa stanowiła tarczę broniącą przed emocjonalnym zaangażowaniem się w sprawę. Jej praca polegała na naukowej obserwacji, bezstronnej, obiektywnej, a przede wszystkim dokładnej. Przynajmniej w teorii. Jednak ci, którzy ją znali, dobrze wiedzieli, jak bardzo angażuje się w sprawy morderstw. Paget stał teraz z boku i milczał. Poczuł się zakłopotany przez tamto jej wyznanie i skwitował je wówczas jedynie mruknięciem. Jednak 17 nigdy nie zapomniał jej szczerości. Pamięć o tym, jak się przed nim odsłoniła, wróciła dzisiaj ze wzmożoną siłą, gdy przyglądał się, jak psychicznie
przygotowuje się do wykonania zadania, stojąc w nogach stołu z rękoma złożonymi przed sobą jak do modlitwy. Pamiętał jeszcze coś, co mu wtedy powiedziała w tym samym przypływie szczerości — że czuje, iż zawsze powinna spędzić tę chwilę w ciszy, łącząc się z ofiarami gwałtownej śmierci, bo to jej pomaga ułożyć we właściwe miejsca wszystkie cząstki łamigłówki, odtworzyć łańcuch zdarzeń, każdy cios, który doprowadził do śmierci ofiary. Wszystkie dowody były na miejscu, czekały w tkankach, by obnażyła je za pomocą noża. I właśnie ta kolejność ciosów, rany i obrażenia poniesione podczas prób obrony dawały jej prawdziwy klucz do umysłu mordercy. Nie wolno jej było niczego pominąć. Była to winna swoim „pacjentom", winna im była odsłonięcie każdej komórki ich ciała, która dostarczyłaby jakiegokolwiek dowodu i pomogła coś wykazać. Winę. Lub niewinność. Wypadek. Zabójstwo w afekcie. Morderstwo. A niekiedy nawet — w co mocno wierzyła — wskazać mordercę. W końcu oczekujący policjanci odetchnęli z ulgą, gdy wciągnęła mocno powietrze, jakby przygotowując się do skoku z trampoliny. Rozplotła dłonie i przerwała ciszę, rozpoczynając powierzchowne oględziny głowy i karku, mówiąc do czekających funkcjonariuszy i małego dyktafonu. — Przyczyną śmierci — zaczęła — jest najprawdopodobniej uduszenie. Tym krawatem. Odcięła ciemnoniebieski krawat z jaskrawymi motywami z bajek Disneya i podała go policjantom, odsłaniając sinoczerwoną linię oplatającą niemal całą szyję. Odwróciła głowę na bok i dotknęła palcami zgrubienia na karku wielkości i barwy dojrzałej śliwki. — Sądzę, że to przydarzyło mu się wcześniej. — Zamilkła, po czym zdecydowanie ciągnęła dalej. — Tak. Nie ma wątpliwości. Najpierw został ogłuszony. Forrest podniósł wzrok. — Czy można stwierdzić czym? — Tępym narzędziem. Mógł to być kij baseballowy. Coś w tym rodzaju. Coś ciężkiego i tępego. Uderzenie było dość silne. A jeśli o to chodzi... — Wskazała palcem na prostą ranę w pachwinie ofiary. — To mnie intryguje. — Zwróciła się do sierżant Fielding: — Czy jego żona 18 f na pewno powiedziała, że nie przebył w ostatnim czasie operacji, na przykład przepukliny? — Na pewno. Wyszedł tego dnia jak zwykle do pracy. Żona zapewniła, że nie miał żadnej operacji od czasu, gdy w dzieciństwie wycięto mu migdałki. Karys nie mogła powstrzymać kolejnego przypływu wisielczego humoru. — Tędy migdałków raczej mu nie usunięto. Kilku policjantów, nie obeznanych z typowymi dla niej lekarskimi dowcipami, poruszyło się niespokojnie. — Jeśli zaś nie przechodził ostatnio żadnej operacji, to mogę się jedynie domyślać, że być może zranił się przypadkowo w pracy. Czym on się zajmuje? — Był hydraulikiem, pani doktor. — Odpowiedzi udzieliła postawna pani sierżant. — A więc mało prawdopodobne, że zranił się sam. Ale niewykluczone. Czy zaczęliście już sprawdzać izby przyjęć w szpitalach? Ta rana wygląda na świeżą. — Forrest pokręcił głową, a Karys ciągnęła: — Cóż, ktoś przecież musiał ją zszyć. — Pochyliła się, by spojrzeć uważniej. — Nie wygląda to najładniej. Może to dzieło studenta medycyny. Albo lekarza rodzinnego. Oni nie mają zbyt wielkiej praktyki w szyciu. David Forrest wzruszył ramionami. — Zastanawialiśmy się — odważył się wysunąć teorię — czy nie była to próba samobójstwa. Karys westchnęła cicho. — To możliwe — rzekła. — Mógł sam zranić się w pachwinę, choć ja nigdy nie słyszałam o samobójstwie popełnionym przez przecięcie tętnicy udowej. Ale nie zaszył się przecież sam, prawda? I zdecydowanie nie mógł zadać sobie ciosu w tył głowy — ani udusić się krawatem, a potem owinąć się w worek na odpady medyczne i sam siebie porzucić na szpitalnym śmietnisku. Nie. Musiało stać się coś innego. Coś bardzo dziwnego. Bóg jeden wie, co to mogło być. Nie tracąc rezonu, Forrest spróbował ponownie: — Jaki zatem mógł być scenariusz? — Spojrzał bezradnie na sierżant Caroline Fiel-ding, jakby szukając wsparcia. — Przecież ludzie podcinają sobie żyły na nadgarstkach. On mógł przeciąć się tam. — Jego wzrok błąkał się po ranie pachwiny. — Tak dla odmiany. Później jakiś znajomy, może lekarz, może pielęgniarka lub ktoś z przeszkoleniem medycznym próbował go ocalić, zakładając szwy. — Zaśmiał się sztucznie, przepraszają- 19
co i znów popatrzył po sali w poszukiwaniu wsparcia. — A gdy to nie wypaliło, znajomy spanikował, zabił go i porzucił ciało na terenie szpitala. To tylko jedna z koncepcji — zakończył słabym głosem. — A co z ciosem w tył głowy? Forrest przygryzł wargę. — Forma znieczulenia? — zaproponował nieśmiało i nieprzekonywająco. — Przypuszczam, że mogło się tak zdarzyć — przyznała uprzejmie Karys, gdy jej obleczone w lateks palce znowu badały szwy. — Jednak wszystko, co mogę stwierdzić na tym etapie, to fakt, że Colin Wilson został zamordowany. Nie zmarł z przyczyn naturalnych. Mogę jeszcze dodać, jeśli wam to pomoże, że cięcie znajduje się dokładnie w takim miejscu, gdzie wykonałby je chirurg operujący przepuklinę. — I nie uważa pani, że mógł to być lekarz albo ktoś ze szpitala? — odezwał się ponownie Forrest. — Że mamy do czynienia ze spartolo-nym zabiegiem, a obrażenie głowy powstało na skutek upadku ze stołu operacyjnego? Za grubymi szkłami okularów oczy Karys wydawały się ogromne. — Inspektorze Forrest — rzekła ze śmiertelną powagą. — Co pan sugeruje? Że jeden z naszych chirurgów do tego stopnia schrzanił operację, iż musiał pozbyć się zwłok, porzucając je na szpitalnym wysypisku śmieci? Forrest najwyraźniej się speszył. — Cóż, powiedziała pani... Karys raz jeszcze dotknęła szwów. — Poprosiłam o pełne badanie toksykologiczne próbek surowicy, ale nie sądzę, by tu znajdowała się odpowiedź — rzekła spokojnie. Niemniej jednak słowa „spartolona operacja" wywołały u niej nieprzyjemne wizje. Tym razem nie chodziło o sen. To była rzeczywistość. Okrutne, nagie fakty. Po raz pierwszy od miesięcy poczuła znany ucisk w piersi, nudności, nienormalnie przyśpieszony oddech. Jej wzrok pobiegł do policyjnej torby na materiał dowodowy. Hydraulicy zwykle nie zakładają krawatów do pracy. Wilson miał na sobie zwykłą, roboczą, flanelową koszulę. Wiedziała, że krawat pozostawił morderca jako swój podpis, równie niepowtarzalny jak charakter pisma. I tak jak pismo człowieka na białej kartce papieru mogło świadczyć o jego charakterze, tak zabójca podpisał się na zwłokach, zdradzając własne spaczone poczucie humoru. Karys stała nieruchomo, nagle wstrząśnięta, że oto zaczyna wnikać w umysł mordercy. 20 Dopiero poruszenie się Davida Forresta u jej boku sprawiło, że powróciła do pracy. Wzięła się w garść i skupiła, by przeprowadzić chirurgiczną część autopsji, najpierw odsuwając się nieco, żeby policyjny fotograf wykonał zdjęcia, ujmując ciało pod różnymi kątami, tak by zaspokoić wygórowane wymagania inspektora Forresta. Wreszcie mogła znów działać, zaczynając od głowy. Był to punkt wyjścia dla wszystkich patologów, jako że obrażenia tej części ciała były często przyczyną śmierci. Pracowała spokojnie, mówiąc do dyktafonu, co widzi. W tym przypadku obrażenie głowy nie okazało się śmiertelne. Badała bardziej szczegółowo. Taka dokładność mogła być przydatna w czasie przesłuchania w śledztwie. Denat nie zginął wprawdzie od uderzenia w głowę, ale został ogłuszony. Przyczyną śmierci — palcami zbadała sinoczerwoną linię, dotknęła wybroczyn wokół wybałuszonych oczu — było bez wątpienia uduszenie. Szybkie i łatwe. Łatwo dostępne narzędzie zbrodni: tani, śmieszny krawat, zapętlony pod brodą, mocno zaciągnięty od tyłu. Wyraźne ślady za uszami świadczące 0 tym, że gdy ofiara osuwała się na ziemię, krawat podsuwał się do góry. Pęknięta kość gnykowa. Karys przeszła do klatki piersiowej 1 w końcu do brzucha. Jednak przez cały czas nie mogła powstrzymać się od zerkania na ranę pachwiny, stawiając sobie nieuniknione pytanie: jaki tak naprawdę był rozwój wypadków? Czekała ją niespodzianka. Naturalnie zakładała, że rana została zadana, gdy ofiara jeszcze żyła, lecz w czasie sekcji wszystko zaczęło wskazywać na to, że było inaczej. Pachwina została przecięta już po śmierci. Dowody były aż nazbyt jasne. Niepodważalne. Tkanki nie wykazały żadnej lub niewielką tylko reakcję na nacięcie, prawie nie było śladów krwawienia do komórek otaczających ranę, która z kolei nie nosiła nawet najmniejszych znamion choćby początkowej fazy zrastania. Im dłużej pracowała nad zwłokami, tym bardziej była przekonana, że czarnym jedwabiem połączono fragmenty martwej skóry. Morderca zabił ofiarę i dopiero wtedy usiłował przeprowadzić operację. Jakiż więc był cel zadania takiej
rany, jeśli nie chodziło o prawdziwy zabieg lub połączenie rozciętej tkanki? Przypomniała sobie jeden z wykładów z psychiatrii sądowej. Okaleczenie zwykłe wskazywało na zabójcę sadystę, czerpiącego radość i zadowolenie z cierpień ofiary, co z reguły wiązało się z perwersją seksualną. W tym jednak przypadku nic na to nie wskazywało. Zbadała ciało Colina Wilsona bardzo starannie. Nie 21 odkryła żadnych śladów przemocy na tle seksualnym, nie widać było odruchowej reakcji tkanek na ból powodowany okaleczeniem. Mężczyzna był już w tym czasie martwy. Taki akt nie sprawiłby przyjemności sadyście. Dlaczego więc zadano ranę? Ponad stołem sekcyjnym spojrzała na Davida Forresta, wiedząc, że ten zdoła wyczytać zdumienie z jej twarzy. — Może pan zapomnieć o izbach przyjęć — rzekła cicho, słysząc drżenie własnego głosu — i o lekarzach rodzinnych. Oni nie zszywają zwłok. — Słucham? — Przyglądający się sekcji funkcjonariusze zesztyw-nieli. — Wilson był martwy, gdy zadano mu tę ranę. Znam się na tym — dodała. — Otworzyłam w swym życiu dość świeżych blizn u ludzi, którzy zmarli na stołach operacyjnych, by odróżnić nacięcia wykonane przed i po śmierci. Jestem pewna tego, co mówię, inspektorze. David Forrest nie odrywał od niej wzroku, lecz nie potrafiła dodać nic więcej. Pochyliła się ponownie nad ciałem, by znaleźć jakiekolwiek wytłumaczenie. Ale odpowiedź nie pojawiła się nawet wtedy, gdy usunęła szwy i zbadała samą ranę. Sekcja tylko skumulowała pytania, bardziej zagmatwała sprawę. Co więcej, ujawniła, że morderca tylko płytko naciął skórę. Wykonał nieznaczne cięcie, śmieszną imitację pracy chirurga. Było w nim jednak coś dziwnego, coś, co mogło — aczkolwiek wcale nie musiało — być ważne dla dalszego śledztwa. Choć rana nie była głęboka, to przecięta została tętnica udowa. Gdyby ofiara nie była w tym czasie martwa, błyskawicznie wykrwawiłaby się na śmierć od tego jednego, pewnego cięcia. Nadal zdumiona, wytarła wnętrze otwartego brzucha gąbką i wycisnęła krew do zlewu. Nie było jej ani mniej, ani więcej niż zwykle, co podkreślało trafność wniosku o uduszeniu jako przyczynie śmierci. Wiedziała, że w niedalekiej przyszłości, gdy będzie składać zeznania przed sądem, jej opinia może zostać podważona. To jej jednak nie martwiło. Wiedziała, że ma rację. Niemniej jednak, wszelkie pytania nadal pozostały bez odpowiedzi. Zacisnęła usta i odeszła od stołu, by przyjrzeć się białej tablicy i jeszcze raz zastanowić się nad tym, co już wiedziała, a na co składały się własne spostrzeżenia i te dane, które przekazała jej policja. Na górze wielkimi, niezgrabnymi literami Paget wypisał imię i nazwisko, które 22 poznano po znalezieniu portfela sterczącego z kieszeni koszuli, jakby zabójcy zależało na bezzwłocznym zidentyfikowaniu ofiary. Detektyw sierżant Caroline Fielding przekazała Karys inne ważne szczegóły. Wilson najwyraźniej prowadził bardzo spokojne życie, pracował jako hydraulik, miał żonę i córeczkę. Mieszkał w szeregowym wiktoriańskim domu w Erdington, sześć i pół kilometra od szpitala. Fielding obrazowo opisała Karys wizytę u Wilsonów. Gdy tylko zapukała, drzwi zostały otwarte na oścież przez spłoszoną kobietę z dzieckiem na biodrze, która wyszeptała „Colin...", jeszcze nim zdołała zobaczyć, kto przed nią stoi. Zaraz dodała: „Wypadek samochodowy", nie dając Caroline dojść do słowa. Chwilę później patrzyła na nią, jakby nic nie rozumiejąc. Caroline Fielding została wysłana do żony Wilsona z ważną misją. Miała wyciągnąć z Laury Wilson jak najwięcej istotnych informacji, by dać policji punkt zaczepienia, od którego można by rozpocząć śledztwo. Laura Wilson po raz ostatni widziała męża w poniedziałek rano, gdy wybierał się do kogoś, by dobudować mu do sypialni łazienkę. Zmartwiła się, gdy nie wrócił na noc. Oczywiście, że się zmartwiła. Ale pomyślała, że coś go zatrzymało. Zadzwoniła do tamtego klienta. Okazało się, że Colin został wezwany do naprawienia jakiegoś przecieku i już nie wrócił. Ci od łazienki nie byli zadowoleni. Ale jako żona hydraulika Laura wiedziała, że przecieki potrafią dać się mocno we znaki i Colin nie mógł pozostawić klienta sam na sam z takim problemem. Musiało być jakieś racjonalne wytłumaczenie jego nieobecności. A później zasnęła na sofie w salonie. Kiedy się obudziła, męża nadal nie było. Historia opowiedziana przez żonę nie pomogła Karys. Odeszła od tablicy, by przyjrzeć się ponownie zwłokom. Westchnęła przeciągle, zdjęła rękawiczki i bez słowa opuściła prosektorium.
Forrest poszedł za nią do biura. — No i co? W jej oczach dojrzał zmęczenie i frustrację. — A o co pan pyta? — Karys, proszę... Zawsze czuł się niepewnie, zwracając się do niej po imieniu. Przez lata wspólnej pracy ani razu nie zachęciła go do nawiązania jakichkolwiek przyjacielskich relacji. Początkowo nie przeszkadzało mu to, później nauczył się szanować tę jej powściągliwość i fakt, że zdawała się potrzebować swoistej bariery, za którą mogła się ukryć. Ostatnio 23 jednak uznał, że jest to irytujące, a niekiedy wręcz niepotrzebnie przeszkadza w pracy. — Liczę na pomoc... — Czego pan ode mnie oczekuje? — Przeczesała palcami swe mizerne włosy. — Jestem tylko patologiem. Powiedziałam panu wszystko, co wiem o śmierci Colina Wilsona. Ktoś przywalił naszemu hydraulikowi w łeb. A kiedy był już nieprzytomny albo przynajmniej ogłuszony i otumaniony, bo nie był to szczególnie groźny uraz, został uduszony. — Ta-a-k? — Następnie z jakiegoś zupełnie nieznanego i niezrozumiałego powodu morderca lub ktokolwiek inny przeciął pachwinę Colina i zaszył ranę. Takie są fakty, inspektorze. Nieproszony, usiadł naprzeciw niej i wpatrzył się swoimi niebieskimi oczyma w jej oczy. Nadszedł czas, by wreszcie przełamać niektóre z dzielących ich barier. Współpracują, więc muszą pozbyć się tego niewygodnego dystansu. — Wiem, że takie są fakty — powiedział cierpliwie. — Ale ja chciałbym poznać pani domysły, Karys. Co pani przychodzi do głowy. Co pani o tym wszystkim sądzi, Karys... Zacisnęła usta słysząc po raz drugi, jak zwraca się do niej wręcz po imieniu. — Inspektorze Forrest — zaczęła bardzo oficjalnie —jestem patologiem. Zajmuję się materiałem dowodowym, jakiego mogą dostarczyć nam tkanki. Na tym polega moja praca. Niekiedy próbuję odgadnąć, co się zdarzyło, ale w tej sprawie mogę się straszliwie mylić i sprowadzić pana na manowce, bo naprawdę nic więcej nie wiem. W czasie sekcji starałam się zrekonstruować wydarzenia. Początkowo myślałam, że ma pan rację. — Uśmiechnęła się. — Nawet z tą teorią o upadku ze stołu operacyjnego. Nie zdołałam jednak stworzyć scenariusza, który pasowałby do wszystkich dowodów uzyskanych podczas autopsji. Po prostu nie zdołałam. To wszystko jest zbyt dziwne — zakończyła bezradnie. Forrest chrząknął. Nad iloma to już sprawami wspólnie pracowali? Nad szesnastoma? Siedemnastoma? A ona nadal nie potrafiła zwrócić się do niego po imieniu? Kiedyś nie zauważyłby tego i nie zależałoby mu. Ale teraz wszystko się zmieniło. Poczuł złość i wstał. 24 Starała się go ułagodzić. — Może mógłby się pan zwrócić do psychiatry sądowego? To ich praca polega na próbach zrozumienia chorych, wypaczonych umysłów. Już przy drzwiach Forrest odwrócił się. — A pani wierzy, że z tym właśnie mamy do czynienia? Z chorym, wypaczonym umysłem? Nawet nie wysiliła się, by odpowiedzieć. To chyba oczywiste. Forrest drążył dalej, usiłując coś z niej wyciągnąć. — Jakieś sugestie co do rodzaju użytej broni? Karys pokręciła głową. — Tak, jak mówiłam, mógł to być kij baseballowy, łom. Czymś takim denat dostał w głowę. A krawat sam pan widział. — Wiedziała, że nie była to odpowiedź na jego pytanie. — A...? — Nagle, co zrozumiałe, stał się bardzo delikatny. —A ta, hm... rana? Karys zdjęła okulary i potarła zmęczone oczy. — Facet był hydraulikiem — odparła. — Nóż do cięcia PCV jest bardzo ostry, nieprawdaż? Ale obraz, który pojawił się przed jej oczyma, nie miał nic wspólnego z zawodem Colina Wilsona, a kojarzył się raczej z osobą, która zszywa rany. — Albo był to skalpel — rzekła niemal szeptem. — Mógł użyć skalpela. Jak... Nagle poczuła, że nie zdoła powiedzieć nic więcej. Ta sprawa przyprawiła ją o mdłości. Jednak pomysł z „chirurgiem" został zasiany. SUM. UMBUKSU 30 listopada 1999
David Forrest całymi godzinami zastanawiał się nad morderstwem Colina Wilsona. I mimo że rozmyślał o tym w dzień i w nocy, po tygodniu nie był ani o krok bliższy rozwiązania zagadki. Cała ta sprawa była zdumiewająca: począwszy od, wydawałoby się, zupełnego braku 25 motywu zabójstwa, przez pośmiertne okaleczenie, bezsensowne zaszycie zwłok, aż po zapakowanie ofiary w worek na odpady medyczne i porzucenie na terenie szpitala. Wszystko wskazywało na to, iż morderstwo pozostanie niewyjaśnione. We wtorek nad ranem, nazajutrz po odkryciu ciała Colina Wilsona Forrest miał wyjątkowo męczący sen. Cały koszmar koncentrował się wokół zwłok Wilsona; unosiły się one w przestrzeni tuż przed jego oczyma, stanowiąc jedynie biały kształt zawieszony w czarnej próżni, z wyblakłą skórą naciągniętą na kości — na żebra, biodra, kolana, podudzia, wszystkie dokładnie oznaczone jak na lekcji anatomii. Jednak jego cała uwaga skupiała się na ranie w pachwinie, na czarnym nacięciu koszmarnie kontrastującym z bielą skóry, na linii ustawicznie zmieniającej kształt jak usta wypowiadające zdania. Na oczach przerażonego Forresta szrama wygięła się w szyderczy uśmiech. Inspektor obudził się spocony. W samą porę, by wstać do pracy. Przydzielono mu duży zespół dobrze wyszkolonych policjantów, na których czele stali detektywi sierżanci Rupert Shaw i Caroline Fiel-ding. Forrest lubił tę Fielding. Była pulchna i rzeczowa, miała męża gliniarza, ale przede wszystkim należała do osób, na których można polegać, a tę cechę Forrest cenił u współpracowników najbardziej. Ale detektyw sierżant Rupert Shaw... to było zupełnie co innego. Od chwili, gdy półtora roku temu Shaw wstąpił do lokalnej policji, Forrest nie ukrywał swojej niechęci. Młody, stanowczo zbyt inteligentny, przeskakiwał szybko szczeble kariery po uzyskaniu magisterium z biznesu i wychowania fizycznego. Jakim, u licha, sposobem te dwa fakultety miały z niego zrobić dobrego gliniarza? Fakt, że czarnowłosy, niebieskooki, mierzący 190 centymetrów Shaw mógł sprawić, iż oddałaby mu się każda dziewczyna, też mu bynajmniej w pracy nie pomagał. Jego rozliczne przymioty wywoływały niechęć u wielu mężczyzn i Forrest nie był tu wyjątkiem. Za każdym razem, gdy młody detektyw sierżant wyskakiwał ze swymi błyskotliwymi pomysłami, Forrest czuł wzbierającą falę goryczy. Shaw i Fielding mieli zbadać dwa różne aspekty sprawy. Shaw z grupą młodych policjantów został wysłany do szpitala, by porozmawiać z personelem, pacjentami, studentami i odwiedzającymi. Detektyw sierżant Fielding z kolei spędziła kilka ostatnich dni, przepytując rodzinę Wilsona, sąsiadów, znajomych, wszystkich, którzy mogliby 26 f mieć jakiekolwiek pojęcie, dlaczego facet został zamordowany. Jak dotąd żaden z obu tropów nie wniósł nic istotnego do sprawy. Brnąc powoli samochodem po zatłoczonej Bristol Road w stronę posterunku policji w Edgbaston, Forrest po raz kolejny analizował zgromadzone dotychczas zeznania. Nic z nich nie wynikało. Jak to zwykle bywa, pełne były nieistotnych dla śledztwa szczegółów. Po oddzieleniu ziaren od plew nie pozostawało nic ważnego, nic, co mogłoby mieć jakieś znaczenie dla sprawy. Zaparkował wóz na pierwszym wolnym miejscu przy drzwiach wejściowych. Shaw już czekał w jego gabinecie i natychmiast wręczył mu zeznania studentów medycyny. — Nie mają z tym morderstwem nic wspólnego poza tym, że znaleźli ciało. Mogę się o to założyć i postawić własne dobre imię. Oczy Forresta zwęziły się. — No cóż, ktoś w tym przeklętym szpitalu musi jednak coś wiedzieć. Plastykowe worki prawie na pewno pochodzą stamtąd, podobnie jak szwy. Ktoś przeciął też pachwinę Wilso-na. Zdaniem doktor Harper narzędziem mógł być skalpel. Więc idź i rozmawiaj dalej. — Z kim? Forrest przyglądał się młodemu detektywowi z wrogością. — Może z dyrektorem szpitala? Shaw wzruszył ramionami. — Skoro tak pan uważa... — Tak właśnie uważam. Wychodząc z pokoju, Shaw trzasnął drzwiami. Minęło kilka minut, zanim Forrest się uspokoił. Shaw nieodmiennie wywoływał w nim te same uczucia: złość, niechęć, zwątpienie w słuszność własnych racji.
Budził w nim niejasne podejrzenie, że ze swą błyskotliwą inteligencją poradziłby sobie lepiej z każdą sprawą. To dlatego nigdy nie pytał podwładnego o jego zdanie na temat sprawy. Nie pytał, co myśli, jaka jest jego opinia. Cholera. Shaw wywoływał w Forreście kompleks niższości. Dlaczego nie przydzielono mu Levena, Tideswella lub innego kompetentnego kolegi? Po kolejnych pięciu minutach zdołał zapomnieć o Shawie i skoncentrować się ponownie na osobie, która udusiła Wiłsona tylko po to, by przeprowadzić na nim imitowaną operację. Wyciągnął z szuflady kartkę papieru. U góry umieścił nagłówki dwóch kolumn: Kto? Dlaczego? 27 Jak zwykle zaczął od rodziny. Problem polegał na tym, że nie przychodziło mu do głowy żadne dlaczego. Według sierżant Fielding Wilson był szczęśliwy w małżeństwie, a jego żona, co funkcjonariuszka mocno podkreślała, nie miała najmniejszego zacięcia do flirtu. Forrest zapatrzył się w przestrzeń. Nie to, co jego własna żona, Maggie. Kiedy się żenił, wszyscy wiedzieli, jaka jest. Wszyscy, oprócz niego. Mając takie doświadczenie, może powinien pomówić z Laurą Wilson osobiście. A zatem kto jeszcze? Pracownik lub były pracownik szpitala? Tu jednak też miał problemy z wymyśleniem dlaczego. Czy mogło chodzić o urazę do instytucji raczej niż osobistą wrogość wobec Wilsona? Czy porzucenie zwłok na szpitalnym terenie miało zdyskredytować placówkę w oczach opinii społecznej? Dlaczego ktoś miałby tego chcieć? Forrest podrapał się w czubek głowy. Nie mógł wymyślić powodu, przynajmniej takiego, który godny byłby morderstwa. Poza tym przeciwko tej hipotezie przemawiał fakt, że szpital bardzo rygorystycznie sprawdzał swoich pracowników. Najmniejsza wzmianka o niezrównoważonym charakterze dyskwalifikowała kandydata. Forrest oparł brodę na otwartej dłoni i wpatrzył się w kartkę papieru. Kto jeszcze? Ktoś spoza szpitala? I znów pytanie: dlaczego? Czy też mogło chodzić o żal do lecznicy? Forrest skrzywił się. Mnóstwo ludzi mogło mieć pretensje do szpitala. Pogrążeni w żałobie krewni, wyrzuceni pracownicy, osoby, które w wyniku kontaktu ze służbą zdrowia uległy okaleczeniu, zostały inwalidami. Ta ostatnia myśl była trudna do przełknięcia. Ci ludzie mieli inne wyjścia, nie musieli uciekać się do morderstwa. Zaczął myśleć o innych możliwościach. Czy zabójca Wilsona kiedykolwiek widział operację, był świadkiem zakładania szwów i postanowił odtworzyć procedurę? Musiał kiedyś uczestniczyć w jakimś zabiegu, skoro wykazał się takimi umiejętnościami. Telewizja nie szczędziła widzom programów o szpitalach, ukazujących operacje z drastyczną dokładnością. Jednak w którymś momencie zabójca zdecydował się porzucić świat telewizyjnych dokumentów i przenieść się do rzeczywistości. Musiał się więc przygotować, zdobyć niezbędne narzędzia. Potrzebne mu przyrządy musiały przecież skądś pochodzić. To musi być ktoś powiązany ze szpitalem. 28 Forrest nie był jedyną osobą, której myśli wydawały się nieustannie krążyć wokół morderstwa Wilsona. Robota „chirurga" wywarła również wrażenie na Karys. Dzień po sekcji Colina Wilsona przyłapała się na tym, że patrzy bezmyślnie przez okno swego mieszkania, sparaliżowana niemiłymi wspomnieniami. Wspomnieniami, które, jak zdołała sama siebie przekonać, zostały pogrzebane tak głęboko, że nigdy nie powinny zostać wykopane. Odkrycie, że przesłania je tylko cieniutka warstewka piasku i że najsłabszy podmuch wiatru bezlitośnie odsłania nagie fakty, było szokiem. Po raz drugi w swoim życiu odczuła ciążącą potrzebę wyspowiadania się. Gdyby była katoliczką, mogłaby zrzucić ciężar winy na księdza i uzyskać rozgrzeszenie, a później, może permanentny spokój ducha. Nie należąc do kościoła katolickiego, nie miała księdza, do którego mogłaby się zwrócić. Oczywiście, powiedziała o wszystkim Tonyi wkrótce po tym, jak się poznały. Tonya słuchała uważnie, przekrzywiając głowę, po czym starała się ją pocieszyć: — To nie była twoja wina, Karys. Po prostu coś poszło nie tak. To był wypadek. Ale Tonya nie zrozumiała. Więc musiała powiedzieć jej więcej: że jej zdaniem to nie był żaden wypadek, że wszystko zostało zaplanowane. Bardzo sprytnie. A nią posłużono się w tej intrydze jak cynglem pistoletu, przez ten jej bezmyślny żart, nonszalancką uwagę. Znów.
Patrzyła, jak na twarzy Tonyi pojawia się wyraz oszołomienia, niedowierzania, a wreszcie odrazy. — Daj spokój, Karys. Po prostu zostaw to — przerwała jej szorstko. — To się stało wiele lat temu. Wyrzuć to ze swej świadomości. Zacznij żyć, zajmij się swoją karierą. Co się stało, to się nie odstanie. Uczynione zło zostało zapomniane. Założę się, że nikt już o tym nawet nie myśli. Jak Tonya mogła się tak mylić? Ta myśl nawiedzała ją kiedyś często. Od sekcji Colina Wilsona towarzyszyła jej stale. Dopiero po kilku dniach, gdy była sama w kostnicy, Karys poczuła się gotowa przeanalizować własne odczucia. Dlaczego morderstwo Colina Wilsona wywołało tak nieprzyjemne wspomnienia? Jego sekcja nie była pierwszą autopsją, jaką przeprowadzała na ofierze morderstwa. Wykonała ich wiele. Zbyt wiele. Za każdą kryła się mniej lub bar- 29 dziej skomplikowana tragedia, ale żadna nie obudziła uśpionych wspomnień. Co takiego było w morderstwie Colina Wilsona, że ożywiło drzemiące demony? Czy to przez ten tandetny, reprezentujący prymitywny humor krawat? Czy może przez kulawe teorie wiążące zabójstwo z funkcjonowaniem szpitala? A może przez sposób pozbycia się zwłok, najwyraźniej specjalnie opakowanych w worek, żółty i jaskrawy jak tandetna dziecięca zabawka, mający zagwarantować, że ciało zostanie szybko odnalezione? Przez to beztroskie porzucenie zwłok na terenie szpitala, w miejscu tak dobrze wszystkim znanym, że nie sposób było je przegapić? Zabójca nie starał się ukryć zbrodni. Ale prawdziwy chirurg, rzecz jasna — Karys z roztargnieniem ssała kostkę czekolady — prawdziwy chirurg nie musiałby ukrywać swoich błędów. Mógł je potraktować poniekąd tak, jak zrobił to ten pseudo- chirurg, wystawiając je na światło dzienne. Karys objęła się ramionami i starała się myśleć o czymś innym. Jej umysł jednak się nie poddawał. Utknął. Z uporem porównywał przeszłość z teraźniejszością. Ostatecznie Karys pozwoliła mu błądzić. Może więc jej niepokój wywoływał inny aspekt morderstwa, może właśnie ta fałszywa operacja? Czy raczej rana pachwiny. lb było zwykłe nacięcie, w swej pracy widziała takich setki, wykonanych po tej samej stronie, posiadających identyczny kształt. To nie było jednak to. Rozważając po kolei każdy z tych punktów, Karys uświadomiła sobie nagle zupełnie jasno, co tak naprawdę ją gnębiło. Tylko po części była to bezcelowość uprowadzenia Wilsona, jego morderstwa i okaleczenia, a także bezmyślność prostackiego aktu pozbawienia życia. Chodziło o coś więcej. Choć w rozmowie z Forrestem zarzekała się, że nie ma pojęcia, co siedziało w głowie mordercy, to wykonanie sekcji bez częściowego zrozumienia metod działania i natury przestępcy nie było tak naprawdę możliwe: siniaki wskazywały na skłonność do agresji, powierzchniowe nacięcie sugerowało brak celu działania. Chociaż wcale tego szczególnie nie pragnęła, wiedziała już co nieco o „chirurgu". Krawat i worek na odpady medyczne stanowiły przejawy makabrycznego poczucia humoru. Wiedziała, że zabójca się śmiał, gdy mordował. Śmiał się, gdy ciął. Śmiał się, gdy wkładał ciało do worków i je sklejał. A ostateczny, 30 dziej skomplikowana tragedia, ale żadna nie obudziła uśpionych wspomnień. Co takiego było w morderstwie Colina Wilsona, że ożywiło drzemiące demony? Czy to przez ten tandetny, reprezentujący prymitywny humor krawat? Czy może przez kulawe teorie wiążące zabójstwo z funkcjonowaniem szpitala? A może przez sposób pozbycia się zwłok, najwyraźniej specjalnie opakowanych w worek, żółty i jaskrawy jak tandetna dziecięca zabawka, mający zagwarantować, że ciało zostanie szybko odnalezione? Przez to beztroskie porzucenie zwłok na terenie szpitala, w miejscu tak dobrze wszystkim znanym, że nie sposób było je przegapić? Zabójca nie starał się ukryć zbrodni. Ale prawdziwy chirurg, rzecz jasna — Karys z roztargnieniem ssała kostkę czekolady — prawdziwy chirurg nie musiałby ukrywać swoich błędów. Mógł je potraktować poniekąd tak, jak zrobił to ten pseudo- chirurg, wystawiając je na światło dzienne. Karys objęła się ramionami i starała się myśleć o czymś innym. Jej umysł jednak się nie poddawał. Utknął. Z uporem porównywał przeszłość z teraźniejszością. Ostatecznie Karys pozwoliła mu błądzić.
Może więc jej niepokój wywoływał inny aspekt morderstwa, może właśnie ta fałszywa operacja? Czy raczej rana pachwiny. To było zwykłe nacięcie, w swej pracy widziała takich setki, wykonanych po tej samej stronie, posiadających identyczny kształt. To nie było jednak to. Rozważając po kolei każdy z tych punktów, Karys uświadomiła sobie nagle zupełnie jasno, co tak naprawdę ją gnębiło. Tylko po części była to bezcelowość uprowadzenia Wilsona, jego morderstwa i okaleczenia, a także bezmyślność prostackiego aktu pozbawienia życia. Chodziło o coś więcej. Choć w rozmowie z Forrestem zarzekała się, że nie ma pojęcia, co siedziało w głowie mordercy, to wykonanie sekcji bez częściowego zrozumienia metod działania i natury przestępcy nie było tak naprawdę możliwe: siniaki wskazywały na skłonność do agresji, powierzchniowe nacięcie sugerowało brak celu działania. Chociaż wcale tego szczególnie nie pragnęła, wiedziała już co nieco o „chirurgu". Krawat i worek na odpady medyczne stanowiły przejawy makabrycznego poczucia humoru. Wiedziała, że zabójca się śmiał, gdy mordował. Śmiał się, gdy ciął. Śmiał się, gdy wkładał ciało do worków i je sklejał. A ostateczny, 30 najgłośniejszy wybuch śmiechu towarzyszył spychaniu zwłok w dół, na szpitalne składowisko odpadów. Dla niego cały ten incydent, całe śledztwo i wszystkie reperkusje były śmieszne. Takie było sedno sprawy. Do diabła. Czy śmiał się także teraz? — Cholera. — Spojrzała na trzymane w dłoni opakowanie ze srebrnej folii. Zgniecione. Puste. Zjadła już całą tabliczkę czekolady, mimo iż obiecała Tonyi, że ograniczy się do jednej dziennie, dla zdrowia i sylwetki. Było to postanowienie, które naprawdę zamierzała zrealizować. A wciąż było wcześnie. Zostało wiele godzin do końca dnia. Zaś szuflada biurka pełna była czekolady. Musi przestać myśleć w ten sposób. Detektyw sierżant Rupert Shaw wbiegł do szpitala, przeskakując po dwa stopnie naraz. Jak on nie cierpiał takich instytucji! Zapach środka dezynfekcyjnego, lekarze, pielęgniarki, kliniczna biel tylko częściowo ubarwiona dzięki żałosnym staraniom zarządu powierniczego, by zmienić to miejsce w luksusowy hotel — pewnie kosztem właściwego funkcjonowania szpitala, pomyślał cynicznie. Tuż za drzwiami zatrzymała go mocno umalowana blondynka, siedząca za białym biurkiem i powtarzająca: „W czym mogę pomóc?", całkiem jak mówiąca lalka Barbie. Ze złośliwą przyjemnością błysnął legitymacją, patrząc, jak jej niebieskie oczy robią się okrągłe z wrażenia. Pochyliła się do przodu i, ściszając głos, spytała: — Czy chodzi o to morderstwo? Shaw skinął głową z powagą. Dziewczyna była zaciekawiona. Jasne. Zaciekawiona, ale nie przestraszona. Chciała rozmawiać. On nie chciał. Przynajmniej nie z nią. Szorstko poprosił o wskazanie mu drogi do biura dyrektora szpitala. W swej gorliwości już prawie wstała, mówiąc: — Wezwę kogoś, by wskazał panu drogę. Shaw oparł się o jej biurko i czekając, aż wykona telefon, delektował się poczuciem poetyckiej sprawiedliwości. Jego babcia przyjechała tutaj, do Szpitala Królewskiego, sześć miesięcy temu, by „przebadać się", jak powiedział jej doktor. Shaw skrzywił się. Był policjantem, nie lekarzem. Nie wiedział absolutnie nic o chorobach i dolegliwościach, ale już wtedy mógł im wszystkim powie- 31 dzieć, że babcia umrze, choćby nie wiadomo co jej mieli zrobić. Już wtedy wyglądała jak trup. „Zapewnijcie jej wygodę. Nie pozwólcie jej cierpieć", chciał wtedy powiedzieć do tej blondynki, siedzącej za tym samym kontuarem recepcji. Ale nie miał wtedy przy sobie legitymacji. Został potraktowany lekceważąco: jeszcze jeden natrętny, zdenerwowany krewny. Teraz zaciskał usta, gdy przypominał sobie targające nim wówczas emocje, wszystko to, co powinien był powiedzieć, nie tylko pomyśleć. Lekarze tłoczyli się wokół babci, szepcząc o niezwykłym przypadku, o nowych metodach leczenia, a w nim poczęła narastać nieufność, czuł, że liczy się dla nich tylko uznanie zyskane dzięki trafnym spostrzeżeniom i artykułom w fachowych czasopismach. Żaden nie wykazał się nawet odrobiną człowieczeństwa. A w
szczególności ten napuszony chirurg. Ten, który stale nosił granatowy garnitur i krzykliwe krawaty i który traktował babcię tak protekcjonalnie, siadając na jej łóżku i wprawiając w zażenowanie. Przemawiał do niej, jakby była dwuletnim dzieckiem; trzymając za rękę, udawał starego przyjaciela. Starsza pani, starając się zachować godność, patrzyła prosto przed siebie, dumnie czekając, aż wstanie z jej łóżka. Później rozmawiali, staruszka i jej wnuczek, jej powykręcana jak szpon dłoń poklepywała jego rękę, jakby to on był w terminalnym stadium jakiejś choroby. Shaw mimowolnie uśmiechnął się. Śmieszne wyrażenie, zawsze tak o tym myślał, terminalne stadium. Kojarzyło mu się z terminalem autobusowym. Właściwie całkiem słusznie. Okazało się bowiem, że dla babci był to już końcowy przystanek na linii życia. Ktoś zbliżał się w jego kierunku. Szary garnitur. Czerwony krawat. Gęste, brązowe włosy i szeroki, wilczy uśmiech. Wilk wyciągnął łapę. — Detektyw sierżant Shaw? — Mocny, pewny uścisk dłoni. — Nazywam się Jonathan Deanfiełd, jestem dyrektorem Szpitala Królewskiego. Przepraszam, miałem zebranie. — Machnął ręką w stronę korytarza. — Porozmawiamy w moim biurze? Tędy, proszę. Czując się, jakby usuwano go z publicznego widoku, Shaw poszedł za nim korytarzem wyłożonym jasnoszarym linoleum, skręcając obok spiralnych schodów i przechodząc przez podwójne drzwi. Deanfiełd niewiele mówił, dopóki drzwi nie zamknęły się za nimi i nie znaleźli się w wielkim, jasnym pokoju, w którym stało mnóstwo wysokich roślin doniczkowych, kilka zielonych foteli i niski stolik do 32 kawy. Shaw usiadł naprzeciw wysokiego, łukowatego okna, wychodzącego na Akademię Medyczną. Turkusowe zasłony stanowiły dopełnienie luksusowo urządzonego, barwnego pokoju. Jego atmosfera była całkowicie odmienna od atmosfery rojnego szpitala na zewnątrz. Deanfield usiadł naprzeciw, założył nogę na nogę i zmarszczył brwi. — Nie wiem, jak, na Boga, możemy panu pomóc. Jestem całkowicie przekonany, że to nieszczęsne morderstwo nie ma absolutnie nic wspólnego z naszym szpitalem. Kiedy Shaw nie skomentował, dodał szybko: — Myślę, że to czysty przypadek, iż ciało tego człowieka zostało porzucone tutaj, na terenie naszej placówki. Shaw mógłby w odpowiedzi zacytować niepodważalne fakty: istnienie rany, szwów, worków na odpady medyczne, ale nawet nie usiłował. Posiadał upoważnienie, dzięki któremu mógł spędzić w biurze Dean-fielda tyle czasu, ile tylko zechce, przekopując się przez kartoteki personelu i zadając pytania. Deanfield, jeśli nawet się sprzeciwi, nie będzie miał wyboru. Shaw uśmiechnął się. — Czego państwo szukacie? Shaw zdecydował się na szczerość. — Właściwie sami nie wiemy. W tej chwili idziemy tropem zakładającym, że zabójca pracował kiedyś w szpitalu. Deanfield odpowiedział mdłym uśmieszkiem. — To niedorzeczne. To znaczy... Shaw czytał w jego myślach. „Niepotrzebny rozgłos", to mu chodziło po głowie. Czuł, że powinien zjednać sobie pana dyrektora. — Mamy powody tak przypuszczać. Sprawdzenie tego nie powinno długo potrwać. — Posłał mu krótki przyjacielski uśmiech. — Nie ma pan pojęcia, w jak wiele ślepych uliczek zmuszeni jesteśmy za-brnąć, prowadząc śledztwo. Deanfield wyglądał na uspokojonego. — Jestem pewien, że ma pan rację, z pewnością wkrótce się okaże, iż morderstwo Wilsona nie miało ze szpitalem nic wspólnego. Shaw wskazał głową boczne drzwi. — Czy pozwoli pan, że tam trochę popracuję? Deanfiełd przytaknął. — Właśnie tam trzymamy kartoteki byłych pracowników, tych, którzy odeszli ponad pięć lat temu. Od tamtej pory wszystkie dane przechowujemy na dysku. Ruszył za Shawem do małego pomieszczenia, do którego wciśnięto szafy na akta, biurko i stolik z komputerem, który od razu włączył. — Czy przynieść panu kawy? Shaw usadowił się przed pustym ekranem. Przyjdzie mu tu spędzić sporo czasu. 1 grudnia 1999 Dopiero następnego dnia Forrest znalazł chwilę, by skoncentrować się na pomyśle, który od kilku godzin krążył mu po głowie. Zabrał kanapki i kawę do głównego biura, połączonego z HOLMESem, czyli główną bazą danych Ministerstwa Spraw
Wewnętrznych, zawierającą informacje o najpoważniejszych przestępstwach. Możliwe, że „chirurg" działał już wcześniej. W tym morderstwie było coś, co świadczyło o pewnej praktyce. Nie chciałby poniewczasie odkryć, że Wilson był ósmą ofiarą jakiegoś sfiksowanego seryjnego zabójcy, który krążył po kraju, masakrując ludzi. To oznaczałoby złą prasę, opóźniłoby koleżeńską współpracę między wydziałami policji z różnych miast i pozbawiło możliwości poznania pewnych użytecznych faktów. Zresztą takiego sprawdzenia można było dokonać bardzo łatwo i szybko. Wystarczyło przejrzeć listę najpoważniejszych przestępstw na przestrzeni, powiedzmy, ostatnich dwóch lat. Zacznie od stycznia 1997 roku. Wgryzając się w kanapkę złożoną z dwóch kromek ciemnego chleba i kawałka najostrzejszego cheddara, jaki znalazł w przydomowych delikatesach, zapatrzył się w ekran komputera. Pierwszy fakt, jaki odkrył, zaskoczył go. Okazało się, że liczba morderstw wcale nie była tak duża, jak się spodziewał. Średnia wynosiła 53 rocznie. Dokładniej sprawdził poprzedni rok. Czterdzieści siedem spraw rozwiązano szybko, w ciągu jednego lub dwóch dni. Sprawcami były oczywiście osoby od początku najbardziej podejrzane. Całkiem odwrotnie niż w ulubionym schemacie autorów kryminałów, gdzie sprawcą najczęściej było jakieś pozorne niewiniątko, na przykład mała pokojówka, serwująca kanapki w pierwszym rozdziale powieści. Forrest uśmiechnął się szeroko, żując cały czas kanapkę. Na Boga, zabójcy byli przecież tak cholernie przewidywalni! Fałszywe alibi: „Byłem w pubie z kilkoma kumplami, nie pamiętam ich nazwisk". Albo: „Mój mąż 34 t wyszedł. Nie powiedział dokąd ani z kim". To wszystko było takie naiwne. Która żona by o to nie zapytała poza tą, która już znała odpowiedź? Ech, zabójcy... Wszyscy oni byli przekonani, że pierwsi wpadli na tak idealny pomysł, nie zdając sobie sprawy, że policja już to przerabiała. Forrest prawie ziewnął. Byli tak mało wyrafinowani. O „chirurgu" jednak nie można było tego powiedzieć. Żadne z przestępstw, które przeglądał, nie nosiło znamion podobieństwa do roboty „chirurga". To prawda, że osiem ofiar ogłuszono tępym narzędziem, ale w sześciu z tych przypadków chodziło o pobicia przez gangi, zwykłe okładanie pałkami i walki o zaspokojenie dwóch życiowych potrzeb: głodu kobiety i prochów. Oczywiście nigdy nie było żadnych świadków. Tak jak przy morderstwie Wilsona. Na tym jednak podobieństwa się kończyły. Forrest był pewien, że zabójstwa Wilsona nie widział nikt, kto teraz bałby się zeznawać. Ta zbrodnia nie przypominała egzekucji dokonywanych przez gangi. Dwa inne przypadki zabójstw przy użyciu tępych narzędzi były równie prymitywne i nie nastąpiło po nich uduszenie czy to rękoma, czy krawatem. Forrest powrócił do ekranu komputera. W mijającym roku odnotowano wprawdzie kilka przypadków uduszeń. Prawie wyłącznie dotyczyły małżeństw. Mężowie dusili żony, raz żona udusiła męża. Krawatem. Ale małżonka Wilsona nie była nawet podejrzana. Tak samo zbadał poprzednie dwa lata. Odsunął się od ekranu. Nie znalazł śladu obecności „chirurga" w galerii zabójców. Żadne z poprzednich morderstw nie nosiło najdrobniejszych znamion „chirurgicznego" okaleczenia. Nigdzie nie odnotowano skalpela jako narzędzia zbrodni, nie było też najmniejszej wzmianki o zaszyciu rany. Brakowało także innych cech charakterystycznych przestępstwa: worka na odpady medyczne, porzucenia ciała na terenie szpitala — nie zdarzyło się to nigdzie, w całym Zjednoczonym Królestwie. Interesujące. Forrest wyłączył komputer. Teraz już wiedział, że Colin Wilson, hydraulik, był pierwszą ofiarą „chirurga". Martwił go fakt, że prawdopodobnie nie ostatnią. Pół godziny później zameldował się u swego szefa, nadinspektora Far-leya Watermana, stając przed nim jak zwykle z poczuciem własnego braku kompetencji. Waterman był perfekcjonistą, człowiekiem bardzo 35 wymagającym. Miał imponującą posturę: metr dziewięćdziesiąt wzrostu, przenikliwie patrzące niebieskie oczy, bujną czuprynę stalowosza-rych włosów i szorstki, wojskowy sposób bycia. Forrest umyślnie stanął na baczność i milcząc, przyglądał się zwierzchnikowi powoli czytającemu jego wstępne wnioski. Gdy Waterman w końcu podniósł wzrok, Forrest odczuł całą siłę jego spojrzenia.
— Ma pan tu mały pasztet, co, Forrest? — rzekł dosadnie. Forrest poruszył zdrętwiałymi nogami. — Tak jest, sir. Dałby wiele za to, by móc usiąść. Ten człowiek był sadystą, trzymając go tyle czasu na baczność. Waterman patrzył prosto przed siebie. — Nie widzę tu motywu. — To prawda, sir. —- W każdym razie żadnego typowego motywu. Żadnej kradzieży? — Spojrzał na Forresta, szukając potwierdzenia. Forrest potwierdził. — Żadnej, sir. Jego portfel znajdował się w kieszeni koszuli wraz ze wszystkimi kartami kredytowymi i dziesięcioma funtami w gotówce. — Żadnych śladów napaści seksualnej? — Żadnych, sir. — I, jak rozumiem, żona ofiary nie miała romansu? — Wygląda na bardzo mu oddaną. Mają kilkumiesięczne dziecko. Zbadaliśmy jego życie osobiste i zawodowe. — Milczał chwilę. — Wnioskując z tego, czego udało nam się dowiedzieć, został zaatakowany przez kogoś nieznajomego. To stwierdzenie spotkało się z ostrym spojrzeniem spod krzaczastych brwi i Forrest poczuł, jak się rumieni. Wiedział jednak, że nie działa jak naiwniak. Detektyw sierżant Fielding opisała życie rodzinne Colina Wilsona jako spokojne i harmonijne. Z pewnością nie uznała pani Wilson za famme fatale odpowiedzialną za zabójstwo męża — niczego takiego nawet nie zasugerowała. Co do życia zawodowego, Co-lin Wilson pracował sam, nie miał żadnych zawistnych kolegów. Nie było również skarg od klientów, przynajmniej oni na takowe nie natrafili. Waterman skrzyżował ramiona na piersi, ciągle patrząc prosto przed siebie. — Tak więc pozostał nam najgorszy z możliwych motywów. Ktoś go zabił, bo lubi zabijać. — Na to by wyglądało — przyznał Forrest ostrożnie. 36 — A jakie jest zdanie patologa na temat rany pachwiny? — Pani doktor była zaintrygowana, sir. — Czy według niej nacięcie mogło powstać na skutek wypadku? — Owszem. Waterman przeniósł spojrzenie, by patrzeć Forrestowi w oczy. — A szwy? — To samo, sir. Była zaintrygowana. — A zatem... — Waterman pogłaskał się po brodzie. — ...nie ma motywu, a pani patolog jest zaintrygowana. — Tak jest, sir. Waterman milczał przez chwilę. Gdy znowu przemówił, w jego głosie dało się wyczuć lekkie zażenowanie: — Forrest, zgłosił się do mnie ktoś, kto twierdzi, że może nam pomóc. — Tak, sir? — Forrest nie krył zainteresowania. — Usłyszałem o tym człowieku na jednej z tych... — Waterman chrząknął. — ...policyjnych konferencji. Wyciągnął wizytówkę z górnej kieszeni marynarki i rzucił na biurko. Forrest podniósł ją. Na białej kartce tłustym, czarnym drukiem napisane było: Dr Barney Lewisham. Psychiatra Sądowy. Pod spodem widniał numer telefonu komórkowego. Żadnego adresu. Żadnego numeru kierunkowego stacjonarnego telefonu, który pozwoliłby umieścić mężczyznę w jakimś konkretnym miejscu w kraju. Ten brak bliższych danych sprawiał, że psychiatra wydawał się dziwnie nierealny, pozbawiony cielesnej powłoki, co z kolei z góry stawiało Forresta na gorszej pozycji. — Nigdy nie korzystaliśmy z usług psychiatry — zauważył. Waterman podniósł rękę. — Chyba się pan ze mną zgodzi, Forrest — rzekł swym ostrym głosem — że to jest dość szczególna, jeśli nie całkiem wyjątkowa sprawa. — Ponownie chrząknął. — A do tego niebezpieczna. Nie chcę nie rozwiązanych spraw zabójstw w moim wydziale. — Pochylił się nad biurkiem. — Morderca może uderzyć ponownie. Wstał, a Forrest zdusił w sobie pokusę zasalutowania. Waterman podszedł do drzwi i otworzył je. Ich oczy spotkały się na moment, po czym Waterman jak zwykle utkwił wzrok ponad ramieniem Forresta. — Zdaje się, że ta sprawa zrobiła wrażenie na innych wydziałach. A ten człowiek to doktor — dodał niepotrzebnie i zamknął drzwi. 37 Forrest ponownie spojrzał na wizytówkę. Słyszał o wielu przypadkach, w których psychiatrzy sądowi pomogli znaleźć rozwiązanie. Lecz w policyjnych czasopismach
czytał też o sprawach, w których psychiatrzy hamowali śledztwo — a nawet kierowali je w niewłaściwą stronę. O sprawach, które zostały odrzucone przez sądy właśnie z powodu opinii wydanych przez psychiatrów. Zastanawiał się, z którą kategorią należało utożsamiać doktora Barneya Lewishama. Był tylko jeden sposób, by się tego dowiedzieć. Gdy tylko znalazł się w swoim pokoju, wybrał numer komórki. Le-wisham odpowiedział po pierwszym sygnale, jakby w napięciu czekał na telefon. Zastanawiając się ciągle, w którym miejscu w kraju doktor akurat przebywa, Forrest przedstawił się i w skrócie powiedział, o co chodzi. Lewisham słuchał, nie przerywając. — To bardzo interesująca sprawa — rzekł, gdy inspektor skończył. — Dlatego się zgłosiłem. Słyszałem coś o niej w radio. Oczywiście tylko kilka suchych faktów, ale domyślam się, że jest tego więcej. Dużo więcej. Ha. — Tu zaśmiał się skrzekliwie. — Po pierwsze słyszałem, że ciało porzucono na terenie szpitala. No i czy nie było wzmianki o żółtym plastykowym worku? Czy nie był to przypadkiem worek na odpady medyczne? — zapytał przebiegle. — Owszem. — Rozumiem. — Lewisham zamilkł na chwilę. — Nawet ja nie domyśliłem się tego wszystkiego. Czego właściwie oczekuje pan ode mnie? — Chciałbym, aby pan z nami współpracował. — Forrest wiedział, że w jego głosie zabrzmiała pokora. — Żeby wskazał nam pan właściwy kierunek, byśmy nie stracili za wiele czasu. — Oczywiście. Forrest usiłował stworzyć sobie w myślach obraz tego człowieka. Lewisham mówił jak inteligentny ekscentryk. Wydawał się człowiekiem energicznym, lubiącym dominować. Każde jego słowo było dokładnie wyważone, stanowcze, a jednocześnie ostrożne. Do głowy Forre-sta zakradła się myśl, że psychiatra rozmawia prawie tak, jak gdyby podejrzewał, że sam jest poddawany psychoanalizie. Policjant czuł, że coraz bardziej traci rezon. Nie miał doświadczenia w postępowaniu z psychiatrami sądowymi. Na nim i na wielu jego kolegach już sam tytuł wywierał duże wrażenie. Obawiając się tego, jak odbierze go dok- 38 4 tor, Forrest przyłapał się na tym, że sam starannie waży słowa, odpowiadając na pytania Lewishama. — Hmm... znaleźliśmy tego... hm... — Denata? Było to suche, pozbawione emocji stwierdzenie. — Denata... w dole między Akademią Medyczną a.... Poczuł ulgę, gdy Lewisham mu przerwał: — A kim on właściwie był? — Hydraulikiem. — Nawet podając ten prosty fakt, Forrest w myślach skrytykował swój dobór słów, jak gdyby określenie, że Colin Wil-son był zwykłym hydraulikiem, umniejszało wartość mężczyzny, zamykało go w jednej kategorii bez wnikania w to, jaką osobą tak naprawdę był. — Miał rodzinę, młodą... Lewisham przerwał mu ponownie. —A wyniki sekcji? Opisując rany odniesione przez Wilsona, Forrest nadal odczuwał ten sam dyskomfort. — Zadano mu ranę ciętą, zaszyto, opakowano jak prezent. Czy temu Lewishamowi nie przyjdzie czasem do głowy, że znajdu-. je sadystyczną przyjemność w opowiadaniu o cierpieniach ofiary? — Otrzymał cios w tył głowy, który go ogłuszył, później został uduszony i poddany fałszywej operacji pachwiny. Tak jak się spodziewał, Lewisham wydał przeciągłe: — Aha — i skoncentrował się na ranie pachwiny. — Zdaniem patologa została wykonana bardzo ostrym narzędziem, nożem do cięcia PCV lub skalpelem. Zadano ją i zaszyto już po śmierci. Kolejne: —Aha? Ku swojemu zdumieniu Forrest usłyszał w tym pełen animuszu entuzjazm. Chyba powinien się jeszcze sporo nauczyć o tym, co absorbuje psychiatrów sądowych. — Zaszyto, mówi pan? — Jedwabiem. — Przez własną nieśmiałość Forrest nie mógł znaleźć odpowiednich słów. — Takim, jakiego używa się na sali operacyjnej. Ale szew był niestaranny. — Naprawdę? Forrest miał wrażenie, że psychiatra uśmiechał się, gdy wypowiadał następne zdanie.
39 — I twierdzi pan, że szwy były... — Pauza. — ...niestaranne? Forrest zmarszczył czoło. — Tak. Lewisham milczał. Forrest powściągnął chęć, by spytać go, czy nadal jest na linii, czy też może telefon stracił zasięg, ale usłyszał, jak mężczyzna ciężko oddycha. Gdyby Lewisham nie był psychiatrą, For-resta mogłaby zastanowić jego reakcja na morderstwo. Czy to było normalne, tak się podniecać szczegółami? Czy też była to normalna, zdrowa, zawodowa ciekawość? Forrest wzruszył ramionami. Wiadomo przecież, że psychiatrzy to... dziwni ludzie. — Tak... — w końcu Lewisham przemówił ponownie. — Musimy się dowiedzieć, co popchnęło tamtego do popełnienia zbrodni. — Uważa pan, że to mężczyzna? Głos Lewishama zabrzmiał stanowczo i dokładnie. — Statystycznie rzecz biorąc, jest to bardziej prawdopodobne. Nawet w dzisiejszych czasach kobiety rzadziej popełniają takie zbrodnie. — Chichotał przez chwilę jak ktoś niespełna rozumu, po czym rzekł: — Pomimo rosnącej agresji u płci słabszej. Forrest nie skomentował. Cóż mógł powiedzieć? — No i mamy pytania, prawda? Bardzo interesujące pytania. Takie jak, na przykład, po co przeprowadzać niepotrzebną operację? Z tego, co pan mówił, raczej nie dla tortur lub zaspokojenia sadystycznych skłonności. Powiedział pan, że ofiara nie żyła, gdy zrobiono nacięcie? — Lewisham nawet nie czekał na potwierdzenie, lecz w podnieceniu paplał dalej: — Po co tracił czas na zaszywanie? Ryzykował przecież, że zostanie odkryty. A na martwym ciele żadna rana i tak się nie zagoi, inspektorze Forrest. — Entuzjazm w głosie doktora sprawiał, że mówił bardzo szybko: — Ta sprawa pachnie jakąś głęboką obsesją związaną z pracą na bloku operacyjnym. Dokładniej, obsesją na punkcie chirurgicznych umiejętności. Muszę powiedzieć, inspektorze, że jestem niezmiernie zainteresowany osobą mordercy Colina Wilsona. Myślę, że uda nam się stworzyć fascynujący profil psychologiczny. Poza tym uważam, że on znów zabije. Chyba zdaje pan sobie sprawę, że ma wszystkie cechy seryjnego mordercy. — Nie zabijał wcześniej, proszę pana. Sprawdziłem to. — Myślę jednak, że uderzy ponownie. I dlatego nie mogę odmówić udziału w tej sprawie. Jestem to winien panu i przyszłym ofiarom — rzekł majestatycznie. 40 i Po raz pierwszy Forrest poczuł się zaniepokojony. Czy to rozsądne dzwonić do psychiatry o tak bezgranicznie rozwiniętej manii wielkości? Czy nie okaże się to czasem słabym punktem w sprawie? Mówiąc bez ogródek, czy Lewisham miał aby na pewno po kolei w głowie? Po dłuższej chwili Lewisham odezwał się ponownie. Forrest usłyszał, jak coś kartkuje. Skoroszyt? — Chciałbym wygłosić kilka uwag do całego pańskiego zespołu — rzekł w końcu Lewisham. — Do wszystkich. Może jutro? Rano? O dziesiątej? — Dziękuję... — Forrest nie był całkiem pewny, jak się do niego zwracać. Doktorze? Proszę pana? A może panie Barneyu, z uwagi na ogólnie panującą modę na poufałość? W końcu zdecydował się i z niechęcią mruknął: — ...doktorze. Następnie usłyszał, że Lewisham się rozłączył, i dopiero wtedy sam odłożył słuchawkę. Po tej rozmowie Forrest siedział jeszcze przez chwilę, obserwując z okna na czwartym piętrze zimny, późnojesienny dzień. Posterunek policji znajdował się niecały kilometr od akademii i kliniki; ze swego biura Forrest widział miasteczko studenckie wzniesione na niewielkim wzgórzu. Podszedł do okna. Mimo zapadającego zmierzchu mógł dostrzec kanciasty, szary zarys budynków szpitala i dumnie sterczącego Wielkiego Joe, wieżę zegarową. Słyszał też szpitalne odgłosy: sygnał karetki, która wyjąc w oddali, torowała sobie drogę w stronę oddziału położniczego. Rodziło się nowe życie, tak jak kilka miesięcy temu urodziła się córeczka Colina i Laury Wilsonów. Forrest poczuł przypływ gwałtownego gniewu. Szpitale z natury swej były bezbronne, nietrudno do nich wejść, przebywali w nich ludzie, których zawsze łatwo skrzywdzić: słabi, chorzy, zmęczeni i cierpiący. Powinny być najbezpieczniejsze na świecie, ale nie były. O zgrozo, zawsze pozostawały otwarte, pełne ludzi wpadających i wypadających z budynków i licznych niestrzeżonych wejść — kto by nad tym wszystkim zapanował? W ciągu
jednego dnia to miejsce odwiedzały setki osób. Niewiele z nich można było zidentyfikować. To był logistyczny koszmar. Szczególnie teraz, z mordercą swobodnie grasującym na terenie szpitala. Zabójcą, który niczym nie różnił się od innych, prawdopodobnie wyglądał i zachowywał się jak reszta krążących po szpitalu ludzi. Zawsze w pośpie- 41 chu, zawsze czymś zaprzątnięty, skupiony na swej pracy. A pod tą powłoką... W przypływie zaniepokojenia Forrest przycisnął twarz do ciemniejącej szyby. Lampy uliczne rozświetlały noc mglistym, pomarańczowym blaskiem. Niebiesko migotało światło karetki podjeżdżającej pod otwarte drzwi izby przyjęć. Forrest spojrzał w górę, w stronę długiego rzędu nie zasłoniętych okien. Pielęgniarki pewnie się uwijały. Była czwarta po południu, a już ciemno jak w środku nocy. Na ulicach korki, jak zwykle w godzinach szczytu. Światła samochodów wychwytywały rozmyte sylwetki ludzi przemierzających w pośpiechu błyszczące chodniki. Forresta nagle ogarnął ślepy popłoch. Wśród wszystkich tych ludzi, od czego zacząć poszukiwania? Jak, do diabła, miał niby znaleźć tego człowieka? Lub, jeśli Lewisham miał rację, następną ofiarę? Musiał myśleć inteligentnie i logicznie, tak jak psychiatra. Ponownie opadł na krzesło, wyciągnął kartkę papieru, ołówek i zaczął machinalnie rysować. To pomagało mu myśleć. Zawsze był to ten sam ponury, acz dziwnie uspakajający rysunek. Strugi ciężkiego, ołowianego deszczu spadające na rząd identycznych dachów na identycznych domach. Dopiero przy bliższym spojrzeniu okazywało się, że to nie deszcz, ale mężczyźni w melonikach, w identycznych ciemnych płaszczach, okrutna jednolitość wprowadzona ręką wprawnego artysty. To była kopia obrazu, którego na początku nie znosił, potem zaczął rozumieć i na krótko przed tym, jak mu go odebrano, podziwiać — kopia obrazu, który wisiał nad jego kominkiem, w jego własnym salonie. Obrazu należącego do Maggie. W miarę jak rysował, zaczynał myśleć. Gdzie zabójca zdobył sprzęt? Igłę i nić do zszycia rany. Czy rzeczywiście był to chirurgiczny jedwab? Czy użył prawdziwego skalpela? Czy ukradł worek na odpady? Czy wszystko to pochodziło ze Szpitala Królewskiego? Forresta stale gnębiło to samo pytanie: dlaczego zrobiono to niepotrzebne nacięcie? Jaki był jego cel? Dlaczego w ogóle Wilson umarł? Czy był ofiarą wybraną, czy przypadkową? Usłyszał skrzypnięcie. Jego ołówek przebił papier i złamał się. Forrest musiał przestać rysować. Nie mogąc znaleźć temperówki, obracał złamany rysik między palcami i powtarzał pytanie, które już nieraz sobie zadawał. Czy Colin Wilson był w jakiś sposób powiązany ze szpitalem? Odpowiedź: z tego, co wiedzieli, nie, jeśli nie liczyć narodzin córeczki. 42 Ale czy na pewno urodziny córki nie miały związku z jego śmiercią? Nie mógł tego wykluczyć. Prawdę mówiąc, na tym etapie nie mógł wykluczyć niczego. Spojrzał na zegarek. Dwadzieścia po piątej. Miał jeszcze dziesięć minut do odprawy. Zaczął pocierać czubek głowy, lecz zaraz przestał. Jeśli wciąż będzie to robił, wkrótce dorobi się łysiny. Całkiem jak jego ojciec. Całkiem jak mój ojciec. Myślenie o ojcu zawsze wprawiało go w przygnębienie. A przygnębienie sprawiało, że czuł się samotny. Samotność z kolei wywoływała niebywałą chęć rozmowy. Ale nie z kimkolwiek — z osobą, która mogłaby mu coś podpowiedzieć. Nie był to Lewisham. Na pewno nie Fiel-ding ani Shaw, ani Waterman. Shaw tylko go irytował. Nadinspektor nigdy nie zachęcał do zwierzeń, podobnie jak Fielding. Właściwie to nie chciał rozmawiać z żadnym policjantem. Pragnął usłyszeć spokojny głos, powoli wypowiadający wyważone słowa, zależało mu na spotkaniu z jasnym, logicznym umysłem, z kimś, kto już znał fakty, kto mógł pomóc mu uporządkować jego własne myśli, zanim coś by do nich dorzucił. Dokładnie wiedział, o kim myśli, ale z obawy przed odrzuceniem przez kilka sekund wpatrywał się w telefon, nim wystukał numer. Odebrała po dwóch sygnałach. — Karys, tu David Forrest — przedstawił się. — Zastanawiałem się, czy nie mogłaby pani ze mną porozmawiać o sprawie. Nie daje mi spokoju. Chyba musiałbym ją z kimś obgadać... Słuchała jego chaotycznych wyjaśnień o konieczności szybkiego aresztowania, nie
przerywając. Nagle wtrąciła: — Nie bardzo macie się na czym oprzeć, co? Forrest milczał ponuro. Karys mówiła dalej: — Uważam, że naprawdę powinniście porozmawiać z psychiatrą sądowym. — Już go wezwaliśmy. Jutro ma się z nami spotkać. — Myślę, że pomoże wam bardziej niż ja. — Ale to pani robiła sekcję. Karys roześmiała się nieco ironicznie. — To prawda — rzekła. — Mogę powiedzieć panu wszystko o krwawieniach i siniakach, złamaniach i tkankach. Zawsze staram się zrozumieć, co się stało. Czasem nawet dlaczego. Ale ta sprawa zabiła mi klina, inspektorze. Naprawdę 43 niewiele wiem o spaczonych umysłach. I dzięki Bogu — zakończyła z ulgą. — Ale na pewno wysnuwa pani jakieś wnioski podczas sekcji. — No, tak. Próbuję. Czasem przychodzą mi do głowy jakieś pomysły. Czasem nie. I to był właśnie ten drugi przypadek. Nijak nie mogłam wymyślić, dlaczego morderca zrobił to nacięcie. — Zamilkła. Forrest chciał powiedzieć znacznie więcej, że zwyczajnie ma ochotę porozmawiać — z nią — że nie mając żony ani bliskich kolegów, potrzebuje kogoś, komu mógłby opowiedzieć o swoich teoriach i wysłuchać kontrargumentów. Może zresztą Karys zrozumiała, o co tak naprawdę mu chodziło, bo odezwała się energicznie: — No dobrze, może więc wpadnie pan jutro? Przed południem? Po tym, jak psychiatra przerobi z wami swe teorie. Powtórzy mi pan, co powiedział. Na razie zapowiada mi się spokojny ranek. Moglibyśmy omówić jego pomysły przy lunchu... Opuścił pokój raźnym krokiem, podświadomie czując, że zbliża się moment, kiedy coś zrozumie, a nawet znajdzie rozwiązanie. Naiwnie wierzył, że pomoc Karys doprowadzi go do zabójcy. Godzinę później Forrest gratulował sobie, że odprawa idzie tak gładko. Na tym etapie śledztwa sprowadzała się do wymiany informacji i starannego rozdzielenia zadań, tak by do aresztowania doprowadzić jak najmniejszym kosztem. Większość prezentowanych faktów już znał. Siedział na biurku, siląc się na swobodę, której nie czuł, machając nogą i słuchając. Ale detektyw sierżant Caroline Fielding, dzielna kobieta w średnim wieku o mocnych, niezbyt zgrabnych nogach i chropawym głosie, odarła go ze złudzeń, pytając: — Czy mamy już motyw, sir? I w tej chwili jego mózg zaatakowały jak nieproszone mrówki dawno wypowiedziane słowa pewnego Szkota, oficera policji. „Od czasu do czasu, Davie, zdarza się, iż łapiemy mordercę, nie mając pojęcia, dlaczego zabił." Tu Szkot zrobił przerwę, aby dodać swym słowom ekspresji. „I wtedy mamy prawdzi-i-i-wy problem." — Nie. — Forrest uśmiechnął się kwaśno do detektyw Fielding. Miał właśnie teraz taki prawdzi-i-i-wy problem. Ponownie skoncentrował się na odprawie. — Co udało się ustalić odnośnie krawata? I znów Fielding udzieliła mu odpowiedzi. 44 — To nie był krawat Wilsona. Pytałam jego żonę. Nie lubił tego typu śmiesznej galanterii. Usiadła gwałtownie, ignorując współczujące spojrzenia kolegów. Nikt nie lubił informować rodziny o nagłej śmierci jednego z jej członków, w szczególności żony, a tym bardziej matki kilkumiesięcznego dziecka. Fielding opowiedziała im o swej wizycie tak szczegółowo, że wszyscy poczuli się bardzo poruszeni. Omówili ponownie znane już fakty. Colin Wilson urządzał łazienkę przylegającą do sypialni w jednym z dużych edwardiańskich domów przy Metchley Park Road, należącym do rodziny o nazwisku Bristam. Około trzeciej po południu rozmawiał przez telefon komórkowy z kimś, kto powiadomił go o przecieku. Wilson orzekł, że ci ludzie najwyraźniej wpadli w popłoch, i dlatego zgodził się im pomóc. Z tyłu sali odezwał się detektyw Rupert Shaw: — Sprawdziłem jego komórkę. Ktoś dzwonił z zastrzeżonego telefonu. Rozmowę odebrano o piętnastej zero cztery. Detektyw Fielding podniosła się. — Bristamowie powiedzieli, że Wilson był ubawiony tą rozmową. Uznał dzwoniącego za jakiegoś mięczaka. Rzucił komentarz, że większość facetów powinna umieć sobie poradzić ze zwykłym przeciekiem. Niemniej jednak poszedł, obiecując, że wróci za pół godziny... W pokoju zrobiło się cicho. Potem dorzucili coś jeszcze inni funkcjonariusze. Na wszystkich drzwiach
wejściowych do szpitala przylepili ogłoszenia: „W pobliżu tego miejsca we wtorek, 23 listopada rano znaleziono zwłoki mężczyzny. Wszystkich, którzy są w stanie udzielić jakiejkolwiek informacji, prosi się o kontakt z policją." Sądząc z braku odzewu, nikt nic nie widział. Wstępne przesłuchania nie przyniosły żadnych rewelacji. Z pozoru przynajmniej Colin Wilson był uczciwym rzemieślnikiem, spędzającym długie godziny w pracy, by zapewnić rodzinie skromne utrzymanie. Wydawało się, że nie istniało żadne racjonalne wyjaśnienie jego śmierci. — Czy ktoś z was odkrył jakieś powiązania Wilsona ze szpitalem? — rzucił desperacko Forrest w głąb sali. Brak odpowiedzi. Spróbował ponownie. — A z lekarzami? Z jakimkolwiek lekarzem? Niekoniecznie ze szpitala. Może z jego domowym? 45 Caroline Fielding była jedyną osobą, która spróbowała odpowiedzieć: — Tylko poprzez dziecko. To akurat już dawno przerabiali i wszyscy wszystko wiedzieli. Najgorsze było to, iż Forrest wiedział, że tak jak tonący, zaczyna chwytać się każdej brzytwy. — Poród nastąpił bez problemu? Fielding spojrzała na niego ostro. — Tak — odparła krótko. — Pytałam o to panią Wilson. David Forrest zmarszczył brwi. — Więc niczego się tu nie dopatrzymy? Pokręciła głową. — Nie, sir. Czoło Forresta było pokryte bruzdami. Wcześniejszy optymizm szybko się ulatniał. Prawda była taka, jak powiedziała Karys. Praktycznie nie mieli na czym się oprzeć. Gdzieś z głębi sali wyrwał się Shaw: — Tak sobie myślę, sir... Forrest zdławił w sobie tuzin sarkastycznych ripost. — Czy mamy pewność, że do wykonania szwów użyto nici chirurgicznych? Forrest czekał. — Bo jeśli nacięcie wykonano za pomocą noża do PCV, to poza plastykowymi workami ze szpitalem wiąże sprawę jedynie to, że na jego terenie odnaleziono ciało, czyż nie? — Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytał słodko Forrest. — Tylko to, że być może... — Tracisz czas, koncentrując się na dochodzeniu w szpitalu? Ktoś inny może by się wycofał, ale nie Shaw. — Tak, sir, to właśnie chciałem zasugerować — rzekł śmiało. — Czy masz lepszy pomysł, sierżancie? Shaw pokręcił głową. — Jeszcze nie. — Usiadł, stukając długopisem w otwartą dłoń. Forrest zignorował go i przeszedł do omówienia zeznań sąsiadów Wilsona, ale dziesięć minut później Rupert Shaw wyskoczył ponownie: — Czy zdaniem patologa założenie szwów wymagało sporej wiedzy medycznej? Forrest spiorunował go wzrokiem. Uparty, arogancki dupek. ¦— Nie — rzucił opryskliwie. — Czy to ci wystarczy? Rupert Shaw zamilkł. 46 Forrest odwrócił się do tablicy. — No dobrze. Musimy się teraz zastanowić, co dalej. Osobiście uważam, że dobrze byłoby zbadać przeszłość Colina Wilsona. Chcę wiedzieć o wszystkim, co robił od momentu opuszczenia szkoły, a zwłaszcza, czy cokolwiek — dla podkreślenia swych słów stuknął kłykciami w biurko — cokolwiek łączyło go ze Szpitalem Królewskim. Caroline Fielding przyglądała mu się uważnie. — Myśli pan... — zaczęła niepewnie. Forrest znany był z tego, że robił idiotę z każdego, kto powiedziałby coś, co choć trochę nie trzymałoby się kupy. Ale cała agresja Forre-sta znalazła ujście w uwagach czynionych nieszczęsnemu sierżantowi Shawowi. Teraz stać go było na wspaniałomyślność. — No słucham — zachęcił ją. — Może Wilson wykonywał jakąś usługę dla któregoś z lekarzy i coś schrzanił? Forrest przyglądał się jej w milczeniu. — To jest możliwe — rzekł w końcu. — Choć do tej pory nie myślałem, że spartaczona robota może stać się przyczyną
morderstwa hydraulika. — Uśmiechnął się ponuro. — Powiedzmy, że gotów jestem zrewidować ten pogląd. Jestem otwarty na sugestie. Jednak pamiętajmy o opinii patologa. Jeśli to lekarz zadał Colinowi Wilsonowi cios po śmierci, to nie był on zbyt wykwalifikowanym specjalistą. — W przypływie natchnienia rzucił: — Oczywiście, mógł to być jakiś świeżo upieczony doktor lub pielęgniarka. Funkcjonariusze milczeli. Każdy z nich widział setki pielęgniarek kręcących się po szpitalu. Setki. Oczywiście znów Shaw przerwał milczenie. — Jest jeszcze jedna możliwość, sir. Może ktoś chciał zdyskredytować szpital. Jego zarząd. Wiele osób może być niezadowolonych ze sposobu, w jaki byli leczeni. Zawsze przecież znajdzie się ktoś, kto zechce wytoczyć szpitalowi sprawę. Oczy Davida Forresta przybrały twardy wyraz, wyglądały jak ołowiane, burzowe chmury. — W takim razie, Shaw, jak tylko skończysz czytać akta pracowników szpitala, zajmiesz się tym wątkiem. Sprawdzisz wszystkie procesy wytoczone szpitalowi w ciągu ostatnich pięciu lat. Wysoki detektyw aż się przykurczył. — Ależ takich spraw muszą być setki... 47 — Radzę więc zacząć od najpoważniejszych — przerwał mu For-rest — i skupić się na ostatnich procesach, w których powód przegrał sprawę przeciw zarządowi szpitala. Rupert Shaw otworzył usta, by coś powiedzieć, ale Forrest kontynuował już nieco grzeczniej: — Śledztwo musi trwać, Shaw. A to zadanie wydaje się dla ciebie dobre jak każde inne. Dzięki niemu będziesz przynajmniej blisko szpitala. Jeśli znajdzie się ktoś, kto przegrał taką sprawę, a na dodatek jest notowany za agresywne zachowanie, tym lepiej. — Uprzedził ewentualny protest sierżanta, mówiąc: — A poza tym możesz się tym wątkiem zająć, bo poza badaniem przeszłości Wilsona i obserwacją szpitala nie mam żadnych lepszych pomysłów... Szybko zmienił temat: — Sierżant Fielding. Wezwana natychmiast stanęła na baczność. — Chciałbym, aby kontynuowała pani przesłuchania personelu szpitala. A przy okazji może pani wpaść na oddział położniczy. Poplotkować z położnymi i innymi osobami, które pomagały przy szczęśliwych narodzinach małej Wilsonówny. Wiedział, że z jego ust sączy się cynizm i kwas. Nie lubił tej strony swej osobowości. Miał nadzieję, że z czasem zdoła ją zwalczyć. Fielding rzuciła okiem na współczująco uśmiechniętych kolegów. — Pod jakim kątem zadawać pytania, sir? Szukamy pomylonego chirurga? — Nie wiem, Fielding — odparł David Forrest zirytowany jej gadulstwem. — Nie wiem. Niech pani po prostu z nimi pogada. Proszę się skupić na oddziałach chirurgicznych i blokach operacyjnych. I natychmiast meldować, jak tylko coś wypłynie, choćby wydawało się to całkiem błahe. Westchnęła głęboko, a tymczasem Forrest zwrócił się do detektywa konstabla Murraya Lowena, który urodził się w Birmingham i mówił z silnym tutejszym akcentem. — Trzeba jeszcze raz porozmawiać z tymi czterema studentami medycyny. Nie są podejrzani, ale założę się, że to bardzo spostrzegawczy młodzi ludzie. Dobrze by było sprawdzić, czy jest coś, czego nam jeszcze nie powiedzieli. Następny na linii ognia znalazł się detektyw sierżant Steven Long. 48 If — Poza plastykowym workiem jedynym realnym tropem, mogącym nas doprowadzić do mordercy, jest krawat. Musiał gdzieś go kupić. Zdobądź listę dostawców. Znasz procedurę. Ten krawat może się okazać naszym jedynym solidnym dowodem. — Poruszył się, jakby czymś skrępowany. — Zanim się rozejdziecie, chciałbym poinformować, że nadinspektor Waterman w nieskończonej swej mądrości — dodał, mrucząc pod nosem — postanowił skorzystać z usług psychiatry sądowego, który ma nam pomóc rozwiązać tę sprawę. Możliwe, że jutro rano po odprawie, w której weźmie udział, zmienimy linie śledztwa. — Wzruszył ramionami. — Zobaczymy. Patrzył w ślad za oficerami opuszczającymi salę. Rozkazy zostały wydane, cóż mógł teraz zrobić? Może nadszedł czas, by osobiście porozmawiać z żoną Wilsona. Sierżant Fielding była kompetentną profesjonalistką, ale on miał za sobą wieloletnie doświadczenie. Osobistej rozmowy nic nie mogło zastąpić. Rozchmurzył