Powieść tę dedykuję moim rodzicom, którzy wpoili mi zamiłowa-
nie do literatury, a także doktorowi Terry'emu Frenchowi, patolo-
gowi z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, oraz jego bardzo zdol-
nym pracownikom ‒ Alanowi i Paulowi ‒ jako wyraz uznania dla
ich nieocenionej pomocy.
Czyż nie sprzedają dwóch wróbli za asa? A przecież żaden z nich
bez woli Ojca waszego nie spadnie na ziemię.
Mt 10, 29
1.
Skała przypominała kształtem ludzką głowę, a na tle jaskraworóżowe-
go nieba o zmierzchu odznaczał się wyraźnie jej profil: wielkie, wypukłe
czoło, nierówny, hakowaty nos i granitowy podbródek, skierowany ku
dołowi, na podnóże góry. Wyrzeźbiły ją siły natury: wiatr, deszcz, słoń-
ce i mróz, który wyżłobił w grani głębokie szczeliny. Było tam straszli-
wie zimno i niebezpiecznie, wokół rozciągały się bezkresne wrzosowi-
ska, stok góry pokrywała grząska ziemia. Nie było tam żadnych ozna-
kowanych szlaków. Okolicę przecinała tylko jedna samotna droga. Tam-
tego chłodnego poranka, który zwiastował pierwsze zimowe przymrozki,
nie było to odpowiednie miejsce na wędrówki. Tu, na samym szczycie
góry, wiatr bezlitośnie smagał granitową twarz, która trwała nieruchomo
i tylko oko mrugało do przejeżdżających. Było to złudzenie spowodo-
wane figlem natury ‒ za szparą imitującą oko krył się bowiem ogromny
głaz i mijający górę podróżni mieli wrażenie, że oko zamyka się i otwie-
ra.
Zwykle o tej porze nie było tu żywego ducha ‒ śpiewały tylko skow-
ronki, od czasu do czasu przeleciała jakaś pustułka, tu i ówdzie prze-
mknął zając, gronostaj czy łasica, ale ani śladu człowieka.
Tamten ranek jednak należał do wyjątków.
Gdy różowe niebo musnęły złociste odcienie wschodzącego słońca, w
wilgotne powietrze wdarł się dym, rozsiewając wokół swąd palonego
mięsa. Nad szczytem góry unosiła się cienka, niebieskawa smużka, a
dziwny zapach wdzierał się do wnętrza jaskini.
Był chłodny, wrześniowy świt, czwarta rano.
Bynajmniej niewłaściwa pora ani miejsce na posiłki przy ognisku.
Po samotnej drodze sunęły ciężarówki, podskakując na wybojach, a ich
lśniące, czarne maski przecinały szarą, monotonną przestrzeń. W jednej
7
z nich młodzi mężczyźni śmiali się i rzucali jeden drugiemu tubkę farby
do kamuflażu.
‒ No i jak wyglądam? ‒ Gary wyszczerzył zęby w uśmiechu. Zrobił
sobie jedną grubą smugę na policzku, a drugą, jeszcze grubszą, pod
oczami, po czym chwycił swój karabin, naciągnął kaptur i spojrzał na
pozostałych. Każdy z nich wyglądał teraz inaczej: groźnie i wojowniczo.
Gary wydał z siebie zwierzęcy ryk młodego, dorosłego samca, dra-
pieżnika spragnionego łowów... i żądnego krwi. Od razu poprawił mu się
humor, więc chwycił kolegę mocno za ramię, wpijając mu paznokcie w
ciało.
‒ No, Tom, gotowy do akcji? ‒ Zaśmiał się, ukazując przerwę mię-
dzy górnymi zębami ‒ lukę po siekaczu wybitym przez jednego z war-
towników.
Gary oparł się wygodnie w siedzeniu, odwrócił głowę i przez tylną
szybę wozu obserwował zanikającą w dali wąską wstęgę drogi. Czuł już
dobrze mu znany dreszcz emocji. Ćwiczenia w drużynach należały do
jego ulubionych. Tropienie wroga wyzwalało w nim adrenalinę. Pozosta-
li jechali z tyłu i właśnie zbliżali się do podnóża góry. Tym razem to
właśnie tamci byli wrogami. A szeregowy Gary Swinton stawiał wrogów
wyżej niż przyjaciół. Celem tego ćwiczenia było dotrzeć niezauważo-
nym na sam szczyt góry, aż do Mrugającego Oka. Chłopaki z drużyny A
musieli więc wczołgać się na brzuchach po stoku z jednej strony, a z
drugiej wdrapywała się drużyna B. Zwycięzcy wydawali z siebie krzyk i
dźgali pokonanych bagnetem w żebra.
Ciężarówka zahamowała gwałtownie, a sierżant zerwał się z miejsca i
stanął przed nimi w bojowej pozie, z rozstawionymi nogami i dłońmi na
kolbie karabinu.
‒ A teraz, głupie gnojki, słuchać mnie!!! ‒ zaryczał.
Zawsze porozumiewał się krzykiem. To był jedyny ton, na który było
go stać. Nie wiedział, co to szept czy uprzejmy ton. Jego głos pozbawio-
ny był wszelkiego ciepła. Krzyczał nawet do swoich dzieci i do żony
pewnie też, zwłaszcza gdy chciał się do niej dobrać.
‒ Dzielimy się na dwie drużyny. Drużyna A wspina się na szczyt od
strony zachodniej, a drużyna B od wschodniej. Wszystko jasne? ‒ Rozej-
rzał się podejrzliwie. ‒ wszystko jasne?!!!
Mruknęli przytakująco. Siedzieli w napięciu, czekając na sygnał do
akcji.
8
‒ Temu, kto pierwszy wejdzie na sam szczyt, stawiamy dziś wieczo-
rem trzy piwa. Jasne?
‒ Jasne.
Wzrok sierżanta przebiegł kolejno po wszystkich, zapamiętując każdą
twarz, aż zatrzymał się na Swintonie.
‒ I niech tylko zobaczę, że walisz któregoś kolbą albo pięściami, to
masz miesiąc paki. Zrozumiałeś, Swinton?
Gary spojrzał spode łba gdzieś w dal, na poszarpane, czarne granie i
na profil głowy z Mrugającym Okiem.
Sierżant uderzył go po ramieniu. ‒ Rozumiesz, Swinton? Spróbuj któ-
regoś tknąć, a rozwalę cię na miazgę.
Oddech Gary'ego stał się szybki i ciężki, ale szeregowiec skinął gło-
wą.
‒ No. I nie próbować mi tu żadnych sztuczek... ‒ Powiódł wzrokiem
po wszystkich twarzach, a dłoń zacisnęła mu się na kolbie karabinu. Nie
musiał nic więcej mówić. Każdy z obserwujących go żołnierzy nie miał
najmniejszych wątpliwości, że sierżant nie zawaha się go użyć, a jego
silny cios, wymierzony wprawnym ruchem w tył głowy, spowoduje za-
wroty i mdłości przez kolejne dni.
Ziemia była grząska i wilgotna, wiał przenikliwy wiatr, błoto kleiło się
do butów, które zapadały się w miękkie podłoże aż po same kostki. Cała
okolica spowita była bladym, szarawym blaskiem świtu, który zwiasto-
wał kolejny ponury dzień. Słońce wyjrzało na chwilę znad horyzontu i
natychmiast schowało się za gęstymi, ciemnymi kłębami chmur. Swin-
ton spojrzał na wierzchołek góry i zaczął obmyślać plan. Aby dostać się
na sam szczyt, trzeba będzie wczołgać się na brzuchu po żlebie.
Tom też zadarł głowę i wpatrywał się w urwisko.
‒ Gdyby nie te cholerne karabiny... ‒ szepnął.
Swinton odwrócił się i spojrzał na niego.
‒ Tylko mi tu nie jęcz ‒ syknął przez zęby. ‒ Ruszaj naprzód i schyl
głowę, do cholery. A jak karabin ci zawadza, to go zdejmij i zostaw.
‒ Cha, cha. Bardzo zabawne.
Swinton spojrzał w górę, na sam szczyt urwiska.
‒ No, to przestań jęczeć. Jesteśmy żołnierzami i musimy mieć przy
sobie broń, a jeśli ci się tu nie podoba, to jazda do kuchni. Z chochlą
będzie ci lżej, jak cholera!
9
Tom skulił się, a ciemne smugi farby na jego bladej twarzy jakoś nie
nadawały mu upragnionego wizerunku macho.
Swinton spojrzał na niego. Miał ogromną ochotę mu przyłożyć.
Mocno zacisnął pięści, wpijając paznokcie w dłonie. Jednak opano-
wał się i myślami wrócił do planu zdobycia szczytu.
Sierżant rzucił rozkaz drużynie B i przeciwnicy schowali się za skały.
Mieli mundury khaki, pomalowane twarze i liście przyczepione do heł-
mów, dlatego trudno było ich zauważyć, ale Swinton dobrze wiedział,
gdzie się kryją.
‒ Na ziemię, sukinkoty jedne.
Sierżant kopnął Toma w tyłek, a tamten upadł na twarz i jęknął cicho.
Reszta upadła natychmiast po nim. Rozległ się brzęk uderzających o
ziemię karabinów.
Sierżant tymczasem pochylił się jeszcze i zajrzał Swintonowi prosto
w twarz.
‒ Ruszaj na górę, padalcu.
Swinton ruszył naprzód. Czołgał się na brzuchu, podpierając się łok-
ciami i kolanami. Był to łatwiejszy szlak, prowadzący wzdłuż niższego
stoku, ale nagromadzona w kałużach i strumieniach woda sięgała aż po
kolana. Jednak z pochyloną nisko głową i w barwach ochronnych można
było wspiąć się tędy tak, by pozostać niezauważonym. Kto wie, może
kiedyś, w Północnej Irlandii albo w jakimś innym niespokojnym miej-
scu, dobry kamuflaż uratuje im życie.
Swinton podczołgał się jeszcze parę metrów po żlebie. Wzrok miał
wymierzony w hakowaty nos granitowej głowy i w stojącą za nią czarną
skałę, wypatrując najmniejszego ruchu na tle szarego nieba. Powoli,
centymetr po centymetrze, sunął naprzód, nie zważając na przenikającą
wilgoć ani na głośne sapanie podążającego za nim Toma. Pełzał po ow-
czych bobkach, z twarzą przy ziemi, a karabin uderzał go po plecach.
Nie patrzył na boki ani nie oglądał się za siebie, jednak doskonale sły-
szał, jak inni z tyłu przedzierają się przez wrzosy. Brnął w chlupoczącym
błocie, wypatrując, czy na szczycie przy skalnej głowie nie pojawił się
nikt z drużyny przeciwnej, ale nie dostrzegł żadnego ruchu ‒ wszyscy
żołnierze wciąż jeszcze wspinali się na szczyt.
Po wczołganiu się na jakieś trzy czwarte wysokości góry Swinton za-
trzymał się i pociągnął nosem: wiatr niósł ze sobą wyraźny swąd spaleni-
zny. Leżąc bez ruchu, znów pociągnął nosem, po czym odwrócił głowę.
io
‒ Ej, Tom ‒ odezwał się przejętym tonem. ‒ Czujesz?
Tom wziął głęboki wdech.
‒ Coś się piecze ‒ odparł. ‒ Chyba mięso. ‒ Zmarszczył czoło, a po
chwili zachichotał nerwowo. ‒ Gary ‒ dodał niepewnie ‒ jest piąta rano,
prawie przez całą noc lało i straszny tu ziąb.
Przerwał, jakby nie miał ochoty dalej mówić, ale po chwili znów się
odezwał, tym razem przyciszonym głosem, przerywając co słowo:
‒ Zjadłoby się... coś... z grilla... ‒ Ostatnie słowa nie tyle wymówił,
co wydyszał spiesznie.
Swinton przymrużył oczy. Skądś już znał ten zapach. Szybkimi wde-
chami chwytał powietrze.
‒ Z grilla? ‒ powtórzył. Patrzył niespokojnym wzrokiem, który
dziwnie kontrastował z wymalowaną w tygrysie pasy twarzą. Zadarł
głowę i gapił się w górę z otwartymi ustami. Chcąc ukryć swój niepokój,
zaśmiał się szyderczo z kolegi. ‒ Kto o tej porze przychodziłby tu na
grilla, Tom? ‒ spytał stłumionym głosem.
Ale niezbyt bystry Tom nie zrozumiał ironii w pytaniu Swintona.
‒ Przecież wyraźnie czuję ‒ upierał się ‒ że ktoś tu piecze mięso.
Swinton przyjrzał się uważnie skale na szczycie, której ciemny, kan-
ciasty kształt odznaczał się na tle nieba, pokrytego ciężkimi, deszczo-
wymi chmurami. Następnie powiódł wzrokiem w stronę doliny, aż
wreszcie spostrzegł unoszącą się nieco smużkę dymu, skąd widocznie
docierał dziwny swąd. Była tam głęboka szczelina w skale, która ciągnę-
ła się w dół aż do samej drogi. To stamtąd właśnie roznosił się po stoku
niebieskawy dym, a wraz z nim zapach spalenizny. W dole coś płonęło.
Był mroczny poranek, więc Swinton wytężył wzrok, dłonią przysłonił
oczy i mocno wyciągnął szyję, żeby lepiej widzieć. Najpierw ujrzał zwi-
nięte, osmalone ubranie...
Lekceważąc rozkaz pozostania w ukryciu i zachowania ciszy, szere-
gowy Gary Swinton natychmiast zerwał się na równe nogi, rzucił kara-
bin i wydał z siebie piskliwy krzyk, który zdawał się rozbrzmiewać
echem tak długo, dopóki żołnierz nie dotarł do palącej się sterty ubrań.
Ogłupiały i oszołomiony Tom ruszył za nim, nie mając pojęcia, co się
dzieje. Zrozumiał dopiero wtedy, gdy zbiegli na dół, a Swinton zdjął
kurtkę i rzucił ją na płonące ciało dziecka.
11
*
Inspektor Joanna Piercy zamknęła drzwi na zamek, zdjęła krótkie spo-
denki, koszulkę i tenisówki, po czym opłukała nad zlewem twarz i ręce i
osuszyła się wyblakłym ręcznikiem. Sięgnęła na półkę po dezodorant w
sprayu, spryskała się nim obficie, a następnie starannie złożyła ubranie i
włożyła je do górnej szuflady komody, a buty wrzuciła do szafy. Z wie-
szaka za drzwiami zdjęła krótką, czarną spódnicę i beżową bluzkę, a z
torby wyjęła parę rajstop. Wyszperała też czarne buty na wysokich obca-
sach. Była już prawie gotowa. Do diabła, zaklęła w duchu, gdy ktoś za-
pukał głośno do jej drzwi.
‒ Chwileczkę!
Robili to każdego ranka, bo wiedzieli, że przed służbą musi się prze-
brać. Pewnie mieli nadzieję, że któregoś dnia zapomni zamknąć drzwi na
klucz, a wtedy wejdą ‒ niby przez pomyłkę ‒ i zastaną ją w samej bieliź-
nie. Ci gliniarze, pomyślała, mają poczucie humoru na poziomie nasto-
latków.
Znów rozległo się pukanie. Joanna przeczesała grzebieniem gęste,
ciemne włosy, spuściła wodę ze zlewu i przyjrzała się sobie w lustrze.
Co ona biedna ma teraz robić, do diabła?
To naprawdę skomplikowana sprawa... Matthew ‒ kochanek, Mat-
thew ‒ kolega z pracy, w którym była zakochana, Matthew ‒ żonaty,
nieosiągalny mężczyzna. Dla niej miał wiele twarzy, ale zawsze był to
ten sam ciepły, przyjazny Matthew, który pojawiał się w jej życiu i zni-
kał, bez żadnych zobowiązań, jakby nigdy nic. Myślała, że już zawsze
tak będzie.
Tymczasem jego list był dla niej wstrząsem. Jego słowa brzmiały
bardzo stanowczo: chce dać sobie i żonie jeszcze jedną, ostatnią szansę,
a jeśli się nie uda, będzie musiał odejść. „Sama rozumiesz, Jo. Eloise ma
dopiero dziesięć lat. Muszę zrobić to dla niej”.
Joanna westchnęła głęboko. Ta jego decyzja kompletnie wytrąciła ją
z równowagi.
Znów ktoś mocno zapukał do jej drzwi, tym razem bardziej natar-
czywie. Joanna skrzywiła się. Nie ma czasu na takie myślenie.
Puk, puk.
‒ To ja, Mike.
‒ No to wejdź ‒ rzuciła, poirytowana.
‒ Przecież te drzwi są zamknięte.
12
Otworzyła je i stanęła twarzą w twarz z Mikiem.
‒ No, co tam?
‒ Na wrzosowisku znaleziono zwłoki.
Mike mówił szybko przejętym głosem. W takim małym, bezpiecz-
nym miasteczku nieczęsto znajdowano zwłoki. Joanna popatrzyła na
niego.
‒ Wypadek? Pewnie jakiś wspinacz spadł ze skały?
Mike pokręcił głową.
‒ Raczej nie, chyba że upadł prosto w jakieś ognisko, bo gdy go
znaleziono, jego ciało jeszcze się paliło.
‒ Naprawdę?
Skinął głową.
‒ Wojsko je znalazło. Zauważyli dym. ‒ Głos Mike'a podszyty był
tym samym przerażeniem, które Joanna w tej chwili też poczuła. ‒ Ktoś
widocznie je podpalił.
‒ Spokojnie, Mike ‒ odparła. ‒ Jeszcze nie wiadomo, czy to zabój-
stwo.
Mike spojrzał na nią z politowaniem, a Joanna zapragnęła nagle, żeby
był przy niej Matthew.
‒ A co tam robiło wojsko?
‒ Mieli ćwiczenia. Wspinali się na Mrugające Oko ‒ wyjaśnił Mike.
‒ Zauważyli dym, a jeden z nich przyznał, że rozpoznał zapach. ‒ A pod
badawczym spojrzeniem Joanny dodał: ‒ Wiem, co sobie myślisz. Mnie
też wydawało się to trochę dziwne.
‒ Mówił coś jeszcze?
Mike zaprzeczył, a Joanna skinęła głową i potarła dłonią policzek.
‒ No, to później z nim pogadamy. Co jeszcze wiadomo?
‒ Na razie niewiele.
‒ A kim był denat?
Ich oczy spotkały się. Twarz Mike'a posmutniała.
‒ Podobno jakieś dziecko.
Joanna westchnęła. Każde morderstwo jest okrutne, ale zabić dziecko
i palić jego zwłoki... To był wstrząs nawet dla twardych, niewzruszo-
nych policjantów, zarówno mężczyzn, jak i kobiet.
Joanna cofnęła się do pokoju, zmarszczyła brwi, spojrzała na plecioną
tacę na swoim biurku.
‒ Zgłaszano ostatnio zaginięcia jakichś dzieci?
Mike pokręcił głową.
13
‒ Dopilnuj, żeby ktoś się tym zajął ‒ poleciła. ‒ Natychmiast.
Sprawdzić, czy zgłaszano jakieś zaginione dzieci w promieniu... ‒ prze-
rwała ‒ no, powiedzmy, na razie trzydziestu kilometrów. A jak wygląda-
ła ofiara?
‒ Dokładnie jeszcze nie wiadomo ‒ odparł. ‒ Wiek około dziewię-
ciu czy dziesięciu lat... jasne włosy... tenisówki, szerokie dżinsy. Nie
miał na sobie kurtki.
Pokręciła głową.
‒ A w nocy pewnie było tam okropnie zimno.
‒ Rzeczywiście ‒ przyznał Mike. ‒ Podawali w prognozie. Dziś ra-
no w radiu zapowiadali nawet gołoledź, sam słyszałem.
Joanna stała przez chwilę nieruchomo.
‒ Biedny dzieciak ‒ westchnęła cicho i spojrzała na Mike'a. ‒ Kto z
naszych tam pojechał?
‒ Timmis i McBrine. Patrolowali akurat wrzosowisko. Byli niedale-
ko.
‒ Przekaż im, żeby zabezpieczyli to miejsce ‒ nakazała. ‒ Niech pod
żadnym pozorem nikogo tam nie wpuszczają. ‒ Przerwała. ‒ Chcę unik-
nąć tej koszmarnej rutyny sądowej. Niech zbiorą wszystkie dowody,
starannie je zapakują i opiszą. Mamy jakiegoś patologa?
‒ Dzwoniłem na pogotowie ‒ odrzekł. ‒ Doktora Levina nie ma.
Joannę to zirytowało. Jakim prawem Matthew znika, skoro jest jej po-
trzebny?
‒ Wiem ‒ odparła, uświadamiając sobie, że nie ma odwagi spojrzeć
Mike'owi prosto w oczy. Czuła, że Mike czeka na dalsze wyjaśnienie. ‒
Wyjechał na urlop z żoną i Eloise.
Mike uniósł brwi.
‒ To chyba dobrze ‒ zauważył, obserwując ją bacznie ciemnymi
oczami.
‒ O tak ‒ odparła. ‒ Oczywiście, że dobrze. ‒ Udawała, że jest zaję-
ta wkładaniem garsonki. ‒ Ale chyba ktoś go zastępuje. Sprowadź ją tu,
Mike.
‒ Ją? A kim jest ta ona?
‒ Nieważne, skontaktuj się z Birmingham ‒ poleciła. ‒ Niech nam
kogoś przyślą na dwa tygodnie. I znajdź mi jakiegoś fotografa. A po-
tem... ‒ uśmiechnęła się do niego ‒ mógłbyś mnie tam zawieźć?
Patrzył na nią ironicznym wzrokiem.
‒ A już myślałem, że pojedziesz tam swoim rowerem.
14
‒ Zanim zdążyłabym tam dojechać ‒ odparła sucho ‒ już dawno
sam rozwiązałbyś tę sprawę. To strasznie nierówny teren.
Uśmiechnął się.
‒ W takim razie weź płaszcz ‒ rzucił surowym tonem. ‒ Na wrzo-
sowiskach jest bardzo zimno.
Przytrzymała mu drzwi.
‒ No dobrze, to co, ruszamy?
2.
Alice siedziała cicho, przycupnięta jak kobieta pierwotna, i z głębi
jaskini obserwowała postać, która w rzednącej ciemności przedzierała
się przez wrzosowisko, niosąc przerzucone przez ramię drobne ciało.
Widziała też, jak oblane benzyną, stanęło w płomieniach. Swąd spaleni-
zny zaprowadził ją aż do wylotu jaskini. Ułożyła z kwiatów bukiet i
złożyła go u stóp tlących się zwłok dziecka. Zostałaby dłużej, gdyby nie
warkot nadciągających ciężarówek, który zaniepokoił ją i wystraszył.
Gdy z wozów wyskoczyli żołnierze, Alice wycofała się szybko w głąb
jaskini i obserwowała ich, siedząc nieruchomo.
To, co zobaczyła, przypominało jakąś groteskową pantomimę: żołnie-
rze czołgali się po ziemi albo biegali, krzycząc i machając rękami.
Jakby ze wschodem słońca wszystko wokół nabrało życia.
Alice powlokła się na sam koniec jaskini. Czekała, aż Jonathan się
obudzi. Drżała z zimna i otulała się ramionami, żeby się ogrzać. Bała się
zapalić ognisko, bo ktoś zauważyłby dym, ale zimno straszliwie jej do-
kuczało. Spojrzała na Jonathana. Dlaczego tak długo śpi? Leżał, spowity
poranną mgłą i promieniami wschodzącego słońca, a z każdym odde-
chem z jego rozchylonych warg wydobywał się mały obłok pary.
Jego palce w czarnych, wełnianych rękawiczkach rozluźniały się i
zaciskały podczas snu.
‒ Królestwo musi mieć króla ‒ mamrotał, otulając swą szczupłą
sylwetkę brudnym płaszczem. ‒ Królestwo musi mieć króla.
Trąciła go stopą.
‒ Wstawaj, Jonathan ‒ szepnęła. ‒ No, dalej, obudź się.
Chrząknął, obrócił się, zamknął usta, usiadł prosto i patrzył przerażo-
nym wzrokiem na pochylającą się nad nim tęgą Alice.
15
‒ Coś się stało? ‒ A na widok czarnych zgliszczy dodał: ‒ Czemu
nie zapaliłaś ogniska?
‒ Ktoś przywlókł tu trupa ‒ oznajmiła spokojnie. ‒ A potem go spa-
lił.
Jonathan zmarszczył brwi. ‒ Ale po co?
‒ A skąd mam to wiedzieć? ‒ Alice zamilkła na chwilę. ‒ Jonathan
‒ dodała powoli ‒ to było ciało jakiegoś dziecka.
Jonathan spojrzał w stronę wylotu jaskini.
‒ Przyjechała policja ‒ ciągnęła Alice. ‒ Pełno ich tam. Chyba
szybko się stąd nie ruszą.
Popatrzył na nią, zdziwiony.
‒ Policja? Chyba znowu wojsko? ‒ spytał.
‒ Wojsko też było, ale wcześniej, na ćwiczeniach, a teraz przyjecha-
li inni, z policji. ‒ Wpatrywała się w niego bez mrugnięcia, sama ciągle
przykucnięta nad wygasłym ogniskiem. ‒ Coś się stało ‒ dodała, przeję-
ta. ‒ Dziś rano, jeszcze przed wschodem słońca... To żołnierze ‒ oznaj-
miła. ‒ To chyba żołnierze je znaleźli. ‒ Nagle zachichotała sucho. ‒
Wrzeszczeli jak opętani.
Jonathan Rutter podrapał się w głowę.
‒ Co takiego znaleźli?
‒ Ciało dziecka ‒ odparła spokojnie.
Jonathan zerwał się na równe nogi i fuknął na nią:
‒ Chyba coś ci się przyśniło! A może piłaś?
‒ W takim razie idź i sam zobacz. ‒ Wydęła wargi i usiadła po tu-
recku, przyglądając się, jak Jonathan z małpią zwinnością przemyka w
stronę wylotu jaskini.
Położył się na ziemi i wyjrzał ukradkiem na zewnątrz, na szarozielo-
ne wrzosowiska. Na dole, przy drodze poruszały się sylwetki w grana-
towych mundurach. Musiał uważać, żeby go nie zobaczyli. Ludzie nai-
grywali się z niego i Alice, z ich stylu życia i miejsca zamieszkania.
Nie rozumieli, że Alice i Jonathan wolą trzymać się z dala od ich
świata i zaszyć się gdzieś wysoko, w jaskini, pod czujnym wzrokiem
Mrugającego Oka. Ludzie prześladowali ich, bo nie potrafili ich zrozu-
mieć, dlatego Alice i Jonathan musieli udawać, że opuścili jaskinię, choć
wcale tak się nie stało. Nadal tam mieszkali, bo tam był ich prawdziwy
dom. Niepotrzebne im były żadne nowoczesne urządzenia, takie jak
krany czy kontakty elektryczne. Wodę mieli prosto z nieba, a światło i
16
ciepło od słońca, gdy tylko wyłoniło się zza chmur. Nie potrzebowali nic
więcej prócz tej ciemnej, suchej groty, wyżłobionej w skale.
Jonathan obserwował z góry krzątających się policjantów, po czym
obrócił się bokiem, ukazując profil, wyraźnie zarysowany na tle mgliste-
go światła, które wlewało się z zewnątrz do jaskini.
‒ Co tu się stało, Alice? ‒ spytał.
‒ Pewnie ci żołnierze go znaleźli ‒ odparła, wpatrzona w rozciąga-
jący się wokół krajobraz złożony z wysokich szczytów i rozległych do-
lin, spowitych bladymi promieniami słońca; był to widok malowany
czernią i żółcią. ‒ Widocznie poczuli dym, bo puścili się biegiem i za-
częli krzyczeć.
‒ Oni tak zawsze.
‒ Ale dziś pewnie zobaczyli dym i znaleźli płonące ciało ‒ odrzekła.
Jonathan spojrzał na nią spod gęstych, krzaczastych brwi.
‒ Ale po co ktoś miałby palić dziecko? ‒ spytał.
Popatrzyła na niego współczująco.
‒ Ludzie palą zwłoki z różnych powodów ‒ wyjaśniła. ‒ Żeby się
najeść, żeby się ich pozbyć albo złożyć ofiarę.
Wydął wargi. ‒ A tutaj po co to zrobili?
Znów obrzuciła go spojrzeniem.
‒ A w ogóle co to za dziecko? ‒ dociekał. ‒ I jak się tu dostało?
‒ Ktoś je przyniósł ‒ odrzekła. ‒ Na plecach.
‒ Biedactwo ‒ mruknął. ‒ Biedactwo.
‒ Czy ty nic nie rozumiesz, Jonathan? ‒ spytała łagodnie. ‒ Nie
wiesz, co to znaczy? Ludzie tu przyjdą. Przez parę ładnych dni będzie się
tu kręcić mnóstwo ludzi, tak jak wtedy, w zeszłym roku. I znów będzie-
my mieli kłopoty. Przyjdą tu ludzie ‒ dodała cicho, kiwając głową, a
pojedyncze, długie, siwe kosmyki włosów zwisały jej przy twarzy jak
sznurki. ‒ Ludzie tu przyjdą ‒ powtórzyła tajemniczym tonem ‒ i znów
będziemy mieli kłopoty. Zobaczysz, Jonathan.
Ale Jonathan był bardziej optymistyczny.
‒ Na pewno zostawią nas w spokoju ‒ odparł powoli. ‒ Niby po co
mieliby się nas czepiać?
Alice znów spojrzała na niego z politowaniem.
‒ Ludzie pomyślą, że to nasza sprawka albo że wiemy, kto to zrobił.
‒ Ale przecież to nieprawda.
Alice zacisnęła wargi.
17
Popatrzyli na siebie oczami pełnymi obawy przed niechcianą wizytą
obcych w ich samotni na pustkowiu. Następnie spojrzeli w dół urwiska i
obserwowali niewielki, czerwony samochód, który sunął szybko drogą
przecinającą wrzosowisko, a potem wjechał na piaszczystą zatoczkę i
zatrzymał się. Wysiadła z niego jakaś kobieta z kruczoczarnymi włosa-
mi, rozwianymi wokół głowy, a po chwili wysoki mężczyzna i razem
wspięli się po stoku, by dołączyć do grupki policjantów zgromadzonych
wokół drobnej sylwetki, przykrytej kocem.
Ciężko było wspinać się po żlebie, a w wilgotnym porannym powie-
trzu wciąż unosił się swąd spalenizny ‒ nieco delikatniejszy, ale bardzo
charakterystyczny. Ten odór przyprawiał Joannę Piercy o mdłości. Na
miejscu było już dwóch speców od zabezpieczenia miejsca zbrodni, a z
nimi jakaś szczupła kobieta o jasnych włosach. Nie uśmiechając się,
spojrzała na Joannę i wyciągnęła dłoń.
‒ Cathy ‒ przedstawiła się. ‒ Cathy Parker, patolog. Zastępuję Mat-
thew na czas jego nieobecności. ‒ Posłała Joannie wymowne spojrzenie.
‒ Sporo o pani słyszałam ‒ dodała.
Joanna poczuła się nieswojo. Co takiego tamta o niej słyszała? Co
Matthew o niej mówił? Jak ją przedstawiał innym? Jako swoją koleżan-
kę, przyjaciółkę czy może jako potajemną kochankę? I kim właściwie
teraz jest dla niego? Przyszłą żoną? Speszona i onieśmielona, pokręciła
tylko głową, nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć, po czym odwróciła
wzrok na podmokłe wrzosowisko.
‒ Obejrzała pani zwłoki?
Cathy Parker przytaknęła.
‒ Na razie tylko pobieżnie ‒ odrzekła. ‒ Nie jestem w stanie wiele
powiedzieć. To mały chłopiec, w wieku około dziesięciu, jedenastu lat. ‒
Skrzywiła się. ‒ Bardzo szczupły. Został uduszony, prawdopodobnie
rękami, bo na jego szyi wyraźnie widać ślady palców. A potem ktoś
widocznie próbował pozbyć się zwłok. ‒ Spojrzała na przykryte kocem
ciało. ‒ Bardzo wyraźnie cuchnie benzyną.
Joanna powiodła wzrokiem za jej spojrzeniem.
‒ Od jak dawna nie żyje?
Patolog wzruszyła ramionami.
‒ Trudno dokładnie stwierdzić, bo ciało jest spalone, a na tym tere-
nie panują fatalne warunki atmosferyczne. Ci z wojska mówili, że nad
18
ranem było tu okropnie zimno. ‒ Westchnęła. ‒ Wydaje mi się, że zginął
wczoraj wieczorem. Powiedzmy, że między dwudziestą pierwszą a pół-
nocą, najpóźniej o pierwszej. Przed moim przyjazdem nie żył już od co
najmniej kilku godzin, a przyjechałam o ósmej. Aha, jeszcze jedno. ‒
Rozejrzała się dookoła. ‒ Chłopak nie zginął w tym miejscu. Ktoś przy-
wlókł tu jego zwłoki. ‒ Popatrzyła przepraszająco na Joannę. ‒ Zsiniał
już ‒ dodała. ‒ Na twarzy i tutaj ‒ dotknęła drobnego, złotego kolczyka
w uchu dziecka.
Joanna poczuła ulgę na myśl, że przynajmniej chłopiec nie konał tu w
męczarniach przez całą noc.
‒ Wojsko znalazło go o piątej nad ranem ‒ ciągnęła Cathy. ‒ Już
wtedy był zsiniały. Wcześniej leżał gdzieś, ułożony na boku, a potem
przyniesiono go tutaj. Po sekcji zwłok dowiemy się czegoś więcej. Ciało
jest miejscami bardzo wyziębione. Paliły się tylko dolne kończyny i
prawie całe ubranie. ‒ Spojrzała na Joannę. ‒ Przykro mi, pani inspektor.
Będę musiała porozmawiać z kimś ze straży pożarnej, ale na oko mogę
powiedzieć, że ciało paliło się jakąś godzinę, najwyżej dwie. Silny wiatr
może rozniecać ogień albo go ugasić, a podłoże jest tu bardzo wilgotne.
To dość niecodzienna sytuacja, dlatego trzeba będzie przeprowadzić
dokładne badania, ale jeśli przyjmiemy, że ciało przed piątą płonęło
przez godzinę, a wcześniej leżało gdzieś przez jakiś czas, to możemy
założyć, że zgon nastąpił najpóźniej o północy.
Joanna musiała zadać jej jeszcze jedno rutynowe pytanie:
‒ A czy był molestowany?
Cathy Parker pokręciła głową.
‒ Nie wydaje mi się. Nikt nie zdzierał z niego ubrania. Oczywiście,
w kostnicy trzeba będzie pobrać próbki do szczegółowych badań. ‒
Przygryzła wargę. ‒ I to by było na tyle. Przykro mi ‒ dodała ‒ ale nawet
Matthew nie byłby w stanie powiedzieć nic więcej. Musimy poczekać na
wyniki sekcji.
Na wspomnienie imienia Matthew Joanna znów poczuła .się nieswo-
jo. Zmrużyła na chwilę oczy i odchrząknęła nerwowo, a następnie prze-
szła kilka metrów, zbliżyła się do ciała i odchyliła rąbek koca. Spojrzała
na woskowo białą twarz z zamkniętymi oczami, jasne, krótko ścięte,
cieniowane włosy, złoty kolczyk w uchu i koszmarne ciemne pręgi na
szyi. Chłopak miał na sobie stare, zniszczone ubranie, o wiele za duże na
jego wzrost, całe osmalone od ognia. Wyglądał na bardzo zaniedbane
dziecko.
19
Joanna zmarszczyła brwi.
‒ To mi nie wygląda na uduszenie ‒ stwierdziła.
Cathy uśmiechnęła się smutno.
‒ Większość ludzi sądzi, że po uduszeniu denat ma poczerniałą
twarz, wysunięty język, a wokół oczu wybroczyny ‒ odparła. ‒ Zwykle
tak jest, ale moim zdaniem ten dzieciak został uduszony, a zgon nastąpił
raczej na skutek zaburzenia rytmu serca, czyli w wyniku szoku poura-
zowego, a nie z braku powietrza. Śmierć nastąpiła bardzo szybko. On od
razu stracił przytomność. ‒ Przerwała na chwilę, po czym dodała łagod-
niejszym tonem: ‒ Kiedy go podpalono, chłopak już nie żył.
‒ Rozumiem ‒ odparła Joanna. Ulżyło jej na myśl, że przynajmniej
dziecko nie było skazane na cierpienie i powolną śmierć tu, na zimnym
wrzosowisku, w ciemności i strachu, sam na sam z mordercą.
To dlatego chłopiec miał spokojny wyraz twarzy. Joanna zsunęła koc
jeszcze dalej.
‒ A gdzie go przetrzymywano?
Cathy zdjęła rękawice.
‒ Gdzieś niedaleko stąd ‒ odrzekła. ‒ Prawdopodobnie w bagażniku
auta. ‒ Przerwała i rozejrzała się po ponurej okolicy. ‒ Przecież jakoś się
tu znalazł.
Joanna spojrzała na ręce dziecka i przypomniała sobie ulubioną teorię
Matthew o tym, że dziewięćdziesiąt procent zabójstw da się wyjaśnić
dzięki analizie dłoni ofiary. Przyjrzała się więc dłoniom chłopca, owinię-
tym w plastikowe worki. Były brudne, z wyszczerbionymi paznokciami i
niefachowo wytatuowanymi literami L-0-V-E na palcach prawej dłoni i
H-A-T-E na lewej. Miłość i nienawiść... Na środkowym palcu lewej
dłoni, na którym widniała litera T, chłopak miał sygnet.
Ostrożnie, niczego nie dotykając, Joanna schyliła się i przyjrzała mo-
nogramowi na sygnecie ‒ splecionym inicjałom na tle oka. Był to kosz-
towny sygnet z czystego złota ‒ taki, jakie noszą na swych grubych pal-
cach bogaci biznesmeni. Nie pasował na małą, brudną dłoń tego zanie-
dbanego martwego dziecka.
Joanna odsłoniła całe zwłoki. W osmolonych, workowatych, czar-
nych dżinsach, o wiele za dużych na tak drobną sylwetkę, zauważyła
wypalone dziury, przez które widać było blade, chude nogi, których
ogień na szczęście nie zdążył strawić w całości. Swąd zwęglonego ludz-
kiego ciała połączony z charakterystycznym zapachem zwłok przyprawiał
20
Joannę o mdłości. Odór był tak silny, że niemal tworzył w powietrzu
żółtawą powłokę.
Joanna przyjrzała się butom chłopca. Były za duże, podobnie jak
spodnie, i trochę zniszczone od benzyny, ale sprawiały wrażenie nowych
i dość drogich. Jak na tak podmokłą okolicę, gdzie Joannie czarne błoto
kleiło się do obcasów, buty chłopca miały wyjątkowo czyste podeszwy.
Joanna przykryła zwłoki i zwróciła się do policjantów zabezpieczają-
cych miejsce przestępstwa.
‒ No, panowie, bierzcie się do roboty ‒ rzuciła. ‒ Zapakujcie go do
worka. Sygnetu nie ruszajcie; sami go zdejmiemy w kostnicy. ‒ Zawaha-
ła się. ‒ Buty też zapakujcie ‒ dodała po chwili, zastanawiając się, czy
przypadkiem nie zostały skradzione.
No i ten sygnet. Czyżby rodzice aż tak go rozpieszczali? Popatrzyła
na woskowo białą twarz i pokręciła głową. Niemożliwe, by ktokolwiek
rozpieszczał to dziecko. Pod wpływem pierwszego wrażenia intuicja
podpowiadała jej, że chłopak nie miał nikogo, kto by się o niego trosz-
czył. Nikt nawet nie zgłosił jego zaginięcia. Patrząc na niego, Joanna
uświadomiła sobie, że to jedno z tych dzieci, które bardzo często dają się
policji we znaki ‒ bezdomny, obdarty, nietykalny wychowanek ulicy. Na
świecie pełno jest trudnych dzieci, takich jak on. Na Boga, pomyślała,
gdzie są ich rodzice?
Odwróciła się do Mike'a.
‒ Potrzebujemy ludzi do przeszukania terenu ‒ oznajmiła. ‒ Zwłasz-
cza na odcinku między zboczem góry a drogą. Wiesz, co masz robić.
Wydam im instrukcje w komisariacie za jakieś pół godziny. Wiesz, kto
znalazł ciało?
Sierżant Mike Korpanski wskazał wzrokiem dwóch żołnierzy, sie-
dzących na tyle wojskowej ciężarówki, z twarzami wciąż umazanymi
farbą do kamuflażu.
‒ Tych dwóch ‒ odrzekł ‒ z obozu wojskowego. ‒ Uśmiechnął się
krzywo. ‒ To młodzi chłopcy, prawie jeszcze dzieciaki. Przeżyli niezły
szok. Z początku myśleli, że ktoś urządził sobie grilla.
Joanna skinęła głową.
‒ Porozmawiam z nimi w komisariacie ‒ oświadczyła. ‒ A zdjęcia?
Już zrobione?
Jeden z fotografów uniósł aparat w górę.
‒ Tak ‒ zawołał w odpowiedzi.
21
‒ Potrzebne mi też będą zdjęcia jego dłoni ‒ oznajmiła mu. ‒ Zrób-
cie zbliżenie na tatuaże i sygnet, najlepiej wtedy, gdy ekipa śledcza
zdejmie mu go z palca przy sekcji zwłok.
Fotograf pokiwał głową.
‒ Oczywiście ‒ odparł. ‒ Tam jest lepsze światło. Przyjadę.
Joanna zwróciła się do Cathy Parker:
‒ Skończyła pani już?
Cathy uśmiechnęła się tajemniczo.
‒ Tak. Po powrocie zadzwonię po koronera i zrobimy sekcję. Może
być o drugiej, pani inspektor?
Joanna pomyślała przez chwilę, po czym skinęła głową.
‒ Tak, może być. I proszę zabezpieczyć teren.
Mike rozmawiał akurat z jakimś policjantem w mundurze. Zawołał
do Joanny:
‒ Zobacz, przy zwłokach znaleziono jeszcze to. ‒ I podał jej mały
bukiet z wrzosu, starannie powiązany źdźbłami mocnej trawy, porastają-
cej wrzosowisko.
Joanna przyjrzała się mu: bardzo umiejętna i misterna robota. Kto, u
licha, miał czas na to, żeby zrobić bukiet nieżyjącemu dziecku?
‒ Kto mógł to zrobić, Mike? ‒ spytała. ‒ Kto to tu położył? Może
skruszony morderca? ‒ dodała, próbując sama sobie odpowiedzieć na to
pytanie. ‒ E, chyba nie ‒ stwierdziła, choć widok bukietu z kwiatów i
trawy budził w niej podobnie dziwne i niepokojące uczucie, co widok
zwłok dziecka. Podała go policjantowi z ekipy śledczej. ‒ To też zapa-
kujcie do worka ‒ poleciła.
Gdy jej oczy napotkały wzrok Mike'a, wyraziła na głos przerażającą
myśl:
‒ A może ktoś tu odprawiał jakieś gusła...? Na takim odludziu nigdy
nic nie wiadomo ‒ rzekła cicho, rozglądając się po ponurej okolicy. ‒
Żadne logiczne wytłumaczenie nie przychodzi mi do głowy.
‒ Daj spokój. Oczywiście, że to nie są żadne gusła. Żyjemy w dwu-
dziestym wieku.
‒ No więc jak to wyjaśnisz?
Pokręcił tylko głową.
Policjant włożył wrzosowy bukiet do plastikowej torebki. Joanna
tymczasem przyglądała się, jak technicy z ekipy śledczej wkładają zwło-
ki dziecka do czarnego worka i przenoszą do furgonetki. W jej głowie
22
zabrzmiał pewien cytat... chyba z Historii pana Polly*: „...potrafił przez
pięć minut w porywie czułości obcałowywać mu paluszki u nóg”**. Czy
ktoś kiedyś obcałowywał maleńkie, różowe stopy tego dziecka, czy mo-
że już od chwili narodzin było niekochane? Joannę ogarnęło poczucie
rozpaczy i beznadziei. W swoim krótkim życiu to dziecko zasługiwało
na coś lepszego.
* „The History of Mr Polly” Herberta George'a Wellsa (1866-1946) ‒ powieściopisa-
rza angielskiego, jeden z pionierów gatunku science fiction.
** Tłum. Róża Czekańska-Heymanowa.
Ze swego schronienia u wylotu jaskini Alice obserwowała szczupłą
sylwetkę policjantki, która stała niepewnie, rozglądając się dookoła, aż
w końcu ruszyła w ślad za pozostałymi w stronę furgonetki, a potem
wraz ze swoim towarzyszem wsiedli do małego, czerwonego auta i ru-
szyli przez dolinę w kierunku miasta. Alice odwróciła się do Jonathana.
‒ Już odjechali ‒ oznajmiła.
Jonathan przycupnął w głębi jaskini, wtulony w stertę łachmanów.
‒ Wszyscy? ‒ spytał.
Pokręciła głową.
‒ Kilku jeszcze zostało, a później pewnie przyjadą następni. Razem
z tą kobietą o czarnych włosach. To chyba jakaś szefowa. ‒ Przerwała na
chwilę, po czym dodała: ‒ I zabrali tego dzieciaka.
‒ No, to chodźmy się ogrzać.
‒ Nie możemy na razie rozpalać ogniska, Jonathan. Musimy zacze-
kać, aż wszyscy stąd odjadą.
Pokiwał głową.
Zaraz po przebudzeniu Jason jako pierwszy zauważył puste łóżko. O
rany, jeśli Dean znowu zwiał, to na pewno mu się oberwie. Od poprzed-
niej ucieczki minął zaledwie tydzień. Przypomniał sobie, jak się wtedy
na niego wkurzali, jak go straszyli i grozili mu...
Chłopak usiadł na łóżku i zamyślił się, nachmurzony. Przecież tak
naprawdę nie mają prawa mu nic zrobić. Nie ma się czym martwić. Ale z
drugiej strony, kto by pomyślał, że Dean znowu ucieknie? Zwykle wracał
po tygodniu. A na jak długo zniknął tym razem? Na jeden dzień, tydzień
czy może na miesiąc? I pomyśleć tylko, że ten chłopczyk o anielskiej
23
twarzy był na tyle sprytny, by wymknąć się spod kontroli czujnych opie-
kunów.
Dokąd on, u licha, poszedł? Jason wykrzywił wargi. Dean był spo-
kojnym chłopcem, który umiał dotrzymać tajemnicy. A może szuka go
jakaś „rodzina” i Dean już nigdy nie wróci? Zresztą kto chciałby wracać
do tej nory? „Nasze Gniazdko”, pomyślał z pogardą. Co to za głupia
nazwa dla sierocińca! Wolałby być gdziekolwiek indziej, byle nie tutaj.
Pewnie nawet na ulicy byłoby mu lepiej... Na tę myśl serce Jasona zabiło
mocniej. Na ulicy...? Tego chyba bał się najbardziej ‒ tych bezdomnych
żebraków, rzucających się na niego. Sierociniec to nie raj, ale przynajm-
niej tu jest bezpiecznie, a tam... kto wie, co mogłoby mu się przytrafić.
Dlatego tu został. Nie miał innego wyjścia.
Zmarszczył czoło. Czy Dean wybrał życie na ulicy? Niemożliwe,
pomyślał. Dean na pewno wyruszył na poszukiwanie przygód, tak jak
ostatnio.
Czyjaś sylwetka w drzwiach przerwała jego rozmyślania.
‒ No, Jason, czas wstawać. Szkoła czeka ‒ odezwał się przyjazny
głos nieco protekcjonalnym tonem. Jason jednak go nie znosił.
‒ Przecież tu się nie chodzi do szkoły ‒ odparł ironicznie. ‒ Więc
dlaczego ja muszę?
‒ Zapomniałeś chyba o „dzień dobry”. ‒ Pan Riversdale miał nie-
sympatyczną, pulchną twarz. Jason Fogg nie lubił go, a Mark Riversdale
szczerze nienawidził Jasona. ‒ Masz dziś lekcje i wolałbym, żebyś skoń-
czył ze starym zwyczajem i poszedł do szkoły, a nie na wagary, jak w
zeszłym tygodniu. Nie było cię w szkole w zeszły piątek, prawda? Mack
do mnie dzwonił.
Jason gapił się w sufit.
‒ A na diabła mi ta szkoła? ‒ spytał. ‒ I tak nie zdam egzaminów, a
nawet jeśli zdam, to i tak nie dostanę żadnej pracy. Skoro nawet ludzie
po studiach są na zasiłku ‒ dodał prześmiewczo ‒ to jakie ja mam szanse
na pracę?
Mark Riversdale nasunął na nos masywne okulary.
‒ Przykro mi, Jason, ale moim obowiązkiem jest posłać cię do szko-
ły, a twoim pójść na lekcje. Jeśli nie będziesz się uczył, obaj będziemy
mieli kłopoty. Rozumiesz?
Jason obrócił się i położył na brzuchu.
‒ Nie muszę się uczyć, żeby zdobyć wymarzony zawód ‒ oznajmił.
24
‒ A jaki jest twój wymarzony zawód? ‒ spytał Riversdale, prycha-
jąc. ‒ Włamywacz? Rabuś? Złodziej samochodów? A może opryszek,
który napada na staruszków dla paru groszy?
‒ Nie. Chcę zostać handlarzem narkotyków. Oni zarabiają dużo ka-
sy. ‒ Jason wyszczerzył zęby w uśmiechu. Uwielbiał wyprowadzać nie-
omylnego pana Riversdale'a z równowagi.
Ten rzeczywiście stracił cierpliwość.
‒ Och, ty! Rusz się wreszcie i przestań odstawiać ten głupi teatr ‒
warknął, zerkając na wybrzuszoną kołdrę na sąsiednim łóżku. ‒ I obudź
tego pacana.
Jason szybko zebrał myśli i natychmiast wyskoczył z łóżka.
‒ Tak jest, proszę pana ‒ odparł, stając wzorowo na baczność.
Opiekun zarumienił się. ‒ Załóż coś na siebie. Nie masz piżamy, Ja-
son?
Jason uśmiechnął się szeroko, a Mark Riversdale wyszedł. Chłopak
podszedł do łóżka obok i poklepał poduszkę.
‒ No, Dean, obnażyłem się przed starym Riversem, żebyś miał jesz-
cze jeden dzień spokoju. Jeden dzień i ani chwili dłużej. Jak cię złapią,
to będziesz musiał radzić sobie sam. Już nic więcej nie mogę dla ciebie
zrobić, przyjacielu.
Wiedział, że Kirsty przyzna mu rację. Później wszystko jej opowie ‒
ta historia na pewno ją rozbawi.
Wkostnicy zebrało się ich pięcioro ‒ dwóch policjantów z ekipy śled-
czej, którzy przyjechali po ubranie, sygnet i próbki do analizy, lekarz
patolog Cathy Parker, facet z zakładu pogrzebowego oraz Joanna Piercy.
Joanna stała i wsłuchiwała się w wyraźny głos Cathy mówiącej do dyk-
tafonu:
‒ Wzrost: sto czterdzieści centymetrów. Waga... Obwód głowy...
Stłuczenia wokół chrząstki krtani, ślady uduszenia rękami. Odległość
między odciskami kciuków... ‒ Zerknęła na Joannę. ‒ Proszę spojrzeć
tutaj. ‒ Joanna popatrzyła na rozciętą szyję, a Cathy wskazała jej jakąś
drobną kość. ‒ To chrząstka tarczowata ‒ wyjaśniła. ‒ Jest złamana. Na
pewno został uduszony rękami. Napastnik miał dłonie średniej wielko-
ści. ‒ Zmarszczyła czoło. ‒ Ale i tak niewiele nam to wyjaśnia.
‒ A paznokcie? ‒ spytała Joanna.
Cathy Parker spojrzała na nią z szacunkiem.
25
‒ Widzę, że Matthew czegoś panią nauczył. Paznokcie miał niezbyt
długie i nie obgryzione. ‒ Przyłożyła do ust dyktafon. ‒ Ślady po zadra-
paniach... A teraz ‒ zwróciła się do policjanta z ekipy śledczej ‒ możemy
rozciąć ubranie.
W pozbawianiu tego chudego ciała odzieży było coś przeraźliwie ża-
łosnego... Chłopak pewnie zakładał je na siebie w pośpiechu, jak to
wszyscy chłopcy. Wytarta koszula z nadrukiem puszki coca-coli, szero-
kie, workowate dżinsy, które skrywały chude nogi, podziurawione i
ubrudzone białe skarpety, slipy i ogromny podkoszulek ‒ wszystko zo-
stało wrzucone do plastikowych worków, opatrzone naklejkami i złożo-
ne na stos do analizy dla lekarzy sądowych. Tylko nowe, sznurowane
reeboki nie pasowały do reszty. Joanna podniosła plastikowe worki, w
które były zapakowane. Zerknęła na policjanta z ekipy śledczej.
‒ Ile takie kosztują? ‒ spytała, pokazując mu but.
‒ Jakieś osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt funtów ‒ odparł. ‒ W każ-
dym razie są dość drogie.
Joanna skinęła głową.
‒ Tak myślałam.
Cathy tymczasem nagrywała dalej:
‒ Ofiara rasy białej, płci męskiej... Wiek około dziesięciu lat...
Godzinę później zwróciła się do Joanny:
‒ Na jutro spiszę pełny raport, ale wiadomo już, że został uduszony
rękami ‒ oznajmiła, siląc się na stanowczy ton. Nawet dla ludzi z jej
branży sekcja zwłok dziecka była wstrząsającym przeżyciem. ‒ Był
drobnej budowy ciała, niezbyt dobrze odżywiony, ale też nie wygłodzo-
ny. ‒ Spojrzała na Joannę. ‒ Nikt nie zgłaszał jego zaginięcia?
Joanna pokręciła głową.
‒ Nie.
‒ W takim razie pewnie skądś uciekł, może z domu dziecka albo z
rodziny, która go zaniedbywała. Tacy przeważnie nie śpieszą się ze zgło-
szeniem zaginięcia, jeśli dzieciak już wcześniej uciekał, prawda...?
‒ Przerwała i podniosła dłoń dziecka. ‒ Te tatuaże... ‒ Przesunęła
palcem po wierzchu prawej dłoni. ‒ LOVE ‒ przeczytała na głos. ‒ Cie-
kawe, prawda, pani inspektor? Amatorska robota sprzed kilku lat. Jesz-
cze nigdy nie widziałam czegoś takiego u dziecka... ‒ Uśmiechnęła się. ‒
Pani pewnie też je zauważyła. Ale jest jeszcze coś: chłopak miał kilka-
krotnie wstrzykiwane w żyłę narkotyki z domieszką jakichś szkodliwych
26
Przekład: AGNIESZKA KLONOWSKA
Tytuł oryginału: CATCH THE FALLEN SPARROW Copyright © 1996 by Priscilla Masters Copyright © for the Polish edition by „C&T', Toruń 2007 Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Klonowska Opracowanie graficzne: MAŁGORZATA WOJNOWSKA Redaktor wydania: PAWEŁ MARSZAŁEK Korekta: MAGDALENA MARSZAŁEK Skład i łamanie: KUP „BORGIS” Toruń, tel. (0-56) 654-82-04 ISBN 978-83-7470-089-4 Wydawnictwo „C&T” ul. Św. Józefa 79, 87-100 Toruń, tel./fax (0-56) 652-90-17. Toruń 2007. Wydanie I. Druk i oprawa: Wąbrzeskie Zakłady Graficzne Sp, z o.o. ul. Mickiewicza 15, 87-200 Wąbrzeźno.
Powieść tę dedykuję moim rodzicom, którzy wpoili mi zamiłowa- nie do literatury, a także doktorowi Terry'emu Frenchowi, patolo- gowi z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, oraz jego bardzo zdol- nym pracownikom ‒ Alanowi i Paulowi ‒ jako wyraz uznania dla ich nieocenionej pomocy.
Czyż nie sprzedają dwóch wróbli za asa? A przecież żaden z nich bez woli Ojca waszego nie spadnie na ziemię. Mt 10, 29
1. Skała przypominała kształtem ludzką głowę, a na tle jaskraworóżowe- go nieba o zmierzchu odznaczał się wyraźnie jej profil: wielkie, wypukłe czoło, nierówny, hakowaty nos i granitowy podbródek, skierowany ku dołowi, na podnóże góry. Wyrzeźbiły ją siły natury: wiatr, deszcz, słoń- ce i mróz, który wyżłobił w grani głębokie szczeliny. Było tam straszli- wie zimno i niebezpiecznie, wokół rozciągały się bezkresne wrzosowi- ska, stok góry pokrywała grząska ziemia. Nie było tam żadnych ozna- kowanych szlaków. Okolicę przecinała tylko jedna samotna droga. Tam- tego chłodnego poranka, który zwiastował pierwsze zimowe przymrozki, nie było to odpowiednie miejsce na wędrówki. Tu, na samym szczycie góry, wiatr bezlitośnie smagał granitową twarz, która trwała nieruchomo i tylko oko mrugało do przejeżdżających. Było to złudzenie spowodo- wane figlem natury ‒ za szparą imitującą oko krył się bowiem ogromny głaz i mijający górę podróżni mieli wrażenie, że oko zamyka się i otwie- ra. Zwykle o tej porze nie było tu żywego ducha ‒ śpiewały tylko skow- ronki, od czasu do czasu przeleciała jakaś pustułka, tu i ówdzie prze- mknął zając, gronostaj czy łasica, ale ani śladu człowieka. Tamten ranek jednak należał do wyjątków. Gdy różowe niebo musnęły złociste odcienie wschodzącego słońca, w wilgotne powietrze wdarł się dym, rozsiewając wokół swąd palonego mięsa. Nad szczytem góry unosiła się cienka, niebieskawa smużka, a dziwny zapach wdzierał się do wnętrza jaskini. Był chłodny, wrześniowy świt, czwarta rano. Bynajmniej niewłaściwa pora ani miejsce na posiłki przy ognisku. Po samotnej drodze sunęły ciężarówki, podskakując na wybojach, a ich lśniące, czarne maski przecinały szarą, monotonną przestrzeń. W jednej 7
z nich młodzi mężczyźni śmiali się i rzucali jeden drugiemu tubkę farby do kamuflażu. ‒ No i jak wyglądam? ‒ Gary wyszczerzył zęby w uśmiechu. Zrobił sobie jedną grubą smugę na policzku, a drugą, jeszcze grubszą, pod oczami, po czym chwycił swój karabin, naciągnął kaptur i spojrzał na pozostałych. Każdy z nich wyglądał teraz inaczej: groźnie i wojowniczo. Gary wydał z siebie zwierzęcy ryk młodego, dorosłego samca, dra- pieżnika spragnionego łowów... i żądnego krwi. Od razu poprawił mu się humor, więc chwycił kolegę mocno za ramię, wpijając mu paznokcie w ciało. ‒ No, Tom, gotowy do akcji? ‒ Zaśmiał się, ukazując przerwę mię- dzy górnymi zębami ‒ lukę po siekaczu wybitym przez jednego z war- towników. Gary oparł się wygodnie w siedzeniu, odwrócił głowę i przez tylną szybę wozu obserwował zanikającą w dali wąską wstęgę drogi. Czuł już dobrze mu znany dreszcz emocji. Ćwiczenia w drużynach należały do jego ulubionych. Tropienie wroga wyzwalało w nim adrenalinę. Pozosta- li jechali z tyłu i właśnie zbliżali się do podnóża góry. Tym razem to właśnie tamci byli wrogami. A szeregowy Gary Swinton stawiał wrogów wyżej niż przyjaciół. Celem tego ćwiczenia było dotrzeć niezauważo- nym na sam szczyt góry, aż do Mrugającego Oka. Chłopaki z drużyny A musieli więc wczołgać się na brzuchach po stoku z jednej strony, a z drugiej wdrapywała się drużyna B. Zwycięzcy wydawali z siebie krzyk i dźgali pokonanych bagnetem w żebra. Ciężarówka zahamowała gwałtownie, a sierżant zerwał się z miejsca i stanął przed nimi w bojowej pozie, z rozstawionymi nogami i dłońmi na kolbie karabinu. ‒ A teraz, głupie gnojki, słuchać mnie!!! ‒ zaryczał. Zawsze porozumiewał się krzykiem. To był jedyny ton, na który było go stać. Nie wiedział, co to szept czy uprzejmy ton. Jego głos pozbawio- ny był wszelkiego ciepła. Krzyczał nawet do swoich dzieci i do żony pewnie też, zwłaszcza gdy chciał się do niej dobrać. ‒ Dzielimy się na dwie drużyny. Drużyna A wspina się na szczyt od strony zachodniej, a drużyna B od wschodniej. Wszystko jasne? ‒ Rozej- rzał się podejrzliwie. ‒ wszystko jasne?!!! Mruknęli przytakująco. Siedzieli w napięciu, czekając na sygnał do akcji. 8
‒ Temu, kto pierwszy wejdzie na sam szczyt, stawiamy dziś wieczo- rem trzy piwa. Jasne? ‒ Jasne. Wzrok sierżanta przebiegł kolejno po wszystkich, zapamiętując każdą twarz, aż zatrzymał się na Swintonie. ‒ I niech tylko zobaczę, że walisz któregoś kolbą albo pięściami, to masz miesiąc paki. Zrozumiałeś, Swinton? Gary spojrzał spode łba gdzieś w dal, na poszarpane, czarne granie i na profil głowy z Mrugającym Okiem. Sierżant uderzył go po ramieniu. ‒ Rozumiesz, Swinton? Spróbuj któ- regoś tknąć, a rozwalę cię na miazgę. Oddech Gary'ego stał się szybki i ciężki, ale szeregowiec skinął gło- wą. ‒ No. I nie próbować mi tu żadnych sztuczek... ‒ Powiódł wzrokiem po wszystkich twarzach, a dłoń zacisnęła mu się na kolbie karabinu. Nie musiał nic więcej mówić. Każdy z obserwujących go żołnierzy nie miał najmniejszych wątpliwości, że sierżant nie zawaha się go użyć, a jego silny cios, wymierzony wprawnym ruchem w tył głowy, spowoduje za- wroty i mdłości przez kolejne dni. Ziemia była grząska i wilgotna, wiał przenikliwy wiatr, błoto kleiło się do butów, które zapadały się w miękkie podłoże aż po same kostki. Cała okolica spowita była bladym, szarawym blaskiem świtu, który zwiasto- wał kolejny ponury dzień. Słońce wyjrzało na chwilę znad horyzontu i natychmiast schowało się za gęstymi, ciemnymi kłębami chmur. Swin- ton spojrzał na wierzchołek góry i zaczął obmyślać plan. Aby dostać się na sam szczyt, trzeba będzie wczołgać się na brzuchu po żlebie. Tom też zadarł głowę i wpatrywał się w urwisko. ‒ Gdyby nie te cholerne karabiny... ‒ szepnął. Swinton odwrócił się i spojrzał na niego. ‒ Tylko mi tu nie jęcz ‒ syknął przez zęby. ‒ Ruszaj naprzód i schyl głowę, do cholery. A jak karabin ci zawadza, to go zdejmij i zostaw. ‒ Cha, cha. Bardzo zabawne. Swinton spojrzał w górę, na sam szczyt urwiska. ‒ No, to przestań jęczeć. Jesteśmy żołnierzami i musimy mieć przy sobie broń, a jeśli ci się tu nie podoba, to jazda do kuchni. Z chochlą będzie ci lżej, jak cholera! 9
Tom skulił się, a ciemne smugi farby na jego bladej twarzy jakoś nie nadawały mu upragnionego wizerunku macho. Swinton spojrzał na niego. Miał ogromną ochotę mu przyłożyć. Mocno zacisnął pięści, wpijając paznokcie w dłonie. Jednak opano- wał się i myślami wrócił do planu zdobycia szczytu. Sierżant rzucił rozkaz drużynie B i przeciwnicy schowali się za skały. Mieli mundury khaki, pomalowane twarze i liście przyczepione do heł- mów, dlatego trudno było ich zauważyć, ale Swinton dobrze wiedział, gdzie się kryją. ‒ Na ziemię, sukinkoty jedne. Sierżant kopnął Toma w tyłek, a tamten upadł na twarz i jęknął cicho. Reszta upadła natychmiast po nim. Rozległ się brzęk uderzających o ziemię karabinów. Sierżant tymczasem pochylił się jeszcze i zajrzał Swintonowi prosto w twarz. ‒ Ruszaj na górę, padalcu. Swinton ruszył naprzód. Czołgał się na brzuchu, podpierając się łok- ciami i kolanami. Był to łatwiejszy szlak, prowadzący wzdłuż niższego stoku, ale nagromadzona w kałużach i strumieniach woda sięgała aż po kolana. Jednak z pochyloną nisko głową i w barwach ochronnych można było wspiąć się tędy tak, by pozostać niezauważonym. Kto wie, może kiedyś, w Północnej Irlandii albo w jakimś innym niespokojnym miej- scu, dobry kamuflaż uratuje im życie. Swinton podczołgał się jeszcze parę metrów po żlebie. Wzrok miał wymierzony w hakowaty nos granitowej głowy i w stojącą za nią czarną skałę, wypatrując najmniejszego ruchu na tle szarego nieba. Powoli, centymetr po centymetrze, sunął naprzód, nie zważając na przenikającą wilgoć ani na głośne sapanie podążającego za nim Toma. Pełzał po ow- czych bobkach, z twarzą przy ziemi, a karabin uderzał go po plecach. Nie patrzył na boki ani nie oglądał się za siebie, jednak doskonale sły- szał, jak inni z tyłu przedzierają się przez wrzosy. Brnął w chlupoczącym błocie, wypatrując, czy na szczycie przy skalnej głowie nie pojawił się nikt z drużyny przeciwnej, ale nie dostrzegł żadnego ruchu ‒ wszyscy żołnierze wciąż jeszcze wspinali się na szczyt. Po wczołganiu się na jakieś trzy czwarte wysokości góry Swinton za- trzymał się i pociągnął nosem: wiatr niósł ze sobą wyraźny swąd spaleni- zny. Leżąc bez ruchu, znów pociągnął nosem, po czym odwrócił głowę. io
‒ Ej, Tom ‒ odezwał się przejętym tonem. ‒ Czujesz? Tom wziął głęboki wdech. ‒ Coś się piecze ‒ odparł. ‒ Chyba mięso. ‒ Zmarszczył czoło, a po chwili zachichotał nerwowo. ‒ Gary ‒ dodał niepewnie ‒ jest piąta rano, prawie przez całą noc lało i straszny tu ziąb. Przerwał, jakby nie miał ochoty dalej mówić, ale po chwili znów się odezwał, tym razem przyciszonym głosem, przerywając co słowo: ‒ Zjadłoby się... coś... z grilla... ‒ Ostatnie słowa nie tyle wymówił, co wydyszał spiesznie. Swinton przymrużył oczy. Skądś już znał ten zapach. Szybkimi wde- chami chwytał powietrze. ‒ Z grilla? ‒ powtórzył. Patrzył niespokojnym wzrokiem, który dziwnie kontrastował z wymalowaną w tygrysie pasy twarzą. Zadarł głowę i gapił się w górę z otwartymi ustami. Chcąc ukryć swój niepokój, zaśmiał się szyderczo z kolegi. ‒ Kto o tej porze przychodziłby tu na grilla, Tom? ‒ spytał stłumionym głosem. Ale niezbyt bystry Tom nie zrozumiał ironii w pytaniu Swintona. ‒ Przecież wyraźnie czuję ‒ upierał się ‒ że ktoś tu piecze mięso. Swinton przyjrzał się uważnie skale na szczycie, której ciemny, kan- ciasty kształt odznaczał się na tle nieba, pokrytego ciężkimi, deszczo- wymi chmurami. Następnie powiódł wzrokiem w stronę doliny, aż wreszcie spostrzegł unoszącą się nieco smużkę dymu, skąd widocznie docierał dziwny swąd. Była tam głęboka szczelina w skale, która ciągnę- ła się w dół aż do samej drogi. To stamtąd właśnie roznosił się po stoku niebieskawy dym, a wraz z nim zapach spalenizny. W dole coś płonęło. Był mroczny poranek, więc Swinton wytężył wzrok, dłonią przysłonił oczy i mocno wyciągnął szyję, żeby lepiej widzieć. Najpierw ujrzał zwi- nięte, osmalone ubranie... Lekceważąc rozkaz pozostania w ukryciu i zachowania ciszy, szere- gowy Gary Swinton natychmiast zerwał się na równe nogi, rzucił kara- bin i wydał z siebie piskliwy krzyk, który zdawał się rozbrzmiewać echem tak długo, dopóki żołnierz nie dotarł do palącej się sterty ubrań. Ogłupiały i oszołomiony Tom ruszył za nim, nie mając pojęcia, co się dzieje. Zrozumiał dopiero wtedy, gdy zbiegli na dół, a Swinton zdjął kurtkę i rzucił ją na płonące ciało dziecka. 11
* Inspektor Joanna Piercy zamknęła drzwi na zamek, zdjęła krótkie spo- denki, koszulkę i tenisówki, po czym opłukała nad zlewem twarz i ręce i osuszyła się wyblakłym ręcznikiem. Sięgnęła na półkę po dezodorant w sprayu, spryskała się nim obficie, a następnie starannie złożyła ubranie i włożyła je do górnej szuflady komody, a buty wrzuciła do szafy. Z wie- szaka za drzwiami zdjęła krótką, czarną spódnicę i beżową bluzkę, a z torby wyjęła parę rajstop. Wyszperała też czarne buty na wysokich obca- sach. Była już prawie gotowa. Do diabła, zaklęła w duchu, gdy ktoś za- pukał głośno do jej drzwi. ‒ Chwileczkę! Robili to każdego ranka, bo wiedzieli, że przed służbą musi się prze- brać. Pewnie mieli nadzieję, że któregoś dnia zapomni zamknąć drzwi na klucz, a wtedy wejdą ‒ niby przez pomyłkę ‒ i zastaną ją w samej bieliź- nie. Ci gliniarze, pomyślała, mają poczucie humoru na poziomie nasto- latków. Znów rozległo się pukanie. Joanna przeczesała grzebieniem gęste, ciemne włosy, spuściła wodę ze zlewu i przyjrzała się sobie w lustrze. Co ona biedna ma teraz robić, do diabła? To naprawdę skomplikowana sprawa... Matthew ‒ kochanek, Mat- thew ‒ kolega z pracy, w którym była zakochana, Matthew ‒ żonaty, nieosiągalny mężczyzna. Dla niej miał wiele twarzy, ale zawsze był to ten sam ciepły, przyjazny Matthew, który pojawiał się w jej życiu i zni- kał, bez żadnych zobowiązań, jakby nigdy nic. Myślała, że już zawsze tak będzie. Tymczasem jego list był dla niej wstrząsem. Jego słowa brzmiały bardzo stanowczo: chce dać sobie i żonie jeszcze jedną, ostatnią szansę, a jeśli się nie uda, będzie musiał odejść. „Sama rozumiesz, Jo. Eloise ma dopiero dziesięć lat. Muszę zrobić to dla niej”. Joanna westchnęła głęboko. Ta jego decyzja kompletnie wytrąciła ją z równowagi. Znów ktoś mocno zapukał do jej drzwi, tym razem bardziej natar- czywie. Joanna skrzywiła się. Nie ma czasu na takie myślenie. Puk, puk. ‒ To ja, Mike. ‒ No to wejdź ‒ rzuciła, poirytowana. ‒ Przecież te drzwi są zamknięte. 12
Otworzyła je i stanęła twarzą w twarz z Mikiem. ‒ No, co tam? ‒ Na wrzosowisku znaleziono zwłoki. Mike mówił szybko przejętym głosem. W takim małym, bezpiecz- nym miasteczku nieczęsto znajdowano zwłoki. Joanna popatrzyła na niego. ‒ Wypadek? Pewnie jakiś wspinacz spadł ze skały? Mike pokręcił głową. ‒ Raczej nie, chyba że upadł prosto w jakieś ognisko, bo gdy go znaleziono, jego ciało jeszcze się paliło. ‒ Naprawdę? Skinął głową. ‒ Wojsko je znalazło. Zauważyli dym. ‒ Głos Mike'a podszyty był tym samym przerażeniem, które Joanna w tej chwili też poczuła. ‒ Ktoś widocznie je podpalił. ‒ Spokojnie, Mike ‒ odparła. ‒ Jeszcze nie wiadomo, czy to zabój- stwo. Mike spojrzał na nią z politowaniem, a Joanna zapragnęła nagle, żeby był przy niej Matthew. ‒ A co tam robiło wojsko? ‒ Mieli ćwiczenia. Wspinali się na Mrugające Oko ‒ wyjaśnił Mike. ‒ Zauważyli dym, a jeden z nich przyznał, że rozpoznał zapach. ‒ A pod badawczym spojrzeniem Joanny dodał: ‒ Wiem, co sobie myślisz. Mnie też wydawało się to trochę dziwne. ‒ Mówił coś jeszcze? Mike zaprzeczył, a Joanna skinęła głową i potarła dłonią policzek. ‒ No, to później z nim pogadamy. Co jeszcze wiadomo? ‒ Na razie niewiele. ‒ A kim był denat? Ich oczy spotkały się. Twarz Mike'a posmutniała. ‒ Podobno jakieś dziecko. Joanna westchnęła. Każde morderstwo jest okrutne, ale zabić dziecko i palić jego zwłoki... To był wstrząs nawet dla twardych, niewzruszo- nych policjantów, zarówno mężczyzn, jak i kobiet. Joanna cofnęła się do pokoju, zmarszczyła brwi, spojrzała na plecioną tacę na swoim biurku. ‒ Zgłaszano ostatnio zaginięcia jakichś dzieci? Mike pokręcił głową. 13
‒ Dopilnuj, żeby ktoś się tym zajął ‒ poleciła. ‒ Natychmiast. Sprawdzić, czy zgłaszano jakieś zaginione dzieci w promieniu... ‒ prze- rwała ‒ no, powiedzmy, na razie trzydziestu kilometrów. A jak wygląda- ła ofiara? ‒ Dokładnie jeszcze nie wiadomo ‒ odparł. ‒ Wiek około dziewię- ciu czy dziesięciu lat... jasne włosy... tenisówki, szerokie dżinsy. Nie miał na sobie kurtki. Pokręciła głową. ‒ A w nocy pewnie było tam okropnie zimno. ‒ Rzeczywiście ‒ przyznał Mike. ‒ Podawali w prognozie. Dziś ra- no w radiu zapowiadali nawet gołoledź, sam słyszałem. Joanna stała przez chwilę nieruchomo. ‒ Biedny dzieciak ‒ westchnęła cicho i spojrzała na Mike'a. ‒ Kto z naszych tam pojechał? ‒ Timmis i McBrine. Patrolowali akurat wrzosowisko. Byli niedale- ko. ‒ Przekaż im, żeby zabezpieczyli to miejsce ‒ nakazała. ‒ Niech pod żadnym pozorem nikogo tam nie wpuszczają. ‒ Przerwała. ‒ Chcę unik- nąć tej koszmarnej rutyny sądowej. Niech zbiorą wszystkie dowody, starannie je zapakują i opiszą. Mamy jakiegoś patologa? ‒ Dzwoniłem na pogotowie ‒ odrzekł. ‒ Doktora Levina nie ma. Joannę to zirytowało. Jakim prawem Matthew znika, skoro jest jej po- trzebny? ‒ Wiem ‒ odparła, uświadamiając sobie, że nie ma odwagi spojrzeć Mike'owi prosto w oczy. Czuła, że Mike czeka na dalsze wyjaśnienie. ‒ Wyjechał na urlop z żoną i Eloise. Mike uniósł brwi. ‒ To chyba dobrze ‒ zauważył, obserwując ją bacznie ciemnymi oczami. ‒ O tak ‒ odparła. ‒ Oczywiście, że dobrze. ‒ Udawała, że jest zaję- ta wkładaniem garsonki. ‒ Ale chyba ktoś go zastępuje. Sprowadź ją tu, Mike. ‒ Ją? A kim jest ta ona? ‒ Nieważne, skontaktuj się z Birmingham ‒ poleciła. ‒ Niech nam kogoś przyślą na dwa tygodnie. I znajdź mi jakiegoś fotografa. A po- tem... ‒ uśmiechnęła się do niego ‒ mógłbyś mnie tam zawieźć? Patrzył na nią ironicznym wzrokiem. ‒ A już myślałem, że pojedziesz tam swoim rowerem. 14
‒ Zanim zdążyłabym tam dojechać ‒ odparła sucho ‒ już dawno sam rozwiązałbyś tę sprawę. To strasznie nierówny teren. Uśmiechnął się. ‒ W takim razie weź płaszcz ‒ rzucił surowym tonem. ‒ Na wrzo- sowiskach jest bardzo zimno. Przytrzymała mu drzwi. ‒ No dobrze, to co, ruszamy? 2. Alice siedziała cicho, przycupnięta jak kobieta pierwotna, i z głębi jaskini obserwowała postać, która w rzednącej ciemności przedzierała się przez wrzosowisko, niosąc przerzucone przez ramię drobne ciało. Widziała też, jak oblane benzyną, stanęło w płomieniach. Swąd spaleni- zny zaprowadził ją aż do wylotu jaskini. Ułożyła z kwiatów bukiet i złożyła go u stóp tlących się zwłok dziecka. Zostałaby dłużej, gdyby nie warkot nadciągających ciężarówek, który zaniepokoił ją i wystraszył. Gdy z wozów wyskoczyli żołnierze, Alice wycofała się szybko w głąb jaskini i obserwowała ich, siedząc nieruchomo. To, co zobaczyła, przypominało jakąś groteskową pantomimę: żołnie- rze czołgali się po ziemi albo biegali, krzycząc i machając rękami. Jakby ze wschodem słońca wszystko wokół nabrało życia. Alice powlokła się na sam koniec jaskini. Czekała, aż Jonathan się obudzi. Drżała z zimna i otulała się ramionami, żeby się ogrzać. Bała się zapalić ognisko, bo ktoś zauważyłby dym, ale zimno straszliwie jej do- kuczało. Spojrzała na Jonathana. Dlaczego tak długo śpi? Leżał, spowity poranną mgłą i promieniami wschodzącego słońca, a z każdym odde- chem z jego rozchylonych warg wydobywał się mały obłok pary. Jego palce w czarnych, wełnianych rękawiczkach rozluźniały się i zaciskały podczas snu. ‒ Królestwo musi mieć króla ‒ mamrotał, otulając swą szczupłą sylwetkę brudnym płaszczem. ‒ Królestwo musi mieć króla. Trąciła go stopą. ‒ Wstawaj, Jonathan ‒ szepnęła. ‒ No, dalej, obudź się. Chrząknął, obrócił się, zamknął usta, usiadł prosto i patrzył przerażo- nym wzrokiem na pochylającą się nad nim tęgą Alice. 15
‒ Coś się stało? ‒ A na widok czarnych zgliszczy dodał: ‒ Czemu nie zapaliłaś ogniska? ‒ Ktoś przywlókł tu trupa ‒ oznajmiła spokojnie. ‒ A potem go spa- lił. Jonathan zmarszczył brwi. ‒ Ale po co? ‒ A skąd mam to wiedzieć? ‒ Alice zamilkła na chwilę. ‒ Jonathan ‒ dodała powoli ‒ to było ciało jakiegoś dziecka. Jonathan spojrzał w stronę wylotu jaskini. ‒ Przyjechała policja ‒ ciągnęła Alice. ‒ Pełno ich tam. Chyba szybko się stąd nie ruszą. Popatrzył na nią, zdziwiony. ‒ Policja? Chyba znowu wojsko? ‒ spytał. ‒ Wojsko też było, ale wcześniej, na ćwiczeniach, a teraz przyjecha- li inni, z policji. ‒ Wpatrywała się w niego bez mrugnięcia, sama ciągle przykucnięta nad wygasłym ogniskiem. ‒ Coś się stało ‒ dodała, przeję- ta. ‒ Dziś rano, jeszcze przed wschodem słońca... To żołnierze ‒ oznaj- miła. ‒ To chyba żołnierze je znaleźli. ‒ Nagle zachichotała sucho. ‒ Wrzeszczeli jak opętani. Jonathan Rutter podrapał się w głowę. ‒ Co takiego znaleźli? ‒ Ciało dziecka ‒ odparła spokojnie. Jonathan zerwał się na równe nogi i fuknął na nią: ‒ Chyba coś ci się przyśniło! A może piłaś? ‒ W takim razie idź i sam zobacz. ‒ Wydęła wargi i usiadła po tu- recku, przyglądając się, jak Jonathan z małpią zwinnością przemyka w stronę wylotu jaskini. Położył się na ziemi i wyjrzał ukradkiem na zewnątrz, na szarozielo- ne wrzosowiska. Na dole, przy drodze poruszały się sylwetki w grana- towych mundurach. Musiał uważać, żeby go nie zobaczyli. Ludzie nai- grywali się z niego i Alice, z ich stylu życia i miejsca zamieszkania. Nie rozumieli, że Alice i Jonathan wolą trzymać się z dala od ich świata i zaszyć się gdzieś wysoko, w jaskini, pod czujnym wzrokiem Mrugającego Oka. Ludzie prześladowali ich, bo nie potrafili ich zrozu- mieć, dlatego Alice i Jonathan musieli udawać, że opuścili jaskinię, choć wcale tak się nie stało. Nadal tam mieszkali, bo tam był ich prawdziwy dom. Niepotrzebne im były żadne nowoczesne urządzenia, takie jak krany czy kontakty elektryczne. Wodę mieli prosto z nieba, a światło i 16
ciepło od słońca, gdy tylko wyłoniło się zza chmur. Nie potrzebowali nic więcej prócz tej ciemnej, suchej groty, wyżłobionej w skale. Jonathan obserwował z góry krzątających się policjantów, po czym obrócił się bokiem, ukazując profil, wyraźnie zarysowany na tle mgliste- go światła, które wlewało się z zewnątrz do jaskini. ‒ Co tu się stało, Alice? ‒ spytał. ‒ Pewnie ci żołnierze go znaleźli ‒ odparła, wpatrzona w rozciąga- jący się wokół krajobraz złożony z wysokich szczytów i rozległych do- lin, spowitych bladymi promieniami słońca; był to widok malowany czernią i żółcią. ‒ Widocznie poczuli dym, bo puścili się biegiem i za- częli krzyczeć. ‒ Oni tak zawsze. ‒ Ale dziś pewnie zobaczyli dym i znaleźli płonące ciało ‒ odrzekła. Jonathan spojrzał na nią spod gęstych, krzaczastych brwi. ‒ Ale po co ktoś miałby palić dziecko? ‒ spytał. Popatrzyła na niego współczująco. ‒ Ludzie palą zwłoki z różnych powodów ‒ wyjaśniła. ‒ Żeby się najeść, żeby się ich pozbyć albo złożyć ofiarę. Wydął wargi. ‒ A tutaj po co to zrobili? Znów obrzuciła go spojrzeniem. ‒ A w ogóle co to za dziecko? ‒ dociekał. ‒ I jak się tu dostało? ‒ Ktoś je przyniósł ‒ odrzekła. ‒ Na plecach. ‒ Biedactwo ‒ mruknął. ‒ Biedactwo. ‒ Czy ty nic nie rozumiesz, Jonathan? ‒ spytała łagodnie. ‒ Nie wiesz, co to znaczy? Ludzie tu przyjdą. Przez parę ładnych dni będzie się tu kręcić mnóstwo ludzi, tak jak wtedy, w zeszłym roku. I znów będzie- my mieli kłopoty. Przyjdą tu ludzie ‒ dodała cicho, kiwając głową, a pojedyncze, długie, siwe kosmyki włosów zwisały jej przy twarzy jak sznurki. ‒ Ludzie tu przyjdą ‒ powtórzyła tajemniczym tonem ‒ i znów będziemy mieli kłopoty. Zobaczysz, Jonathan. Ale Jonathan był bardziej optymistyczny. ‒ Na pewno zostawią nas w spokoju ‒ odparł powoli. ‒ Niby po co mieliby się nas czepiać? Alice znów spojrzała na niego z politowaniem. ‒ Ludzie pomyślą, że to nasza sprawka albo że wiemy, kto to zrobił. ‒ Ale przecież to nieprawda. Alice zacisnęła wargi. 17
Popatrzyli na siebie oczami pełnymi obawy przed niechcianą wizytą obcych w ich samotni na pustkowiu. Następnie spojrzeli w dół urwiska i obserwowali niewielki, czerwony samochód, który sunął szybko drogą przecinającą wrzosowisko, a potem wjechał na piaszczystą zatoczkę i zatrzymał się. Wysiadła z niego jakaś kobieta z kruczoczarnymi włosa- mi, rozwianymi wokół głowy, a po chwili wysoki mężczyzna i razem wspięli się po stoku, by dołączyć do grupki policjantów zgromadzonych wokół drobnej sylwetki, przykrytej kocem. Ciężko było wspinać się po żlebie, a w wilgotnym porannym powie- trzu wciąż unosił się swąd spalenizny ‒ nieco delikatniejszy, ale bardzo charakterystyczny. Ten odór przyprawiał Joannę Piercy o mdłości. Na miejscu było już dwóch speców od zabezpieczenia miejsca zbrodni, a z nimi jakaś szczupła kobieta o jasnych włosach. Nie uśmiechając się, spojrzała na Joannę i wyciągnęła dłoń. ‒ Cathy ‒ przedstawiła się. ‒ Cathy Parker, patolog. Zastępuję Mat- thew na czas jego nieobecności. ‒ Posłała Joannie wymowne spojrzenie. ‒ Sporo o pani słyszałam ‒ dodała. Joanna poczuła się nieswojo. Co takiego tamta o niej słyszała? Co Matthew o niej mówił? Jak ją przedstawiał innym? Jako swoją koleżan- kę, przyjaciółkę czy może jako potajemną kochankę? I kim właściwie teraz jest dla niego? Przyszłą żoną? Speszona i onieśmielona, pokręciła tylko głową, nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć, po czym odwróciła wzrok na podmokłe wrzosowisko. ‒ Obejrzała pani zwłoki? Cathy Parker przytaknęła. ‒ Na razie tylko pobieżnie ‒ odrzekła. ‒ Nie jestem w stanie wiele powiedzieć. To mały chłopiec, w wieku około dziesięciu, jedenastu lat. ‒ Skrzywiła się. ‒ Bardzo szczupły. Został uduszony, prawdopodobnie rękami, bo na jego szyi wyraźnie widać ślady palców. A potem ktoś widocznie próbował pozbyć się zwłok. ‒ Spojrzała na przykryte kocem ciało. ‒ Bardzo wyraźnie cuchnie benzyną. Joanna powiodła wzrokiem za jej spojrzeniem. ‒ Od jak dawna nie żyje? Patolog wzruszyła ramionami. ‒ Trudno dokładnie stwierdzić, bo ciało jest spalone, a na tym tere- nie panują fatalne warunki atmosferyczne. Ci z wojska mówili, że nad 18
ranem było tu okropnie zimno. ‒ Westchnęła. ‒ Wydaje mi się, że zginął wczoraj wieczorem. Powiedzmy, że między dwudziestą pierwszą a pół- nocą, najpóźniej o pierwszej. Przed moim przyjazdem nie żył już od co najmniej kilku godzin, a przyjechałam o ósmej. Aha, jeszcze jedno. ‒ Rozejrzała się dookoła. ‒ Chłopak nie zginął w tym miejscu. Ktoś przy- wlókł tu jego zwłoki. ‒ Popatrzyła przepraszająco na Joannę. ‒ Zsiniał już ‒ dodała. ‒ Na twarzy i tutaj ‒ dotknęła drobnego, złotego kolczyka w uchu dziecka. Joanna poczuła ulgę na myśl, że przynajmniej chłopiec nie konał tu w męczarniach przez całą noc. ‒ Wojsko znalazło go o piątej nad ranem ‒ ciągnęła Cathy. ‒ Już wtedy był zsiniały. Wcześniej leżał gdzieś, ułożony na boku, a potem przyniesiono go tutaj. Po sekcji zwłok dowiemy się czegoś więcej. Ciało jest miejscami bardzo wyziębione. Paliły się tylko dolne kończyny i prawie całe ubranie. ‒ Spojrzała na Joannę. ‒ Przykro mi, pani inspektor. Będę musiała porozmawiać z kimś ze straży pożarnej, ale na oko mogę powiedzieć, że ciało paliło się jakąś godzinę, najwyżej dwie. Silny wiatr może rozniecać ogień albo go ugasić, a podłoże jest tu bardzo wilgotne. To dość niecodzienna sytuacja, dlatego trzeba będzie przeprowadzić dokładne badania, ale jeśli przyjmiemy, że ciało przed piątą płonęło przez godzinę, a wcześniej leżało gdzieś przez jakiś czas, to możemy założyć, że zgon nastąpił najpóźniej o północy. Joanna musiała zadać jej jeszcze jedno rutynowe pytanie: ‒ A czy był molestowany? Cathy Parker pokręciła głową. ‒ Nie wydaje mi się. Nikt nie zdzierał z niego ubrania. Oczywiście, w kostnicy trzeba będzie pobrać próbki do szczegółowych badań. ‒ Przygryzła wargę. ‒ I to by było na tyle. Przykro mi ‒ dodała ‒ ale nawet Matthew nie byłby w stanie powiedzieć nic więcej. Musimy poczekać na wyniki sekcji. Na wspomnienie imienia Matthew Joanna znów poczuła .się nieswo- jo. Zmrużyła na chwilę oczy i odchrząknęła nerwowo, a następnie prze- szła kilka metrów, zbliżyła się do ciała i odchyliła rąbek koca. Spojrzała na woskowo białą twarz z zamkniętymi oczami, jasne, krótko ścięte, cieniowane włosy, złoty kolczyk w uchu i koszmarne ciemne pręgi na szyi. Chłopak miał na sobie stare, zniszczone ubranie, o wiele za duże na jego wzrost, całe osmalone od ognia. Wyglądał na bardzo zaniedbane dziecko. 19
Joanna zmarszczyła brwi. ‒ To mi nie wygląda na uduszenie ‒ stwierdziła. Cathy uśmiechnęła się smutno. ‒ Większość ludzi sądzi, że po uduszeniu denat ma poczerniałą twarz, wysunięty język, a wokół oczu wybroczyny ‒ odparła. ‒ Zwykle tak jest, ale moim zdaniem ten dzieciak został uduszony, a zgon nastąpił raczej na skutek zaburzenia rytmu serca, czyli w wyniku szoku poura- zowego, a nie z braku powietrza. Śmierć nastąpiła bardzo szybko. On od razu stracił przytomność. ‒ Przerwała na chwilę, po czym dodała łagod- niejszym tonem: ‒ Kiedy go podpalono, chłopak już nie żył. ‒ Rozumiem ‒ odparła Joanna. Ulżyło jej na myśl, że przynajmniej dziecko nie było skazane na cierpienie i powolną śmierć tu, na zimnym wrzosowisku, w ciemności i strachu, sam na sam z mordercą. To dlatego chłopiec miał spokojny wyraz twarzy. Joanna zsunęła koc jeszcze dalej. ‒ A gdzie go przetrzymywano? Cathy zdjęła rękawice. ‒ Gdzieś niedaleko stąd ‒ odrzekła. ‒ Prawdopodobnie w bagażniku auta. ‒ Przerwała i rozejrzała się po ponurej okolicy. ‒ Przecież jakoś się tu znalazł. Joanna spojrzała na ręce dziecka i przypomniała sobie ulubioną teorię Matthew o tym, że dziewięćdziesiąt procent zabójstw da się wyjaśnić dzięki analizie dłoni ofiary. Przyjrzała się więc dłoniom chłopca, owinię- tym w plastikowe worki. Były brudne, z wyszczerbionymi paznokciami i niefachowo wytatuowanymi literami L-0-V-E na palcach prawej dłoni i H-A-T-E na lewej. Miłość i nienawiść... Na środkowym palcu lewej dłoni, na którym widniała litera T, chłopak miał sygnet. Ostrożnie, niczego nie dotykając, Joanna schyliła się i przyjrzała mo- nogramowi na sygnecie ‒ splecionym inicjałom na tle oka. Był to kosz- towny sygnet z czystego złota ‒ taki, jakie noszą na swych grubych pal- cach bogaci biznesmeni. Nie pasował na małą, brudną dłoń tego zanie- dbanego martwego dziecka. Joanna odsłoniła całe zwłoki. W osmolonych, workowatych, czar- nych dżinsach, o wiele za dużych na tak drobną sylwetkę, zauważyła wypalone dziury, przez które widać było blade, chude nogi, których ogień na szczęście nie zdążył strawić w całości. Swąd zwęglonego ludz- kiego ciała połączony z charakterystycznym zapachem zwłok przyprawiał 20
Joannę o mdłości. Odór był tak silny, że niemal tworzył w powietrzu żółtawą powłokę. Joanna przyjrzała się butom chłopca. Były za duże, podobnie jak spodnie, i trochę zniszczone od benzyny, ale sprawiały wrażenie nowych i dość drogich. Jak na tak podmokłą okolicę, gdzie Joannie czarne błoto kleiło się do obcasów, buty chłopca miały wyjątkowo czyste podeszwy. Joanna przykryła zwłoki i zwróciła się do policjantów zabezpieczają- cych miejsce przestępstwa. ‒ No, panowie, bierzcie się do roboty ‒ rzuciła. ‒ Zapakujcie go do worka. Sygnetu nie ruszajcie; sami go zdejmiemy w kostnicy. ‒ Zawaha- ła się. ‒ Buty też zapakujcie ‒ dodała po chwili, zastanawiając się, czy przypadkiem nie zostały skradzione. No i ten sygnet. Czyżby rodzice aż tak go rozpieszczali? Popatrzyła na woskowo białą twarz i pokręciła głową. Niemożliwe, by ktokolwiek rozpieszczał to dziecko. Pod wpływem pierwszego wrażenia intuicja podpowiadała jej, że chłopak nie miał nikogo, kto by się o niego trosz- czył. Nikt nawet nie zgłosił jego zaginięcia. Patrząc na niego, Joanna uświadomiła sobie, że to jedno z tych dzieci, które bardzo często dają się policji we znaki ‒ bezdomny, obdarty, nietykalny wychowanek ulicy. Na świecie pełno jest trudnych dzieci, takich jak on. Na Boga, pomyślała, gdzie są ich rodzice? Odwróciła się do Mike'a. ‒ Potrzebujemy ludzi do przeszukania terenu ‒ oznajmiła. ‒ Zwłasz- cza na odcinku między zboczem góry a drogą. Wiesz, co masz robić. Wydam im instrukcje w komisariacie za jakieś pół godziny. Wiesz, kto znalazł ciało? Sierżant Mike Korpanski wskazał wzrokiem dwóch żołnierzy, sie- dzących na tyle wojskowej ciężarówki, z twarzami wciąż umazanymi farbą do kamuflażu. ‒ Tych dwóch ‒ odrzekł ‒ z obozu wojskowego. ‒ Uśmiechnął się krzywo. ‒ To młodzi chłopcy, prawie jeszcze dzieciaki. Przeżyli niezły szok. Z początku myśleli, że ktoś urządził sobie grilla. Joanna skinęła głową. ‒ Porozmawiam z nimi w komisariacie ‒ oświadczyła. ‒ A zdjęcia? Już zrobione? Jeden z fotografów uniósł aparat w górę. ‒ Tak ‒ zawołał w odpowiedzi. 21
‒ Potrzebne mi też będą zdjęcia jego dłoni ‒ oznajmiła mu. ‒ Zrób- cie zbliżenie na tatuaże i sygnet, najlepiej wtedy, gdy ekipa śledcza zdejmie mu go z palca przy sekcji zwłok. Fotograf pokiwał głową. ‒ Oczywiście ‒ odparł. ‒ Tam jest lepsze światło. Przyjadę. Joanna zwróciła się do Cathy Parker: ‒ Skończyła pani już? Cathy uśmiechnęła się tajemniczo. ‒ Tak. Po powrocie zadzwonię po koronera i zrobimy sekcję. Może być o drugiej, pani inspektor? Joanna pomyślała przez chwilę, po czym skinęła głową. ‒ Tak, może być. I proszę zabezpieczyć teren. Mike rozmawiał akurat z jakimś policjantem w mundurze. Zawołał do Joanny: ‒ Zobacz, przy zwłokach znaleziono jeszcze to. ‒ I podał jej mały bukiet z wrzosu, starannie powiązany źdźbłami mocnej trawy, porastają- cej wrzosowisko. Joanna przyjrzała się mu: bardzo umiejętna i misterna robota. Kto, u licha, miał czas na to, żeby zrobić bukiet nieżyjącemu dziecku? ‒ Kto mógł to zrobić, Mike? ‒ spytała. ‒ Kto to tu położył? Może skruszony morderca? ‒ dodała, próbując sama sobie odpowiedzieć na to pytanie. ‒ E, chyba nie ‒ stwierdziła, choć widok bukietu z kwiatów i trawy budził w niej podobnie dziwne i niepokojące uczucie, co widok zwłok dziecka. Podała go policjantowi z ekipy śledczej. ‒ To też zapa- kujcie do worka ‒ poleciła. Gdy jej oczy napotkały wzrok Mike'a, wyraziła na głos przerażającą myśl: ‒ A może ktoś tu odprawiał jakieś gusła...? Na takim odludziu nigdy nic nie wiadomo ‒ rzekła cicho, rozglądając się po ponurej okolicy. ‒ Żadne logiczne wytłumaczenie nie przychodzi mi do głowy. ‒ Daj spokój. Oczywiście, że to nie są żadne gusła. Żyjemy w dwu- dziestym wieku. ‒ No więc jak to wyjaśnisz? Pokręcił tylko głową. Policjant włożył wrzosowy bukiet do plastikowej torebki. Joanna tymczasem przyglądała się, jak technicy z ekipy śledczej wkładają zwło- ki dziecka do czarnego worka i przenoszą do furgonetki. W jej głowie 22
zabrzmiał pewien cytat... chyba z Historii pana Polly*: „...potrafił przez pięć minut w porywie czułości obcałowywać mu paluszki u nóg”**. Czy ktoś kiedyś obcałowywał maleńkie, różowe stopy tego dziecka, czy mo- że już od chwili narodzin było niekochane? Joannę ogarnęło poczucie rozpaczy i beznadziei. W swoim krótkim życiu to dziecko zasługiwało na coś lepszego. * „The History of Mr Polly” Herberta George'a Wellsa (1866-1946) ‒ powieściopisa- rza angielskiego, jeden z pionierów gatunku science fiction. ** Tłum. Róża Czekańska-Heymanowa. Ze swego schronienia u wylotu jaskini Alice obserwowała szczupłą sylwetkę policjantki, która stała niepewnie, rozglądając się dookoła, aż w końcu ruszyła w ślad za pozostałymi w stronę furgonetki, a potem wraz ze swoim towarzyszem wsiedli do małego, czerwonego auta i ru- szyli przez dolinę w kierunku miasta. Alice odwróciła się do Jonathana. ‒ Już odjechali ‒ oznajmiła. Jonathan przycupnął w głębi jaskini, wtulony w stertę łachmanów. ‒ Wszyscy? ‒ spytał. Pokręciła głową. ‒ Kilku jeszcze zostało, a później pewnie przyjadą następni. Razem z tą kobietą o czarnych włosach. To chyba jakaś szefowa. ‒ Przerwała na chwilę, po czym dodała: ‒ I zabrali tego dzieciaka. ‒ No, to chodźmy się ogrzać. ‒ Nie możemy na razie rozpalać ogniska, Jonathan. Musimy zacze- kać, aż wszyscy stąd odjadą. Pokiwał głową. Zaraz po przebudzeniu Jason jako pierwszy zauważył puste łóżko. O rany, jeśli Dean znowu zwiał, to na pewno mu się oberwie. Od poprzed- niej ucieczki minął zaledwie tydzień. Przypomniał sobie, jak się wtedy na niego wkurzali, jak go straszyli i grozili mu... Chłopak usiadł na łóżku i zamyślił się, nachmurzony. Przecież tak naprawdę nie mają prawa mu nic zrobić. Nie ma się czym martwić. Ale z drugiej strony, kto by pomyślał, że Dean znowu ucieknie? Zwykle wracał po tygodniu. A na jak długo zniknął tym razem? Na jeden dzień, tydzień czy może na miesiąc? I pomyśleć tylko, że ten chłopczyk o anielskiej 23
twarzy był na tyle sprytny, by wymknąć się spod kontroli czujnych opie- kunów. Dokąd on, u licha, poszedł? Jason wykrzywił wargi. Dean był spo- kojnym chłopcem, który umiał dotrzymać tajemnicy. A może szuka go jakaś „rodzina” i Dean już nigdy nie wróci? Zresztą kto chciałby wracać do tej nory? „Nasze Gniazdko”, pomyślał z pogardą. Co to za głupia nazwa dla sierocińca! Wolałby być gdziekolwiek indziej, byle nie tutaj. Pewnie nawet na ulicy byłoby mu lepiej... Na tę myśl serce Jasona zabiło mocniej. Na ulicy...? Tego chyba bał się najbardziej ‒ tych bezdomnych żebraków, rzucających się na niego. Sierociniec to nie raj, ale przynajm- niej tu jest bezpiecznie, a tam... kto wie, co mogłoby mu się przytrafić. Dlatego tu został. Nie miał innego wyjścia. Zmarszczył czoło. Czy Dean wybrał życie na ulicy? Niemożliwe, pomyślał. Dean na pewno wyruszył na poszukiwanie przygód, tak jak ostatnio. Czyjaś sylwetka w drzwiach przerwała jego rozmyślania. ‒ No, Jason, czas wstawać. Szkoła czeka ‒ odezwał się przyjazny głos nieco protekcjonalnym tonem. Jason jednak go nie znosił. ‒ Przecież tu się nie chodzi do szkoły ‒ odparł ironicznie. ‒ Więc dlaczego ja muszę? ‒ Zapomniałeś chyba o „dzień dobry”. ‒ Pan Riversdale miał nie- sympatyczną, pulchną twarz. Jason Fogg nie lubił go, a Mark Riversdale szczerze nienawidził Jasona. ‒ Masz dziś lekcje i wolałbym, żebyś skoń- czył ze starym zwyczajem i poszedł do szkoły, a nie na wagary, jak w zeszłym tygodniu. Nie było cię w szkole w zeszły piątek, prawda? Mack do mnie dzwonił. Jason gapił się w sufit. ‒ A na diabła mi ta szkoła? ‒ spytał. ‒ I tak nie zdam egzaminów, a nawet jeśli zdam, to i tak nie dostanę żadnej pracy. Skoro nawet ludzie po studiach są na zasiłku ‒ dodał prześmiewczo ‒ to jakie ja mam szanse na pracę? Mark Riversdale nasunął na nos masywne okulary. ‒ Przykro mi, Jason, ale moim obowiązkiem jest posłać cię do szko- ły, a twoim pójść na lekcje. Jeśli nie będziesz się uczył, obaj będziemy mieli kłopoty. Rozumiesz? Jason obrócił się i położył na brzuchu. ‒ Nie muszę się uczyć, żeby zdobyć wymarzony zawód ‒ oznajmił. 24
‒ A jaki jest twój wymarzony zawód? ‒ spytał Riversdale, prycha- jąc. ‒ Włamywacz? Rabuś? Złodziej samochodów? A może opryszek, który napada na staruszków dla paru groszy? ‒ Nie. Chcę zostać handlarzem narkotyków. Oni zarabiają dużo ka- sy. ‒ Jason wyszczerzył zęby w uśmiechu. Uwielbiał wyprowadzać nie- omylnego pana Riversdale'a z równowagi. Ten rzeczywiście stracił cierpliwość. ‒ Och, ty! Rusz się wreszcie i przestań odstawiać ten głupi teatr ‒ warknął, zerkając na wybrzuszoną kołdrę na sąsiednim łóżku. ‒ I obudź tego pacana. Jason szybko zebrał myśli i natychmiast wyskoczył z łóżka. ‒ Tak jest, proszę pana ‒ odparł, stając wzorowo na baczność. Opiekun zarumienił się. ‒ Załóż coś na siebie. Nie masz piżamy, Ja- son? Jason uśmiechnął się szeroko, a Mark Riversdale wyszedł. Chłopak podszedł do łóżka obok i poklepał poduszkę. ‒ No, Dean, obnażyłem się przed starym Riversem, żebyś miał jesz- cze jeden dzień spokoju. Jeden dzień i ani chwili dłużej. Jak cię złapią, to będziesz musiał radzić sobie sam. Już nic więcej nie mogę dla ciebie zrobić, przyjacielu. Wiedział, że Kirsty przyzna mu rację. Później wszystko jej opowie ‒ ta historia na pewno ją rozbawi. Wkostnicy zebrało się ich pięcioro ‒ dwóch policjantów z ekipy śled- czej, którzy przyjechali po ubranie, sygnet i próbki do analizy, lekarz patolog Cathy Parker, facet z zakładu pogrzebowego oraz Joanna Piercy. Joanna stała i wsłuchiwała się w wyraźny głos Cathy mówiącej do dyk- tafonu: ‒ Wzrost: sto czterdzieści centymetrów. Waga... Obwód głowy... Stłuczenia wokół chrząstki krtani, ślady uduszenia rękami. Odległość między odciskami kciuków... ‒ Zerknęła na Joannę. ‒ Proszę spojrzeć tutaj. ‒ Joanna popatrzyła na rozciętą szyję, a Cathy wskazała jej jakąś drobną kość. ‒ To chrząstka tarczowata ‒ wyjaśniła. ‒ Jest złamana. Na pewno został uduszony rękami. Napastnik miał dłonie średniej wielko- ści. ‒ Zmarszczyła czoło. ‒ Ale i tak niewiele nam to wyjaśnia. ‒ A paznokcie? ‒ spytała Joanna. Cathy Parker spojrzała na nią z szacunkiem. 25
‒ Widzę, że Matthew czegoś panią nauczył. Paznokcie miał niezbyt długie i nie obgryzione. ‒ Przyłożyła do ust dyktafon. ‒ Ślady po zadra- paniach... A teraz ‒ zwróciła się do policjanta z ekipy śledczej ‒ możemy rozciąć ubranie. W pozbawianiu tego chudego ciała odzieży było coś przeraźliwie ża- łosnego... Chłopak pewnie zakładał je na siebie w pośpiechu, jak to wszyscy chłopcy. Wytarta koszula z nadrukiem puszki coca-coli, szero- kie, workowate dżinsy, które skrywały chude nogi, podziurawione i ubrudzone białe skarpety, slipy i ogromny podkoszulek ‒ wszystko zo- stało wrzucone do plastikowych worków, opatrzone naklejkami i złożo- ne na stos do analizy dla lekarzy sądowych. Tylko nowe, sznurowane reeboki nie pasowały do reszty. Joanna podniosła plastikowe worki, w które były zapakowane. Zerknęła na policjanta z ekipy śledczej. ‒ Ile takie kosztują? ‒ spytała, pokazując mu but. ‒ Jakieś osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt funtów ‒ odparł. ‒ W każ- dym razie są dość drogie. Joanna skinęła głową. ‒ Tak myślałam. Cathy tymczasem nagrywała dalej: ‒ Ofiara rasy białej, płci męskiej... Wiek około dziesięciu lat... Godzinę później zwróciła się do Joanny: ‒ Na jutro spiszę pełny raport, ale wiadomo już, że został uduszony rękami ‒ oznajmiła, siląc się na stanowczy ton. Nawet dla ludzi z jej branży sekcja zwłok dziecka była wstrząsającym przeżyciem. ‒ Był drobnej budowy ciała, niezbyt dobrze odżywiony, ale też nie wygłodzo- ny. ‒ Spojrzała na Joannę. ‒ Nikt nie zgłaszał jego zaginięcia? Joanna pokręciła głową. ‒ Nie. ‒ W takim razie pewnie skądś uciekł, może z domu dziecka albo z rodziny, która go zaniedbywała. Tacy przeważnie nie śpieszą się ze zgło- szeniem zaginięcia, jeśli dzieciak już wcześniej uciekał, prawda...? ‒ Przerwała i podniosła dłoń dziecka. ‒ Te tatuaże... ‒ Przesunęła palcem po wierzchu prawej dłoni. ‒ LOVE ‒ przeczytała na głos. ‒ Cie- kawe, prawda, pani inspektor? Amatorska robota sprzed kilku lat. Jesz- cze nigdy nie widziałam czegoś takiego u dziecka... ‒ Uśmiechnęła się. ‒ Pani pewnie też je zauważyła. Ale jest jeszcze coś: chłopak miał kilka- krotnie wstrzykiwane w żyłę narkotyki z domieszką jakichś szkodliwych 26