1.
Niedziela, 25 października
Wyszywała, mrucząc coś pod nosem, a jej poskręcane artretyzmem
dłonie dobierały odpowiedni kolor nici. Róż idealnie pasował na skórę
dziecka. Odmierzyła kawałek, ucięła, pośliniła końcówkę i w skupieniu
nawlokła igłę. Trudniej bogatemu wejść do Królestwa Niebieskiego...
Ściegi szły jej znakomicie. Zesztywniałe palce utrudniały każdy ruch, ale
jakoś dawała sobie radę. Rozpierał ją zapał do pracy.
Wzór był dość skomplikowany, najtrudniejszy spośród tych, które do-
tychczas wyszywała: pośrodku leżące na plecach niemowlę, na dalszym
planie matka z twarzą ukrytą w dłoniach, przerażona i bezradna. I żołnierz
z uniesionym mieczem w geście zdradzającym jego zamiar. Pod spodem
wyhaftowała tytuł, zaczerpnięty od Tintoretto. Wyszyta na gobelinie sce-
na nie była wprawdzie wierną kopią jego obrazu, w którym autor zadbał o
każdy szczegół, ale spodobał jej się tytuł: Rzeź niewiniątek, a że akurat
pasował do wybranej tematyki, to postanowiła go wykorzystać. Najbar-
dziej dumna była ze swojej bordiury o szerokich, misternych ornamen-
tach, przedstawiających takie symbole jak krzyż, maki na Dzień Pamięci*,
kielich mszalny czy błagalnie wzniesione ręce.
* Dzień Pamięci (Remembrance Day) — święto obchodzone corocznie 11 listopada w
krajach anglosaskich, upamiętniające żołnierzy poległych na polach bitew. Wcześniej
ochotnicy zbierają datki na weteranów, a ofiarodawcom przyczepiają plastikowy czerwony
kwiat maku.
Nan przymknęła lekko powieki. Wyszywanie męczyło ją i nadweręża-
ło wzrok, a poza tym miała już swoje lata. Uśmiechając się, zapadła w
półsen. Była zadowolona, że udało jej się utrwalić to, co chciała, a oprócz
tego gobelin emanował jakąś nabożną powagą. Zamknęła oczy i rozma-
rzyła się.
*
5
Lydia rozsiadła się wygodnie, nasłuchując rozdzierającego wycia wia-
tru, i westchnęła głęboko. Pewnie znowu zerwie się dach kurnika i naza-
jutrz przez pół dnia trzeba będzie przybijać gwoździami falistą blachę do
krokwi. Była już zmęczona i zasługiwała na odpoczynek. Dość już się
dziś napracowała — wypełniła każdy obowiązek. Postanowiła zrobić so-
bie wolny wieczór i posłuchać radia. Zamknęła zeszyt i wyjrzała przez
ciemne okno na sylwetki drzew, roztańczone w podmuchach gwałtowne-
go wiatru. W pewnej chwili spostrzegła snop światła, padający zza szyby
prosto na nią. Poczuła się, jakby siedziała na samym środku oświetlonej
sceny, i nagle targnęło nią przerażenie. Powinna była zaciągnąć zasłony.
Jakieś trzy kilometry dalej, w innym domu, ta sama myśl przemknęła
przez głowę jej siostrze. Nan oderwała wzrok od gobelinu i zerknęła na
swoje odbicie w przyciemnionym lustrze. Widziała siebie bardzo wyraź-
nie, ale ten widok bynajmniej jej nie schlebiał. Marion Elland, jej pomoc
domowa, była aż nazbyt skrupulatna. Blask lustra odsłaniał wszystkie
najdrobniejsze szczegóły, których wolałaby nie widzieć: guzowate ręce,
zgarbione plecy, siwe, przerzedzone włosy i pomarszczoną twarz siedem-
dziesięciolatki. Ale najbardziej przerażało ją to, co w niej wyczytała: nikły
cień wrodzonej odwagi, wypartej przez strach — przed samotną starością
i bezradnością, i przed obcymi, którzy obserwują ją zza okna. Powinna
była zaciągnąć zasłony.
Za szybą coś się wtedy poruszyło. Zwinny ruch natychmiast przykuł
jej uwagę. To coś było większe od kota czy psa — jakaś wysoka postać o
białej twarzy i siermiężnych ruchach. Nan próbowała się podnieść, ale
zerwała się zbyt gwałtownie. Opadła z powrotem na krzesło i jęknęła z
bólu.
Powinna była zrobić to wolniej i nie śpieszyć się, tak jak jej nakazał
doktor Edmonds. Powoli, Nan, po co ten pośpiech? — mawiał, jakby nie
wiedział, że czas to przywilej młodości. Jej życie ulatywało jak piasek w
klepsydrze; tak szybko, nawet nie wiedziała kiedy. Czas zdawał się pędzić
naprzód wbrew naturze. Ta przynajmniej pozwoliłaby jej powoli odpłynąć
ku śmierci, ale nie doktor Edmonds.
Sięgnęła po swoją grubą, solidną laskę z tarniny. To dodawało jej
pewności siebie i zapewniało pozorne poczucie bezpieczeństwa. Wiedzia-
ła, że w razie czego może się obronić.
6
Laska była niezbędna, by wstać z fotela i zrobić parę kroków do okna.
Energicznym ruchem zaciągnęła zasłony tak, aby nie było między nimi
żadnego prześwitu. Zrobiła to samo w dwóch pozostałych oknach i z ulgą
opadła na fotel, zmęczona wysiłkiem.
I tak Christian Patterson stracił ją z oczu. Oddalił się od okna i prze-
szedł przez ogród do drzwi frontowych sąsiedniej willi.
Przy wyszywaniu Nan zawsze mruczała pod nosem — typowy nawyk
kobiety, która od lat mieszkała sama. Czasem recytowała fragmenty zna-
nej poezji, podśpiewywała sobie albo rzucała cierpkie uwagi o innych i
złośliwie komentowała wiadomości z radia. Tego wieczoru przyszła kolej
na jej ulubiony poemat, „Pani na Shalott” Tennysona.
Więc nić swą równo może pleść
I życie bez trosk może wieść.
Urzekła ją przedstawiona w nim wizja. Lubiła się wcielać w rolę pięk-
nej, młodej kobiety, pochylonej nad swoim tkanym arcydziełem. W pew-
nej chwili podniosła wzrok i jej oczy wezbrały łzami — minęło przecież
ponad pięćdziesiąt lat... Czy Sir Lancelot zjawi się jeszcze na swoim ko-
niu? Broń Boże, wzdrygnęła się. Ale któregoś dnia przybędzie, a wtedy
zwierciadło pęknie i — podobnie jak bohaterkę wiersza — dosięgnie ją
klątwa.
Pochyliła się nad płótnem, naciągniętym ciasno na drewnianą ramę.
Było zdobione równym, starannym ściegiem. To miał być gobelin dla
kościoła, miał posłużyć jako obicie wytartego klęcznika. Nieważne, co
pomyślą ludzie o jego zbrodniczej tematyce — i tak mało kto chodzi dziś
do kościoła. Koścista twarz Nan Lawrence wykrzywiła się w złośliwy
grymas. Ludzie zobaczą tylko powierzchowny obraz, a znaczenie gobeli-
nu było całkiem inne: za każdym razem, gdy sama na nim uklęknie, dozna
upragnionego poczucia wyższości.
Nie wiedziała tylko, że ten kolorowy wzór wkrótce nabierze jeszcze
bardziej intensywnych barw, że splamią go szkarłatne krople i wbrew
woli autorki ożywią wyhaftowaną scenę, a całe to starannie zdobione
płótno nigdy nie trafi na kościelny klęcznik.
Odchyliła się do tyłu i przyjrzała się swojemu dziełu. Było już prawie
gotowe. Nie, chyba jednak nie spodoba się księdzu, ale za to, mówiąc
oględnie, na pewno go zaskoczy.
Była tak zmęczona, że oparła głowę na ramieniu, a jej szept przerodził
się w ciche pochrapywanie.
7
*
Tymczasem inspektor Joanna Piercy nie miała ochoty kłaść się spać.
Pełna nowych, świeżych pomysłów, najedzona i ożywiona winem, sie-
działa na sofie, słuchając klasycznych przebojów łagodnego popu z płyty
The Very Best of Love. Wyciągnęła leniwie ręce nad głową i zerknęła na
Matthew z ukosa. — No i co? Smakowało ci? — spytała z uśmiechem.
Siedział przy stole z kieliszkiem do połowy napełnionym winem. Od-
powiedział jej uśmiechem i odstawił kieliszek. — Ani trochę, Jo — odparł
z udawaną powagą.
Podniosła się szybko, kocim krokiem zaszła go z tyłu i oparła podbró-
dek o jego głowę. — Lepiej licz się ze słowami, Matt — ostrzegła go.
Odchylił głowę do tyłu i pocałował ją w usta. — Bardzo mi smakowa-
ło — przyznał. — Było wyśmienite. Prawie zapomniałem, jak świetnie
gotujesz. Szkoda tylko, że tak rzadko.
— Nie daruję ci tej ironii — zamruczała, przeczesując palcami jego
gęste, miodowe blond włosy. — Za karę pozmywasz naczynia.
— Nie teraz, później — rzucił.
Ale Joanna była nieugięta. — Obiecaj, że pozmywasz.
— Obiecuję — zgodził się. — Ale najpierw muszę się jakoś od-
wdzięczyć szefowej kuchni.
Zaśmiała się, odciągnęła go od stołu i pchnęła na sofę. W odtwarzaczu
właśnie zmieniła się płyta.
Zerknął w stronę okna. — Czekaj, Jo — powiedział i puścił jej rękę.
— Chyba nie chcesz, żeby któryś z sąsiadów nas zobaczył?
Znów się zaśmiała. Takie upojne, relaksujące wieczory przy dobrym
francuskim winie zdarzały im się nieczęsto. Czuła się niemal pijana ze
szczęścia. — Przecież nie mamy żadnych sąsiadów — rzuciła drwiąco. —
Jest tylko Hubert i jego owce, ale te nie pisną ani słówka. A zresztą kogo
to obchodzi? — dodała beztrosko.
— Na przykład mnie — odparł i zaciągnął zasłony.
Położyła mu głowę na kolanach i patrzyła na niego w milczeniu. Minę-
ło parę minut, zanim przerwał ciszę.
— Rany, ale ze mnie szczęściarz — westchnął.
Przyjrzała mu się uważnie. Odkąd rok temu wprowadzili się do domu
w Waterfall na wrzosowiskach, Matthew był naprawdę szczęśliwy i czę-
sto to okazywał. Jego rozwód okazał się właściwym rozwiązaniem dla
8
nich obojga i początkiem ich nowego życia, a lęk, zwątpienie i poczucie
winy ustąpiły miejsca szczęściu, którym cieszyli się do tej pory. W letnie
weekendy Matthew z jeszcze większym zapałem grywał w krykieta, a
Joanna zapisała się do klubu rowerzystów. Spotykali się wieczorem, zmę-
czeni i głodni, ale zadowoleni. Zimą spacerowali po Peak District, gdzie
szukali wiejskich pubów i odkrywali nieznane im miejsca jak w rajskim
ogrodzie. Ale w ciągu tygodnia zajęci byli pracą i każda wspólnie spędzo-
na wolna chwila była dla nich na wagę złota.
Przymknęła oczy, by odepchnąć krążące jej po głowie czarne myśli. —
Może lepiej nie mówić o szczęściu, żeby nie kusić losu? — spytała od
niechcenia sennym tonem, ale oboje dobrze wiedzieli, do czego zmierza:
szczęście to tylko iluzja.
Jakby na dowód, że jej obawy są słuszne, zadzwonił telefon. Matthew
nawet nie zdążył jej odpowiedzieć. W jednej chwili cały romantyczny
nastrój prysnął jak bańka mydlana.
Matthew poruszył się niespokojnie. — Daj spokój — powiedziała i
złapała go za rękaw.
— Nie, Jo — rzucił, zniecierpliwiony. — Muszę odebrać.
Od razu się domyśliła, kto dzwoni. Nikt inny nie zakłócałby im nie-
dzielnej, wieczornej sielanki i wspólnego odpoczynku. — Daj spokój —
powtórzyła stanowczo. — Niech się nagra na sekretarkę...
Ale Matthew odepchnął ją lekko i podniósł słuchawkę.
Jej przeczucie się sprawdziło. Skrzywił się i odgarnął z twarzy kosmyk
włosów, ukazując na czole głębokie zmarszczki, których dawno już nie
widziała. A niech to szlag. Ta wredna smarkula ma doskonałe wyczucie
czasu i dobrze wie, jak im popsuć najlepsze chwile. Joanna włożyła kap-
cie. Uznała, że lepiej będzie, jeśli sama zabierze się za zmywanie.
Nan Lawrence nie zdążyła odpocząć. Jakiś głuchy odgłos zbudził ją ze
snu. Śniło jej się, że wykopuje dół w mokrym piasku, jakby przygotowy-
wała ziemię... Kop, kop, kop dla zwycięstwa. Kop, kop, kop...*
* Dig, dig, dig for victory — hasło popularne w Wielkiej Brytanii podczas drugiej
wojny światowej, którym zachęcano obywateli do przekształcenia prywatnych ogródków
w działki, aby zapewnić wyżywienie całej rodzinie.
Usiadła, przerażona i nagle dotarło do niej, po co ten dół. Znów do-
biegł ją ten głuchy odgłos, a potem złowieszcze zgrzytnięcie. Wiedziała
już, co zakłóca jej spokój.
9
W kącie pokoju stał zegar. Christian tłumaczył jej, skąd się biorą te
dźwięki — w mechanizmie była jakaś usterka. Zażartował sobie nawet, że
ten zegar jest już stary, powolny i schorowany, zupełnie tak jak ona.
Na wspomnienie Christiana jej twarz złagodniała w nostalgicznym
uśmiechu. Doskonale pamiętała jego opalone ręce, zanurzone w obudowę
zegara, i ten zawadiacki uśmiech. Kotłowały się w niej sprzeczne uczucia
— duma, żal i lęk. Duma wynikała ze świadomości, że wnuk odziedziczył
po niej silny charakter. Żal rodził się z przeświadczenia, że chłopak nie
był jej rodzonym wnukiem, choć bardzo tego pragnęła, a lęk odczuwała
na myśl, że mężczyźni są dużo silniejsi i o wiele bardziej agresywni i
okrutni niż kobiety. Zwłaszcza w tak młodym wieku chłopak był poryw-
czy i lekkomyślny. Poczuła wyrzut sumienia, że wywiera na niego zbyt
duży wpływ — tak przynajmniej twierdziła jego matka.
Próbowała skupić się na wyszywaniu, ale bez skutku. Oczy szybko się
męczyły, a do tego nękała ją jeszcze inna myśl: nie mogła sobie przypo-
mnieć, czy przekręciła klucz w zamku i zasunęła zasuwę przy drzwiach
wejściowych. To idiotyczne, jak często w tym wieku wymykają się z pa-
mięci różne sprawy, zwłaszcza te najważniejsze. Ale tu chodziło o jej
bezpieczeństwo. Musiała to sprawdzić.
Podniosła się i chwiejnym krokiem ruszyła przez pokój, podpierając
się laską, tak jak nakazał jej fizjoterapeuta. Niewiele to dało, nadal poru-
szała się bardzo wolno, a tymczasem ktoś zapukał do drzwi.
Przy zaciągniętych zasłonach i zamkniętych drzwiach Lydia zwykle
czuła się bezpieczna. Nie musiała nawet przekręcać klucza czy zasuwać
rygla. Ale tego wieczoru była dziwnie niespokojna — może to przez ten
wiatr, wyjący za oknem. Nie tylko ona nie mogła zasnąć. Z kąta wciąż
dobiegało ciche gdakanie. Przeszła przez pokój i stanęła nad koszem. —
Cicho — szepnęła. — To nic, to tylko burza. — Ale kury nie reagowały
na jej spokojny ton, tylko pazurami rozdrapywały słomę w koszu.
Lydia Patterson wzięła na ręce większą z nich, tłustą kokoszkę o czar-
no-białych piórach. — Co się dzieje? — spytała czule. — Pewnie koło
domu grasuje jakiś lis...
Kura zagdakała głośno.
Lydia włożyła ją z powrotem do kosza, podeszła do okna, rozsunęła
zasłony i wyjrzała na zewnątrz. Wiatr wiał coraz silniej, jego wycie, prze-
dzierało się przez nocny mrok. Nie, to nie złudzenie — w powietrzu
10
naprawdę wisiało coś dziwnego. Gwałtownym ruchem otworzyła drzwi,
wyszła przed dom i rozejrzała się po podwórzu. Czy ktoś skradał się pod
żywopłotem, czyjej się tylko zdawało?
Na wszelki wypadek wyjęła z szafki pistolet i włożyła do magazynka
dwa naboje.
Przy zmywaniu głośno stukała talerzami. Nie robiła tego celowo —
same jakoś wyślizgiwały się jej z rąk. Matthew zmarszczył czoło i zgro-
mił ją spojrzeniem.
Nie chciała podsłuchiwać, ale mimo woli słyszała każde słowo.
Matthew mówił bardzo wyraźnie, zwłaszcza kiedy rozmawiał z Jane czy z
Eloise. Jego głos przybierał wtedy powolny, spokojny, wyważony ton. Za
to Eloise darła się piskliwie zawsze wtedy, kiedy chciała coś na nim wy-
musić.
Joanna zabrała się za czyszczenie zielonych, firmowych garnków. Wo-
lała robić to ręcznie, bo w zmywarce mogłyby się zniszczyć. Z pokoju
wciąż dochodził ją głos Matthew. Rozmawiał z Eloise. Nie słyszała jej
słów, tylko ten piskliwy ton. A więc ta mała dyktuje mu warunki, pomy-
ślała Joanna. O co jej chodzi z tymi feriami? Chce przyjechać na week-
end, a może potrzebuje pieniędzy? Wzięła kieliszki do wina, zastanawia-
jąc się, czy włożyć je do zmywarki. Zostało im jeszcze pół butelki wina,
którego dziś już nie dopiją. A nawet gdyby, to i tak straciłoby smak, po-
myślała z goryczą. W nagłym przypływie złości zatrzasnęła drzwiczki
zmywarki, nie zważając na brzęk talerzy, i włączyła maszynę. Uporczywe
myśli nie dawały jej spokoju. Ile wspólnych wieczorów spędzi z
Matthew? Niewiele, biorąc pod uwagę jego obowiązki i jej ruchome go-
dziny pracy. Bardzo niewiele. To skąd ta mała wie, że akurat dziś mają
wolny wieczór i że zastanie ojca w domu? Jakim cudem wybiera zawsze
najmniej odpowiedni moment?
To chyba oczywiste, skoro jest niedziela — typowy rodzinny dzień.
Z obrażoną miną przysłuchiwała się, jak Matthew przeprasza byłą żo-
nę. — Wybacz, Jane. Jasne, że rozumiem. — Tu nastała chwila przerwy,
po czym znowu ten jego cierpliwy ton: — Ależ oczywiście, bardzo chcę
się z nią zobaczyć. — I kolejna chwila przerwy, podczas której Jane cią-
gnęła swoją tyradę. — Jestem pewien, że Joanna też bardzo się ucieszy —
wtrącił stanowczo. Stanęła sztywno w drzwiach. Matthew posłał jej smut-
ny, przepraszający uśmiech, jakby chciał utwierdzić ją w przekonaniu, że
wszystko będzie dobrze. Razem jakoś damy sobie radę, mówiła jego
11
mina. — Przepraszam cię, Jane, ale muszę już kończyć — rzucił szybko
do słuchawki i, nie czekając na jej odpowiedź, od razu się rozłączył. Przez
chwilę stał bez ruchu, aż wreszcie odwrócił się do Joanny, wyciągnął rękę
w pokojowym geście i, jak to miał w swoim zwyczaju, od razu przeszedł
do rzeczy: — Obiecałem Eloise, że zabiorę ją do nas na ferie. Zgadzasz
się?
2.
Poniedziałek, 26 października
Lydia wstała z łóżka i zabrała się za pisanie.
Dora wysiadywała brązowe jajko, czując jego kojącą twardość pod
upierzonym kuprem. Z wyższością patrzyła na inne kury. Żadna z nich nie
zdołałaby wydać na świat takiego okazu doskonałości.
Przerwała, wyjrzała za okno i myślami cofnęła się daleko w prze-
szłość. Ich życie ułożyłoby się zupełnie inaczej, gdyby...
Nie ma co „gdybać”, cmoknęła z niezadowoleniem. Jak się nie ma, co
się lubi, to się lubi, co się ma. Otrząsnęła się z marzeń i ogarnęła wzro-
kiem widok za oknem: zabłocone podwórze, zasypane gałęziami, które
silny wiatr pozrywał z drzew, i wykrzywiony dach kurnika. Wichura wy-
rządziła sporo szkód i Lydię czekało mnóstwo pracy.
Joanna wyprowadziła rower. Odwróciła jeszcze głowę, popatrzyła na
dom i od razu poczuła się lepiej. Waterfall Cottage, czyli Wodospadowy
Dom, zawsze wzbudzał jej podziw. Był pierwszą farmerską chatą posta-
wioną tu jeszcze przed połową dziewiętnastego wieku. Nazwa była
wdzięczna, ale myląca: w okolicy nie było ani jednego wodospadu. Były
za to zagroda dla zwierząt, stary parafialny kościółek i szkoła, nieczynna
od dwudziestu lat, w której mieścił się dom ludowy. Waterfall Cottage
stał naprzeciw trójkątnego zieleńca, a jego tylne okna wychodziły na
dziedziniec kościelny. Był to niewielki, uroczy, kamienny domek. Joanna
i Matthew usunęli z jego wnętrza prawie wszystko, zachowując tylko
niektóre oryginalne elementy. Założyli izolację i centralne ogrzewanie.
Kuchnia była utrzymana w starym stylu, więc dodali tylko nowoczesny
sprzęt — kuchenkę mikrofalową, zmywarkę do naczyń i lodówkę z za-
mrażalnikiem. Całość urządzili w modnych jasnych kolorach i razem
12
wybrali meble: zabytkowy stół z sośniny, osiem krzeseł, wypychaną pie-
rzem sofę i serwantkę, w której Joanna ustawiła swoją kolekcję wiktoriań-
skich figurek zbrodniarzy z Staffordshire — jedyne pamiątki po ciotce.
Pchała rower po ułożonej z jasnej cegły ścieżce. Dopiero przy bramie
wsiadła na niego i ostrożnie wyminęła zaparkowane przed domem bor-
dowe bmw Matthew. On też za jakieś pół godziny miał wyjechać do pra-
cy.
Dzień był idealny na rowerową przejażdżkę, chłodny i wietrzny, po-
wietrze nasączone wilgotną świeżością. Wrzosowisko skąpane było w
złocistym blasku jesiennego słońca. Jedynie gnijące, opadłe liście, mokre
od wczorajszego deszczu, sprawiały, że ulice były niebezpiecznie śliskie,
a strącone z drzew gałęzie stanowiły prawdziwy tor przeszkód na dro-
gach. Joanna objeżdżała je bardzo ostrożnie, żeby uniknąć przykrego
upadku.
Popędziła z góry, szusując przez płaski skrawek wrzosowiska, który
prowadził do Leek, ale widok miasta w oddali sprawił, że nagle nie miała
ochoty opuszczać tej wiejskiej okolicy — pól otoczonych kamiennymi
murami, szarych domów pośród traw i samotnie położonych farm. Ale już
po chwili szybko otrząsnęła się z zamyślenia i mocniej nacisnęła na peda-
ły. Leek było spokojnym miasteczkiem, a jego widok w dali zwykle
sprawiał jej przyjemność. Wjeżdżając pod górę, zmieniła przełożenie i
wtedy zdała sobie sprawę, skąd się wzięła dziś ta niechęć do miasta: trwa-
jąca od wiosny seria włamań przerodziła się w groźne napady. Zaczęło się
od drobnych kradzieży do pustych domów, a skończyło na brutalnych
wtargnięciach nawet w obecności domowników. W dwóch przypadkach
włamywacz okradł dom, podczas gdy nieświadomi niczego mieszkańcy
siedzieli przed telewizorem. A parę miesięcy temu, w deszczowe lato,
włamania przybrały formę brutalnych napadów. W lipcu złodzieje pchnęli
jakąś staruszkę tak mocno, że ta spadła ze schodów i złamała biodro, a w
sierpniu kolejna starsza kobieta, wdowa z Leek, zeznała, że do jej domu
włamali się jacyś zamaskowani mężczyźni i ukradli jej trzysta funtów,
które trzymała w pojemniku z herbatą na rachunek za gaz.
Po tych zdarzeniach w mieście zapanował powszechny niepokój, a
przestępcy jakby się rozzuchwalili. Dwa tygodnie po ostatnim włamaniu
wtargnęli do domu kolejnej ofiary, a że akurat nie było jej w domu, to
postanowili na nią zaczekać. Starsza wdowa, Cecily Marlowe, wyszła
13
po południu na zakupy, co było świetną okazją dla włamywaczy, by do-
stać się do jej domu, okraść ją i uciec. Tymczasem złodzieje zaparzyli
sobie herbatę, włączyli telewizor i czekali, aż kobieta wróci z zakupów, a
potem rozcięli jej twarz nożem do wykładzin i skradli parę drobiazgów
razem z książeczką oszczędnościową. A policja do tej pory nie ujęła
sprawców.
Kręcąc rytmicznie pedałami, Joanna jechała wzdłuż Ashbourne Road.
Po jej prawej stronie rozciągał się park narodowy Peak District, a po lewej
niewielka uprawna dolina. Na jasnozielonej trawie pasło się kilka owiec.
Po stoku wjeżdżał traktor, głośny charkot jego silnika wyraźnie dobiegał
jej uszu. Wreszcie na wprost zamajaczyło miasteczko. W oddali wyłoniły
się jego najbardziej charakterystyczne budynki: iglica kościoła Najświęt-
szej Marii Panny, zielona kopuła Instytutu Nicholsona, wysokie wieże
kominów. Joanna wiedziała, że to małe miasteczko żyło teraz w ciągłym
strachu, podsycanym przez lokalną prasę, kiedy na pierwszej stronie za-
mieszczono przerażające zdjęcie siedemdziesięciopięcioletniej Cecily
Marlowe z rozciętą twarzą, a w opisie zdarzenia nie szczędzono drastycz-
nych szczegółów. Słowa same w sobie mroziły krew w żyłach, a do tego
jeszcze zdjęcie na pół strony, które wyraźnie ukazywało wszystkie dwa-
dzieścia pięć szwów, pokrywających prawy policzek staruszki szeregiem
krzyżyków. Co gorsza, kiedy kobieta próbowała się bronić, zasłaniając
dłonią twarz, sprawca prawie odciął jej palec, a rana była głęboka aż do
kości. Nagłówki głosiły brutalną prawdę, siejąc panikę wśród starszej
części mieszkańców spokojnego miasteczka na wrzosowisku.
Miało to też inne negatywne skutki. Dochodzenie utrudniały coraz
liczniejsze bezpodstawne zgłoszenia starszych osób, którym zdawało się,
że widzieli lub słyszeli coś podejrzanego. Liczba wezwań wzrosła cztero-
krotnie. Strach niczym wąż zakradał się do każdego domu, a mieszkańcy
czuli się bezradni — podobnie zresztą jak policja, która powtarzała tylko,
by nie wpuszczać do domu nikogo obcego.
Dziesięć dni po ataku z nożem, kiedy w lokalnej prasie jeszcze wrzało
od komentarzy na ten temat, kolejna staruszka padła ofiarą włamywaczy i
miasteczko znów zalała fala paniki. Ślusarze i instalatorzy alarmów prze-
ciwwłamaniowych mieli pełne ręce roboty, a domy zamieniały się w
prawdziwe fortece. Ale bez względu na te wszystkie zabezpieczenia, star-
si mieszkańcy Leek wciąż czuli się zagrożeni, nawet we własnych do-
mach.
14
Dla policji to był prawdziwy koszmar. Po każdym zgłoszeniu trzeba
było powołać ekipę śledczą, bo starsze osoby, które wznosiły fałszywy
alarm, prędzej czy później rzeczywiście mogły paść ofiarami napastni-
ków. W toku śledztwa Joanna i Mike często tracili cenny czas na liczne
interwencje, poirytowani, że tyle wątków prowadzi donikąd. Na nic się
zdały posiłki z sąsiednich miast, gdzie rzadko dochodziło do podobnych
napadów i miejscowa policja uznała, że ten groźny złodziejski gang wy-
brał sobie miasto Leek jako wyłączny teren działania.
Joanna dotarła do obrzeży miasta. Wzięła głęboki oddech. Kochała to
miasteczko i bardzo pragnęła, żeby znów zapanował tu dawny spokój. I w
jej życiu też. Bo przez jej podświadomość wciąż przedzierała się Eloise
Levin.
Skręciła na parking przy komendzie, przyczepiła rower do barierki i
przystanęła na chwilę, bijąc się z myślami. Gangi rabusiów atakujące
starszych ludzi kierują się określonym modus operandi. Tacy nigdy nie
czekają na powrót lokatorów, tylko korzystają z okazji, kiedy nie ma ich
w domu. Wtedy zwykle ginie sprzęt, gotówka i biżuteria — kilka cennych
drobiazgów. Joanna ruszyła w stronę oszklonych drzwi. Tacy nie kradną
mosiężnych świeczników czy książeczek oszczędnościowych. Świeczniki
są kompletnie bezwartościowe, a wypłacanie pieniędzy z książeczki jest
zbyt ryzykowne. Joanna poczuła ukłucie strachu przed gwałtownie nara-
stającą przemocą. Bała się, że któregoś dnia będzie o jedną ofiarę za dużo,
aż któraś z tych biednych, schorowanych staruszek przypłaci to życiem.
Bill Tylman lubił swoją pracę. Był przyjazny, wesoły i chętny do po-
mocy, a przy tym pogwizdywał jak typowy mleczarz z reklamy. Pracował
społecznie, dostarczając mleko do najdalej położonych domów, gdzie
mieszkali starsi, samotni i najbardziej potrzebujący ludzie. A było ich całe
mnóstwo. Swoich klientów od jednego końca miasta do drugiego znał już
na pamięć. Do zamówienia dorzucali jeszcze sok pomarańczowy, śmieta-
nę, jajka czy jakiś napój w puszce, bo dla nich był kimś więcej niż tylko
mleczarzem. Skręcił w zarośniętą ścieżkę, prowadzącą do dwóch domów
— starej, zniszczonej willi i niewielkiego, betonowego budynku. Nan
Lawrence ograniczyła swoje zamówienie do pół litra mleka dziennie,
tylko w sobotę brała cały litr, bo w niedzielę nie było dostawy. Zamawiała
zawsze to samo — tylko pół litra mleka dziennie, żadnych jajek, śmietany
czy napojów. Zbliżając się do brzydkiego, betonowego domu, Bill
15
wyobrażał sobie, jak staruszka wlewa resztki mleka do porannej herbaty,
płucze butelkę i wystawia przed drzwi. Zawsze sztywno trzymała się tej
rutyny i nigdy od niej nie odstępowała. W poniedziałek przy jej drzwiach
stały dwie puste butelki, a w pozostałe dni tygodnia tylko jedna.
Zwykle Bill dzwonił tymi butelkami i pogwizdywał tak głośno, że Nan
zerkała nieufnie przez okno, jakby chciała dopilnować, czy przypadkiem
nie przywiózł jej kwaśnego mleka. A on uśmiechał się tylko i machał do
niej, jak przystało na Człowieka Roku, którym został wybrany miesiąc
temu. Zależało mu, żeby w przyszłym roku powtórzyć ten sukces. Jednak
Nan na pewno na niego nie zagłosuje. Najwyraźniej go nie lubiła. Ani
razu nie pomachała mu ani nie odpowiedziała uśmiechem, tylko zerkała
gniewnie i wpatrywała się w butelki. Było mu przykro, ale zawsze stać go
było na pogodny uśmiech. Ona przynajmniej płaciła za mleko na czas, i to
gotówką. Nigdy nie mówiła, że zapłaci w następnym tygodniu, tylko co
piątek dawała mu pieniądze do ręki, mierząc go przy tym swoim lodowa-
tym spojrzeniem. A on specjalnie się tym nie zrażał i z czasem się do tego
przyzwyczaił.
Zerknął na okno, by przywitać ją uśmiechem, ale tym razem, o dziwo,
zasłony były zaciągnięte. A przecież o tej porze zawsze siedziała w poko-
ju i wyszywała. W dzień nigdy nie zaciągała zasłon. Postawił mleko na
stopniu przy drzwiach i zdziwił się na widok tylko jednej pustej butelki.
Popatrzył na nią podejrzliwie. Jaki dziś dzień? Poniedziałek, oczywiście.
Podrapał się po głowie. Coś tu było nie tak. Zabrał pustą butelkę i jeszcze
raz popatrzył w okno z nadzieją, że lada chwila zasłony się rozsuną i za
szybą ukaże się surowa mina Nan Lawrence. Ale nic takiego się nie stało.
Zasłony wisiały nieruchomo.
Zaskoczony, włożył pustą butelkę do koszyka, przy drzwiach postawił
pełną i oddalił się w milczeniu.
Po głowie zaczęły krążyć mu różne myśli. Podszedł do wózka, wziął
pół litra mleka i dwie butelki oranżady dla Arnolda i postawił je przy
drzwiach starej, zapuszczonej willi, w której mieszkał brat Nan. Może to
jego powinien spytać, co się z nią dzieje. Szybko jednak odrzucił tę myśl.
To nie ma sensu. Przystanął na chwilę przy drzwiach, podniósł głowę i
popatrzył na starą willę. I przyszła mu do głowy ta sama myśl, co zwykle:
cóż za ogromna strata... Szybkim ruchem zebrał puste butelki, pogwizdu-
jąc cicho, a potem wrócił do wozu i wycofał na szosę. Stamtąd było już
bliżej do cywilizowanego życia. Z daleka jeszcze raz zerknął na dom, ale
16
nic nie zauważył, więc ruszył wzdłuż Macclesfield Road w kierunku
Leek, a kiedy dotarł do obrzeży miasteczka, zdążył już zapomnieć o tym
niezwyczajnym zdarzeniu.
Joanna przywitała się z sierżantem dyżurnym, poszła do swojego biura
i zamknęła zaraz drzwi, by się przebrać. Zdjęła kolarskie spodenki i wło-
żyła czerwony sweter i czarną spódnicę, która ledwie sięgała jej do kolan.
Następnie założyła czarne, skórzane buty na szerokich obcasach,
podkasała rękawy swetra do łokci, usiadła za biurkiem i zaczęła przeglą-
dać raporty z ostatnich napadów na staruszki. Cisza i spokój pozwalały jej
myśleć, dopóki do jej biura nie wparował Korpanski z miną ponurą jak
chmura gradowa.
— Cześć, Mike — rzuciła.
W odpowiedzi mruknął coś pod nosem.
— Może kawy? — zaproponowała, ale na jego twarzy nie pojawił
się nawet cień uśmiechu.
Sierżant Mike Korpanski był kiepski w skrywaniu emocji, a tego ranka
jego kwadratowa twarz czerwieniła się od gniewu. Był synem Polaka,
który w czasie wojny walczył o Wielką Brytanię, i miejscowej Angielki,
miał czarne włosy, porywczy temperament i zwalistą, umięśnioną sylwet-
kę, wyrzeźbioną wielogodzinnym podnoszeniem ciężarów na siłowni. Był
bardzo dumny ze swoich doskonałych kształtów, i słusznie zresztą. Krót-
ko po tym, jak Joanna awansowała na inspektora, Mike miał ogromne
wyrzuty, nie tyle pod adresem jej samej, co systemu, który jego zdaniem
faworyzował kobiety. Ale z czasem ich współpraca układała się coraz
lepiej, a Mike stał się jej wiernym i oddanym partnerem. Razem rozwiąza-
li sporo trudnych spraw i Joanna zawsze mogła na niego liczyć, a jego
nastroje w taki czy inny sposób dotykały też jej samej.
Wyszła, wrzuciła monetę do automatu z kawą i po chwili przyniosła
dwa plastikowe kubki. Postawiła je na biurku i popatrzyła na niego wy-
czekująco.
— No, co tam? — zagadnęła. — Będziesz się tak boczył przez cały
dzień?
— Na to wygląda.
Humor wyraźnie mu nie dopisywał. Joanna zamilkła na parę minut, aż
wreszcie położyła mu dłoń na ramieniu w przyjacielskim geście. — No,
co jest grane, Mike?
17
Drżącą ręką odstawił kubek z kawą, rozlewając ją na dokumenty, ale
nie zwróciła na to uwagi.
— Fran i ja mamy gościa.
— I właśnie widzę, jak bardzo się cieszysz.
Puścił tę sarkastyczną uwagę mimo uszu.
— A kiedy wyjeżdża? — dociekała.
— Obawiam się, że nieprędko.
Zauważyła jego zmęczoną twarz, na której malowały się złość i rezy-
gnacja. Pod oczami widać było drobne zmarszczki. — Hm, a cóż to za
dostojny gość? — spytała.
— Moja teściowa.
Joanna z trudem stłumiła śmiech: zupełnie jak w starych dowcipach.
— I po co przyjechała?
— Bo lekarz zalecił jej odpoczynek — wybuchnął wściekle. — Fran
ma na głowie pracę i dzieciaki, mnie prawie przez cały czas nie ma w
domu, a lekarz radzi tej starej flądrze odpoczywać. Cały weekend siedzia-
ła z nosem na kwintę, bo jej się nie podobało, że dzieciaki oglądają tele-
wizję — dodał, oburzony. — A wczoraj wieczorem wyłączyła nam film,
bo za dużo przeklinali. Przecież ja i Fran jesteśmy dorośli i sami decydu-
jemy, co oglądamy we własnym domu, a jej nic do tego. A potem stwier-
dziła, że dzieci nie powinny wychodzić do kolegów i koleżanek, dopóki
Fran nie wróci z pracy. Jasny gwint, Joanno, przecież to nasze życie, nie
jej zakichany interes. Ta baba tylko nas wszystkich wkurza.
Joanna nie wiedziała, co odpowiedzieć. — Przyjechała, to i pojedzie
— rzuciła na pocieszenie.
— Też chciałbym w to wierzyć — rzucił, nachmurzony, a po chwili
znów w nim zawrzało. — Wiesz, ona przebąkuje coś o przeprowadzce.
Podobno oglądała już jakiś dom przy sąsiedniej ulicy, niby żeby dzieciaki
mogły ją odwiedzać po szkole. Mówi, że u niej przynajmniej zjedzą po-
rządny obiad, zamiast zapychać się słodyczami, i że pomoże im odrobić
lekcje. A dzieci jak to dzieci — chcą jeść słodycze i oglądać telewizję i
nie cierpią, jak jakiś stary babsztyl nimi dyryguje — popatrzył na nią roz-
paczliwie swoimi ciemnymi oczami. — Może nie jesteśmy idealną rodzi-
ną, Jo, ale mamy swoje zasady. Jeśli to babsko nie przestanie się wtrącać,
to nie ręczę za siebie.
Joanna rozsiadła się na krześle. — No to niezły pasztet — jęknęła, za-
kłopotana.
18
Mike maszerował tam i z powrotem, tupiąc ciężko. — Nie wiem, jak
jej stary z nią wytrzymuje. Teraz pewnie się cieszy, że się jej pozbył z
domu, bo nareszcie może pójść na ryby. Ten poczciwy biedaczyna ma
anielską cierpliwość... Pamiętaj — dodał z naciskiem — jak wyjdziesz za
mąż, to trzymaj się z dala od jego rodziny.
— Święte słowa — przyznała szczerze.
Po chwili Mike odprężył się, jakby zapomniał o swoich kłopotach.
— A co? Znów chodzi o Eloise? — spytał.
— Przyjeżdża do nas na ferie.
— O, to fatalna sprawa — przyznał, siląc się na blady uśmiech.
— A żebyś wiedział — mruknęła i znów miała ochotę poklepać go
po ramieniu, ale się powstrzymała. Mógł to odebrać jako coś więcej niż
przyjazny gest. Korpanski był wrażliwym mężczyzną i lata wspólnej pra-
cy nauczyły ją postępować z nim delikatnie. Posłała mu poufały uśmiech.
— No dobra, lepiej bierzmy się do roboty. Trzeba przejrzeć zeznania lu-
dzi z Hope Street. — Podała mu plik kartek i oboje zaczęli czytać.
Przy Hope Street stał rząd domów szeregowych. Cecily Marlowe
mieszkała gdzieś w połowie, pod numerem czternaście. Jedną czwartą
domów zamieszkiwali emeryci, a resztę młodzi biznesmeni, kilka par i
cztery rodziny. Kiedy zaatakowano Cecily, większość ludzi była w domu.
Każdy był czymś zajęty: kobiety prasowały, ktoś odsypiał nocną zmianę,
matki doglądały dzieci, a starsi oglądali telewizję. Nikt nic nie widział ani
nie słyszał — żadnych obcych kręcących się po ulicy, żadnego pukania do
drzwi, żadnych krzyków napadniętej staruszki, jeśli w ogóle krzyczała.
Kiedy dwie godziny po napadzie Joanna pojechała do szpitala zobaczyć
się z Cecily Marlowe, kobieta była tak przerażona, że nie mogła wydusić
z siebie ani słowa. Joanna przewertowała papiery. — Jak zwykle nic nie
słyszeli, nic nie widzieli — orzekła, zrezygnowana. — Zupełnie jak w tej
komedii.
Mike przyjrzał się uważnie czarno-białym fotografiom ran kobiety.
— Może przynajmniej moja teściowa się wystraszy i wyjedzie z
Leek — mruknął.
Podniosła wzrok. — A chciałbyś? — spytała.
— No chyba — odparł gniewnie. — Jak długo jeszcze mamy się z
nią męczyć?
— E, chyba przesadzasz.
— Ani trochę.
19
Zamilkła, widząc jego gniew, i znów bez słowa zabrali się za czytanie
raportów z nadzieją, że między wierszami znajdą jakieś wskazówki. Do
południa stracili przy tym mnóstwo czasu, ale niczego się nie doszukali.
— Sprawdźmy jeszcze inne włamania. Zostawmy tylko te drobne
kradzieże sprzed paru miesięcy. Tam i tak nic nie znajdziemy. Złodzieje
wchodzili oknem albo tylnymi drzwiami i zabierali to, co zwykle. Sku-
pmy się lepiej na Emily Whittaker. Jest środa, piętnastego lipca, godzina
siódma rano. Kobieta składa pościel na górze. Nagle słyszy czyjeś głosy,
zauważa kogoś w sąsiednim pokoju i zaczyna krzyczeć, a wtedy on prze-
pycha się obok niej. Kobieta twierdzi, że na dole mógł być ktoś jeszcze,
ale nie jest pewna. Ty masz opis sprawcy?
Mike potaknął. — Młody mężczyzna. Zeznała, że mógł mieć dwadzie-
ścia parę lat, ale zaznaczyła, że równie dobrze mógł być starszy o jakieś
dziesięć lat. Nie wiemy, jakiego był wzrostu. Kobieta mówi, że chyba
miał na głowie kominiarkę. I to wszystko.
— W porządku — odparła powoli. — A co na to ekipa śledcza?
Mike zajrzał do raportu. — Sprawcy powyciągali szuflady, zrzucili je
na podłogę i skradli biżuterię: kilka pierścionków, stary wisiorek i złoty
zegarek. Telewizor i radio na dole były wyłączone z prądu. Są też dowody
na to, że sprawcy mieli czarne, wełniane rękawice.
Joanna znała te szczegóły na pamięć: powtarzała je sobie w myślach
od trzech miesięcy. — To mi wygląda na zwykłe włamanie — podsumo-
wała stanowczo. — A co wiemy o Florence Price?
— Bardzo niewiele. Oglądała akurat telewizję w salonie, usłyszała w
kuchni jakiś hałas i zobaczyła, jak gang zamaskowanych facetów grzebie
w jej szafkach. Ukradli trzysta funtów, które odłożyła na rachunek za gaz
— dodał i podniósł wzrok. — Zupełnie jak w jakimś serialu. Gdyby nie
to, że zginęła forsa, myślałbym, że kobieta zasnęła przy włączonym tele-
wizorze i coś jej się przyśniło.
Zamyślona, podparła dłońmi podbródek i popatrzyła w dal. — Duża
była ta kuchnia? — spytała nagle.
— A skąd — odparł. — Taka tam ciasna klitka. — Napotkał jej spoj-
rzenie. — Wiem, co masz na myśli — rzucił i opadł na krzesło naprzeciw
niej. — Kobieta twierdzi, że to gang. Ciekawe tylko, jakim cudem kilku
facetów zmieściłoby się w tak ciasnej kuchni. Nie mogliśmy tego pojąć,
ale kobieta się uparła.
20
Joanna wzięła głęboki oddech i odgarnęła z twarzy gęste włosy. — Nie
cierpię takich spraw. Ci dranie są na wolności, śmieją się nam prosto w
twarz i już planują następny napad, a my mamy ciężki orzech do zgryzie-
nia. — Zerknęła na biurko zasypane stertą kartek. — A do tego jeszcze te
wszystkie papiery. Tyle pracy poszło na marne. I może być tak, że spraw-
ca wpadnie nam w ręce przez czysty przypadek, na przykład za złamanie
przepisów drogowych, kiedy w jego aucie znajdujemy nóż albo inne na-
rzędzie. Co za niewdzięczna robota...
Tym razem to Korpanski próbował pocieszyć ją uśmiechem. — Cier-
pliwości, Jo — uspokajał.
— To akurat nie jest moją mocną stroną — westchnęła.
— Jasne, wiem coś o tym.
O pierwszej zrobili sobie przerwę i poszli do miejscowego pubu na
lunch. Zamówili naleśniki z mąki owsianej, nadziewane niebieskim serem
Buxton i suszonymi pomidorami. Niebieski ser był miejscowym przy-
smakiem, w przeciwieństwie do pomidorów, które wymagały odpowied-
nich warunków dojrzewania. Od ponad ośmiu lat, odkąd Joanna zaczęła
pracę w Leek, na wrzosowisku nie było tak ulewnego lata. Przez trzy mie-
siące słońce prawie nie wychodziło zza chmur, a w pobliskim Endon
ogłoszono alarm powodziowy. Miejscowi farmerzy niechętnie wypusz-
czali bydło na pastwiska, bo trawa zmieniała się w rozmiękłą mierzwę.
Wszyscy mieli deszczu powyżej uszu. Pech chciał, że kiedy Joanna i
Mike wychodzili z pubu, znów zaczęło padać i miasto pogrążyło się w
ponurej scenerii. Przyśpieszyli kroku i ze spuszczonymi głowami prze-
dzierali się przez tłum ludzi w kaloszach i gąszcz para, soli.
O drugiej byli już na komendzie, gdzie czekał na nich ważny telefon.
Jakaś kobieta zgłosiła, że ktoś obcy kręci się w jej ogrodzie przy szopie.
Kilku policjantów natychmiast pojechało pod wskazany adres wozem z
błyskającym kogutem. Chcieli uprzedzić chłopaków z wydziału krymi-
nalnego. To właśnie oni mieli ująć sprawców terroryzujących miejscowe
emerytki. Niestety, nic nie znaleźli i wrócili z podkulonymi ogonami, już
bez błyskającego koguta.
Joanna i Mike wymienili zrezygnowane spojrzenia.
— W takim razie jedziemy z nią pogadać — zaproponowała Jo.
Przez pół godziny bez skutku usiłowali wydobyć zeznanie od przera-
żonej siedemdziesięciolatki.
21
— Mówię wam, że ktoś tam był.
— A widziała go pani?
— Niezbyt wyraźnie. — Rose Turnbull zmarszczyła czoło. — Ale za
to go słyszałam, naprawdę — upierała się przy swoim.
— A gdzie to było?
— W ogrodzie przy szopie.
Obowiązek nakazywał im przeszukać wskazany teren. Minęli niewiel-
ki trawnik, pokryty opadłymi liśćmi, żwirową ścieżkę, kilka łykowatych,
obumarłych roślin i mnóstwo zwiędłych kwiatów. Na końcu stała drew-
niana szopa. Otwarte drzwi bujały się na zawiasach.
Staruszka zamarła z przerażenia. — Pamiętam, jak je zamykałam. Tu
była mocna kłódka. Same się nie otworzyły.
— Czy było tam coś wartościowego?
— Tylko kosiarka, prawie nowa. Kupiłam ją na wiosnę.
Cierpliwie spisali numer ubezpieczenia i wszystkie inne dane, wypeł-
nili formularze i zanotowali bardzo ogólny opis sprawcy, któremu odpo-
wiadał każdy mężczyzna w okolicy w wieku od czternastu do sześćdzie-
sięciu lat.
Kiedy wracali na komendę, obojgu krążyła po głowie pewna myśl.
Wreszcie Joanna wypowiedziała ją na głos: — To nie jest sprawka tych
samych facetów, tylko zwykłych włamywaczy, prawdopodobnie jakichś
dzieciaków czy ćpunów. Nasze dranie tego nie zrobiły.
Od razu się z nią zgodził. — A kosiarka pewnie znajdzie się w czyimś
bagażniku na giełdzie rzeczy używanych.
Skinęła głową. — A nam pozostaje tylko czekać.
3.
Wtorek, 27 października
Kapryśna pogoda po raz kolejny dała znać o sobie: rankiem, kiedy Jo-
anna wyruszała rowerem do Leek, zaświeciło jesienne słońce, a po mod-
rym jak Dunaj niebie sunęły białe obłoki. Ten widok napełnił Joannę
optymizmem, który przeniósł się nawet na sprawy zawodowe. Może jakoś
uda im się rozbić ten złodziejski gang i starsi mieszkańcy Leek znów po-
czują się bezpiecznie. Zmrużyła oczy w blasku słońca, rozkoszując się
jego ciepłem, ale w powietrzu dało się już wyczuć ostry chłód. Jeszcze
22
parę tygodni i trzeba będzie odstawić rower. Wkrótce zrobi się zimno i
niebezpiecznie będzie jeździć samej po ciemku. Rowerzyści nie byli tak
widoczni jak samochody, a tu, na odległym wrzosowisku, drogi były nie-
oświetlone. O tej porze roku Joanna miała mieszane uczucia. Zima była
czasem uśpienia, ale wraz z nią nadchodziły święta Bożego Narodzenia ze
swoimi czarującymi kolorami, szkarłatem i srebrem. W tym roku czekało
ją trudne wyzwanie — stawić czoła ojcowskim obowiązkom Matthew
wobec córki. Myśl, że po raz pierwszy spędzą święta pod jednym dachem,
we własnym wspólnym domu, bardzo ją przerażała. Bo co z Eloise? Czy
Matthew wyjedzie do Yorku, a ją zostawi samą w pustym domu, czy mo-
że Eloise spędzi święta u nich, w Waterfall? Skrzywiła się na samo
wspomnienie krnąbrnej czternastolatki o jasnych włosach, zupełnie nie-
podobnej do ojca. Joanna pochyliła się nad kierownicą i nacisnęła na pe-
dały, by tak wyładować całą niechęć do byłej żony Matthew, i zaczęła
planować swoje własne święta. Zaprosi Caro i Toma, upiecze indyka. —
A potem to już byle do wiosny — szepnęła, przyśpieszyła gwałtownie i
zatrzymała się dopiero przy komendzie.
Wysiłek wyszedł jej na dobre, bo pochłonął jej myśli tak, że całkiem
zapomniała o Eloise, a przynajmniej na jakiś czas.
Bill Tylman długo wpatrywał się w pełną butelkę mleka przed
drzwiami. Stała tam, nietknięta od wczoraj. Coś tu było nie tak. Przez tyle
lat Nan Lawrence bezwzględnie trzymała się swojej sztywnej rutyny —
ani razu nie zdarzyło jej się zostawić mleka przy drzwiach i nie oddać
pustej butelki. To nie było w jej stylu.
Bill Tylman nie bardzo wiedział, co robić. Przez chwilę stał tylko i
rozglądał się niespokojnie, drapiąc się po głowie. Usiłował zebrać myśli.
Spojrzał w okno — na zaciągnięte nadal zasłony.
W szatni Joanna zdjęła sportowy strój i włożyła czarne spodnie i luźną,
jedwabną, białą koszulę. W swoim biurze zastała Mike'a. — No i jak tam?
— spytała ostrożnie na powitanie.
Wykrzywił usta. — Wczoraj wieczorem babka strasznie pokłóciła się z
Fran, a teraz siedzi cicho, obrażona na cały świat i zgrywa męczennicę.
Joanna opadła na krzesło za biurkiem i zdawkowo przejrzała papiery.
— A nie wybiera się do domu?
23
— Na razie jeszcze nie — uśmiechnął się smutno i znów odezwał się
w nim dawny Mike. — Ale przynajmniej jest jakaś nadzieja.
Wóz mleczarski toczył się ciężko po głównej drodze z maksymalną
prędkością czterdziestu kilometrów na godzinę. Auta wyprzedzały go
jedno po drugim. Twarz Tylmana była blada jak ściana. Chwilę temu
przez szparę między zasłonami zajrzał do środka i natychmiast pożałował,
że to zrobił. Nigdy nie zapomni tego, co tam ujrzał. Ten widok utkwi w
jego pamięci na zawsze. Za każdym razem, kiedy zamknie oczy, będzie ją
widział w takim stanie. Zrobiło mu się niedobrze i przełknął ślinę. Zaraz
po tym, jak ją zobaczył, popędził do wozu. Po głowie tłukła mu się jedna
myśl: policja. Trzeba zawiadomić policję. Gnany paniką, mijał budki tele-
foniczne, domy, ludzi i zaparkowane samochody. Nie pomyślał, że wy-
starczy zadzwonić, a sami przyjadą. Pędził, jak mógł, byleby tylko dotrzeć
na policję.
Joanna piła właśnie swoją drugą kawę, kiedy zadzwonił oficer dyżurny
— flegmatyczny posterunkowy Robert Cumberbatch — i chyba przez
pięć minut próbował jej wytłumaczyć, co się stało.
— Pani inspektor, przyszedł jakiś rozwoziciel mleka.
Pomyślała, że przydałoby się pół litra albo nawet więcej, ale szybko
odrzuciła tę myśl. — No i co?
— Mówi, że dziś rano pojechał do domu jakiejś starszej pani i przed
jej drzwiami stało mleko od wczoraj — ciągnął monotonnym tonem.
— Widocznie ktoś z pomocy społecznej zadbał o jej zakupy — wtrą-
ciła delikatnie.
— On mówi też, że zajrzał przez okno. — Cumberbatch przerwał i
zerknął na wystraszonego mleczarza. — To znaczy, zasłony były zasunię-
te, ale zajrzał przez szparę i zobaczył, że ta pani leży przy oknie w kałuży
krwi...
Zerwała się z miejsca ze słuchawką w ręce, usiłując opanować nagły
strach na myśl, że stało się to, co przeczuwała. — Wysłaliście już tam
nasz wóz?
— Jasne — rzucił po chwili milczenia.
— I karetkę?
— Karetkę też.
— Adres? — rzuciła szybko.
24
— Macclesfield Road.
— Numer?
W słuchawce zapadła krępująca cisza.
— Podaj mi numer, Cumberbatch. Macclesfield Road ciągnie się
ładny kawał drogi od Leek aż do...
— ...miasta Macclesfield, ja to wiem, pani inspektor, ale tam nie ma
numeru. Ta pani nazywa się Nan Lawrence, a tutejsi ludzie nazywają jej
dom... Spite Hall. Podły Dom...
— Podły Dom?
— Bo widzi pani, ludzie mówią, że...
— A ile to kilometrów od Leek? — przerwała mu, bo nie miała cza-
su wysłuchiwać miejscowych legend.
— Jakieś trzy czy cztery. Dom stoi po prawej stronie, zaraz za ho-
dowlą pstrągów i za zakrętem do Rudyard.
— Dzięki, Cumberbatch — rzuciła stanowczo. — Spisz zeznania te-
go mleczarza i niech wraca do roboty. Powiadom sierżanta Barraclougha i
całą ekipę śledczą. Daj im znać, że będą nam potrzebni — dodała i zdjęła
kurtkę z oparcia krzesła.
Dopiero później uświadomiła sobie, że powodem, dla którego poste-
runkowy Cumberbatch ociągał się z podaniem adresu feralnego domu,
była zapewne ta jego miejscowa nazwa.
Kiedy wychodzili na parking, Mike milczał. Zerkając na niego, Joanna
zauważyła jego drgającą szczękę. Wiedziała, o czym myśli. Oboje to
przewidzieli i byli na to przygotowani, a jednak nie potrafili temu zapo-
biec.
Wsiedli do wozu policyjnego i wyjechali bez sygnału. W porównaniu z
dniem targowym w każdą środę, w mieście panował spokój i dość mały
ruch. Potrzebowali zaledwie trzech minut, by wyjechać za miasto. Minęli
budynki fabryki po prawej stronie i bar Rock House po lewej i już po paru
minutach dotarli do hodowli pstrągów.
Mike wskazał wąską ścieżkę na prawo. Przysłaniał ją stary dąb o pniu
zniekształconym sękatymi naroślami. Ścieżka wyglądała na mało uczęsz-
czaną i pośrodku zdążyła porosnąć trawą. Joanna skierowała wóz w drogę
podjazdową, która skręcała w lewo, skąd widać było dwa domy: jeden
parterowy, z szarego betonu, o płaskim dachu i metalowych framugach z
lat czterdziestych, a za nim piękną, symetryczną, georgiańską willę z
czerwonej cegły, o wykuszowych oknach — wspaniały okaz osiemnasto-
wiecznej architektury. Tyle tylko, że ten mniejszy, podłużny, betonowy
25
PRISCILLA MASTERS Stara prawda Przekład: AGNIESZKA KLONOWSKA CAT TORUŃ
Tytuł oryginału: EMBROIDERING SHROUDS Copyright © Priscilla Masters 2001 Copyright © for the Polish edition by „C&T” Toruń 2008 Copyright © for the Polish translation by Agnieszka.Klonowska Opracowanie graficzne: MAŁGORZATA WOJNOWSKA-SOBECKA Redaktor wydania: PAWEŁ MARSZAŁEK Korekta: MAGDALENA MARSZAŁEK Skład i łamanie: KUP „BORGIS” Toruń, tel. (0-56) 654-82-04 ISBN 978-83-7470-142-6 Wydawnictwo „C&T” ul. Św. Józefa 79 87-100 Toruń, tel./fax (0-56) 652-90-17. Toruń 2008. Wydanie I. Druk i oprawa: Wąbrzeskie Zakłady Graficzne Sp, z o.o. ul. Mickiewicza 15, 87-200 Wąbrzeźno.
1. Niedziela, 25 października Wyszywała, mrucząc coś pod nosem, a jej poskręcane artretyzmem dłonie dobierały odpowiedni kolor nici. Róż idealnie pasował na skórę dziecka. Odmierzyła kawałek, ucięła, pośliniła końcówkę i w skupieniu nawlokła igłę. Trudniej bogatemu wejść do Królestwa Niebieskiego... Ściegi szły jej znakomicie. Zesztywniałe palce utrudniały każdy ruch, ale jakoś dawała sobie radę. Rozpierał ją zapał do pracy. Wzór był dość skomplikowany, najtrudniejszy spośród tych, które do- tychczas wyszywała: pośrodku leżące na plecach niemowlę, na dalszym planie matka z twarzą ukrytą w dłoniach, przerażona i bezradna. I żołnierz z uniesionym mieczem w geście zdradzającym jego zamiar. Pod spodem wyhaftowała tytuł, zaczerpnięty od Tintoretto. Wyszyta na gobelinie sce- na nie była wprawdzie wierną kopią jego obrazu, w którym autor zadbał o każdy szczegół, ale spodobał jej się tytuł: Rzeź niewiniątek, a że akurat pasował do wybranej tematyki, to postanowiła go wykorzystać. Najbar- dziej dumna była ze swojej bordiury o szerokich, misternych ornamen- tach, przedstawiających takie symbole jak krzyż, maki na Dzień Pamięci*, kielich mszalny czy błagalnie wzniesione ręce. * Dzień Pamięci (Remembrance Day) — święto obchodzone corocznie 11 listopada w krajach anglosaskich, upamiętniające żołnierzy poległych na polach bitew. Wcześniej ochotnicy zbierają datki na weteranów, a ofiarodawcom przyczepiają plastikowy czerwony kwiat maku. Nan przymknęła lekko powieki. Wyszywanie męczyło ją i nadweręża- ło wzrok, a poza tym miała już swoje lata. Uśmiechając się, zapadła w półsen. Była zadowolona, że udało jej się utrwalić to, co chciała, a oprócz tego gobelin emanował jakąś nabożną powagą. Zamknęła oczy i rozma- rzyła się. * 5
Lydia rozsiadła się wygodnie, nasłuchując rozdzierającego wycia wia- tru, i westchnęła głęboko. Pewnie znowu zerwie się dach kurnika i naza- jutrz przez pół dnia trzeba będzie przybijać gwoździami falistą blachę do krokwi. Była już zmęczona i zasługiwała na odpoczynek. Dość już się dziś napracowała — wypełniła każdy obowiązek. Postanowiła zrobić so- bie wolny wieczór i posłuchać radia. Zamknęła zeszyt i wyjrzała przez ciemne okno na sylwetki drzew, roztańczone w podmuchach gwałtowne- go wiatru. W pewnej chwili spostrzegła snop światła, padający zza szyby prosto na nią. Poczuła się, jakby siedziała na samym środku oświetlonej sceny, i nagle targnęło nią przerażenie. Powinna była zaciągnąć zasłony. Jakieś trzy kilometry dalej, w innym domu, ta sama myśl przemknęła przez głowę jej siostrze. Nan oderwała wzrok od gobelinu i zerknęła na swoje odbicie w przyciemnionym lustrze. Widziała siebie bardzo wyraź- nie, ale ten widok bynajmniej jej nie schlebiał. Marion Elland, jej pomoc domowa, była aż nazbyt skrupulatna. Blask lustra odsłaniał wszystkie najdrobniejsze szczegóły, których wolałaby nie widzieć: guzowate ręce, zgarbione plecy, siwe, przerzedzone włosy i pomarszczoną twarz siedem- dziesięciolatki. Ale najbardziej przerażało ją to, co w niej wyczytała: nikły cień wrodzonej odwagi, wypartej przez strach — przed samotną starością i bezradnością, i przed obcymi, którzy obserwują ją zza okna. Powinna była zaciągnąć zasłony. Za szybą coś się wtedy poruszyło. Zwinny ruch natychmiast przykuł jej uwagę. To coś było większe od kota czy psa — jakaś wysoka postać o białej twarzy i siermiężnych ruchach. Nan próbowała się podnieść, ale zerwała się zbyt gwałtownie. Opadła z powrotem na krzesło i jęknęła z bólu. Powinna była zrobić to wolniej i nie śpieszyć się, tak jak jej nakazał doktor Edmonds. Powoli, Nan, po co ten pośpiech? — mawiał, jakby nie wiedział, że czas to przywilej młodości. Jej życie ulatywało jak piasek w klepsydrze; tak szybko, nawet nie wiedziała kiedy. Czas zdawał się pędzić naprzód wbrew naturze. Ta przynajmniej pozwoliłaby jej powoli odpłynąć ku śmierci, ale nie doktor Edmonds. Sięgnęła po swoją grubą, solidną laskę z tarniny. To dodawało jej pewności siebie i zapewniało pozorne poczucie bezpieczeństwa. Wiedzia- ła, że w razie czego może się obronić. 6
Laska była niezbędna, by wstać z fotela i zrobić parę kroków do okna. Energicznym ruchem zaciągnęła zasłony tak, aby nie było między nimi żadnego prześwitu. Zrobiła to samo w dwóch pozostałych oknach i z ulgą opadła na fotel, zmęczona wysiłkiem. I tak Christian Patterson stracił ją z oczu. Oddalił się od okna i prze- szedł przez ogród do drzwi frontowych sąsiedniej willi. Przy wyszywaniu Nan zawsze mruczała pod nosem — typowy nawyk kobiety, która od lat mieszkała sama. Czasem recytowała fragmenty zna- nej poezji, podśpiewywała sobie albo rzucała cierpkie uwagi o innych i złośliwie komentowała wiadomości z radia. Tego wieczoru przyszła kolej na jej ulubiony poemat, „Pani na Shalott” Tennysona. Więc nić swą równo może pleść I życie bez trosk może wieść. Urzekła ją przedstawiona w nim wizja. Lubiła się wcielać w rolę pięk- nej, młodej kobiety, pochylonej nad swoim tkanym arcydziełem. W pew- nej chwili podniosła wzrok i jej oczy wezbrały łzami — minęło przecież ponad pięćdziesiąt lat... Czy Sir Lancelot zjawi się jeszcze na swoim ko- niu? Broń Boże, wzdrygnęła się. Ale któregoś dnia przybędzie, a wtedy zwierciadło pęknie i — podobnie jak bohaterkę wiersza — dosięgnie ją klątwa. Pochyliła się nad płótnem, naciągniętym ciasno na drewnianą ramę. Było zdobione równym, starannym ściegiem. To miał być gobelin dla kościoła, miał posłużyć jako obicie wytartego klęcznika. Nieważne, co pomyślą ludzie o jego zbrodniczej tematyce — i tak mało kto chodzi dziś do kościoła. Koścista twarz Nan Lawrence wykrzywiła się w złośliwy grymas. Ludzie zobaczą tylko powierzchowny obraz, a znaczenie gobeli- nu było całkiem inne: za każdym razem, gdy sama na nim uklęknie, dozna upragnionego poczucia wyższości. Nie wiedziała tylko, że ten kolorowy wzór wkrótce nabierze jeszcze bardziej intensywnych barw, że splamią go szkarłatne krople i wbrew woli autorki ożywią wyhaftowaną scenę, a całe to starannie zdobione płótno nigdy nie trafi na kościelny klęcznik. Odchyliła się do tyłu i przyjrzała się swojemu dziełu. Było już prawie gotowe. Nie, chyba jednak nie spodoba się księdzu, ale za to, mówiąc oględnie, na pewno go zaskoczy. Była tak zmęczona, że oparła głowę na ramieniu, a jej szept przerodził się w ciche pochrapywanie. 7
* Tymczasem inspektor Joanna Piercy nie miała ochoty kłaść się spać. Pełna nowych, świeżych pomysłów, najedzona i ożywiona winem, sie- działa na sofie, słuchając klasycznych przebojów łagodnego popu z płyty The Very Best of Love. Wyciągnęła leniwie ręce nad głową i zerknęła na Matthew z ukosa. — No i co? Smakowało ci? — spytała z uśmiechem. Siedział przy stole z kieliszkiem do połowy napełnionym winem. Od- powiedział jej uśmiechem i odstawił kieliszek. — Ani trochę, Jo — odparł z udawaną powagą. Podniosła się szybko, kocim krokiem zaszła go z tyłu i oparła podbró- dek o jego głowę. — Lepiej licz się ze słowami, Matt — ostrzegła go. Odchylił głowę do tyłu i pocałował ją w usta. — Bardzo mi smakowa- ło — przyznał. — Było wyśmienite. Prawie zapomniałem, jak świetnie gotujesz. Szkoda tylko, że tak rzadko. — Nie daruję ci tej ironii — zamruczała, przeczesując palcami jego gęste, miodowe blond włosy. — Za karę pozmywasz naczynia. — Nie teraz, później — rzucił. Ale Joanna była nieugięta. — Obiecaj, że pozmywasz. — Obiecuję — zgodził się. — Ale najpierw muszę się jakoś od- wdzięczyć szefowej kuchni. Zaśmiała się, odciągnęła go od stołu i pchnęła na sofę. W odtwarzaczu właśnie zmieniła się płyta. Zerknął w stronę okna. — Czekaj, Jo — powiedział i puścił jej rękę. — Chyba nie chcesz, żeby któryś z sąsiadów nas zobaczył? Znów się zaśmiała. Takie upojne, relaksujące wieczory przy dobrym francuskim winie zdarzały im się nieczęsto. Czuła się niemal pijana ze szczęścia. — Przecież nie mamy żadnych sąsiadów — rzuciła drwiąco. — Jest tylko Hubert i jego owce, ale te nie pisną ani słówka. A zresztą kogo to obchodzi? — dodała beztrosko. — Na przykład mnie — odparł i zaciągnął zasłony. Położyła mu głowę na kolanach i patrzyła na niego w milczeniu. Minę- ło parę minut, zanim przerwał ciszę. — Rany, ale ze mnie szczęściarz — westchnął. Przyjrzała mu się uważnie. Odkąd rok temu wprowadzili się do domu w Waterfall na wrzosowiskach, Matthew był naprawdę szczęśliwy i czę- sto to okazywał. Jego rozwód okazał się właściwym rozwiązaniem dla 8
nich obojga i początkiem ich nowego życia, a lęk, zwątpienie i poczucie winy ustąpiły miejsca szczęściu, którym cieszyli się do tej pory. W letnie weekendy Matthew z jeszcze większym zapałem grywał w krykieta, a Joanna zapisała się do klubu rowerzystów. Spotykali się wieczorem, zmę- czeni i głodni, ale zadowoleni. Zimą spacerowali po Peak District, gdzie szukali wiejskich pubów i odkrywali nieznane im miejsca jak w rajskim ogrodzie. Ale w ciągu tygodnia zajęci byli pracą i każda wspólnie spędzo- na wolna chwila była dla nich na wagę złota. Przymknęła oczy, by odepchnąć krążące jej po głowie czarne myśli. — Może lepiej nie mówić o szczęściu, żeby nie kusić losu? — spytała od niechcenia sennym tonem, ale oboje dobrze wiedzieli, do czego zmierza: szczęście to tylko iluzja. Jakby na dowód, że jej obawy są słuszne, zadzwonił telefon. Matthew nawet nie zdążył jej odpowiedzieć. W jednej chwili cały romantyczny nastrój prysnął jak bańka mydlana. Matthew poruszył się niespokojnie. — Daj spokój — powiedziała i złapała go za rękaw. — Nie, Jo — rzucił, zniecierpliwiony. — Muszę odebrać. Od razu się domyśliła, kto dzwoni. Nikt inny nie zakłócałby im nie- dzielnej, wieczornej sielanki i wspólnego odpoczynku. — Daj spokój — powtórzyła stanowczo. — Niech się nagra na sekretarkę... Ale Matthew odepchnął ją lekko i podniósł słuchawkę. Jej przeczucie się sprawdziło. Skrzywił się i odgarnął z twarzy kosmyk włosów, ukazując na czole głębokie zmarszczki, których dawno już nie widziała. A niech to szlag. Ta wredna smarkula ma doskonałe wyczucie czasu i dobrze wie, jak im popsuć najlepsze chwile. Joanna włożyła kap- cie. Uznała, że lepiej będzie, jeśli sama zabierze się za zmywanie. Nan Lawrence nie zdążyła odpocząć. Jakiś głuchy odgłos zbudził ją ze snu. Śniło jej się, że wykopuje dół w mokrym piasku, jakby przygotowy- wała ziemię... Kop, kop, kop dla zwycięstwa. Kop, kop, kop...* * Dig, dig, dig for victory — hasło popularne w Wielkiej Brytanii podczas drugiej wojny światowej, którym zachęcano obywateli do przekształcenia prywatnych ogródków w działki, aby zapewnić wyżywienie całej rodzinie. Usiadła, przerażona i nagle dotarło do niej, po co ten dół. Znów do- biegł ją ten głuchy odgłos, a potem złowieszcze zgrzytnięcie. Wiedziała już, co zakłóca jej spokój. 9
W kącie pokoju stał zegar. Christian tłumaczył jej, skąd się biorą te dźwięki — w mechanizmie była jakaś usterka. Zażartował sobie nawet, że ten zegar jest już stary, powolny i schorowany, zupełnie tak jak ona. Na wspomnienie Christiana jej twarz złagodniała w nostalgicznym uśmiechu. Doskonale pamiętała jego opalone ręce, zanurzone w obudowę zegara, i ten zawadiacki uśmiech. Kotłowały się w niej sprzeczne uczucia — duma, żal i lęk. Duma wynikała ze świadomości, że wnuk odziedziczył po niej silny charakter. Żal rodził się z przeświadczenia, że chłopak nie był jej rodzonym wnukiem, choć bardzo tego pragnęła, a lęk odczuwała na myśl, że mężczyźni są dużo silniejsi i o wiele bardziej agresywni i okrutni niż kobiety. Zwłaszcza w tak młodym wieku chłopak był poryw- czy i lekkomyślny. Poczuła wyrzut sumienia, że wywiera na niego zbyt duży wpływ — tak przynajmniej twierdziła jego matka. Próbowała skupić się na wyszywaniu, ale bez skutku. Oczy szybko się męczyły, a do tego nękała ją jeszcze inna myśl: nie mogła sobie przypo- mnieć, czy przekręciła klucz w zamku i zasunęła zasuwę przy drzwiach wejściowych. To idiotyczne, jak często w tym wieku wymykają się z pa- mięci różne sprawy, zwłaszcza te najważniejsze. Ale tu chodziło o jej bezpieczeństwo. Musiała to sprawdzić. Podniosła się i chwiejnym krokiem ruszyła przez pokój, podpierając się laską, tak jak nakazał jej fizjoterapeuta. Niewiele to dało, nadal poru- szała się bardzo wolno, a tymczasem ktoś zapukał do drzwi. Przy zaciągniętych zasłonach i zamkniętych drzwiach Lydia zwykle czuła się bezpieczna. Nie musiała nawet przekręcać klucza czy zasuwać rygla. Ale tego wieczoru była dziwnie niespokojna — może to przez ten wiatr, wyjący za oknem. Nie tylko ona nie mogła zasnąć. Z kąta wciąż dobiegało ciche gdakanie. Przeszła przez pokój i stanęła nad koszem. — Cicho — szepnęła. — To nic, to tylko burza. — Ale kury nie reagowały na jej spokojny ton, tylko pazurami rozdrapywały słomę w koszu. Lydia Patterson wzięła na ręce większą z nich, tłustą kokoszkę o czar- no-białych piórach. — Co się dzieje? — spytała czule. — Pewnie koło domu grasuje jakiś lis... Kura zagdakała głośno. Lydia włożyła ją z powrotem do kosza, podeszła do okna, rozsunęła zasłony i wyjrzała na zewnątrz. Wiatr wiał coraz silniej, jego wycie, prze- dzierało się przez nocny mrok. Nie, to nie złudzenie — w powietrzu 10
naprawdę wisiało coś dziwnego. Gwałtownym ruchem otworzyła drzwi, wyszła przed dom i rozejrzała się po podwórzu. Czy ktoś skradał się pod żywopłotem, czyjej się tylko zdawało? Na wszelki wypadek wyjęła z szafki pistolet i włożyła do magazynka dwa naboje. Przy zmywaniu głośno stukała talerzami. Nie robiła tego celowo — same jakoś wyślizgiwały się jej z rąk. Matthew zmarszczył czoło i zgro- mił ją spojrzeniem. Nie chciała podsłuchiwać, ale mimo woli słyszała każde słowo. Matthew mówił bardzo wyraźnie, zwłaszcza kiedy rozmawiał z Jane czy z Eloise. Jego głos przybierał wtedy powolny, spokojny, wyważony ton. Za to Eloise darła się piskliwie zawsze wtedy, kiedy chciała coś na nim wy- musić. Joanna zabrała się za czyszczenie zielonych, firmowych garnków. Wo- lała robić to ręcznie, bo w zmywarce mogłyby się zniszczyć. Z pokoju wciąż dochodził ją głos Matthew. Rozmawiał z Eloise. Nie słyszała jej słów, tylko ten piskliwy ton. A więc ta mała dyktuje mu warunki, pomy- ślała Joanna. O co jej chodzi z tymi feriami? Chce przyjechać na week- end, a może potrzebuje pieniędzy? Wzięła kieliszki do wina, zastanawia- jąc się, czy włożyć je do zmywarki. Zostało im jeszcze pół butelki wina, którego dziś już nie dopiją. A nawet gdyby, to i tak straciłoby smak, po- myślała z goryczą. W nagłym przypływie złości zatrzasnęła drzwiczki zmywarki, nie zważając na brzęk talerzy, i włączyła maszynę. Uporczywe myśli nie dawały jej spokoju. Ile wspólnych wieczorów spędzi z Matthew? Niewiele, biorąc pod uwagę jego obowiązki i jej ruchome go- dziny pracy. Bardzo niewiele. To skąd ta mała wie, że akurat dziś mają wolny wieczór i że zastanie ojca w domu? Jakim cudem wybiera zawsze najmniej odpowiedni moment? To chyba oczywiste, skoro jest niedziela — typowy rodzinny dzień. Z obrażoną miną przysłuchiwała się, jak Matthew przeprasza byłą żo- nę. — Wybacz, Jane. Jasne, że rozumiem. — Tu nastała chwila przerwy, po czym znowu ten jego cierpliwy ton: — Ależ oczywiście, bardzo chcę się z nią zobaczyć. — I kolejna chwila przerwy, podczas której Jane cią- gnęła swoją tyradę. — Jestem pewien, że Joanna też bardzo się ucieszy — wtrącił stanowczo. Stanęła sztywno w drzwiach. Matthew posłał jej smut- ny, przepraszający uśmiech, jakby chciał utwierdzić ją w przekonaniu, że wszystko będzie dobrze. Razem jakoś damy sobie radę, mówiła jego 11
mina. — Przepraszam cię, Jane, ale muszę już kończyć — rzucił szybko do słuchawki i, nie czekając na jej odpowiedź, od razu się rozłączył. Przez chwilę stał bez ruchu, aż wreszcie odwrócił się do Joanny, wyciągnął rękę w pokojowym geście i, jak to miał w swoim zwyczaju, od razu przeszedł do rzeczy: — Obiecałem Eloise, że zabiorę ją do nas na ferie. Zgadzasz się? 2. Poniedziałek, 26 października Lydia wstała z łóżka i zabrała się za pisanie. Dora wysiadywała brązowe jajko, czując jego kojącą twardość pod upierzonym kuprem. Z wyższością patrzyła na inne kury. Żadna z nich nie zdołałaby wydać na świat takiego okazu doskonałości. Przerwała, wyjrzała za okno i myślami cofnęła się daleko w prze- szłość. Ich życie ułożyłoby się zupełnie inaczej, gdyby... Nie ma co „gdybać”, cmoknęła z niezadowoleniem. Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Otrząsnęła się z marzeń i ogarnęła wzro- kiem widok za oknem: zabłocone podwórze, zasypane gałęziami, które silny wiatr pozrywał z drzew, i wykrzywiony dach kurnika. Wichura wy- rządziła sporo szkód i Lydię czekało mnóstwo pracy. Joanna wyprowadziła rower. Odwróciła jeszcze głowę, popatrzyła na dom i od razu poczuła się lepiej. Waterfall Cottage, czyli Wodospadowy Dom, zawsze wzbudzał jej podziw. Był pierwszą farmerską chatą posta- wioną tu jeszcze przed połową dziewiętnastego wieku. Nazwa była wdzięczna, ale myląca: w okolicy nie było ani jednego wodospadu. Były za to zagroda dla zwierząt, stary parafialny kościółek i szkoła, nieczynna od dwudziestu lat, w której mieścił się dom ludowy. Waterfall Cottage stał naprzeciw trójkątnego zieleńca, a jego tylne okna wychodziły na dziedziniec kościelny. Był to niewielki, uroczy, kamienny domek. Joanna i Matthew usunęli z jego wnętrza prawie wszystko, zachowując tylko niektóre oryginalne elementy. Założyli izolację i centralne ogrzewanie. Kuchnia była utrzymana w starym stylu, więc dodali tylko nowoczesny sprzęt — kuchenkę mikrofalową, zmywarkę do naczyń i lodówkę z za- mrażalnikiem. Całość urządzili w modnych jasnych kolorach i razem 12
wybrali meble: zabytkowy stół z sośniny, osiem krzeseł, wypychaną pie- rzem sofę i serwantkę, w której Joanna ustawiła swoją kolekcję wiktoriań- skich figurek zbrodniarzy z Staffordshire — jedyne pamiątki po ciotce. Pchała rower po ułożonej z jasnej cegły ścieżce. Dopiero przy bramie wsiadła na niego i ostrożnie wyminęła zaparkowane przed domem bor- dowe bmw Matthew. On też za jakieś pół godziny miał wyjechać do pra- cy. Dzień był idealny na rowerową przejażdżkę, chłodny i wietrzny, po- wietrze nasączone wilgotną świeżością. Wrzosowisko skąpane było w złocistym blasku jesiennego słońca. Jedynie gnijące, opadłe liście, mokre od wczorajszego deszczu, sprawiały, że ulice były niebezpiecznie śliskie, a strącone z drzew gałęzie stanowiły prawdziwy tor przeszkód na dro- gach. Joanna objeżdżała je bardzo ostrożnie, żeby uniknąć przykrego upadku. Popędziła z góry, szusując przez płaski skrawek wrzosowiska, który prowadził do Leek, ale widok miasta w oddali sprawił, że nagle nie miała ochoty opuszczać tej wiejskiej okolicy — pól otoczonych kamiennymi murami, szarych domów pośród traw i samotnie położonych farm. Ale już po chwili szybko otrząsnęła się z zamyślenia i mocniej nacisnęła na peda- ły. Leek było spokojnym miasteczkiem, a jego widok w dali zwykle sprawiał jej przyjemność. Wjeżdżając pod górę, zmieniła przełożenie i wtedy zdała sobie sprawę, skąd się wzięła dziś ta niechęć do miasta: trwa- jąca od wiosny seria włamań przerodziła się w groźne napady. Zaczęło się od drobnych kradzieży do pustych domów, a skończyło na brutalnych wtargnięciach nawet w obecności domowników. W dwóch przypadkach włamywacz okradł dom, podczas gdy nieświadomi niczego mieszkańcy siedzieli przed telewizorem. A parę miesięcy temu, w deszczowe lato, włamania przybrały formę brutalnych napadów. W lipcu złodzieje pchnęli jakąś staruszkę tak mocno, że ta spadła ze schodów i złamała biodro, a w sierpniu kolejna starsza kobieta, wdowa z Leek, zeznała, że do jej domu włamali się jacyś zamaskowani mężczyźni i ukradli jej trzysta funtów, które trzymała w pojemniku z herbatą na rachunek za gaz. Po tych zdarzeniach w mieście zapanował powszechny niepokój, a przestępcy jakby się rozzuchwalili. Dwa tygodnie po ostatnim włamaniu wtargnęli do domu kolejnej ofiary, a że akurat nie było jej w domu, to postanowili na nią zaczekać. Starsza wdowa, Cecily Marlowe, wyszła 13
po południu na zakupy, co było świetną okazją dla włamywaczy, by do- stać się do jej domu, okraść ją i uciec. Tymczasem złodzieje zaparzyli sobie herbatę, włączyli telewizor i czekali, aż kobieta wróci z zakupów, a potem rozcięli jej twarz nożem do wykładzin i skradli parę drobiazgów razem z książeczką oszczędnościową. A policja do tej pory nie ujęła sprawców. Kręcąc rytmicznie pedałami, Joanna jechała wzdłuż Ashbourne Road. Po jej prawej stronie rozciągał się park narodowy Peak District, a po lewej niewielka uprawna dolina. Na jasnozielonej trawie pasło się kilka owiec. Po stoku wjeżdżał traktor, głośny charkot jego silnika wyraźnie dobiegał jej uszu. Wreszcie na wprost zamajaczyło miasteczko. W oddali wyłoniły się jego najbardziej charakterystyczne budynki: iglica kościoła Najświęt- szej Marii Panny, zielona kopuła Instytutu Nicholsona, wysokie wieże kominów. Joanna wiedziała, że to małe miasteczko żyło teraz w ciągłym strachu, podsycanym przez lokalną prasę, kiedy na pierwszej stronie za- mieszczono przerażające zdjęcie siedemdziesięciopięcioletniej Cecily Marlowe z rozciętą twarzą, a w opisie zdarzenia nie szczędzono drastycz- nych szczegółów. Słowa same w sobie mroziły krew w żyłach, a do tego jeszcze zdjęcie na pół strony, które wyraźnie ukazywało wszystkie dwa- dzieścia pięć szwów, pokrywających prawy policzek staruszki szeregiem krzyżyków. Co gorsza, kiedy kobieta próbowała się bronić, zasłaniając dłonią twarz, sprawca prawie odciął jej palec, a rana była głęboka aż do kości. Nagłówki głosiły brutalną prawdę, siejąc panikę wśród starszej części mieszkańców spokojnego miasteczka na wrzosowisku. Miało to też inne negatywne skutki. Dochodzenie utrudniały coraz liczniejsze bezpodstawne zgłoszenia starszych osób, którym zdawało się, że widzieli lub słyszeli coś podejrzanego. Liczba wezwań wzrosła cztero- krotnie. Strach niczym wąż zakradał się do każdego domu, a mieszkańcy czuli się bezradni — podobnie zresztą jak policja, która powtarzała tylko, by nie wpuszczać do domu nikogo obcego. Dziesięć dni po ataku z nożem, kiedy w lokalnej prasie jeszcze wrzało od komentarzy na ten temat, kolejna staruszka padła ofiarą włamywaczy i miasteczko znów zalała fala paniki. Ślusarze i instalatorzy alarmów prze- ciwwłamaniowych mieli pełne ręce roboty, a domy zamieniały się w prawdziwe fortece. Ale bez względu na te wszystkie zabezpieczenia, star- si mieszkańcy Leek wciąż czuli się zagrożeni, nawet we własnych do- mach. 14
Dla policji to był prawdziwy koszmar. Po każdym zgłoszeniu trzeba było powołać ekipę śledczą, bo starsze osoby, które wznosiły fałszywy alarm, prędzej czy później rzeczywiście mogły paść ofiarami napastni- ków. W toku śledztwa Joanna i Mike często tracili cenny czas na liczne interwencje, poirytowani, że tyle wątków prowadzi donikąd. Na nic się zdały posiłki z sąsiednich miast, gdzie rzadko dochodziło do podobnych napadów i miejscowa policja uznała, że ten groźny złodziejski gang wy- brał sobie miasto Leek jako wyłączny teren działania. Joanna dotarła do obrzeży miasta. Wzięła głęboki oddech. Kochała to miasteczko i bardzo pragnęła, żeby znów zapanował tu dawny spokój. I w jej życiu też. Bo przez jej podświadomość wciąż przedzierała się Eloise Levin. Skręciła na parking przy komendzie, przyczepiła rower do barierki i przystanęła na chwilę, bijąc się z myślami. Gangi rabusiów atakujące starszych ludzi kierują się określonym modus operandi. Tacy nigdy nie czekają na powrót lokatorów, tylko korzystają z okazji, kiedy nie ma ich w domu. Wtedy zwykle ginie sprzęt, gotówka i biżuteria — kilka cennych drobiazgów. Joanna ruszyła w stronę oszklonych drzwi. Tacy nie kradną mosiężnych świeczników czy książeczek oszczędnościowych. Świeczniki są kompletnie bezwartościowe, a wypłacanie pieniędzy z książeczki jest zbyt ryzykowne. Joanna poczuła ukłucie strachu przed gwałtownie nara- stającą przemocą. Bała się, że któregoś dnia będzie o jedną ofiarę za dużo, aż któraś z tych biednych, schorowanych staruszek przypłaci to życiem. Bill Tylman lubił swoją pracę. Był przyjazny, wesoły i chętny do po- mocy, a przy tym pogwizdywał jak typowy mleczarz z reklamy. Pracował społecznie, dostarczając mleko do najdalej położonych domów, gdzie mieszkali starsi, samotni i najbardziej potrzebujący ludzie. A było ich całe mnóstwo. Swoich klientów od jednego końca miasta do drugiego znał już na pamięć. Do zamówienia dorzucali jeszcze sok pomarańczowy, śmieta- nę, jajka czy jakiś napój w puszce, bo dla nich był kimś więcej niż tylko mleczarzem. Skręcił w zarośniętą ścieżkę, prowadzącą do dwóch domów — starej, zniszczonej willi i niewielkiego, betonowego budynku. Nan Lawrence ograniczyła swoje zamówienie do pół litra mleka dziennie, tylko w sobotę brała cały litr, bo w niedzielę nie było dostawy. Zamawiała zawsze to samo — tylko pół litra mleka dziennie, żadnych jajek, śmietany czy napojów. Zbliżając się do brzydkiego, betonowego domu, Bill 15
wyobrażał sobie, jak staruszka wlewa resztki mleka do porannej herbaty, płucze butelkę i wystawia przed drzwi. Zawsze sztywno trzymała się tej rutyny i nigdy od niej nie odstępowała. W poniedziałek przy jej drzwiach stały dwie puste butelki, a w pozostałe dni tygodnia tylko jedna. Zwykle Bill dzwonił tymi butelkami i pogwizdywał tak głośno, że Nan zerkała nieufnie przez okno, jakby chciała dopilnować, czy przypadkiem nie przywiózł jej kwaśnego mleka. A on uśmiechał się tylko i machał do niej, jak przystało na Człowieka Roku, którym został wybrany miesiąc temu. Zależało mu, żeby w przyszłym roku powtórzyć ten sukces. Jednak Nan na pewno na niego nie zagłosuje. Najwyraźniej go nie lubiła. Ani razu nie pomachała mu ani nie odpowiedziała uśmiechem, tylko zerkała gniewnie i wpatrywała się w butelki. Było mu przykro, ale zawsze stać go było na pogodny uśmiech. Ona przynajmniej płaciła za mleko na czas, i to gotówką. Nigdy nie mówiła, że zapłaci w następnym tygodniu, tylko co piątek dawała mu pieniądze do ręki, mierząc go przy tym swoim lodowa- tym spojrzeniem. A on specjalnie się tym nie zrażał i z czasem się do tego przyzwyczaił. Zerknął na okno, by przywitać ją uśmiechem, ale tym razem, o dziwo, zasłony były zaciągnięte. A przecież o tej porze zawsze siedziała w poko- ju i wyszywała. W dzień nigdy nie zaciągała zasłon. Postawił mleko na stopniu przy drzwiach i zdziwił się na widok tylko jednej pustej butelki. Popatrzył na nią podejrzliwie. Jaki dziś dzień? Poniedziałek, oczywiście. Podrapał się po głowie. Coś tu było nie tak. Zabrał pustą butelkę i jeszcze raz popatrzył w okno z nadzieją, że lada chwila zasłony się rozsuną i za szybą ukaże się surowa mina Nan Lawrence. Ale nic takiego się nie stało. Zasłony wisiały nieruchomo. Zaskoczony, włożył pustą butelkę do koszyka, przy drzwiach postawił pełną i oddalił się w milczeniu. Po głowie zaczęły krążyć mu różne myśli. Podszedł do wózka, wziął pół litra mleka i dwie butelki oranżady dla Arnolda i postawił je przy drzwiach starej, zapuszczonej willi, w której mieszkał brat Nan. Może to jego powinien spytać, co się z nią dzieje. Szybko jednak odrzucił tę myśl. To nie ma sensu. Przystanął na chwilę przy drzwiach, podniósł głowę i popatrzył na starą willę. I przyszła mu do głowy ta sama myśl, co zwykle: cóż za ogromna strata... Szybkim ruchem zebrał puste butelki, pogwizdu- jąc cicho, a potem wrócił do wozu i wycofał na szosę. Stamtąd było już bliżej do cywilizowanego życia. Z daleka jeszcze raz zerknął na dom, ale 16
nic nie zauważył, więc ruszył wzdłuż Macclesfield Road w kierunku Leek, a kiedy dotarł do obrzeży miasteczka, zdążył już zapomnieć o tym niezwyczajnym zdarzeniu. Joanna przywitała się z sierżantem dyżurnym, poszła do swojego biura i zamknęła zaraz drzwi, by się przebrać. Zdjęła kolarskie spodenki i wło- żyła czerwony sweter i czarną spódnicę, która ledwie sięgała jej do kolan. Następnie założyła czarne, skórzane buty na szerokich obcasach, podkasała rękawy swetra do łokci, usiadła za biurkiem i zaczęła przeglą- dać raporty z ostatnich napadów na staruszki. Cisza i spokój pozwalały jej myśleć, dopóki do jej biura nie wparował Korpanski z miną ponurą jak chmura gradowa. — Cześć, Mike — rzuciła. W odpowiedzi mruknął coś pod nosem. — Może kawy? — zaproponowała, ale na jego twarzy nie pojawił się nawet cień uśmiechu. Sierżant Mike Korpanski był kiepski w skrywaniu emocji, a tego ranka jego kwadratowa twarz czerwieniła się od gniewu. Był synem Polaka, który w czasie wojny walczył o Wielką Brytanię, i miejscowej Angielki, miał czarne włosy, porywczy temperament i zwalistą, umięśnioną sylwet- kę, wyrzeźbioną wielogodzinnym podnoszeniem ciężarów na siłowni. Był bardzo dumny ze swoich doskonałych kształtów, i słusznie zresztą. Krót- ko po tym, jak Joanna awansowała na inspektora, Mike miał ogromne wyrzuty, nie tyle pod adresem jej samej, co systemu, który jego zdaniem faworyzował kobiety. Ale z czasem ich współpraca układała się coraz lepiej, a Mike stał się jej wiernym i oddanym partnerem. Razem rozwiąza- li sporo trudnych spraw i Joanna zawsze mogła na niego liczyć, a jego nastroje w taki czy inny sposób dotykały też jej samej. Wyszła, wrzuciła monetę do automatu z kawą i po chwili przyniosła dwa plastikowe kubki. Postawiła je na biurku i popatrzyła na niego wy- czekująco. — No, co tam? — zagadnęła. — Będziesz się tak boczył przez cały dzień? — Na to wygląda. Humor wyraźnie mu nie dopisywał. Joanna zamilkła na parę minut, aż wreszcie położyła mu dłoń na ramieniu w przyjacielskim geście. — No, co jest grane, Mike? 17
Drżącą ręką odstawił kubek z kawą, rozlewając ją na dokumenty, ale nie zwróciła na to uwagi. — Fran i ja mamy gościa. — I właśnie widzę, jak bardzo się cieszysz. Puścił tę sarkastyczną uwagę mimo uszu. — A kiedy wyjeżdża? — dociekała. — Obawiam się, że nieprędko. Zauważyła jego zmęczoną twarz, na której malowały się złość i rezy- gnacja. Pod oczami widać było drobne zmarszczki. — Hm, a cóż to za dostojny gość? — spytała. — Moja teściowa. Joanna z trudem stłumiła śmiech: zupełnie jak w starych dowcipach. — I po co przyjechała? — Bo lekarz zalecił jej odpoczynek — wybuchnął wściekle. — Fran ma na głowie pracę i dzieciaki, mnie prawie przez cały czas nie ma w domu, a lekarz radzi tej starej flądrze odpoczywać. Cały weekend siedzia- ła z nosem na kwintę, bo jej się nie podobało, że dzieciaki oglądają tele- wizję — dodał, oburzony. — A wczoraj wieczorem wyłączyła nam film, bo za dużo przeklinali. Przecież ja i Fran jesteśmy dorośli i sami decydu- jemy, co oglądamy we własnym domu, a jej nic do tego. A potem stwier- dziła, że dzieci nie powinny wychodzić do kolegów i koleżanek, dopóki Fran nie wróci z pracy. Jasny gwint, Joanno, przecież to nasze życie, nie jej zakichany interes. Ta baba tylko nas wszystkich wkurza. Joanna nie wiedziała, co odpowiedzieć. — Przyjechała, to i pojedzie — rzuciła na pocieszenie. — Też chciałbym w to wierzyć — rzucił, nachmurzony, a po chwili znów w nim zawrzało. — Wiesz, ona przebąkuje coś o przeprowadzce. Podobno oglądała już jakiś dom przy sąsiedniej ulicy, niby żeby dzieciaki mogły ją odwiedzać po szkole. Mówi, że u niej przynajmniej zjedzą po- rządny obiad, zamiast zapychać się słodyczami, i że pomoże im odrobić lekcje. A dzieci jak to dzieci — chcą jeść słodycze i oglądać telewizję i nie cierpią, jak jakiś stary babsztyl nimi dyryguje — popatrzył na nią roz- paczliwie swoimi ciemnymi oczami. — Może nie jesteśmy idealną rodzi- ną, Jo, ale mamy swoje zasady. Jeśli to babsko nie przestanie się wtrącać, to nie ręczę za siebie. Joanna rozsiadła się na krześle. — No to niezły pasztet — jęknęła, za- kłopotana. 18
Mike maszerował tam i z powrotem, tupiąc ciężko. — Nie wiem, jak jej stary z nią wytrzymuje. Teraz pewnie się cieszy, że się jej pozbył z domu, bo nareszcie może pójść na ryby. Ten poczciwy biedaczyna ma anielską cierpliwość... Pamiętaj — dodał z naciskiem — jak wyjdziesz za mąż, to trzymaj się z dala od jego rodziny. — Święte słowa — przyznała szczerze. Po chwili Mike odprężył się, jakby zapomniał o swoich kłopotach. — A co? Znów chodzi o Eloise? — spytał. — Przyjeżdża do nas na ferie. — O, to fatalna sprawa — przyznał, siląc się na blady uśmiech. — A żebyś wiedział — mruknęła i znów miała ochotę poklepać go po ramieniu, ale się powstrzymała. Mógł to odebrać jako coś więcej niż przyjazny gest. Korpanski był wrażliwym mężczyzną i lata wspólnej pra- cy nauczyły ją postępować z nim delikatnie. Posłała mu poufały uśmiech. — No dobra, lepiej bierzmy się do roboty. Trzeba przejrzeć zeznania lu- dzi z Hope Street. — Podała mu plik kartek i oboje zaczęli czytać. Przy Hope Street stał rząd domów szeregowych. Cecily Marlowe mieszkała gdzieś w połowie, pod numerem czternaście. Jedną czwartą domów zamieszkiwali emeryci, a resztę młodzi biznesmeni, kilka par i cztery rodziny. Kiedy zaatakowano Cecily, większość ludzi była w domu. Każdy był czymś zajęty: kobiety prasowały, ktoś odsypiał nocną zmianę, matki doglądały dzieci, a starsi oglądali telewizję. Nikt nic nie widział ani nie słyszał — żadnych obcych kręcących się po ulicy, żadnego pukania do drzwi, żadnych krzyków napadniętej staruszki, jeśli w ogóle krzyczała. Kiedy dwie godziny po napadzie Joanna pojechała do szpitala zobaczyć się z Cecily Marlowe, kobieta była tak przerażona, że nie mogła wydusić z siebie ani słowa. Joanna przewertowała papiery. — Jak zwykle nic nie słyszeli, nic nie widzieli — orzekła, zrezygnowana. — Zupełnie jak w tej komedii. Mike przyjrzał się uważnie czarno-białym fotografiom ran kobiety. — Może przynajmniej moja teściowa się wystraszy i wyjedzie z Leek — mruknął. Podniosła wzrok. — A chciałbyś? — spytała. — No chyba — odparł gniewnie. — Jak długo jeszcze mamy się z nią męczyć? — E, chyba przesadzasz. — Ani trochę. 19
Zamilkła, widząc jego gniew, i znów bez słowa zabrali się za czytanie raportów z nadzieją, że między wierszami znajdą jakieś wskazówki. Do południa stracili przy tym mnóstwo czasu, ale niczego się nie doszukali. — Sprawdźmy jeszcze inne włamania. Zostawmy tylko te drobne kradzieże sprzed paru miesięcy. Tam i tak nic nie znajdziemy. Złodzieje wchodzili oknem albo tylnymi drzwiami i zabierali to, co zwykle. Sku- pmy się lepiej na Emily Whittaker. Jest środa, piętnastego lipca, godzina siódma rano. Kobieta składa pościel na górze. Nagle słyszy czyjeś głosy, zauważa kogoś w sąsiednim pokoju i zaczyna krzyczeć, a wtedy on prze- pycha się obok niej. Kobieta twierdzi, że na dole mógł być ktoś jeszcze, ale nie jest pewna. Ty masz opis sprawcy? Mike potaknął. — Młody mężczyzna. Zeznała, że mógł mieć dwadzie- ścia parę lat, ale zaznaczyła, że równie dobrze mógł być starszy o jakieś dziesięć lat. Nie wiemy, jakiego był wzrostu. Kobieta mówi, że chyba miał na głowie kominiarkę. I to wszystko. — W porządku — odparła powoli. — A co na to ekipa śledcza? Mike zajrzał do raportu. — Sprawcy powyciągali szuflady, zrzucili je na podłogę i skradli biżuterię: kilka pierścionków, stary wisiorek i złoty zegarek. Telewizor i radio na dole były wyłączone z prądu. Są też dowody na to, że sprawcy mieli czarne, wełniane rękawice. Joanna znała te szczegóły na pamięć: powtarzała je sobie w myślach od trzech miesięcy. — To mi wygląda na zwykłe włamanie — podsumo- wała stanowczo. — A co wiemy o Florence Price? — Bardzo niewiele. Oglądała akurat telewizję w salonie, usłyszała w kuchni jakiś hałas i zobaczyła, jak gang zamaskowanych facetów grzebie w jej szafkach. Ukradli trzysta funtów, które odłożyła na rachunek za gaz — dodał i podniósł wzrok. — Zupełnie jak w jakimś serialu. Gdyby nie to, że zginęła forsa, myślałbym, że kobieta zasnęła przy włączonym tele- wizorze i coś jej się przyśniło. Zamyślona, podparła dłońmi podbródek i popatrzyła w dal. — Duża była ta kuchnia? — spytała nagle. — A skąd — odparł. — Taka tam ciasna klitka. — Napotkał jej spoj- rzenie. — Wiem, co masz na myśli — rzucił i opadł na krzesło naprzeciw niej. — Kobieta twierdzi, że to gang. Ciekawe tylko, jakim cudem kilku facetów zmieściłoby się w tak ciasnej kuchni. Nie mogliśmy tego pojąć, ale kobieta się uparła. 20
Joanna wzięła głęboki oddech i odgarnęła z twarzy gęste włosy. — Nie cierpię takich spraw. Ci dranie są na wolności, śmieją się nam prosto w twarz i już planują następny napad, a my mamy ciężki orzech do zgryzie- nia. — Zerknęła na biurko zasypane stertą kartek. — A do tego jeszcze te wszystkie papiery. Tyle pracy poszło na marne. I może być tak, że spraw- ca wpadnie nam w ręce przez czysty przypadek, na przykład za złamanie przepisów drogowych, kiedy w jego aucie znajdujemy nóż albo inne na- rzędzie. Co za niewdzięczna robota... Tym razem to Korpanski próbował pocieszyć ją uśmiechem. — Cier- pliwości, Jo — uspokajał. — To akurat nie jest moją mocną stroną — westchnęła. — Jasne, wiem coś o tym. O pierwszej zrobili sobie przerwę i poszli do miejscowego pubu na lunch. Zamówili naleśniki z mąki owsianej, nadziewane niebieskim serem Buxton i suszonymi pomidorami. Niebieski ser był miejscowym przy- smakiem, w przeciwieństwie do pomidorów, które wymagały odpowied- nich warunków dojrzewania. Od ponad ośmiu lat, odkąd Joanna zaczęła pracę w Leek, na wrzosowisku nie było tak ulewnego lata. Przez trzy mie- siące słońce prawie nie wychodziło zza chmur, a w pobliskim Endon ogłoszono alarm powodziowy. Miejscowi farmerzy niechętnie wypusz- czali bydło na pastwiska, bo trawa zmieniała się w rozmiękłą mierzwę. Wszyscy mieli deszczu powyżej uszu. Pech chciał, że kiedy Joanna i Mike wychodzili z pubu, znów zaczęło padać i miasto pogrążyło się w ponurej scenerii. Przyśpieszyli kroku i ze spuszczonymi głowami prze- dzierali się przez tłum ludzi w kaloszach i gąszcz para, soli. O drugiej byli już na komendzie, gdzie czekał na nich ważny telefon. Jakaś kobieta zgłosiła, że ktoś obcy kręci się w jej ogrodzie przy szopie. Kilku policjantów natychmiast pojechało pod wskazany adres wozem z błyskającym kogutem. Chcieli uprzedzić chłopaków z wydziału krymi- nalnego. To właśnie oni mieli ująć sprawców terroryzujących miejscowe emerytki. Niestety, nic nie znaleźli i wrócili z podkulonymi ogonami, już bez błyskającego koguta. Joanna i Mike wymienili zrezygnowane spojrzenia. — W takim razie jedziemy z nią pogadać — zaproponowała Jo. Przez pół godziny bez skutku usiłowali wydobyć zeznanie od przera- żonej siedemdziesięciolatki. 21
— Mówię wam, że ktoś tam był. — A widziała go pani? — Niezbyt wyraźnie. — Rose Turnbull zmarszczyła czoło. — Ale za to go słyszałam, naprawdę — upierała się przy swoim. — A gdzie to było? — W ogrodzie przy szopie. Obowiązek nakazywał im przeszukać wskazany teren. Minęli niewiel- ki trawnik, pokryty opadłymi liśćmi, żwirową ścieżkę, kilka łykowatych, obumarłych roślin i mnóstwo zwiędłych kwiatów. Na końcu stała drew- niana szopa. Otwarte drzwi bujały się na zawiasach. Staruszka zamarła z przerażenia. — Pamiętam, jak je zamykałam. Tu była mocna kłódka. Same się nie otworzyły. — Czy było tam coś wartościowego? — Tylko kosiarka, prawie nowa. Kupiłam ją na wiosnę. Cierpliwie spisali numer ubezpieczenia i wszystkie inne dane, wypeł- nili formularze i zanotowali bardzo ogólny opis sprawcy, któremu odpo- wiadał każdy mężczyzna w okolicy w wieku od czternastu do sześćdzie- sięciu lat. Kiedy wracali na komendę, obojgu krążyła po głowie pewna myśl. Wreszcie Joanna wypowiedziała ją na głos: — To nie jest sprawka tych samych facetów, tylko zwykłych włamywaczy, prawdopodobnie jakichś dzieciaków czy ćpunów. Nasze dranie tego nie zrobiły. Od razu się z nią zgodził. — A kosiarka pewnie znajdzie się w czyimś bagażniku na giełdzie rzeczy używanych. Skinęła głową. — A nam pozostaje tylko czekać. 3. Wtorek, 27 października Kapryśna pogoda po raz kolejny dała znać o sobie: rankiem, kiedy Jo- anna wyruszała rowerem do Leek, zaświeciło jesienne słońce, a po mod- rym jak Dunaj niebie sunęły białe obłoki. Ten widok napełnił Joannę optymizmem, który przeniósł się nawet na sprawy zawodowe. Może jakoś uda im się rozbić ten złodziejski gang i starsi mieszkańcy Leek znów po- czują się bezpiecznie. Zmrużyła oczy w blasku słońca, rozkoszując się jego ciepłem, ale w powietrzu dało się już wyczuć ostry chłód. Jeszcze 22
parę tygodni i trzeba będzie odstawić rower. Wkrótce zrobi się zimno i niebezpiecznie będzie jeździć samej po ciemku. Rowerzyści nie byli tak widoczni jak samochody, a tu, na odległym wrzosowisku, drogi były nie- oświetlone. O tej porze roku Joanna miała mieszane uczucia. Zima była czasem uśpienia, ale wraz z nią nadchodziły święta Bożego Narodzenia ze swoimi czarującymi kolorami, szkarłatem i srebrem. W tym roku czekało ją trudne wyzwanie — stawić czoła ojcowskim obowiązkom Matthew wobec córki. Myśl, że po raz pierwszy spędzą święta pod jednym dachem, we własnym wspólnym domu, bardzo ją przerażała. Bo co z Eloise? Czy Matthew wyjedzie do Yorku, a ją zostawi samą w pustym domu, czy mo- że Eloise spędzi święta u nich, w Waterfall? Skrzywiła się na samo wspomnienie krnąbrnej czternastolatki o jasnych włosach, zupełnie nie- podobnej do ojca. Joanna pochyliła się nad kierownicą i nacisnęła na pe- dały, by tak wyładować całą niechęć do byłej żony Matthew, i zaczęła planować swoje własne święta. Zaprosi Caro i Toma, upiecze indyka. — A potem to już byle do wiosny — szepnęła, przyśpieszyła gwałtownie i zatrzymała się dopiero przy komendzie. Wysiłek wyszedł jej na dobre, bo pochłonął jej myśli tak, że całkiem zapomniała o Eloise, a przynajmniej na jakiś czas. Bill Tylman długo wpatrywał się w pełną butelkę mleka przed drzwiami. Stała tam, nietknięta od wczoraj. Coś tu było nie tak. Przez tyle lat Nan Lawrence bezwzględnie trzymała się swojej sztywnej rutyny — ani razu nie zdarzyło jej się zostawić mleka przy drzwiach i nie oddać pustej butelki. To nie było w jej stylu. Bill Tylman nie bardzo wiedział, co robić. Przez chwilę stał tylko i rozglądał się niespokojnie, drapiąc się po głowie. Usiłował zebrać myśli. Spojrzał w okno — na zaciągnięte nadal zasłony. W szatni Joanna zdjęła sportowy strój i włożyła czarne spodnie i luźną, jedwabną, białą koszulę. W swoim biurze zastała Mike'a. — No i jak tam? — spytała ostrożnie na powitanie. Wykrzywił usta. — Wczoraj wieczorem babka strasznie pokłóciła się z Fran, a teraz siedzi cicho, obrażona na cały świat i zgrywa męczennicę. Joanna opadła na krzesło za biurkiem i zdawkowo przejrzała papiery. — A nie wybiera się do domu? 23
— Na razie jeszcze nie — uśmiechnął się smutno i znów odezwał się w nim dawny Mike. — Ale przynajmniej jest jakaś nadzieja. Wóz mleczarski toczył się ciężko po głównej drodze z maksymalną prędkością czterdziestu kilometrów na godzinę. Auta wyprzedzały go jedno po drugim. Twarz Tylmana była blada jak ściana. Chwilę temu przez szparę między zasłonami zajrzał do środka i natychmiast pożałował, że to zrobił. Nigdy nie zapomni tego, co tam ujrzał. Ten widok utkwi w jego pamięci na zawsze. Za każdym razem, kiedy zamknie oczy, będzie ją widział w takim stanie. Zrobiło mu się niedobrze i przełknął ślinę. Zaraz po tym, jak ją zobaczył, popędził do wozu. Po głowie tłukła mu się jedna myśl: policja. Trzeba zawiadomić policję. Gnany paniką, mijał budki tele- foniczne, domy, ludzi i zaparkowane samochody. Nie pomyślał, że wy- starczy zadzwonić, a sami przyjadą. Pędził, jak mógł, byleby tylko dotrzeć na policję. Joanna piła właśnie swoją drugą kawę, kiedy zadzwonił oficer dyżurny — flegmatyczny posterunkowy Robert Cumberbatch — i chyba przez pięć minut próbował jej wytłumaczyć, co się stało. — Pani inspektor, przyszedł jakiś rozwoziciel mleka. Pomyślała, że przydałoby się pół litra albo nawet więcej, ale szybko odrzuciła tę myśl. — No i co? — Mówi, że dziś rano pojechał do domu jakiejś starszej pani i przed jej drzwiami stało mleko od wczoraj — ciągnął monotonnym tonem. — Widocznie ktoś z pomocy społecznej zadbał o jej zakupy — wtrą- ciła delikatnie. — On mówi też, że zajrzał przez okno. — Cumberbatch przerwał i zerknął na wystraszonego mleczarza. — To znaczy, zasłony były zasunię- te, ale zajrzał przez szparę i zobaczył, że ta pani leży przy oknie w kałuży krwi... Zerwała się z miejsca ze słuchawką w ręce, usiłując opanować nagły strach na myśl, że stało się to, co przeczuwała. — Wysłaliście już tam nasz wóz? — Jasne — rzucił po chwili milczenia. — I karetkę? — Karetkę też. — Adres? — rzuciła szybko. 24
— Macclesfield Road. — Numer? W słuchawce zapadła krępująca cisza. — Podaj mi numer, Cumberbatch. Macclesfield Road ciągnie się ładny kawał drogi od Leek aż do... — ...miasta Macclesfield, ja to wiem, pani inspektor, ale tam nie ma numeru. Ta pani nazywa się Nan Lawrence, a tutejsi ludzie nazywają jej dom... Spite Hall. Podły Dom... — Podły Dom? — Bo widzi pani, ludzie mówią, że... — A ile to kilometrów od Leek? — przerwała mu, bo nie miała cza- su wysłuchiwać miejscowych legend. — Jakieś trzy czy cztery. Dom stoi po prawej stronie, zaraz za ho- dowlą pstrągów i za zakrętem do Rudyard. — Dzięki, Cumberbatch — rzuciła stanowczo. — Spisz zeznania te- go mleczarza i niech wraca do roboty. Powiadom sierżanta Barraclougha i całą ekipę śledczą. Daj im znać, że będą nam potrzebni — dodała i zdjęła kurtkę z oparcia krzesła. Dopiero później uświadomiła sobie, że powodem, dla którego poste- runkowy Cumberbatch ociągał się z podaniem adresu feralnego domu, była zapewne ta jego miejscowa nazwa. Kiedy wychodzili na parking, Mike milczał. Zerkając na niego, Joanna zauważyła jego drgającą szczękę. Wiedziała, o czym myśli. Oboje to przewidzieli i byli na to przygotowani, a jednak nie potrafili temu zapo- biec. Wsiedli do wozu policyjnego i wyjechali bez sygnału. W porównaniu z dniem targowym w każdą środę, w mieście panował spokój i dość mały ruch. Potrzebowali zaledwie trzech minut, by wyjechać za miasto. Minęli budynki fabryki po prawej stronie i bar Rock House po lewej i już po paru minutach dotarli do hodowli pstrągów. Mike wskazał wąską ścieżkę na prawo. Przysłaniał ją stary dąb o pniu zniekształconym sękatymi naroślami. Ścieżka wyglądała na mało uczęsz- czaną i pośrodku zdążyła porosnąć trawą. Joanna skierowała wóz w drogę podjazdową, która skręcała w lewo, skąd widać było dwa domy: jeden parterowy, z szarego betonu, o płaskim dachu i metalowych framugach z lat czterdziestych, a za nim piękną, symetryczną, georgiańską willę z czerwonej cegły, o wykuszowych oknach — wspaniały okaz osiemnasto- wiecznej architektury. Tyle tylko, że ten mniejszy, podłużny, betonowy 25