Val McDermid
Krwawiąca blizna
tytuł oryginału: The Wire in the Blood
PODZIĘKOWANIA
Trudno sobie wyobrazić, że mogłabym napisać tę książkę
bez pomocy kilku życzliwych osób. Za fachowość oraz chęć dzie-
lenia się wiedzą specjalistyczną chciałabym podziękować Sheili
Radford, doktorowi Mike’owi Berry’emu, Jai Pennie, Pauli Tyler
oraz doktor Sue Black Przeprosiny należą się Edwinie oraz Lesley.
Obie poświęciły mnóstwo czasu na zebranie pewnych informacji,
które później zostały usunięte podczas redagowania. Bez Jima i Si-
mona z Thornton Electronics, bez Maca i Mandy z pewnością prze-
szłabym kompletne załamanie nerwowe po tym, jak padł twardy
dysk mojego komputera. Przede wszystkim jednak do końca po-
zwoliła mi dobrnąć żelazna konsekwencja i wyrozumiałość trzech
wyjątkowych kobiet. Z tego powodu książkę dedykuję: Julii, Li-
sanne i Brigid z wyrazami głębokiej przyjaźni.
Przesyła hasło po drucie
Krew pod zastarzałą blizną.
Dawne wojny są już jedno.
T.S. Eliot. Cztery Kwartety, Burnt Norton,
przełożył Czesław Miłosz
PROLOG
Morderstwo jest jak magia, pomyślał. Szybkość jego ręki
zawsze mamiła ludzkie oczy i zawsze mamić je będzie. Był niczym
listonosz dostarczający przesyłkę do domu, w którym wszyscy za-
klinają się potem, że nikt do nich nie zaglądał. Świadomość wła-
snej mocy wrosła w jego jestestwo jak rozrusznik w serce pacjenta.
Bez owej potęgi magii byłby martwy. Albo jak martwy.
Patrzył na nią i wiedział, że będzie następna. Odkąd pa-
miętał, istniała bardzo precyzyjnie określona kombinacja cech,
która w tezaurusie jego zmysłów składała się na ideał. Niewinność
i dojrzałość, włosy ciemnoblond, niespokojne oczy. Jeszcze nie
zdarzyło mu się pomylić. Instynkt trzymał go przy życiu. Mniej
więcej.
Wpatrywała się w niego; w głowie, pod naglącym szmerem
głosów, słyszał muzykę. „Raz Jack i Jill na wzgórze szli, by przy-
nieść wiadro wody. Lecz nagle trach! Przewrócił się, koronę zgubił
z głowy...”. Dźwięczna melodyjka nabrzmiewała i napierała jak
fala wiosennego przypływu, tłukąca o falochron. A Jill? Co z Jill?
Och, dobrze wiedział, jaki los spotyka biedną Jill. Zawsze taki
sam, jak w tej prymitywnej rymowance: „Na ziemię, bęc! I za nim
się sturlała”.
Ale jemu to nie wystarczało. W jego przekonaniu kara nie
odpowiadała zbrodni.
Dlatego musiał znaleźć następczynię. Wzajemny kontakt
wzrokowy zacieśniał się, dawała mu znaki oczami. Mówiła:
„Zauważyłam cię. Zbliż się do mnie, a poświęcę ci jeszcze
więcej uwagi”. Wyczytała w jego twarzy to, co powinna. Wyczy-
tała czarno na białym. Była taka przewidywalna: życie nie napięt-
nowało jej marzeń bliznami marazmu. Przebiegły uśmieszek czaił
się w kącikach jej ust w chwili, gdy stawiała pierwszy krok na dłu-
giej i - dla niego - podniecającej drodze poznania i bólu. Ból nie
był celem nadrzędnym, raczej jedną z konieczności.
Przedzierała się ku niemu. Zauważył, że pokonują dystans
na bardzo różne sposoby.
Niektóre szły bezpośrednio, śmiało; inne zakosami, czujne
na wypadek, gdyby się okazało, że opacznie odebrały komunikat,
który słały jego oczy. Ta wybrała pokrętną drogę: krążyła coraz bli-
żej i bliżej, jakby stopami zakreślała od wewnątrz kontury muszli
olbrzymiego nautilusa, miniaturowej galerii Guggenheima wtło-
czonej w dwa wymiary. Szła miarowym, stanowczym krokiem, ani
na chwilę nie odrywając od niego oczu, jakby dzieliło ich tylko
powietrze, jakby nie istniały żadne przeszkody, nic, co rozprasza-
łoby uwagę. Nawet kiedy znikała z zasięgu jego wzroku, czuł na
sobie jej uważne spojrzenie i właśnie tak być powinno.
Rozszyfrował jej podchody. Chciała rozkoszować się spo-
tkaniem. Chciała go obejrzeć ze wszystkich stron, na zawsze wpi-
sać do swoich wspomnień. Sądziła, że to jej pierwsza i ostatnia
okazja do tak dokładnych oględzin. Gdyby jej powiedziano, co
kryje przyszłość, zemdlałaby z wrażenia.
Wreszcie orbita zacisnęła się dostatecznie. Odgradzał ich
jedynie wianuszek najgorliwszych wielbicielek. Zawisł wzrokiem
na jej oczach, przesycił spojrzenie czarem i uprzejmym skinieniem
przepraszając fanki, postąpił krok w jej stronę. Ciała rozstąpiły się
posłusznie, zaledwie powiedział:
- Cudownie było panie poznać, a teraz, jeśli panie wyba-
czą... Po twarzy dziewczyny przemknął wyraz niepewności. Po-
winna odsunąć się, tak jak one, czy zostać w kręgu hipnotycznego
spojrzenia? Wybór był banalnie prosty, jak zawsze. Była oczaro-
wana, dzisiejszy wieczór przerastał jej najśmielsze wyobrażenia.
- Witaj - zagadnął. - Jak ci na imię?
Zaniemówiła - pierwszy raz tak blisko prawdziwej sławy -
oszołomiona olśniewającym uśmiechem przeznaczonym dla niej i
tylko dla niej. Ojej, ależ ty masz wielkie zębiska, pomyślał. Po to,
żeby ją zjeść.
- Donna - wymamrotała w końcu. - Donna Doyle.
- Piękne imię - powiedział łagodnie.
Uśmiech, którym został nagrodzony, był równie promienny
jak jego własny. Czasem wszystko wydawało mu się nazbyt łatwe.
Ludzie z reguły słyszą to, co chcą usłyszeć, zwłaszcza
wtedy, kiedy łudzą się, że zaraz spełnią się ich marzenia. Wszelka
nieufność znika, oto co osiągał za każdym razem. Przychodzą na
imprezy przekonani, że Jacko Vance i wszyscy, którzy z tym wiel-
kim człowiekiem mają coś wspólnego, będą tacy sami jak w tele-
wizji. W konsekwencji każdą osobę należącą do świty gwiazdora
mierzono tą samą - pozłacaną - miarką. Telewidzowie tak bardzo
przyzwyczaili się do otwartości i szczerości Vance’a, tak dalece
oswoili się z manifestowaną przy każdej okazji prawością, że na-
wet im się nie śniło szukać jakiegoś fałszu. Nic zresztą dziwnego,
skoro Vance miał taki publiczny wizerunek, że przy nim i najbar-
dziej szczodrobliwemu królowi z bajki bliżej było do Kaczora
Sknerusa. Publika słuchała samych słów i słyszała bajkę o Jasiu i
Czarodziejskiej Fasoli, a w ich wyobrażeniach z małego nasionka,
zasadzonego przez Vance’a czy jego sługę, błyskawicznie rozkwi-
tał piękny kwiat - życie u jego boku.
Pod tym względem Donna Doyle nie różniła się od innych.
Równie dobrze mogłaby odgrywać rolę ze scenariusza.
Strategicznie pokierował ją w róg sali, niby szykował się już do
wręczenia jej zdjęcia Vance’a Megagwiazdy z autografem. Potem
wykonał dubel z błyskotliwą naturalnością, której nie powstydziłby
się sam De Niro.
- Mój Boże... - rzucił nagle bez tchu. - Oczywiście. Oczy-
wiście!
Znieruchomiała zaskoczona, choć zaledwie centymetry
dzieliły jej dłoń od jego palców.
Zmarszczyła czoło. Nic nie rozumiała.
- Co?
Odpowiedział cierpkim, samokrytycznym grymasem.
- Nie zwracaj na mnie uwagi. Przepraszam cię, jestem
pewny, że masz znacznie ciekawsze plany na przyszłość niż
wszystko, co moglibyśmy wymyślić my, niepoważni producenci
programów.
Kiedy wypróbował tę kwestię po raz pierwszy, ze spoco-
nymi dłońmi, z dudnieniem własnej krwi w uszach, był przeko-
nany, że takiej szmiry nie kupiłby nawet pijaczyna, którego jeden
łyk dzieli od zapadnięcia w katatonię. Niemniej miał rację, ufając
intuicji, mimo że zaprowadziła go na drogę karygodnej banalności.
Jego pierwsza wybranka - zupełnie tak samo jak dzisiejsza - bły-
skawicznie się zorientowała, że właśnie zaproponowano jej coś,
czego programowo nie przewidziano dla nieliczących się małolat, z
jakimi rozmawiał wcześniej.
- Jak to? - Bez tchu, czujna, bała się przyznać sama przed
sobą, że już mu wierzy, bo a nuż źle go zrozumiała i narobi sobie
okropnego wstydu.
Zareagował leciutkim wzruszeniem ramion, obnoszony z
wdziękiem nieskazitelny garnitur ledwie się poruszył.
- Zapomnij o tym - mruknął i pokręcił głową. Oczy mu po-
smutniały, olśniewający uśmiech zgasł.
- Nie, proszę mi powiedzieć!
Na tym etapie pojawiała się nutka desperacji, w końcu
każdy, obojętnie czy się do tego przyznaje, czy nie, chce być
gwiazdą. Czy to możliwe, że zamierza w ostatniej chwili odmówić
jej przejażdżki na czarodziejskim dywanie, który mógł unieść ją z
szarego życia wprost w jego świat?
Rzucił szybkie spojrzenia na boki, żeby upewnić się, iż nikt
go nie podsłucha, potem rozpoczął tonem, który był zarazem ła-
godny i przejmujący.
- Nowy projekt, nad którym obecnie pracujemy. Masz od-
powiednią prezencję. Byłabyś idealna. Jak tylko lepiej ci się
przyjrzałem, zrozumiałem, że właśnie ciebie szukaliśmy. -
Uśmiech pełen żalu. - Teraz będę miał przynajmniej twój obraz
przed oczami, kiedy będziemy przesłuchiwać setki marzycielek
podsyłanych przez agencje. Może dopisze nam szczęście... - Za-
wiesił głos, oczy mu się zaszkliły z rozpaczy jak ślepka szczeniaka
zostawionego na wakacje w schronisku.
- Czy ja bym nie mogła... znaczy, no...
Twarz Donny opromieniła nadzieja, by ustąpić zdumieniu
własną śmiałością, a następnie rozczarowaniu; wiedział, że bezgło-
śnie przekonywała samą siebie, że i tak nie miałaby szans.
Jego uśmiech stał się pobłażliwy, wręcz protekcjonalny, ale
ona była zbyt młoda, by się zorientować, że jest traktowana z wyż-
szością.
- Raczej nie. To byłoby olbrzymie ryzyko. Taki projekt, na
tym etapie produkcji... Jedno słowo trafi do niewłaściwego ucha i
sprawa może się skończyć komercyjnym fiaskiem. A ty nie masz
doświadczenia zawodowego, prawda?
Rozkoszny przedsmak przyszłości wyzwolił wulkan burzli-
wych nadziei, słów płynących jedno za drugim jak kamienie w
strumieniu lawy. Nagrody za występy karaoke w klubie młodzie-
żowym, rewelacyjna tancerka, każdy to powie, rola niańki podczas
czytania na głos „Romea i Julii” w szkole.
Na jej twarzy zagościł wyraz przymilnej gorliwości.
Skapitulował z uśmiechem.
- No dobrze! Przekonałaś mnie! - Pochylił głowę i wpatrzył
się dziewczynie w oczy. Potem dodał konspiracyjnym tonem: -
Tylko czy umiesz dochować tajemnicy?
Pokiwała głową tak energicznie, jakby od tego zależało jej
życie.
- O tak - zapewniła.
Ciemnoniebieskie oczy roziskrzyły się, usta rozchyliły
lekko i mignął w nich koniuszek różowego języka. Vance wiedział,
że zaczyna jej zasychać w gardle. Wiedział także, że w tym mło-
dym ciele są i inne otwory, w których zachodzi teraz odwrotne zja-
wisko.
Posłał jej pełne namysłu, otwarcie taksujące spojrzenie,
które odwzajemniła z obawą i pożądliwością.
- Zastanawiam się... - Westchnął. - Możesz się ze mną spo-
tkać jutro rano? O dziewiątej?
Przelotnie ściągnęła brwi, potem jej twarz wygładziła się, w
oczach błysnęło postanowienie.
- Tak - odparła, uznawszy, że szkoła to błahostka. - Mogę.
Gdzie?
- Znasz Hotel Plaża? - Ich czas się kończył. Zbliżali się już
ci, którzy chcieli skorzystać z jego wpływów.
Skinęła głową.
- Mają tam podziemny garaż. Wejście od Beamish Street.
Będę czekał na poziomie drugim.
I nikomu ani słowa, jasne? Ani mamie, ani tacie, ani najlep-
szej przyjaciółce, nawet psu. - Zachichotała. - Możesz to dla mnie
zrobić?
Poczęstował ją dziwnie poufałym spojrzeniem człowieka
obytego z kamerą; takim, jakie w niezrównoważonych umysłowo
budzi przeświadczenie, iż prezenter wiadomości jest w nich zako-
chany.
- Poziom drugi? O dziewiątej? - upewniła się Donna. Czy
można mieć wspanialsze perspektywy?
- Tylko ani słowa, przyrzekasz?
- Przyrzekam - powiedziała uroczyście. - Jak mamę ko-
cham.
CZĘŚĆ PIERWSZA
1
Tony Hill leżał w łóżku i patrzył, jak długie pasmo chmur
sunie po niebie koloru skorupki kaczego jaja. W tym wąskim
segmencie, wtłoczonym między inne, ujęła go sypialnia na podda-
szu, z sufitem i ścianami nietypowo zestawionymi względem sie-
bie i parą świetlików, dzięki którym miał na czym zawiesić wzrok,
gdy sen przed nim umykał. Nowy dom, nowe miasto, nowy po-
czątek, lecz mimo to przespanie ciurkiem ośmiu godzin nadal przy-
sparzało mu trudności.
Nic dziwnego, że nie najlepiej sypia. Latka lecą, przypo-
mniał sobie z cierpkim uśmiechem, układającym skórę wokół oczu
w sieć zmarszczek, których najlepszy przyjaciel nie nazwałby mi-
micznymi.
Zbyt rzadko się śmiał, by się ich dorobić.
Najwygodniej byłoby powiedzieć, że to przez pracę, rzecz
jasna.
Przez dwa lata harował nad programem, któremu patrono-
wało Home Office, aby ocenić celowość powołania ogólnokrajo-
wej jednostki, skupiającej wyszkolonych profilerów - psychologów
specjalizujących się w tworzeniu charakterystyk psychologicznych
przestępców.
Jednostka ta miałaby współpracować z ekipami dochodze-
niowymi i skrócić czas wykrywania sprawców. Aby sprostać za-
daniu, musiał wykorzystać wszystkie umiejętności zawodowe oraz
dyplomatyczne, zdobyte dzięki latom pracy w strzeżonym szpitalu
psychiatrycznym.
Praca nad ministerialnym programem pozwoliła mu odpo-
cząć od szpitalnych oddziałów, lecz równocześnie wystawiła go na
inne niebezpieczeństwa. Chociażby na niebezpieczeństwo nudy.
Zniechęcony wiecznym przesiadywaniem za biurkiem albo
gonieniemze spotkania na spotkanie, chętnie oderwał się od do-
tychczasowych zajęć na rzecz nader kuszącej propozycji: udziału
w sprawie, która już na pierwszy rzut oka wydawała się wyjąt-
kowa.
Nawet w najgorszych koszmarach nie śniło mu się wtedy,
jaka niecodzienna się okaże. I niszczycielska.
Kurczowo zacisnął powieki. Znowu napłynęły wspomnie-
nia, które przez cały czas czatowały na obrzeżach świadomości,
czekając, by opuścił gardę i dopuścił je do siebie. I to był kolejny
powód, dla którego kiepsko sypiał. Kiedy senność pozwalała od-
płynąć myślom, umysł zdawał się na łaskę podświadomości.
Chmura w zwolnionym tempie płynęła po niebie, aż wresz-
cie znikła Tony’emu z oczu.
Przetoczył się na bok i zwlókł z łóżka, potem boso poczła-
pał na dół do kuchni. Nalał wody do ekspresu, środkową część na-
pełnił ciemną, aromatyczną paloną kawą wyjętą z zamrażalnika,
przykręcił pusty górny zbiornik i postawił ekspres na fajerce. My-
ślał o Carol Jordan, co zdarzało mu się przeciętnie raz na trzy dni,
gdy rano parzył kawę. To właśnie Carol podarowała mu ten ciężki
aluminiowy ekspres, kiedy wyszedł ze szpitala, już po zakończeniu
tamtej sprawy.
„Przez jakiś czas nie będziesz chodził do kawiarni”, powie-
działa. „A tak przynajmniej napijesz się czegoś przyzwoitego w
domu”.
Minęły miesiące, odkąd ostatnio widział się z Carol. Nie
skorzystali nawet z okazji, by wspólnie uczcić jej awans na stopień
starszej inspektor policji, co dowodziło, że ich drogi zupełnie się
rozeszły. Na początku, zaraz po tym, jak został wypisany ze szpi-
tala, przyjeżdżała z wizytą, gdy tylko pozwalał na to nawał pracy.
Stopniowo oboje uświadamiali sobie, że ilekroć przebywają
razem, staje między nimi widmo tamtego śledztwa, a wizja bycia
razem rozmywa się i przygasa. Wiedział, że Carol rozumiałaby go
jak nikt.
Ale najzwyczajniej w świecie bał się, że zostanie odtrą-
cony, bo Carol zdaje sobie sprawę z tego, w jakim stopniu skaziła
go praca.
Wątpił, czy potrafiłby wówczas względnie normalnie funk-
cjonować. Zapewne nie mógłby pracować w swoim zawodzie. A
jego praca była zbyt ważna, żeby jej poniechał. Ratowała ludziom
życie. Ponadto w jego fachowych rękach spoczywała teraz przy-
szłość nowo powołanej Ogólnokrajowej Jednostki ds. Profilowania
Sprawców Przestępstw.
To, co dla jednych jest poświęceniem, dla innych jest dy-
widendą, upomniał się w duchu, nalewając sobie kawy. Miał
szczęście, że mógł zajmować się tym, w czym był dobry, i jeszcze
mu za to płacono. Po twarzy przemknął mu zmęczony uśmiech.
Shaz Bowman świetnie rozumiała, co popycha ludzi do
mordu.
Ta wiedza nie miała nic wspólnego z posadą, która skłoniła
ją do przeprowadzki, natomiast bardzo dużo z hydraulikami kow-
bojami, którzy podłączali wodę podczas przebudowy niegdysiej-
szej rezydencji majętnego wiktoriańskiego młynarza na szereg
odrębnych mieszkań.
Budowlańcy zabrali się do roboty z głową: zachowali ory-
ginalny charakter wnętrz i uniknęli stawiania ścian działowych w
miejscach, gdzie rujnowałyby one wyważone proporcje przestron-
nych pomieszczeń. Na oko mieszkanie wydawało się idealne, łącz-
nie z przeszklonymi drzwiami prowadzącymi do ogrodu.
Po latach koczowania w wynajmowanych na spółkę stu-
denckich klitkach z lepiącymi się dywanami i zapyziałymi wan-
nami, potem w Domu Policjanta i w absurdalnie drogiej kawalerce
w zachodnim Londynie, Shaz rozpaczliwie chciała się przekonać,
czy określenie „dumna pani domu” będzie jej odpowiadało. Dzięki
przeprowadzce na północ kraju zdołała znaleźć coś na miarę swo-
jego budżetu. Jednak idylla została zdruzgotana już pierwszego
ranka, gdy Shaz śpieszyła się do pracy.
Z zamglonymi oczami i półprzytomna doczłapała do
prysznica, odkręciła kran i odczekała, aż woda nabierze odpowied-
niej temperatury. Stanęła pod silnym strumieniem i umęsła ręce
nad głowę w dziwnie nabożnym geście. Błogie westchnienie rap-
tem przerodziło się we wrzask, bo oto przyjemne ciepełko zmieniło
się w tysiące palących jak parzydełka rozbryzgów. Shaz wysko-
czyła z kabiny i poślizgnęła się na mokrej posadzce, nadwerężając
nogę w kolanie i klnąc z wprawą nabytą podczas trzyletniej służby
w „Mecie” bądź „Metropolitalnej”, jak mawiali szczęściarze słu-
żący w najbardziej prestiżowej, londyńskiej Metropolitan Police.
Oniemiała wpatrywała się w kłęby pary przesłaniające kąt
łazienki, w którym przed chwilą stała. W następnej sekundzie, rów-
nie nagle jak się pojawiła, para znikła. Shaz ostrożnie podsunęła
rękę pod strumień wody. Temperatura znowu była taka, jaka być
powinna.
Centymetr po centymetrze wsunęła się pod natrysk. Prze-
stała wstrzymywać oddech i sięgnęła po szampon. W momencie,
kiedy na głowie utworzyła się aureola białej piany, na jej nagie ra-
miona posypały się lodowate igły, przenikliwe jak zimowy deszcz.
Tym razem odruchowo zrobiła głęboki wdech, przy okazji zasysa-
jąc do płuc wystarczającą ilość szamponu, by do porannych efek-
tów dźwiękowych dodać napad paskudnego kaszlu.
Wkrótce doszła do wniosku, że jej męki są wynikiem rów-
noczesnych ablucji któregoś z sąsiadów. Rozumiała, w czym rzecz,
choć to wcale nie poprawiło jej humoru. Pierwszy dzień w nowej
pracy, a tu śledcza - zamiast spokojna i zrelaksowana po długim,
kojącym prysznicu - przyjdzie wściekła i roztrzęsiona, z nerwami
w strzępach i mięśniami karku napiętymi w sposób, który zwiasto-
wał piekielny ból głowy.
- Świetnie - burknęła, mruganiem próbując odegnać łzy,
które miały więcej wspólnego z emocjami niż z szamponem.
Jeszcze raz doskoczyła do prysznica i z furią zakręciła kran.
Zagryzła usta i odkręciła drugi, nad wanną. O spokoju w
dniu dzisiejszym mogła już zapomnieć, ale mimo to musiała jakoś
spłukać pianę z włosów; albo to, albo byłaby zmuszona wkroczyć
do pokoju sztabowego w nieznanej jednostce, prezentując się jak
coś, co wstydziłby się przywlec z dworu każdy szanujący się kot.
Będzie miała wystarczającą ilość powodów do zdenerwowania, po
co więc jeszcze się zamartwiać swoim wyglądem.
Przykucnęła w wannie i podetknęła głowę pod kran. Usiło-
wała odnaleźć w sobie nastrój uniesienia i wyczekiwania.
- Masz szczęście, że tu jesteś, dziewczyno - upomniała się
na głos. - Tabuny ludzi złożyły podania, a ty nie musiałaś nawet
wypełniać formularza, zostałaś wybrana. Wyselekcjonowana do
ścisłej elity. Opłaciło się odwalanie czarnej roboty, znoszenie cu-
dzych fochów z uśmiechem na twarzy. Kowboje z kantyny donikąd
się w najbliższym czasie nie wybierają, teraz sami będą się musieli
babrać w gównie. Nie to co ty, śledcza Shaz Bowman. Posterun-
kowa Bowman, oficer Ogólnokrajowej Jednostki ds. Profilowania
Sprawców Przestępstw. Jeszcze ci mało? Będziesz pracowała u
boku człowieka uznawanego za mistrza w tej dziedzinie, obdarzo-
nego intuicją i doświadczeniem, należącego do garstki wtajemni-
czonych. U boku samego doktora Tony’ego Hilla, z bakalaureatem
w Londynie, doktoratem w Oxon, autorytetu w świecie profilerów,
autora najpoczytniejszego brytyjskiego podręcznika o seryjnych
zabójcach.
Gdyby Shaz cechowała skłonność do idolatrii, Tony Hill
miałby zagwarantowane miejsce w jej prywatnym panteonie bóstw.
Nie zmieniało to jednak faktu, że w imię możności uczenia się od
niego i opanowania rzemiosła, w którym był mistrzem, radośnie
zgodziłaby się na szereg poświęceń. Na szczęście niczego poświę-
cać nie musiała.
Okazja sama wepchnęła się jej w ręce.
Gdy wycierała ręcznikiem gęstwę krótkich ciemnych wło-
sów, myśl o życiowej szansie uciszyła jej złość, choć nie uspokoiła
nerwów. Shaz z wysiłkiem skupiła się na dniu dzisiejszym.
Beztrosko przerzuciła ręcznik przez brzeg wanny i wpa-
trzyła się w lustro, nie dostrzegając plejady piegów na policzkach i
na grzbiecie małego, delikatnego nosa. Przelotnie spojrzała na pro-
stą kreskę ust i skoncentrowała się na tym, co wyróżniało ją z
tłumu.
Oczy miała niezwykłe. Ciemnoniebieskie tęczówki z prąż-
kami intensywnego błękitu ogniskowały światło niczym fasetki
szafiru.
Podczas przesłuchań nie było takiego, który zdołałby się im
oprzeć.
Uważne, przetykane błękitem spojrzenie działało na ludzi
jak klej błyskawiczny. Shaz odnosiła wrażenie, że ilekroć zawie-
szała je na swoim poprzednim szefie, czuł się tak nieswojo, że za-
chwyciła go perspektywa pozbycia się funkcjonariuszki z najkrót-
szym stażem, mimo że miała na koncie liczbę aresztowań - a w
następstwie skazań - jaka robiłaby wrażenie w dorobku doświad-
czonego śledczego.
Nowego szefa widziała tylko raz. Mimo to miała mgliste
przeczucie, że z Tonym Hillem nie pójdzie jej tak łatwo. Shaz od-
wróciła się od bezlitosnego spojrzenia w lustrze i zaczęła nerwowo
obgryzać skórkę na kciuku.
Starsza inspektor Carol Jordan wysunęła oryginał z ksero-
kopiarki, wyjęła kopię z podajnika i środkiem pozbawionego ścia-
nek działowych pokoju dochodzeniówki przeszła do swojego
gabinetu, rzucając banalne: „Hej, chłopaki!”, pod adresem dwóch
rannych ptaszków urzędujących przy biurkach. Najwyraźniej przy-
szli tak wcześnie, żeby się jej podlizać. Żałosne.
Stanowczym gestem zatrzasnęła za sobą drzwi i pomasze-
rowała do biurka. Oryginał doniesienia o przestępstwie wrócił do
segregatora z nocnymi wezwaniami, segregator na tackę na wy-
druki.
Pięć zgłoszeń, uznała, to masa krytyczna. Czas wkroczyć
do akcji. Zerknęła na zegarek. Ale jeszcze nie teraz.
Teraz na biurku leżał tylko jeden dokument, długaśna no-
tatka służbowa z Home Office.
Suchym, urzędniczym językiem, który nawet z Tarantino
zrobiłby nudziarza, obwieszczała oficjalną inaugurację Ogólnokra-
jowej Jednostki ds. Profilowania Sprawców Przestępstw.
„Jednostkę, pod nadzorem komendanta policji metropolital-
nej Paula Bishopa, z ramienia Home Office poprowadzi psycholog
kliniczny i specjalista profiler Tony Hill. Wyjściowo zespół będzie
obejmować szóstkę doświadczonych śledczych, wydelegowanych
do współpracy z doktorem Hillem oraz komendantem Bishopem
zgodnie z wytycznymi Home Office”.
Carol westchnęła.
- To mogłam być ja. O tak, to mogłam być ja... - zanuciła
cicho.
Oficjalnie nikt jej niczego nie proponował, ale wiedziała, że
wystarczyłoby poprosić. Tony chętnie widziałby ją w swoim ze-
spole.
Z bliska obserwował ją przy pracy i nieraz powtarzał, że
dzięki jej sposobowi myślenia jednostka wiele by zyskała. Ale to
wcale nie takie proste. Jedyna sprawa, przy jakiej dotąd współpra-
cowali, była trudna, także osobiście, dla nich obojga. Ponadto
uczucia, jakimi darzyła Tony’ego Hilla, wciąż jeszcze były zbyt
skomplikowane, żeby mogła ją cieszyć perspektywa stania się jego
prawą ręką w dochodzeniach, które mogłyby się okazać równie
wyczerpujące uczuciowo i intelektualnie jak to, podczas którego
się poznali.
Wprawdzie z początku ją kusiło, żeby się zgłosić, ale po-
tem wypłynęła ta sprawa. Wczesny awans i transfer do nowo utwo-
rzonej jednostki policji w Seaford - szansa, na której utratę nie
mogła sobie pozwolić. Ironia sytuacji zasadzała się w tym, że
szansę tę otrzymała właśnie dzięki sprawie seryjnego zabójcy, któ-
rego rozpracowywali wcześniej z Tonym. John Brandon, wówczas
naczelnik policji miejskiej w Bradfield, ściągnął Tony’ego Hilla do
pomocy, a Carol wyznaczył na oficer łącznikową. Kiedy Bishop
został komendantem nowej jednostki, chciał, żeby Carol dołączyła
do załogi. Nie mógł sobie wybrać lepszej chwili, pomyślała nie bez
ukłucia żalu. Wstała, postąpiła trzy kroki, a więc dokładnie tyle, ile
potrzebowała, żeby przemierzyć gabinet wszerz, stanęła przy oknie
i zapatrzyła się na doki, po których uwijali się robotnicy.
Carol uczyła się policyjnego fachu najpierw w „Mecie”, w
Londynie, a potem w jednostce w Bradfield, w dwóch lewiatanach
na wiecznym adrenalinowym odlocie napędzanym wewnątrzmiej-
ską przestępczością. Teraz znalazła się na obrzeżach Anglii we
wschodnim Yorkshire, gdzie, jak cierpko zauważył jej brat Mi-
chael, skrót „EYA” - od „East Yorkshire Police” - wymawiano pra-
wie jak „heja”. W tych stronach funkcjonariusz w randze starszego
inspektora nie musiał żonglować dochodzeniami w sprawach o
morderstwa, strzelaniny z okien samochodów, wojny gangów, na-
pady z bronią w ręku i hurtowy handel narkotykami.
W miasteczkach i wioskach wschodniego Yorkshire prze-
stępczości nie brakowało. Były to jednak wyłącznie sprawy ma-
łego kalibru. Inspektorzy i sierżanci radzili sobie z nimi z palcem
w nosie, nawet gdy szło o większe miasta, takie jak Holm, Tra-
skham czy Seaford, miasto portowe na wybrzeżu Morza Północ-
nego, gdzie znajdowała się siedziba jednostki. Podwładni nie
chcieli, żeby wiecznie się za nimi snuła. W końcu, co taka mia-
stowa dziewczyna może wiedzieć o kradzieżach owiec? Albo o
podrobionych kwitach przewozowych? Ponadto wszyscy się zo-
rientowali, że odkąd starsza inspektor objęła urzędowanie, bardziej
niż tym, co się dzieje w terenie, interesowała się tym, kto jest su-
mienny, a kto bumeluje, kto może za często zaglądać do kieliszka,
a kto brać w łapę. I mieli rację.
Trwało to dłużej, niż przewidywała, ale stopniowo zaczynał
się w jej umyśle krystalizować obraz całej ekipy i tego, kogo na ile
stać.
Carol z westchnieniem zwichrzyła i tak już potargane blond
włosy. Ciągle pod górkę, i to z wielu powodów. Ten nie najbłahszy
przedstawiał się tak, że większości tępych facetów z Yorkshire
wpajano od dzieciństwa, że z „szeficą” liczyć się nie trzeba. Po raz
tysięczny zastanawiała się, czy nie popełniła tragicznej pomyłki,
przez którą jej kariera utknie w martwym punkcie.
Wzruszyła ramionami i odwróciła się od okna, potem po-
nownie wyciągnęła z aktówki plastikową teczkę. Może i z wyboru
machnęła ręką na nową jednostkę profilerską, ale praca z Tonym
Hillem zdążyła ją nauczyć kilku sztuczek. Wiedziała już sporo o
sygnaturach seryjnych sprawców. Miała tylko nadzieję, że nie bę-
dzie potrzebowała ekipy specjalistów, żeby wytropić tego, który
grasował na jej podwórku.
Jedno skrzydło drzwi otworzyło się sekundę wcześniej niż
drugie. Kobieta, której twarz - w myśl najświeższego sondażu
wśród telewidzów - natychmiast rozpoznawano w siedemdziesię-
ciu ośmiu procentach brytyjskich domów, i której stopy tkwiły w
szpilkach, podkreślających kształt nóg stworzonych do reklamowa-
nia pończoch, wparowała do charakteryzatorni, oglądając się przez
ramię, ze słowami:
- ... i nie muszę już niczego odpracowywać, więc powiedz
Trevorowi, żeby zamienił dwójkę z czwórką w harmonogramie
emisji, okay?
Betsy Thorne, która dreptała tuż za nią, spokojnie skinęła
głową.
Wyglądała zbyt swojsko, żeby pracować na wizji. Ciemne
włosy przetykane nitkami srebra, zaczesane do tyłu i za pomocą
cienkiej opaski z niebieskiego aksamitu przytrzymywane z dala od
twarzy, w której jakimś cudem zawierała się kwintesencja angiel-
skości; inteligentne oczy owczarka pasterskiego, kości wyścigo-
wego konia pełnej krwi angielskiej i cera przywodząca na myśl
skórkę koksy.
- Nie ma sprawy - zapewniła tonem równie ciepłym i piesz-
czotliwym jak przed chwilą tamta. Zanotowała coś na kartce.
Micky Morgan, prezenterka i jedyna gwiazda „Popołudnia
z Morgan”, emitowanego w porze lunchu dwugodzinnego maga-
zynu informacyjnego niezależnych sieci telewizyjnych, pomasze-
rowała w stronę ulubionego fotela. Rozsiadła się, odgarnęła z
twarzy miodowoblond włosy i poddała swoje odbicie szybkim,
choć dokładnym oględzinom, pozwalając, by makijażystka okryła
ją fartuchem.
- Chwała Bogu. Powiedz, że byłaś za granicą i nie widzia-
łaś, co ze mną wyprawiali pod twoją nieobecność. Kategorycznie
zabraniam ci znowu wyjeżdżać na urlop!
Marla uśmiechnęła się.
- Głupoty gadasz, Micky.
- Za to jej płacą - zauważyła Betsy, opierając się o blat przy
lustrze.
- Trudno w tych czasach o odpowiedni personel - wymam-
rotała Micky, starając się nie poruszać ustami, bo Marla zaczęła
rozprowadzać podkład na jej skórze. - Zanosi się na syfek na pra-
wej skroni - dodała.
- Będziesz miała okres? - spytała Marla.
- Myślałam, że ja jedna czuję przez skórę, że się na to za-
nosi - stwierdziła przeciągle Betsy.
- Widać po skórze. Elastyczność się zmienia - mruknęła
Marla, całkowicie pochłonięta pracą.
- „Gorący temat” - rzuciła Micky. - Przypomnij mi, Bets.
Zamknęła oczy, żeby się skoncentrować, Marla zaś skorzy-
stała z okazji, żeby popracować nad jej powiekami. Betsy zerknęła
do notatek.
- „Po najświeższym skandalu z kolejnym wiceministrem
przyłapanym przez brukowce nie w tym łóżku, w którym być po-
winien, pytamy: Co sprawia, że kobieta chce być kochanką?”
Zwięźle omówiła gości przewidzianych na ten segment, Micky zaś
słuchała z uwagą. Betsy doszła do finałowego wywiadu i uśmiech-
nęła się.
- To ci się spodoba: Dorien Simmonds, twoja ulubiona pi-
sarka.
„Zawodowa” kochanka, broniąca poglądu, że to wielka
frajda, ale i nieoceniona pomoc społeczna dla rzeszy zniechęco-
nych żon, które muszą znosić seks małżeński, choć mężowie
śmiertelnie im się znudzili.
Micky zachichotała.
- Kapitalne. Poczciwa stara Dorien. Jak myślicie, jest co-
kolwiek, czego Dorien by nie zrobiła, żeby książka schodziła z pó-
łek?
- To z zazdrości - stwierdziła Marla. - Usta, proszę cię,
Micky.
- Z zazdrości? - spytała Betsy uprzejmie.
- Gdyby Dorien Simmonds miała takiego męża jak Micky,
nie agitowałaby za kochankami.
Zazdrość ją zżera, bo nigdy się nie załapie na takie cudo jak
Jacko. A zresztą, której tam nie zżera?
- Mmmm - zamruczała Micky.
- Mmmm - zgodziła się z nią Betsy.
Lata upłynęły, zanim machina publicity wyryła w świado-
mości narodu obraz pary Micky Morgan i Jacko Vance równie
trwale jak duetów: ryba z frytkami czy Lennon i McCartney.
Gwiazdorskie małżeństwo numer jeden, nierozwiązywalne.
Nawet autorzy rubryk plotkarskich przestali węszyć za sensacją.
Jak na ironię, właśnie obawa przed szumem w prasie zbli-
żyła ich do siebie. Zycie Micky wywróciło się do góry nogami, od-
kąd poznała Betsy, a były to czasy, gdy jej kariera zaczynała
nabierać rozmachu.
Dotarcie na sam szczyt w tak krótkim czasie, w jakim się to
udało Micky, równało się zebraniu interesującej kolekcji wrogów.
Ponieważ w sferze zawodowej trudno było Micky cokolwiek za-
rzucić, zawistni uczepili się jej życia prywatnego. A we wczesnych
latach osiemdziesiątych nikt nie uważał, że homoseksualna orienta-
cja dodaje gwiazdom pikanterii, przeciwnie, w dalszym ciągu sta-
nowiła jedną z najkrótszych dróg na kanał czterdziesty piąty. Po
zaledwie kilku miesiącach, odkąd porzuciła dawny heteroseksualny
styl życia na rzecz miłości do Betsy, Micky zrozumiała, jak czuje
się zaszczute zwierzę.
Problem ten rozwiązała w sposób radykalny i nad wyraz
skuteczny. A wszystko to Micky zawdzięczała Jacko. Szczęście, że
go ma, pomyślała, patrząc z uznaniem na swoje odbicie w lustrze.
Super.
Tony Hill spojrzał na zespół, który dobrał tak starannie, i
nagle zdjęła go litość. Łudzą się, że wkraczają w nowy, mroczny
świat z szeroko otwartymi oczami. Gliny nigdy nie czują się jak
prostaczkowie za granicą. Za dobrze znają ulicę. Wszystko wi-
dzieli, wszystkiego doświadczyli, dali się z zaskoczenia obsikać
albo puścić sobie pawia na koszulę. Rolą Tony’ego było uświado-
mić tej szóstce gliniarzy, przekonanych, że nic ich nie zaskoczy, iż
na zewnątrz czekają niewyobrażalne koszmary. Dlatego nie było
wśród nich ani jednej osoby, która dokonałaby w pełni świado-
mego wyboru, zgłaszając się do Ogólnokrajowej Jednostki ds. Pro-
filowania Sprawców Przestępstw.
Może z wyjątkiem Paula Bishopa. Gdy Home Office dało
programowi zielone światło, Tony wykorzystał wszystkie przy-
sługi, które mu się należały, oraz poprosił o kilka takich, o jakie
domagać się nie miał prawa, aby zyskać pewność, że wyżsi funk-
cjonariusze policji zrozumieją doniosłość przedsięwzięcia. Podty-
kał politykom nazwisko Bishopa jak marchewkę wyjątkowo upar-
temu mułowi.
Największy nacisk kładł na to, jak znakomicie Paul spisuje
się przed kamerami. Mimo to nie miał pewności, wóz albo prze-
wóz, dopóki nie oznajmił, że nawet cyniczne londyńskie pismaki
czują trochę respektu wobec człowieka, który dowodził skutecz-
nymi poszukiwaniami psychopatów, ochrzczonych przez prasę
„Kolejowym Gwałcicielem” i „Mordercą z Metrolandu”. Tony nie
wątpił, że po tych śledztwach Paul doskonale wie, jakiego rodzaju
koszmary majaczą na horyzoncie.
Koszmary, ale też i niebywała satysfakcja. Gdy mechanizm
zadziała, gdy dzięki ich wysiłkom winny rzeczywiście trafi za
kraty, ci policjanci zaznają największego uniesienia w życiu.
Wiedzieć, że dopomogło się w uwięzieniu zabójcy, to zna-
czy doznać potężnych emocji. Jeszcze większa satysfakcja pojawia
się w chwili, gdy człowiek zdaje sobie sprawę, ile istnień uratował
tylko dlatego, iż skierował snop światła we właściwym kierunku i
wskazał drogę kolegom. Było w tym coś uskrzydlającego, choć ra-
dość przyćmiewała pamięć o tym, co sprawca zdążył już zrobić.
Na tę wielką radość także musiał ich jakoś przygotować.
Paul Bishop właśnie wygłaszał mowę. Powitał ich w jedno-
stce i przedstawił w zarysie program szkolenia, o który wcześniej
wykłócali się obaj do upadłego.
- Przeprowadzimy was przez cały proces tworzenia profilu,
damy wam zaplecze, którego potrzebujecie, żeby zacząć przyswa-
jać sobie tę umiejętność - oznajmił.
Innymi słowy, kurs psychologii w pigułce, w nieunikniony
sposób powierzchowny, lecz obejmujący podstawy. Jeżeli on i Paul
dokonali mądrego wyboru, „czeladnicy” zaczną z czasem zawężać
pole zainteresowań, samodzielnie szukać lektur uzupełniających,
innych specjalistów, budować własną wiedzę fachową w konkret-
nych obszarach profilerskiej profesji.
Tony rozejrzał się po twarzach nowych współpracowników.
Wszyscy przeszkoleni w pracy dochodzeniowej, wszyscy
prócz jednego świeżo po studiach.
Sierżant i pięcioro posterunkowych, w tym dwie kobiety.
Oczy pełne zapału, otwarte notesy, długopisy w pogotowiu. By-
strzaki. Wiedzieli, że jeśli się wykażą, a jednostka nabierze roz-
machu, siłą rozpędu mogą wtoczyć się na sam szczyt.
Omiótł ich spokojnym spojrzeniem. W cichości ducha żało-
wał trochę, że nie ma wśród nich Carol Jordan, która dzieliłaby się
swoimi błyskotliwymi przemyśleniami i misternymi koncepcjami,
okazjonalnie okraszając je iskierką humoru, żeby rozproszyć po-
sępną atmosferę. Ale zdrowy rozsądek przypominał, że i bez do-
datkowych komplikacji czeka go wystarczająco wiele problemów.
Gdyby miał się założyć, które z nich stanie się gwiazdą ze-
społu i pozwoli mu przestać tęsknić za intelektem Carol, obsta-
wiałby tę o oczach, w których płonął zimny ogień. Sharon
Bowman. Jak najlepsi myśliwi, zabiłaby, gdyby musiała.
Tak jak swego czasu zrobił to sam.
Tony odsunął tę myśl i skupił się na słowach Paula, czeka-
jąc na sygnał. Gdy Paul skinął głową, Tony gładko przejął pa-
łeczkę.
- FBI przez całe dwa lata szkoli oficerów operacyjnych w
technice sporządzania portretów psychologicznych sprawców -
zaczął, rozmyślnie rozpierając się w fotelu w zrelaksowanej, swo-
bodnej pozie. - My tutaj inaczej do tego podchodzimy. - Nutka jadu
w głosie.
- Za sześć tygodni będziemy przyjmować pierwsze sprawy.
Za trzy miesiące, wedle oczekiwań Home Office, zaczniemy pra-
cować w pełnym wymiarze. Wy w tym przedziale czasowym ma-
cie opanować górę materiału teoretycznego, nauczyć się serii
protokołów długości ramienia, całkowicie oswoić się z oprogramo-
waniem komputerowym, stworzonym z myślą o tej jednostce, i
pielęgnować w sobie instynktowne zrozumienie tych, którzy, by
użyć żargonu klinicystów, mają totalnie posrane w głowach. - Nie-
oczekiwanie uśmiechnął się, spoglądając na poważne twarze słu-
chaczy. - Jakieś pytania?
- Czy już za późno na rezygnację? - W elektryzujących
oczach Bowman iskrzył się humor, ale ton był grobowy.
- Tylko poświadczoną przez patologa, innych tu nie przyj-
mują. - Cierpka uwaga pochodziła od Simona McNeilla.
Absolwent psychologii Glasgow, cztery lata służby w Stra-
thclyde Police, wyrecytował bezgłośnie Tony; odkrycie, że bez
większego wysiłku przypomina sobie imiona, nazwiska i życiorysy
poszczególnych kursantów, poprawiło mu humor.
- Zgadza się - przytaknął.
- A niepoczytalność? - strzelił ktoś inny.
- Zdecydowanie zbyt pożyteczna, żebyśmy wypuścili ko-
goś, kto już wpadł w nasze łapy - odparł Tony. - Co więcej, cieszę
się, że poruszyłaś ten temat, Sharon. Będę miał idealne przejście
do spraw, od których chcę dzisiaj zacząć.
Wodził wzrokiem po twarzach kursantów i czekał, aż jego
powaga odzwierciedli się na każdej z nich. Ktoś, kto rutynowo do-
stosowuje swoją osobowość i zachowanie odpowiednio do okazji,
nie powinien być zdziwiony, że manipulować ludźmi jest tak ła-
two; niemniej Tony się zdziwił. Jeżeli sprawdzi się jako pedagog,
za parę miesięcy będzie mu znacznie trudniej osiągnąć podobny
efekt.
Gdy spoważnieli i skoncentrowali się, rzucił tekturową
teczkę z notatkami na podnoszony blat przy poręczy krzesła. Za-
chowywał się, jakby przestał ich dostrzegać.
- Osamotnienie - rzucił w przestrzeń. - Wyobcowanie. Oto z
czym poradzić sobie najtrudniej. Istoty ludzkie żyją w skupiskach.
Jesteśmy zwierzętami stadnymi. Polujemy gromadnie, w
gromadzie świętujemy. Gdy pozbawić człowieka kontaktu z in-
nymi, jego zachowanie ulega wypaczeniu. Przez najbliższe mie-
siące i lata wiele się na ten temat dowiecie.
Teraz wsłuchiwali się w jego słowa. Czas na zabójczy cios.
- Nie mówię tu o seryjnych przestępcach. Mówię o was.
Wszyscy jesteście policjantami, macie doświadczenie w
pracy dochodzeniowej. Jako gliniarze odnosiliście sukcesy, dopa-
sowaliście się tak, by system działał na waszą korzyść. Dlatego tu
jesteście.
Przywykliście do pracy zespołowej, do kumpli, którzy
udzielają wam systemowego wsparcia. Kiedy się wam powiodło,
zawsze była pod ręką ekipa, z którą mogliście świętować zwycię-
stwo przy kielichu.
Kiedy świat walił się wam na głowę, ta sama ekipa była tuż
i użalała się nad wami. Trochę jak w rodzinie, tylko że takiej bez
starszego brata, który wam dokucza, i bez ciotki, która ciągle się
dopytuje, kiedy się wreszcie ustatkujecie.
Odpowiedziały mu potakujące skinienia i rozbawione miny.
Jak oczekiwał, panie były powściągliwsze. Milczał przez moment,
potem pochylił się w stronę grupy.
- Właśnie zaczynacie kolektywnie obchodzić żałobę. Wasze
rodziny nie żyją i nigdy, przenigdy nie będziecie mogli wrócić do
domu. Odtąd to miejsce jest waszym jedynym domem, ci ludzie
całą waszą rodziną.
Zahipnotyzował ich, przykuł ich uwagę skuteczniej niż naj-
lepszy dreszczowiec. Prawa brew Bowman drgnęła i ułożyła się w
zdziwiony łuk; cała szóstka trwała w bezruchu.
- Najlepszymi profilerami są ci, których więcej łączy z se-
ryjnymi zabójcami niż z resztą rasy ludzkiej. A to dlatego, że za-
bójcy z konieczności stają się dobrymi profilerami. Portretują
swoje ofiary. Morderca musi się nauczyć patrzeć na zatłoczone
centrum handlowe w taki sposób, żeby wytypować tę jedną jedyną
osobę, która idealnie nada się na ofiarę. Wybierze źle i cześć pie-
śni. Więc nie stać go na pomyłkę, tak samo jak nas. Podobnie jak
my, zaczyna od świadomej klasyfikacji według ustalonych kryte-
riów, ale z czasem, jeśli jest dobry, zaczyna działać instynktownie.
Chcę, żebyście równie dobrzy stali się i wy.
Raptem pozorny spokój runął. Przed oczami stanęły mu
koszmarne obrazy z przeszłości.
Był najlepszy, teraz już wiedział. Ale za tę naukę przyszło
mu drogo zapłacić. O tym, że życie po raz drugi mogłoby wysta-
wić taki słony rachunek, udawało mu się nie myśleć dopóty, do-
póki był trzeźwy. Nieprzypadkowo od blisko roku praktycznie nie
tykał alkoholu.
Chrząknął i wyprostował się na krześle.
- Wasze życie wkrótce ulegnie przeobrażeniu. Wasze prio-
rytety zmienią się jak Los Angeles podczas trzęsienia ziemi. Wierz-
cie mi, kiedy dniami i nocami zgłębia się umysł zaprogramowany
na zabijanie, póki końca nie położy temu śmierć albo osadzenie w
więzieniu, człowiek przekonuje się raptem, że mnóstwo spraw,
które wcześniej wydawały się ważne, jest kompletnie bez znacze-
nia.
Trudno się oburzać wzrostem bezrobocia, gdy analizuje się
działania człowieka, który przyczynił się do skreślenia z rejestru
zatrudnionych większej liczby osób, niż w ostatnim czasie udało
się to rządowi.
Cyniczny uśmiech stał się dla słuchaczy sygnałem do roz-
luźnienia mięśni napiętych nieprzerwanie od kilku minut.
- Ci, którzy nigdy nie pracowali w takim zawodzie, nie
mają pojęcia, jak to jest. Po raz czterdziesty siódmy studiujesz do-
wody w poszukiwaniu nieuchwytnej wskazówki, przeoczonej
wcześniej, i tak dzień w dzień. Przyglądasz się bezradnie, jak nie-
uchronnie stygną gorące tropy, stają się zimniejsze niż serce ćpuna.
Chciałoby się potrząsnąć świadkami, którzy widzieli zabójcę, ale
niczego nie zapamiętali, bo nikt ich nie uprzedzał, że człowieczek,
który pewnego wieczoru tankował na stacji ich samochód, to wie-
lokrotny morderca.
Śledczy, który uważa, że wasza praca jest gówno warta, nie
widzi powodów, żebyście mieli mniej przerąbane niż on, więc roz-
daje numery waszych telefonów mężom, żonom, kochankom,
dzieciom, rodzicom - wszystkim tym, którzy chcą od was okru-
szyny nadziei.
Jakby tego było mało, media czepiają się was jak rzep
psiego ogona.
A potem zabójca uderza ponownie.
Leon Jackson, który dzięki stypendium na Oksfordzie wy-
rwał się z czarnego getta w Liverpoolu i dostał do „Metropolital-
nej”, przypalił papierosa. Szczęk zapalniczki zmobilizował dwójkę
pozostałych palaczy do sięgnięcia do własnych zapasów.
- Dla mnie bomba - oznajmił, przekładając rękę przez opar-
cie krzesła.
Tony’emu przez chwilę było go żal. Im pewniej się czują,
tym boleśniejszy będzie moment otwarcia oczu.
- Atomowa - mruknął. - Zatem wiecie już, jak będą was po-
strzegać osoby z zewnątrz. A wasi obecni koledzy? Wierzcie mi,
kiedy ponownie zetkniecie się z nimi, natychmiast zauważą, że tro-
chę zdziwaczeliście. Przestaliście należeć do starej paczki, a pozo-
stali będą was unikać, bo zwąchają, że coś jest z wami nie tak.
Później zaczniecie pracować nad jakąś sprawą, przeflancowani w
obce środowisko, w którym nie zabraknie osób wrogo do was na-
stawionych. To nieuniknione. - Ponownie pochylił się do przodu i
zgarbił, jakby to mogło go obronić przed niemiłymi wspomnie-
niami. - I bez wahania dadzą wam to odczuć.
Złowił pobłażliwy uśmieszek Leona. Domyślał się, że po-
sterunkowy jest przekonany, że skoro jako czarnoskóry nie raz do-
świadczył szykan, nie musi się już obawiać uczucia odrzucenia.
Niemniej z całą pewnością nie wiedział jednego: że jego
zwierzchnicy zażyczyli sobie, żeby do zespołu trafił czarny funk-
cjonariusz. Dali to dobitnie do zrozumienia selekcjonerom, którzy
odsiewali kandydatów, toteż najprawdopodobniej nikt nie podnosił
Leonowi poprzeczki aż tak wysoko, jak on sobie pochlebiał.
- Tylko nie wyobrażajcie sobie, że ci z odznakami poprą
was, kiedy zrobi się niezły syf - ciągnął Tony. - Bo nie poprą. Będą
was nosić na rękach przez jakieś dwa dni, a potem, jeśli nie roz-
wiążecie ich bolączek, znienawidzą was. Im dłużej to potrwa, tym
duszniejsza zrobi się atmosferka. Inni śledczy będą was unikać
jako cierpiących na zakaźną chorobę o nazwie „porażka”.
Może i prawda czeka tylko na to, by ją odkryć, ale dopóki
to się wam nie uda, będziecie traktowani jak wyrzutki.
Umilkł, a potem dodał, jakby tknęła go pewna myśl:
- A, nawiasem mówiąc, jak już przygwożdżą drania dzięki
waszej ciężkiej pracy, nawet nie zaproszą was na przyjęcie.
Ciszę zakłócił jedynie syk żarzącego się tytoniu; Leon za-
ciągnął się papierosem. Tony wstał i odgarnął sprężyste czarne
włosy z czoła.
- Pewnie myślicie, że kolory żuję. Ale wierzcie mi, to tylko
przedsmak tego, jak paskudnie będziecie się czuć w tej robocie. Je-
żeli nie jesteście pewni, czy ona jest dla was, jeśli wahacie się, czy
podjęliście dobrą decyzję, to właściwy moment, żeby się wycofać.
Nie usłyszycie złego słowa.
Żadnego poczucia winy, żadnego wstydu.
Wystarczy szepnąć słówko komendantowi Bishopowi. -
Zerknął na tarczę zegarka. - Przerwa na kawę. Dziesięć minut.
Sięgnął po kartonową teczkę, z rozmysłem nie patrząc na
kursantów, którzy odsunęli krzesła i w rozsypce ruszyli ku
drzwiom.
W największym z trzech pomieszczeń, jakie niechętnie
udostępniła im i tak narzekająca już na ciasnotę policja, czekała
kawa. Gdy w końcu podniósł wzrok, zobaczył Shaz Bowman; stała
oparta o ścianę przy drzwiach. Patrzyła na niego.
- Wątpliwości, Sharon? - zagadnął.
- Nie znoszę imienia Sharon - mruknęła. - Ci, którzy liczą
na jakąś reakcję, mówią mi Shaz.
Chciałam tylko powiedzieć, że nie tylko profilerów traktuje
się jak gówno. To, co pan mówił, nie jest gorsze od tego, z czym
kobiety w policji mają do czynienia przez cały czas.
- Tak też słyszałem - przyznał Tony i bezwiednie pomyślał
o Carol Jordan. - Jeśli to prawda, w tej grze będziecie miały niezłe
fory.
Shaz błysnęła zębami w uśmiechu i odepchnęła się od
ściany, zadowolona.
- Przekona się pan - odparła, okręciła się na pięcie i wyszła
cicho i sprężyście jak puma.
Jacko Vance pochylił się nad rachitycznym stolikiem i ścią-
gnął brwi. Wskazał otwarty kalendarz na blacie.
- Widzisz, Bill? Już się zobowiązałem do poprowadzenia
półmaratonu w tę niedzielę. Potem w poniedziałek i we wtorek
kręcimy program, ja robię otwarcie klubu w Lincoln we wtorkowy
wieczór... skoro o tym mowa, ty też się wybierasz, prawda? - Bill
Val McDermid Krwawiąca blizna tytuł oryginału: The Wire in the Blood
PODZIĘKOWANIA Trudno sobie wyobrazić, że mogłabym napisać tę książkę bez pomocy kilku życzliwych osób. Za fachowość oraz chęć dzie- lenia się wiedzą specjalistyczną chciałabym podziękować Sheili Radford, doktorowi Mike’owi Berry’emu, Jai Pennie, Pauli Tyler oraz doktor Sue Black Przeprosiny należą się Edwinie oraz Lesley. Obie poświęciły mnóstwo czasu na zebranie pewnych informacji, które później zostały usunięte podczas redagowania. Bez Jima i Si- mona z Thornton Electronics, bez Maca i Mandy z pewnością prze- szłabym kompletne załamanie nerwowe po tym, jak padł twardy dysk mojego komputera. Przede wszystkim jednak do końca po- zwoliła mi dobrnąć żelazna konsekwencja i wyrozumiałość trzech wyjątkowych kobiet. Z tego powodu książkę dedykuję: Julii, Li- sanne i Brigid z wyrazami głębokiej przyjaźni. Przesyła hasło po drucie Krew pod zastarzałą blizną. Dawne wojny są już jedno. T.S. Eliot. Cztery Kwartety, Burnt Norton, przełożył Czesław Miłosz PROLOG Morderstwo jest jak magia, pomyślał. Szybkość jego ręki zawsze mamiła ludzkie oczy i zawsze mamić je będzie. Był niczym listonosz dostarczający przesyłkę do domu, w którym wszyscy za- klinają się potem, że nikt do nich nie zaglądał. Świadomość wła- snej mocy wrosła w jego jestestwo jak rozrusznik w serce pacjenta. Bez owej potęgi magii byłby martwy. Albo jak martwy. Patrzył na nią i wiedział, że będzie następna. Odkąd pa- miętał, istniała bardzo precyzyjnie określona kombinacja cech, która w tezaurusie jego zmysłów składała się na ideał. Niewinność i dojrzałość, włosy ciemnoblond, niespokojne oczy. Jeszcze nie zdarzyło mu się pomylić. Instynkt trzymał go przy życiu. Mniej więcej.
Wpatrywała się w niego; w głowie, pod naglącym szmerem głosów, słyszał muzykę. „Raz Jack i Jill na wzgórze szli, by przy- nieść wiadro wody. Lecz nagle trach! Przewrócił się, koronę zgubił z głowy...”. Dźwięczna melodyjka nabrzmiewała i napierała jak fala wiosennego przypływu, tłukąca o falochron. A Jill? Co z Jill? Och, dobrze wiedział, jaki los spotyka biedną Jill. Zawsze taki sam, jak w tej prymitywnej rymowance: „Na ziemię, bęc! I za nim się sturlała”. Ale jemu to nie wystarczało. W jego przekonaniu kara nie odpowiadała zbrodni. Dlatego musiał znaleźć następczynię. Wzajemny kontakt wzrokowy zacieśniał się, dawała mu znaki oczami. Mówiła: „Zauważyłam cię. Zbliż się do mnie, a poświęcę ci jeszcze więcej uwagi”. Wyczytała w jego twarzy to, co powinna. Wyczy- tała czarno na białym. Była taka przewidywalna: życie nie napięt- nowało jej marzeń bliznami marazmu. Przebiegły uśmieszek czaił się w kącikach jej ust w chwili, gdy stawiała pierwszy krok na dłu- giej i - dla niego - podniecającej drodze poznania i bólu. Ból nie był celem nadrzędnym, raczej jedną z konieczności. Przedzierała się ku niemu. Zauważył, że pokonują dystans na bardzo różne sposoby. Niektóre szły bezpośrednio, śmiało; inne zakosami, czujne na wypadek, gdyby się okazało, że opacznie odebrały komunikat, który słały jego oczy. Ta wybrała pokrętną drogę: krążyła coraz bli- żej i bliżej, jakby stopami zakreślała od wewnątrz kontury muszli olbrzymiego nautilusa, miniaturowej galerii Guggenheima wtło- czonej w dwa wymiary. Szła miarowym, stanowczym krokiem, ani na chwilę nie odrywając od niego oczu, jakby dzieliło ich tylko powietrze, jakby nie istniały żadne przeszkody, nic, co rozprasza- łoby uwagę. Nawet kiedy znikała z zasięgu jego wzroku, czuł na sobie jej uważne spojrzenie i właśnie tak być powinno. Rozszyfrował jej podchody. Chciała rozkoszować się spo- tkaniem. Chciała go obejrzeć ze wszystkich stron, na zawsze wpi- sać do swoich wspomnień. Sądziła, że to jej pierwsza i ostatnia okazja do tak dokładnych oględzin. Gdyby jej powiedziano, co
kryje przyszłość, zemdlałaby z wrażenia. Wreszcie orbita zacisnęła się dostatecznie. Odgradzał ich jedynie wianuszek najgorliwszych wielbicielek. Zawisł wzrokiem na jej oczach, przesycił spojrzenie czarem i uprzejmym skinieniem przepraszając fanki, postąpił krok w jej stronę. Ciała rozstąpiły się posłusznie, zaledwie powiedział: - Cudownie było panie poznać, a teraz, jeśli panie wyba- czą... Po twarzy dziewczyny przemknął wyraz niepewności. Po- winna odsunąć się, tak jak one, czy zostać w kręgu hipnotycznego spojrzenia? Wybór był banalnie prosty, jak zawsze. Była oczaro- wana, dzisiejszy wieczór przerastał jej najśmielsze wyobrażenia. - Witaj - zagadnął. - Jak ci na imię? Zaniemówiła - pierwszy raz tak blisko prawdziwej sławy - oszołomiona olśniewającym uśmiechem przeznaczonym dla niej i tylko dla niej. Ojej, ależ ty masz wielkie zębiska, pomyślał. Po to, żeby ją zjeść. - Donna - wymamrotała w końcu. - Donna Doyle. - Piękne imię - powiedział łagodnie. Uśmiech, którym został nagrodzony, był równie promienny jak jego własny. Czasem wszystko wydawało mu się nazbyt łatwe. Ludzie z reguły słyszą to, co chcą usłyszeć, zwłaszcza wtedy, kiedy łudzą się, że zaraz spełnią się ich marzenia. Wszelka nieufność znika, oto co osiągał za każdym razem. Przychodzą na imprezy przekonani, że Jacko Vance i wszyscy, którzy z tym wiel- kim człowiekiem mają coś wspólnego, będą tacy sami jak w tele- wizji. W konsekwencji każdą osobę należącą do świty gwiazdora mierzono tą samą - pozłacaną - miarką. Telewidzowie tak bardzo przyzwyczaili się do otwartości i szczerości Vance’a, tak dalece oswoili się z manifestowaną przy każdej okazji prawością, że na- wet im się nie śniło szukać jakiegoś fałszu. Nic zresztą dziwnego, skoro Vance miał taki publiczny wizerunek, że przy nim i najbar- dziej szczodrobliwemu królowi z bajki bliżej było do Kaczora Sknerusa. Publika słuchała samych słów i słyszała bajkę o Jasiu i Czarodziejskiej Fasoli, a w ich wyobrażeniach z małego nasionka, zasadzonego przez Vance’a czy jego sługę, błyskawicznie rozkwi-
tał piękny kwiat - życie u jego boku. Pod tym względem Donna Doyle nie różniła się od innych. Równie dobrze mogłaby odgrywać rolę ze scenariusza. Strategicznie pokierował ją w róg sali, niby szykował się już do wręczenia jej zdjęcia Vance’a Megagwiazdy z autografem. Potem wykonał dubel z błyskotliwą naturalnością, której nie powstydziłby się sam De Niro. - Mój Boże... - rzucił nagle bez tchu. - Oczywiście. Oczy- wiście! Znieruchomiała zaskoczona, choć zaledwie centymetry dzieliły jej dłoń od jego palców. Zmarszczyła czoło. Nic nie rozumiała. - Co? Odpowiedział cierpkim, samokrytycznym grymasem. - Nie zwracaj na mnie uwagi. Przepraszam cię, jestem pewny, że masz znacznie ciekawsze plany na przyszłość niż wszystko, co moglibyśmy wymyślić my, niepoważni producenci programów. Kiedy wypróbował tę kwestię po raz pierwszy, ze spoco- nymi dłońmi, z dudnieniem własnej krwi w uszach, był przeko- nany, że takiej szmiry nie kupiłby nawet pijaczyna, którego jeden łyk dzieli od zapadnięcia w katatonię. Niemniej miał rację, ufając intuicji, mimo że zaprowadziła go na drogę karygodnej banalności. Jego pierwsza wybranka - zupełnie tak samo jak dzisiejsza - bły- skawicznie się zorientowała, że właśnie zaproponowano jej coś, czego programowo nie przewidziano dla nieliczących się małolat, z jakimi rozmawiał wcześniej. - Jak to? - Bez tchu, czujna, bała się przyznać sama przed sobą, że już mu wierzy, bo a nuż źle go zrozumiała i narobi sobie okropnego wstydu. Zareagował leciutkim wzruszeniem ramion, obnoszony z wdziękiem nieskazitelny garnitur ledwie się poruszył. - Zapomnij o tym - mruknął i pokręcił głową. Oczy mu po- smutniały, olśniewający uśmiech zgasł. - Nie, proszę mi powiedzieć!
Na tym etapie pojawiała się nutka desperacji, w końcu każdy, obojętnie czy się do tego przyznaje, czy nie, chce być gwiazdą. Czy to możliwe, że zamierza w ostatniej chwili odmówić jej przejażdżki na czarodziejskim dywanie, który mógł unieść ją z szarego życia wprost w jego świat? Rzucił szybkie spojrzenia na boki, żeby upewnić się, iż nikt go nie podsłucha, potem rozpoczął tonem, który był zarazem ła- godny i przejmujący. - Nowy projekt, nad którym obecnie pracujemy. Masz od- powiednią prezencję. Byłabyś idealna. Jak tylko lepiej ci się przyjrzałem, zrozumiałem, że właśnie ciebie szukaliśmy. - Uśmiech pełen żalu. - Teraz będę miał przynajmniej twój obraz przed oczami, kiedy będziemy przesłuchiwać setki marzycielek podsyłanych przez agencje. Może dopisze nam szczęście... - Za- wiesił głos, oczy mu się zaszkliły z rozpaczy jak ślepka szczeniaka zostawionego na wakacje w schronisku. - Czy ja bym nie mogła... znaczy, no... Twarz Donny opromieniła nadzieja, by ustąpić zdumieniu własną śmiałością, a następnie rozczarowaniu; wiedział, że bezgło- śnie przekonywała samą siebie, że i tak nie miałaby szans. Jego uśmiech stał się pobłażliwy, wręcz protekcjonalny, ale ona była zbyt młoda, by się zorientować, że jest traktowana z wyż- szością. - Raczej nie. To byłoby olbrzymie ryzyko. Taki projekt, na tym etapie produkcji... Jedno słowo trafi do niewłaściwego ucha i sprawa może się skończyć komercyjnym fiaskiem. A ty nie masz doświadczenia zawodowego, prawda? Rozkoszny przedsmak przyszłości wyzwolił wulkan burzli- wych nadziei, słów płynących jedno za drugim jak kamienie w strumieniu lawy. Nagrody za występy karaoke w klubie młodzie- żowym, rewelacyjna tancerka, każdy to powie, rola niańki podczas czytania na głos „Romea i Julii” w szkole. Na jej twarzy zagościł wyraz przymilnej gorliwości. Skapitulował z uśmiechem. - No dobrze! Przekonałaś mnie! - Pochylił głowę i wpatrzył
się dziewczynie w oczy. Potem dodał konspiracyjnym tonem: - Tylko czy umiesz dochować tajemnicy? Pokiwała głową tak energicznie, jakby od tego zależało jej życie. - O tak - zapewniła. Ciemnoniebieskie oczy roziskrzyły się, usta rozchyliły lekko i mignął w nich koniuszek różowego języka. Vance wiedział, że zaczyna jej zasychać w gardle. Wiedział także, że w tym mło- dym ciele są i inne otwory, w których zachodzi teraz odwrotne zja- wisko. Posłał jej pełne namysłu, otwarcie taksujące spojrzenie, które odwzajemniła z obawą i pożądliwością. - Zastanawiam się... - Westchnął. - Możesz się ze mną spo- tkać jutro rano? O dziewiątej? Przelotnie ściągnęła brwi, potem jej twarz wygładziła się, w oczach błysnęło postanowienie. - Tak - odparła, uznawszy, że szkoła to błahostka. - Mogę. Gdzie? - Znasz Hotel Plaża? - Ich czas się kończył. Zbliżali się już ci, którzy chcieli skorzystać z jego wpływów. Skinęła głową. - Mają tam podziemny garaż. Wejście od Beamish Street. Będę czekał na poziomie drugim. I nikomu ani słowa, jasne? Ani mamie, ani tacie, ani najlep- szej przyjaciółce, nawet psu. - Zachichotała. - Możesz to dla mnie zrobić? Poczęstował ją dziwnie poufałym spojrzeniem człowieka obytego z kamerą; takim, jakie w niezrównoważonych umysłowo budzi przeświadczenie, iż prezenter wiadomości jest w nich zako- chany. - Poziom drugi? O dziewiątej? - upewniła się Donna. Czy można mieć wspanialsze perspektywy? - Tylko ani słowa, przyrzekasz? - Przyrzekam - powiedziała uroczyście. - Jak mamę ko- cham.
CZĘŚĆ PIERWSZA 1 Tony Hill leżał w łóżku i patrzył, jak długie pasmo chmur sunie po niebie koloru skorupki kaczego jaja. W tym wąskim segmencie, wtłoczonym między inne, ujęła go sypialnia na podda- szu, z sufitem i ścianami nietypowo zestawionymi względem sie- bie i parą świetlików, dzięki którym miał na czym zawiesić wzrok, gdy sen przed nim umykał. Nowy dom, nowe miasto, nowy po- czątek, lecz mimo to przespanie ciurkiem ośmiu godzin nadal przy- sparzało mu trudności. Nic dziwnego, że nie najlepiej sypia. Latka lecą, przypo- mniał sobie z cierpkim uśmiechem, układającym skórę wokół oczu w sieć zmarszczek, których najlepszy przyjaciel nie nazwałby mi- micznymi. Zbyt rzadko się śmiał, by się ich dorobić. Najwygodniej byłoby powiedzieć, że to przez pracę, rzecz jasna. Przez dwa lata harował nad programem, któremu patrono- wało Home Office, aby ocenić celowość powołania ogólnokrajo- wej jednostki, skupiającej wyszkolonych profilerów - psychologów specjalizujących się w tworzeniu charakterystyk psychologicznych przestępców. Jednostka ta miałaby współpracować z ekipami dochodze- niowymi i skrócić czas wykrywania sprawców. Aby sprostać za- daniu, musiał wykorzystać wszystkie umiejętności zawodowe oraz dyplomatyczne, zdobyte dzięki latom pracy w strzeżonym szpitalu psychiatrycznym. Praca nad ministerialnym programem pozwoliła mu odpo- cząć od szpitalnych oddziałów, lecz równocześnie wystawiła go na inne niebezpieczeństwa. Chociażby na niebezpieczeństwo nudy. Zniechęcony wiecznym przesiadywaniem za biurkiem albo gonieniemze spotkania na spotkanie, chętnie oderwał się od do- tychczasowych zajęć na rzecz nader kuszącej propozycji: udziału w sprawie, która już na pierwszy rzut oka wydawała się wyjąt- kowa.
Nawet w najgorszych koszmarach nie śniło mu się wtedy, jaka niecodzienna się okaże. I niszczycielska. Kurczowo zacisnął powieki. Znowu napłynęły wspomnie- nia, które przez cały czas czatowały na obrzeżach świadomości, czekając, by opuścił gardę i dopuścił je do siebie. I to był kolejny powód, dla którego kiepsko sypiał. Kiedy senność pozwalała od- płynąć myślom, umysł zdawał się na łaskę podświadomości. Chmura w zwolnionym tempie płynęła po niebie, aż wresz- cie znikła Tony’emu z oczu. Przetoczył się na bok i zwlókł z łóżka, potem boso poczła- pał na dół do kuchni. Nalał wody do ekspresu, środkową część na- pełnił ciemną, aromatyczną paloną kawą wyjętą z zamrażalnika, przykręcił pusty górny zbiornik i postawił ekspres na fajerce. My- ślał o Carol Jordan, co zdarzało mu się przeciętnie raz na trzy dni, gdy rano parzył kawę. To właśnie Carol podarowała mu ten ciężki aluminiowy ekspres, kiedy wyszedł ze szpitala, już po zakończeniu tamtej sprawy. „Przez jakiś czas nie będziesz chodził do kawiarni”, powie- działa. „A tak przynajmniej napijesz się czegoś przyzwoitego w domu”. Minęły miesiące, odkąd ostatnio widział się z Carol. Nie skorzystali nawet z okazji, by wspólnie uczcić jej awans na stopień starszej inspektor policji, co dowodziło, że ich drogi zupełnie się rozeszły. Na początku, zaraz po tym, jak został wypisany ze szpi- tala, przyjeżdżała z wizytą, gdy tylko pozwalał na to nawał pracy. Stopniowo oboje uświadamiali sobie, że ilekroć przebywają razem, staje między nimi widmo tamtego śledztwa, a wizja bycia razem rozmywa się i przygasa. Wiedział, że Carol rozumiałaby go jak nikt. Ale najzwyczajniej w świecie bał się, że zostanie odtrą- cony, bo Carol zdaje sobie sprawę z tego, w jakim stopniu skaziła go praca. Wątpił, czy potrafiłby wówczas względnie normalnie funk- cjonować. Zapewne nie mógłby pracować w swoim zawodzie. A jego praca była zbyt ważna, żeby jej poniechał. Ratowała ludziom
życie. Ponadto w jego fachowych rękach spoczywała teraz przy- szłość nowo powołanej Ogólnokrajowej Jednostki ds. Profilowania Sprawców Przestępstw. To, co dla jednych jest poświęceniem, dla innych jest dy- widendą, upomniał się w duchu, nalewając sobie kawy. Miał szczęście, że mógł zajmować się tym, w czym był dobry, i jeszcze mu za to płacono. Po twarzy przemknął mu zmęczony uśmiech. Shaz Bowman świetnie rozumiała, co popycha ludzi do mordu. Ta wiedza nie miała nic wspólnego z posadą, która skłoniła ją do przeprowadzki, natomiast bardzo dużo z hydraulikami kow- bojami, którzy podłączali wodę podczas przebudowy niegdysiej- szej rezydencji majętnego wiktoriańskiego młynarza na szereg odrębnych mieszkań. Budowlańcy zabrali się do roboty z głową: zachowali ory- ginalny charakter wnętrz i uniknęli stawiania ścian działowych w miejscach, gdzie rujnowałyby one wyważone proporcje przestron- nych pomieszczeń. Na oko mieszkanie wydawało się idealne, łącz- nie z przeszklonymi drzwiami prowadzącymi do ogrodu. Po latach koczowania w wynajmowanych na spółkę stu- denckich klitkach z lepiącymi się dywanami i zapyziałymi wan- nami, potem w Domu Policjanta i w absurdalnie drogiej kawalerce w zachodnim Londynie, Shaz rozpaczliwie chciała się przekonać, czy określenie „dumna pani domu” będzie jej odpowiadało. Dzięki przeprowadzce na północ kraju zdołała znaleźć coś na miarę swo- jego budżetu. Jednak idylla została zdruzgotana już pierwszego ranka, gdy Shaz śpieszyła się do pracy. Z zamglonymi oczami i półprzytomna doczłapała do prysznica, odkręciła kran i odczekała, aż woda nabierze odpowied- niej temperatury. Stanęła pod silnym strumieniem i umęsła ręce nad głowę w dziwnie nabożnym geście. Błogie westchnienie rap- tem przerodziło się we wrzask, bo oto przyjemne ciepełko zmieniło się w tysiące palących jak parzydełka rozbryzgów. Shaz wysko- czyła z kabiny i poślizgnęła się na mokrej posadzce, nadwerężając nogę w kolanie i klnąc z wprawą nabytą podczas trzyletniej służby
w „Mecie” bądź „Metropolitalnej”, jak mawiali szczęściarze słu- żący w najbardziej prestiżowej, londyńskiej Metropolitan Police. Oniemiała wpatrywała się w kłęby pary przesłaniające kąt łazienki, w którym przed chwilą stała. W następnej sekundzie, rów- nie nagle jak się pojawiła, para znikła. Shaz ostrożnie podsunęła rękę pod strumień wody. Temperatura znowu była taka, jaka być powinna. Centymetr po centymetrze wsunęła się pod natrysk. Prze- stała wstrzymywać oddech i sięgnęła po szampon. W momencie, kiedy na głowie utworzyła się aureola białej piany, na jej nagie ra- miona posypały się lodowate igły, przenikliwe jak zimowy deszcz. Tym razem odruchowo zrobiła głęboki wdech, przy okazji zasysa- jąc do płuc wystarczającą ilość szamponu, by do porannych efek- tów dźwiękowych dodać napad paskudnego kaszlu. Wkrótce doszła do wniosku, że jej męki są wynikiem rów- noczesnych ablucji któregoś z sąsiadów. Rozumiała, w czym rzecz, choć to wcale nie poprawiło jej humoru. Pierwszy dzień w nowej pracy, a tu śledcza - zamiast spokojna i zrelaksowana po długim, kojącym prysznicu - przyjdzie wściekła i roztrzęsiona, z nerwami w strzępach i mięśniami karku napiętymi w sposób, który zwiasto- wał piekielny ból głowy. - Świetnie - burknęła, mruganiem próbując odegnać łzy, które miały więcej wspólnego z emocjami niż z szamponem. Jeszcze raz doskoczyła do prysznica i z furią zakręciła kran. Zagryzła usta i odkręciła drugi, nad wanną. O spokoju w dniu dzisiejszym mogła już zapomnieć, ale mimo to musiała jakoś spłukać pianę z włosów; albo to, albo byłaby zmuszona wkroczyć do pokoju sztabowego w nieznanej jednostce, prezentując się jak coś, co wstydziłby się przywlec z dworu każdy szanujący się kot. Będzie miała wystarczającą ilość powodów do zdenerwowania, po co więc jeszcze się zamartwiać swoim wyglądem. Przykucnęła w wannie i podetknęła głowę pod kran. Usiło- wała odnaleźć w sobie nastrój uniesienia i wyczekiwania. - Masz szczęście, że tu jesteś, dziewczyno - upomniała się na głos. - Tabuny ludzi złożyły podania, a ty nie musiałaś nawet
wypełniać formularza, zostałaś wybrana. Wyselekcjonowana do ścisłej elity. Opłaciło się odwalanie czarnej roboty, znoszenie cu- dzych fochów z uśmiechem na twarzy. Kowboje z kantyny donikąd się w najbliższym czasie nie wybierają, teraz sami będą się musieli babrać w gównie. Nie to co ty, śledcza Shaz Bowman. Posterun- kowa Bowman, oficer Ogólnokrajowej Jednostki ds. Profilowania Sprawców Przestępstw. Jeszcze ci mało? Będziesz pracowała u boku człowieka uznawanego za mistrza w tej dziedzinie, obdarzo- nego intuicją i doświadczeniem, należącego do garstki wtajemni- czonych. U boku samego doktora Tony’ego Hilla, z bakalaureatem w Londynie, doktoratem w Oxon, autorytetu w świecie profilerów, autora najpoczytniejszego brytyjskiego podręcznika o seryjnych zabójcach. Gdyby Shaz cechowała skłonność do idolatrii, Tony Hill miałby zagwarantowane miejsce w jej prywatnym panteonie bóstw. Nie zmieniało to jednak faktu, że w imię możności uczenia się od niego i opanowania rzemiosła, w którym był mistrzem, radośnie zgodziłaby się na szereg poświęceń. Na szczęście niczego poświę- cać nie musiała. Okazja sama wepchnęła się jej w ręce. Gdy wycierała ręcznikiem gęstwę krótkich ciemnych wło- sów, myśl o życiowej szansie uciszyła jej złość, choć nie uspokoiła nerwów. Shaz z wysiłkiem skupiła się na dniu dzisiejszym. Beztrosko przerzuciła ręcznik przez brzeg wanny i wpa- trzyła się w lustro, nie dostrzegając plejady piegów na policzkach i na grzbiecie małego, delikatnego nosa. Przelotnie spojrzała na pro- stą kreskę ust i skoncentrowała się na tym, co wyróżniało ją z tłumu. Oczy miała niezwykłe. Ciemnoniebieskie tęczówki z prąż- kami intensywnego błękitu ogniskowały światło niczym fasetki szafiru. Podczas przesłuchań nie było takiego, który zdołałby się im oprzeć. Uważne, przetykane błękitem spojrzenie działało na ludzi jak klej błyskawiczny. Shaz odnosiła wrażenie, że ilekroć zawie-
szała je na swoim poprzednim szefie, czuł się tak nieswojo, że za- chwyciła go perspektywa pozbycia się funkcjonariuszki z najkrót- szym stażem, mimo że miała na koncie liczbę aresztowań - a w następstwie skazań - jaka robiłaby wrażenie w dorobku doświad- czonego śledczego. Nowego szefa widziała tylko raz. Mimo to miała mgliste przeczucie, że z Tonym Hillem nie pójdzie jej tak łatwo. Shaz od- wróciła się od bezlitosnego spojrzenia w lustrze i zaczęła nerwowo obgryzać skórkę na kciuku. Starsza inspektor Carol Jordan wysunęła oryginał z ksero- kopiarki, wyjęła kopię z podajnika i środkiem pozbawionego ścia- nek działowych pokoju dochodzeniówki przeszła do swojego gabinetu, rzucając banalne: „Hej, chłopaki!”, pod adresem dwóch rannych ptaszków urzędujących przy biurkach. Najwyraźniej przy- szli tak wcześnie, żeby się jej podlizać. Żałosne. Stanowczym gestem zatrzasnęła za sobą drzwi i pomasze- rowała do biurka. Oryginał doniesienia o przestępstwie wrócił do segregatora z nocnymi wezwaniami, segregator na tackę na wy- druki. Pięć zgłoszeń, uznała, to masa krytyczna. Czas wkroczyć do akcji. Zerknęła na zegarek. Ale jeszcze nie teraz. Teraz na biurku leżał tylko jeden dokument, długaśna no- tatka służbowa z Home Office. Suchym, urzędniczym językiem, który nawet z Tarantino zrobiłby nudziarza, obwieszczała oficjalną inaugurację Ogólnokra- jowej Jednostki ds. Profilowania Sprawców Przestępstw. „Jednostkę, pod nadzorem komendanta policji metropolital- nej Paula Bishopa, z ramienia Home Office poprowadzi psycholog kliniczny i specjalista profiler Tony Hill. Wyjściowo zespół będzie obejmować szóstkę doświadczonych śledczych, wydelegowanych do współpracy z doktorem Hillem oraz komendantem Bishopem zgodnie z wytycznymi Home Office”. Carol westchnęła. - To mogłam być ja. O tak, to mogłam być ja... - zanuciła cicho.
Oficjalnie nikt jej niczego nie proponował, ale wiedziała, że wystarczyłoby poprosić. Tony chętnie widziałby ją w swoim ze- spole. Z bliska obserwował ją przy pracy i nieraz powtarzał, że dzięki jej sposobowi myślenia jednostka wiele by zyskała. Ale to wcale nie takie proste. Jedyna sprawa, przy jakiej dotąd współpra- cowali, była trudna, także osobiście, dla nich obojga. Ponadto uczucia, jakimi darzyła Tony’ego Hilla, wciąż jeszcze były zbyt skomplikowane, żeby mogła ją cieszyć perspektywa stania się jego prawą ręką w dochodzeniach, które mogłyby się okazać równie wyczerpujące uczuciowo i intelektualnie jak to, podczas którego się poznali. Wprawdzie z początku ją kusiło, żeby się zgłosić, ale po- tem wypłynęła ta sprawa. Wczesny awans i transfer do nowo utwo- rzonej jednostki policji w Seaford - szansa, na której utratę nie mogła sobie pozwolić. Ironia sytuacji zasadzała się w tym, że szansę tę otrzymała właśnie dzięki sprawie seryjnego zabójcy, któ- rego rozpracowywali wcześniej z Tonym. John Brandon, wówczas naczelnik policji miejskiej w Bradfield, ściągnął Tony’ego Hilla do pomocy, a Carol wyznaczył na oficer łącznikową. Kiedy Bishop został komendantem nowej jednostki, chciał, żeby Carol dołączyła do załogi. Nie mógł sobie wybrać lepszej chwili, pomyślała nie bez ukłucia żalu. Wstała, postąpiła trzy kroki, a więc dokładnie tyle, ile potrzebowała, żeby przemierzyć gabinet wszerz, stanęła przy oknie i zapatrzyła się na doki, po których uwijali się robotnicy. Carol uczyła się policyjnego fachu najpierw w „Mecie”, w Londynie, a potem w jednostce w Bradfield, w dwóch lewiatanach na wiecznym adrenalinowym odlocie napędzanym wewnątrzmiej- ską przestępczością. Teraz znalazła się na obrzeżach Anglii we wschodnim Yorkshire, gdzie, jak cierpko zauważył jej brat Mi- chael, skrót „EYA” - od „East Yorkshire Police” - wymawiano pra- wie jak „heja”. W tych stronach funkcjonariusz w randze starszego inspektora nie musiał żonglować dochodzeniami w sprawach o morderstwa, strzelaniny z okien samochodów, wojny gangów, na- pady z bronią w ręku i hurtowy handel narkotykami.
W miasteczkach i wioskach wschodniego Yorkshire prze- stępczości nie brakowało. Były to jednak wyłącznie sprawy ma- łego kalibru. Inspektorzy i sierżanci radzili sobie z nimi z palcem w nosie, nawet gdy szło o większe miasta, takie jak Holm, Tra- skham czy Seaford, miasto portowe na wybrzeżu Morza Północ- nego, gdzie znajdowała się siedziba jednostki. Podwładni nie chcieli, żeby wiecznie się za nimi snuła. W końcu, co taka mia- stowa dziewczyna może wiedzieć o kradzieżach owiec? Albo o podrobionych kwitach przewozowych? Ponadto wszyscy się zo- rientowali, że odkąd starsza inspektor objęła urzędowanie, bardziej niż tym, co się dzieje w terenie, interesowała się tym, kto jest su- mienny, a kto bumeluje, kto może za często zaglądać do kieliszka, a kto brać w łapę. I mieli rację. Trwało to dłużej, niż przewidywała, ale stopniowo zaczynał się w jej umyśle krystalizować obraz całej ekipy i tego, kogo na ile stać. Carol z westchnieniem zwichrzyła i tak już potargane blond włosy. Ciągle pod górkę, i to z wielu powodów. Ten nie najbłahszy przedstawiał się tak, że większości tępych facetów z Yorkshire wpajano od dzieciństwa, że z „szeficą” liczyć się nie trzeba. Po raz tysięczny zastanawiała się, czy nie popełniła tragicznej pomyłki, przez którą jej kariera utknie w martwym punkcie. Wzruszyła ramionami i odwróciła się od okna, potem po- nownie wyciągnęła z aktówki plastikową teczkę. Może i z wyboru machnęła ręką na nową jednostkę profilerską, ale praca z Tonym Hillem zdążyła ją nauczyć kilku sztuczek. Wiedziała już sporo o sygnaturach seryjnych sprawców. Miała tylko nadzieję, że nie bę- dzie potrzebowała ekipy specjalistów, żeby wytropić tego, który grasował na jej podwórku. Jedno skrzydło drzwi otworzyło się sekundę wcześniej niż drugie. Kobieta, której twarz - w myśl najświeższego sondażu wśród telewidzów - natychmiast rozpoznawano w siedemdziesię- ciu ośmiu procentach brytyjskich domów, i której stopy tkwiły w szpilkach, podkreślających kształt nóg stworzonych do reklamowa- nia pończoch, wparowała do charakteryzatorni, oglądając się przez
ramię, ze słowami: - ... i nie muszę już niczego odpracowywać, więc powiedz Trevorowi, żeby zamienił dwójkę z czwórką w harmonogramie emisji, okay? Betsy Thorne, która dreptała tuż za nią, spokojnie skinęła głową. Wyglądała zbyt swojsko, żeby pracować na wizji. Ciemne włosy przetykane nitkami srebra, zaczesane do tyłu i za pomocą cienkiej opaski z niebieskiego aksamitu przytrzymywane z dala od twarzy, w której jakimś cudem zawierała się kwintesencja angiel- skości; inteligentne oczy owczarka pasterskiego, kości wyścigo- wego konia pełnej krwi angielskiej i cera przywodząca na myśl skórkę koksy. - Nie ma sprawy - zapewniła tonem równie ciepłym i piesz- czotliwym jak przed chwilą tamta. Zanotowała coś na kartce. Micky Morgan, prezenterka i jedyna gwiazda „Popołudnia z Morgan”, emitowanego w porze lunchu dwugodzinnego maga- zynu informacyjnego niezależnych sieci telewizyjnych, pomasze- rowała w stronę ulubionego fotela. Rozsiadła się, odgarnęła z twarzy miodowoblond włosy i poddała swoje odbicie szybkim, choć dokładnym oględzinom, pozwalając, by makijażystka okryła ją fartuchem. - Chwała Bogu. Powiedz, że byłaś za granicą i nie widzia- łaś, co ze mną wyprawiali pod twoją nieobecność. Kategorycznie zabraniam ci znowu wyjeżdżać na urlop! Marla uśmiechnęła się. - Głupoty gadasz, Micky. - Za to jej płacą - zauważyła Betsy, opierając się o blat przy lustrze. - Trudno w tych czasach o odpowiedni personel - wymam- rotała Micky, starając się nie poruszać ustami, bo Marla zaczęła rozprowadzać podkład na jej skórze. - Zanosi się na syfek na pra- wej skroni - dodała. - Będziesz miała okres? - spytała Marla. - Myślałam, że ja jedna czuję przez skórę, że się na to za-
nosi - stwierdziła przeciągle Betsy. - Widać po skórze. Elastyczność się zmienia - mruknęła Marla, całkowicie pochłonięta pracą. - „Gorący temat” - rzuciła Micky. - Przypomnij mi, Bets. Zamknęła oczy, żeby się skoncentrować, Marla zaś skorzy- stała z okazji, żeby popracować nad jej powiekami. Betsy zerknęła do notatek. - „Po najświeższym skandalu z kolejnym wiceministrem przyłapanym przez brukowce nie w tym łóżku, w którym być po- winien, pytamy: Co sprawia, że kobieta chce być kochanką?” Zwięźle omówiła gości przewidzianych na ten segment, Micky zaś słuchała z uwagą. Betsy doszła do finałowego wywiadu i uśmiech- nęła się. - To ci się spodoba: Dorien Simmonds, twoja ulubiona pi- sarka. „Zawodowa” kochanka, broniąca poglądu, że to wielka frajda, ale i nieoceniona pomoc społeczna dla rzeszy zniechęco- nych żon, które muszą znosić seks małżeński, choć mężowie śmiertelnie im się znudzili. Micky zachichotała. - Kapitalne. Poczciwa stara Dorien. Jak myślicie, jest co- kolwiek, czego Dorien by nie zrobiła, żeby książka schodziła z pó- łek? - To z zazdrości - stwierdziła Marla. - Usta, proszę cię, Micky. - Z zazdrości? - spytała Betsy uprzejmie. - Gdyby Dorien Simmonds miała takiego męża jak Micky, nie agitowałaby za kochankami. Zazdrość ją zżera, bo nigdy się nie załapie na takie cudo jak Jacko. A zresztą, której tam nie zżera? - Mmmm - zamruczała Micky. - Mmmm - zgodziła się z nią Betsy. Lata upłynęły, zanim machina publicity wyryła w świado- mości narodu obraz pary Micky Morgan i Jacko Vance równie trwale jak duetów: ryba z frytkami czy Lennon i McCartney.
Gwiazdorskie małżeństwo numer jeden, nierozwiązywalne. Nawet autorzy rubryk plotkarskich przestali węszyć za sensacją. Jak na ironię, właśnie obawa przed szumem w prasie zbli- żyła ich do siebie. Zycie Micky wywróciło się do góry nogami, od- kąd poznała Betsy, a były to czasy, gdy jej kariera zaczynała nabierać rozmachu. Dotarcie na sam szczyt w tak krótkim czasie, w jakim się to udało Micky, równało się zebraniu interesującej kolekcji wrogów. Ponieważ w sferze zawodowej trudno było Micky cokolwiek za- rzucić, zawistni uczepili się jej życia prywatnego. A we wczesnych latach osiemdziesiątych nikt nie uważał, że homoseksualna orienta- cja dodaje gwiazdom pikanterii, przeciwnie, w dalszym ciągu sta- nowiła jedną z najkrótszych dróg na kanał czterdziesty piąty. Po zaledwie kilku miesiącach, odkąd porzuciła dawny heteroseksualny styl życia na rzecz miłości do Betsy, Micky zrozumiała, jak czuje się zaszczute zwierzę. Problem ten rozwiązała w sposób radykalny i nad wyraz skuteczny. A wszystko to Micky zawdzięczała Jacko. Szczęście, że go ma, pomyślała, patrząc z uznaniem na swoje odbicie w lustrze. Super. Tony Hill spojrzał na zespół, który dobrał tak starannie, i nagle zdjęła go litość. Łudzą się, że wkraczają w nowy, mroczny świat z szeroko otwartymi oczami. Gliny nigdy nie czują się jak prostaczkowie za granicą. Za dobrze znają ulicę. Wszystko wi- dzieli, wszystkiego doświadczyli, dali się z zaskoczenia obsikać albo puścić sobie pawia na koszulę. Rolą Tony’ego było uświado- mić tej szóstce gliniarzy, przekonanych, że nic ich nie zaskoczy, iż na zewnątrz czekają niewyobrażalne koszmary. Dlatego nie było wśród nich ani jednej osoby, która dokonałaby w pełni świado- mego wyboru, zgłaszając się do Ogólnokrajowej Jednostki ds. Pro- filowania Sprawców Przestępstw. Może z wyjątkiem Paula Bishopa. Gdy Home Office dało programowi zielone światło, Tony wykorzystał wszystkie przy- sługi, które mu się należały, oraz poprosił o kilka takich, o jakie domagać się nie miał prawa, aby zyskać pewność, że wyżsi funk-
cjonariusze policji zrozumieją doniosłość przedsięwzięcia. Podty- kał politykom nazwisko Bishopa jak marchewkę wyjątkowo upar- temu mułowi. Największy nacisk kładł na to, jak znakomicie Paul spisuje się przed kamerami. Mimo to nie miał pewności, wóz albo prze- wóz, dopóki nie oznajmił, że nawet cyniczne londyńskie pismaki czują trochę respektu wobec człowieka, który dowodził skutecz- nymi poszukiwaniami psychopatów, ochrzczonych przez prasę „Kolejowym Gwałcicielem” i „Mordercą z Metrolandu”. Tony nie wątpił, że po tych śledztwach Paul doskonale wie, jakiego rodzaju koszmary majaczą na horyzoncie. Koszmary, ale też i niebywała satysfakcja. Gdy mechanizm zadziała, gdy dzięki ich wysiłkom winny rzeczywiście trafi za kraty, ci policjanci zaznają największego uniesienia w życiu. Wiedzieć, że dopomogło się w uwięzieniu zabójcy, to zna- czy doznać potężnych emocji. Jeszcze większa satysfakcja pojawia się w chwili, gdy człowiek zdaje sobie sprawę, ile istnień uratował tylko dlatego, iż skierował snop światła we właściwym kierunku i wskazał drogę kolegom. Było w tym coś uskrzydlającego, choć ra- dość przyćmiewała pamięć o tym, co sprawca zdążył już zrobić. Na tę wielką radość także musiał ich jakoś przygotować. Paul Bishop właśnie wygłaszał mowę. Powitał ich w jedno- stce i przedstawił w zarysie program szkolenia, o który wcześniej wykłócali się obaj do upadłego. - Przeprowadzimy was przez cały proces tworzenia profilu, damy wam zaplecze, którego potrzebujecie, żeby zacząć przyswa- jać sobie tę umiejętność - oznajmił. Innymi słowy, kurs psychologii w pigułce, w nieunikniony sposób powierzchowny, lecz obejmujący podstawy. Jeżeli on i Paul dokonali mądrego wyboru, „czeladnicy” zaczną z czasem zawężać pole zainteresowań, samodzielnie szukać lektur uzupełniających, innych specjalistów, budować własną wiedzę fachową w konkret- nych obszarach profilerskiej profesji. Tony rozejrzał się po twarzach nowych współpracowników. Wszyscy przeszkoleni w pracy dochodzeniowej, wszyscy
prócz jednego świeżo po studiach. Sierżant i pięcioro posterunkowych, w tym dwie kobiety. Oczy pełne zapału, otwarte notesy, długopisy w pogotowiu. By- strzaki. Wiedzieli, że jeśli się wykażą, a jednostka nabierze roz- machu, siłą rozpędu mogą wtoczyć się na sam szczyt. Omiótł ich spokojnym spojrzeniem. W cichości ducha żało- wał trochę, że nie ma wśród nich Carol Jordan, która dzieliłaby się swoimi błyskotliwymi przemyśleniami i misternymi koncepcjami, okazjonalnie okraszając je iskierką humoru, żeby rozproszyć po- sępną atmosferę. Ale zdrowy rozsądek przypominał, że i bez do- datkowych komplikacji czeka go wystarczająco wiele problemów. Gdyby miał się założyć, które z nich stanie się gwiazdą ze- społu i pozwoli mu przestać tęsknić za intelektem Carol, obsta- wiałby tę o oczach, w których płonął zimny ogień. Sharon Bowman. Jak najlepsi myśliwi, zabiłaby, gdyby musiała. Tak jak swego czasu zrobił to sam. Tony odsunął tę myśl i skupił się na słowach Paula, czeka- jąc na sygnał. Gdy Paul skinął głową, Tony gładko przejął pa- łeczkę. - FBI przez całe dwa lata szkoli oficerów operacyjnych w technice sporządzania portretów psychologicznych sprawców - zaczął, rozmyślnie rozpierając się w fotelu w zrelaksowanej, swo- bodnej pozie. - My tutaj inaczej do tego podchodzimy. - Nutka jadu w głosie. - Za sześć tygodni będziemy przyjmować pierwsze sprawy. Za trzy miesiące, wedle oczekiwań Home Office, zaczniemy pra- cować w pełnym wymiarze. Wy w tym przedziale czasowym ma- cie opanować górę materiału teoretycznego, nauczyć się serii protokołów długości ramienia, całkowicie oswoić się z oprogramo- waniem komputerowym, stworzonym z myślą o tej jednostce, i pielęgnować w sobie instynktowne zrozumienie tych, którzy, by użyć żargonu klinicystów, mają totalnie posrane w głowach. - Nie- oczekiwanie uśmiechnął się, spoglądając na poważne twarze słu- chaczy. - Jakieś pytania? - Czy już za późno na rezygnację? - W elektryzujących
oczach Bowman iskrzył się humor, ale ton był grobowy. - Tylko poświadczoną przez patologa, innych tu nie przyj- mują. - Cierpka uwaga pochodziła od Simona McNeilla. Absolwent psychologii Glasgow, cztery lata służby w Stra- thclyde Police, wyrecytował bezgłośnie Tony; odkrycie, że bez większego wysiłku przypomina sobie imiona, nazwiska i życiorysy poszczególnych kursantów, poprawiło mu humor. - Zgadza się - przytaknął. - A niepoczytalność? - strzelił ktoś inny. - Zdecydowanie zbyt pożyteczna, żebyśmy wypuścili ko- goś, kto już wpadł w nasze łapy - odparł Tony. - Co więcej, cieszę się, że poruszyłaś ten temat, Sharon. Będę miał idealne przejście do spraw, od których chcę dzisiaj zacząć. Wodził wzrokiem po twarzach kursantów i czekał, aż jego powaga odzwierciedli się na każdej z nich. Ktoś, kto rutynowo do- stosowuje swoją osobowość i zachowanie odpowiednio do okazji, nie powinien być zdziwiony, że manipulować ludźmi jest tak ła- two; niemniej Tony się zdziwił. Jeżeli sprawdzi się jako pedagog, za parę miesięcy będzie mu znacznie trudniej osiągnąć podobny efekt. Gdy spoważnieli i skoncentrowali się, rzucił tekturową teczkę z notatkami na podnoszony blat przy poręczy krzesła. Za- chowywał się, jakby przestał ich dostrzegać. - Osamotnienie - rzucił w przestrzeń. - Wyobcowanie. Oto z czym poradzić sobie najtrudniej. Istoty ludzkie żyją w skupiskach. Jesteśmy zwierzętami stadnymi. Polujemy gromadnie, w gromadzie świętujemy. Gdy pozbawić człowieka kontaktu z in- nymi, jego zachowanie ulega wypaczeniu. Przez najbliższe mie- siące i lata wiele się na ten temat dowiecie. Teraz wsłuchiwali się w jego słowa. Czas na zabójczy cios. - Nie mówię tu o seryjnych przestępcach. Mówię o was. Wszyscy jesteście policjantami, macie doświadczenie w pracy dochodzeniowej. Jako gliniarze odnosiliście sukcesy, dopa- sowaliście się tak, by system działał na waszą korzyść. Dlatego tu jesteście.
Przywykliście do pracy zespołowej, do kumpli, którzy udzielają wam systemowego wsparcia. Kiedy się wam powiodło, zawsze była pod ręką ekipa, z którą mogliście świętować zwycię- stwo przy kielichu. Kiedy świat walił się wam na głowę, ta sama ekipa była tuż i użalała się nad wami. Trochę jak w rodzinie, tylko że takiej bez starszego brata, który wam dokucza, i bez ciotki, która ciągle się dopytuje, kiedy się wreszcie ustatkujecie. Odpowiedziały mu potakujące skinienia i rozbawione miny. Jak oczekiwał, panie były powściągliwsze. Milczał przez moment, potem pochylił się w stronę grupy. - Właśnie zaczynacie kolektywnie obchodzić żałobę. Wasze rodziny nie żyją i nigdy, przenigdy nie będziecie mogli wrócić do domu. Odtąd to miejsce jest waszym jedynym domem, ci ludzie całą waszą rodziną. Zahipnotyzował ich, przykuł ich uwagę skuteczniej niż naj- lepszy dreszczowiec. Prawa brew Bowman drgnęła i ułożyła się w zdziwiony łuk; cała szóstka trwała w bezruchu. - Najlepszymi profilerami są ci, których więcej łączy z se- ryjnymi zabójcami niż z resztą rasy ludzkiej. A to dlatego, że za- bójcy z konieczności stają się dobrymi profilerami. Portretują swoje ofiary. Morderca musi się nauczyć patrzeć na zatłoczone centrum handlowe w taki sposób, żeby wytypować tę jedną jedyną osobę, która idealnie nada się na ofiarę. Wybierze źle i cześć pie- śni. Więc nie stać go na pomyłkę, tak samo jak nas. Podobnie jak my, zaczyna od świadomej klasyfikacji według ustalonych kryte- riów, ale z czasem, jeśli jest dobry, zaczyna działać instynktownie. Chcę, żebyście równie dobrzy stali się i wy. Raptem pozorny spokój runął. Przed oczami stanęły mu koszmarne obrazy z przeszłości. Był najlepszy, teraz już wiedział. Ale za tę naukę przyszło mu drogo zapłacić. O tym, że życie po raz drugi mogłoby wysta- wić taki słony rachunek, udawało mu się nie myśleć dopóty, do- póki był trzeźwy. Nieprzypadkowo od blisko roku praktycznie nie tykał alkoholu.
Chrząknął i wyprostował się na krześle. - Wasze życie wkrótce ulegnie przeobrażeniu. Wasze prio- rytety zmienią się jak Los Angeles podczas trzęsienia ziemi. Wierz- cie mi, kiedy dniami i nocami zgłębia się umysł zaprogramowany na zabijanie, póki końca nie położy temu śmierć albo osadzenie w więzieniu, człowiek przekonuje się raptem, że mnóstwo spraw, które wcześniej wydawały się ważne, jest kompletnie bez znacze- nia. Trudno się oburzać wzrostem bezrobocia, gdy analizuje się działania człowieka, który przyczynił się do skreślenia z rejestru zatrudnionych większej liczby osób, niż w ostatnim czasie udało się to rządowi. Cyniczny uśmiech stał się dla słuchaczy sygnałem do roz- luźnienia mięśni napiętych nieprzerwanie od kilku minut. - Ci, którzy nigdy nie pracowali w takim zawodzie, nie mają pojęcia, jak to jest. Po raz czterdziesty siódmy studiujesz do- wody w poszukiwaniu nieuchwytnej wskazówki, przeoczonej wcześniej, i tak dzień w dzień. Przyglądasz się bezradnie, jak nie- uchronnie stygną gorące tropy, stają się zimniejsze niż serce ćpuna. Chciałoby się potrząsnąć świadkami, którzy widzieli zabójcę, ale niczego nie zapamiętali, bo nikt ich nie uprzedzał, że człowieczek, który pewnego wieczoru tankował na stacji ich samochód, to wie- lokrotny morderca. Śledczy, który uważa, że wasza praca jest gówno warta, nie widzi powodów, żebyście mieli mniej przerąbane niż on, więc roz- daje numery waszych telefonów mężom, żonom, kochankom, dzieciom, rodzicom - wszystkim tym, którzy chcą od was okru- szyny nadziei. Jakby tego było mało, media czepiają się was jak rzep psiego ogona. A potem zabójca uderza ponownie. Leon Jackson, który dzięki stypendium na Oksfordzie wy- rwał się z czarnego getta w Liverpoolu i dostał do „Metropolital- nej”, przypalił papierosa. Szczęk zapalniczki zmobilizował dwójkę pozostałych palaczy do sięgnięcia do własnych zapasów.
- Dla mnie bomba - oznajmił, przekładając rękę przez opar- cie krzesła. Tony’emu przez chwilę było go żal. Im pewniej się czują, tym boleśniejszy będzie moment otwarcia oczu. - Atomowa - mruknął. - Zatem wiecie już, jak będą was po- strzegać osoby z zewnątrz. A wasi obecni koledzy? Wierzcie mi, kiedy ponownie zetkniecie się z nimi, natychmiast zauważą, że tro- chę zdziwaczeliście. Przestaliście należeć do starej paczki, a pozo- stali będą was unikać, bo zwąchają, że coś jest z wami nie tak. Później zaczniecie pracować nad jakąś sprawą, przeflancowani w obce środowisko, w którym nie zabraknie osób wrogo do was na- stawionych. To nieuniknione. - Ponownie pochylił się do przodu i zgarbił, jakby to mogło go obronić przed niemiłymi wspomnie- niami. - I bez wahania dadzą wam to odczuć. Złowił pobłażliwy uśmieszek Leona. Domyślał się, że po- sterunkowy jest przekonany, że skoro jako czarnoskóry nie raz do- świadczył szykan, nie musi się już obawiać uczucia odrzucenia. Niemniej z całą pewnością nie wiedział jednego: że jego zwierzchnicy zażyczyli sobie, żeby do zespołu trafił czarny funk- cjonariusz. Dali to dobitnie do zrozumienia selekcjonerom, którzy odsiewali kandydatów, toteż najprawdopodobniej nikt nie podnosił Leonowi poprzeczki aż tak wysoko, jak on sobie pochlebiał. - Tylko nie wyobrażajcie sobie, że ci z odznakami poprą was, kiedy zrobi się niezły syf - ciągnął Tony. - Bo nie poprą. Będą was nosić na rękach przez jakieś dwa dni, a potem, jeśli nie roz- wiążecie ich bolączek, znienawidzą was. Im dłużej to potrwa, tym duszniejsza zrobi się atmosferka. Inni śledczy będą was unikać jako cierpiących na zakaźną chorobę o nazwie „porażka”. Może i prawda czeka tylko na to, by ją odkryć, ale dopóki to się wam nie uda, będziecie traktowani jak wyrzutki. Umilkł, a potem dodał, jakby tknęła go pewna myśl: - A, nawiasem mówiąc, jak już przygwożdżą drania dzięki waszej ciężkiej pracy, nawet nie zaproszą was na przyjęcie. Ciszę zakłócił jedynie syk żarzącego się tytoniu; Leon za- ciągnął się papierosem. Tony wstał i odgarnął sprężyste czarne
włosy z czoła. - Pewnie myślicie, że kolory żuję. Ale wierzcie mi, to tylko przedsmak tego, jak paskudnie będziecie się czuć w tej robocie. Je- żeli nie jesteście pewni, czy ona jest dla was, jeśli wahacie się, czy podjęliście dobrą decyzję, to właściwy moment, żeby się wycofać. Nie usłyszycie złego słowa. Żadnego poczucia winy, żadnego wstydu. Wystarczy szepnąć słówko komendantowi Bishopowi. - Zerknął na tarczę zegarka. - Przerwa na kawę. Dziesięć minut. Sięgnął po kartonową teczkę, z rozmysłem nie patrząc na kursantów, którzy odsunęli krzesła i w rozsypce ruszyli ku drzwiom. W największym z trzech pomieszczeń, jakie niechętnie udostępniła im i tak narzekająca już na ciasnotę policja, czekała kawa. Gdy w końcu podniósł wzrok, zobaczył Shaz Bowman; stała oparta o ścianę przy drzwiach. Patrzyła na niego. - Wątpliwości, Sharon? - zagadnął. - Nie znoszę imienia Sharon - mruknęła. - Ci, którzy liczą na jakąś reakcję, mówią mi Shaz. Chciałam tylko powiedzieć, że nie tylko profilerów traktuje się jak gówno. To, co pan mówił, nie jest gorsze od tego, z czym kobiety w policji mają do czynienia przez cały czas. - Tak też słyszałem - przyznał Tony i bezwiednie pomyślał o Carol Jordan. - Jeśli to prawda, w tej grze będziecie miały niezłe fory. Shaz błysnęła zębami w uśmiechu i odepchnęła się od ściany, zadowolona. - Przekona się pan - odparła, okręciła się na pięcie i wyszła cicho i sprężyście jak puma. Jacko Vance pochylił się nad rachitycznym stolikiem i ścią- gnął brwi. Wskazał otwarty kalendarz na blacie. - Widzisz, Bill? Już się zobowiązałem do poprowadzenia półmaratonu w tę niedzielę. Potem w poniedziałek i we wtorek kręcimy program, ja robię otwarcie klubu w Lincoln we wtorkowy wieczór... skoro o tym mowa, ty też się wybierasz, prawda? - Bill