dydona

  • Dokumenty715
  • Odsłony81 149
  • Obserwuję61
  • Rozmiar dokumentów1.2 GB
  • Ilość pobrań50 841

Val McDermid - Zadza krwi

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Val McDermid - Zadza krwi.pdf

dydona Literatura Lit. angielska Val McDermid Thriller, Kryminał
Użytkownik dydona wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 398 stron)

VAL McDERMID Żądza krwi

Dla Leslie, Sandry, Julii, Jane, Marii, Mel, Margaret, Nicky, Jenni, Mary, Julie, Pauli, Jai, Diany, Stelli, Shelley, Daphne i Bunty Al - mojego osobistego potwornego regimentu kobiet, które zebrały rannych z pola bitwy i opiekowały się mną, dopóki mi się nie polepszyło. Z miłością i podziękowaniami. Podziękowania Jak zwykle, winna jestem podziękowania tym, którzy nie skąpią swojego czasu i wiedzy w dążeniu do utrzymania mnie w granicach wiarygodności. Jestem wdzięczna Greenfield Girls za spuszczenie ze smyczy ogarów narracji; Angusowi Marshallowi za porady dotyczące kryminalistycznych aspektów informatyki; dok- torowi Rayowi Murrayowi za pomoc w kwestiach geologicznych; doktor Sue Black za wszystko, co związane z anatomopatologią; Brigid Baillie za informacje o procedurach prawnych; i świętej pa- mięci Kathy Wilkes za to, że pierwsza przedstawiła mi problem stosunku duszy do ciała. Za ich nieustające wsparcie dziękuję Julii Wisdom i Anne O’Brien z HarperCollins; Jane, Broo, Annie, Claire i Terry z Gre- gory & Company; Trinie Furre z Riverdale; i Sandrze, Kenowi i Robsonowi z Coastal. A męka innych pozostaje doświadczeniem Nie ociosanym, nie wygładzonym przez późniejsze starcie. Ludzie zmieniają się i uśmiechają; lecz udręka trwa. T.S. Eliot The Dry Salvages, „Cztery kwartety” (tłum. Krzysztof Boczkowski) Męki, niepokój, cuda, zdziwienie Wszystkie tu na tej zamieszkały wyspie. Niech Bóg nas ze strasznej wyzwoli siedziby! William Szekspir, „Burza” (tłum. Leon Ulrich)

CZĘŚĆ PIERWSZA To, że słyszysz głosy, wcale nie znaczy, że jesteś szalony. Nie musisz być supermądry, żeby to wiedzieć. I chociaż zrobiłeś te wszystkie rzeczy, które budzą odrazę przysięgłych, przynajmniej jesteś dość bystry, aby zdawać sobie sprawę, iż to nie znaczy, że zwariowałeś. Najprzeróżniejsi ludzie mają w głowach inne głosy, każdy to wie. W telewizji, na przykład. Choć wierzysz w to, co oglądasz na ekranie, wszyscy wiedzą, że to nie jest prawdziwe. A ktoś musiał to kiedyś wymyślić i nie wylądował tu, gdzie ty. Lo- giczne. Dlatego się nie martwisz. No, nie bardzo. Jasne, powie- dzieli, że jesteś niepoczytalny. Sędzia wywołał twoje nazwisko, Derek Tyler, i przypiął ci łatkę szaleńca. Choć jednak podobno taki z niego mądrala, nie wiedział, że postępuje zgodnie z planem. Tym, który pozwala unik- nąć dożywocia, kary dla każdego, kto zrobił to, co ty. Jeśli zdołasz ich przekonać, że miałeś nie po kolei, kiedy to uczyniłeś, nie ty bę- dziesz winien tych zbrodni, tylko twoje szaleństwo. A jeśli jesteś szalony, a nie zły, to logiczne, że można cię wyleczyć. I dlatego za- mykają cię w wariatkowie, nie w pierdlu. Żeby lekarze mogli po- grzebać ci w głowie i spróbować naprawić to, co się zepsuło. Oczywiście, jeśli tak naprawdę nic nie jest i nie było ze- psute, najlepsze, co możesz zrobić, to trzymać gębę na kłódkę. Nie dać po sobie poznać, że jesteś tak samo zdrowy na umyśle jak oni. Potem, kiedy przyjdzie właściwy moment, będziesz mógł zacząć mówić. Sprawić, by pomyśleli, że dokonali cudu i zmienili cię w kogoś, kogo można bezpiecznie wypuścić na ulicę. Wszystko wydawało się bardzo proste, kiedy Głos to tłu- maczył. Jesteś pewien, że dobrze zapamiętałeś, bo Głos powtarzał to tyle razy, że wystarczy, iż zamkniesz oczy, i już możesz odtwo- rzyć całą jego gadkę, bezgłośnie poruszając ustami: „Jestem Gło- sem. Jestem twoim Głosem. Cokolwiek każę ci zrobić, wyjdzie ci na dobre. Jestem twoim Głosem. Oto, jaki jest plan. Słuchaj bardzo uważnie”. To działa jak włącznik. Nic więcej nie trzeba. To urucha-

mia taśmę, która odtwarza ci się w głowie. Wiadomość wciąż tam jest, wszczepiona głęboko w twój mózg. I nadal ma sens. Przynaj- mniej tak ci się wydaje. Tylko że minęło dużo czasu. Niełatwo pozostawać po złej stronie ciszy dzień po dniu, tydzień po tygodniu, miesiąc po mie- siącu. Jesteś jednak dumny z siebie, że w tym trwasz. Bo tutaj cią- gle tyle innych rzeczy zakłóca Głos. Zajęcia grupowe, podczas których musisz wygłuszać to, co bredzą prawdziwi wariaci. Sesje indywidualne, na których lekarze próbują podstępem wyciągnąć z ciebie słowa. Nie wspominając o krzykach i wrzaskach, kiedy ko- goś poniesie. No i jest jeszcze rozbrzmiewający w tle gwar świe- tlicy, telewizor i muzyka brzęczące w głowie jak zakłócenia. Jedyne, czym możesz to odeprzeć, to Głos i obietnica, że w odpowiednim czasie dostaniesz sygnał. A wtedy znowu znajdziesz się tam, na zewnątrz, i będziesz robił to, co, jak się przekonałeś, potrafisz najlepiej. Zabijał kobiety. Masz sześć godzin, żeby go znaleźć, inaczej pozostanie ci szukać trupa. Masz sześć godzin, żeby go znaleźć, inaczej pozosta- nie ci szukać trupa”. Mantra każdego, kto szuka zaginionego dziecka, szydziła z inspektora Dona Merricka. Minęło już szesna- ście godzin i czas biegł nieubłaganie. Dla niego i - zwłaszcza - dla rodziców Tima Goldinga, którzy odliczali każdą minutę od chwili, kiedy ostatnio widzieli syna. Nie musiał się zastanawiać, co czują; sam był ojcem i znał ten instynktowny strach, czyhający, by dopaść każdego rodzica, którego dziecka nagle, nie wiadomo czemu, nie ma tam, gdzie być powinno. Zwykle owo uczucie mija w mgnieniu oka, kiedy pociecha odnajduje się cała i zdrowa, a najczęściej roz- bawiona paniką rodziców. Mimo to ów lęk zostawia po sobie nie- zatarte piętno. A czasem ulga nie przychodzi. Nie ma nagłego wybuchu złości maskującego skutki niejasnego przerażenia, który następuje, kiedy dziecko wraca. Czasem trwa to bez końca. I Merrick wie- dział, że strach będzie huczał w sercach Alastaira i Shelley Gol- ding, dopóki jego ludzie nie znajdą ich syna. Żywego lub

martwego. Wiedział, bo był świadkiem takiego samego cierpienia Gerry’ego i Pam Lefevre’ów, których syn, Guy, pozostawał zagi- niony od nieco ponad piętnastu miesięcy. Policja przeszukała dno kanału, przeczesała parki i pustkowia w promieniu trzech kilome- trów, ale nigdzie nie znaleziono śladu chłopca. Merrick asystował przy tamtym dochodzeniu, co było głównym powodem, że przydzielono mu sprawę Tima Goldinga. Miał wystarczającą wiedzę, by stwierdzić, czy coś łączy ze sobą te dwa zniknięcia. I, co ważniejsze od wiedzy, instynkt uporczywie podpowiadał mu, że porywacz Guya Lefevre’a teraz uprowadził swoją drugą ofiarę. Oparł się o dach samochodu i omiótł lornetką długi łuk na- sypu kolejowego. Wszyscy policjanci, których miał do dyspozycji, przeczesywali mizerną trawę w poszukiwaniu jakiegokolwiek śladu ośmioletniego chłopca, zaginionego poprzedniego wieczoru. Niedługo przed zniknięciem Tim był tam z dwoma kolegami - od- dawali się jakiejś skomplikowanej zabawie mającej coś wspólnego z superbohaterem, który, jak mgliście pamiętał Merrick, przez krótki czas był idolem jego synów. Kiedy matka kolegów zawołała ich do domu, Tim powiedział, że pójdzie na nasyp popatrzeć na po- ciągi towarowe, przewożące tym torem kamień drogowy z kamie- niołomów za miastem na stację przeładunkową. Dwie kobiety, które w tym czasie szły na autobus i bingo, zauważyły pośród drzew na szczycie stromego zbocza nad torami jakąś postać w kanarkowej koszulce Bradfield Victoria, takiej sa- mej, jaką miał na sobie Tim. To było mniej więcej za dwadzieścia ósma. Nie zgłosił się nikt inny, kto by go widział. Jego twarz wryła się już w pamięć Merricka. Szkolna foto- grafia wyglądała jak milion innych, ale Merrick wszędzie poznałby piaskowe włosy Tima, jego szeroki uśmiech i przymrużone niebie- skie oczy za okularami w stylu Harry’ego Pottera. Równie dobrze pamiętał Guya Lefevre’a. Falujące ciemnobrązowe włosy, brązowe oczy, piegi na nosie i policzkach. Siedem lat, wysoki jak na swój wiek, ostatnio widziany, gdy szedł w stronę zarośniętej kępy drzew na skraju Downton Park, jakieś cztery i pół kilometra od miejsca,

gdzie stał w tej chwili Merrick. To było koło siódmej w wilgotny wiosenny wieczór. Guy spytał matkę, czy może wyjść na dwór i jeszcze pół godziny się pobawić. Szukał ptasich gniazd i pieczoło- wicie zaznaczał wszystkie na mapce małego, gęstego zagajnika. Mapkę znaleziono po dwóch dniach na drugim końcu kępy drzew, zmiętą w kulkę, dwadzieścia metrów od brzegu nieczynnego ka- nału, który niegdyś biegł od stacji przeładunkowej do dawno za- milkłych zakładów wełniarskich. Tam trop Guya Lefevre’a się urywał. A teraz wyglądało na to, że następny chłopiec zapadł się pod ziemię. Merrick westchnął i opuścił lornetkę. Trzeba czekać, aż zrobi się jasno, wtedy będą mogli dokładnie przeszukać okolicę. Wszyscy trzymali się wątłej nadziei, że Tim miał wypadek i leży ranny gdzieś, gdzie nikt nie może go usłyszeć. Ta nadzieja przepa- dła. Frustracja wywołana brakiem śladów mocno dawała się we znaki. Pora zgarnąć najbardziej oczywistych podejrzanych. Merrick wiedział z doświadczenia, że to zazwyczaj nie- wiele daje, ale nie zamierzał przeoczyć żadnej możliwości. Wyjął komórkę i zadzwonił do sierżanta Kevina Mat- thewsa. - Kev? Tu Don. Zacznijcie zgarniać zboków. - Czyli co, żadnych śladów? - Zupełnie żadnych. Ekipa przeszukała nawet tunel kole- jowy kilkaset metrów stąd. Nic. Czas zacząć robić raban. - W jakim promieniu? Merrick znowu westchnął. Policja z Bradfield odpowiadała za obszar o powierzchni stu piętnastu kilometrów kwadratowych, zamieszkany przez około dziewięciuset tysięcy ludzi. Według naj- nowszych oficjalnych szacunków, które czytał, znaczyło to, że na ich terenie może działać ze trzy tysiące pedofilów. Niecałe dziesięć procent z nich figurowało w rejestrze przestępców seksualnych. Mniej niż wierzchołek góry lodowej. Nic innego jednak nie mieli. - Na początek trzech kilometrów - powiedział. - Zwykle działają na znanym sobie terenie, nie?

Mówiąc to, Merrick był boleśnie świadom, że w tych cza- sach, kiedy ludzie dojeżdżają do pracy z daleka, wielu zatrudnio- nych jest na stanowiskach wymagających częstych podróży, a zakupy w sklepach osiedlowych powoli odchodzą w przeszłość, „znany teren” jest dla większości obywateli znacznie większy niż dla pokolenia ich rodziców. - Od czegoś trzeba zacząć - dodał głosem mrocznym od pe- symizmu. Rozłączył się i spojrzał na nasyp, osłaniając oczy od słońca, które nadawało trawie i drzewom niewinny połysk. W tym świetle łatwiej szukać, to prawda. Wydawało się jednak niestosowne - jakby słoneczny blask drwił z cierpienia Goldingów. To było pierwsze poważne śledztwo Merricka od jego awansu i już podej- rzewał, że przyniesie wynik, który nie zadowoli nikogo. Zwłaszcza jego. Doktor Tony Hill pchnął drzwi pokoju wykładowców, nio- sąc stos teczek na ręce, w której trzymał aktówkę. Miał przed semi- narium dość czasu, żeby odebrać pocztę i załatwić to, czego nie da się odłożyć. Na dźwięk zamykanych drzwi z sekretariatu wyłoniła się sekretarka wydziału psychologii. - O, doktor Hill - powiedziała głosem pełnym niczym nie- uzasadnionego samozadowolenia. - Dzień dobry, pani Stirrat - mruknął Tony, upuścił teczki i aktówkę na podłogę i sięgnął po zawartość swojej przegródki. Na- zwisko w sam raz dla tej kobiety, stwierdził w duchu. Ciekaw był, czy to dla niego wybrała takiego, nie innego męża.1 - Dziekan niezbyt jest z pana zadowolony - powiedziała Ja- ninę Stirrat, splatając ręce na wydatnej piersi. - Tak? A to dlaczego? - spytał Tony. - Koktajl z SJP wczoraj wieczorem... miał pan tam być. Odwrócony do niej tyłem, Tony przewrócił oczami. - Byłem pochłonięty pracą. Straciłem rachubę czasu. - Dają dużo pieniędzy na program badawczy wydziału psy- chologii behawioralnej - powiedziała z wyrzutem pani Stirrat. - 1 Ang. stir - m.in. mącić, mieszać, robić intrygi, pobudzać do działania.

Chcieli pana poznać. Tony wyjął swoją pocztę, ułożoną w niedbały stos, i wci- snął ją do przedniej kieszeni aktówki. - Na pewno świetnie się bawili beze mnie - powiedział, ze- brał teczki i wycofał się w stronę drzwi. - Dziekan oczekuje od całej kadry pomocy w zbieraniu funduszy, doktorze Hill. To nie jest wygórowana prośba, chcemy tylko, żeby poświęcił pan parę godzin swojego czasu... - Żeby zaspokoić chorobliwą ciekawość szefów firmy farmaceutycznej? - warknął Tony. - Szczerze mówiąc, pani Stirrat, wolałbym podpalić sobie włosy i ugasić płomienie młotkiem. - Na- cisnął klamkę łokciem i czmychnął na korytarz, nie czekając, by zobaczyć urażoną minę, która niechybnie pojawiła się na twarzy kobiety. Chwilowo bezpieczny w zaciszu gabinetu, Tony zwalił się na krzesło przed komputerem. Co on tu, u licha, robi? Zdołał stłu- mić obawy związane z życiem akademickim na dość długo, by przyjąć stanowisko docenta w St Andrews, ale od czasu powrotu do pracy w terenie, zakończonego dramatycznymi wydarzeniami w Niemczech, nie mógł zaznać spokoju. Nie pomagało coraz moc- niejsze przekonanie, że uczelnia zatrudniła go głównie po to, by móc zamieścić znane nazwisko w informatorze dla kandydatów. Studentów przyciągała możliwość obcowania z człowiekiem, któ- rego portrety psychologiczne pozwoliły schwytać kilku głośnych seryjnych morderców. A donatorzy łaknęli niezdrowego dresz- czyku emocji, jaki dawało słuchanie opowieści, które próbowali z niego wydobyć. Praca na uczelni nauczyła go jednego - że nie na- daje się na tresowaną fokę. Jakiekolwiek miał zdolności, jałowa dyplomacja nie była jedną z nich. Dzisiejsza rozmowa z Janinę Stirrat zdawała się kroplą, która przelała czarę. Tony przysunął klawiaturę do siebie i zaczął pisać list. Trzy godziny później ledwo mógł oddychać. Narzucił sobie za szybkie tempo i teraz płacił za to cenę. Przykucnął i dotknął szorstkiej trawy pod nogami. Wystarczająco sucho, żeby usiąść,

stwierdził. Osunął się na ziemię i leżał z rozkrzyżowanymi rękami i nogami, aż łomotanie w piersi ustało. Wtedy usiadł i sycił oczy widokiem ze szczytu Largo Law. Przed nim leżała Firth of Forth, skrząca się w późnowiosennym słońcu. Po jej drugiej stronie wznosił się wulkaniczny stożek Berwick Law, prehistoryczny bliź- niak jego własnego punktu obserwacyjnego, dziś oddzielony kilo- metrami szarawo-niebieskiego morza. Tony wypatrzył charakterystyczne obiekty: tępy kciuk Bass Rock, wyspa May jak wygrzewający się w słońcu humbak, w oddali niewyraźne kontury Edynburga. W tym zakątku Fife mówiło się: „Jeśli widzisz wyspę May, będzie padać. Jeśli nie widzisz wyspy May, już pada”. Dziś nie zanosiło się na deszcz. Tylko pojedyncze smużki chmur zna- czyły błękit niby miękkie wstążki spulchnionego ciasta wycią- gnięte ze środka bułki śniadaniowej. Będzie mu tego brakowało, kiedy wyjedzie. Jednak spektakularne widoki nijak nie usprawiedliwiały tego, że zawrócił z drogi, którą go prowadził jego prawdziwy ta- lent. Nie był nauczycielem akademickim, tylko po pierwsze, leka- rzem praktykiem, a po drugie, profilerem. Jego wypowiedzenie miało wejść w życie z końcem semestru, co dawało mu parę mie- sięcy, by się zastanowić, co zrobi potem. Propozycji nie brakowało. Choć wcześniejsze osiągnięcia nie zawsze zaskarbiały Tony’emu przychylność establishmentu Mi- nisterstwa Spraw Wewnętrznych, sprawa, nad którą ostatnio praco- wał w Niemczech i Holandii, pomogła mu przeskoczyć brytyjską biurokrację. Teraz Niemcy, Holendrzy i Austriacy chcieli go za- trudnić jako konsultanta w sprawach nie tylko seryjnych zabójstw, ale i innych rodzajów przestępczości, która nie uznawała granic między państwami. To była kusząca oferta, z gwarantowaną mini- malną pensją, jednak wystarczającą na życie. Pozwoliłoby mu to wrócić do pracy klinicznej, nawet jeśli tylko na pół etatu. No i musiał pamiętać o Carol Jordan. Jak zawsze, kiedy opadały go myśli o niej, unikał stawienia im czoła. Musiał jakoś odpokutować za to, co ją spotkało, i zrobić to tak, żeby się nie domyśliła, że to jest jego celem.

Ale na razie nie miał pojęcia, jak tego dokonać. Dzień drugi. I nadal ani śladu Tima Goldinga. W głębi serca Merrick wiedział, że nie szukają już żywego dziecka. Tego ranka odwiedził Alastaira i Shelley Goldingów i przelotny błysk wycze- kiwania, który rozświetlił im oczy, gdy Don wszedł do schludnego wiktoriańskiego szeregowca, przejął go bólem do szpiku kości. Gdy tylko zrozumieli, że nic dla nich nie ma, ich spojrzenia zgasły. Strach wytrawił z nich wszystkie uczucia oprócz jałowej nadziei. Merrick wyszedł z tego domu ponury, z pustką w sercu. Zerknął w głąb ulicy i pomyślał z ironią, że Tim Golding w pew- nym sensie padł ofiarą gentryfikacji. Harriestown, gdzie mieszkali Goldingowie, było dzielnicą robotniczą do czasu, kiedy obrotne młode pary szukające tanich domów zaczęły wykupywać i remon- tować sypiące się nieruchomości, tworząc nowe, modne osiedle podmiejskie. Skutkiem był zanik poczucia wspólnoty. Zapaleni wi- dzowie programów telewizyjnych o wystroju wnętrz interesowali się tylko własnym życiem, a nie życiem sąsiadów. Dziesięć lat wcześniej Tim Golding znałby większość mieszkańców swojej ulicy, a oni jego. Owego letniego wieczoru ludzie odpoczywaliby na powietrzu, szli na działki albo wracali z pubu, staliby przed do- mami i gawędzili ze sobą, grzejąc się w ostatnich promieniach słońca. Chroniliby chłopca samą swoją obecnością. No i zauważy- liby kogoś obcego, śledziliby każdy jego ruch i zwróciliby uwagę, dokąd poszedł. Jednak w dzisiejszych czasach ci mieszkańcy Harriestown, którzy akurat nie pichcili w swoich nowych, luksusowo urządzo- nych kuchniach jakichś egzotycznych potraw według przepisu tele- wizyjnego kucharza, byli na podwórkach swoich domów, gdzie, odcięci od sąsiadów wysokimi murami, projektowali ogródki w stylu śródziemnomorskim bądź ustawiali greckie urny ze świeżymi ziołami. Merrick popatrzył spode łba na puste drzwi i okna domów i zatęsknił do prostszych czasów. Wrócił do komendy markotny i zniechęcony. Jego ekipa przez całą noc przesłuchiwała znanych pedofi- lów z rewiru. Nie pojawiła się ani jedna wskazówka, która pchnę-

łaby śledztwo do przodu. Parę osób mówiło, że widziały biały van transit krążący powoli wąskimi ulicami mniej więcej w tym sa- mym czasie, kiedy zniknął Tim. Jeden ze świadków przypadkiem zapamiętał wystarczająco duży fragment numeru rejestracyjnego, żeby można go było sprawdzić w ogólnokrajowej bazie danych. Pasował do pół tuzina samochodów w okolicy, co dało eki- pie śledczej świeży zastrzyk energii. Jednak już po paru godzinach trop umarł śmiercią natu- ralną. Trzeci van na liście należał do firmy dowożącej do domów ekologiczne warzywa. Kierowca jechał powoli, bo był nowy na tej trasie i nie za dobrze znał rozkład lokalnych ulic. Samo to nie wy- starczyłoby, żeby oczyścić go z podejrzeń. Przesądził jednak fakt, że towarzyszyła mu piętnastoletnia córka, która pomagając ojcu, dorabiała do kieszonkowego. Wrócili do punktu wyjścia; Merrick wcisnął ręce do kie- szeni spodni i wbił wzrok w tablicę korkową na ścianie sztabu śledztwa. Była żałośnie pusta. Na tym etapie dochodzenia dotyczą- cego zaginięcia dziecka zwykle napływała cała masa doniesień. Tak było w sprawie Guya Lefevre’a, choć wszystkie tropy osta- tecznie okazały się bezużyteczne. Teraz jednak z jakiegoś powodu wiadomości przychodziło tyle co nic. Oczywiście, dzwonili różni niepoważni ludzie, którzy rzekomo widzieli Tima w pociągu Euro- star z kobietą o azjatyckim typie urody, w McDonaldzie w Taunton z siwowłosym mężczyzną albo w sklepie z grami komputerowymi w Inverness. Merrick wiedział, że te tak zwane informacje są bez- wartościowe. Ten, kto porwał Tima, na pewno nie paradował z nim po ulicach, gdzie wszyscy mogliby ich zobaczyć. Merrick westchnął. W głowie nie miał już obrazu chłopca bawiącego się z kolegami. Teraz, kiedy zamykał oczy, widział płytki grób w lesie. Albo błysk żółtej koszulki piłkarskiej w wysokiej trawie na skraju pola. Splątane kończyny w rowie melioracyjnym. Chryste, ta ro- bota była ponad jego siły Łamał sobie głowę, szukając jakiegoś no- wego podejścia do sprawy. Przywołał obrazy poprzednich szefów i zastanowił się, co zrobiliby inaczej niż on. Popeye Cross byłby

przekonany, że porywaczem jest ktoś, kogo mają w kartotece. Wziąłby w obroty pedofilów, zdeterminowany zmusić któregoś, żeby się przyznał. Merrick to już odfajkował, był co do tego prze- konany, choć jego ludzie wiedzieli, że nie wolno im wywierać ta- kich nacisków, z jakich słynął Popeye. W tych czasach, jeśli przesłuchiwałeś delikwenta zbyt ostro, robiłeś to na własne ryzyko. Sądy nie miały wyrozumiałości dla policjantów, którzy zastraszali bezbronnych podejrzanych. Pomyślał o nadinspektor Carol Jordan i sięgnął po papie- rosy. Ona znalazłaby jakieś nieszablonowe rozwiązanie, nie miał co do tego wątpliwości. Umysł tej kobiety pracował w sposób dla niego niepojęty. Jego własny mózg był skonfigurowany inaczej i Don nigdy w życiu nie wpadłby na jeden z jej natchnionych pomy- słów. Było wszakże coś, co Carol zrobiłaby na pewno i czym sam też się mógł zająć. Zaczerpnął powietrza i sięgnął po telefon. - Jest szef? - spytał kobietę, która odebrała. - Chciałbym pomówić z nim o Tonym Hillu. John Brandon wyszedł po schodach ze stacji metra Barbi- can. Brudne żółte cegły wyglądały jak spocone i nawet beton pod nogami wydawał się gorący i lepki. Powietrze było duszne od gę- stych, pomieszanych zapachów ludzkiej masy. Nie najlepsze prelu- dium do rozmowy, która, jak podejrzewał, będzie trudna. Choć starał się jak najlepiej przygotować do spotkania z Carol Jordan, zdawał sobie sprawę, że tak naprawdę nie wie, czego się spodziewać. Pewien był tylko dwóch rzeczy: że nie ma pojęcia, jak odbiło się na niej to, co ją spotkało; i że praca mogłaby być dla niej wybawieniem. Wstrząsnęła nim wiadomość o sfuszerowanej tajnej misji, która zakończyła się brutalną napaścią na Carol. Jego informator podkreślał korzyści płynące z tej operacji, jakby to w jakiś sposób równoważyło krzywdę wyrządzoną nadinspektor Jordan. Brandon jednak z irytacją odrzucił ten tok rozumowania. Znał obowiązki dowódcy. Poświęcił całe swoje dorosłe życie służbie w policji i do- szedł na szczyt, nie łamiąc większości własnych zasad.

Jedna z nich mówiła, że nie wolno narażać policjanta na niepotrzebne ryzyko. Jasne, niebezpieczeństwo było nieodłączną częścią tej roboty, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, kiedy w nie- których kręgach broń stała się tak modnym gadżetem jak iPod w innych. Istniało jednak ryzyko dopuszczalne i niedopuszczalne. A w mniemaniu Brandona Carol Jordan została wystawiona na nad- mierne i nieuzasadnione niebezpieczeństwo. Po prostu nie wierzył, by jakikolwiek cel mógł uświęcić takie środki. Jednak co się stało, to się stało, i nie było sensu się wście- kać z tego powodu. Odpowiedzialni za to mieli tak mocną pozycję, że nawet komendant policji nie mógł jej osłabić. Jedyne, co John Brandon mógł teraz zrobić dla swojej podwładnej, to podać jej rękę i pomóc wrócić do zawodu, który kochała. Była prawdopodobnie najlep- szym detektywem, jakiego kiedykolwiek miał pod swoją komendą, i wszystkie instynkty podpowiadały mu, że trzeba zaprząc Carol z powrotem do kieratu. Przedstawił ów plan swojej żonie Maggie. - I co o tym sądzisz? - spytał. - Znasz Carol. Myślisz, że na to pójdzie? Maggie zmarszczyła brwi i w zamyśleniu zamieszała kawę. - Nie mnie powinieneś o to spytać, tylko Tony’ego Hilla. To on jest psychologiem. Brandon pokręcił głową. - Tony jest ostatnim człowiekiem, którego pytałbym o Ca- rol. Poza tym, jest mężczyzną, nie wie o skutkach gwałtu tyle co kobieta. Maggie wykrzywiła usta na znak zgody. - Dawna Carol Jordan odgryzłaby ci rękę. Trudno jednak sobie wyobrazić, co gwałt z nią zrobił. Niektóre kobiety zupełnie się rozsypują. Dla innych staje się to przełomowym momentem w życiu. Jeszcze inne zamykają wszystko w sobie i udają, że nic się nie wydarzyło. I siedzi to w nich jak bomba zegarowa, która w każdej chwili może rozwalić im życie. A niektóre znajdują sposób, żeby sobie z tym poradzić i żyć dalej. Gdybym musiała zgadywać,

powiedziałabym, że Carol albo zdusi to w sobie, albo przezwy- cięży. Jeśli chce to zdusić, pewnie będzie się rwała, żeby wrócić do poważnej pracy i tak udowodnić sobie i reszcie świata, że wszystko z nią w porządku. Tyle że wówczas stanie się nieobli- czalna, a w tym fachu to niewskazane. Jednak... - zawiesiła głos -...jeśli chce to przezwyciężyć, może uda ci się ją namówić. - Myślisz, że dałaby sobie radę? - W podobnych do ślepi ogara oczach Brandona błyszczał niepokój. - To tak jak z tym powiedzeniem o politykach, nie sądzisz? Ci, co zgłaszają się na ochotnika do tej roboty, są ostatnimi ludźmi, którzy powinni ją wykonywać. Nie wiem, John. Będziesz musiał sam zdecydować, kiedy się z nią zoba- czysz. Nie była to pocieszająca myśl. Od tego czasu jednak uzy- skał wsparcie z nieoczekiwanej strony. Zeszłego popołudnia w jego gabinecie zjawił się inspektor Merrick, który przyszedł poprosić o zgodę na konsultację z Tonym Hillem w sprawie zniknięcia Tima Goldinga. Kiedy rozmawiali o śledztwie, Merrick powiedział nie- mal ze smutkiem: - Coś czuję, że szłoby nam lepiej, gdyby była z nami nadin- spektor Jordan. Brwi Brandona powędrowały do góry. - Mam nadzieję, że nie zwątpił pan w swoje umiejętności, inspektorze. Merrick pokręcił głową. - Nie, panie komendancie. Wiem, że robimy wszystko, co się da. Chodzi tylko o to, że nadinspektor Jordan potrafi spojrzeć na sytuację inaczej niż wszyscy, z którymi pracowałem. A w śledztwach takich jak to... cóż, czasem ma się wraże- nie, że nie wystarczy wziąć pod uwagę tego, co oczywiste. Brandon wiedział, że Merrick miał rację. Kolejny powód, dla którego powinien zrobić wszystko, co w jego mocy, by ścią- gnąć Carol Jordan z powrotem do świata żywych. Wyprostował ramiona i ruszył do betonowego labiryntu, w którego epicentrum czekała Carol.

John Brandon był wstrząśnięty, kiedy zobaczył, jak bardzo zmieniła się Carol Jordan. Kobieta, która czekała na niego w drzwiach mieszkania, kiedy wyszedł z windy, wyglądała prawie zupełnie inaczej, niż pa- miętał. Na ulicy chybaby jej nie poznał. Miała całkowicie inną fryzurę, z włosami krótko obciętymi na skroniach i gęstą grzywką zaczesaną na bok, co zmieniało kształt twarzy. Jednak transforma- cja, której uległa, sięgała dużo głębiej. Jej policzki wychudły, two- rząc nową kompozycję płaszczyzn i wgłębień. Miejsce inteligentnego zaciekawienia w oczach zajęła pusta nieufność. Z całej postaci biło teraz napięcie, a nie znajoma pewność siebie. Choć dzień, jak to na początku lata, był ciepły, miała na sobie bez- kształtny golf i workowate spodnie, zamiast nienagannie skrojo- nych kostiumów, w których zwykle widział ją Brandon. Przystanął pół metra od niej. - Carol - powiedział. - Cieszę się, że cię widzę. Nie dostrzegł powitalnego uśmiechu, tylko lekkie drgnienie kącików jej ust. - Proszę wejść, komendancie. - Cofnęła się, wpuszczając go do środka. - Nie bądźmy tacy formalni - powiedział Brandon i wszedł do mieszkania, starając się zachowywać między nimi jak najwięk- szy dystans. - Już dość długo nie jestem twoim szefem. Nie odpowiedziała, tylko zaprowadziła go do dwóch sof ustawionych pod kątem prostym do siebie przed sięgającymi od podłogi do sufitu oknami z widokiem na stary kościół w sercu Bar- bican. Zaczekała, aż Brandon usiądzie, i spytała, czy się czegoś na- pije. - Kawy, herbaty? - Czegoś zimnego. Ciepło dzisiaj - odpowiedział i zaczął rozpinać marynarkę od ciemnografitowego garnituru. Zauważając, że Carol nagle zamilkła, po trzech guzikach przestał i odchrząknął z zakłopotaniem. - Wodę mineralną czy sok pomarańczowy? - Może być woda.

Wróciła z dwiema szklankami wody wciąż syczącej bąbel- kami. Jedną postawiła przed Brandonem, z drugą wycofała się możliwie najdalej od niego. - Jak się miewasz? - spytał Brandon. Carol wzruszyła ramionami. - Już lepiej. - Byłem wstrząśnięty, kiedy usłyszałem, co się stało. I obu- rzony. Maggie i ja... cóż, wiem, co czułbym, gdyby ona albo moje córki... Carol, nawet sobie nie wyobrażam, jak można sobie z czymś takim poradzić. - Nie ma „czegoś takiego” - powiedziała ostro Carol, pa- trząc mu prosto w oczy. - Zostałam zgwałcona, John. Gorszą krzywdą jest tylko śmierć, a o niej na razie nie mamy informacji z pierwszej ręki. Brandon przyjął wyrzut z pokorą. - To nie powinno było się stać. Carol wypuściła powietrze. - Popełniłam błędy, to prawda. Jednak najwięcej szkody wyrządzili ludzie, którzy przygotowali operację i nie powiedzieli mi, co naprawdę kombinują. Niestety, nie każdy jest tak skrupu- latny jak ty. - Odwróciła się i ciasno splotła nogi. - Chciałeś o czymś porozmawiać? - spytała, nieodwołalnie zmieniając temat. - To prawda. Nie wiem, czy jesteś na bieżąco z ostatnimi zmianami organizacyjnymi na północy? Carol potrząsnęła głową. - Nie to mnie ostatnio zajmowało. - Bo i czemu miałoby? - powiedział łagodnie. - W każdym razie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych w swojej mądrości zde- cydowało, że East Yorkshire to za mała jednostka i trzeba ją połą- czyć z inną. A ponieważ moja jednostka jest mniejszą z dwóch scalonych, to ja musiałem odejść ze stanowiska. Carol pierwszy raz się ożywiła. - Przykro mi to słyszeć, John. Byłeś dobrym komendantem. - Dziękuję. I mam nadzieję, że znowu będę. Wracam na

stare śmieci. - Do Bradfield? Zauważył, że Carol lekko się rozluźniła. Przebił się przez jej pancerz. - Zgadza się. Zaproponowali, żebym kierował policją w Bradfield. - Jego smętna twarz rozjaśniła się w uśmiechu. - I po- wiedziałem „tak”. - Bardzo się cieszę, John. - Napiła się. - Na pewno świetnie sobie poradzisz. Brandon pokręcił głową. - Nie przyszedłem po komplementy, Carol. Przyszedłem, bo jesteś mi potrzebna. Odwróciła się i utkwiła wzrok w kościelnej wieży z mar- glowego kamienia. - Raczej nic z tego, John. - Wysłuchaj mnie. Nie proszę, żebyś przyszła ślęczeć za biurkiem w wydziale kryminalnym. Chcę w Bradfield zrobić coś innego. Powołać komórkę od poważnych przestępstw, taką, jaką mają w policji londyńskiej. Elitarny zespół będący w stałym pogo- towiu, prowadzący wszystkie najtrudniejsze śledztwa. Miałby się zajmować tylko przestępstwami największego kalibru i najgor- szymi bandziorami. A jeśli akurat nic się nie będzie działo, wrócą do starych, niewyjaśnionych spraw. Odwróciła się do niego i utkwiła w nim przenikliwe, ba- dawcze spojrzenie. - I to ja jestem ci potrzebna? - Chcę, żebyś kierowała tą komórką i osobiście dowodziła jednym z zespołów. Znasz się najlepiej na takich sprawach, Carol. Wymagających połączenia inteligencji, instynktu i solidnej roboty śledczej. Potarła kark dłonią chłodną od szklanki wody. - Może kiedyś tak było - mruknęła. - Teraz już chyba nie. Brandon pokręcił głową. - Tego się nie traci. Jesteś najlepszym detektywem, jaki u mnie pracował, nawet jeśli czasem byłaś bliska złamania reguł.

Jednak zawsze, kiedy się do tego posuwałaś, miałaś rację. A potrzeba mi ludzi o takich umiejętnościach i takiej odwa- dze. Carol wbiła wzrok w kolorowy perski dywan na podłodze, jakby szukała tam odpowiedzi. - Chyba nic z tego, John. Dźwigam za duży bagaż. - Odpowiadałabyś bezpośrednio przede mną. Żadnej biuro- kracji między nami. Pracowałabyś ze swoimi dawnymi kolegami, Carol. Ludźmi, którzy wiedzą, kim jesteś i co osiągnęłaś. Którzy nie będą cię pochopnie oceniać na podstawie plotek i półprawd. Ludźmi jak Don Merrick i Kevin Matthews. Takimi, którzy cię szanują. - Słowa niewypowiedziane zawisły w powietrzu. Nigdzie indziej nie mogła liczyć na takie przyjęcie i oboje to wiedzieli. - To bardzo szlachetna propozycja, John. - Carol popatrzyła na niego oczami pełnymi znużenia. - Ale myślę, że nie zasługujesz na tak ciężką przeprawę, jaką miałbyś ze mną. - Pozwól, że sam to ocenię. - Naturalna aura autorytetu Brandona przebiła się nagle przez dotąd okazywaną łagodność. - Carol, dla ciebie praca zawsze była ważną częścią tego, kim jesteś. Rozumiem, dlaczego nie chcesz wrócić do wywiadu, i na twoim miejscu trzymałbym się od tych bydlaków z daleka. Ale robotę po- licyjną masz we krwi. Wybacz, jeśli jestem zbyt bezpośredni, ale myślę, że nie dojdziesz do siebie, dopóki nie wrócisz w teren. Carol otworzyła oczy szerzej. Brandon zastanawiał się, czy nie posunął się za daleko, i czekał na smagnięcie ironii, na które kiedyś zasłużyłby sobie w takiej sytuacji, mimo wyższego stopnia. - Rozmawiałeś z Tonym Hillem? - spytała. Brandon nie mógł ukryć zdziwienia. - Z Tonym? Nie, nie widziałem się z nim od... hm, ponad roku. Czemu pytasz? - Bo mówi to samo, co ty - powiedziała matowym głosem. - Byłam ciekawa, czy to jakaś zmowa. - Nie, pomysł jest w całości mój. Chociaż Tony, trzeba przyznać, całkiem nieźle zna się na ludziach.

- Może i tak. Tylko że obaj niewiele możecie wiedzieć o tym, jak to teraz jest być mną. Nie jestem pewna, czy stare reguły nadal obowiązują. John, na razie nie mogę podjąć decyzji w tej sprawie. Potrzebuję czasu do namysłu. Brandon dopił resztę wody. - Masz go tyle, ile chcesz. - Wstał. - Zadzwoń, jeśli bę- dziesz chciała porozmawiać bardziej konkretnie. - Wyjął z kieszeni wizytówkę i położył ją na stoliku. Spojrzała na biały prostokącik, jakby się bała, że nagle buchną z niego płomienie. - Daj znać, co postanowisz. Carol ze znużeniem skinęła głową. - Jasne. Ale nie wiąż ze mną swoich planów, John. W zamkniętym szpitalu psychiatrycznym Bradfield Moor nigdy nie jest cicho. Przynajmniej tam, gdzie pozwalają ci chodzić. Na podsta- wie wszystkich filmów i seriali, które oglądałeś, sądzisz, że za- pewne gdzieś tu są izolatki o ścianach obitych gąbką, do których nie dociera żaden dźwięk, ale prawdopodobnie musiałbyś zupełnie ześwirować, żeby tam trafić. Krzyczeć, toczyć pianę z ust, przywa- lić komuś z personelu - coś w tym stylu. I choć myśl o przeniesie- niu w ciche miejsce jest kusząca, myślisz sobie, że nie będzie ci łatwiej o zwolnienie, jeśli odstawisz udawany atak szału po to tylko, żeby mieć dość spokoju, by wyraźnie słyszeć Głos. Kiedy przywieźli cię do Bradfield Moor, próbowałeś za- snąć, gdy tylko trzask zamka oznajmił, że jesteś zamknięty na noc. Jednak słyszałeś tylko stłumione rozmowy, pojedyncze krzyki i szlochy, tupot bosych nóg na korytarzach. Naciągałeś cienką poduszkę na głowę i próbowałeś to wszystko zagłuszyć. To rzadko skutkowało. Anonimowe dźwięki przerażały cię, sprawiały, że zastanawiałeś się, kiedy drzwi nagle się otworzą i staniesz twarzą w twarz z cholera wie czym. Zamiast spać, byłeś spięty i podminowany. Rano wstawałeś wyczerpany, oczy cię piekły i byty jakby pełne piasku, ręce ci latały jak wynisz- czonemu alkoholikowi. Co najgorsze, w tym stanie nie mogłeś sły- szeć Głosu. Byłeś zbyt nerwowy, żeby znaleźć technikę, która

pozwoliłaby ci wyciszyć dźwięki tła. Zajęło to kilka tygodni, kilka piekielnych, przerażających tygodni, ale w końcu twój ociężały mózg doszedł do wniosku, że może warto spróbować popłynąć z prądem. Teraz, kiedy światła gasną, leżysz na plecach, oddychając głęboko, i mówisz sobie, że dźwięki za drzwiami to tylko nieistotny szum tła, na który nie mu- sisz zwracać uwagi. I prędzej czy później zanikają jak zakłócenia w radiu, pozostawiając cię samego z Głosem. Twoje wargi poru- szają się bezdźwięcznie, kiedy odtwarzasz wiadomość i przenosisz się w inne miejsce. Dobre miejsce. To coś pięknego. Możesz raz jeszcze przeżyć niespieszne przygotowania do twoich największych dokonań. Wszystko wyraź- nie staje ci przed oczami. Wybór ofiary. Negocjacje. Podążanie krok w krok za nią w miejsce, które przemienisz krwią. I naiwną ufność, że Zamulony Derek nie zrobi im krzywdy. I spojrzenie tamtych w chwili, kiedy stawałeś przed nimi z ich naj- gorszym koszmarem w ręku. Powtórka nigdy nie trwa aż do finału. To przez te oczy, za każdym razem. Przeżywasz na nowo tę chwilę, kiedy to do nich dociera, przerażenie, które nadaje ich skórze kolor mleka, i zaci- skasz dłoń na swoim kutasie. Twoje plecy wyginają się w łuk, bio- dra idą w górę, napięte wargi zsuwają się z zębów, gdy szczytujesz. I wtedy słyszysz Głos, triumfujący i głęboki, chwalący cię za udział w sprzątaniu. To najlepsza chwila w twoim małym, ciasnym świecie. Inni mogą zapatrywać się na to inaczej, ale ty wiesz, jak wielkie masz szczęście. Teraz tylko chcesz się stąd wydostać, wrócić do Głosu. Nic innego cię nie zadowoli. To najlepsza chwila w twoim małym, ciasnym świecie. Inni mogą zapatrywać się na to inaczej, ale ty wiesz, jak wielkie masz szczęście. Teraz tylko chcesz się stąd wydostać, wrócić do Głosu. Nic innego cię nie zadowoli. CZĘŚĆ DRUGA Dziesięć tygodni później Nie pamięta, kiedy pierwszy raz

usłyszał Głos. Dziś jest mu wstyd, że nie rozpoznał go od razu. Kiedy dziś o tym myśli, trudno mu uwierzyć, że potrzebował aż tyle czasu, żeby zrozumieć. Dlatego, że ten głos był inny od tam- tych, które słyszał na co dzień. Nie robił sobie z niego jaj. Nie zło- ścił się na niego, że jest mało lotny. Okazywał mu szacunek. Nigdy wcześniej tego nie zaznał i pewnie dlatego tak długo nie mógł zrozumieć, o co chodzi. Minęło sporo czasu, zanim do niego do- tarło, co mu się oferuje. Teraz nie może sobie wyobrazić życia bez Głosu. Jest jak czekolada, alkohol albo trawka. Świat bez nich istniałby dalej, ale kto chciałby żyć w takim świecie? Są chwile i miejsca, kiedy wie, że go usłyszy: w poczcie głosowej komórki, na minidyskach, które pojawiają się bez ostrzeżenia w kieszeni jego parki, czy też późną nocą w łóżku. Czasem jednak rozlega się niespodziewanie. Deli- katne tchnienie na jego szyi i oto jest. Głos. Za pierwszym razem, kiedy to się stało, mało nie narobił w gacie. To się nazywa dać plamę! Od tamtego czasu jednak wiele się nauczył. Teraz wie, że w miejscach publicznych musi reagować tak, by nikt nie zwrócił większej uwagi na to, co się dzieje. Głos daje mu też prezenty. No dobra, od innych ludzi także dostawał różne rzeczy, ale głównie były to bezwartościowe graty, których sami nie chcieli, albo używane sprzęty, których już nie po- trzebowali. Głos jest inny. Głos daje mu rzeczy przeznaczone tylko dla niego. Rzeczy wciąż zapakowane w pudełka i torby, kupione i opłacone, a nie kradzione. Odtwarzacz minidysków. Dżinsy marki Diesel. Zapalniczka Zippo z mosiężną czaszką i piszczelami, której chłód sprawia mu przyjemność, kiedy pociera ją kciukiem. Filmy wideo, rozpalające w nim myśli o tym, co chciałby zrobić dziewczynom z ulicy, które ogląda co dzień. Zapytany dlaczego, Głos powiedział mu, że dlatego, że jest tego wart. Nie zrozumiał tego. Tak naprawdę nadal nie rozumie. Głos wyjaśnił, że zapracuje sobie na wszystkie prezenty, ale choć minęły już całe wieki, wciąż nie wyjaśnił jak. To pewnie jego wina. Nie jest zbyt bystry. Potrzebuje czasu, żeby załapać, co i jak.

Lubi jednak sprawiać innym przyjemność. Pamięta, że to jedna z pierwszych rzeczy, jakich się nauczył. Rozśmieszaj ludzi, dawaj im to, czego chcą, a będzie większa szansa, że cię nie zbiją. Dlatego słuchał uważnie, kiedy Głos zaczął udzielać mu lekcji, bo wiedział, że jeśli Głos będzie zadowolony, to będzie bardziej skłonny z nim zostać. A chce go mieć przy sobie, bo mu z nim do- brze. Niewiele innych rzeczy w jego życiu dawało mu taką przy- jemność. Dlatego słucha i próbuje rozumieć. Teraz już wie o truciź- nie, roznoszonej przez dziewczyny z ulicy. Wie, że nawet te, które są dla niego miłe, dbają przede wszystkim o swój interes. To wy- daje mu się logiczne; pamięta, jak często przekonywały go słod- kimi słówkami, żeby trochę zszedł z ceny, i jak bardzo się wściekały, kiedy dawał im dokładnie tyle towaru, ile mógł dać w zamian za ich zmięte banknoty. Teraz już wie, że te suki trzeba sprzątnąć i że on będzie w tym sprzątaniu uczestniczył. To już niebawem. Co wieczór, kiedy gaśnie światło, Głos szepcze w ciszy, opowiada mu, jak będzie. Na początku to go prze- rażało. Nie był pewien, czy wytrzyma, jak ściany zdawały się do niego mówić. I nie sądził, by mógł zrobić to, czego się od niego wymaga. Teraz jednak, kiedy tak słucha w tym półświecie pomiędzy jawą a snem, myśli, że może jednak da radę. Krok po kroku, tak właśnie dochodzi się do celu. Tak mówi mu Głos. I kiedy spojrzeć na całość krok po kroku, rzeczywiście nie ma w tym nic szczegól- nie trudnego. Aż do samego końca. Nigdy jeszcze czegoś takiego nie robił. Oglądał jednak filmy wideo, wiele razy. Wie, jak przyjemnie jest patrzeć. A Głos mówi mu, że milion razy przyjemniej będzie to zrobić. I to też lo- giczne, bo wszystko, co Głos powiedział mu do tej pory, okazało się prawdą. I oto nadszedł czas. To stanie się tej nocy. Już się nie może doczekać. Carol Jordan rzuciła aktówkę na fotel pasażera i wsiadła do srebrnego sedana średniej klasy, którego wybrała z uwagi na jego

anonimowość. Włożyła kluczyk do stacyjki, ale jakoś nie mogła zdobyć się na to, żeby uruchomić silnik. Chryste, co ona robi? Jej dłonie były lepkie od potu, lęk ściskał klatkę piersiową. Jak, u li- cha, miała wejść do sali odpraw i. zagrzać swoje hufce do czynu, kiedy w ustach tak jej zaschło, że język przyklejał się do zębów? Podniosła wzrok na okienka wysoko w ścianie podziem- nego parkingu. Za nimi przemykały nogi spieszące do pracy. Wy- pastowane mokasyny, pościerane półbuty, kobiece buty na małym obcasie i czółenka. Nogi w spodniach od garnituru, dżinsach, kry- jących czarnych rajtuzach i przezroczystym nylonie. Miejscy wę- drowcy, dla których był to poranek jak każdy inny. Dlaczego nie mogła być taka jak oni? - Weź się w garść, Jordan - mruknęła pod nosem, przekrę- cając kluczyk i włączając silnik. Przecież to nie jest tak, że musi stanąć przed salą pełną obcych. Jej zespół był mały, wybrany oso- biście przez nią i Brandona. Z większością tych ludzi już praco- wała i wiedziała, że ją szanują. A przynajmniej szanowali. Miała nadzieję, że zachowali dość tego szacunku, by opanować pokusę współczucia. Ostrożnie wyjechała z parkingu na ulicę. Wszystko wokół było takie znajome, a jednocześnie takie inne. Kiedy poprzednio mieszkała i pracowała w Bradfield, loft w zaadaptowanym maga- zynie, który zajmował całą przecznicę, był jej domem, orlim gniazdem, w którym mogła czuć, że jest częścią strzeżonego przez siebie miasta, a zarazem pozostaje poza nim. Przed przeprowadzką do Londynu sprzedała go bratu i jego dziewczynie. Teraz znów mieszkała w tych samych czterech ścianach, tym razem jednak jako mimowolna kukułka w gniazdku uwitym przez Michaela i Lucy. Zmienili w mieszkaniu prawie wszystko, przez co czuła się jeszcze bardziej zagubiona. Kiedyś bez trudu odpędziłaby to wra- żenie, podbudowana świadomością, że ma pracę, która jest jej dru- gim domem. Dziś bała się, że w komendzie będzie się czuła takim samym intruzem jak gdzie indziej. Nawet samo Bradfield było jak aż za dobrze znany niezna- jomy. Kiedy poprzednio tu mieszkała i pracowała, starała się po-

znać miasto. Zwiedziła lokalne muzeum, pragnąc zrozumieć siły, które kształtowały Bradfield przez wieki, przemieniając je z wioski pasterzy i tkaczy w prężny ośrodek handlowy, który rywalizował z Manchesterem o miano północnej stolicy wiktoriańskiego impe- rium. Dowiedziała się o jego schyłku w okresie powojennym i póź- niejszym odrodzeniu napędzanym przez kolejne fale imigracji pod koniec ostatniego stulecia. Poznawała architekturę, nauczyła się dostrzegać wpływy stylu włoskiego w starszych budynkach, starała się prześledzić organiczny rozwój miasta, próbowała sobie wy- obrazić, co wyparły zbudowane w latach sześćdziesiątych kosz- marne betonowe biurowce i centrum handlowe. Kreśliła w myśli plan miasta, w wolne dni spacerowała i jeździła po różnych dziel- nicach, by w razie wezwania na miejsce zbrodni natychmiast po- znać po adresie, w jakie otoczenie trafi. Jednak tego ranka dawna wiedza jakby się ulotniła. Pod nieobecność Carol namnożyło się nowych znaków poziomych i ulic jednokierunkowych, i żeby nie zabłądzić, musiała skupić się na drodze bardziej, niż przypuszczała, że będzie to konieczne. Do komendy głównej powinna była trafić z zamkniętymi oczami. Za- jęło jej to jednak dwa razy dłużej, niż przewidywała, i kiedy wresz- cie skręciła na parking, ogarnęła ją ulga. Powoli skierowała się w stronę zarezerwowanych miejsc parkingowych i zobaczyła z za- dowoleniem, że przynajmniej jedna obietnica Johna Brandona zo- stała już dotrzymana. Na jednym z nielicznych wolnych miejsc widniał świeżo wymalowany napis: „Nadinsp. Jordan”. Za to wejście do samej komendy wywołało w niej przelotne uczucie déjà vu. Przynajmniej tutaj na pierwszy rzut oka nic się nie zmie- niło. W tylnym holu wciąż wisiał słaby zapach dymu papieroso- wego i starego tłuszczu ze stołówki piętro niżej. Jakiekolwiek kosmetyczne zmiany wprowadzono w części ogólnie dostępnej, tego wejścia nie upiększył żaden dekorator. Ściany miały ten sam zimny, szary kolor, tablicę ogłoszeń pokrywały pożółkłe notatki, być może te same, które widziała tu przed laty. Carol podeszła do dyżurnego i skinęła głową na powitanie.

- Nadinspektor Jordan zgłasza się do zespołu do zadań spe- cjalnych. Mężczyzna w średnim wieku przesunął palcami po siwych włosach obciętych na jeża i uśmiechnął się do niej. - Witamy na pokładzie - powiedział. - Korytarzem do końca, potem windą na drugie piętro. Pokój trzysta szesnaście. - Dzięki. - Carol zdobyła się na słaby uśmiech i kiedy za- brzęczał zamek, odwróciła się i pchnęła drzwi. Nieświadomie wy- prostowała ramiona, podniosła podbródek, po czym ruszyła z werwą w głąb korytarza, ignorując zaciekawione spojrzenia mija- nych mundurowych. Od czasu jej wyjazdu drugie piętro przeszło lifting. Ściany do wysokości bioder były pomalowane na kolor lawendowy, a wy- żej na kremowo. Miejsce starych drewnianych drzwi zajęły szkło i stal; szyby były matowe, by przypadkowe osoby widziały jak naj- mniej z tego, co działo się w biurach. Całość bardziej przypomi- nała siedzibę agencji reklamowej niż komendę policji, stwierdziła Carol, kiedy stanęła przed drzwiami z numerem trzysta szesnaście. Odetchnęła głęboko i pchnęła drzwi. Zerknęła na nią garstka zaciekawionych twarzy, po czym wszystkie uśmiechnęły się na powitanie. Pierwszy wstał Don Merrick, niedawno awanso- wany na inspektora. Był asystentem Carol podczas jej pierwszego śledztwa w sprawie seryjnego zabójcy, dochodzenia udowadniają- cego tym, których takie rzeczy interesowały, że miała wszystko, co trzeba, żeby zajść wysoko. Solidny, niezawodny Don, pomyślała z wdzięcznością, kiedy przeszedł przez pokój i podał jej rękę. - Świetnie, że wróciłaś, szefowo - powiedział i wolną dło- nią podtrzymał jej łokieć. Choć nad nią górował, Carol była mile zaskoczona tym, że jego zwalista postać nie budzi w niej zaniepokojenia. - Cieszę się, że znów będziemy razem pracować. Tuż za Merrickiem stał sierżant Kevin Matthews. Kevin zrehabilitował się po tym, jak popełnił piramidalną głupotę, której omal nie przypłacił zakończeniem kariery. Choć to ona, Carol, oso- biście odkryła jego zdradę, teraz była zadowolona, że najwyraźniej