Spis treści
Karta redakcyjna
PROLOG
Ku światłu
CZTERY WIOSNY, CZTERY LATA, CZTERY ZIMY
Posiedzenie
Mówi się, gada się
Mięśnie dobrze rozwinięte
Polana ludzi ciemnych
Psychozabawa (1)
Mózg prawidłowej wielkości
Doczekiwania
Pierwszy raz (za razem)
Dobranoc
Psychozabawa (2)
Czaszka średnio miarowa, symetryczna
Mater dolorosa
Ad patrem
Jeszcze nigdziej
Porządek rzeczy
Sprawowanie naganne
Sęk
Sprawdzian
Psychozabawa (3)
Jak się macie, sprawy?
Gałki oczne prawidłowo osadzone
Mowlę
Rogi Boga
Królowa bali
Beboki
Okablowanie
Oczekiwania
Motyle i gąsienice
Zdejmij ze mnie jutro
Traktat o fundamentach
Ułożenie trzew prawidłowe
Wszystkie buty
Grzebanie
Kochasz mnie?
Niech poniosą
Zewnętrzne części płciowe prawidłowo w stosunku do wieku rozwinięte
Przebiśniegi
Aleksja
Psi swąd
Archipelagi
Suwlaki, Polaki, plum
Wynurzenie
Wymiary
W drodze
Flądra ciemności
Kwadratura kółka
Seks w nowym miejscu się sprawdza
Cięcia
Krwawiące ziemniaki
Kontakty
Żebry żałobne
Wypłukiwanie
Minima moralia
Posiedzenie (2)
Wataha
Kilka uwag o samotności
OSTATNIA WIOSNA
Topnienie
Błękit noża
W ciemność
Pieśń o trzydziestu ranach
Biolożka
Ostatni torcik
Rodzicom ofiary zwrócono
Maria M.
Napisy końcowe
Inne książki Wydawnictwa Od Deski do Deski
.
Czytelniku, korzystaj legalnie!
Nad książką ciężko pracował autor i wiele innych osób. Uszanuj ich trud i korzystaj z książki w le‐
galny sposób. Dzięki temu będziemy mogli sobie pozwolić, by przygotować dla Ciebie kolejne zna‐
komite lektury.
PROLOG
Ku światłu
DOPIERO W NOCY PRZENOSZĄ JĄ na salę wieloosobową. Tam wcale nie jest lepiej,
w korytarzu przynajmniej nikt nie chrapał, tylko tętno dziecka pulsowało nagło‐
śnione w monitoringu. I przy nim choć trochę pospała, bo to miarowe, sama
chciałaby, żeby jej tak równo serce biło. Teraz nie da rady zasnąć, baby ciężarne
leżą wniebogłosy. Jednej się śni, że rodzi. Druga się bije z myślami na głos: zale‐
cili cięcie, ale jak ona po tym będzie wyglądać, może jednak się nie zgodzić, pró‐
bować, blizna zostanie, mąż może odejść. Trzecia, oddzielona od Beaty kotarką
tylko, już ma skurcze, no to jęczy. I do tego tętna, wszędzie tętna, tętent tętn, tych
prenatalsów śpieszących się ku światłu.
Światło się spieszy, jak to w czerwcu, dnieje w nocy, ptaki dołączają do tętn.
Ta zza kotarki wciąż ma skurcze, ale akcja nie chce się zacząć, więc ją zabierają
do wywoływania porodu. Zaraz i Beata czuje skurcze, i zaczyna się bać, że to bę‐
dzie dziewczynka, że i tym razem się nie uda, Jeremiego to dobije. Przed pierw‐
szym porodem Jeremi miał nadzieję na syna, przed drugim oczekiwał syna, teraz,
po sześciu latach przerwy, syna się domaga.
Podają Beacie oksytocynę, skurcze są częstsze, ale do zniesienia; jeszcze jej
robią jakieś zaległe pomiary obwodu brzucha. Oni już na pewno wiedzą, ale Be‐
ata wiedzieć nie chce, ma nadzieję, że żadna z położnych, żaden z lekarzy jej do
końca nie zdradzi, czy to będzie chłopak. Beata przez te wszystkie miesiące usil‐
nie myślała o nim, nie o niej, wierząc, że od myślenia płeć się zmienić może jesz‐
cze tam, w środku. Już ją przewożą, bo macica się zaczęła kurczyć boleśnie, Be‐
ata wije się z bólu na łóżku, a położna tylko co jakiś czas przychodzi macać roz‐
warcie; w końcu wymacała, że czas rodzić. Na ekraniku wyświetlają się wykresy
skurczów, Beata zaciska dłonie na ramach łóżka i na pytanie położnej odpowiada:
„Tak, chcę!” – znacznie bardziej stanowczo niż w kościele przed laty, powtarza
głośno i wyraźnie: „Tak, chcę znieczulenie!”. Córki rodziła rok po roku i jakoś
nie zapamiętała, że to aż tak boli. A może wtedy było łatwiej, za młodu wszystko
przychodzi łatwiej. Teraz boli tak bardzo, że Beata myśli o śmierci zamiast o ro‐
dzeniu, bo też czym człowiek rodzący różni się od człowieka umierającego: ból
nie do wytrzymania, tylko że tu i teraz rodzi się życie, a gdzieś tam kiedyś tak się
śmierć urodzi.
Tlen jej podano, bo się anestezjolog spóźniał, zajęty znieczulaniem tamtej dru‐
giej, jednak ciętej po cesarsku, no i ten tlen niby miał łagodzić ból, ale nie łago‐
dzi. Beata ma twardą głowę: lata praktyki i tradycja rodzinna. Jeremi umie ranić
boleśnie, tu wszystko pozszywają i się zasklepi, a jak Jeremi coś powie, to nie ma
takiej dratwy na ziemi, żeby się dało pozszywać. Czasem wystarczy sobie przypo‐
mnieć jego słowa i ból zieje spomiędzy żeber. Beata postanawia zdobywać dalej
ten wierzchołek bólu beztlenowo. Licznik mierzy skurcze i tętno płodu, im więk‐
szy skurcz, tym mniejsze tętno, no i kiedy te cyfry od skurczów rosną, wiadomo
już, że zaraz zacznie boleć. Ach, Jeremi, dobrze, że ciebie przy tym nie ma, może
kiedy byś tak popatrzył na tę matkę Polkę bolesną, wyrzuty sumienia by cię obla‐
zły, jakbyś dziecko robiąc, jednak narobił czego złego, bo czy to warto się kobie‐
cie tyle nacierpieć...
Pan znieczulacz w końcu dotarł, dziabnął Beatę w kręgosłup i już nie boli.
Wszystko się uspokaja, ale to cisza przed burzą, bo nagle, choć skurcze już nie te,
ona czuje, że musi to powiedzieć na głos, Beata wie, że to, ono, dziecko już wy‐
chodzi; mówi z kategoryczną pewnością:
– Już rodzę.
I od razu się zjawia kłębowisko postaci u wrót, przez które Beata wypiera
z siebie życie płci wciąż nieodgadnionej prosto w las rąk trzymających, podtrzy‐
mujących, wyjmujących, lekarzy, asystentów. I kiedy wołają: „Przyj!”, Beata po‐
słusznie prze, raz, drugi, a za trzecim parciem wyłania się życie. Malutkie jak pa‐
jąk, rozkrzyczane i wywijające tymi swoimi patykowatymi odnóżami w taki dziw‐
ny, jakby animowany poklatkowo sposób.
Beata nagle ma wrażenie, że to jakiś film z niedrogimi efektami specjalnymi.
Patrzy na kosmitę o twarzy czterdziestolatka, który wygląda jak E.T. dla ubogich,
a wszyscy wokół już zaczęli go nazywać człowiekiem, choć ona nie jest co do
tego przekonana. Ale kiedy mówią, że to chłopiec i przecinają pępowinę, jakby
symbolicznie przecinali wstęgę podczas uroczystej inauguracji nowego życia, kie‐
dy nieodwracalnie oddzielają go od matki, wreszcie można sobie popłakać: udało
się, Jeremi będzie szczęśliwy. Już jest, on, Pawełek.
I już go jej zabierają, sprawdzają szybciutko. Pierwszy swój egzamin życiowy
zdaje Pawełek na dziesiątkę w skali Apgar, a potem się zaczyna recenzowanie,
położne jak dwie krytyczki sztuki rozważają jego powierzchowność.
– Coś dużo tej mazi, umaziany jakiś taki cały. Ja bym go sprawdziła.
– Meszek ma, oj, skóra wisi na nim, chudzina taka.
– Do sprawdzenia go weźmiemy, pobadamy.
Waga dwa tysiące pięćset sześćdziesiąt gramów, czyli mało, wzrost pięćdzie‐
siąt jeden centymetrów, czyli w normie, czyli bardzo w normie, bo dzieci Jere‐
miego zawsze długie i chude, przynajmniej za młodu. Gen długości to po nim, gen
urody pewnie też, choć na razie synek wydaje się Beacie szpetniutki.
Od tego wszystkiego trochę jej się w głowie mąci. Przez chwilę myśli: „Wcale
do mnie niepodobny. A jeśli to nie moje dziecko? Jeśli Jeremi mnie zdradzał?”.
Takimi falami jej się mąci, zaraz się z siebie śmieje. Już jej go przystawiają, nie,
nie „go”, przecież on ma imię i nim się trzeba posługiwać, Pawełka jej już podsu‐
wają, kładą na brzuch i próbują dopasować do sutka dłonią policjantki laktacyj‐
nej. Zaś w drugim planie, między nogami Beaty, skupiona młoda dama zaszywa to,
co wcześniej nacięto.
I oto kolejny sukces, ach, w pierwszych minutach życia same sukcesy, bo pysz‐
czek wpasował się do cyca i zassał, i to jak zassał, ludzie kochani. Najmniejszy
wąpierz świata natychmiast zaczął nadrabiać zaległości z życia płodowego i jął
wysysać wszystką siarę w takim zapamiętaniu, że byłby się udusił, bo jego maleń‐
ka twarz zapada się w miękkości piersi mlecznej.
Czapkę znaleziono większą od całego Pawełka i ukrasnaliwszy go tą czapką,
przykryto, owinięto i przytulono. Zegar chłopięcia pędzi jak szalony, już jest dwa
razy starszy niż pół godziny temu. Zaraz też oględziny i ględziny się zaczynają,
oglądania dziecka i ględzenia nad dzieckiem, a potem wreszcie przenoska do sali
noworodkowej dwuosobowej, dzielonej na pół z tą po cesarce. Już można we‐
zwać Jeremiego, niech dowie się, niech przywiezie z domu naręcze ubranek,
oczywiście wszystkich o wiele za dużych. Och, Pawełku, zanim dorośniesz, zanim
zaczniesz dorastać, będziesz musiał dorosnąć do najmniejszego rozmiaru.
CZTERY WIOSNY,
CZTERY LATA,
CZTERY ZIMY
Posiedzenie
CZEKAJ, PRZEKRĘCĘ KLUCZ, żeby się nikt nie przypałętał. Siadaj. O, tu usiądź,
o. Patrz, co tu mam. Jest kiełbasa, proszę ja ciebie, myśliwska, z dziczyzny ustrze‐
lonej, a jak, w naszym lesie, proszę ja ciebie, pierwszorzędna, nie jakieś tam che‐
miczne sztuczne barachło. Jest wódeczka, proszę ja ciebie, swojska, samogonik.
Jak wiadomo, bimbrownictwo u nas z dziada pradziada, nie ma się czego wsty‐
dzić. A co ty myślisz, że mnie nie stać na te finlandie, absoluty? Człowieku, to
smaku nie ma. Nasza przepalanka to dopiero niebo w gębie, spróbuj, a będziesz
w siódmym podniebieniu, tak jest. Ogórek prima sort, weź se ogórkiem zagryź.
Czekaj, kto mi tu dzwoni? Odejdę na chwilę. Albo nie, nie mam teraz czasu z nią
gadać. Ty, słuchaj, właściwie to jest temat dla ciebie. Powiedz mi, Jeremi, ale tak
szczerze, to zostanie między nami, wszystko tutaj, w tym pokoju, to jasne. Często
ty zdradzasz żonę? Weź tak się nie patrz na mnie. Chodź, wypijemy jeszcze, te kie‐
liszki trochę małe, psiakrew. No nie patrz, jakbym cię chciał okraść. Stary, nie
musisz odpowiadać, nie było pytania, zapomnij. Bo, proszę ja ciebie, ja moją
zdradzam. Zdradzałem ją od zawsze. Pierwszy raz ją zdradziłem w noc poślubną.
Smakuje, co? Widzę, że smakuje, weź se jeszcze przegryź. Po mojemu tak jest, że
jak masz jaja, to ich używaj, chłopie, rozum masz od tego, żebyś z jaj robił użytek
roztropnie. Jedno życie się ma, trzeba wszystkiego skosztować, po mojemu tak
jest, proszę ja ciebie. Tobie to mówię prosto z mostu, bo innemu bym się może
i nie zwierzał tak, ale wiem, że tobie mogę. Ty się tam księdzu nie biegasz spo‐
wiadać co piątek. Wszystko jest dla ludzi, proszę ja ciebie, i wódeczka, i ogórek,
i kochanka – z umiarem, rzecz jasna, z umiarem. Ale ma się ten łeb nie od parady,
człowiek głupi nie jest, sam sobie miarę wyznaczyć potrafi. Najgorzej jest, proszę
ja ciebie, jak masz babę, poza którą świata już nie widzisz, Jeremi. Mówię ci, jak
masz dwie, to już trochę lepiej, ale po mojemu najlepiej jest nie mieć, tylko mie‐
wać. Moja żona, proszę ja ciebie, to jest niczego sobie babka, ale ani ona naj‐
piękniejsza na świecie, ani w powiecie. Ja miałem dwadzieścia kilka lat, proszę
ja ciebie, jak się z nią żeniłem. I co – miałem sobie powiedzieć, że już nigdy żad‐
nej innej cipki nie zobaczę na oczy, żadnego cycka innego do ręki nie wezmę, żad‐
nej innej dupie klapsa nie dam? Przecież jakbym takie rzeczy sobie przysiągł, to
by stypa była, a nie wesele. Ja się postanowiłem nie łudzić od samego początku,
więc jeszcze na weselu, rozumiesz, jeszcze na weselu, jak ona tańcowała ze
szwagrem świeżym, to ja żem taką jedną, co to już ją wcześniej ruchałem... Bo to
restauracja była hotelowa, tam na górze goście pokoje mieli... Ale dobra, nie
będę ci głowy zawracał. Jeszcze trzeba połknąć, ech. Dobre, nie? Stary, ja ci bu‐
telkę dam do domu. Co ja mówię: dam ci skrzynkę tej przepalanki najlepiej prze‐
palonej jak stąd do morza. Ale ty musisz mnie posłuchać, stary, bo to może być te‐
mat dla ciebie. Mnie się nie rozchodzi dzisiaj o pieniądze, ja ci załatwię to, co
chciałeś, zaraz o tym pogadamy. A właściwie nie musimy gadać nawet, tylko da‐
waj ten papier... Pokaż no go tutaj, do światła..., czekaj, wyjmę z szuflady piecząt‐
kę, pierdolnę, proszę ja ciebie, ją tutaj centralnie, o, podpisik burmistrzowski zło‐
żę i gotowe. Masz, coś chciał, ja jestem do rany przyłóż. Nie dziękuj, nie dziękuj,
tylko mnie wysłuchaj. No patrz, ona znowu dzwoni. Może ty odbierzesz? Kto to
jest? No właśnie do tego zmierzam. Ty mi nie musisz odpowiadać, czy ty żonę
zdradzasz, bo ja swoje i tak wiem. Ty, Jeremi, nie musisz przede mną nikogo uda‐
wać, kurna felek. My się znamy jak łyse konie. To było, kurna, pytanie, jak to się
mówi, retoryczne. W każdym bądź razie, do czego ja zmierzam: u mnie się dziew‐
czyny zdarzają regularnie, wiadomo, jak to jest. Człowiek gdzieś wyjedzie, do
żonki, owszem, zaraz z hotelu dzwoni, melduje się, proszę ja ciebie, grzecznie,
a jak już się zamelduje, to robi, co chce. Czasem dziewuchy mi przywożą czyste,
rozumiesz, wypielęgnowane, odjebane, proszę ja ciebie, nie żaden ukraiński szrot,
najlepsze. Stary, to chyba widać, że ja smakosz jestem, po tej kiełbasie, po tej
wódce to chyba poznać, i nie tylko, ja bym nie tknął byle czego, sprawa jasna. Jak
panienki, to de lux, vipowskie kurwiszcza, proszę ja ciebie, młodziutkie, czyściut‐
kie, palce lizać. Co powiadasz? Pizdę lizać? Dobre, he, he, żebyś wiedział. A co
ty myślisz, że one się zadają z byle kim? Przecie co druga to studiuje w Białym,
studentki to są normalne, bracie, sobie tak dorabiają, kurwy, zamiast na zmywaku.
A no widzisz. Do kogo ja mówię, jak ty sam wiesz najlepiej? Dobrze, że mi tu ga‐
dać do rzeczy zacząłeś, bracie. Ale z kurwą to do końca nie wiadomo, studentka
nie studentka, bez gumy nie wypierdolisz, bo ci syfa sprzeda, a to już niemodne.
Syf to był modny przed wojną. Najlepiej sobie przygruchać taką, co to tylko ty ją
dymasz, a ona myśli, że ty tylko ją. Najlepiej, jak ona to z tobą robi z miłości.
Sam wiesz. Miłości od kurwy nie kupisz, choćbyś srał pieniędzmi. Napij się.
Masz łeb przecie, nie zaszkodzi ci, a w razie czego żonie powiesz, że cię bur‐
mistrz upił. Że ci się kazał, kurwa, upić gorzałą z własnego pędzenia za to, że ci
pomógł pod stołem sprawę załatwić. Tak możesz naskarżyć na mnie. Zły bur‐
mistrz: nakarmi, napoi, i jeszcze kochankę odda. Jaką kochankę? No tu dochodzi‐
my do sedna. Bo widzisz, ta, co dzwoni do mnie, to ani brzydka, ani głupia nie
jest. Ba, ona jest dziewczyna, jakich u nas ni ma, powiem ci, stary. Ona jest dzie‐
wucha niczego sobie, może trochę nawet wyszczekana za bardzo, ale jak kocha, to
na zabój, tyle ci powiem. I w łóżku ci tego żona nie zrobi, co ona, to masz jak
w banku, wygimnastykowana jest, kurde balans, nic tylko na olimpiadę ją wysłać.
Niemłoda jest, ale i niestara, w sam raz, jak to się mówi. Ona jest, proszę ja cie‐
bie, dla mnie za dobra. Ja się boję, że tę dziewuchę skrzywdzę. To już trochę
trwa. Wiesz, zależy, od czego zacząć liczyć, no, powiedzmy, że rok. Ona by już
zaraz chciała czego więcej, chciałaby mnie rozwieść albo co, a ja jeszcze z nią
parę miesięcy pobędę i może naprawdę się rozwiodę... A na co mi to? Wybory
przyjdą, to małe miasteczko jest, ludzie się ode mnie odwrócą, będzie chryja
z tego. Co innego dyskretnie czasem włożyć to w tamto, a co innego włożyć w to
uczucie. Stary, weź ty mnie wyratuj. Jak pragnę zdrowia, weź ty się zajmij tą dzie‐
wuchą. Skąd ja wiem, że ona cię zechce? Nie no, stary, to nie jest dziewczyna do
pierdolenia tylko, z nią można pogadać o tym i owym, to jest inteligentna babka,
nauczycielka. Kiedyś ją tak podpytałem, wiesz: jakbyś nie ze mną, to z kim
w Czarnej? Ona się mitygowała, cimcirimci, ale w końcu mi powiedziała, że jak
już, to chyba tylko z tobą. Chłop przystojny, mówi mi, majętny, kulturalny. Ona się
ceni, powiem ci, ona jest ambitna babka. Może dlatego stara panna? Nie taka zno‐
wu stara, ale jednak, trzydziestka na karku. No, nie żartuję, no. Rozumiesz, stary,
jak ty do niej odpowiednio podejdziesz, to będzie z tego, jak to się mówi, po‐
dwójna pieczeń. Ja będę miał kłopot z głowy, a ty sobie poruchasz za darmo i po‐
wiem ci, nie będziesz żałował. Która to? Najlepiej, jak ty pójdziesz na siatkówkę,
ona tam chodzi i grywa. Ostra jest, powiem ci, zobaczysz, gibka. Maryśka jej na
imię. Znasz ją? Wiesz która to? No widzisz, też ci wpadła w oko. Mówię ci, stary,
ona ma coś takiego, że się wyróżnia, jakieś, kurwa, takie coś ma, że przyciąga. To
co? Weź stary skrzyneczkę. Co nie trzeba, co nie trzeba? Bierz, jak ci dają. Sześć
flaszek tu masz i na zdrowie. Tylko się nią zajmij. Od razu jutro idź. Że nie umiesz
grać? Nie musisz umieć. Powiesz, że się chcesz nauczyć. A potem ją odprowadź
do domu. Ja już się jej nie dotknę, to masz jak w banku. Zaraz do niej napiszę, że
nie mam czasu, że wyjeżdżam, to mi da parę dni spokoju, a ty działaj. To co, kwi‐
ta? Grabula. Kto bogatemu zabroni?
Mówi się, gada się
HELENA PODLEWA FILODENDRONY i nuci sobie, żeby się nie nudzić. Zawsze, kiedy
zostaje sama w domu, nuci, a czasem podśpiewuje piosenki ze szkolnego śpiew‐
nika. Pół życia przepracowała w szkole. Teraz drugie pół musi przeczekać. Pio‐
senki się do niej przykleiły, bywa, że same się śpiewają jej ustami. W duszne,
lepkie popołudnia czerwcowe chłodzi się tak: „Zima, zima, zima, pada, pada
śnieg”. W dni pochmurne grzeje się tak: „Słoneczko dzisiaj późno wstało”. Mąż
umarł w tym samym roku, w którym przeszła na emeryturę. Córka uczy tam, gdzie
ona kiedyś. Mówi się od paru lat o tym, że może zostać wicedyrektorką.
Czasem Helenie coś się zaśpiewa ot tak, od rzeczy, o witaminkach, o biedron‐
kach, o myciu zębów. Córka jest wymagająca, ale lubiana przez uczniów i ceniona
przez rodziców, w wakacje udzielała korepetycji klasowym maruderom.
Kiedy Helena leży w łóżku i nie może zasnąć, bo od telewizji bolą oczy,
a w radyjku wyczerpały się baterie, zaczyna sobie sama śpiewać kołysanki. Robi
to z cicha, tak żeby córka nie usłyszała, jeśli jest w domu. A niby czemu miałoby
jej wieczorami nie być, a niby gdzie miałaby bywać? W Czarnej można tylko uby‐
wać. Ubywa córce ostatnio kilogramów, Helenę to niepokoi, być może córka
chudnie z miłości. Przyjaciółki córki mężate, dzieciate, a u niej nikogo na stałe.
Jeśli jakiś jest, to od siedemnastej do dziewiętnastej, ale córka za nic się nie
przyzna. Helena nie wnika nadmiernie, ale docieka. Dociekania są specjalnością
Heleny. Docieka na przykład, czemu córka założyła stanik pasujący do majtek,
skoro wybiera się do koleżanki. Helena przyzwyczaiła się, że spędza czas sama.
Sama sobie żyje, sama sobie szyje, sama sobie kwiaty kupuje, bo lubi, a nikt jej
przecież nie da. Czemuż by sama siebie nie miała kołysać do snu? Córki i tak nie
ma w domu, nawet kiedy w nim jest.
Helena przestaje śpiewać, wita córkę.
– Dzień dobry. Podgrzać ci obiad?
– Nie. Przebiorę się tylko i wychodzę na siatkówkę.
– Tak z pustym żołądkiem będziesz grać? Osłabniesz, przewrócisz się.
– Zjem, jak wrócę, nie mam teraz czasu.
– Maryśka, a to prawda jest, co się gada, że na tej siatkówce oprócz ciebie to
same chłopy?
– Kto tak gada?
– Ano, gada się. Jak jeden coś powie, to potem i cała Czarna gada. Prawda to
czy nieprawda?
– A gdyby nawet, to co w tym złego? Każdy przyjść może, nikomu się nie za‐
brania. A że faceci bardziej do sportu skorzy, to co ja poradzę?
– A tobie to nie przeszkadza, nie wstydzisz ty się, Maryś?
– Nie marudź, mamo. Lecę. Pa.
I tyle. Helena znowu zaczyna śpiewać sobie a fikusom, tym razem głosem prze‐
słodzonym, takim, który mógłby uspokajać maluchy, skrzacim, wróżkowym, do‐
branockowym głosikiem. Och, nadawałaby się do dubbingowania filmów dla
dzieci, miała głos i słuch, ale jakoś się nie poszczęściło. W szkole była surowa,
szorstka, nie znosiła poufałości, trochę ze strachu przed tym, że dzieciaki, którym
się nieco tylko pofolguje, gotowe się wymknąć spod kontroli; w szkole budowała
swoją pozycję na srogich fundamentach. Po lekcjach sprawdzała pod ławkami
wydrapane cyrklem lub namazane flamastrem złorzeczenia. Im więcej uczniów
wypisywało jej nazwisko opatrzone plugawym epitetem, tym czuła się pewniej –
nienawidzili jej ze strachu, a póki się jej bali, musieli się uczyć, żeby uniknąć nie‐
przyjemności. Mogłaby teraz bawić cudze dzieci, kilka jej koleżanek tak sobie
dorabia na emeryturze, ale ona ma własne wnuki. Bo druga córka ma męża, dzie‐
ci, ma swoje życie (gdzie indziej, ale przywozi je czasami, bo to tylko parę go‐
dzin drogi z Warszawy). Jej już nie trzeba pilnować, doglądać, to sforna córka.
Co teraz sobie zaśpiewamy? Co teraz podlejemy? Że też ta Marycha wiecznie
gdzieś musi. Skaranie. Starość. Telewizor może by włączyć.
Mięśnie dobrze rozwinięte
– JEŚLI WYTRZYMASZ W ZWISIE dwie minuty, polecimy razem na wycieczkę w do‐
wolne miejsce na świecie. Jeśli wytrzymasz trzy minuty, firma będzie twoja –
mówi Jeremi do Pawełka, który natychmiast prosi ojca, żeby go podniósł na wy‐
sokość trzepaka. Łapie się drążka i spada z niego po pół minucie.
– Widzisz, to nie takie proste. Musisz więcej jeść i dużo ćwiczyć. Nie zwalniać
się z wuefów pod byle pretekstem.
– A ty, pokaż, ile dasz radę, tato.
Jeremi spogląda na zegarek.
– Następnym razem. Mama czeka z obiadem, a ja muszę jeszcze coś załatwić
w mieście.
Odwozi syna do domu. To małe miasteczko, nie ma w jego granicach odległo‐
ści, do których pokonania potrzebny byłby samochód, zwłaszcza w przypadku
chłopca, któremu po ośmiu godzinach lekcji przyda się spacer. Ale w małym mia‐
steczku prestiż buduje się poprzez małe gesty. Kiedyś trzeba pokazać, czym się
jeździ. A jeździ się tym, na co się zarobiło. A zarabia się dobrze. I daje się innym
dobrze zarobić. Ma się małą firmę, ale dobrze prosperującą. Zatrudnia się wy‐
łącznie ludzi stąd. W małym miasteczku to niemało. Trzeba pokazać, że się niema‐
ło ma, i uważać, żeby nie pokazać, ile się ma naprawdę. Bo wtedy ludzie stąd
będą chcieli zarabiać więcej. I trzeba będzie sięgnąć po ludzi skądś indziej.
Skądinąd, w tym sęk.
Polana ludzi ciemnych
TAK PO PRAWDZIE żadna z niej siatkarka, serwuje niezgrabnie, tylko z dołu, co trze‐
cią piłkę udaje się przebić, jest za niska, żeby blokować, głównie wystawia in‐
nym. Poodbijać sobie przychodzi, pomęczyć się, poskakać, a nie tam zaraz: mecz
– punkty – rywalizacja. Faceci to nawet się nie potrafią rozgrzać porządnie, czasu
im szkoda, od razu musi być stawka. W łóżku tacy sami – gra wstępna raz, dwa,
trzy, byle prędko wsadzić, najwyżej się poślini palce i nawilży, co trzeba. Na po‐
czątku się do niej mizdrzyli, komplementowali każdą zagrywkę, jakieś tam nawet
końskie zaloty się zdarzały, ale Maryśka potrafi sobie z natrętami radzić jednym
zdaniem, w dwóch spojrzeniach usadzić, jak to się mówi. Na coś się to szkolne
doświadczenie przydaje. Faceci to takie same chłopięta, jak te, których ona uczy
alfabetu, tylko obrośnięci wąsami i tłuszczem w pasie, no i oprzyrządowanie już
im działa, jak należy. Tylko tym się różnią, bo przecież nie intelektem. Chyba że
gdzie indziej, może na przykład w Białym kogoś by się znaleźć dało do porozma‐
wiania na poziomie, ale na pewno nie w Czarnej, Czarna to polana ludzi ciem‐
nych w ciemnej puszczy. Skąd tu się mają brać mężczyźni na poziomie, jak to
wszystko potomstwo bimbrowników leśnych albo drwali? Czasem jej się śni, że
sama siekierą wywija, żeby sobie wyrąbać przecinkę na świat, ale kiedy się spo‐
strzega, że rąbie ludzi, a nie drzewa, budzi się z krzykiem.
Kiedyś może i byli przymilni, było popisywanie się, jakieś zagrania pod jedno‐
osobową żeńską publiczkę, ale wszystko szło w siatkę, to znaczy, od niej się kom‐
plementy odbijały. Psiakrew, człowiek chce dobrze, chwali ciała przymioty, ten
tego, a kobita ma go za nic. Co ona sobie w ogóle myśli? Teraz im to przeszkadza,
że nie mogą zagrać na serio. Nikt jej nie chce w drużynie, kiedy się dzielą, bo
wiadomo, że rywal od razu zyskuje przewagę. Ale odmówić jej nie mogą, prze‐
cież każdy ma prawo sobie pograć. Poza tym to kobita, do tego nauczycielka, jed‐
na jest szkoła w Czarnej, jeszcze by się na dzieciakach mściła w razie czego, kto
to wie. Lepiej już z nią grać. W sumie niebrzydka. Jak nie wkłada koszulki do
spodenek, to cycki jej się nawet bujają przy tych podskokach, jest na co popa‐
trzeć, ale jakby kto chciał więcej, to nie za bardzo. Odporna jest na podryw,
wzgardliwa jakaś, stara panna, sama, a taka nie bardzo do poflirtowania, pewnie
na księcia czeka na białym koniu. Sratatata, juści przybieży do ciebie książę, jesz‐
cze parę latek i zegar przyspieszy, a wtedy pierwszy lepszy ci bachora zrobi, pan‐
no snujo dostojna, panno niedotykalska, a nauczyłabyś się chociaż zagrywać po‐
rządnie, jak już tu przychodzisz tyle miesięcy.
Patrzcie, kto przyszedł. A ten tu czego?
– Jaras, ty pracujesz w tartaku, patrzaj, szef po ciebie.
– Dzień dobry, panie dyrektorze. Chce pan poodbijać?
– Tak, odbiję sobie, za pozwoleniem, tylko się pójdę przebrać – mówi Jeremi
i nie odrywa wzroku od Maryśki, która właśnie dziarsko rzuciła w jego kierunku
piłkę. Cóż mu innego pozostało jak ją przyjąć, zważyć w dłoni, podbić dwa razy,
po czym uderzyć w jej stronę z elegancją i precyzją, ale bez przesadnych ewolu‐
cji, na które zresztą nie byłoby go stać. Ostatni raz grał na plaży w Mielnie z Pa‐
wełkiem, czyli na niby, jak to z dzieckiem. No i proszę, tak oto wymienili pierw‐
sze zdanie i pierwsze podanie. Pierwsze lody topnieją na horyzoncie, myśli Jere‐
mi już w szatni, wygładzając spodenki firmowe świeżo nabyte w Białym specjal‐
nie na tę okoliczność, a potem koszulkę wkładając, specjalnie dobraną, dyskretną,
nie nazbyt opinającą, bo już w domu sprawdzał, że brzuch jednak zbyt wydęty.
Ale, ha, ha, jak to mówią, przyjdzie mu niebawem popracować bioderkami, to
i bańdzioszka ubędzie.
O, ten to jest mężczyzna. Maria na śmierć o nim zapomniała. Niby stąd, a męż‐
czyzna nieciemny, silny, wpływowy, nigdy nie było okazji, żeby bliżej, ale wydaje
jej się, że ten to i do rozmowy, i do tańca i różańca. Ale co on tutaj, na hali? Hm,
z torbą przyszedł, do szatni idzie się przebrać. Nigdy nie widziała, żeby się do
sportu zbierał, żeby biegał czy coś. Chociaż nie, z synem kiedyś w piłkę kopali na
łączce, to znaczy syn mu strzelał, a on bronił. Akurat, kiedy przechodziła, uwiesił
się na poprzeczce, a że bramka z żerdek byle jak pozbijana, to nie wytrzymała
i rymsnął na trawę. Wszystko to przy Marii. Zawstydziła go, bo się roześmiała
głośno, życzliwie, a on chyba tej życzliwości nie rozpoznał. Był wściekły, że niby
niebezpieczeństwo dla dzieci, fuszerka i tak dalej, ale ona wiedziała, że ten gniew
to z powodu męskości jego przy niej nadwątlonej, że niby za ciężki się okazał na
tę bramkę. Co prawda od razu potem zapłacił, żeby wyremontowali, bale z wła‐
snej drewutni dostarczył, porządne prawdziwe bramki teraz stoją, dziatwa gra na
całego, ale on z Marią od tej pory już zawsze urzędniczo tylko „dzień dobry, dzień
dobry” bez uśmiechu, jak pan dyrektor z panią nauczycielką. A teraz on tu, na par‐
kiecie, ni stąd, ni zowąd, a ona się przecież już zdążyła trochę spocić (sprawdza
dyskretnie, wąchając pod pachą). No tak, spociła się. Oj, żeby tylko wybrali go
na tę drugą stronę siatki.
Nie jego wybierają, tylko on sam od razu prosto w jej stronę idzie. Rękę wy‐
ciąga, dłoń unosi, głowę pochyla, całuje na przywitanie, po polsku, po dżentel‐
meńsku. Pozostałym też dłonie ściska i pyta, czy może dołączyć po ich stronie.
A patrzy na nią po prostu tak, że, rany, ona on razu sobie myśli: albo jej się wyda‐
je, albo zanim następnym razem zdąży jej powiedzieć „dzień dobry”, już będą
w łóżku.
Psychozabawa (1)
– PANI BEATO, a gdyby urodziła pani przed siedmiu laty trzecią córkę?
– Jeremi by mi tego nie wybaczył, odszedłby.
– Proszę się zastanowić, co pani teraz powiedziała: mąż porzuciłby panią
z trójką dzieci?
– Jeremi zawsze chciał mieć syna. Urodziłam mu go siłą woli.
– Pani Beato, jak to: „urodziłam mu”? Przecież to wasze wspólne dziecko.
– Chciał i go dostał. Niczego więcej nie mogłam mu dać. Pawełek jest jego.
Oczko w głowie tatusia.
– Jakie pani zdaniem kobiety pociągają pani męża?
– Niezależne.
– Jak pani myśli, dlaczego?
– Bo lubi patrzeć, jak uzależniają się od niego.
Mózg prawidłowej wielkości
– ...TATA, MAMA, DZIECI, domek, piłka, jasno, miasto, praca, puszcza, tartak, biały,
czarna, szkoła, drzewko, pani, chłopiec, dłuto, plama, parkiet...
– Stop! Sto dwadzieścia jeden dwusylabowych wyrazów na minutę! Pawełku,
to jest rekord szkoły, od kiedy tu pracuję! Drugie miejsce Adaś, sto pięć słów, też
świetny wynik. Pozostali nieco gorzej, ale i tak więcej niż połowa dzieci już czy‐
ta. Coś mi się wydaje, że będziecie bardzo zdolną klasą.
– A tata mówi, że pani jest najlepszą nauczycielką w tej szkole.
– Naprawdę tak powiedział? To bardzo miło z jego strony. Ale...
Dzwonek. Koniec skupienia, hałas, chaos. Nie sięgają jeszcze stopami do pod‐
łogi, kiedy siedzą w ławkach, ale już wiedzą, że dzwonek, nawet w pół zdania,
w pół oddechu, to sygnał do startu, jak psy Pawłowa. Podrywanie, wrzucanie na‐
prędce rozklekotanych piórników do tornistrów, rozsypywanie i pospieszne zbie‐
ranie ołówków, piskliwość, krzyk, szarpanina. Biegną już do szatni, przepychają
się w drzwiach. To musi być instynkt. Przecież tłumaczyła im, jak każdego roku
tłumaczy, że dzwonek jest dla nauczyciela, że należy spokojnie opuścić klasę, nic
z tego. To nie może być przypadek, widocznie jacyś mądrzy naukowcy wyliczyli
dokładnie, ile wynosi maksymalny czas skupienia dziecka i tego się nie da prze‐
kroczyć nawet o minutę. Niektórzy przecież to nawet tyle nie usiedzą, wiercą się,
wędrują po klasie, nie ma co z tym walczyć. Boże, jaki on do ojca podobny.
– Zaczekaj, Pawełku! A ty od dawna umiesz czytać?
– Tata mówi, że jak miałem cztery latka, już potrafiłem. Kazali mi gazety czytać
przy ludziach na głos, bo nikt nie wierzył. Mama, jak się wywiedziała, zaczęła
chować przede mną swoje książki, harlekiny. Mówiła, że to nie dla dzieci.
– Mama czyta romanse? A tata?
– U nas w domu tylko mama kupuje książki, tata czyta gazety, a siostry to nawet
lektur szkolnych nie czytają, tylko streszczenia. Pożyczają z biblioteki, a potem
nawet nie wezmą do ręki. Próbowałem czytać, niektóre strasznie nudne, ale trochę
mi się podobają dramaty, z podziałem na role, można sobie zrobić teatrzyk.
– I co, robisz teatrzyk z rodzicami?
– Niee, sam się dzielę, to znaczy zmieniam głos i chodzę po pokoju tak, no, mu‐
siałbym to pani pokazać. Ostatnio czytałem o tych siostrach, co poszły do lasu
i jedna drugą... No wie pani... W malinach...
– Pawełku, ty jesteś jeszcze za mały na takie lektury, sama ci coś wybiorę z bi‐
blioteki odpowiedniego. I przypomnij w domu o zebraniu. No leć już.
Romanse czyta? To dobrze. Jak czyta romanse, to znaczy, że marzy. A marzy się
o tym, czego się nie ma. Prawdę mówi Jeremi, że już nic między nimi, tylko prze‐
świt między łóżkami zsuniętymi nie wiedzieć po co. Przyjrzała jej się na rozpo‐
częciu roku. Taki babsztyl gruby, po ostatnim porodzie już się zapuściła zupełnie.
No jak oni wyglądają razem? Jeremi zasługuje na kogoś więcej. Taki duży dom.
Gdyby nie dzieci, pewnie mieliby osobne sypialnie. Tata gazety czyta. To cieka‐
we, że gazet chować nie trzeba, a może są i takie, które chowa nie tylko przed sy‐
nem, kto go tam wie. Zresztą, jej w tym głowa, żeby nie były mu potrzebne
świerszczyki. Żoneczka będzie sobie czytać romantyczne historie o miłości do po‐
duszki, a oni będą historię tworzyć. Miłość robić będą. Romantycznie.
Spis treści Karta redakcyjna PROLOG Ku światłu CZTERY WIOSNY, CZTERY LATA, CZTERY ZIMY Posiedzenie Mówi się, gada się Mięśnie dobrze rozwinięte Polana ludzi ciemnych Psychozabawa (1) Mózg prawidłowej wielkości Doczekiwania Pierwszy raz (za razem) Dobranoc Psychozabawa (2) Czaszka średnio miarowa, symetryczna Mater dolorosa Ad patrem Jeszcze nigdziej Porządek rzeczy Sprawowanie naganne Sęk Sprawdzian Psychozabawa (3) Jak się macie, sprawy? Gałki oczne prawidłowo osadzone
Mowlę Rogi Boga Królowa bali Beboki Okablowanie Oczekiwania Motyle i gąsienice Zdejmij ze mnie jutro Traktat o fundamentach Ułożenie trzew prawidłowe Wszystkie buty Grzebanie Kochasz mnie? Niech poniosą Zewnętrzne części płciowe prawidłowo w stosunku do wieku rozwinięte Przebiśniegi Aleksja Psi swąd Archipelagi Suwlaki, Polaki, plum Wynurzenie Wymiary W drodze Flądra ciemności Kwadratura kółka Seks w nowym miejscu się sprawdza Cięcia Krwawiące ziemniaki Kontakty Żebry żałobne Wypłukiwanie Minima moralia Posiedzenie (2)
Wataha Kilka uwag o samotności OSTATNIA WIOSNA Topnienie Błękit noża W ciemność Pieśń o trzydziestu ranach Biolożka Ostatni torcik Rodzicom ofiary zwrócono Maria M. Napisy końcowe Inne książki Wydawnictwa Od Deski do Deski
Zarys fabuły książki Czarna jest oparty na prawdziwych zdarzeniach. Trzeba jednak pamiętać, że tekst nie jest reportażem, tylko dziełem fikcji literackiej. Nie należy go traktować jak dokumentu. Wypowiedzi i myśli bohate‐ rów, ich charakterystyka, a także opisy szczegółów miejsc i wydarzeń nie mogą stanowić źródła wiedzy o fak‐ tach. Redakcja, korekty i łamanie: AGATA MOŚCICKa, biały-ogród.pl Projekt graficzny serii: manukastudio.pl © Copyright for this edition by Od Deski Do Deski, Warszawa 2017 © Copyright for the text by Wojciech Kuczok 2017 Wydanie II rozszerzone ISBN 978-83-65157-31-7 Wydawnictwo Sp. z o.o. ul. Puławska 174/11, 02-670 Warszawa oddeskidodeski.com.pl Konwersja: eLitera s.c.
. Czytelniku, korzystaj legalnie! Nad książką ciężko pracował autor i wiele innych osób. Uszanuj ich trud i korzystaj z książki w le‐ galny sposób. Dzięki temu będziemy mogli sobie pozwolić, by przygotować dla Ciebie kolejne zna‐ komite lektury.
PROLOG
Ku światłu DOPIERO W NOCY PRZENOSZĄ JĄ na salę wieloosobową. Tam wcale nie jest lepiej, w korytarzu przynajmniej nikt nie chrapał, tylko tętno dziecka pulsowało nagło‐ śnione w monitoringu. I przy nim choć trochę pospała, bo to miarowe, sama chciałaby, żeby jej tak równo serce biło. Teraz nie da rady zasnąć, baby ciężarne leżą wniebogłosy. Jednej się śni, że rodzi. Druga się bije z myślami na głos: zale‐ cili cięcie, ale jak ona po tym będzie wyglądać, może jednak się nie zgodzić, pró‐ bować, blizna zostanie, mąż może odejść. Trzecia, oddzielona od Beaty kotarką tylko, już ma skurcze, no to jęczy. I do tego tętna, wszędzie tętna, tętent tętn, tych prenatalsów śpieszących się ku światłu. Światło się spieszy, jak to w czerwcu, dnieje w nocy, ptaki dołączają do tętn. Ta zza kotarki wciąż ma skurcze, ale akcja nie chce się zacząć, więc ją zabierają do wywoływania porodu. Zaraz i Beata czuje skurcze, i zaczyna się bać, że to bę‐ dzie dziewczynka, że i tym razem się nie uda, Jeremiego to dobije. Przed pierw‐ szym porodem Jeremi miał nadzieję na syna, przed drugim oczekiwał syna, teraz, po sześciu latach przerwy, syna się domaga. Podają Beacie oksytocynę, skurcze są częstsze, ale do zniesienia; jeszcze jej robią jakieś zaległe pomiary obwodu brzucha. Oni już na pewno wiedzą, ale Be‐ ata wiedzieć nie chce, ma nadzieję, że żadna z położnych, żaden z lekarzy jej do końca nie zdradzi, czy to będzie chłopak. Beata przez te wszystkie miesiące usil‐ nie myślała o nim, nie o niej, wierząc, że od myślenia płeć się zmienić może jesz‐ cze tam, w środku. Już ją przewożą, bo macica się zaczęła kurczyć boleśnie, Be‐ ata wije się z bólu na łóżku, a położna tylko co jakiś czas przychodzi macać roz‐ warcie; w końcu wymacała, że czas rodzić. Na ekraniku wyświetlają się wykresy skurczów, Beata zaciska dłonie na ramach łóżka i na pytanie położnej odpowiada: „Tak, chcę!” – znacznie bardziej stanowczo niż w kościele przed laty, powtarza głośno i wyraźnie: „Tak, chcę znieczulenie!”. Córki rodziła rok po roku i jakoś nie zapamiętała, że to aż tak boli. A może wtedy było łatwiej, za młodu wszystko przychodzi łatwiej. Teraz boli tak bardzo, że Beata myśli o śmierci zamiast o ro‐
dzeniu, bo też czym człowiek rodzący różni się od człowieka umierającego: ból nie do wytrzymania, tylko że tu i teraz rodzi się życie, a gdzieś tam kiedyś tak się śmierć urodzi. Tlen jej podano, bo się anestezjolog spóźniał, zajęty znieczulaniem tamtej dru‐ giej, jednak ciętej po cesarsku, no i ten tlen niby miał łagodzić ból, ale nie łago‐ dzi. Beata ma twardą głowę: lata praktyki i tradycja rodzinna. Jeremi umie ranić boleśnie, tu wszystko pozszywają i się zasklepi, a jak Jeremi coś powie, to nie ma takiej dratwy na ziemi, żeby się dało pozszywać. Czasem wystarczy sobie przypo‐ mnieć jego słowa i ból zieje spomiędzy żeber. Beata postanawia zdobywać dalej ten wierzchołek bólu beztlenowo. Licznik mierzy skurcze i tętno płodu, im więk‐ szy skurcz, tym mniejsze tętno, no i kiedy te cyfry od skurczów rosną, wiadomo już, że zaraz zacznie boleć. Ach, Jeremi, dobrze, że ciebie przy tym nie ma, może kiedy byś tak popatrzył na tę matkę Polkę bolesną, wyrzuty sumienia by cię obla‐ zły, jakbyś dziecko robiąc, jednak narobił czego złego, bo czy to warto się kobie‐ cie tyle nacierpieć... Pan znieczulacz w końcu dotarł, dziabnął Beatę w kręgosłup i już nie boli. Wszystko się uspokaja, ale to cisza przed burzą, bo nagle, choć skurcze już nie te, ona czuje, że musi to powiedzieć na głos, Beata wie, że to, ono, dziecko już wy‐ chodzi; mówi z kategoryczną pewnością: – Już rodzę. I od razu się zjawia kłębowisko postaci u wrót, przez które Beata wypiera z siebie życie płci wciąż nieodgadnionej prosto w las rąk trzymających, podtrzy‐ mujących, wyjmujących, lekarzy, asystentów. I kiedy wołają: „Przyj!”, Beata po‐ słusznie prze, raz, drugi, a za trzecim parciem wyłania się życie. Malutkie jak pa‐ jąk, rozkrzyczane i wywijające tymi swoimi patykowatymi odnóżami w taki dziw‐ ny, jakby animowany poklatkowo sposób. Beata nagle ma wrażenie, że to jakiś film z niedrogimi efektami specjalnymi. Patrzy na kosmitę o twarzy czterdziestolatka, który wygląda jak E.T. dla ubogich, a wszyscy wokół już zaczęli go nazywać człowiekiem, choć ona nie jest co do tego przekonana. Ale kiedy mówią, że to chłopiec i przecinają pępowinę, jakby symbolicznie przecinali wstęgę podczas uroczystej inauguracji nowego życia, kie‐ dy nieodwracalnie oddzielają go od matki, wreszcie można sobie popłakać: udało się, Jeremi będzie szczęśliwy. Już jest, on, Pawełek.
I już go jej zabierają, sprawdzają szybciutko. Pierwszy swój egzamin życiowy zdaje Pawełek na dziesiątkę w skali Apgar, a potem się zaczyna recenzowanie, położne jak dwie krytyczki sztuki rozważają jego powierzchowność. – Coś dużo tej mazi, umaziany jakiś taki cały. Ja bym go sprawdziła. – Meszek ma, oj, skóra wisi na nim, chudzina taka. – Do sprawdzenia go weźmiemy, pobadamy. Waga dwa tysiące pięćset sześćdziesiąt gramów, czyli mało, wzrost pięćdzie‐ siąt jeden centymetrów, czyli w normie, czyli bardzo w normie, bo dzieci Jere‐ miego zawsze długie i chude, przynajmniej za młodu. Gen długości to po nim, gen urody pewnie też, choć na razie synek wydaje się Beacie szpetniutki. Od tego wszystkiego trochę jej się w głowie mąci. Przez chwilę myśli: „Wcale do mnie niepodobny. A jeśli to nie moje dziecko? Jeśli Jeremi mnie zdradzał?”. Takimi falami jej się mąci, zaraz się z siebie śmieje. Już jej go przystawiają, nie, nie „go”, przecież on ma imię i nim się trzeba posługiwać, Pawełka jej już podsu‐ wają, kładą na brzuch i próbują dopasować do sutka dłonią policjantki laktacyj‐ nej. Zaś w drugim planie, między nogami Beaty, skupiona młoda dama zaszywa to, co wcześniej nacięto. I oto kolejny sukces, ach, w pierwszych minutach życia same sukcesy, bo pysz‐ czek wpasował się do cyca i zassał, i to jak zassał, ludzie kochani. Najmniejszy wąpierz świata natychmiast zaczął nadrabiać zaległości z życia płodowego i jął wysysać wszystką siarę w takim zapamiętaniu, że byłby się udusił, bo jego maleń‐ ka twarz zapada się w miękkości piersi mlecznej. Czapkę znaleziono większą od całego Pawełka i ukrasnaliwszy go tą czapką, przykryto, owinięto i przytulono. Zegar chłopięcia pędzi jak szalony, już jest dwa razy starszy niż pół godziny temu. Zaraz też oględziny i ględziny się zaczynają, oglądania dziecka i ględzenia nad dzieckiem, a potem wreszcie przenoska do sali noworodkowej dwuosobowej, dzielonej na pół z tą po cesarce. Już można we‐ zwać Jeremiego, niech dowie się, niech przywiezie z domu naręcze ubranek, oczywiście wszystkich o wiele za dużych. Och, Pawełku, zanim dorośniesz, zanim zaczniesz dorastać, będziesz musiał dorosnąć do najmniejszego rozmiaru.
CZTERY WIOSNY, CZTERY LATA, CZTERY ZIMY
Posiedzenie CZEKAJ, PRZEKRĘCĘ KLUCZ, żeby się nikt nie przypałętał. Siadaj. O, tu usiądź, o. Patrz, co tu mam. Jest kiełbasa, proszę ja ciebie, myśliwska, z dziczyzny ustrze‐ lonej, a jak, w naszym lesie, proszę ja ciebie, pierwszorzędna, nie jakieś tam che‐ miczne sztuczne barachło. Jest wódeczka, proszę ja ciebie, swojska, samogonik. Jak wiadomo, bimbrownictwo u nas z dziada pradziada, nie ma się czego wsty‐ dzić. A co ty myślisz, że mnie nie stać na te finlandie, absoluty? Człowieku, to smaku nie ma. Nasza przepalanka to dopiero niebo w gębie, spróbuj, a będziesz w siódmym podniebieniu, tak jest. Ogórek prima sort, weź se ogórkiem zagryź. Czekaj, kto mi tu dzwoni? Odejdę na chwilę. Albo nie, nie mam teraz czasu z nią gadać. Ty, słuchaj, właściwie to jest temat dla ciebie. Powiedz mi, Jeremi, ale tak szczerze, to zostanie między nami, wszystko tutaj, w tym pokoju, to jasne. Często ty zdradzasz żonę? Weź tak się nie patrz na mnie. Chodź, wypijemy jeszcze, te kie‐ liszki trochę małe, psiakrew. No nie patrz, jakbym cię chciał okraść. Stary, nie musisz odpowiadać, nie było pytania, zapomnij. Bo, proszę ja ciebie, ja moją zdradzam. Zdradzałem ją od zawsze. Pierwszy raz ją zdradziłem w noc poślubną. Smakuje, co? Widzę, że smakuje, weź se jeszcze przegryź. Po mojemu tak jest, że jak masz jaja, to ich używaj, chłopie, rozum masz od tego, żebyś z jaj robił użytek roztropnie. Jedno życie się ma, trzeba wszystkiego skosztować, po mojemu tak jest, proszę ja ciebie. Tobie to mówię prosto z mostu, bo innemu bym się może i nie zwierzał tak, ale wiem, że tobie mogę. Ty się tam księdzu nie biegasz spo‐ wiadać co piątek. Wszystko jest dla ludzi, proszę ja ciebie, i wódeczka, i ogórek, i kochanka – z umiarem, rzecz jasna, z umiarem. Ale ma się ten łeb nie od parady, człowiek głupi nie jest, sam sobie miarę wyznaczyć potrafi. Najgorzej jest, proszę ja ciebie, jak masz babę, poza którą świata już nie widzisz, Jeremi. Mówię ci, jak masz dwie, to już trochę lepiej, ale po mojemu najlepiej jest nie mieć, tylko mie‐ wać. Moja żona, proszę ja ciebie, to jest niczego sobie babka, ale ani ona naj‐ piękniejsza na świecie, ani w powiecie. Ja miałem dwadzieścia kilka lat, proszę ja ciebie, jak się z nią żeniłem. I co – miałem sobie powiedzieć, że już nigdy żad‐
nej innej cipki nie zobaczę na oczy, żadnego cycka innego do ręki nie wezmę, żad‐ nej innej dupie klapsa nie dam? Przecież jakbym takie rzeczy sobie przysiągł, to by stypa była, a nie wesele. Ja się postanowiłem nie łudzić od samego początku, więc jeszcze na weselu, rozumiesz, jeszcze na weselu, jak ona tańcowała ze szwagrem świeżym, to ja żem taką jedną, co to już ją wcześniej ruchałem... Bo to restauracja była hotelowa, tam na górze goście pokoje mieli... Ale dobra, nie będę ci głowy zawracał. Jeszcze trzeba połknąć, ech. Dobre, nie? Stary, ja ci bu‐ telkę dam do domu. Co ja mówię: dam ci skrzynkę tej przepalanki najlepiej prze‐ palonej jak stąd do morza. Ale ty musisz mnie posłuchać, stary, bo to może być te‐ mat dla ciebie. Mnie się nie rozchodzi dzisiaj o pieniądze, ja ci załatwię to, co chciałeś, zaraz o tym pogadamy. A właściwie nie musimy gadać nawet, tylko da‐ waj ten papier... Pokaż no go tutaj, do światła..., czekaj, wyjmę z szuflady piecząt‐ kę, pierdolnę, proszę ja ciebie, ją tutaj centralnie, o, podpisik burmistrzowski zło‐ żę i gotowe. Masz, coś chciał, ja jestem do rany przyłóż. Nie dziękuj, nie dziękuj, tylko mnie wysłuchaj. No patrz, ona znowu dzwoni. Może ty odbierzesz? Kto to jest? No właśnie do tego zmierzam. Ty mi nie musisz odpowiadać, czy ty żonę zdradzasz, bo ja swoje i tak wiem. Ty, Jeremi, nie musisz przede mną nikogo uda‐ wać, kurna felek. My się znamy jak łyse konie. To było, kurna, pytanie, jak to się mówi, retoryczne. W każdym bądź razie, do czego ja zmierzam: u mnie się dziew‐ czyny zdarzają regularnie, wiadomo, jak to jest. Człowiek gdzieś wyjedzie, do żonki, owszem, zaraz z hotelu dzwoni, melduje się, proszę ja ciebie, grzecznie, a jak już się zamelduje, to robi, co chce. Czasem dziewuchy mi przywożą czyste, rozumiesz, wypielęgnowane, odjebane, proszę ja ciebie, nie żaden ukraiński szrot, najlepsze. Stary, to chyba widać, że ja smakosz jestem, po tej kiełbasie, po tej wódce to chyba poznać, i nie tylko, ja bym nie tknął byle czego, sprawa jasna. Jak panienki, to de lux, vipowskie kurwiszcza, proszę ja ciebie, młodziutkie, czyściut‐ kie, palce lizać. Co powiadasz? Pizdę lizać? Dobre, he, he, żebyś wiedział. A co ty myślisz, że one się zadają z byle kim? Przecie co druga to studiuje w Białym, studentki to są normalne, bracie, sobie tak dorabiają, kurwy, zamiast na zmywaku. A no widzisz. Do kogo ja mówię, jak ty sam wiesz najlepiej? Dobrze, że mi tu ga‐ dać do rzeczy zacząłeś, bracie. Ale z kurwą to do końca nie wiadomo, studentka nie studentka, bez gumy nie wypierdolisz, bo ci syfa sprzeda, a to już niemodne. Syf to był modny przed wojną. Najlepiej sobie przygruchać taką, co to tylko ty ją dymasz, a ona myśli, że ty tylko ją. Najlepiej, jak ona to z tobą robi z miłości.
Sam wiesz. Miłości od kurwy nie kupisz, choćbyś srał pieniędzmi. Napij się. Masz łeb przecie, nie zaszkodzi ci, a w razie czego żonie powiesz, że cię bur‐ mistrz upił. Że ci się kazał, kurwa, upić gorzałą z własnego pędzenia za to, że ci pomógł pod stołem sprawę załatwić. Tak możesz naskarżyć na mnie. Zły bur‐ mistrz: nakarmi, napoi, i jeszcze kochankę odda. Jaką kochankę? No tu dochodzi‐ my do sedna. Bo widzisz, ta, co dzwoni do mnie, to ani brzydka, ani głupia nie jest. Ba, ona jest dziewczyna, jakich u nas ni ma, powiem ci, stary. Ona jest dzie‐ wucha niczego sobie, może trochę nawet wyszczekana za bardzo, ale jak kocha, to na zabój, tyle ci powiem. I w łóżku ci tego żona nie zrobi, co ona, to masz jak w banku, wygimnastykowana jest, kurde balans, nic tylko na olimpiadę ją wysłać. Niemłoda jest, ale i niestara, w sam raz, jak to się mówi. Ona jest, proszę ja cie‐ bie, dla mnie za dobra. Ja się boję, że tę dziewuchę skrzywdzę. To już trochę trwa. Wiesz, zależy, od czego zacząć liczyć, no, powiedzmy, że rok. Ona by już zaraz chciała czego więcej, chciałaby mnie rozwieść albo co, a ja jeszcze z nią parę miesięcy pobędę i może naprawdę się rozwiodę... A na co mi to? Wybory przyjdą, to małe miasteczko jest, ludzie się ode mnie odwrócą, będzie chryja z tego. Co innego dyskretnie czasem włożyć to w tamto, a co innego włożyć w to uczucie. Stary, weź ty mnie wyratuj. Jak pragnę zdrowia, weź ty się zajmij tą dzie‐ wuchą. Skąd ja wiem, że ona cię zechce? Nie no, stary, to nie jest dziewczyna do pierdolenia tylko, z nią można pogadać o tym i owym, to jest inteligentna babka, nauczycielka. Kiedyś ją tak podpytałem, wiesz: jakbyś nie ze mną, to z kim w Czarnej? Ona się mitygowała, cimcirimci, ale w końcu mi powiedziała, że jak już, to chyba tylko z tobą. Chłop przystojny, mówi mi, majętny, kulturalny. Ona się ceni, powiem ci, ona jest ambitna babka. Może dlatego stara panna? Nie taka zno‐ wu stara, ale jednak, trzydziestka na karku. No, nie żartuję, no. Rozumiesz, stary, jak ty do niej odpowiednio podejdziesz, to będzie z tego, jak to się mówi, po‐ dwójna pieczeń. Ja będę miał kłopot z głowy, a ty sobie poruchasz za darmo i po‐ wiem ci, nie będziesz żałował. Która to? Najlepiej, jak ty pójdziesz na siatkówkę, ona tam chodzi i grywa. Ostra jest, powiem ci, zobaczysz, gibka. Maryśka jej na imię. Znasz ją? Wiesz która to? No widzisz, też ci wpadła w oko. Mówię ci, stary, ona ma coś takiego, że się wyróżnia, jakieś, kurwa, takie coś ma, że przyciąga. To co? Weź stary skrzyneczkę. Co nie trzeba, co nie trzeba? Bierz, jak ci dają. Sześć flaszek tu masz i na zdrowie. Tylko się nią zajmij. Od razu jutro idź. Że nie umiesz grać? Nie musisz umieć. Powiesz, że się chcesz nauczyć. A potem ją odprowadź
do domu. Ja już się jej nie dotknę, to masz jak w banku. Zaraz do niej napiszę, że nie mam czasu, że wyjeżdżam, to mi da parę dni spokoju, a ty działaj. To co, kwi‐ ta? Grabula. Kto bogatemu zabroni?
Mówi się, gada się HELENA PODLEWA FILODENDRONY i nuci sobie, żeby się nie nudzić. Zawsze, kiedy zostaje sama w domu, nuci, a czasem podśpiewuje piosenki ze szkolnego śpiew‐ nika. Pół życia przepracowała w szkole. Teraz drugie pół musi przeczekać. Pio‐ senki się do niej przykleiły, bywa, że same się śpiewają jej ustami. W duszne, lepkie popołudnia czerwcowe chłodzi się tak: „Zima, zima, zima, pada, pada śnieg”. W dni pochmurne grzeje się tak: „Słoneczko dzisiaj późno wstało”. Mąż umarł w tym samym roku, w którym przeszła na emeryturę. Córka uczy tam, gdzie ona kiedyś. Mówi się od paru lat o tym, że może zostać wicedyrektorką. Czasem Helenie coś się zaśpiewa ot tak, od rzeczy, o witaminkach, o biedron‐ kach, o myciu zębów. Córka jest wymagająca, ale lubiana przez uczniów i ceniona przez rodziców, w wakacje udzielała korepetycji klasowym maruderom. Kiedy Helena leży w łóżku i nie może zasnąć, bo od telewizji bolą oczy, a w radyjku wyczerpały się baterie, zaczyna sobie sama śpiewać kołysanki. Robi to z cicha, tak żeby córka nie usłyszała, jeśli jest w domu. A niby czemu miałoby jej wieczorami nie być, a niby gdzie miałaby bywać? W Czarnej można tylko uby‐ wać. Ubywa córce ostatnio kilogramów, Helenę to niepokoi, być może córka chudnie z miłości. Przyjaciółki córki mężate, dzieciate, a u niej nikogo na stałe. Jeśli jakiś jest, to od siedemnastej do dziewiętnastej, ale córka za nic się nie przyzna. Helena nie wnika nadmiernie, ale docieka. Dociekania są specjalnością Heleny. Docieka na przykład, czemu córka założyła stanik pasujący do majtek, skoro wybiera się do koleżanki. Helena przyzwyczaiła się, że spędza czas sama. Sama sobie żyje, sama sobie szyje, sama sobie kwiaty kupuje, bo lubi, a nikt jej przecież nie da. Czemuż by sama siebie nie miała kołysać do snu? Córki i tak nie ma w domu, nawet kiedy w nim jest. Helena przestaje śpiewać, wita córkę. – Dzień dobry. Podgrzać ci obiad? – Nie. Przebiorę się tylko i wychodzę na siatkówkę.
– Tak z pustym żołądkiem będziesz grać? Osłabniesz, przewrócisz się. – Zjem, jak wrócę, nie mam teraz czasu. – Maryśka, a to prawda jest, co się gada, że na tej siatkówce oprócz ciebie to same chłopy? – Kto tak gada? – Ano, gada się. Jak jeden coś powie, to potem i cała Czarna gada. Prawda to czy nieprawda? – A gdyby nawet, to co w tym złego? Każdy przyjść może, nikomu się nie za‐ brania. A że faceci bardziej do sportu skorzy, to co ja poradzę? – A tobie to nie przeszkadza, nie wstydzisz ty się, Maryś? – Nie marudź, mamo. Lecę. Pa. I tyle. Helena znowu zaczyna śpiewać sobie a fikusom, tym razem głosem prze‐ słodzonym, takim, który mógłby uspokajać maluchy, skrzacim, wróżkowym, do‐ branockowym głosikiem. Och, nadawałaby się do dubbingowania filmów dla dzieci, miała głos i słuch, ale jakoś się nie poszczęściło. W szkole była surowa, szorstka, nie znosiła poufałości, trochę ze strachu przed tym, że dzieciaki, którym się nieco tylko pofolguje, gotowe się wymknąć spod kontroli; w szkole budowała swoją pozycję na srogich fundamentach. Po lekcjach sprawdzała pod ławkami wydrapane cyrklem lub namazane flamastrem złorzeczenia. Im więcej uczniów wypisywało jej nazwisko opatrzone plugawym epitetem, tym czuła się pewniej – nienawidzili jej ze strachu, a póki się jej bali, musieli się uczyć, żeby uniknąć nie‐ przyjemności. Mogłaby teraz bawić cudze dzieci, kilka jej koleżanek tak sobie dorabia na emeryturze, ale ona ma własne wnuki. Bo druga córka ma męża, dzie‐ ci, ma swoje życie (gdzie indziej, ale przywozi je czasami, bo to tylko parę go‐ dzin drogi z Warszawy). Jej już nie trzeba pilnować, doglądać, to sforna córka. Co teraz sobie zaśpiewamy? Co teraz podlejemy? Że też ta Marycha wiecznie gdzieś musi. Skaranie. Starość. Telewizor może by włączyć.
Mięśnie dobrze rozwinięte – JEŚLI WYTRZYMASZ W ZWISIE dwie minuty, polecimy razem na wycieczkę w do‐ wolne miejsce na świecie. Jeśli wytrzymasz trzy minuty, firma będzie twoja – mówi Jeremi do Pawełka, który natychmiast prosi ojca, żeby go podniósł na wy‐ sokość trzepaka. Łapie się drążka i spada z niego po pół minucie. – Widzisz, to nie takie proste. Musisz więcej jeść i dużo ćwiczyć. Nie zwalniać się z wuefów pod byle pretekstem. – A ty, pokaż, ile dasz radę, tato. Jeremi spogląda na zegarek. – Następnym razem. Mama czeka z obiadem, a ja muszę jeszcze coś załatwić w mieście. Odwozi syna do domu. To małe miasteczko, nie ma w jego granicach odległo‐ ści, do których pokonania potrzebny byłby samochód, zwłaszcza w przypadku chłopca, któremu po ośmiu godzinach lekcji przyda się spacer. Ale w małym mia‐ steczku prestiż buduje się poprzez małe gesty. Kiedyś trzeba pokazać, czym się jeździ. A jeździ się tym, na co się zarobiło. A zarabia się dobrze. I daje się innym dobrze zarobić. Ma się małą firmę, ale dobrze prosperującą. Zatrudnia się wy‐ łącznie ludzi stąd. W małym miasteczku to niemało. Trzeba pokazać, że się niema‐ ło ma, i uważać, żeby nie pokazać, ile się ma naprawdę. Bo wtedy ludzie stąd będą chcieli zarabiać więcej. I trzeba będzie sięgnąć po ludzi skądś indziej. Skądinąd, w tym sęk.
Polana ludzi ciemnych TAK PO PRAWDZIE żadna z niej siatkarka, serwuje niezgrabnie, tylko z dołu, co trze‐ cią piłkę udaje się przebić, jest za niska, żeby blokować, głównie wystawia in‐ nym. Poodbijać sobie przychodzi, pomęczyć się, poskakać, a nie tam zaraz: mecz – punkty – rywalizacja. Faceci to nawet się nie potrafią rozgrzać porządnie, czasu im szkoda, od razu musi być stawka. W łóżku tacy sami – gra wstępna raz, dwa, trzy, byle prędko wsadzić, najwyżej się poślini palce i nawilży, co trzeba. Na po‐ czątku się do niej mizdrzyli, komplementowali każdą zagrywkę, jakieś tam nawet końskie zaloty się zdarzały, ale Maryśka potrafi sobie z natrętami radzić jednym zdaniem, w dwóch spojrzeniach usadzić, jak to się mówi. Na coś się to szkolne doświadczenie przydaje. Faceci to takie same chłopięta, jak te, których ona uczy alfabetu, tylko obrośnięci wąsami i tłuszczem w pasie, no i oprzyrządowanie już im działa, jak należy. Tylko tym się różnią, bo przecież nie intelektem. Chyba że gdzie indziej, może na przykład w Białym kogoś by się znaleźć dało do porozma‐ wiania na poziomie, ale na pewno nie w Czarnej, Czarna to polana ludzi ciem‐ nych w ciemnej puszczy. Skąd tu się mają brać mężczyźni na poziomie, jak to wszystko potomstwo bimbrowników leśnych albo drwali? Czasem jej się śni, że sama siekierą wywija, żeby sobie wyrąbać przecinkę na świat, ale kiedy się spo‐ strzega, że rąbie ludzi, a nie drzewa, budzi się z krzykiem. Kiedyś może i byli przymilni, było popisywanie się, jakieś zagrania pod jedno‐ osobową żeńską publiczkę, ale wszystko szło w siatkę, to znaczy, od niej się kom‐ plementy odbijały. Psiakrew, człowiek chce dobrze, chwali ciała przymioty, ten tego, a kobita ma go za nic. Co ona sobie w ogóle myśli? Teraz im to przeszkadza, że nie mogą zagrać na serio. Nikt jej nie chce w drużynie, kiedy się dzielą, bo wiadomo, że rywal od razu zyskuje przewagę. Ale odmówić jej nie mogą, prze‐ cież każdy ma prawo sobie pograć. Poza tym to kobita, do tego nauczycielka, jed‐ na jest szkoła w Czarnej, jeszcze by się na dzieciakach mściła w razie czego, kto to wie. Lepiej już z nią grać. W sumie niebrzydka. Jak nie wkłada koszulki do spodenek, to cycki jej się nawet bujają przy tych podskokach, jest na co popa‐
trzeć, ale jakby kto chciał więcej, to nie za bardzo. Odporna jest na podryw, wzgardliwa jakaś, stara panna, sama, a taka nie bardzo do poflirtowania, pewnie na księcia czeka na białym koniu. Sratatata, juści przybieży do ciebie książę, jesz‐ cze parę latek i zegar przyspieszy, a wtedy pierwszy lepszy ci bachora zrobi, pan‐ no snujo dostojna, panno niedotykalska, a nauczyłabyś się chociaż zagrywać po‐ rządnie, jak już tu przychodzisz tyle miesięcy. Patrzcie, kto przyszedł. A ten tu czego? – Jaras, ty pracujesz w tartaku, patrzaj, szef po ciebie. – Dzień dobry, panie dyrektorze. Chce pan poodbijać? – Tak, odbiję sobie, za pozwoleniem, tylko się pójdę przebrać – mówi Jeremi i nie odrywa wzroku od Maryśki, która właśnie dziarsko rzuciła w jego kierunku piłkę. Cóż mu innego pozostało jak ją przyjąć, zważyć w dłoni, podbić dwa razy, po czym uderzyć w jej stronę z elegancją i precyzją, ale bez przesadnych ewolu‐ cji, na które zresztą nie byłoby go stać. Ostatni raz grał na plaży w Mielnie z Pa‐ wełkiem, czyli na niby, jak to z dzieckiem. No i proszę, tak oto wymienili pierw‐ sze zdanie i pierwsze podanie. Pierwsze lody topnieją na horyzoncie, myśli Jere‐ mi już w szatni, wygładzając spodenki firmowe świeżo nabyte w Białym specjal‐ nie na tę okoliczność, a potem koszulkę wkładając, specjalnie dobraną, dyskretną, nie nazbyt opinającą, bo już w domu sprawdzał, że brzuch jednak zbyt wydęty. Ale, ha, ha, jak to mówią, przyjdzie mu niebawem popracować bioderkami, to i bańdzioszka ubędzie. O, ten to jest mężczyzna. Maria na śmierć o nim zapomniała. Niby stąd, a męż‐ czyzna nieciemny, silny, wpływowy, nigdy nie było okazji, żeby bliżej, ale wydaje jej się, że ten to i do rozmowy, i do tańca i różańca. Ale co on tutaj, na hali? Hm, z torbą przyszedł, do szatni idzie się przebrać. Nigdy nie widziała, żeby się do sportu zbierał, żeby biegał czy coś. Chociaż nie, z synem kiedyś w piłkę kopali na łączce, to znaczy syn mu strzelał, a on bronił. Akurat, kiedy przechodziła, uwiesił się na poprzeczce, a że bramka z żerdek byle jak pozbijana, to nie wytrzymała i rymsnął na trawę. Wszystko to przy Marii. Zawstydziła go, bo się roześmiała głośno, życzliwie, a on chyba tej życzliwości nie rozpoznał. Był wściekły, że niby niebezpieczeństwo dla dzieci, fuszerka i tak dalej, ale ona wiedziała, że ten gniew to z powodu męskości jego przy niej nadwątlonej, że niby za ciężki się okazał na tę bramkę. Co prawda od razu potem zapłacił, żeby wyremontowali, bale z wła‐
snej drewutni dostarczył, porządne prawdziwe bramki teraz stoją, dziatwa gra na całego, ale on z Marią od tej pory już zawsze urzędniczo tylko „dzień dobry, dzień dobry” bez uśmiechu, jak pan dyrektor z panią nauczycielką. A teraz on tu, na par‐ kiecie, ni stąd, ni zowąd, a ona się przecież już zdążyła trochę spocić (sprawdza dyskretnie, wąchając pod pachą). No tak, spociła się. Oj, żeby tylko wybrali go na tę drugą stronę siatki. Nie jego wybierają, tylko on sam od razu prosto w jej stronę idzie. Rękę wy‐ ciąga, dłoń unosi, głowę pochyla, całuje na przywitanie, po polsku, po dżentel‐ meńsku. Pozostałym też dłonie ściska i pyta, czy może dołączyć po ich stronie. A patrzy na nią po prostu tak, że, rany, ona on razu sobie myśli: albo jej się wyda‐ je, albo zanim następnym razem zdąży jej powiedzieć „dzień dobry”, już będą w łóżku.
Psychozabawa (1) – PANI BEATO, a gdyby urodziła pani przed siedmiu laty trzecią córkę? – Jeremi by mi tego nie wybaczył, odszedłby. – Proszę się zastanowić, co pani teraz powiedziała: mąż porzuciłby panią z trójką dzieci? – Jeremi zawsze chciał mieć syna. Urodziłam mu go siłą woli. – Pani Beato, jak to: „urodziłam mu”? Przecież to wasze wspólne dziecko. – Chciał i go dostał. Niczego więcej nie mogłam mu dać. Pawełek jest jego. Oczko w głowie tatusia. – Jakie pani zdaniem kobiety pociągają pani męża? – Niezależne. – Jak pani myśli, dlaczego? – Bo lubi patrzeć, jak uzależniają się od niego.
Mózg prawidłowej wielkości – ...TATA, MAMA, DZIECI, domek, piłka, jasno, miasto, praca, puszcza, tartak, biały, czarna, szkoła, drzewko, pani, chłopiec, dłuto, plama, parkiet... – Stop! Sto dwadzieścia jeden dwusylabowych wyrazów na minutę! Pawełku, to jest rekord szkoły, od kiedy tu pracuję! Drugie miejsce Adaś, sto pięć słów, też świetny wynik. Pozostali nieco gorzej, ale i tak więcej niż połowa dzieci już czy‐ ta. Coś mi się wydaje, że będziecie bardzo zdolną klasą. – A tata mówi, że pani jest najlepszą nauczycielką w tej szkole. – Naprawdę tak powiedział? To bardzo miło z jego strony. Ale... Dzwonek. Koniec skupienia, hałas, chaos. Nie sięgają jeszcze stopami do pod‐ łogi, kiedy siedzą w ławkach, ale już wiedzą, że dzwonek, nawet w pół zdania, w pół oddechu, to sygnał do startu, jak psy Pawłowa. Podrywanie, wrzucanie na‐ prędce rozklekotanych piórników do tornistrów, rozsypywanie i pospieszne zbie‐ ranie ołówków, piskliwość, krzyk, szarpanina. Biegną już do szatni, przepychają się w drzwiach. To musi być instynkt. Przecież tłumaczyła im, jak każdego roku tłumaczy, że dzwonek jest dla nauczyciela, że należy spokojnie opuścić klasę, nic z tego. To nie może być przypadek, widocznie jacyś mądrzy naukowcy wyliczyli dokładnie, ile wynosi maksymalny czas skupienia dziecka i tego się nie da prze‐ kroczyć nawet o minutę. Niektórzy przecież to nawet tyle nie usiedzą, wiercą się, wędrują po klasie, nie ma co z tym walczyć. Boże, jaki on do ojca podobny. – Zaczekaj, Pawełku! A ty od dawna umiesz czytać? – Tata mówi, że jak miałem cztery latka, już potrafiłem. Kazali mi gazety czytać przy ludziach na głos, bo nikt nie wierzył. Mama, jak się wywiedziała, zaczęła chować przede mną swoje książki, harlekiny. Mówiła, że to nie dla dzieci. – Mama czyta romanse? A tata? – U nas w domu tylko mama kupuje książki, tata czyta gazety, a siostry to nawet lektur szkolnych nie czytają, tylko streszczenia. Pożyczają z biblioteki, a potem nawet nie wezmą do ręki. Próbowałem czytać, niektóre strasznie nudne, ale trochę
mi się podobają dramaty, z podziałem na role, można sobie zrobić teatrzyk. – I co, robisz teatrzyk z rodzicami? – Niee, sam się dzielę, to znaczy zmieniam głos i chodzę po pokoju tak, no, mu‐ siałbym to pani pokazać. Ostatnio czytałem o tych siostrach, co poszły do lasu i jedna drugą... No wie pani... W malinach... – Pawełku, ty jesteś jeszcze za mały na takie lektury, sama ci coś wybiorę z bi‐ blioteki odpowiedniego. I przypomnij w domu o zebraniu. No leć już. Romanse czyta? To dobrze. Jak czyta romanse, to znaczy, że marzy. A marzy się o tym, czego się nie ma. Prawdę mówi Jeremi, że już nic między nimi, tylko prze‐ świt między łóżkami zsuniętymi nie wiedzieć po co. Przyjrzała jej się na rozpo‐ częciu roku. Taki babsztyl gruby, po ostatnim porodzie już się zapuściła zupełnie. No jak oni wyglądają razem? Jeremi zasługuje na kogoś więcej. Taki duży dom. Gdyby nie dzieci, pewnie mieliby osobne sypialnie. Tata gazety czyta. To cieka‐ we, że gazet chować nie trzeba, a może są i takie, które chowa nie tylko przed sy‐ nem, kto go tam wie. Zresztą, jej w tym głowa, żeby nie były mu potrzebne świerszczyki. Żoneczka będzie sobie czytać romantyczne historie o miłości do po‐ duszki, a oni będą historię tworzyć. Miłość robić będą. Romantycznie.