Spis treści
Motto
Prolog
Rozdział 1 – Strajk w jesziwie
Rozdział 2 – Ludzie i kartoteki
Rozdział 3 – Sekret topielca
Rozdział 4 – Niespodziewani goście
Rozdział 5 – Kac poranny
Rozdział 6 – Bojkot Józefa
Rozdział 7 – Potrzeba nam nowoczesnych kobiet
Rozdział 8 – Królik z kapelusza
Rozdział 9 – Portret wisielca
Rozdział 10 – Złodzieje i prowokatorzy
Rozdział 11 – Zioła doktora Jurnicza
Rozdział 12 – Swój do swego
Rozdział 13 – Miasto szaleńców
Rozdział 14 – Egzekucja
Epilog
Od autora
Przypisy
W grudniu roku ubiegłego publiczność odwiedzająca ogród zoologiczny
w Madrycie była świadkiem mrożącego krew w żyłach widoku. Do jednej
z klatek, w której znajdowały się dwa lwy, przywiezione niedawno z Afryki,
a więc niezupełnie jeszcze oswojone, dostał się niewiadomo w jaki sposób
jakiś starszy mężczyzna, który uzbrojony w gruby kij, rzucił się na dzikie
zwierzęta, okładając je niemiłosiernie. Mimowolni świadkowie niezwykłej tej
sceny byli przekonani, że lwy rzucą się na szaleńca i rozszarpią go.
Przewidywania te jednak nie sprawdziły się. Bestje cofnęły się bowiem
z głuchym pomrukiem w kąt, znosząc spokojnie razy rozwścieczonego gościa.
Trudno sobie wyobrazić podniecenie, jakie ogarnęło zebranych ludzi, którzy
z zapartym tchem śledzili przebieg niesamowitej sceny.
Wreszcie szaleniec, widocznie zupełnie wyczerpany, zwrócił się do
publiczności, wyjaśniając pobudki swego czynu. Z niejasnych jego słów
wynikało, że postanowił pozbawić się życia. Pragnął jednak ze swej śmierci
uczynić sensacyjne widowisko i w tym celu dostał się do klatki lwów
w nadziei, iż drapieżne zwierzęta rozszarpią go. Widzi jednak, że okrutny los
odmówił mu nawet tej ostatniej satysfakcji, a w takim razie musi skończyć ze
sobą w inny sposób. Mówiąc to wydobył błyskawicznym ruchem rewolwer
i zastrzelił się w oczach oniemiałego tłumu. Ledwo przebrzmiał huk
wystrzału, gdy lwy przebudzone z dotychczasowego odrętwienia zerwały się
z miejsca i rycząc przeraźliwie, rzuciły się na samobójcę, rozrywając
w mgnieniu oka ciało na drobne kawałki.
„Panorama. Ilustrowany Dodatek Tygodniowy «Republiki»”, numer z lat 30.
XX wieku
Prolog
Na szabas biedni, pobożni chasydzi zostawiali swoje rodziny w Lubartowie,
Izbicy, Kraśniku, Opolu albo Tomaszowie i przyjeżdżali łapać szirajim
1
,
odpadki ze stołu reb Szlomy Ajzera, gdy ten już napełnił swój pokaźny brzuch
w towarzystwie bogatszych Żydów. Jeszcze byli szczęśliwsi, gdy spoczął na
nich wzrok lubelskiego cadyka, a całkiem przeszczęśliwi, jeżeli właśnie im
poświęcił słowo.
Trzydziestolatek z rzadką rudą brodą i pejsami wystającymi spod
sfilcowanego kapelusza od rana stał pod kamienicą przy Szerokiej 40 i jak
inni rzucał klątwy na kobietę z naprzeciwka, która mimo szabasu otworzyła
sodówkę, w dodatku stała w drzwiach sklepiku, zojne bezbożna, w spódnicy
przed kolano, a z wnętrza grało radio! Przez chwilę obserwował młode
małżeństwo z dwójką niedożywionych dzieciaków wywożące swój skromny
dobytek wraz ze starą maszyną do szycia, umieszczoną przez ojca rodziny na
szczycie gratów z taką czcią i troską, jakby to był zwój Tory. Nędzna szkapa
zaprzęgnięta do furki ruszyła przed siebie, lecz ani jej, ani tych biedaków
poza pogardliwymi spojrzeniami nie spotkała od chasydów żadna przykrość.
Później, około południa, z bramy kamienicy cadyka wyszły dwie prześliczne
i rozszczebiotane panny w modnych sukienkach i płaszczykach, a pobożni
Żydzi stali w coraz większym tłoku i patrzyli tylko, nie wiedząc, czy im się
kłaniać, czy odwracać wzrok.
Gdy z okna zabrzmiał gong oznajmiający posiłek, wszyscy niczym horda
dzikusów rzucili się do bramy, ale rudzielec dobrze pracował łokciami
i wepchnął się na obszerne pokoje reb Ajzera jako jeden z pierwszych
niezaproszonych imiennie gości. Zdołał też chwycić za łokieć sekretarza
cadyka i wcisnąć mu całe pięćdziesiąt złotych w wymiętych banknotach.
Ofiara oczyszcza człowieka, otwiera nań oczy Pana, dlatego pewnie
trzydziestoletni mężczyzna z rudymi pejsami zasłużył na chwilę uwagi,
akurat gdy kobiety niosły czulent.
Gest sekretarza cadyka był zdawkowy. Rudy trzydziestolatek natychmiast
jednak przyskoczył do rozpartego za stołem Ajzera.
– Rebe, moja żona od dziesięciu lat nie może zajść w ciążę. – Szanując czas
świętego męża, chasyd od razu przeszedł do rzeczy. – A jeśli już zajdzie
i urodzi, dzieci nam umierają.
– Masz szczęście, dobry Żydzie. – Cadyk obdarzył go łaskawym
uśmiechem. – W mojej kamienicy właśnie dziś zwolniło się mieszkanie. Dwie
izby na drugim piętrze, czynsz siedemdziesiąt pięć złotych…
– Rebe! – jęknął rudy. – To majątek!
– Wstyd, Żydzie! – Reb Ajzer sięgnął po srebrne sztućce. – Inni wydają
setki i tysiące na lekarzy, byleby mieć dzieci, zdrowe dzieci, a tobie tyle
szkoda?! W mojej kamienicy Bóg cię obdarzy potomstwem. Czekam
w poniedziałek z rana, tymczasem dobrego szabasu. Dziś ja już z tobą
skończyłem.
– Dziękuję, rebe! – Mężczyzna chciał ucałować skraj Ajzerowego rękawa,
lecz został odepchnięty przez innych chasydów czekających ze swoimi
prośbami.
Nie zdążyli jednak, ponieważ cadyk z wielką nabożnością właśnie zaczął
się posilać.
Kwadrans później po wąskich drewnianych schodach rudy Żyd wbiegł na
Psią Górkę i szybkim krokiem przez Bramę Grodzką ruszył na Stare Miasto.
Wyjął z kieszeni spodni zegarek na pasku. Sprawdził godzinę, a potem,
zapinając go sobie na ręce, nakręcił sprężynę, gwałcąc prawa szabasu, kiedy
to nie tylko ludzie i zwierzęta, lecz nawet mechanizmy powinny odpoczywać.
Wolniejszym krokiem wspiął się Grodzką ku Rynkowi. Po drodze mijał coraz
mniej czarnych kapot, a coraz więcej jesionek oraz kurtek tutejszej chewry,
powoli schodzącej się do codziennie otwartych dusznych, tanich knajpek
i mordowni, zwących się na szyldach herbaciarniami. W tej najbliżej
więzienia na Zamku, u Joszke Flaka, dym papierosowy zdążył już na tyle
zgęstnieć, że żaden tajniak nie miał po co zaglądać przez okno.
Po kilku minutach fałszywy chasyd wynurzył się z Bramy Krakowskiej
i pewnie skręcił w lewo, na Królewską. Nie dochodząc do katedry, przeciął
ulicę naprzeciw kamienicy skromnie schowanej za małym skwerem. Chociaż
jej dach równał się z dachami sąsiednich, to parter miała na wysokości
suteren i do bramy schodziło się stromym podjazdem jak do smoczej jamy.
Dla pobożnych Żydów istotnie była to bowiem jama bestii: na ścianie wśród
kilku niewinnych szyldów widniał jeden złowrogi, w jidysz i po polsku:
„LUBLINER TUGBLAT”2
, BIURO – REDAKCJA – DRUKARNIA.
Tam na rudego mężczyznę czekał z papierosem w ustach człowiek starszy
od niego o kilkanaście lat, zerkający na rozłożoną polską gazetę i energicznie
stukający szczupłymi palcami w klawisze maszyny do pisania z hebrajskimi
czcionkami. Postępująca łysina pozostawiła mu na głowie ledwie tyle włosów
i dokładnie w tym miejscu, że pobożny Żyd jak raz przykryłby je wszystkie
kipą. On jednak siedział z gołą głową, skropiony wodą kolońską, ubrany
w elegancki garnitur i wyprostowany niczym wojskowy. Cyniczny uśmiech
drgał w kącikach szerokich ust dziennikarza, a spod gęstych brwi spoglądały
ciemne, inteligentne oczy.
– Niech pan posłucha. – Na widok wchodzącego zdusił papierosa
w ciemnej od popiołu szklanej popielniczce i wykręcił z rolek kilkuzdaniowy
artykulik. – „Uratowała chore dziecko. Wczoraj tuż po godzinie siódmej rano
pielęgniarka szpitala dziecięcego Róża Marczyńska usłyszała upiorny kaszel
dziecka. Kaszel dobywał się zza uchylonego okna na parterze kamienicy przy
Karmelickagas numer jeden, a w uszach Marczyńskiej zabrzmiał jak
rozpaczliwe wołanie o pomoc. Zaniepokojona pielęgniarka, choć słaniała się
na nogach po nocnym dyżurze, natychmiast odszukała dozorcę domu i razem
poczęli dobijać się do drzwi mieszkania. «Ono tak kaszle od urodzenia»,
wyrodna matka pięcioletniego chłopca machnęła ręką, ale Marczyńska
wymogła, by bez zwłoki zaniesiono chore dziecko do szpitala. Lekarz
stwierdził ostry atak astmy, który zakończyłby się śmiercią w męczarniach
podobnych do straszliwych cierpień konającego wisielca. Zapobiegł temu
dzielny czyn pielęgniarki z powołania”. Podoba się panu? – zapytał
dziennikarz, odkładając maszynopis.
– A czy dobra gazeta to jest miejsce na dobre wiadomości? – Młodszy
mężczyzna celnie posłał kapelusz na wieszak. – No i ta pielęgniarka… Róża!
Jo, imię jest git, ale Karmelickagas, ten chrześcijański szpital, no
i familjenomen Marczyńska… Mnie to zaraz wylatuje drugim uchem, bo wiem,
że ona nie jest z naszych.
– A dank. Nasz czytelnik, nasz pan. – Redaktor zgniótł papier w kulę. – Jak
się udało?
– Ganc git, panie Nissenbaum! – Trzydziestolatek z ulgą zdjął czarną kapotę
i marynarkę. – Za chwilę będzie pan bardziej zadowolony niż wyrodna matka
z Karmelickagas. – Ściągnął przez głowę płócienną kamizelkę, z której
wcześniej zwisały mu na spodnie brudnobiałe cyces. Zostawszy w samej
koszuli, zaczął przypinać do niej kołnierzyk. – Opowiem słowo w słowo –
obiecał, wiążąc pod szyją wyświechtany, za to bardzo kolorowy krawat.
Zaczął od eksmitowanej w szabas rodziny, nie zapomniał o eleganckich,
roześmianych pannicach i rzetelnie odmalował resztę stosunków społecznych
na Szerokiej 40. Jako puentę przytoczył rozmowę ze świętym mężem.
*
Następnego ranka Szlomo Ajzer, lubelski cadyk i rektor wyższej uczelni
rabinackiej, ledwie otworzył przyniesiony mu do śniadania miejscowy
żydowski dziennik, cisnął tacą o podłogę. Śledź i jajka na półmiękko spadły
na dywan kupiony jeszcze przez dziadka, z racji wielkiego dowcipu w swych
moralnych naukach zwanego przez chasydów Szpasyn Cadyk, Dowcipkującym
Cadykiem. Jego wnukowi do śmiechu nie było ani trochę. Na usta cisnęły mu
się wyłącznie przekleństwa, i to w kilku językach.
Rozdział 1 – Strajk w jesziwie
Drelichowe mundury rezerwy policji przemaszerowały przez otwartą bramę
Uczelni Mędrców Lublina. Kapryśne marcowe słońce odbijało się od
demobilowych niemieckich hełmów z pokaźnym polskim orłem. Czarno
ubrani pejsaci młodzieńcy w myckach i kapeluszach, cisnący się na wysokich
schodach jesziwy i wykrzykujący obelgi pod adresem rektora, teraz umilkli,
mocniej przywierając jeden do drugiego. Zapewne niejeden czuł się niczym
obrońca Masady. Byliby bardziej skuteczni, rozpraszając się i sięgając po
kamienie brukowe jak żydowska samoobrona złożona z tragarzy i wozaków,
która w dziewiętnastym roku obroniła całą dzielnicę przed pogromem. Byli
jednak gówniarzami.
Wydział bezpieczeństwa starostwa od tygodni informował o niepokojach
wśród studentów jesziwy, a między wierszami raportów dawało się wyczuć
satysfakcję, że po śmierci założyciela szkoły rabinackiej jego następcy wzięli
się za łby. Rektor Szlomo Ajzer administracyjnie zabezpieczał sobie tyły,
pozyskując poparcie rady uczelni, tymczasem od dawna będący na
cenzurowanym wykładowca mistyki, żelechowski rabin Szymon Engel,
przyciągał sfanatyzowaną młodzież. Urzędnicy państwowi zacierali ręce, że
przeszacowany plan największej szkoły rabinackiej w Europie zapadnie się
pod własnym ciężarem, niestety sprawy przybrały nowy obrót. Nie tylko
gdzie dwóch Polaków, tam trzy partie polityczne, także gdzie dwóch Żydów,
tam trzy interpretacje Pisma. W dodatku studenci zaczęli krzyczeć nie tylko
w obronie Engela Żelechowera, ale podnieśli postulat dostosowania programu
uczelni do wymagań państwowych egzaminów rabinackich. Wydział oświaty,
zapytany poufnie przez wydział bezpieczeństwa, odpowiedział drukiem do
użytku wewnętrznego, że to nie jego sprawa. Więc prędzej czy później
musiało się to skończyć alarmowym telefonem na policję. Że to się jednak
stanie osobistym kłopotem podkomisarza Zygmunta Maciejewskiego, ten ani
przypuszczał.
Zerknął w tył na oddział. Gdyby dowodził doświadczonymi policjantami,
wydałby teraz rozkaz „pałki w dłoń”. W wypadku tych żółtodziobów uznał,
że karabiny będą mniej ryzykowne: prawidła obchodzenia się z nimi kaprale
wbili chłopcom do głowy przez poprzednie półtora roku służby w piechocie.
– Plutooon! – Skrzywił się, wyjmując nigdy nieużywaną szablę. – Bagnet na
broń! – A gdy szczęknęły zatrzaski, skierował klingę do przodu. – Na wprost
klinem, w tyralierę!
Kolumna za jego plecami z marszowej sprawnie zaczęła przeformowywać
się w szpic. Słusznie przypuszczał, że armijne manewry kandydaci mieli
opanowane lepiej niż podstawy kryminalistyki. Nigdy ze szkoły
posterunkowych na Czechówce nie przyszła prośba, aby na przykład
Maciejewski, jako kierownik Wydziału Śledczego, poprowadził zajęcia czy
przynajmniej wygłosił dla kursantów pogadankę. Nie żeby osobiście mu to
dopiekało, wolał pójść na ryby albo na wódkę, niż udawać ambicje
pedagogiczne. Niestety, myślał ze zgrozą, za kilkanaście lat ci karni
kontraktowcy zostaną oficerami, a policja stanie się drugim wojskiem,
pełnym niedouczonych idiotów, pijaków i dziwkarzy. Ich uniformy, hełmy
oraz broń pamiętały jeszcze Wielką Wojnę. Jakiego jednak materiału
ludzkiego może wymagać odrodzona ojczyzna za miesięczny żołd wart jednej
odważniejszej szarży po knajpach?
Oddział dokończył manewr. Trzech najroślejszych kontraktowców
domknęło klin, osłaniając dowódcę. Maciejewski, chociaż nie ułomek, musiał
teraz wychylać głowę nad ich ramionami, żeby obserwować zbuntowanych
studentów na imponujących, imperialnych wręcz schodach, prowadzących do
głównego wejścia wyższej uczelni rabinackiej. Niektórzy z nich zaczęli
gorączkowo się naradzać, większość jednak z niepokojem patrzyła na bagnety
policjantów. Rozkaz był właściwy, upewnił się Zyga.
– Tyralierą naprzód! – zakrzyknął.
Klin wbił się między chałaty i kapoty, po chwili czarne hełmy zrównały się
na schodach z czapkami, kapeluszami i kipami, a postępujący tuż za czołem
oddziału podkomisarz widział studentów cofających się wprost w roztopowe
błoto kwietników i klombów.
– Policaj bandytaj! – zawołał ktoś, najwyraźniej bardziej by być
zrozumianym, niż popisać się wzorcowym jidysz.
Maciejewski nie zdążył przyjrzeć się prowokatorowi. Jego okrzyk nie został
zresztą podjęty. Zagraniczni studenci, a takich według raportów wydziału
bezpieczeństwa starostwa była tu przeszło połowa, pewnie nic nie zrozumieli.
Tymczasem klin policjantów dotarł już prawie do drzwi.
Podkomisarz stanął w połowie schodów i rozejrzał się. Boki formacji
poszerzyły kąt, spychając studentów kolbami karabinów. Oby tak dalej,
i Zyga będzie mógł napisać w raporcie, że do opanowania tłumu broni nie
użyto, przynajmniej zaoszczędzi na papierze. Odwrócił się. Odwodu mu nie
dano, ale też mimo wcześniejszych obaw nie było potrzeby, by zwinąć jedną
drużynę i osłonić tył formacji. Klin odepchnął manifestantów ku skrzydłom
budynku, a za plutonem zostali tylko gapie. Nieszkodliwi.
Dostrzegł też młodego fotografa w czarnym płaszczu i czapce studenckiej,
który śledził oddział zza żelaznych prętów ogrodzenia jesziwy, a teraz
podszedł bliżej, widocznie chcąc zrobić zdjęcie. Wzrost przeciętny, głowa
pochylona nad aparatem, ale ten facet, Maciejewski był pewien, podążał
w pewnej odległości za oddziałem już od rogu przecinającej przedmieścia za
Czechówką ulicy Północnej, a już na pewno Zyga widział go przy placu
targowym, wciśniętym między dwie cegielnie przy Obywatelskiej. Nie znał
człowieka, bo i nie miał skąd. Czapka studenckiej „Bratniej Pomocy”
zdradzała amatora pracującego dla którejś redakcji. Tak samo aspirował do
stanowiska dziennikarskiego, jak ci pszenno-buraczani chłopcy do pełnego
etatu w policji.
Z balkonu nad wejściem spoglądał w dół zażywny brodacz w sobolowym
sztrajmlu na głowie. Pozostali rabini otaczali go jak kurczęta kwokę.
Podkomisarz domyślił się, z kim za moment będzie miał nieprzyjemność,
i kryjąc niechęć, zasalutował. Brodacz odkłonił się lekko, po czym
w otoczeniu swych akolitów zniknął we wnętrzu jesziwy.
– Pierwsza drużyna za mną marsz – rozkazał Maciejewski. – Druga i trzecia
na pozycjach stój!
Oficerski mundur, rzadko noszony i przyciasny, uwierał go pod pachami,
spodnie piły w kroku. Mimo to niemal defiladowym krokiem wszedł do
jesziwy. Po jego bokach łomotały na marmurach stare buty młodych
policjantów.
*
Z rektorem i profesorami spotkali się w holu.
Początkowo Maciejewski nie był pewien, czy ciągnąć ze sobą siedmiu
niewydarzonych policjantów, lecz na widok min rozstępujących się przed
nimi młodych Żydów nabrał przekonania. Tu wyraźnie oczekiwano, że
władza odegra swój teatr i będzie to coś operowego, nie żadna ze sztuk
kameralnych czy kabaretów, jakie Zyga uprawiał podczas przesłuchań. Chciał
tego rektor, który widząc bagnety po swojej stronie, zmierzył władczym
spojrzeniem delegację protestujących stojącą pod ścianą, przy świeżo
wmurowanej i nieodsłoniętej jeszcze tablicy pamiątkowej. Oni zresztą też,
gdyby nie chcieli robić przedstawienia, mogliby strajkować w murach
uczelni. Tyle że schody prowadzące do gmachu prosiły się o tandetny
musical, szczególnie że cokolwiek działo się w Jeszywas Chachmej Lublin,
mieszkańcy Lubartowskiej i Unickiej obserwowali z ekscytacją. Przede
wszystkim dla nich studenci odegrali na schodach paradę Hamletów, ciekawi
również recenzji w „Lubliner Tugblat”. Uczelniane skandaliki gazeta kochała
nawet bardziej niż nożowe rozprawy bandytów z Podzamcza. Już jako młody
śledczy w Zamościu Maciejewski uznał, że aby nie być ślepym we własnym
rewirze, musi przynajmniej orientować się w żydowskim żargonie
i przeglądał czasem „Lubliner Tugblat”.
– Panie rektorze, zgodnie z pańską prośbą nielegalna manifestacja została
spacyfikowana – odezwał się w języku urzędowym.
Chciał jeszcze dodać, że zależy mu na rozmowie i wyjaśnieniach, dlaczego
właściwie jego magnificencja zdecydował się pogwałcić autonomię własnej
uczelni, ale rabin Salomon Ajzer rozpłynął się w podziękowaniach:
– Panie komisarzu, cała społeczność jesziwy jest wdzięczna policji za
sprawną pomoc w przywróceniu ładu i porządku w naszych murach.
Błogosławionej pamięci Majer Szapiro, gdyby żył – cadyk teatralnym,
zbolałym gestem wskazał upamiętnienie na ścianie – ze smutkiem musiałby
spoglądać na ekscesy studentów jego uczelni, dzieła jego życia…
Mówił po polsku bez akcentu, jak zasymilowany inteligent, nie przywódca
chasydzki. I od początku było jasne, że mówić będzie długo. Chociaż Zyga
widział Ajzera po raz pierwszy, nie miał wątpliwości, że ten człowiek jest
gotów dać półgodzinną przemowę na każdą okoliczność: złamania koszeru,
kryzysu rządowego czy klęski huraganu.
– Panie rektorze, chciałbym wiedzieć, jakie konsekwencje w aspekcie
porządku publicznego, pańskim zdaniem, może mieć zaistniała sytuacja
w przyszłości – powiedział, wspinając się na wyżyny dyplomacji.
– Dzięki zdecydowanej pomocy władz, dzięki panu osobiście…
Maciejewski nie słuchał, tylko kiwał głową. Gdyby rzecz odbywała się
w państwowym urzędzie, nie w żydowskiej uczelni, pewnie wymieniliby się
dyplomami i medalami. Teraz podkomisarz zaczął się niepokoić o drużyny
drugą i trzecią, które już bez jego nadzoru zabezpieczały główne wejście, ale
usłyszałby coś przecież, gdyby doszło do ruchawki! Pasek czapki
unieruchamiał mu głowę, nieprzywykłą do oficjalnego uwięzienia, a Zyga
spoglądał na profesorów, nie mogąc się oprzeć wrażeniu, że umykają mu
drobne, lecz wiele mówiące gesty, zanim postacie rabinów zastygną niczym
posągi. Nie ma się co naprężać, mógł im powiedzieć, nie jesteście Majer
Szapiro, tym bardziej nie marszałek Piłsudski, i nie zbierze się żaden komitet
ufundować wam popiersia jeszcze za życia. Chętnie tymi słowami zacząłby
swoje kontrprzemówienie i nie wątpił, że prowadzony przez socjalistów
z Bundu „Lubliner Tugblat” skwapliwie by go zacytował.
Rektor ledwie zaczął swą mowę, gdy naraz spojrzenie jednego
z profesorów, ascetycznego, niewysokiego chudzielca z kozią bródką, kazało
podkomisarzowi zwrócić na niego uwagę. Między uczonych w piśmie
wśliznął się woźny w roboczym ubraniu, ale w czapce z połyskującym,
złoconym godłem jesziwy. Zbliżył się do rektora, a Maciejewski nadstawił
ucha.
– …będziemy pełni wdzięczności – nie słuchał Zyga, natomiast nie uszedł
jego uwagi tragiczny szept woźnego:
– Trup, reb Ajzer, aj, w mykwie! – tyle zrozumiał z kilku szybkich zdań
w jidysz.
– …zatem dziękując panu za opanowanie sytuacji… – kiwając głową
woźnemu, dyplomatycznie ciągnął rektor.
Podkomisarz sprawił mu jednak przykrą niespodziankę, przechodząc na
żydowski:
– Goj hab fersztejn grob worten git, panie rektorze. Szczególnie policjant
rozumie takie słowa jak trup, chociaż nie grzeszy gramatyką. Proszę
prowadzić.
– Pan, z całym szacunkiem, musiał źle zrozumieć… Co ty bredzisz,
Lipaczer?! – Reb Ajzer spojrzał wściekle na woźnego.
– Cokolwiek bredzi, ja muszę to sprawdzić, panie rektorze – stanowczo
zapowiedział Zyga. – Gdzie jest mykwa?
*
Snop światła wpadał z jedynego okna, niewielkiego, umieszczonego
niesymetrycznie pod sufitem. Marcowe słońce rzucało kapryśne, drgające
blaski na białe i błękitne kafle, falowało razem z wodą lejącą się do basenu
z terakotowej rynny. Ludzka postać w chałacie, unosząca się na wodzie
z rozcapierzonymi rękami, wyglądała jak martwy ptak.
Ptak albo ryba płaszczka, przemknęło przez głowę komisarzowi, gdy po
śliskich stopniach zbiegał do basenu.
– Posterunkowy, do mnie! – krzyknął, chwytając topielca za nogę.
Komenda była niejasna, więc siódemka stłoczonych w wejściu
mundurowych najpierw spojrzała po sobie. Zanim buty stojącego najbliżej
policjanta załomotały na terakocie, umysł Maciejewskiego wypluł natrętną
myśl, że człowiek w wodzie za chwilę odwróci się, nabierze głęboko
powietrza i powie: „Dwie i pół minuty, rekord jesziwy!”. Czubek prawego
buta prawie dotykał schodków, a palcami topielec delikatnie muskał kafle
basenu, jakby upewniając się, że gdy już dłużej nie wytrzyma bez powietrza,
jego ręka natychmiast znajdzie oparcie.
Maciejewski przyciągnął ciało do siebie. Posterunkowy stał już obok, woda
sięgała mu ledwie do pasa. Odwrócili topielca. Podkomisarz chwycił go pod
pachy i rzucił szybkie spojrzenie za siebie. Rektor ani woźny nie ruszyli się na
krok, skamieniali z trwogi.
– Za nogi go! – rozkazał Zyga.
Młody mężczyzna bez zarostu, z mokrymi pejsami klejącymi się do szyi,
zdawał się ważyć mniej niż jego nasiąknięte wodą ubranie. Położyli go na
posadzce. Maciejewski nie miał lusterka, więc przystawił do mokrych ust
szkiełko swojego zegarka. Nie zaszło parą. Zaczął rozszarpywać ciasny węzeł
lepkiego, śliskiego krawata, a młody policjant zajął się guzikami kamizelki
i koszuli chłopaka.
– Rubinsztajn – usłyszał Zyga, gdy obracał ciało z boku na bok, by usunąć
wodę z płuc. – Student Natan Rubinsztajn, z Żelechowa – powtórzył rektor
Ajzer takim tonem, jakby oczekiwał, że w odpowiedzi padnie „bardzo mi
przyjemnie, Maciejewski”.
– Co panowie tak stoją? Dzwonić po pogotowie, natychmiast!
Młody policjant klęczał nad młodzieńcem i uciskał żebra na chudej klatce
piersiowej, gładkiej jak u dziecka. Topielec nie chciał jednak wrócić do życia.
Podkomisarz odsunął posterunkowego i wskazał mu chude nogi oblepione
czarnymi spodniami. Sam chwycił nieprzytomnego za ręce.
– Tempo raz, tempo dwa…
Policjant miarowo dociskał kolana studenta do jego piersi. Zyga w tym
samym rytmie pompował mu do płuc powietrze, poruszając ramionami
chłopaka. Chmura zasłoniła słońce i w mykwie zrobiło się ciemno,
a podkomisarzowi przemknęła przez głowę kolejna absurdalna myśl: że
wysoko umieszczone okno, gdyby zasłonić je kratą, nie różniłoby się niczym
od więziennego, z kolei samo pomieszczenie łaźni rytualnej nadawałoby się
na prosektorium…
Rozdział 2 – Ludzie i kartoteki
Stanisław Ździech, dwudziestojednoletni student trzeciego roku polonistyki,
uczynił znak krzyża i zaczął pochłaniać pączki z takim zapałem, jakiego nie
było po nim widać, kiedy w czytelni pochylał się nad poezją renesansową czy
chrześcijańskimi z ducha lirykami Krasińskiego. Rektor Katolickiego
Uniwersytetu Lubelskiego, ksiądz profesor Józef Kuszyński, przyglądał się
temu jednak z pełną aprobatą, otworzył nawet pokaźną bombonierę i sam
nałożył młodemu człowiekowi pralin na talerzyk. Też pochodził z chłopskiej
rodziny, gdzie się nie przelewało, i wiedział lepiej niż ojcowie pustyni, czym
jest asceza. Nieraz jej doznał jako kary boskiej, jeszcze nim począł
zastanawiać się nad swym życiem duchowym.
– Nie żałuj sobie, Stasiu – zachęcił z kaznodziejskim uśmiechem. – Post
dopiero jutro. Zresztą słodycze to nie jedzenie!
Już po trzecim pączku okrągła twarz Ździecha wysubtelniała. Poprawił się
na krześle, odruchowo docisnął węzeł krawata i spojrzał na rektora
niebiańsko błękitnymi oczami spod grzywki koloru dojrzałej pszenicy.
– Bardzo dziękuję księdzu profesorowi – powiedział. – Ostatnio
rzeczywiście trochę nie dojadam, ale tyle jest książek do przestudiowania!
Zwłaszcza teraz!
Kuszyńskiemu z miejsca przestał smakować pączek. Rektor odsunął
talerzyk i poprawił okulary.
– O twoim studiowaniu, Stasiu, musimy poważnie porozmawiać. Posłódź
sobie herbatę. Cukier krzepi.
– Ksiądz profesor nie jest ze mnie zadowolony? – Ździech podniósł na
niego oczy, tym razem pełne niepokoju.
Kuszyński zerwał z sutanny serwetę i rzucił na stół.
– Jestem, ale teraz nie o tym, Stasiu. Pozwolisz?
Przeszli do rektorskiego gabinetu. Duchowny usiadł przy biurku pod
portretem papieża Piusa XI w białej szacie i drucianych okularach. Obok
wisiało jego własne powiększone zdjęcie. Artystycznie podkolorowany dekiel
korporacji akademickiej na głowie Kuszyńskiego kontrastował z czarną
sutanną, lecz zgrzyt tłumaczyła dedykacja: Jego Magnificencji X. Prof.
Rektorowi, Filistrowi Honorowemu K! Virtutia, Komilitoni. To właśnie Staszek
Ździech wykaligrafował ten napis, fotografię wykonał Henryk Dobrowolski,
jego najserdeczniejszy przyjaciel, który wprowadził prowincjusza do zacnej
śmietanki akademików.
– Staszku, nasze prywatne seminaria nie będą się już odbywały –
zakomunikował duchowny.
– I żeby to powiedzieć, zaprosił mnie ksiądz na pączki?! – Student
poderwał się z krzesła, na którym dopiero co przysiadł niepewnie. – To
przecież miało mieć wielkie znaczenie, to stało się moją pasją!
– Zjedz czekolady. – Kuszyński podetknął mu pudełko od Wedla.
– Ksiądz profesor żartuje!
– Gorączkujesz się – odparł rektor, ze sztucznym spokojem sięgając do
bombonierki. Miał ich zawsze co najmniej kilka i zawsze w zasięgu ręki.
Nałóg, po prostu nałóg! Kuszyński starał się z nim walczyć, szczególnie
w Wielkim Poście. Niestety w tej chwili nie mógł się powstrzymać, choć
czekoladka posmakowała mu goryczą. – Musisz zrozumieć, że w nauce
zdarzają się ślepe zaułki. Liznąłeś języka hebrajskiego i to nie pójdzie na
marne. Jeśli poważnie myślisz o specjalizowaniu się w polskich przekładach
Pisma Świętego, nie masz powodów do niepokoju.
– Ale myśmy mieli pierwsi przełożyć Stary Testament z języków
oryginalnych! – wykrzyknął Ździech. – Ksiądz przecież odciągnął mnie od
spraw organizacyjnych, kazał uczyć się języka i…
– I powiesz może jeszcze, że oszukałem cię? – Rektor osadził go słowem
i gestem. – Proszę cię, zrozum… Przyznaję się, nie jesteśmy gotowi.
Natomiast jeżeli ty wykażesz cierpliwość, za kilkadziesiąt lat, może nawet
kilkanaście, kto wie, czy nie ty właśnie pokierujesz tą pracą.
Każdy oportunista położyłby uszy po sobie, może rzuciłby jakąś niby wciąż
grzeczną, lecz kłującą replikę, by potem wycofać się rakiem. Ździech milczał,
a jego wzrok był pełen szczerej, zajadłej nienawiści. Takiej jak to na polskiej
wsi. Rektor drgnął, bo chociaż rozumiał uczucia chłopaka niczym własne, był
przecież księdzem katolickim i za nic nie chciałby stać się powodem grzechu.
– Czy Rubinsztajna jego profesor też zaprosił dziś na herbatę
i zakomunikował o tym samym? – zapytał z przekąsem Ździech, wstając
i wkładając dekiel korporacji Virtutia.
– O ile wiem, profesor Rubinsztajna wczoraj przestał być profesorem,
Stasiu. Co zaś się tyczy twojego kolegi, to popełnił samobójstwo. Dziś rano.
Prędzej czy później rektor Kuszyński musiał to powiedzieć. Widok jego
ulubionego studenta zapadającego się w sobie, obarczonego niezasłużonym
ciężarem, nie sprawił mu przyjemności. Uznał jednak jako kapłan, że
szczególnie w wypadku tego chłopaka lepiej odebrać złudzenia prędzej niż
później.
*
Marszałek Piłsudski, dzięki któremu obecny przełożony Zygi swego czasu
dowodził zewnętrzną ochroną Belwederu, wyłącznie na portrecie obok godła
prezentował się dziarsko i bojowo. Czwarte strony gazet niby zdawkowo, lecz
znacząco często, informowały o jego wakacjach leczniczych na Maderze.
Podobno pił mniej niż Maciejewski, lecz palił równie nałogowo i mniej sypiał.
Nadkomisarz Włodzimierz Pitułej zapewne też, bo wiedział dobrze, że kiedy
zabraknie Marszałka, ukraińskie pochodzenie komendanta lubelskiej policji
niejednemu może zacząć przeszkadzać.
– Niedobrze to wygląda – powiedział.
Maciejewski zgodnie kiwnął głową.
– Pan też – dodał zjadliwie Pitułej.
Istotnie, galowy mundur, starannie odkurzony i odprasowany przez Różę,
prezentował się jak po szarży pod Komarowem. Maciejewski do wilgotnych
granatowych bryczesów musiał włożyć cywilne brązowe półbuty.
Przemoczone oficerki suszyły się w jego gabinecie, wypchane gazetami. Od
pasa w górę przypominał nawet policjanta, od pasa w dół ofermę
batalionową. Tym bardziej irytowało go, że nie tylko Pitułej, lecz również
kierownicy komisariatów, zebrani na odprawie w gabinecie komendanta,
patrzyli na niego, oczekując chyba wróżb, jeśli nie proroctw. Tylko inspektor
generalny policji, jak przystało na masona, z kamienną twarzą spoglądał
z portretu.
– Próbowaliśmy go ratować ponad kwadrans, ale jak mi powiedział lekarz
pogotowia, szkoda było moczyć munduru. Tego posterunkowego, który mi
pomagał, chciałbym przedstawić do pochwały, panie komendancie – dodał
zaraz sprytnie. Potem nie będzie czasu zatroszczyć się o młodego! – Jak na
chłopię zasmarkane ze służby kandydackiej, wykazał się i przygotowaniem,
i zimną krwią. Natomiast Natan Rubinsztajn, urodzony w Żelechowie…
– Metrykę to sam mogę przeczytać – przerwał mu nadkomisarz.
Był i tak o wiele spokojniejszy niż rano, kiedy telefonem wewnętrznym
oderwał Zygę od lektury lubelskich gazet i „Dziennika Inwigilacyjnego”.
– Nie ma chwili do stracenia, pan musi tym osobiście zająć się. – Mówił
wprawdzie rzeczowo, ale w jego głosie pobrzękiwał rusiński akcent. – Jest
pan jedynym oficerem, który rozumie żydowski. Nie muszę chyba wydawać
rozkazu, pan sam dostrzega powagę sytuacji.
Dostrzegał ją już od kilku dni. Niepokojących raportów z II Komisariatu
przybywało od tygodni i był nawet moment, jedyny w jego karierze, gdy
Maciejewski pożałował, że nie jest już tam kierownikiem. W trzydziestym
pierwszym w pojedynkę uspokoił strajk w fabryce Wajca, podczas gdy teraz
jego następca Rumowicz chował głowę w piasek, jak przystało na urzędnika
państwowego. Tymczasem studentom żydowskiej Uczelni Mędrców Lublina
zaczynało wchodzić w krew, że zanim poszli na zajęcia, urządzali wiece
przed świątynią nauki, przekrzykiwali się i skandowali hasła niezrozumiałe
dla obserwujących zajście tajniaków. Póki nie roznosiło się to na miasto,
patrole mundurowe tylko przechadzały się dwójkami pod parkanem uczelni.
Autonomię wyższej szkoły rabinicznej pogwałcił dopiero nowo obrany rektor.
– Twierdzi, że to prowokacja. – Pitułej wzruszył ramionami, gdy ubrany
w mundur Zyga stawił się do niego po instrukcje. – Prowokacja syjonistów
i socjalistów wymierzona w jesziwę i jego osobę. Podburzeni studenci nie
pozwalają rozpocząć uroczystości ku czci założyciela uczelni, tym bardziej
wykładów. Ale nie chodzi tylko o przestępstwo przeciw uczuciom religijnym.
Obawia się, że w gorączce może dojść do niszczenia mienia.
Jak się okazało, nikt nawet nie miał takiego zamiaru. Ale kto by
przewidział, że uczelnia rabiniczna ma swojego trupa w szafie! Czy raczej
w mykwie.
– Nasza interwencja zapobiegła rozruchom – tłumaczył Maciejewski, siląc
się na urzędowy spokój – ale rektor Ajzer niestety sam nawarzył piwa. Licząc
pobieżnie, jedna czwarta studentów nie akceptuje go na tym stanowisku,
a wezwanie policji na uczelnię na pewno mu nie pomoże.
– Uważa pan komisarz, że mogą być dalsze rozruchy? – zaniepokoił się
aspirant Rumowicz.
– Nie uważam, żeby wyszli na ulicę, jeśli o to panu chodzi – burknął Zyga.
– I stałoby się o wiele lepiej, gdyby zamiast plutonu gówniarzy ze Szkoły
Policji na Czechówce do jesziwy poszedł pan z pięcioma policjantami
znanymi w dzielnicy. Mniej by się przestraszyli, a tak? Dolaliśmy tylko oliwy
do ognia.
Sycił się przez chwilę zupełnym zrozumieniem ze strony pozostałych
kierowników komisariatów. W wiecznym piórze, którym Rumowicz nerwowo
obracał, zachlupotało.
– Trudno, już się tego nie odwróci – ciągnął Maciejewski. – Tyle dobrego,
że rektor jest jeszcze mniej niż my zainteresowany nagłośnieniem tej sprawy.
Może poza „Tugblatem” żadna gazeta o tym nie napisze i przeprowadzimy
śledztwo spokojnie. Gorzej, że nikt z jesziwy nie ma ochoty szczerze z nami
rozmawiać.
– A niby o czym? – zapytał Pitułej. – Skoro pan komendant tak stawia
sprawę… – Maciejewski przewrócił stronę w notesie. – Wstępnie, brak oznak
przemocy. Samobójstwo. Chociaż można coś podejrzewać, bo woda w basenie
ma głębokości metr dziesięć, no ale desperat potrafi utopić się nawet
w wannie. Ten był zdeterminowany, bo wygląda na to, że położył się
w wodzie na brzuchu i czekał, aż straci przytomność, choć wystarczyłby
instynktowny ruch, żeby się uratować. Nie było warunków do szczegółowego
rozpytania, zwłaszcza jego kolegów, natomiast według profesorów to był
dobry, pracowity student, cichy, niestwarzający problemów. I co ważne,
ponoć pobożny.
– W uczelni dla rabinów chyba wszyscy są pobożni – zauważył
nadkomisarz.
– A pamięta pan komendant tego kleryka z seminarium, który pół roku
temu uwiódł gimnazjalistkę? – Zyga uśmiechnął się ironicznie. – Żałował
potem nie grzechu, tylko że dał się złapać. A samobójstwo, także u żydów, to
jednak większy grzech niż pozbawienie cnoty nieletniej. Więc jeżeli
potwierdzi się z wywiadu, że Rubinsztajn istotnie był pobożnym
młodzieńcem, to coś musiało nim naprawdę głęboko wstrząsnąć. To nie
mogła być dziewczyna, która odeszła z innym. To musiało być coś daleko
większego niż jego pobożność – powiedział podkomisarz i po chwili dodał: –
Albo coś, co tę pobożność postawiło pod wielkim znakiem zapytania.
– Niech pan nie wymyśla powieści – uciął komendant. – Samobójstwo to
nie przestępstwo. Kolejna sprawa… – Coś odfajkował na kartce i sięgnął po
następną teczkę.
Maciejewski miał straszną chęć zapalić, obawiał się jednak, że przyjdzie
mu zaczekać co najmniej godzinę.
*
Przodownik Witold Fałniewicz, chociaż był doświadczonym wywiadowcą
Służby Śledczej, pierwszy raz od dobrych kilku lat znalazł się na bocznych
ulicach Wieniawy. Dzielnica, oparta plecami o Ogród Saski, nogami o Urząd
Wojewódzki, a głową o historyczną szubienicę miejską, podbrzusze otwierała
ku leniwej, acz podstępnej rzeczce Czechówce. Wraz z posterunkowym
Uziębłą z IV Komisariatu minął tutejszy kirkut i smutną szarą synagogę, pod
którą wróble dziobały w końskim łajnie. Rynek Wieniawski otaczały cisnące
się do siebie sklepy i warsztaty z niewielkimi pięterkami, gdzie gnieździły się
rodziny właścicieli. Mieszkańcom byłoby tam gorzej niż pod celą, gdyby nie
obszerne ganki połączone w nierówne podcienia i drewniane przybudówki
wzniesione najtańszym kosztem, dosztukowane do ścian.
– Tam, przy Ogródkowej – powiedział Uziębło.
Dochodziła dopiero pierwsza, mimo to handlarze zwijali już stragany;
chłop na wozie z kopcowaną marchwią i kaszą dopalał papierosa, popatrując
w niebo. Poranek i przedpołudnie całkiem sprytnie udawały wiosnę, ale teraz
z północnego wschodu, czyli od strony jesziwy, nadciągała chmura,
wyludniając ulice i przynaglając do pośpiechu.
Obcy tutaj Fałniewicz czuł na plecach setki oczu, zupełnie jakby
przedzierał się przez małomiasteczkowy rynek w dzień odpustu. Większość
kłujących spojrzeń śledziła go zza starych szyb okiennych, poszarzałych nie
do domycia. Ewidentnie odwrócili się za nim, komentując między sobą raczej
nie ustęp Tory, trzej mężczyźni w chałatach zmierzający ku synagodze.
Dopiero na niebrukowanej uliczce wśród jednopiętrowych drewnianych
domów i jeszcze nagich drzew nie było komu oglądać się za glinami. Jak na
wsi, uznał tajniak. Pamiętał Wieniawę jeszcze z czasów, gdy osaczona ze
wszystkich stron przez rozrastające się miasto, pozostawała osobnym
sztetlem, podległym gminie Konopnica.
– Znaliście tego Rubinsztajna? – zapytał wywiadowca, starając się iść
środkiem nierównej ulicy. Pobrzeża niebezpiecznie przypominały bagno.
Uziębło skrzywił się, jednakże powodem nie było pytanie Fałniewicza.
Z każdym słowem z ust tajniaka czuć było takim odorem, przy którym zapach
czosnku uznałby za literalnie odświeżający.
Chód policjanta na służbie winien znamionować pewność i opanowanie, to
wyraźnie wbili mu do głowy na szkoleniu, myślał o nim zgryźliwie
Fałniewicz. Tymczasem Uziębło sadził wielkimi krokami, bo wolał mieć
niechcianego towarzysza za sobą, jak najdalej od nosa.
– Oni znają nas, ale my tak naprawdę to nie znamy tu nikogo – powiedział.
– Komisariat tu jest od roku, my nie znamy żydowskiego, a oni udają, że nie
rozumieją po polsku. Rubinsztajn to co innego, student, chociaż jeszybotu, to
jednak. On się tu wyróżniał.
– W jakim sensie?
– W takim… – Mundurowy urwał, bo zapadł się po kostki w zamaskowaną
odpadkami kałużę. – W takim, że staraliśmy się być tutaj jak KOP, panie
przodowniku – dokończył, wydobywając but. – Pilnować granicy żydowskiej
Wieniawy i polskiego parku. Natomiast Rubinsztajn był jak przemytnik, bo
akurat przez park najwygodniej było mu skracać sobie drogę do jesziwy.
Tajniakowi nawet spodobało się to porównanie, mimo to spojrzał na
młodszego kolegę spode łba.
– Twierdzicie, że nie miał prawa?
– Prawa nie złamał, tyle że jest przecież niepisana zasada: Żydzi nie chodzą
do parku, chyba że szukać guza. – Uziębło znów wyrwał do przodu. – A jak
się rozwinie wasze śledztwo, to dyscyplinarnie na nas się skrupi.
– Nie bójcie się – nieszczerze uspokoił go wywiadowca.
Tak naprawdę sam nie wiedział, w jakim kierunku zmierza dochodzenie.
I czy z tego w ogóle będzie śledztwo! Jego zdaniem, jeśli Rubinsztajn wszedł
w konflikt z narodowcami z KUL-u, byłoby rzeczą najprostszą i najbardziej
oczywistą, gdyby to oni przyczynili się do jego śmierci. Tyle że w mykwie
absolutnie nie mieliby sposobności. Poza tym napaści chrześcijan na żydów,
szczególnie po co bardziej emocjonujących meczach Makabi z Unią, zdarzały
się od lat, zaś od uszkodzenia ciała na tle chuligańskim do zabójstwa
umyślnego daleko. Motyw musiał być inny, myślał Fałniewicz, a ponieważ
kierownik Maciejewski nie dał żadnych instrukcji, tajniak sam próbował
odnaleźć drogę w ciemności.
Pani Cwajgowa, mieszkająca na drugim piętrze oficyny pod piętnastym,
najwyraźniej spodziewała się wizyty. Wywiadowca nie był zdziwiony.
Potrzebne wiadomości rozchodziły się tu same, podobne bardziej do
zapachów niż słów. Nie przypadkiem na wieniawskim Rynku nie zauważył
kiosku z gazetami, czytanie nowin z wczorajszego dnia byłoby tu cokolwiek
ekscentryczne.
– Przychodzimy w sprawie świętej pamięci Natana Rubinsztajna, pani
Cwajgowa – zaczął posterunkowy.
– Błogosławionej pamięci – mruknął pod nosem Fałniewicz. – Czy pani
mówi po polsku?
– Ja wiem i panowie wiedzą, to się musiało źle skończyć. – Niska
i rozłożysta kobieta w peruce odparła całkiem składnie, lecz cofnęła się ni to
z przestrachem, ni to z odrazą. A potem ruszyła pierwsza wąskim, ciemnym
korytarzem, ciągnąc za sobą zapach naftaliny. Deski skrzypiały przy każdym
kroku.
Pokój studenta, dla odmiany jasny, latem o tej porze byłby zalany słońcem.
Na przybitej do ściany półce z książkami, wyraźnie nowszej niż reszta
skromnych mebli, w kilku równych stosach leżały tytuły żydowskie i polskie.
Na stole przysuniętym do parapetu leżał gruby, sfatygowany tom
z hebrajskim nadrukiem, za oknem rozpościerał się widok na zimowy jeszcze
sad, kąpielisko i rzekę. Sięgając wzrokiem dalej, Fałniewicz widział wrośnięte
w ziemię domki na Czechówce, furgon wiozący deski, pewnie na budowę
nowej kolonii oficerskiej, i dymiący komin cegielni.
Odwrócił się. Pościel na łóżku równo zasłana, miednica ze śladami
porannej toalety, ręcznik starannie zaczepiony na gwoździu. Słowem, na ile
wywiadowca był w stanie wyobrazić sobie żywego Natana Rubinsztajna,
młody człowiek zostawił pokój w takim stanie, jakby nie planował pożegnać
się z życiem.
– Czy pan Rubinsztajn był schludny? – zapytał.
– Wos? – Cwajgowa zrobiła krok w tył, kiedy się zbliżył.
– Bałaganił czy dbał o porządek?
– O, taki młody, a taki był porządny, panie władza!
To wyglądało podejrzanie. Typowy samobójca przede wszystkim
zostawiłby list w widocznym miejscu. Jeżeli pchałaby go desperacja, nie
myślałby o umyciu się, a już na pewno nie o odwieszeniu ręcznika.
– Dlaczego to musiało się źle skończyć? – powtórzył jak echo słowa
gospodyni.
– Bo człowiek jest na to stworzony, żeby żyć z ludźmi, nie tylko
z książkami – odezwała się takim tonem, jakby tę odpowiedź miała dawno
przygotowaną. – Człowiek jest na to, żeby być jak inni ludzie – dodała.
Wyraźnie wzrok tajniaka kłuł ją i niepokoił. – Inni studenci nie mieszkali
tutaj – ciągnęła niepewnie.
Uziębło całkiem przytomnie wyjął służbowy notes, patrząc na nią z góry.
Bystry chłopak, uznał Fałniewicz.
– Tu przecież daleko! Po co to komu?! – Cwajgowa mówiła nerwowo,
urywanymi zdaniami. – I mnie nie stać, żeby wynajmować pokój półdarmo,
chociaż to micwa dać uczniowi jeszybotu. Tam, na Lubartowskiej, sami
bogacze, oni mogą… Ale i tak chłopcy mają w jesziwie ten… no… – staruszce
zabrakło słowa – …internat. A to przecież na miejscu, nic nie kosztuje, jeść
dadzą na stołówce…
Teraz również wywiadowca wyjął z kieszeni niewielki brulion i ołówek.
– Dlaczego w takim razie nie mieszkał w internacie?
– Ja miałabym o to pytać? – Kobieta zdziwiła się. – Jakby mieszkał, tobym
nie zarobiła. Widocznie wolał tak. Pewno miał więcej spokoju, bo dużo czytał
i chociaż taki młody, to był już mądrzejszy niż niejeden rabin. Sam reb Engel
tak powiedział.
Fałniewicz zerknął pytająco na Uziębłę, posterunkowy wzruszył tylko
ramionami.
– Kto to jest reb Engel? – zapytał tajniak.
– No jak to kto! Jego profesor. Tak jak Natan pochodzi z Żelechowa.
– Profesor Engel odwiedzał pana Rubinsztajna?
– A bo ja tam wiem… Nie widziałam – wyrzuciła z siebie gospodyni.
– Ale ktoś odwiedzał, tak? Kto?
– Jeden taki, też student, ale waszej uczelni.
– Goj?
– No a kto? – Cwajgowa żachnęła się. – Nasz Natan dawał mu lekcje, bo
tamten chciał uczyć się po hebrajsku i po naszemu. Mnie się to, powiem
prawdę, zupełnie nie podobało, ale ja nie jestem uczona.
Tajniak uśmiechnął się po raz pierwszy, chociaż bardziej miał ochotę
zrugać Uziębłę, że mu o tym nie doniósł. Skoro sam porównał się do straży
granicznej, to powinien mieć wiedzę również o przemytnikach
przemykających na Wieniawę z drugiej strony.
– Dlaczego nie podobało się to pani?
– Bo są sprawy boskie i ludzkie, żydów i gojów. A jak ktoś to miesza,
wychodzą same nieszczęścia. Nasz Natan najlepszym przykładem.
– Jak się nazywa tamten student? – zaatakował Uziębło, czując przez
skórę, że nie wywiązał się z wywiadu środowiskowego.
– Poznać bym poznała, ale gdzie mi było pytać o nazwisko? Jak
przychodził, zaraz zamykali się w izbie – westchnęła gospodyni.
Fałniewicz w swoim notesie, ledwie wystającym z jego wielkich dłoni,
postawił kropkę. Po chwili zrobił z niej wykrzyknik i westchnął głęboko.
Dlaczego zarówno Cwajgowa, jak funkcjonariusz cofnęli się, ledwie dał krok
w ich stronę, tego ni w ząb nie zrozumiał.
*
Przez tę aferę nie zdążyłem ci pogratulować – powiedział zastępca
Maciejewskiego, Eugeniusz Kraft, ledwie wrócił z archiwum z grubą teką akt
z zeszłego roku oraz świeżym „Expressem”. – Na trzeciej stronie: „Naczelnik
wydziału zdrowia starostwa lubelskiego doktor Ardukiewicz odwiedził w jej
miejscu pracy pielęgniarkę Szpitala Dzieciątka Jezus, Różę Marczyńską. Jak
pierwsi donieśliśmy, p. Marczyńska, prawdziwa pielęgniarka z powołaniem,
uratowała chore dziecko, którego stan zdrowia bagatelizowała jego własna
matka. Róża Marczyńska z wdzięcznością przyjęła kwiaty od doktora
Ardukiewicza, odmówiła natomiast udania się na okolicznościowy bankiet
u dyrektora szpitala, tłumacząc się mnogością zajęć przy jej małych
pacjentach”. I jest zdjęcie! Na pewno bardzo się cieszysz.
– Co najmniej jak narzeczony Ordonki – mruknął Zyga. Wkrótce zobaczy
w gazetach samego siebie w mundurze, operetkowo machającego szablą.
Dorówna lokalną sławą własnej kochance! – A to w jakiej sprawie? – Wskazał
na akta.
– Mówiłem ci, że skądś pamiętam nazwisko Rubinsztajna. – Kraft położył
papiery na biurku Maciejewskiego. – Natan Rubinsztajn w kwitach
kryminalnych i Artur Rubinstein, wielki pianista…
Podkomisarz uśmiechnął się krzywo. Do pianisty nic nie miał, ale nie
podobał mu się znak zapytania, pod jakim sam postawił talmudyczną
pobożność samobójcy, jeszcze mniej wykrzyknik z notatki służbowej
Fałniewicza. A przypadkowo odkryty trup lepiej wygląda w sensacyjnych
reportażach „Tajnego Detektywa” niż w prawdziwej robocie. Zyga żałował, że
zdradził się ze swoją znajomością jidysz przed rektorem. Mógł udać, że nie
zrozumiał słów woźnego, a potem czekać. Nie byłoby to zgodne z procedurą,
jednak bardzo wygodne. Ajzer zawiadomi policję czy nie? Po jakim czasie?
Gdyby podkomisarz w jesziwie realizował tylko rozkaz komendanta
i pacyfikował protest studentów, prawdopodobnie teraz miałby Ajzera nawet
nie na haczyku, ale w połowie oskrobanego. I to jemu, bardziej niż policji,
zależałoby na wyjaśnieniu przyczyn samobójstwa studenta. A tak pewnie
konferował z adwokatami, jak ze wszystkiego wyplątać siebie i uczelnię.
– O pianiście Rubinsteinie chyba nie słyszałem – mruknął Maciejewski. –
A co w kwitach?
Jego zastępca wskazał protokół IV Komisariatu na Wieniawie.
Do Ogrodu Saskiego na wezwanie dozorcy parkowego JANA
OBORCZYKA udał się patrol IV-go Kom. P. P. st. post.
P. Czajka i post. I. Porowski i na miejscu zastał
NATANA RUBINSZTAJNA l. 19 pobitego ze śladami krwi,
w poszarpanej odzieży, przytomnego, bez zagrażających
zdrowiu obrażeń. Sprawcy pobicia, w-g słów
pokrzywdzonego w liczbie czterech, zbiegli przed
przybyciem patrolu. Przeprowadzonem rozpytaniem
ustalono, że pokrzywdzonemu niczego nie zrabowano. W-g
słów pokrzywdzonego i dozorcy Oborczyka, sprawcy
pobicia wykrzykiwali obelgi i „żydy do synagogi, nie do
parku”, oraz że to oni zaczepili pokrzywdzonego,
a następnie bili pięściami oraz kopali. Jak ustalono,
pokrzywdzony nie bronił się. W-g słów pokrzywdzonego
sprawcy byli ubrani w czapki studenckie. W-g słów
świadka Oborczyka, on tego nie wie i nie zauważył,
MARCIN WROŃSKI PORTRET WISIELCA
Copyright © by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXVI Wydanie I Warszawa
Spis treści Motto Prolog Rozdział 1 – Strajk w jesziwie Rozdział 2 – Ludzie i kartoteki Rozdział 3 – Sekret topielca Rozdział 4 – Niespodziewani goście Rozdział 5 – Kac poranny Rozdział 6 – Bojkot Józefa Rozdział 7 – Potrzeba nam nowoczesnych kobiet Rozdział 8 – Królik z kapelusza Rozdział 9 – Portret wisielca Rozdział 10 – Złodzieje i prowokatorzy Rozdział 11 – Zioła doktora Jurnicza Rozdział 12 – Swój do swego Rozdział 13 – Miasto szaleńców Rozdział 14 – Egzekucja Epilog Od autora Przypisy
W grudniu roku ubiegłego publiczność odwiedzająca ogród zoologiczny w Madrycie była świadkiem mrożącego krew w żyłach widoku. Do jednej z klatek, w której znajdowały się dwa lwy, przywiezione niedawno z Afryki, a więc niezupełnie jeszcze oswojone, dostał się niewiadomo w jaki sposób jakiś starszy mężczyzna, który uzbrojony w gruby kij, rzucił się na dzikie zwierzęta, okładając je niemiłosiernie. Mimowolni świadkowie niezwykłej tej sceny byli przekonani, że lwy rzucą się na szaleńca i rozszarpią go. Przewidywania te jednak nie sprawdziły się. Bestje cofnęły się bowiem z głuchym pomrukiem w kąt, znosząc spokojnie razy rozwścieczonego gościa. Trudno sobie wyobrazić podniecenie, jakie ogarnęło zebranych ludzi, którzy z zapartym tchem śledzili przebieg niesamowitej sceny. Wreszcie szaleniec, widocznie zupełnie wyczerpany, zwrócił się do publiczności, wyjaśniając pobudki swego czynu. Z niejasnych jego słów wynikało, że postanowił pozbawić się życia. Pragnął jednak ze swej śmierci uczynić sensacyjne widowisko i w tym celu dostał się do klatki lwów w nadziei, iż drapieżne zwierzęta rozszarpią go. Widzi jednak, że okrutny los odmówił mu nawet tej ostatniej satysfakcji, a w takim razie musi skończyć ze sobą w inny sposób. Mówiąc to wydobył błyskawicznym ruchem rewolwer i zastrzelił się w oczach oniemiałego tłumu. Ledwo przebrzmiał huk wystrzału, gdy lwy przebudzone z dotychczasowego odrętwienia zerwały się z miejsca i rycząc przeraźliwie, rzuciły się na samobójcę, rozrywając w mgnieniu oka ciało na drobne kawałki. „Panorama. Ilustrowany Dodatek Tygodniowy «Republiki»”, numer z lat 30. XX wieku
Prolog Na szabas biedni, pobożni chasydzi zostawiali swoje rodziny w Lubartowie, Izbicy, Kraśniku, Opolu albo Tomaszowie i przyjeżdżali łapać szirajim 1 , odpadki ze stołu reb Szlomy Ajzera, gdy ten już napełnił swój pokaźny brzuch w towarzystwie bogatszych Żydów. Jeszcze byli szczęśliwsi, gdy spoczął na nich wzrok lubelskiego cadyka, a całkiem przeszczęśliwi, jeżeli właśnie im poświęcił słowo. Trzydziestolatek z rzadką rudą brodą i pejsami wystającymi spod sfilcowanego kapelusza od rana stał pod kamienicą przy Szerokiej 40 i jak inni rzucał klątwy na kobietę z naprzeciwka, która mimo szabasu otworzyła sodówkę, w dodatku stała w drzwiach sklepiku, zojne bezbożna, w spódnicy przed kolano, a z wnętrza grało radio! Przez chwilę obserwował młode małżeństwo z dwójką niedożywionych dzieciaków wywożące swój skromny dobytek wraz ze starą maszyną do szycia, umieszczoną przez ojca rodziny na szczycie gratów z taką czcią i troską, jakby to był zwój Tory. Nędzna szkapa zaprzęgnięta do furki ruszyła przed siebie, lecz ani jej, ani tych biedaków poza pogardliwymi spojrzeniami nie spotkała od chasydów żadna przykrość. Później, około południa, z bramy kamienicy cadyka wyszły dwie prześliczne i rozszczebiotane panny w modnych sukienkach i płaszczykach, a pobożni Żydzi stali w coraz większym tłoku i patrzyli tylko, nie wiedząc, czy im się kłaniać, czy odwracać wzrok. Gdy z okna zabrzmiał gong oznajmiający posiłek, wszyscy niczym horda dzikusów rzucili się do bramy, ale rudzielec dobrze pracował łokciami i wepchnął się na obszerne pokoje reb Ajzera jako jeden z pierwszych niezaproszonych imiennie gości. Zdołał też chwycić za łokieć sekretarza cadyka i wcisnąć mu całe pięćdziesiąt złotych w wymiętych banknotach. Ofiara oczyszcza człowieka, otwiera nań oczy Pana, dlatego pewnie trzydziestoletni mężczyzna z rudymi pejsami zasłużył na chwilę uwagi, akurat gdy kobiety niosły czulent. Gest sekretarza cadyka był zdawkowy. Rudy trzydziestolatek natychmiast jednak przyskoczył do rozpartego za stołem Ajzera. – Rebe, moja żona od dziesięciu lat nie może zajść w ciążę. – Szanując czas świętego męża, chasyd od razu przeszedł do rzeczy. – A jeśli już zajdzie i urodzi, dzieci nam umierają.
– Masz szczęście, dobry Żydzie. – Cadyk obdarzył go łaskawym uśmiechem. – W mojej kamienicy właśnie dziś zwolniło się mieszkanie. Dwie izby na drugim piętrze, czynsz siedemdziesiąt pięć złotych… – Rebe! – jęknął rudy. – To majątek! – Wstyd, Żydzie! – Reb Ajzer sięgnął po srebrne sztućce. – Inni wydają setki i tysiące na lekarzy, byleby mieć dzieci, zdrowe dzieci, a tobie tyle szkoda?! W mojej kamienicy Bóg cię obdarzy potomstwem. Czekam w poniedziałek z rana, tymczasem dobrego szabasu. Dziś ja już z tobą skończyłem. – Dziękuję, rebe! – Mężczyzna chciał ucałować skraj Ajzerowego rękawa, lecz został odepchnięty przez innych chasydów czekających ze swoimi prośbami. Nie zdążyli jednak, ponieważ cadyk z wielką nabożnością właśnie zaczął się posilać. Kwadrans później po wąskich drewnianych schodach rudy Żyd wbiegł na Psią Górkę i szybkim krokiem przez Bramę Grodzką ruszył na Stare Miasto. Wyjął z kieszeni spodni zegarek na pasku. Sprawdził godzinę, a potem, zapinając go sobie na ręce, nakręcił sprężynę, gwałcąc prawa szabasu, kiedy to nie tylko ludzie i zwierzęta, lecz nawet mechanizmy powinny odpoczywać. Wolniejszym krokiem wspiął się Grodzką ku Rynkowi. Po drodze mijał coraz mniej czarnych kapot, a coraz więcej jesionek oraz kurtek tutejszej chewry, powoli schodzącej się do codziennie otwartych dusznych, tanich knajpek i mordowni, zwących się na szyldach herbaciarniami. W tej najbliżej więzienia na Zamku, u Joszke Flaka, dym papierosowy zdążył już na tyle zgęstnieć, że żaden tajniak nie miał po co zaglądać przez okno. Po kilku minutach fałszywy chasyd wynurzył się z Bramy Krakowskiej i pewnie skręcił w lewo, na Królewską. Nie dochodząc do katedry, przeciął ulicę naprzeciw kamienicy skromnie schowanej za małym skwerem. Chociaż jej dach równał się z dachami sąsiednich, to parter miała na wysokości suteren i do bramy schodziło się stromym podjazdem jak do smoczej jamy. Dla pobożnych Żydów istotnie była to bowiem jama bestii: na ścianie wśród kilku niewinnych szyldów widniał jeden złowrogi, w jidysz i po polsku: „LUBLINER TUGBLAT”2 , BIURO – REDAKCJA – DRUKARNIA. Tam na rudego mężczyznę czekał z papierosem w ustach człowiek starszy od niego o kilkanaście lat, zerkający na rozłożoną polską gazetę i energicznie stukający szczupłymi palcami w klawisze maszyny do pisania z hebrajskimi czcionkami. Postępująca łysina pozostawiła mu na głowie ledwie tyle włosów i dokładnie w tym miejscu, że pobożny Żyd jak raz przykryłby je wszystkie
kipą. On jednak siedział z gołą głową, skropiony wodą kolońską, ubrany w elegancki garnitur i wyprostowany niczym wojskowy. Cyniczny uśmiech drgał w kącikach szerokich ust dziennikarza, a spod gęstych brwi spoglądały ciemne, inteligentne oczy. – Niech pan posłucha. – Na widok wchodzącego zdusił papierosa w ciemnej od popiołu szklanej popielniczce i wykręcił z rolek kilkuzdaniowy artykulik. – „Uratowała chore dziecko. Wczoraj tuż po godzinie siódmej rano pielęgniarka szpitala dziecięcego Róża Marczyńska usłyszała upiorny kaszel dziecka. Kaszel dobywał się zza uchylonego okna na parterze kamienicy przy Karmelickagas numer jeden, a w uszach Marczyńskiej zabrzmiał jak rozpaczliwe wołanie o pomoc. Zaniepokojona pielęgniarka, choć słaniała się na nogach po nocnym dyżurze, natychmiast odszukała dozorcę domu i razem poczęli dobijać się do drzwi mieszkania. «Ono tak kaszle od urodzenia», wyrodna matka pięcioletniego chłopca machnęła ręką, ale Marczyńska wymogła, by bez zwłoki zaniesiono chore dziecko do szpitala. Lekarz stwierdził ostry atak astmy, który zakończyłby się śmiercią w męczarniach podobnych do straszliwych cierpień konającego wisielca. Zapobiegł temu dzielny czyn pielęgniarki z powołania”. Podoba się panu? – zapytał dziennikarz, odkładając maszynopis. – A czy dobra gazeta to jest miejsce na dobre wiadomości? – Młodszy mężczyzna celnie posłał kapelusz na wieszak. – No i ta pielęgniarka… Róża! Jo, imię jest git, ale Karmelickagas, ten chrześcijański szpital, no i familjenomen Marczyńska… Mnie to zaraz wylatuje drugim uchem, bo wiem, że ona nie jest z naszych. – A dank. Nasz czytelnik, nasz pan. – Redaktor zgniótł papier w kulę. – Jak się udało? – Ganc git, panie Nissenbaum! – Trzydziestolatek z ulgą zdjął czarną kapotę i marynarkę. – Za chwilę będzie pan bardziej zadowolony niż wyrodna matka z Karmelickagas. – Ściągnął przez głowę płócienną kamizelkę, z której wcześniej zwisały mu na spodnie brudnobiałe cyces. Zostawszy w samej koszuli, zaczął przypinać do niej kołnierzyk. – Opowiem słowo w słowo – obiecał, wiążąc pod szyją wyświechtany, za to bardzo kolorowy krawat. Zaczął od eksmitowanej w szabas rodziny, nie zapomniał o eleganckich, roześmianych pannicach i rzetelnie odmalował resztę stosunków społecznych na Szerokiej 40. Jako puentę przytoczył rozmowę ze świętym mężem. *
Następnego ranka Szlomo Ajzer, lubelski cadyk i rektor wyższej uczelni rabinackiej, ledwie otworzył przyniesiony mu do śniadania miejscowy żydowski dziennik, cisnął tacą o podłogę. Śledź i jajka na półmiękko spadły na dywan kupiony jeszcze przez dziadka, z racji wielkiego dowcipu w swych moralnych naukach zwanego przez chasydów Szpasyn Cadyk, Dowcipkującym Cadykiem. Jego wnukowi do śmiechu nie było ani trochę. Na usta cisnęły mu się wyłącznie przekleństwa, i to w kilku językach.
Rozdział 1 – Strajk w jesziwie Drelichowe mundury rezerwy policji przemaszerowały przez otwartą bramę Uczelni Mędrców Lublina. Kapryśne marcowe słońce odbijało się od demobilowych niemieckich hełmów z pokaźnym polskim orłem. Czarno ubrani pejsaci młodzieńcy w myckach i kapeluszach, cisnący się na wysokich schodach jesziwy i wykrzykujący obelgi pod adresem rektora, teraz umilkli, mocniej przywierając jeden do drugiego. Zapewne niejeden czuł się niczym obrońca Masady. Byliby bardziej skuteczni, rozpraszając się i sięgając po kamienie brukowe jak żydowska samoobrona złożona z tragarzy i wozaków, która w dziewiętnastym roku obroniła całą dzielnicę przed pogromem. Byli jednak gówniarzami. Wydział bezpieczeństwa starostwa od tygodni informował o niepokojach wśród studentów jesziwy, a między wierszami raportów dawało się wyczuć satysfakcję, że po śmierci założyciela szkoły rabinackiej jego następcy wzięli się za łby. Rektor Szlomo Ajzer administracyjnie zabezpieczał sobie tyły, pozyskując poparcie rady uczelni, tymczasem od dawna będący na cenzurowanym wykładowca mistyki, żelechowski rabin Szymon Engel, przyciągał sfanatyzowaną młodzież. Urzędnicy państwowi zacierali ręce, że przeszacowany plan największej szkoły rabinackiej w Europie zapadnie się pod własnym ciężarem, niestety sprawy przybrały nowy obrót. Nie tylko gdzie dwóch Polaków, tam trzy partie polityczne, także gdzie dwóch Żydów, tam trzy interpretacje Pisma. W dodatku studenci zaczęli krzyczeć nie tylko w obronie Engela Żelechowera, ale podnieśli postulat dostosowania programu uczelni do wymagań państwowych egzaminów rabinackich. Wydział oświaty, zapytany poufnie przez wydział bezpieczeństwa, odpowiedział drukiem do użytku wewnętrznego, że to nie jego sprawa. Więc prędzej czy później musiało się to skończyć alarmowym telefonem na policję. Że to się jednak stanie osobistym kłopotem podkomisarza Zygmunta Maciejewskiego, ten ani przypuszczał. Zerknął w tył na oddział. Gdyby dowodził doświadczonymi policjantami, wydałby teraz rozkaz „pałki w dłoń”. W wypadku tych żółtodziobów uznał, że karabiny będą mniej ryzykowne: prawidła obchodzenia się z nimi kaprale wbili chłopcom do głowy przez poprzednie półtora roku służby w piechocie. – Plutooon! – Skrzywił się, wyjmując nigdy nieużywaną szablę. – Bagnet na broń! – A gdy szczęknęły zatrzaski, skierował klingę do przodu. – Na wprost
klinem, w tyralierę! Kolumna za jego plecami z marszowej sprawnie zaczęła przeformowywać się w szpic. Słusznie przypuszczał, że armijne manewry kandydaci mieli opanowane lepiej niż podstawy kryminalistyki. Nigdy ze szkoły posterunkowych na Czechówce nie przyszła prośba, aby na przykład Maciejewski, jako kierownik Wydziału Śledczego, poprowadził zajęcia czy przynajmniej wygłosił dla kursantów pogadankę. Nie żeby osobiście mu to dopiekało, wolał pójść na ryby albo na wódkę, niż udawać ambicje pedagogiczne. Niestety, myślał ze zgrozą, za kilkanaście lat ci karni kontraktowcy zostaną oficerami, a policja stanie się drugim wojskiem, pełnym niedouczonych idiotów, pijaków i dziwkarzy. Ich uniformy, hełmy oraz broń pamiętały jeszcze Wielką Wojnę. Jakiego jednak materiału ludzkiego może wymagać odrodzona ojczyzna za miesięczny żołd wart jednej odważniejszej szarży po knajpach? Oddział dokończył manewr. Trzech najroślejszych kontraktowców domknęło klin, osłaniając dowódcę. Maciejewski, chociaż nie ułomek, musiał teraz wychylać głowę nad ich ramionami, żeby obserwować zbuntowanych studentów na imponujących, imperialnych wręcz schodach, prowadzących do głównego wejścia wyższej uczelni rabinackiej. Niektórzy z nich zaczęli gorączkowo się naradzać, większość jednak z niepokojem patrzyła na bagnety policjantów. Rozkaz był właściwy, upewnił się Zyga. – Tyralierą naprzód! – zakrzyknął. Klin wbił się między chałaty i kapoty, po chwili czarne hełmy zrównały się na schodach z czapkami, kapeluszami i kipami, a postępujący tuż za czołem oddziału podkomisarz widział studentów cofających się wprost w roztopowe błoto kwietników i klombów. – Policaj bandytaj! – zawołał ktoś, najwyraźniej bardziej by być zrozumianym, niż popisać się wzorcowym jidysz. Maciejewski nie zdążył przyjrzeć się prowokatorowi. Jego okrzyk nie został zresztą podjęty. Zagraniczni studenci, a takich według raportów wydziału bezpieczeństwa starostwa była tu przeszło połowa, pewnie nic nie zrozumieli. Tymczasem klin policjantów dotarł już prawie do drzwi. Podkomisarz stanął w połowie schodów i rozejrzał się. Boki formacji poszerzyły kąt, spychając studentów kolbami karabinów. Oby tak dalej, i Zyga będzie mógł napisać w raporcie, że do opanowania tłumu broni nie użyto, przynajmniej zaoszczędzi na papierze. Odwrócił się. Odwodu mu nie dano, ale też mimo wcześniejszych obaw nie było potrzeby, by zwinąć jedną drużynę i osłonić tył formacji. Klin odepchnął manifestantów ku skrzydłom
budynku, a za plutonem zostali tylko gapie. Nieszkodliwi. Dostrzegł też młodego fotografa w czarnym płaszczu i czapce studenckiej, który śledził oddział zza żelaznych prętów ogrodzenia jesziwy, a teraz podszedł bliżej, widocznie chcąc zrobić zdjęcie. Wzrost przeciętny, głowa pochylona nad aparatem, ale ten facet, Maciejewski był pewien, podążał w pewnej odległości za oddziałem już od rogu przecinającej przedmieścia za Czechówką ulicy Północnej, a już na pewno Zyga widział go przy placu targowym, wciśniętym między dwie cegielnie przy Obywatelskiej. Nie znał człowieka, bo i nie miał skąd. Czapka studenckiej „Bratniej Pomocy” zdradzała amatora pracującego dla którejś redakcji. Tak samo aspirował do stanowiska dziennikarskiego, jak ci pszenno-buraczani chłopcy do pełnego etatu w policji. Z balkonu nad wejściem spoglądał w dół zażywny brodacz w sobolowym sztrajmlu na głowie. Pozostali rabini otaczali go jak kurczęta kwokę. Podkomisarz domyślił się, z kim za moment będzie miał nieprzyjemność, i kryjąc niechęć, zasalutował. Brodacz odkłonił się lekko, po czym w otoczeniu swych akolitów zniknął we wnętrzu jesziwy. – Pierwsza drużyna za mną marsz – rozkazał Maciejewski. – Druga i trzecia na pozycjach stój! Oficerski mundur, rzadko noszony i przyciasny, uwierał go pod pachami, spodnie piły w kroku. Mimo to niemal defiladowym krokiem wszedł do jesziwy. Po jego bokach łomotały na marmurach stare buty młodych policjantów. * Z rektorem i profesorami spotkali się w holu. Początkowo Maciejewski nie był pewien, czy ciągnąć ze sobą siedmiu niewydarzonych policjantów, lecz na widok min rozstępujących się przed nimi młodych Żydów nabrał przekonania. Tu wyraźnie oczekiwano, że władza odegra swój teatr i będzie to coś operowego, nie żadna ze sztuk kameralnych czy kabaretów, jakie Zyga uprawiał podczas przesłuchań. Chciał tego rektor, który widząc bagnety po swojej stronie, zmierzył władczym spojrzeniem delegację protestujących stojącą pod ścianą, przy świeżo wmurowanej i nieodsłoniętej jeszcze tablicy pamiątkowej. Oni zresztą też, gdyby nie chcieli robić przedstawienia, mogliby strajkować w murach uczelni. Tyle że schody prowadzące do gmachu prosiły się o tandetny musical, szczególnie że cokolwiek działo się w Jeszywas Chachmej Lublin,
mieszkańcy Lubartowskiej i Unickiej obserwowali z ekscytacją. Przede wszystkim dla nich studenci odegrali na schodach paradę Hamletów, ciekawi również recenzji w „Lubliner Tugblat”. Uczelniane skandaliki gazeta kochała nawet bardziej niż nożowe rozprawy bandytów z Podzamcza. Już jako młody śledczy w Zamościu Maciejewski uznał, że aby nie być ślepym we własnym rewirze, musi przynajmniej orientować się w żydowskim żargonie i przeglądał czasem „Lubliner Tugblat”. – Panie rektorze, zgodnie z pańską prośbą nielegalna manifestacja została spacyfikowana – odezwał się w języku urzędowym. Chciał jeszcze dodać, że zależy mu na rozmowie i wyjaśnieniach, dlaczego właściwie jego magnificencja zdecydował się pogwałcić autonomię własnej uczelni, ale rabin Salomon Ajzer rozpłynął się w podziękowaniach: – Panie komisarzu, cała społeczność jesziwy jest wdzięczna policji za sprawną pomoc w przywróceniu ładu i porządku w naszych murach. Błogosławionej pamięci Majer Szapiro, gdyby żył – cadyk teatralnym, zbolałym gestem wskazał upamiętnienie na ścianie – ze smutkiem musiałby spoglądać na ekscesy studentów jego uczelni, dzieła jego życia… Mówił po polsku bez akcentu, jak zasymilowany inteligent, nie przywódca chasydzki. I od początku było jasne, że mówić będzie długo. Chociaż Zyga widział Ajzera po raz pierwszy, nie miał wątpliwości, że ten człowiek jest gotów dać półgodzinną przemowę na każdą okoliczność: złamania koszeru, kryzysu rządowego czy klęski huraganu. – Panie rektorze, chciałbym wiedzieć, jakie konsekwencje w aspekcie porządku publicznego, pańskim zdaniem, może mieć zaistniała sytuacja w przyszłości – powiedział, wspinając się na wyżyny dyplomacji. – Dzięki zdecydowanej pomocy władz, dzięki panu osobiście… Maciejewski nie słuchał, tylko kiwał głową. Gdyby rzecz odbywała się w państwowym urzędzie, nie w żydowskiej uczelni, pewnie wymieniliby się dyplomami i medalami. Teraz podkomisarz zaczął się niepokoić o drużyny drugą i trzecią, które już bez jego nadzoru zabezpieczały główne wejście, ale usłyszałby coś przecież, gdyby doszło do ruchawki! Pasek czapki unieruchamiał mu głowę, nieprzywykłą do oficjalnego uwięzienia, a Zyga spoglądał na profesorów, nie mogąc się oprzeć wrażeniu, że umykają mu drobne, lecz wiele mówiące gesty, zanim postacie rabinów zastygną niczym posągi. Nie ma się co naprężać, mógł im powiedzieć, nie jesteście Majer Szapiro, tym bardziej nie marszałek Piłsudski, i nie zbierze się żaden komitet ufundować wam popiersia jeszcze za życia. Chętnie tymi słowami zacząłby swoje kontrprzemówienie i nie wątpił, że prowadzony przez socjalistów
z Bundu „Lubliner Tugblat” skwapliwie by go zacytował. Rektor ledwie zaczął swą mowę, gdy naraz spojrzenie jednego z profesorów, ascetycznego, niewysokiego chudzielca z kozią bródką, kazało podkomisarzowi zwrócić na niego uwagę. Między uczonych w piśmie wśliznął się woźny w roboczym ubraniu, ale w czapce z połyskującym, złoconym godłem jesziwy. Zbliżył się do rektora, a Maciejewski nadstawił ucha. – …będziemy pełni wdzięczności – nie słuchał Zyga, natomiast nie uszedł jego uwagi tragiczny szept woźnego: – Trup, reb Ajzer, aj, w mykwie! – tyle zrozumiał z kilku szybkich zdań w jidysz. – …zatem dziękując panu za opanowanie sytuacji… – kiwając głową woźnemu, dyplomatycznie ciągnął rektor. Podkomisarz sprawił mu jednak przykrą niespodziankę, przechodząc na żydowski: – Goj hab fersztejn grob worten git, panie rektorze. Szczególnie policjant rozumie takie słowa jak trup, chociaż nie grzeszy gramatyką. Proszę prowadzić. – Pan, z całym szacunkiem, musiał źle zrozumieć… Co ty bredzisz, Lipaczer?! – Reb Ajzer spojrzał wściekle na woźnego. – Cokolwiek bredzi, ja muszę to sprawdzić, panie rektorze – stanowczo zapowiedział Zyga. – Gdzie jest mykwa? * Snop światła wpadał z jedynego okna, niewielkiego, umieszczonego niesymetrycznie pod sufitem. Marcowe słońce rzucało kapryśne, drgające blaski na białe i błękitne kafle, falowało razem z wodą lejącą się do basenu z terakotowej rynny. Ludzka postać w chałacie, unosząca się na wodzie z rozcapierzonymi rękami, wyglądała jak martwy ptak. Ptak albo ryba płaszczka, przemknęło przez głowę komisarzowi, gdy po śliskich stopniach zbiegał do basenu. – Posterunkowy, do mnie! – krzyknął, chwytając topielca za nogę. Komenda była niejasna, więc siódemka stłoczonych w wejściu mundurowych najpierw spojrzała po sobie. Zanim buty stojącego najbliżej policjanta załomotały na terakocie, umysł Maciejewskiego wypluł natrętną myśl, że człowiek w wodzie za chwilę odwróci się, nabierze głęboko powietrza i powie: „Dwie i pół minuty, rekord jesziwy!”. Czubek prawego
buta prawie dotykał schodków, a palcami topielec delikatnie muskał kafle basenu, jakby upewniając się, że gdy już dłużej nie wytrzyma bez powietrza, jego ręka natychmiast znajdzie oparcie. Maciejewski przyciągnął ciało do siebie. Posterunkowy stał już obok, woda sięgała mu ledwie do pasa. Odwrócili topielca. Podkomisarz chwycił go pod pachy i rzucił szybkie spojrzenie za siebie. Rektor ani woźny nie ruszyli się na krok, skamieniali z trwogi. – Za nogi go! – rozkazał Zyga. Młody mężczyzna bez zarostu, z mokrymi pejsami klejącymi się do szyi, zdawał się ważyć mniej niż jego nasiąknięte wodą ubranie. Położyli go na posadzce. Maciejewski nie miał lusterka, więc przystawił do mokrych ust szkiełko swojego zegarka. Nie zaszło parą. Zaczął rozszarpywać ciasny węzeł lepkiego, śliskiego krawata, a młody policjant zajął się guzikami kamizelki i koszuli chłopaka. – Rubinsztajn – usłyszał Zyga, gdy obracał ciało z boku na bok, by usunąć wodę z płuc. – Student Natan Rubinsztajn, z Żelechowa – powtórzył rektor Ajzer takim tonem, jakby oczekiwał, że w odpowiedzi padnie „bardzo mi przyjemnie, Maciejewski”. – Co panowie tak stoją? Dzwonić po pogotowie, natychmiast! Młody policjant klęczał nad młodzieńcem i uciskał żebra na chudej klatce piersiowej, gładkiej jak u dziecka. Topielec nie chciał jednak wrócić do życia. Podkomisarz odsunął posterunkowego i wskazał mu chude nogi oblepione czarnymi spodniami. Sam chwycił nieprzytomnego za ręce. – Tempo raz, tempo dwa… Policjant miarowo dociskał kolana studenta do jego piersi. Zyga w tym samym rytmie pompował mu do płuc powietrze, poruszając ramionami chłopaka. Chmura zasłoniła słońce i w mykwie zrobiło się ciemno, a podkomisarzowi przemknęła przez głowę kolejna absurdalna myśl: że wysoko umieszczone okno, gdyby zasłonić je kratą, nie różniłoby się niczym od więziennego, z kolei samo pomieszczenie łaźni rytualnej nadawałoby się na prosektorium…
Rozdział 2 – Ludzie i kartoteki Stanisław Ździech, dwudziestojednoletni student trzeciego roku polonistyki, uczynił znak krzyża i zaczął pochłaniać pączki z takim zapałem, jakiego nie było po nim widać, kiedy w czytelni pochylał się nad poezją renesansową czy chrześcijańskimi z ducha lirykami Krasińskiego. Rektor Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, ksiądz profesor Józef Kuszyński, przyglądał się temu jednak z pełną aprobatą, otworzył nawet pokaźną bombonierę i sam nałożył młodemu człowiekowi pralin na talerzyk. Też pochodził z chłopskiej rodziny, gdzie się nie przelewało, i wiedział lepiej niż ojcowie pustyni, czym jest asceza. Nieraz jej doznał jako kary boskiej, jeszcze nim począł zastanawiać się nad swym życiem duchowym. – Nie żałuj sobie, Stasiu – zachęcił z kaznodziejskim uśmiechem. – Post dopiero jutro. Zresztą słodycze to nie jedzenie! Już po trzecim pączku okrągła twarz Ździecha wysubtelniała. Poprawił się na krześle, odruchowo docisnął węzeł krawata i spojrzał na rektora niebiańsko błękitnymi oczami spod grzywki koloru dojrzałej pszenicy. – Bardzo dziękuję księdzu profesorowi – powiedział. – Ostatnio rzeczywiście trochę nie dojadam, ale tyle jest książek do przestudiowania! Zwłaszcza teraz! Kuszyńskiemu z miejsca przestał smakować pączek. Rektor odsunął talerzyk i poprawił okulary. – O twoim studiowaniu, Stasiu, musimy poważnie porozmawiać. Posłódź sobie herbatę. Cukier krzepi. – Ksiądz profesor nie jest ze mnie zadowolony? – Ździech podniósł na niego oczy, tym razem pełne niepokoju. Kuszyński zerwał z sutanny serwetę i rzucił na stół. – Jestem, ale teraz nie o tym, Stasiu. Pozwolisz? Przeszli do rektorskiego gabinetu. Duchowny usiadł przy biurku pod portretem papieża Piusa XI w białej szacie i drucianych okularach. Obok wisiało jego własne powiększone zdjęcie. Artystycznie podkolorowany dekiel korporacji akademickiej na głowie Kuszyńskiego kontrastował z czarną sutanną, lecz zgrzyt tłumaczyła dedykacja: Jego Magnificencji X. Prof. Rektorowi, Filistrowi Honorowemu K! Virtutia, Komilitoni. To właśnie Staszek Ździech wykaligrafował ten napis, fotografię wykonał Henryk Dobrowolski, jego najserdeczniejszy przyjaciel, który wprowadził prowincjusza do zacnej
śmietanki akademików. – Staszku, nasze prywatne seminaria nie będą się już odbywały – zakomunikował duchowny. – I żeby to powiedzieć, zaprosił mnie ksiądz na pączki?! – Student poderwał się z krzesła, na którym dopiero co przysiadł niepewnie. – To przecież miało mieć wielkie znaczenie, to stało się moją pasją! – Zjedz czekolady. – Kuszyński podetknął mu pudełko od Wedla. – Ksiądz profesor żartuje! – Gorączkujesz się – odparł rektor, ze sztucznym spokojem sięgając do bombonierki. Miał ich zawsze co najmniej kilka i zawsze w zasięgu ręki. Nałóg, po prostu nałóg! Kuszyński starał się z nim walczyć, szczególnie w Wielkim Poście. Niestety w tej chwili nie mógł się powstrzymać, choć czekoladka posmakowała mu goryczą. – Musisz zrozumieć, że w nauce zdarzają się ślepe zaułki. Liznąłeś języka hebrajskiego i to nie pójdzie na marne. Jeśli poważnie myślisz o specjalizowaniu się w polskich przekładach Pisma Świętego, nie masz powodów do niepokoju. – Ale myśmy mieli pierwsi przełożyć Stary Testament z języków oryginalnych! – wykrzyknął Ździech. – Ksiądz przecież odciągnął mnie od spraw organizacyjnych, kazał uczyć się języka i… – I powiesz może jeszcze, że oszukałem cię? – Rektor osadził go słowem i gestem. – Proszę cię, zrozum… Przyznaję się, nie jesteśmy gotowi. Natomiast jeżeli ty wykażesz cierpliwość, za kilkadziesiąt lat, może nawet kilkanaście, kto wie, czy nie ty właśnie pokierujesz tą pracą. Każdy oportunista położyłby uszy po sobie, może rzuciłby jakąś niby wciąż grzeczną, lecz kłującą replikę, by potem wycofać się rakiem. Ździech milczał, a jego wzrok był pełen szczerej, zajadłej nienawiści. Takiej jak to na polskiej wsi. Rektor drgnął, bo chociaż rozumiał uczucia chłopaka niczym własne, był przecież księdzem katolickim i za nic nie chciałby stać się powodem grzechu. – Czy Rubinsztajna jego profesor też zaprosił dziś na herbatę i zakomunikował o tym samym? – zapytał z przekąsem Ździech, wstając i wkładając dekiel korporacji Virtutia. – O ile wiem, profesor Rubinsztajna wczoraj przestał być profesorem, Stasiu. Co zaś się tyczy twojego kolegi, to popełnił samobójstwo. Dziś rano. Prędzej czy później rektor Kuszyński musiał to powiedzieć. Widok jego ulubionego studenta zapadającego się w sobie, obarczonego niezasłużonym ciężarem, nie sprawił mu przyjemności. Uznał jednak jako kapłan, że szczególnie w wypadku tego chłopaka lepiej odebrać złudzenia prędzej niż później.
* Marszałek Piłsudski, dzięki któremu obecny przełożony Zygi swego czasu dowodził zewnętrzną ochroną Belwederu, wyłącznie na portrecie obok godła prezentował się dziarsko i bojowo. Czwarte strony gazet niby zdawkowo, lecz znacząco często, informowały o jego wakacjach leczniczych na Maderze. Podobno pił mniej niż Maciejewski, lecz palił równie nałogowo i mniej sypiał. Nadkomisarz Włodzimierz Pitułej zapewne też, bo wiedział dobrze, że kiedy zabraknie Marszałka, ukraińskie pochodzenie komendanta lubelskiej policji niejednemu może zacząć przeszkadzać. – Niedobrze to wygląda – powiedział. Maciejewski zgodnie kiwnął głową. – Pan też – dodał zjadliwie Pitułej. Istotnie, galowy mundur, starannie odkurzony i odprasowany przez Różę, prezentował się jak po szarży pod Komarowem. Maciejewski do wilgotnych granatowych bryczesów musiał włożyć cywilne brązowe półbuty. Przemoczone oficerki suszyły się w jego gabinecie, wypchane gazetami. Od pasa w górę przypominał nawet policjanta, od pasa w dół ofermę batalionową. Tym bardziej irytowało go, że nie tylko Pitułej, lecz również kierownicy komisariatów, zebrani na odprawie w gabinecie komendanta, patrzyli na niego, oczekując chyba wróżb, jeśli nie proroctw. Tylko inspektor generalny policji, jak przystało na masona, z kamienną twarzą spoglądał z portretu. – Próbowaliśmy go ratować ponad kwadrans, ale jak mi powiedział lekarz pogotowia, szkoda było moczyć munduru. Tego posterunkowego, który mi pomagał, chciałbym przedstawić do pochwały, panie komendancie – dodał zaraz sprytnie. Potem nie będzie czasu zatroszczyć się o młodego! – Jak na chłopię zasmarkane ze służby kandydackiej, wykazał się i przygotowaniem, i zimną krwią. Natomiast Natan Rubinsztajn, urodzony w Żelechowie… – Metrykę to sam mogę przeczytać – przerwał mu nadkomisarz. Był i tak o wiele spokojniejszy niż rano, kiedy telefonem wewnętrznym oderwał Zygę od lektury lubelskich gazet i „Dziennika Inwigilacyjnego”. – Nie ma chwili do stracenia, pan musi tym osobiście zająć się. – Mówił wprawdzie rzeczowo, ale w jego głosie pobrzękiwał rusiński akcent. – Jest pan jedynym oficerem, który rozumie żydowski. Nie muszę chyba wydawać rozkazu, pan sam dostrzega powagę sytuacji. Dostrzegał ją już od kilku dni. Niepokojących raportów z II Komisariatu przybywało od tygodni i był nawet moment, jedyny w jego karierze, gdy
Maciejewski pożałował, że nie jest już tam kierownikiem. W trzydziestym pierwszym w pojedynkę uspokoił strajk w fabryce Wajca, podczas gdy teraz jego następca Rumowicz chował głowę w piasek, jak przystało na urzędnika państwowego. Tymczasem studentom żydowskiej Uczelni Mędrców Lublina zaczynało wchodzić w krew, że zanim poszli na zajęcia, urządzali wiece przed świątynią nauki, przekrzykiwali się i skandowali hasła niezrozumiałe dla obserwujących zajście tajniaków. Póki nie roznosiło się to na miasto, patrole mundurowe tylko przechadzały się dwójkami pod parkanem uczelni. Autonomię wyższej szkoły rabinicznej pogwałcił dopiero nowo obrany rektor. – Twierdzi, że to prowokacja. – Pitułej wzruszył ramionami, gdy ubrany w mundur Zyga stawił się do niego po instrukcje. – Prowokacja syjonistów i socjalistów wymierzona w jesziwę i jego osobę. Podburzeni studenci nie pozwalają rozpocząć uroczystości ku czci założyciela uczelni, tym bardziej wykładów. Ale nie chodzi tylko o przestępstwo przeciw uczuciom religijnym. Obawia się, że w gorączce może dojść do niszczenia mienia. Jak się okazało, nikt nawet nie miał takiego zamiaru. Ale kto by przewidział, że uczelnia rabiniczna ma swojego trupa w szafie! Czy raczej w mykwie. – Nasza interwencja zapobiegła rozruchom – tłumaczył Maciejewski, siląc się na urzędowy spokój – ale rektor Ajzer niestety sam nawarzył piwa. Licząc pobieżnie, jedna czwarta studentów nie akceptuje go na tym stanowisku, a wezwanie policji na uczelnię na pewno mu nie pomoże. – Uważa pan komisarz, że mogą być dalsze rozruchy? – zaniepokoił się aspirant Rumowicz. – Nie uważam, żeby wyszli na ulicę, jeśli o to panu chodzi – burknął Zyga. – I stałoby się o wiele lepiej, gdyby zamiast plutonu gówniarzy ze Szkoły Policji na Czechówce do jesziwy poszedł pan z pięcioma policjantami znanymi w dzielnicy. Mniej by się przestraszyli, a tak? Dolaliśmy tylko oliwy do ognia. Sycił się przez chwilę zupełnym zrozumieniem ze strony pozostałych kierowników komisariatów. W wiecznym piórze, którym Rumowicz nerwowo obracał, zachlupotało. – Trudno, już się tego nie odwróci – ciągnął Maciejewski. – Tyle dobrego, że rektor jest jeszcze mniej niż my zainteresowany nagłośnieniem tej sprawy. Może poza „Tugblatem” żadna gazeta o tym nie napisze i przeprowadzimy śledztwo spokojnie. Gorzej, że nikt z jesziwy nie ma ochoty szczerze z nami rozmawiać. – A niby o czym? – zapytał Pitułej. – Skoro pan komendant tak stawia
sprawę… – Maciejewski przewrócił stronę w notesie. – Wstępnie, brak oznak przemocy. Samobójstwo. Chociaż można coś podejrzewać, bo woda w basenie ma głębokości metr dziesięć, no ale desperat potrafi utopić się nawet w wannie. Ten był zdeterminowany, bo wygląda na to, że położył się w wodzie na brzuchu i czekał, aż straci przytomność, choć wystarczyłby instynktowny ruch, żeby się uratować. Nie było warunków do szczegółowego rozpytania, zwłaszcza jego kolegów, natomiast według profesorów to był dobry, pracowity student, cichy, niestwarzający problemów. I co ważne, ponoć pobożny. – W uczelni dla rabinów chyba wszyscy są pobożni – zauważył nadkomisarz. – A pamięta pan komendant tego kleryka z seminarium, który pół roku temu uwiódł gimnazjalistkę? – Zyga uśmiechnął się ironicznie. – Żałował potem nie grzechu, tylko że dał się złapać. A samobójstwo, także u żydów, to jednak większy grzech niż pozbawienie cnoty nieletniej. Więc jeżeli potwierdzi się z wywiadu, że Rubinsztajn istotnie był pobożnym młodzieńcem, to coś musiało nim naprawdę głęboko wstrząsnąć. To nie mogła być dziewczyna, która odeszła z innym. To musiało być coś daleko większego niż jego pobożność – powiedział podkomisarz i po chwili dodał: – Albo coś, co tę pobożność postawiło pod wielkim znakiem zapytania. – Niech pan nie wymyśla powieści – uciął komendant. – Samobójstwo to nie przestępstwo. Kolejna sprawa… – Coś odfajkował na kartce i sięgnął po następną teczkę. Maciejewski miał straszną chęć zapalić, obawiał się jednak, że przyjdzie mu zaczekać co najmniej godzinę. * Przodownik Witold Fałniewicz, chociaż był doświadczonym wywiadowcą Służby Śledczej, pierwszy raz od dobrych kilku lat znalazł się na bocznych ulicach Wieniawy. Dzielnica, oparta plecami o Ogród Saski, nogami o Urząd Wojewódzki, a głową o historyczną szubienicę miejską, podbrzusze otwierała ku leniwej, acz podstępnej rzeczce Czechówce. Wraz z posterunkowym Uziębłą z IV Komisariatu minął tutejszy kirkut i smutną szarą synagogę, pod którą wróble dziobały w końskim łajnie. Rynek Wieniawski otaczały cisnące się do siebie sklepy i warsztaty z niewielkimi pięterkami, gdzie gnieździły się rodziny właścicieli. Mieszkańcom byłoby tam gorzej niż pod celą, gdyby nie obszerne ganki połączone w nierówne podcienia i drewniane przybudówki
wzniesione najtańszym kosztem, dosztukowane do ścian. – Tam, przy Ogródkowej – powiedział Uziębło. Dochodziła dopiero pierwsza, mimo to handlarze zwijali już stragany; chłop na wozie z kopcowaną marchwią i kaszą dopalał papierosa, popatrując w niebo. Poranek i przedpołudnie całkiem sprytnie udawały wiosnę, ale teraz z północnego wschodu, czyli od strony jesziwy, nadciągała chmura, wyludniając ulice i przynaglając do pośpiechu. Obcy tutaj Fałniewicz czuł na plecach setki oczu, zupełnie jakby przedzierał się przez małomiasteczkowy rynek w dzień odpustu. Większość kłujących spojrzeń śledziła go zza starych szyb okiennych, poszarzałych nie do domycia. Ewidentnie odwrócili się za nim, komentując między sobą raczej nie ustęp Tory, trzej mężczyźni w chałatach zmierzający ku synagodze. Dopiero na niebrukowanej uliczce wśród jednopiętrowych drewnianych domów i jeszcze nagich drzew nie było komu oglądać się za glinami. Jak na wsi, uznał tajniak. Pamiętał Wieniawę jeszcze z czasów, gdy osaczona ze wszystkich stron przez rozrastające się miasto, pozostawała osobnym sztetlem, podległym gminie Konopnica. – Znaliście tego Rubinsztajna? – zapytał wywiadowca, starając się iść środkiem nierównej ulicy. Pobrzeża niebezpiecznie przypominały bagno. Uziębło skrzywił się, jednakże powodem nie było pytanie Fałniewicza. Z każdym słowem z ust tajniaka czuć było takim odorem, przy którym zapach czosnku uznałby za literalnie odświeżający. Chód policjanta na służbie winien znamionować pewność i opanowanie, to wyraźnie wbili mu do głowy na szkoleniu, myślał o nim zgryźliwie Fałniewicz. Tymczasem Uziębło sadził wielkimi krokami, bo wolał mieć niechcianego towarzysza za sobą, jak najdalej od nosa. – Oni znają nas, ale my tak naprawdę to nie znamy tu nikogo – powiedział. – Komisariat tu jest od roku, my nie znamy żydowskiego, a oni udają, że nie rozumieją po polsku. Rubinsztajn to co innego, student, chociaż jeszybotu, to jednak. On się tu wyróżniał. – W jakim sensie? – W takim… – Mundurowy urwał, bo zapadł się po kostki w zamaskowaną odpadkami kałużę. – W takim, że staraliśmy się być tutaj jak KOP, panie przodowniku – dokończył, wydobywając but. – Pilnować granicy żydowskiej Wieniawy i polskiego parku. Natomiast Rubinsztajn był jak przemytnik, bo akurat przez park najwygodniej było mu skracać sobie drogę do jesziwy. Tajniakowi nawet spodobało się to porównanie, mimo to spojrzał na młodszego kolegę spode łba.
– Twierdzicie, że nie miał prawa? – Prawa nie złamał, tyle że jest przecież niepisana zasada: Żydzi nie chodzą do parku, chyba że szukać guza. – Uziębło znów wyrwał do przodu. – A jak się rozwinie wasze śledztwo, to dyscyplinarnie na nas się skrupi. – Nie bójcie się – nieszczerze uspokoił go wywiadowca. Tak naprawdę sam nie wiedział, w jakim kierunku zmierza dochodzenie. I czy z tego w ogóle będzie śledztwo! Jego zdaniem, jeśli Rubinsztajn wszedł w konflikt z narodowcami z KUL-u, byłoby rzeczą najprostszą i najbardziej oczywistą, gdyby to oni przyczynili się do jego śmierci. Tyle że w mykwie absolutnie nie mieliby sposobności. Poza tym napaści chrześcijan na żydów, szczególnie po co bardziej emocjonujących meczach Makabi z Unią, zdarzały się od lat, zaś od uszkodzenia ciała na tle chuligańskim do zabójstwa umyślnego daleko. Motyw musiał być inny, myślał Fałniewicz, a ponieważ kierownik Maciejewski nie dał żadnych instrukcji, tajniak sam próbował odnaleźć drogę w ciemności. Pani Cwajgowa, mieszkająca na drugim piętrze oficyny pod piętnastym, najwyraźniej spodziewała się wizyty. Wywiadowca nie był zdziwiony. Potrzebne wiadomości rozchodziły się tu same, podobne bardziej do zapachów niż słów. Nie przypadkiem na wieniawskim Rynku nie zauważył kiosku z gazetami, czytanie nowin z wczorajszego dnia byłoby tu cokolwiek ekscentryczne. – Przychodzimy w sprawie świętej pamięci Natana Rubinsztajna, pani Cwajgowa – zaczął posterunkowy. – Błogosławionej pamięci – mruknął pod nosem Fałniewicz. – Czy pani mówi po polsku? – Ja wiem i panowie wiedzą, to się musiało źle skończyć. – Niska i rozłożysta kobieta w peruce odparła całkiem składnie, lecz cofnęła się ni to z przestrachem, ni to z odrazą. A potem ruszyła pierwsza wąskim, ciemnym korytarzem, ciągnąc za sobą zapach naftaliny. Deski skrzypiały przy każdym kroku. Pokój studenta, dla odmiany jasny, latem o tej porze byłby zalany słońcem. Na przybitej do ściany półce z książkami, wyraźnie nowszej niż reszta skromnych mebli, w kilku równych stosach leżały tytuły żydowskie i polskie. Na stole przysuniętym do parapetu leżał gruby, sfatygowany tom z hebrajskim nadrukiem, za oknem rozpościerał się widok na zimowy jeszcze sad, kąpielisko i rzekę. Sięgając wzrokiem dalej, Fałniewicz widział wrośnięte w ziemię domki na Czechówce, furgon wiozący deski, pewnie na budowę nowej kolonii oficerskiej, i dymiący komin cegielni.
Odwrócił się. Pościel na łóżku równo zasłana, miednica ze śladami porannej toalety, ręcznik starannie zaczepiony na gwoździu. Słowem, na ile wywiadowca był w stanie wyobrazić sobie żywego Natana Rubinsztajna, młody człowiek zostawił pokój w takim stanie, jakby nie planował pożegnać się z życiem. – Czy pan Rubinsztajn był schludny? – zapytał. – Wos? – Cwajgowa zrobiła krok w tył, kiedy się zbliżył. – Bałaganił czy dbał o porządek? – O, taki młody, a taki był porządny, panie władza! To wyglądało podejrzanie. Typowy samobójca przede wszystkim zostawiłby list w widocznym miejscu. Jeżeli pchałaby go desperacja, nie myślałby o umyciu się, a już na pewno nie o odwieszeniu ręcznika. – Dlaczego to musiało się źle skończyć? – powtórzył jak echo słowa gospodyni. – Bo człowiek jest na to stworzony, żeby żyć z ludźmi, nie tylko z książkami – odezwała się takim tonem, jakby tę odpowiedź miała dawno przygotowaną. – Człowiek jest na to, żeby być jak inni ludzie – dodała. Wyraźnie wzrok tajniaka kłuł ją i niepokoił. – Inni studenci nie mieszkali tutaj – ciągnęła niepewnie. Uziębło całkiem przytomnie wyjął służbowy notes, patrząc na nią z góry. Bystry chłopak, uznał Fałniewicz. – Tu przecież daleko! Po co to komu?! – Cwajgowa mówiła nerwowo, urywanymi zdaniami. – I mnie nie stać, żeby wynajmować pokój półdarmo, chociaż to micwa dać uczniowi jeszybotu. Tam, na Lubartowskiej, sami bogacze, oni mogą… Ale i tak chłopcy mają w jesziwie ten… no… – staruszce zabrakło słowa – …internat. A to przecież na miejscu, nic nie kosztuje, jeść dadzą na stołówce… Teraz również wywiadowca wyjął z kieszeni niewielki brulion i ołówek. – Dlaczego w takim razie nie mieszkał w internacie? – Ja miałabym o to pytać? – Kobieta zdziwiła się. – Jakby mieszkał, tobym nie zarobiła. Widocznie wolał tak. Pewno miał więcej spokoju, bo dużo czytał i chociaż taki młody, to był już mądrzejszy niż niejeden rabin. Sam reb Engel tak powiedział. Fałniewicz zerknął pytająco na Uziębłę, posterunkowy wzruszył tylko ramionami. – Kto to jest reb Engel? – zapytał tajniak. – No jak to kto! Jego profesor. Tak jak Natan pochodzi z Żelechowa. – Profesor Engel odwiedzał pana Rubinsztajna?
– A bo ja tam wiem… Nie widziałam – wyrzuciła z siebie gospodyni. – Ale ktoś odwiedzał, tak? Kto? – Jeden taki, też student, ale waszej uczelni. – Goj? – No a kto? – Cwajgowa żachnęła się. – Nasz Natan dawał mu lekcje, bo tamten chciał uczyć się po hebrajsku i po naszemu. Mnie się to, powiem prawdę, zupełnie nie podobało, ale ja nie jestem uczona. Tajniak uśmiechnął się po raz pierwszy, chociaż bardziej miał ochotę zrugać Uziębłę, że mu o tym nie doniósł. Skoro sam porównał się do straży granicznej, to powinien mieć wiedzę również o przemytnikach przemykających na Wieniawę z drugiej strony. – Dlaczego nie podobało się to pani? – Bo są sprawy boskie i ludzkie, żydów i gojów. A jak ktoś to miesza, wychodzą same nieszczęścia. Nasz Natan najlepszym przykładem. – Jak się nazywa tamten student? – zaatakował Uziębło, czując przez skórę, że nie wywiązał się z wywiadu środowiskowego. – Poznać bym poznała, ale gdzie mi było pytać o nazwisko? Jak przychodził, zaraz zamykali się w izbie – westchnęła gospodyni. Fałniewicz w swoim notesie, ledwie wystającym z jego wielkich dłoni, postawił kropkę. Po chwili zrobił z niej wykrzyknik i westchnął głęboko. Dlaczego zarówno Cwajgowa, jak funkcjonariusz cofnęli się, ledwie dał krok w ich stronę, tego ni w ząb nie zrozumiał. * Przez tę aferę nie zdążyłem ci pogratulować – powiedział zastępca Maciejewskiego, Eugeniusz Kraft, ledwie wrócił z archiwum z grubą teką akt z zeszłego roku oraz świeżym „Expressem”. – Na trzeciej stronie: „Naczelnik wydziału zdrowia starostwa lubelskiego doktor Ardukiewicz odwiedził w jej miejscu pracy pielęgniarkę Szpitala Dzieciątka Jezus, Różę Marczyńską. Jak pierwsi donieśliśmy, p. Marczyńska, prawdziwa pielęgniarka z powołaniem, uratowała chore dziecko, którego stan zdrowia bagatelizowała jego własna matka. Róża Marczyńska z wdzięcznością przyjęła kwiaty od doktora Ardukiewicza, odmówiła natomiast udania się na okolicznościowy bankiet u dyrektora szpitala, tłumacząc się mnogością zajęć przy jej małych pacjentach”. I jest zdjęcie! Na pewno bardzo się cieszysz. – Co najmniej jak narzeczony Ordonki – mruknął Zyga. Wkrótce zobaczy w gazetach samego siebie w mundurze, operetkowo machającego szablą.
Dorówna lokalną sławą własnej kochance! – A to w jakiej sprawie? – Wskazał na akta. – Mówiłem ci, że skądś pamiętam nazwisko Rubinsztajna. – Kraft położył papiery na biurku Maciejewskiego. – Natan Rubinsztajn w kwitach kryminalnych i Artur Rubinstein, wielki pianista… Podkomisarz uśmiechnął się krzywo. Do pianisty nic nie miał, ale nie podobał mu się znak zapytania, pod jakim sam postawił talmudyczną pobożność samobójcy, jeszcze mniej wykrzyknik z notatki służbowej Fałniewicza. A przypadkowo odkryty trup lepiej wygląda w sensacyjnych reportażach „Tajnego Detektywa” niż w prawdziwej robocie. Zyga żałował, że zdradził się ze swoją znajomością jidysz przed rektorem. Mógł udać, że nie zrozumiał słów woźnego, a potem czekać. Nie byłoby to zgodne z procedurą, jednak bardzo wygodne. Ajzer zawiadomi policję czy nie? Po jakim czasie? Gdyby podkomisarz w jesziwie realizował tylko rozkaz komendanta i pacyfikował protest studentów, prawdopodobnie teraz miałby Ajzera nawet nie na haczyku, ale w połowie oskrobanego. I to jemu, bardziej niż policji, zależałoby na wyjaśnieniu przyczyn samobójstwa studenta. A tak pewnie konferował z adwokatami, jak ze wszystkiego wyplątać siebie i uczelnię. – O pianiście Rubinsteinie chyba nie słyszałem – mruknął Maciejewski. – A co w kwitach? Jego zastępca wskazał protokół IV Komisariatu na Wieniawie. Do Ogrodu Saskiego na wezwanie dozorcy parkowego JANA OBORCZYKA udał się patrol IV-go Kom. P. P. st. post. P. Czajka i post. I. Porowski i na miejscu zastał NATANA RUBINSZTAJNA l. 19 pobitego ze śladami krwi, w poszarpanej odzieży, przytomnego, bez zagrażających zdrowiu obrażeń. Sprawcy pobicia, w-g słów pokrzywdzonego w liczbie czterech, zbiegli przed przybyciem patrolu. Przeprowadzonem rozpytaniem ustalono, że pokrzywdzonemu niczego nie zrabowano. W-g słów pokrzywdzonego i dozorcy Oborczyka, sprawcy pobicia wykrzykiwali obelgi i „żydy do synagogi, nie do parku”, oraz że to oni zaczepili pokrzywdzonego, a następnie bili pięściami oraz kopali. Jak ustalono, pokrzywdzony nie bronił się. W-g słów pokrzywdzonego sprawcy byli ubrani w czapki studenckie. W-g słów świadka Oborczyka, on tego nie wie i nie zauważył,