dydona

  • Dokumenty715
  • Odsłony81 180
  • Obserwuję61
  • Rozmiar dokumentów1.2 GB
  • Ilość pobrań50 857

Wroński Marcin Tfu, pluje Chlu! czyli Opowieść

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Wroński Marcin Tfu, pluje Chlu! czyli Opowieść.pdf

dydona Literatura Lit. polska Wroński Marcin Retro kryminał
Użytkownik dydona wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 237 stron)

Copyright © by Marcin Wroński, Lublin 2004 Copyright © by Fabryka Słów Sp. z o.o., Lublin 2004 Opracowanie graficzne i projekt okładki Dariusz Nowakowski Redakcja serii Eryk Górski Robert Łakuta Grafika na okładce Krzysztof Kamrowski Ilustracje Dominik Broniek Redakcja Dominika Repeczko Korekta Barbara Caban Wydanie I ISBN 83-89011-54-9 Opracowanie wersji elektronicznej lesiojot Wydawnictwo Fabryka Słów Sp. z o.o. 20-111 Lublin, ul. Rynek 2 e-mail: fabryka@fabryka.pl, www.fabryka.pl

Marlo zwany Wężem Mówią ludzie w kraju Addli, mówią i na Pobrzeżu, że pewnego razu, gdy Ojciec-Słońce polował, pękła mu cięciwa. Bóg odwiązał ją od łuku, rzucił na ziemię i wraz z towarzyszami poszedł na dalsze Iowy. Tymczasem cięciwa leżała w pyle i błocie, aż nabrała życia, zaczęła wić się i pełzać. Tak powstał pierwszy wąż. Wąż ruszył za Łowcą, pragnąc Go dognać i dalej wraz z nim polować, ale Ojciec-Słońce biegł szybko i w końcu wąż zgubił ślad. Nagle na swojej drodze zobaczył mysz. Przypomniał sobie to wszystko, co widział na łowach, gdy był jeszcze cięciwą. Długo się podkradał, nie wydając nawet szmeru, wreszcie napiął całe ciało i jak strzała uderzył w zdobycz. Ale mysz była gruba, a wąż chudy! Nabiedził się strasznie, nim ją połknął – dzień dobiegł końca i noc cała przeszła. A jak się zaczął dzień następny i Ojciec- Słońce znów ruszył na łowy, wąż pojął, że nie musi już iść za nim, bo sam potrafił się o siebie zatroszczyć. Miał bowiem spryt i cierpliwość Łowcy, moc łuku i szybkość strzały. arcykapłan Agni-Hert Opowieść o wężu w: Pobożne opowieści prostaków z różnych stron świata w jednej księdze zebrane

Quotlin, namiestnik Molku, rządził Pobrzeżem już przeszło pięć lat, a nigdy jeszcze nie potrzebował węża. Jedni mówili więc, że nie umie należycie dzierżyć władzy, drudzy – że pewnie sam nie gorzej pluje jadem, jeszcze inni – że w tak podłym miejscu jak Molk nawet gad się nie uchowa. Ale to już była zupełna nieprawda. Wąż Quotlina od kilku lat czaił się pod Pierwszą Wieżą, czekając na rozkaz. Wreszcie dwie noce po Święcie Lwa, w szóstym roku swojego panowania, Quotlin udał się do Pierwszej Wieży. Jej dowódca generał Aru niósł pochodnię i wyprzedzał namiestnika o dwa stopnie. Nie było to zgodne z ceremoniałem, ale bardzo praktyczne. – Szkoli się cały czas – mówił Aru. – Śpi krótko, potem je, ćwiczy i poznaje miasto. Nazywa się Marlo, panie. Wydaje się być dobrym wężem. – Dobrym? Dlaczego więc aytlanccy królowie sami mi go podarowali? Węży i władzy nie wypuszcza się łatwo z ręki. – Nie wiem, panie. – Tak, nie możesz tego wiedzieć. Schody wiły się coraz to niżej – ciemne, tajemne, ale czysto utrzymane. Byli już głęboko pod Cytadelą, poniżej ulic, może nawet poniżej rzeki,

w brzuchu Ziemi. Namiestnik nie czuł jednak chłodu, koralowce wmurowane w ściany dobrze piły wilgoć. – Czy on stąd wychodzi? – Tak, panie. Jest ukryte przejście, które prowadzi do jaskiń na północ od miasta, a stamtąd na świat. Dozorca wyprowadza go, żeby zażył czasem słońca. – Ukryte przejście? Dlaczego nic o tym nie wiem? – Jesteś sercem Molku, szlachetny panie. Nie musisz się trudzić wiedzą o takich rzeczach. Lęk jak powiew wiatru poruszył sercem Quotlina. Nie po raz pierwszy czuł, że gdyby taki generał Aru, choć dziś wierny jak pies, jutro stał się naraz szakalem, on – pan Molku, nie umiałby przeżyć ani jednego dnia. Nie wiedziałby nawet, gdzie się skryć, dokąd uciekać. I czy inni doradcy nadal są psami, czy tylko je udają? Jeden wąż to za mało, żeby przeniknąć wszystkie tajemnice... – Tutaj, panie. – Generał przycisnął jeden z kamieni. Namiestnik dostrzegł, że wyróżnia się on ledwie zauważalnym wzorem w kształcie jaja, wyciśniętym jednak przez żywioły, nie rzemieślnika. Ściana zgrzytnęła, odsłaniając podłużny korytarz. – Sądziłem, że będziesz musiał powiedzieć zaklęcie – zaśmiał się Quotlin. – W Molku nie ma magii, panie, tylko mechanika – odpowiedział poważnie Aru. – Może to i lepiej... Korytarz był wąski. Gdzieś z sufitu napływało świeże powietrze, a nie dalej niż dwadzieścia kroków przed nimi błyszczała lampa. Trzymał ją dozorca węża, podobnie jak on sam rzadko opuszczający lochy pod Pierwszą Wieżą. Tylko raz dziennie wspinał się kręconymi schodami, aby odebrać raporty ze skrytki i włożyć na ich miejsce listę żądań. Skłonił się nisko, wiedząc, kogo przyszło mu gościć. – Witaj, serce Molku, szlachetny Quotlinie. Wybacz, ale nie powinieneś jeszcze wchodzić. Racz, panie, spocząć w mojej kwaterze – wskazał dłonią lewe drzwi odchodzące od korytarza.

– A to niby czemu, dozorco? – zapytał gniewnie namiestnik. – On rozmawia z bogami, panie. – Teraz porozmawia ze mną. Bogowie poczekają. – Proszę, panie, niech dokończy modlitwę – odezwał się generał. – Wąż jest wierny jak pies, ale służy ci inaczej niż my wszyscy. – Nie znam się na wężach, ale skoro ty tak mówisz... Dokąd, dozorco? Mężczyzna pchnął drzwi i przed Quotlinem otwarła się niewielka komnata. Wyglądała dostatnio, tylko łóżko było wąskie jak prycza w izbach wojowników. Dozorca przysunął fotel namiestnikowi, a gdy ten zezwolił gestem, usiadł na ławie obok Aru. – Czy zechcesz napić się wina, panie? – Wina? To i wino macie w tych lochach? Nalej. I powiedz mi, dlaczego nasz wąż tak kocha rozmawiać z bogami. Hmm – upił łyk. – Z Siedmiu Słońc? – Tak, panie, ale pijamy też tutejsze piwo, tylko nie śmiem cię nim częstować. A wąż i bogowie... Mój dziad i ojciec też byli dozorcami węży i wiem od nich, że każdy wąż ma swoje upodobania. Hamr, który służył władcy Addli, a potem namiestnikowi Quetli, co kilka dni zabijał jakąś ladacznicę. Kzani, którym tu w Molku opiekował się mój ojciec, kochał muzykę i pieśni. Sam nawet je składał. A mój Marlo znajduje upodobanie w modlitwie i składaniu bogom ofiar. Ale tylko z wina i owoców – zapewnił dozorca. – To dobry wąż. Spokojny i rozważny. Oby mój syn, jeśli się go doczekam, też trafił na takiego! Wąż Marlo z pochyloną głową czekał tego, co mu przyniosą zbliżające się kroki namiestnika. – A więc tak wygląda mój wąż – rzekł Quotlin. – Jesteś niezadowolony, panie? – zapytał Marlo. Nie, jednak inaczej sobie ciebie wyobrażałem. Gdy, będąc chłopcem, Quotlin zaczynał uczyć się władzy, sądził, podobnie jak prosty lud, że węże władców są prawdziwymi gadami, tylko większymi, rozumnymi

i obdarzonymi mową. Potem dowiedział się prawdy. Jednak nigdy nie spotkał węża i spodziewał się ujrzeć kogoś nadludzkiego czy raczej nieludzkiego. Tymczasem człowiek, który stał przed nim, wyglądał łagodnie i niepozornie. – Jednak to ja jestem twym wężem, panie Molku. – Odsłonił rękaw luźnej szaty i pokazał rysunek wytatuowany na ramieniu. Znak węża i Lew Aytlanu – symbol pierwszych władców, którym służył. A może jedynych władców, którzy jeszcze posiadali węże? Quotlin nie wiedział. Był tylko namiestnikiem. Wąż zakrył ramię. Wyglądał teraz tak, jak mógłby wyglądać każdy – i aytlancki arystokrata, i molkijski żebrak. To nawet lepiej – pomyślał Quotlin. – Otrzymasz zadanie – powiedział. – Sądzę, że chętnie wyjdziesz spod wieży. – Zrobię, co rozkażesz, panie. Ale nie tęsknię za światem aż tak bardzo, jak myślisz. Płacisz mi nie tylko za spełnianie rozkazów, ale i za oczekiwanie na nie w lochach. To odróżnia węże od twoich psów, władco Molku. Czy raczysz powiedzieć mi teraz coś więcej, czy zrobią to twoi ludzie? – Poczekaj, mój Marlo. – Quotlin uśmiechnął się i usiadł na krześle obok stołu przykrytego płótnem z wizerunkiem Smoka Pobrzeża. – Miło widzieć ten obraz w twojej komnacie. W innych dawno wyparły go aytlanckie Lwy. – Teraz wiem, że będę szczęśliwy, spełniając swoją powinność, panie. – Wąż skłonił się niżej i zajął miejsce obok namiestnika. – Nie lubię Lwów, choć to one mnie tu przysłały. Wybrałem więc Smoka, który nic złego mi nie uczynił. – A cóż ci złego uczyniły Lwy? – zapytał Quotlin. Starał się powiedzieć to żartobliwie, ale nie trzeba było być wężem, by w jego słowach usłyszeć złość. Dla niego Lew i Smok nie były tylko symbolami, które wojsko maluje sobie na tarczach, ale żywymi stworzeniami ze sobą wałczącymi. – Potem mi powiesz. Dozorco, przynieś nam wina! Później możesz odejść.

Marlo odezwał się dopiero, kiedy już popijali czerwień z kielichów. – Czasem trudno jest być wężem, panie. Nie każdy rozumie, że gdy już ukąsi, nie da się tego odwrócić. Nie trzeba wypuszczać węża, gdy ktoś nie wie, czego naprawdę pragnie. Władca z krainy Addli tego nie rozumiał. Bał się spisku i kazał zabić tego, którego wyśledzę. Ostrzegałem, że ja zawsze wykonuję rozkazy. Wykonuję je do końca. Ale on, przedostojny Davi, siedział na swoim lwim tronie i mówił: Jesteś wężem, Marlo. Kąsaj, nie pytaj. Nie pytałem. Ukąsiłem. I prawie na rok znalazłem się za to w lochu. – Ha, to już wiem, na jakim polowaniu Davi stracił syna! – roześmiał się Quotlin. – Pamiętam go. Nazywał się Absalom i już w Akademii uwielbiał bunty i burdy. Ale z powodu ojca wszystko mu uchodziło. Davi kochał go, oczywiście na tyle, na ile aytlancki król może kochać kogokolwiek! Dlatego nie powiem, żebym nie rozumiał jego złości. – Ja też rozumiem, co to jest ból i gniew, panie. Ale nie przypadkiem węże nie są dla wszystkich, którzy mają pieniądze. Są najtajniejszą bronią prawdziwych władców pełnych mądrości i siły. Dlatego twierdzę, że pan kraju Addli nie zasłużył na swój tron. Albo też mistrzowie, którzy uczyli go rządzenia, powinni za oszustwo zgnić w lochu o chlebie i wodzie. Ale nie ja! Jednak wszystko szło już ku temu. Nie będę ci opisywał, panie, co czuje człowiek, który wymiotuje z głodu. Żyję, bowiem inny z trzech królów Aytlanu na gwałt potrzebował węża. Służbę u niego też trudno nazwać udaną, ale nie mogę jeszcze o tym mówić. Dość, że wypłacił zasługi i zaraz potem wygnał. I tak znalazłem się za morzem, u ciebie, panie Molku. Skoro dano ci takiego węża jak ja, może to znaczyć, że albo królowie Aytlanu uważają cię za lepszego władcę, albo też życzą ci jak najgorzej. I jeśli wolno mi wyrazić swoje zdanie, panie... – Marlo zawiesił głos. – Wyraź, wężu. – ...sądzę, że chodzi o to drugie. Generał Aru spurpurowiał. – Mój Marlo – roześmiał się Quotlin. – Zdradzę ci przyczynę twoich kłopotów. Nie nauczono cię rozmawiać z trzymającymi władzę.

Zwłaszcza z namiestnikami królów Aytlanu. Za to, co teraz powiedziałeś, w Quetli pewnie by cię wbili na pal. – Dlatego w Quetli bym tego nie powiedział, panie. Ale wiem, że w Molku władzę sprawuje mędrzec, nie rzeźnik. I rozumie on, że wąż jest bardziej jak uzdrawiacz niż dworak. – Pięknie! Zatem przypadnie ci do gustu twoja misja, wężu. Uzdrowisz mi miasto. Generale! – Tak jest! – Aru odstawił kielich. – Słyszałeś zapewne o zaginięciu kupca Borha, wężu? Jak wąż mógł nie wiedzieć o czymś, o czym plotkowali nawet żebracy?! Kilka dni wcześniej przed wieczorem Borh odwiedził dom swego dłużnika – innego kupca imieniem Tayno. Tayno zeznał potem strażnikom, że ów chciwiec przyszedł odebrać co jego, choć termin spłaty mijał dopiero za dwa dni. Oprócz pieniędzy dostał więc należną ratę jęków i zawodzeń. W dziesięciu na tuzin podobnych spraw wściekły dłużnik zabija wierzyciela, ledwo ten minie próg jego domu i zanurzy się w mrok ulicy. Zwłaszcza tak podłej jak ta, przy której mieszkał Tayno. Potem zabiera z powrotem pieniądze, a ciało wrzuca do rzeki lub morza. Jednak ciężka sakiewka Borha dotarła bezpiecznie do domu, bowiem kupiec powierzył ją swemu rosłemu służącemu, a sam – już bez ochrony – został jeszcze, aby pomówić o sprawach Gildii. Tayno ponoć obiecał Borhowi poparcie, gdy przyjdzie obrać nowego starszego molkijskich kupców. W zamian prosił tylko o dopuszczenie do nieco lepszych transakcji. Tak przynajmniej powiedział straży. W trakcie rozmowy obaj wysłali po kilku posłańców do Gildii, do składów i portu. Gdyby więc to Tayno miał zabić Borha, zostawił zbyt wiele śladów prowadzących prosto do swojego domu. Strażnicy zatem wyszli stamtąd, nikogo w powrozach nie prowadząc, a Borh do dziś się nie znalazł żywy ani martwy. Przeszukano domy rozpusty, karczmy, zarządca straży poradził się nawet wyroczni bogów. Bez skutku. – I co ty na to, wężu? – Po pierwsze, zapomniałeś dodać, generale, że owej nocy temu Tayno zdechł koń. Po drugie, nigdy jeszcze nie słyszałem, aby węże szukały

zaginionych kupców. I po trzecie, bardzo pragnąłbym dowiedzieć się tego, czego jeszcze nie wiem. – Słuchaj zatem... Aru nie miał wiele do dodania. Mały drobiazg, jednak tłumaczący, dlaczego namiestnicy interesują się niekiedy losami kupców. Jeszcze przed zniknięciem Borha na pokład okrętu molkijskiej Straży Morskiej opadł ptak amato zmordowany wiatrem i poraniony przez jakąś większą bestię. Nie było w nim nic szczególnego. Również w tym, że jak wiele innych amato miał list na łapce i niósł go z południa – od strony Aytlanu. Ale gdy kapitan rozwiązał sznurek, by dowiedzieć się, komu przekazać wiadomość, zobaczył szyfr. I nie było to tajne pismo straży czy namiestnika, lecz jakieś obce, jakiego dotąd nie widział. Całej treści listu nie odczytał dotąd nikt, ale pisarze-szyfranci zaklinali się na Chlu, że imię Tayno powtarzało się tam kilkakrotnie i zawsze z dopiskiem szlachetny. O Bor-hu wiadomość mówiła tylko dwa razy, nazywając go psem chciwym. Być może dlatego, że należał do starej kupieckiej rodziny, która podobnie jak namiestnik wolała kłaniać się Smokom niż Lwom. Gdyby to Borhowi przyszło wkrótce przewodzić molkijskim kupcom, Quotlin zyskałby podobnie myślącego doradcę. Jeśli zaś zostanie nim Tayno, w pałacu przybędzie tylko jeszcze jedno aytlanckie ucho. – A tego byśmy nie chcieli – zakończył Aru. – Zaczynam pojmować, panie. – Wąż Marlo zdjął płótno ze stołu, odkrywając piękny niegdyś blat, teraz pocięty nożem i zabazgrany tuszem. To był Molk widziany z góry – z wydrążoną siecią ulic, z domami i składami, z pociągniętą na niebiesko rzeką. Wiele kratek- budynków pokrywały przeróżne znaki, które – jak wyjaśnił Marlo – mówiły wszystko o ilości towarów, liczbie dzieci, krów, kóz i koni, o imionach mieszkańców, a nawet ich zwyczajach. – Nie mam tu dobrze opisanego domu Tayno, panie – przyznał wąż. – Nie sądziłem dotąd, że ten człowiek może mieć jakieś znaczenie. Generał Aru zaczął opowiadać o rodzinie kupca, a Quotlin po raz pierwszy poczuł się jak bóg Molku obserwujący z wysoka miasto i ludzkie sprawy. Nie był wprawdzie bogiem wszechwiedzącym, no ale

nawet Ojciec-Słońce nie wie przecież wszystkiego! Namiestnik miał jednak moc, aby się dowiedzieć. Tylko co zrobić z tą wiedzą później? Mędrzec powiada: Wiedza jest jak spichlerz i zawsze lepiej mieć go pełny niż pusty. Nigdy nie wiadomo, kiedy chleb będzie droższy od złota. Jednak wykorzystanie tej wiedzy bywa często trudniejsze od jej zdobycia. Ale Quotlin nie myślał teraz o przyszłych kłopotach, bo po raz pierwszy od bardzo dawna cieszył się ze swojej władzy i nie wydawała mu się ona aż tak męczącym ciężarem. Miał węża i będzie mógł go podziwiać niczym bóg Chlu wielką falę pędzącą ku brzegowi. – Borh nie żyje, to pewne – odezwał się Marlo, kiedy Aru powiedział mu już wszystko. – Ale czego ty oczekujesz, panie? – zwrócił się do Quotlina. – Mam ujawnić sprawcę? Zabić go po cichu? Czy tylko dojść prawdy i przynieść ci ją? – Marlo, ty jesteś wężem, a ja nie jestem Davi, król Addli – uśmiechnął się namiestnik. – Czyń tak, żeby było dobrze. Marlo wrzucił do ognia garść piasku, dmuchnął, a potem dogasił płomień odrobiną wody. Starł wszystko ręką. Unicestwione żywioły znikły z kamiennego ołtarzyka. Było tak, jak przed stworzeniem świata, było tak, jak będzie po zamarciu świata – pusto i czysto. Opustoszył i oczyścił też umysł, a gdy stał się czysty, wąż powoli wlał w pustkę cztery strużki myśli. Jedną był Borh, drugą Tayno, trzecią Molk, czwartą Aytlan... Po chwili znów miał w głowie chaos i zgiełk. Zobaczył świątynię, skład i konia. Otworzył oczy, wstał. Poszedł tym śladem. Na środku świątyni Agni stało zdobione palenisko, po którym pełzał bóg-płomień. Nieznajomy szedł wprost ku niemu, jednak nie trzymał w rękach niczego, co ludzie zwykli ofiarowywać Panu Ognia. Zbliżywszy się, wyrwał z głowy kilka włosów i wrzucił do paleniska, po

czym dmuchnął i splunął. Młody akolita Agni-Baas ruszył w jego stronę, aby powstrzymać to bluźnierstwo. Ale przybysz nie poprzestał na gestach. Zaczął recytować jakąś prostacką modlitwę: Samotny Ogień bez braci umiera. Nie ma miłości i nie ma jedzenia. Ogień się gniewa na swych młodszych braci, Silny jest gniewem, tylko Chlu go zgasi... Agni-Baas złapał płaszcz bezbożnika i okręcił go mocno na dłoni. – Precz, bo zawołam straże! – krzyknął i pociągnął intruza ku drzwiom. Jednak ten jednym ruchem odpiął zapinkę i akolita, dalej ściskając płaszcz, padł twarzą na posadzkę. – Przeszkadzasz mi w ofierze, przyjacielu – usłyszał. Zerwał się i pobiegł prosto do komnaty arcykapłana. Nigdy nie był świadkiem podobnej zuchwałości, więc dygocząc z oburzenia, nie zwrócił uwagi, że przełożony świątyni właśnie zaczynał posiłek i nie należało mu przeszkadzać. Jednak skoro już przeszkodził... – On złożył ofiarę z włosów, podmuchu i śliny, panie! Arcykapłan odsunął miskę jak człek, któremu widok robaka z nagła odebrał apetyt. – Co mówił? – spytał. – Że Agni się gniewa na braci, że tylko Chlu go pokona... To były takie jakieś wsiowe zaklęcia, panie, nie prawdziwa modlitwa! – Gdzie jest ten człowiek? – Przed ogniem Agni, panie. Stał tam nadal. Nie modlił się już, czekał. – Ty jesteś Agni-Hert, czcigodny arcykapłan molkijskiej świątyni Ognia? – zapytał dostojnie, jednak uprzejmie. – Znasz mnie... panie? – Nie znam, lecz wiele słyszałem. Któż mógł nie słyszeć o Agni-Hercie, zwłaszcza latem, w porze Ognia, gdy właśnie twoja świątynia doradza namiestnikowi Pobrzeża?

– Czynię tylko swoją powinność. A czy ty mógłbyś powtórzyć teraz swoją modlitwę, panie? Samotny Ogień bez braci umiera... – zaczął nieznajomy, a wraz z każdym jego słowem arcykapłanowi coraz trudniej przychodziło utrzymać na twarzy wyraz wyniosłej obojętności. – Pójdź ze mną. – Wyszli korytarzem prowadzącym do domu kapłanów, pozostawiając zdziwionego akolitę przy Bogu-Ogniu. – Jestem Marlo. Wąż Marlo – przedstawił się nieznajomy, gdy byli już w komnacie przełożonego Domu Agni. – Nie obawiaj się, panie, znam twoją lojalność wobec królów Aytlanu – dodał, widząc, że ręce Agni- Herta drżą i nie mogą zamknąć zasuwki. – Nieważne, kim jesteś, panie. I moja wierność też nie ma tu nic do rzeczy. Znasz Pierwszą Tajemnicę, a to zawsze przeraża. Od wiedzy do bezbożności bardzo bliska droga. – Noszę w sobie wiele tajemnic, czcigodny, a nie spotkasz człowieka tak oddanego bogom. Tylko głupiec myśli, że gdy zna imię gwiazdy, należy ona do niego. Pewnie dlatego Tajemnice Bogów są wyrażone w słowach tak prostych, że budzą gniew młodych akolitów – uśmiechnął się Marlo. Bądź spokojny – myślał równocześnie do arcykapłana. – Usiądź. Jestem twoim przyjacielem. Mów prawdę. Prawda cieszy bogów, a i ludziom zwykle czyni najmniej krzywdy. – Tak jest w istocie – westchnął uspokojony Agni-Hert. – Zechcesz być moim gościem, panie? – zapytał, wskazując stół zastawiony owocami i mięsem. – Lekko wystygło... – Ale z chęcią zjem w twoim towarzystwie. Usiedli. Wąż jadł ze smakiem. Wiedział, że pojawił się zbyt niespodziewanie, aby gospodarz tej komnaty zdążył zatruć jedzenie, zwłaszcza że przecież sam miał je spożyć. – Pragnąłem cię spotkać! Bardzo. Znam twą księgę, panie! Czytałem „Pobożne opowieści...”. Nie tylko służą bogom, ale i uczeni odnajdują w nich wiele prawdy o prostym ludzie. Na przykład Tifo, rektor Akademii... – gość mówił. Dużo mówił. I cały czas myślał do Agni-

Herta, uspokajając go, płosząc podejrzenia. Sięgając po jadło, liczył jego oddechy. Były coraz głębsze i spokojniejsze. Jeszcze chwila i myśli węża staną się myślami arcykapłana... – Jednak domyślasz się, panie, że nie przychodziłbym do ciebie, gdybym nie potrzebował pomocy – powiedział wreszcie. – Ty znasz sprawy tego miasta i tutejszych ludzi. Jesteś także wiernym sługą Ognia i królów Aytlanu. Niewielu nas jest w Molku. Może coraz mniej. A i tym, co są, grozi niebezpieczeństwo. – Czyim ty jesteś wężem? – Służę Lwu. – Marlo podwinął rękaw i pokazał tatuaż. – Choć wężem jestem Quotlina. A przynajmniej chcę, żeby tak myślał. – Żyjemy w złych czasach – westchnął arcykapłan. – Nasz namiestnik to zdrajca, który pragnie oderwać Pobrzeże od Aytlanu. Zaś wąż, który zdradza swego pana, okazuje się przyjacielem. I mówi o niebezpieczeństwie, o którym ja nic nie wiem. – Gdy zbliża się gniew ziemi, węże pierwsze wypełzają z nor, na długo zanim ludzie poczują wstrząsy. Na to są wężami, panie. Ale ty jesteś pierwszym, którego chcę ostrzec. Muszę tylko wiedzieć, czy twoje słowa są ogniem czy dymem. – Ja też muszę wiedzieć, czym są twoje słowa. – Jesteś ostrożny. To dobrze – uśmiechnął się Marlo. – Wszystkim nam trzeba teraz ostrożności. Rysunek na skórze może wiele znaczyć. Na przykład, że tylko byłem wężem Lwa. Więc powiem ci więcej. Zdrajca Quotlin przechwycił wieść, jaką ptak niósł kupcowi Tayno – mówił, uważnie obserwując arcykapłana. Wiedział już, że pierwsze zdradzą go ręce i tak właśnie się stało. Drgnęły, kiedy tylko wypowiedział imię kupca. – No i Quotlin już się domyśla, gdzie przepadł Borh. Tayno niepotrzebnie go zabił. Arcykapłan sięgnął po kiść winogron i lekkim ruchem oderwał jeden owoc. – On nie zabił Borha – powiedział, wkładając grono do ust. – Choć nie rozpaczałbym, gdyby to zrobił. Ale nic takiego nie było naszym zamiarem.

Marlo patrzył, czy arcykapłan schowa dłonie pod stołem i czy oddech mu znowu przyspieszy. Sama myśl, że namiestnik łączy zniknięcie Borha z kupcem Tayno, powinna wytrącić Agni-Herta z równowagi. Jeśli oczywiście coś ukrywał. Tymczasem był coraz spokojniejszy. – Borha dosięgła kara bogów – powiedział. – Czy wiesz, że on całe święto Agni spędził w burdelu? Nawet prostytutki się skarżyły, że przez niego nie mają kiedy odwiedzić świątyni. I pierwszy to przysięgnę! – To dobrze, panie. Zatem możesz mi przysiąc, że Lew nie miał z tym nic wspólnego? – Nic, panie Marlo – powiedział kpiąco arcykapłan i objadł do końca winogrona. – Takiego ścierwa jak Borh żaden lew by nie tknął. – Dziękuję ci, czcigodny – skłonił się wąż. – Zatem i Smok nie pożre nam pana Tayno! Skład kupca Tayno mieścił się w najbardziej śmierdzącej części Molku. Płotem przylegał do jakiegoś bezimiennego zaułka, a ścianą do ulicy Nadrzecznej. Za dnia cuchnęło tu rybami z portu, a nocna bryza przynosiła także woń mułu rzeki Efry. Kupiec kończył zwykle pracę, zanim oba zapachy zmieszają się ze sobą, i szedł Nadrzeczną pod górę, w stronę Placu Czterech Świątyń. Mieszkał na pograniczu Dolnego i Górnego Miasta, gdzie domy tylko bielą odróżniają się od bud na Podgrodziu, ale odór dzielnicy portowej już nie dochodzi. Tayno właśnie zbierał się do wyjścia, kiedy do kantoru wszedł nadzorca robotników. – Przyszedł jakiś kapitan, panie. Nie dał się wygnać. Czeka na ciebie i chce się pilnie rozmówić. – Co za jeden? – Szyper Marlo czy jakiś tam. Gniewny bardzo. Oparł się o wrota i mówi, że będzie tam czekał choćby do Święta Chlu. – Bogowie nie mają dla mnie miłosierdzia! – westchnął Tayno. – Niech tu przyjdzie. I tak mnie zobaczy, skoro stanął w przejściu.

Szyper Marlo istotnie był zły, choć starał się zachowywać uprzejmie. – Wybacz, panie Tayno, ale pilno mi wracać do Siedmiu Słońc, więc czas goni – powiedział. – Nie znamy się. Marlo jestem, kapitan. Wczoraj przywiozłem pełną ładownię wina, może słyszałeś? – Nie słyszałem. Codziennie ktoś przypływa z aytlanckim winem, to nie nowina. Nie kupię. Mam pełen skład ryb i tylko patrzeć, jak się zaśmierdną. – Taaak – żeglarz splunął na podłogę. – Mnie też się w nos wkręciły, kiedym czekał. Ale nie o wino chodzi. Już sprzedane. Ten pies Borh mnie oszukał i dlatego przychodzę. – Borh cię oszukał, kapitanie? Jako i mnie. Usiądź. Kantor Tayno był ciasny. Przypominał gniazdo jaskółek zawieszone pod powałą obszernego magazynu, z tą tylko różnicą, że ponieważ kupcy nie potrafią latać, prowadziły do niego wąskie schody. Ledwo mieściła się tu skrzynia, stół i dwa stołki. Ciasnotę powiększały klatki dla amato zajmujące całą szerszą ścianę. Większość była pusta, oprócz dwóch czy trzech. Marlo odwrócił się plecami do ptaków, udając, że go nie obchodzą, i usiadł na mniejszym stołku. – Ładunek był umówiony. Borh nie mówił co, ale zapewniał, że będzie miał towar do zabrania na Aytlan. Przypłynąłem zatem z tym winem, idę do niego, pytam o towar, a tam jego baba mi prawi, że nic nie wie i żadnego towaru nie będzie. Pytam, co jest, a ona, że jej Borh się gdzieś zawieruszył i nie dał żadnych poleceń. Mnie to za jedno, czy zdechł, czy żyje, ale jak mam na pusto wracać?! Z czego zapłacę załodze? Biegam zatem po kupcach i proszę o jakiś towar. Tanio wezmę za rejs, bylebym tylko ludzi mógł opłacić. Nikt nie ma, więc może ty, panie Tayno? – Widzisz, panie Mało... – Marlo – poprawił go kapitan. – Widzisz, panie Marlo, mnie ten pies oszukał bardziej niż ciebie. Nie wiem, czy przez niego będę mógł dalej interesy robić. Okradł! Ale żeby tylko! Okradł i opluł, oby go bogowie przeklęli, Ziemia nie przyjęła, Powietrzem się zatruł, Wodą zakrztusił, Ogniem spalił, tfu! Rad bym pomóc, bo obaj jesteśmy przez to jakby bracia, ale co? Ryb ci dam na

Aytlan? Równie dobrze mógłbym piaskiem handlować! – Prawda, panie. Pójdę więc gdzie indziej. Choć gdzie ja teraz pójdę? Ty sam pewnie już kantor zamykałeś? – Wróć na statek i poczekaj do rana, panie Marlo, nie ma rady. Widzisz, ile złego może jeden pies ludziom handlowym uczynić? – Przeklinam go i dzieciom przeklinać nakażę. Ale co on tobie takiego zrobił? Wybacz, jeśli to nie jest rzecz do powtarzania, ale gdybym go tylko spotkał... – Kapitan walnął w stół. Choć nie był nazbyt postawny, drewno jęknęło. – Wybacz, panie, nie chciałem... Tayno przywołał nadzorcę i kazał posłać kogoś po piwo i jakieś jadło. Port i tawerny były niedaleko, więc szybko na stole kupca znalazł się i dzban, i miska. – Nie godzi mi się na głodno szypra odsyłać – powiedział. – Choć zawsze to trzy grosze. Trzy grosze bliżej ruiny. – Weź, panie, dwa. – Marlo zaczął przewracać fałdy odzienia i wyciągnął z nich miedziaki. – Ja takoż nie chcę cię narażać na koszty. Tayno złamał grosza i oddał mu jedną część. Marlo zauważył, że nie dostał równo półgroszaka, ale co najwyżej jedną trzecią. – No ale powiedz, cóż ci uczynił? Ja zamierzam ostrzec przed tym Borhem innych żeglarzy. Jak się znajdzie, niech chodzi po nabrzeżu i błaga! Niech żaden porządny kapitan nie weźmie ani jego, ani jego towaru. Gildii w Aytlanie też dam znać. I morskiej, i kupieckiej! – Gildia już wie – powiedział Tayno. Wyciągnął ze skrzyni dwa wyszczerbione kubki i rozlał do nich piwo. – Ale tobie, panie Marlo, też powiem, jak było. Kilka dni temu Borh przyszedł do mnie już po zachodzie słońca, aby mnie ponaglić. Byłem mu winien pieniądze. Termin jeszcze nie minął, ale ten pies zaczął domagać się zwrotu. Mówił, że jak nie oddam od razu, to następnym razem podyktuje mi jeszcze gorsze warunki. – A jakie były teraz? – Sto pięćdziesiąt molkijskich i piętnaście groszy procentu. – Procent uczciwy. – Tak?! Jak na termin pięciodniowy?!

– W życiu nie słyszałem o takim złodziejstwie! – Marlo odstawił kubek, aż piwo chlapnęło na stół. – Zgodziłeś się na to? A co miałem począć? Potrzebowałem pilnie, żeby wejść w spółkę z Boihem i Galbą. Musiałem też szybko kupić parę koni. Przepłaciłem, ale cóż zrobić? Towar leżał w magazynie, a mnie trzeba go było szybko sprzedać, żeby się wypłacić i nie stracić do reszty zarobku. Ale to nie koniec! Nieszczęścia są jak bydło i lubią kupą chodzić. W tę samą noc, kiedy Borh wyszedł ode mnie, zdechł jeden z nowych wałachów. Drugi sam wozu nie pociągnie, a ja zostałem z magazynem pełnym śmierdzących ryb i bez pieniędzy. A następnego dnia przychodzą do mnie strażnicy i prawią, że Borh zaginął. Musiałem się tłumaczyć, jakbym co najmniej to ja go ubił! – Ja chętnie bym ubił złodzieja! – wrzasnął Marlo. – To była świnia nad świnie. – A może zaszył się u jakiejś dziwki? Albo go napadli, jak wracał od ciebie z pieniędzmi? – Borh i pieniądze?! – Tayno zakręcił się na zydlu. – On nigdy nie nosił przy sobie ani miedziaka. I wszyscy o tym wiedzieli! Gdy mu zapłaciłem, przekazał pieniądze zbrojnemu i odesłał go do domu. A my zostaliśmy jeszcze. A teraz nie mam ani pieniędzy, ani dobrego imienia. Na dobre interesy mogę więc tylko popatrzeć! – Panie Tayno! – krzyknął oburzony kapitan. – Po co w ogóle z nim rozmawiałeś? Jak uczciwy człowiek może rozmawiać z takim łajnem?! Kupiec czasem musi rozmawiać z łajnem, jeśli chce przeżyć... Zwłaszcza że to łajno wysrane przez dawny ród tutejszych kupców. Tymczasem mój dziad przypłynął z Aytlanu, a babka była z Quetli... Tłumaczyłem mu, że dla nas wszystkich starczy miejsca w porcie i na placach targowych. Powiedziałem, że nawet go poprę w Gildii, kiedy będziemy wybierać nowego starszego kupców. Byłby wtedy doradcą namiestnika! Ale on wolał to wszystko opluć. Mimo wszystko bogowie są łaskawi. Mnie odebrali konia, a jemu... Ale i jego pokarali. Śpisz, kapitanie? Hej! – Wybacz, panie Tayno. – Marlo podniósł głowę i zamrugał

zaczerwienionymi oczami. – Od trzech dni nie miałem nawet kiedy usiąść. Nie będę ci już zabierał nocy. I tak powiedziałeś mi wiele... Średni Ano sądził, że zna wszystkich ludzi z Molku, których mogłyby interesować konie. Że z daleka wyłowi w tłumie takiego, który choćby pomyślał o koniu. Ba, że jest w tym lepszy od obu swoich braci – Starszego i Młodszego Ano, którzy również handlowali końmi dla pana Żaki – jedynego bogacza z Podgrodzia. Jednak tego nieznajomego spostrzegł dopiero wtedy, gdy zaczął on zaglądać zwierzętom w zęby. – Szukam pary do wozu i jednego pod siodło – wyjaśnił i z miejsca zaczął się targować, nawet nie pytając o cenę: – Ha, ale wybór będzie trudny. Twoje szkapy już wyglądają jak trupy. – Trupy? Masz chyba kaprawe oczy! Nawet ta najstarsza klacz będzie jeszcze parę lat chodzić przy końskim smętarzu i nawet tam nie zerknie! Prędzej tobie ktoś przyłoży za głupie gadanie, aż trupem padniesz! – Średni Ano też wiedział, co trzeba mówić. – Okiem nie zerknie, bo ledwo co widzi. Tak odróżnia dzień od nocy, jak ty konia od kobyły. Ale niech tam! Wiele chcesz mi ukraść? Ażeby mnie tu Ojciec-Słońce spalił na popiół! Skądżeś się wziął, że nie wiesz, kto w Molku ma najlepsze i najtańsze konie? Kto jeszcze dokłada worek obroku, żeby tylko cień hańby nie padł na jego dobre imię! Gdybym ja nie był taki, miałbym teraz dom i służących i nie musiałbym z tobą gadać. Tfu, pluje Chlu! Nieznajomy skrzywił się niczym kapłan, słysząc to prostackie zaklęcie. – Nie mieszaj bogów w swoje śmierdzące łajnem sprawy, dobry, uczciwy człowieku. Ja też wiem, co to handel i co rzetelny zarobek. Nie sprzedaję zepsutego ziarna ani śmierdzącej ryby. Może te konie i nie takie zdechłe, jak myślałem, ale owsa od Święta Puf chyba nie widziały. – Niejeden człowiek nie jada tak dobrze i zdrowo. Gdybym placu tak czysto nie trzymał, sam zobaczyłbyś, jakie robią gówna! Ale masz szczęście. O, chodź, patrz tutaj! Czy zdechły koń wysrałby coś takiego?

Łajno jak mięso! Średni Ano dwoił się i troił. Nieznajomy nie tylko chciał kupić od razu trzy konie, ale w dodatku widać nie robił tego pierwszy raz. Targowali się długo, nie podając nawet żadnej ceny. Kto pierwszy by to zrobił, przegrałby pół zarobku. Obcy kupiec ustąpił dopiero, kiedy już zaczął się zbierać wokół nich tłumek gapiów. Średni Ano odetchnął. Myślał, że będzie gorzej. Przy zwierzętach zostawił koniucha, a sam wraz z nieznajomym już chwilę potem siedział przy piwie w karczmie „U Uglika” i opijali handel. Rozmowa dobrze się kleiła, bo póki szło o konie, Średni Ano zawsze gadał dużo i chętnie. – Mówiłeś coś o końskim smętarzu – zagadnął nieznajomy. – Naprawdę jest w Molku coś takiego? – O, to stary zwyczaj! Gdzie indziej zapomniany. W dawnych czasach wielu grzebało się razem z koniem, aż przyszła ta nowa moda na nekromantów, tfu! Wypucują trupa, że go wdowa nie pozna. No teraz już kładą trupy osobno. Ludzkie w mieście, wedle portu, a końskie tu niedaleko, o – pod murami. Nawet niedawno grzebali jednego wałacha, którego kupiec jeden, Tayno, wziął ode mnie i pewnie zagnał albo co. Zdechł mu po paru dniach. Ale nie obawiaj się, przyjacielu! Wałach zdrów był, jak go brał, tylko kupiec głupi i na koniach się nie wyznawał. No ale sam z nim przyszedł na smętarz, zrzucili truchło z wozu i nie odszedł, aż zakopali. – Cóż to był za drogocenny wałach? Srał złotem czy jak?! – zdziwił się nieznajomy. – Ha, ha, zara srał złotem! No ale tani też nie był. Pociągowy, silny, jabłkowity taki, z pręgą. Bardzo zdatny. Ale jak go Tayno przywiózł, konisko miało brzucho wzdęte, pewnie nakarmione mokrą trawą albo czym. Ty wiesz, co taka mokra trawa może zrobić! – Wiem, przyjacielu. Piwa, panie Uglik! Ale źle zadręczyć konia, choćby bez złej woli. Bogowie karzą... – Ano prawe słowa! – wykrzyknął Średni Ano, który po kilku piwach zwykł powtarzać ano przy każdej okazji podobnie jak jego bracia. – Nie myślałem o tym, ale takoż się stało.

– Doprawdy? – No jakże! Nie słyszałeś? Ano prawda, ty nietutejszy! To powiem ci, że ledwo wałacha zakopał, przyszły do niego te psy strażniki, że niby zamieszany jest w mord. Ano był u niego inny kupiec, Borh, no i ten Borh przepadł. Ani widu, ani słychu. Może zaszył się u jakiejś dziewki albo i leży w porcie z kamieniem u szyi. Dość że był u tego Tayno, a potem nikt go nie widział. – No jak konia tak dobrze pogrzebał, to może dobry człek i prawda go oczyści, ja myślę. – Nie znasz go! Gdzie tam dobry! Ano konia pogrzebał, to się mu chwali. Ale własną matkę by sprzedał, jak mówią, gdyby starucha jeszcze żyła i była coś warta. To taki pętak, mówię ci, co to pół sakiewki zarobił i między bogaczy się pcha. A Borh to kupiec z dziada pradziada. Tylko majątku bardzo nie pomnożył, bo od takiego – Średni Ano uniósł dłoń nieco powyżej ławy – tylko za dziwkami by latał, he, he. Ostatnio za jedną taką... Klaczka jak się patrzy, tylko jak kto bez złotego siodła, to ma go za wałacha, he, he! Ale poza tym wielki pan, tego mu nie odmówię. Ponoć mieli go zrobić starszym Gildii, tak ludzie gadają. – Po prawdzie, przyjacielu, to kto dziwek nie lubi? – Nieznajomy trącił Średniego Ano łokciem i obaj zarechotali. – Ale jedno mnie ciekawi... Czy wielu kupców przychodzi osobiście grzebać swoje konie? Gdzie tam! Nigdy takiego nie widziałem poza tym Tayno. O, tam! – Pokazał przez okno gospody. – Zaraz pod murem trupa zakopał. Widać tak to już jest, że nawet najgorszy raz w życiu musi zrobić coś szlachetnego. Nawet najgorsza chabeta raz musi się puścić galopem, tak, tak... Rozmawiali o koniach do popołudnia i pożegnali się jak starzy przyjaciele. Ale gdy pod wieczór pan Żaka przyszedł odebrać utarg, Średni Ano niewiele umiał powiedzieć o nowym znajomym oprócz zapewnień, że tak dobrego kompana to dawno nie spotkał. – A jak się nazywa ten kupiec? – Ano nie spytałem. Jakiś nie stąd, pewnie statkiem przypłynął. – A jak wyglądał?

– Ano jak kupiec. W płaszczu, z liczącymi kamieniami na szyi... – Nowy kupiec w mieście, a ja nic o tym nie wiem! – krzyknął Żaka. – Trzeba go było zatrzymać. Ślij chłopaka, jak znów przyjdzie. – Dobrze, panie Żaka – obiecał Średni Ano. Ale chłopaka nie posłał, bo nieznajomy już się nie pojawił. Ledwo minęła północ, Podgrodzie zbudził ze snu przeraźliwy krzyk. Słychać go było aż za Zachodnią Bramą, potem drugi i trzeci. Dowódca nocnej warty wysłał nawet patrol, choć nie było zwyczajem straży włóczyć się nocą poza murami miasta. Ale zbrojni nie musieli iść daleko. Tuż przy murach, na końskim smętarzu klęczał Średni Ano. Był blady jak trup. Cuciły go dziwki z pobliskiego burdelu i karczmarz Uglik. – Pijany? – zapytał starszy patrolu. – Widziałem konia – powiedział Średni Ano. – Konia Tayno. Pożerał jakiegoś człeka. – Konia Tayno? Tego, co zdechł? – Ano tego, co zdechł. – Pijany – stwierdził strażnik. – Psia służba. Już miał zawrócić patrol i wracać z nim za mury, kiedy zatrzymał ich Uglik. Strażnicy znali go dobrze, bo nieraz posyłali do niego po piwo. – Panie – szepnął karczmarz. – Ja też widziałem. Nie wiem, czy coś żarł czy nie żarł, ale to był koń Tayno. Szedł stępa w stronę swego grobu i zniknął. – Uglik, ziele paliłeś? Duch konia? Żeby jeszcze człowieka... – Panie, Średni Ano to stary koniuch. Jeśli zobaczyłby smoka, mógłbyś mu nie wierzyć. Ale on widział konia! I ja też widziałem! – Tfu, pluje Chlu, pchu, dmucha Puf! I ja mam to powiedzieć oficerowi? – Znowu osłabł, dajcie wody! – zawołała jakaś dziwka. Średni Ano leżał bez ducha oparty plecami o płot końskiego smętarza. Strażnik uderzył go dłonią w policzek – raz i drugi, trzeci. Pomogło.

– Ano tego, co zdechł, panie – powtórzył handlarz końmi. – Wałacha Tayno. Wokół zbierało się coraz więcej ludzi i starszy patrolu wiedział już, że w żaden sposób nie uda mu się wyłgać z tej sprawy. Gdyby kogoś zabili, okradli, to byłoby proste, zrozumiałe i w sam raz na głowę strażnika. Ale koński duch przyciągnie na Zachodnią Bramę oficerów, gwardię namiestnika albo i co gorszego. – Ludzie! Noc jest, idźcie już, bo do roboty zaśpicie! – zawołał strażnik. – No, idźcie. Człowiek wypił, osłabł. To wszystko. To jednak nie było wszystko. – Tam! – zawołał jakiś człowiek z tłumu. – Rusza się! – Wskazał na koński smętarz. Baby zaczęły piszczeć, chłopy powoli się cofać. Każdemu ciemność przywołała przed oczy najgorsze kształty i najmniejszy cień albo odblask światła stawały się końskim kopytem, grzywą czy ogonem. Z bramy wyskoczyło kilku jeźdźców z oficerem, myśląc, że na Podgrodziu niespodziewanie zaczęły się zamieszki i przyjdzie im odbijać towarzyszy. I już nie było rady. Starszy patrolu musiał o wszystkim zameldować... Molk ma trzy bramy – Północną, Zachodnią i Wschodnią. Pierwszą ludzie zowią Strupem, bo zwykle stoi zamknięta, odkąd na górskich szlakach zrobiło się niebezpiecznie i kupcy zaczęli je omijać. Zdarzało się ponoć, że rzadko używane wrota wrastały w mur i strażnicy nie byli w stanie ich podnieść przed konnym posłańcem. Wschodnia Brama to Dupa Molku, bo nic za nią nie ma i kto tamtędy wychodzi, to zwykle nie po to, by wracać. Prowadzi do szlaku na Kelbę – stolicę tutejszych piratów i innego plugastwa. Jednak otwiera się co rano i zamyka po zmroku, ot tak – na wszelki wypadek. Gardłem miasta jest Zachodnia Brama, za którą rozsiadło się Podgrodzie i która co dzień połyka i wypluwa kupców, żebraków, podróżnych. Tego ranka tuż po świcie

wyjechał z niej wóz, kilku konnych strażników, a za nimi wyszli nekromanta Nzalan, kupiec Tayno i gromada najemnych ze szpadlami. Wszyscy zatrzymali się przy końskim smętarzu. – Tu. Tu go zakopałem – powiedział Tayno. Łopaty wbiły się w ziemię i zaczęły ją rozgarniać. – Tylko mi niczego nie uszkodzić! – zawołał dowódca strażników. Kopiec rósł szybko. Ojciec-Słońce jeszcze nie rozpoczął na dobre swojego polowania, gdy wszyscy poczuli słodkawy smród, a zaraz potem zobaczyli koński szkielet wyłaniający się spod odgarnianej ziemi i przegniłego mięsa. – To nie jego koń – powiedział Nzalan. – Leży pewnie od wiosny. – Pamiętam, tu go zakopałem. – Nie znam się na żywych koniach, ale znam się na trupach. – To co? – zapytał strażnik. – Bierzemy go czy nie bierzemy? – Chcecie, to bierzcie, ale to nie ten. – Nekromanta owinął się szczelniej brudnym, ciemnym płaszczem. – To mój koń. Tu go zakopałem – upierał się kupiec. – Nie mam konia, teraz jeszcze straż nie daje mi prowadzić interesów. Mam tu stać, aż zdechnę od tego smrodu? Dość. Ja idę. – Zaraz, zaraz... – oficer zagrodził mu drogę drzewcem włóczni. – Wołajcie tego tam... No tego, co się zesrał na widok końskiego ducha! Średni Ano przyszedł poganiany przez dwóch pieszych strażników i tłum, co zbierał się już przy końskim smętarzu mimo wczesnej pory. Koniarz nadal był blady – czy to od piwa, czy od przestrachu... – Ten koń? – zapytał dowódca. – Ano nie ten. Kopczyk obok, panie – średni Ano wskazał trzęsącą się ręką. – No i co, panie Tayno? Krótka pamięć? – Tfu! Pamiętam ceny zboża sprzed trzech lat i wełny sprzed dwóch. Mam jeszcze pamiętać, gdzie zakopałem konia? Kopiec do kopca podobny... – Kopać tam, gdzie pokazał! Ziemia rzeczywiście była świeższa i poszło szybciej. Znów uderzył