DESTROYME
PROLOG
Zostałem postrzelony.
Okazuje się, że postrzelenie to jeszcze
bardziej przykre doświadczenie, niż
sobie
wyobrażałem.
Moja skóra jest zimna i lepka, oddech
sprawia mi nadludzki wysiłek. Ból
rozsadzający moje ramię nie pozwala mi
zebrać myśli. To istna męka. Zaciskam
powieki i zęby, usiłuję się skupić.
Wokół mnie panuje nieznośny chaos.
Kilku ludzi coś krzyczy, zbyt wielu mnie
dotyka, najchętniej kazałbym im
amputować
ręce. Nie przestają wołać: „Proszę
pana!”. Jakby czekali na rozkazy, jakby
bez moich instrukcji nie umieli nic
zrobić. Kiedy zdaję sobie z tego sprawę,
ogarnia mnie rozpacz.
– Proszę pana, czy pan mnie słyszy!? –
Znowu wołanie. Ale ten głos nie wydaje
mi się nieznośny.
– Proszę pana, słyszy mnie pan...!?
– Zostałem postrzelony, Delalieu – udaje
mi się powiedzieć. Otwieram oczy i
patrzę
prosto w jego oczy pełne łez. – Nie
ogłuchłem.
Natychmiast robi się cicho. Żołnierze
milkną. Delalieu przygląda mi się z
troską.
Wzdycham.
– Zabierz mnie stąd – mówię,
poruszając się nieznacznie. Świat się
przechyla, ale zaraz odzyskuje
równowagę. – Powiadom lekarzy i niech
przygotują łóżko na mój powrót. A teraz
unieś moją rękę i nie przestawaj uciskać
rany. Pocisk musiał złamać albo
naruszyć kość, zdaje się, że trzeba
będzie operować.
Delalieu milczy o jedną chwilę za długo.
– Cieszę się, że nic panu nie jest. – Jego
głos drży, pobrzmiewa w nim
zdenerwowanie. –
Cieszę się, że nic panu nie jest.
– To był rozkaz, poruczniku.
– Tak jest – mówi szybko, pochylając
głowę. – Oczywiście, proszę pana.
Dokąd mam
skierować żołnierzy?
– Znajdźcie ją – mówię mu. Mówienie
sprawia mi coraz większą trudność.
Biorę oddech i przesuwam drżącą ręką
po czole. Pocę się bardziej niż zwykle,
trudno tego nie zauważyć.
– Tak jest. – Podchodzi, żeby pomóc mi
wstać, ale chwytam go za ramię.
– Jeszcze jedno.
– Tak, proszę pana?
– Kent – mówię łamiącym się głosem. –
Chcę go mieć żywego.
Delalieu podnosi wzrok, jego oczy są
szeroko otwarte.
– Szeregowca Adama Kenta, proszę
pana?
– Tak. – Wytrzymuję jego spojrzenie. –
Rozprawię się z nim osobiście.
1
Delalieu stoi w nogach mojego łóżka. W
ręce trzyma podkładkę na dokumenty.
Po raz drugi tego ranka mam gości.
Wcześniej byli u mnie lekarze, którzy
potwierdzili, że operacja się udała.
Powiedzieli, że nowe leki powinny
przyspieszyć gojenie się rany, jeśli przez
najbliższy tydzień będę leżał w łóżku.
Wspomnieli także, że wkrótce
powinienem wrócić do codziennych
obowiązków, ale przynajmniej przez
najbliższy miesiąc ręka będzie musiała
być unieruchomiona na temblaku.
Odparłem, że to ciekawy punkt
widzenia.
– Moje spodnie, Delalieu. – Siadam na
łóżku, próbując utrzymać równowagę i
opanować mdłości wywołane lekami.
Moje prawe ramię jest teraz praktycznie
bezużyteczne.
Podnoszę wzrok. Delalieu stoi
wpatrzony we mnie. Jabłko Adama
podskakuje w jego
gardle.
Tłumię westchnienie.
– O co chodzi? – Podpieram się lewą
ręką i z wysiłkiem prostuję plecy.
Wkładam w to całą energię, jaka mi
pozostała. Przez cały czas trzymam się
ramy łóżka. Machnięciem ręki zbywam
Delalieu, który chce mi pomóc.
Zamykam oczy w nagłym przypływie
bólu i zawrotów głowy. – Powiedz mi,
co się stało – naciskam. – Nie ma sensu
trzymać złych wieści w tajemnicy.
– Szeregowiec Adam Kent uciekł,
proszę pana – mówi. Jego głos załamuje
się
dwukrotnie.
Jasny rozbłysk pod powiekami
przyprawia mnie o kolejne zawroty
głowy.
Biorę głęboki oddech i zdrową ręką
próbuję przeczesać włosy. Jest na nich
coś, co musi być kurzem zmieszanym z
moją zaschniętą krwią. Mam ochotę
uderzyć pięścią o ścianę.
Daję sobie czas na odzyskanie
panowania nad sobą.
Nagle z całą mocą docierają do mnie
bodźce z otoczenia: zapachy i stłumione
dźwięki, odgłosy kroków za drzwiami
sypialni. Czuję się źle w tych szorstkich
bawełnianych spodniach, które mi
włożyli. Czuję się źle bez skarpetek.
Chcę wziąć prysznic. Chcę się przebrać.
Chcę wpakować Adamowi Kentowi
kulkę w kręgosłup.
– Ślady – żądam. Posuwam się w stronę
łazienki, kuląc się z zimna, które
przywiera do mojej skóry. Nie mam na
sobie koszuli. Próbuję zachować spokój.
– Mam nadzieję, że nie przyszedłeś mnie
o tym powiadomić, nie dysponując
żadnymi śladami.
Mój umysł jest magazynem
pieczołowicie uporządkowanych
emocji. Mam wrażenie, że
widzę, jak funkcjonuje, jak
archiwizowane są w nim myśli i obrazy.
To, czego nie potrzebuję, zamykam na
klucz. Skupiam się wyłącznie na
działaniach, które są niezbędne do
przetrwania, a i tak każdego dnia muszę
się zajmować niezliczonymi sprawami.
– Oczywiście – mówi Delalieu. Strach
w jego głosie jest jak żądło. Ignoruję go.
– Tak jest
– mówi. – Podejrzewamy, dokąd mógł
uciec. Mamy powody przypuszczać, że
szeregowiec Kent i... i dziewczyna...
cóż, szeregowiec Kishimoto również
zbiegł... mamy powody przypuszczać, że
oni wszyscy są razem, proszę pana.
Szuflady w moim mózgu otwierają się z
grzechotem. Wspomnienia. Teorie.
Szepty i
wrażenia.
Zrzucam je wszystkie z urwiska.
– Oczywiście, że macie powody. –
Kręcę głową i zaraz tego żałuję.
Zamykam oczy,
próbując opanować nagłe zawroty
głowy. – Nie mów mi o tym, co sam
zdążyłem wydedukować
– udaje mi się powiedzieć. – Chcę
konkretów. Daj mi solidny trop,
poruczniku, albo nie zawracaj mi głowy,
dopóki nie będziesz go miał.
– Samochód – mówi szybko. –
Zgłoszono kradzież samochodu, proszę
pana. Śledziliśmy
jego położenie do pewnego momentu,
ale potem zniknął z mapy. Jakby przestał
istnieć, proszę pana.
Podnoszę wzrok. Słucham go z wielkim
skupieniem.
– Przeanalizowaliśmy ślad, który
zostawił na naszym radarze – mówi
teraz z większym spokojem. – Urywa się
na środku bezludnej, jałowej równiny.
Ale kiedy przeczesaliśmy okolicę,
niczego nie znaleźliśmy.
– W każdym razie to już coś. – Pocieram
ręką kark, walcząc z ogarniającym mnie
osłabieniem. – Spotkamy się za godzinę
w Sali L.
– Proszę pana – mówi, patrząc na moje
ramię. – Będzie pan potrzebował
pomocy... chodzi o proces... o przebieg
rekonwalescencji...
– Odmaszerować.
Waha się.
– Tak jest – mówi w końcu.
2
Udaje mi się wykąpać i nie stracić przy
tym przytomności.
Zresztą kąpiel to za dużo powiedziane –
obmyłem się gąbką, ale i tak czuję się
lepiej.
Mam wyjątkowo niski próg
wytrzymałości na niechlujstwo; nie
znoszę chaosu. Regularnie biorę
prysznic. Jem sześć niewielkich
posiłków dziennie. Każdego dnia
przeznaczam dwie godziny na trening i
ćwiczenia fizyczne. I nienawidzę
chodzić boso.
Teraz stoję nago w garderobie. Jestem
zmęczony i głodny. To sytuacja daleka
od ideału.
Moja szafa jest podzielona na części.
Osobno przechowuję koszule, krawaty,
spodnie, marynarki i buty. Osobno
skarpetki, rękawiczki, szaliki i płaszcze.
Wszystko jest poukładane i
porozwieszane według kolorów, a
następnie według odcieni. Ubrania,
które tu są, zostały starannie dobrane i
uszyte na miarę. Leżą idealnie. Nie czuję
się sobą, dopóki mój strój nie jest
kompletny. Ubiór to część mnie i mojego
życia.
Teraz nie mam bladego pojęcia, jak uda
mi się cokolwiek włożyć.
Moja ręka drży, kiedy sięgam po małą
niebieską buteleczkę, którą dostałem
tego ranka.
Kładę na języku dwie kwadratowe
pigułki i pozwalam im się rozpuścić.
Nie jestem pewien, jakie mają działanie,
wiem tylko, że pomagają uzupełnić
ubytek krwi. Opieram się więc o ścianę
i czekam. Po chwili trochę rozjaśnia mi
się w głowie i pewniej trzymam się na
nogach.
Taka prozaiczna czynność. Nie
spodziewałem się tego rodzaju
przeszkód.
Najpierw wkładam skarpetki. Ta prosta
przyjemność wymaga większego
wysiłku niż
zastrzelenie człowieka. Przez chwilę
zastanawiam się, co lekarze zrobili z
moim ubraniem.
Ubranie, powtarzam sobie, tylko
ubranie. Staram się myśleć wyłącznie o
tym, co miałem na sobie tamtego dnia. O
niczym więcej. Żadnych szczegółów.
Buty. Skarpetki. Spodnie. Sweter.
Wojskowa kurtka zapinana na guziki.
Te wszystkie guziki, które rozerwała.
Taki drobiazg, a wspomnienie tamtej
chwili przeszywa mnie na wylot.
Próbuję wymazać je z pamięci, ale nie
mogę, a im bardziej staram się je
ignorować, tym bardziej się rozrasta,
zamienia się w potwora, który wymyka
mi się spod kontroli. Po pewnym czasie
zaczyna dokuczać mi zimno. Zdaję sobie
sprawę, że stoję oparty o ścianę i ciężko
dyszę.
Zaciskam powieki, próbując otrząsnąć
się z zażenowania.
Wiedziałem, że się boi, wyczuwałem jej
przerażenie, ale nie miałem pojęcia, że
to ja wywołuję ten strach. Patrzyłem, jak
się zmienia, spędzaliśmy razem wiele
czasu. Z upływem tygodni wydawała się
coraz mniej skrępowana. Szczęśliwsza.
Swobodniejsza. Pozwoliłem sobie
uwierzyć, że widzi dla nas przyszłość,
że chce być ze mną, tylko po prostu
uważa, że to niemożliwe.
Nie podejrzewałem, że źródłem jej
nowo odnalezionego szczęścia jest Kent.
Przesuwam zdrową ręką po twarzy,
zasłaniam usta. To wszystko, co jej
mówiłem.
Z trudem nabieram powietrza.
To, jak jej dotykałem.
Zaciskam zęby.
Gdyby to był wyłącznie pociąg fizyczny,
nie odczuwałbym teraz tak nieznośnego
upokorzenia. Pragnąłem znacznie więcej
niż tylko jej ciała.
Usiłuję wyobrazić sobie ściany. Ściany.
Białe ściany. Bloki betonu.
Niezamieszkane
pokoje. Puste przestrzenie.
Wznoszę mury, dopóki nie zaczynają się
kruszyć, a potem na ich miejscu buduję
nowe.
Buduję i buduję, trwam w bezruchu, aż
DESTROYME PROLOG Zostałem postrzelony. Okazuje się, że postrzelenie to jeszcze bardziej przykre doświadczenie, niż
sobie wyobrażałem. Moja skóra jest zimna i lepka, oddech sprawia mi nadludzki wysiłek. Ból rozsadzający moje ramię nie pozwala mi zebrać myśli. To istna męka. Zaciskam powieki i zęby, usiłuję się skupić. Wokół mnie panuje nieznośny chaos. Kilku ludzi coś krzyczy, zbyt wielu mnie dotyka, najchętniej kazałbym im amputować ręce. Nie przestają wołać: „Proszę pana!”. Jakby czekali na rozkazy, jakby bez moich instrukcji nie umieli nic
zrobić. Kiedy zdaję sobie z tego sprawę, ogarnia mnie rozpacz. – Proszę pana, czy pan mnie słyszy!? – Znowu wołanie. Ale ten głos nie wydaje mi się nieznośny. – Proszę pana, słyszy mnie pan...!? – Zostałem postrzelony, Delalieu – udaje mi się powiedzieć. Otwieram oczy i patrzę prosto w jego oczy pełne łez. – Nie ogłuchłem. Natychmiast robi się cicho. Żołnierze milkną. Delalieu przygląda mi się z troską.
Wzdycham. – Zabierz mnie stąd – mówię, poruszając się nieznacznie. Świat się przechyla, ale zaraz odzyskuje równowagę. – Powiadom lekarzy i niech przygotują łóżko na mój powrót. A teraz unieś moją rękę i nie przestawaj uciskać rany. Pocisk musiał złamać albo naruszyć kość, zdaje się, że trzeba będzie operować. Delalieu milczy o jedną chwilę za długo. – Cieszę się, że nic panu nie jest. – Jego głos drży, pobrzmiewa w nim zdenerwowanie. – Cieszę się, że nic panu nie jest.
– To był rozkaz, poruczniku. – Tak jest – mówi szybko, pochylając głowę. – Oczywiście, proszę pana. Dokąd mam skierować żołnierzy? – Znajdźcie ją – mówię mu. Mówienie sprawia mi coraz większą trudność. Biorę oddech i przesuwam drżącą ręką po czole. Pocę się bardziej niż zwykle, trudno tego nie zauważyć. – Tak jest. – Podchodzi, żeby pomóc mi wstać, ale chwytam go za ramię. – Jeszcze jedno.
– Tak, proszę pana? – Kent – mówię łamiącym się głosem. – Chcę go mieć żywego. Delalieu podnosi wzrok, jego oczy są szeroko otwarte. – Szeregowca Adama Kenta, proszę pana? – Tak. – Wytrzymuję jego spojrzenie. – Rozprawię się z nim osobiście. 1 Delalieu stoi w nogach mojego łóżka. W ręce trzyma podkładkę na dokumenty.
Po raz drugi tego ranka mam gości. Wcześniej byli u mnie lekarze, którzy potwierdzili, że operacja się udała. Powiedzieli, że nowe leki powinny przyspieszyć gojenie się rany, jeśli przez najbliższy tydzień będę leżał w łóżku. Wspomnieli także, że wkrótce powinienem wrócić do codziennych obowiązków, ale przynajmniej przez najbliższy miesiąc ręka będzie musiała być unieruchomiona na temblaku. Odparłem, że to ciekawy punkt widzenia. – Moje spodnie, Delalieu. – Siadam na łóżku, próbując utrzymać równowagę i opanować mdłości wywołane lekami.
Moje prawe ramię jest teraz praktycznie bezużyteczne. Podnoszę wzrok. Delalieu stoi wpatrzony we mnie. Jabłko Adama podskakuje w jego gardle. Tłumię westchnienie. – O co chodzi? – Podpieram się lewą ręką i z wysiłkiem prostuję plecy. Wkładam w to całą energię, jaka mi pozostała. Przez cały czas trzymam się ramy łóżka. Machnięciem ręki zbywam Delalieu, który chce mi pomóc. Zamykam oczy w nagłym przypływie bólu i zawrotów głowy. – Powiedz mi,
co się stało – naciskam. – Nie ma sensu trzymać złych wieści w tajemnicy. – Szeregowiec Adam Kent uciekł, proszę pana – mówi. Jego głos załamuje się dwukrotnie. Jasny rozbłysk pod powiekami przyprawia mnie o kolejne zawroty głowy. Biorę głęboki oddech i zdrową ręką próbuję przeczesać włosy. Jest na nich coś, co musi być kurzem zmieszanym z moją zaschniętą krwią. Mam ochotę uderzyć pięścią o ścianę.
Daję sobie czas na odzyskanie panowania nad sobą. Nagle z całą mocą docierają do mnie bodźce z otoczenia: zapachy i stłumione dźwięki, odgłosy kroków za drzwiami sypialni. Czuję się źle w tych szorstkich bawełnianych spodniach, które mi włożyli. Czuję się źle bez skarpetek. Chcę wziąć prysznic. Chcę się przebrać. Chcę wpakować Adamowi Kentowi kulkę w kręgosłup. – Ślady – żądam. Posuwam się w stronę łazienki, kuląc się z zimna, które przywiera do mojej skóry. Nie mam na sobie koszuli. Próbuję zachować spokój. – Mam nadzieję, że nie przyszedłeś mnie
o tym powiadomić, nie dysponując żadnymi śladami. Mój umysł jest magazynem pieczołowicie uporządkowanych emocji. Mam wrażenie, że widzę, jak funkcjonuje, jak archiwizowane są w nim myśli i obrazy. To, czego nie potrzebuję, zamykam na klucz. Skupiam się wyłącznie na działaniach, które są niezbędne do przetrwania, a i tak każdego dnia muszę się zajmować niezliczonymi sprawami. – Oczywiście – mówi Delalieu. Strach w jego głosie jest jak żądło. Ignoruję go. – Tak jest
– mówi. – Podejrzewamy, dokąd mógł uciec. Mamy powody przypuszczać, że szeregowiec Kent i... i dziewczyna... cóż, szeregowiec Kishimoto również zbiegł... mamy powody przypuszczać, że oni wszyscy są razem, proszę pana. Szuflady w moim mózgu otwierają się z grzechotem. Wspomnienia. Teorie. Szepty i wrażenia. Zrzucam je wszystkie z urwiska. – Oczywiście, że macie powody. – Kręcę głową i zaraz tego żałuję. Zamykam oczy,
próbując opanować nagłe zawroty głowy. – Nie mów mi o tym, co sam zdążyłem wydedukować – udaje mi się powiedzieć. – Chcę konkretów. Daj mi solidny trop, poruczniku, albo nie zawracaj mi głowy, dopóki nie będziesz go miał. – Samochód – mówi szybko. – Zgłoszono kradzież samochodu, proszę pana. Śledziliśmy jego położenie do pewnego momentu, ale potem zniknął z mapy. Jakby przestał istnieć, proszę pana. Podnoszę wzrok. Słucham go z wielkim skupieniem.
– Przeanalizowaliśmy ślad, który zostawił na naszym radarze – mówi teraz z większym spokojem. – Urywa się na środku bezludnej, jałowej równiny. Ale kiedy przeczesaliśmy okolicę, niczego nie znaleźliśmy. – W każdym razie to już coś. – Pocieram ręką kark, walcząc z ogarniającym mnie osłabieniem. – Spotkamy się za godzinę w Sali L. – Proszę pana – mówi, patrząc na moje ramię. – Będzie pan potrzebował pomocy... chodzi o proces... o przebieg rekonwalescencji... – Odmaszerować.
Waha się. – Tak jest – mówi w końcu. 2 Udaje mi się wykąpać i nie stracić przy tym przytomności. Zresztą kąpiel to za dużo powiedziane – obmyłem się gąbką, ale i tak czuję się lepiej. Mam wyjątkowo niski próg wytrzymałości na niechlujstwo; nie znoszę chaosu. Regularnie biorę prysznic. Jem sześć niewielkich posiłków dziennie. Każdego dnia przeznaczam dwie godziny na trening i
ćwiczenia fizyczne. I nienawidzę chodzić boso. Teraz stoję nago w garderobie. Jestem zmęczony i głodny. To sytuacja daleka od ideału. Moja szafa jest podzielona na części. Osobno przechowuję koszule, krawaty, spodnie, marynarki i buty. Osobno skarpetki, rękawiczki, szaliki i płaszcze. Wszystko jest poukładane i porozwieszane według kolorów, a następnie według odcieni. Ubrania, które tu są, zostały starannie dobrane i uszyte na miarę. Leżą idealnie. Nie czuję się sobą, dopóki mój strój nie jest kompletny. Ubiór to część mnie i mojego
życia. Teraz nie mam bladego pojęcia, jak uda mi się cokolwiek włożyć. Moja ręka drży, kiedy sięgam po małą niebieską buteleczkę, którą dostałem tego ranka. Kładę na języku dwie kwadratowe pigułki i pozwalam im się rozpuścić. Nie jestem pewien, jakie mają działanie, wiem tylko, że pomagają uzupełnić ubytek krwi. Opieram się więc o ścianę i czekam. Po chwili trochę rozjaśnia mi się w głowie i pewniej trzymam się na nogach. Taka prozaiczna czynność. Nie
spodziewałem się tego rodzaju przeszkód. Najpierw wkładam skarpetki. Ta prosta przyjemność wymaga większego wysiłku niż zastrzelenie człowieka. Przez chwilę zastanawiam się, co lekarze zrobili z moim ubraniem. Ubranie, powtarzam sobie, tylko ubranie. Staram się myśleć wyłącznie o tym, co miałem na sobie tamtego dnia. O niczym więcej. Żadnych szczegółów. Buty. Skarpetki. Spodnie. Sweter. Wojskowa kurtka zapinana na guziki.
Te wszystkie guziki, które rozerwała. Taki drobiazg, a wspomnienie tamtej chwili przeszywa mnie na wylot. Próbuję wymazać je z pamięci, ale nie mogę, a im bardziej staram się je ignorować, tym bardziej się rozrasta, zamienia się w potwora, który wymyka mi się spod kontroli. Po pewnym czasie zaczyna dokuczać mi zimno. Zdaję sobie sprawę, że stoję oparty o ścianę i ciężko dyszę. Zaciskam powieki, próbując otrząsnąć się z zażenowania. Wiedziałem, że się boi, wyczuwałem jej przerażenie, ale nie miałem pojęcia, że
to ja wywołuję ten strach. Patrzyłem, jak się zmienia, spędzaliśmy razem wiele czasu. Z upływem tygodni wydawała się coraz mniej skrępowana. Szczęśliwsza. Swobodniejsza. Pozwoliłem sobie uwierzyć, że widzi dla nas przyszłość, że chce być ze mną, tylko po prostu uważa, że to niemożliwe. Nie podejrzewałem, że źródłem jej nowo odnalezionego szczęścia jest Kent. Przesuwam zdrową ręką po twarzy, zasłaniam usta. To wszystko, co jej mówiłem. Z trudem nabieram powietrza. To, jak jej dotykałem.
Zaciskam zęby. Gdyby to był wyłącznie pociąg fizyczny, nie odczuwałbym teraz tak nieznośnego upokorzenia. Pragnąłem znacznie więcej niż tylko jej ciała. Usiłuję wyobrazić sobie ściany. Ściany. Białe ściany. Bloki betonu. Niezamieszkane pokoje. Puste przestrzenie. Wznoszę mury, dopóki nie zaczynają się kruszyć, a potem na ich miejscu buduję nowe. Buduję i buduję, trwam w bezruchu, aż