eewqa1234

  • Dokumenty229
  • Odsłony60 053
  • Obserwuję35
  • Rozmiar dokumentów347.0 MB
  • Ilość pobrań24 769

S. Wiechecki - Wiech - Piate przez dziesiate

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :462.8 KB
Rozszerzenie:pdf

S. Wiechecki - Wiech - Piate przez dziesiate.pdf

eewqa1234 EBooki
Użytkownik eewqa1234 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 80 stron)

STEFAN WIECHECKI (WIECH) „PIĄTE PRZEZ DZIESIĄTE - WSPOMNIENIA WARSZAWSKIE”

SPIS RZECZY Od autora Na tamtych ulicach Połknąłem bakcyl teatru Pan dyrektor - to ja „Gliny idą!” A może by tak - dziennikarstwo? Kariera szemranej mowy W „greckim” sądzie Zamiast kawioru - dzwonek Mój sobowtór - Gieniek Kopycińszczak Kiepura i gorzkie migdały Pamiętne spotkania „Pod dwójką” Mikado śmiechu Pierwsza książka' Laury i kopniaki „No to ci powiem” „Ostatnia szansa” Humor ulicy Sylwester Śmiech i śmierć Powstanie wszystko zmieniło Imieniny w Pruszkowie „Pięć patyków” „Jeszcze się pan naczytasz” I znów „Expresiak” Rotszyld mnie ratuje Właściciel szpitala Powrót do życia rodzinnego spotkań autorskich Szpagatowa inteligencja Jak mi się udało nie zostać radnym Kochaś Skąd się wziął Maniuś Kitajec Poznaję żywego Piecyka „Prosimy o jasne piwo” Miasto szaleje Biały paw Literat w hotelu Biskup czyta lepiej „Ależ ja nie piję!” „Marzyłam o poznaniu pana” Lipa, nie mgła Od Nowego Bródna do Nowego Jorku 2

NA TAMTYCH ULICACH Właściwie powinienem teraz być jakimś emerytowanym generałem brygady lub co najmniej kapitanem piechoty, oczywiście też na rencie. Dziecinne lata moje bowiem upływały w atmosferze bojowo-patriotycznej, w cieniu powstań narodowych, w ogniu walk rewolucyjnych roku 1905. Cień powstania listopadowego zaciążył już nad moim urodzeniem, gdyż przyszedłem na ten świat w małym domku na Woli, na wprost kościółka Sowińskiego. Rodzice moi opuścili to historyczne sąsiedztwo, kiedy miałem chyba coś z półtora roku, więc o bohaterskiej śmierci generała i walkach na wolskiej reducie dowiedziałem się znacznie później, ale coś tam widocznie wsiąkło w duszę oseska, bo niesłychanie potem byłem dumny ze swego miejsca urodzenia i na wałach reduty spędzałem liczne wagary w latach szkolnych. Leżąc w bujnej trawie rozpamiętywałem przebieg ostatniej bitwy tego powstania i w wyobraźni brałem w niej czynny udział jako adiutant jednonogiego dowódcy. Z bohaterami roku 1863 miałem już kontakt osobisty. Wielu z nich żyło wówczas, znajdowało się w moim otoczeniu. W oficynie domu przy ulicy Wielkiej, gdzie mieszkaliśmy po wyprowadzeniu się z Woli, miał na antresoli mały warsztacik szewc, pan Dobrosielski. Lubiłem tam przesiadywać słuchając wspomnień o powstaniu, w którym pan Dobrosielski brał udział. W barwnych jego opowieściach, bo miał stary łatacz butów rzadki dar opowiadania, odżywały bitwy pod Małogoszczą, Rudnikami i Radomiem. Wszystko to, opowiadane soczystą, najczystszą gwarą warszawską XIX wieku, zapadało wraz z tą gwarą w duszę i pamięć dziesięcioletniego chłopaka, który krył się tutaj, w szewskim warsztaciku, przed argusowym okiem pani Zofii, korepetytorki, na próżno go poszukującej po całym podwórzu tej ogromnej posesji. Ale jeszcze przedtem inny bohater powstania pojawił się na horyzoncie mojego życia. Był to tak zwany dziadek Byszewski. W roku 1904 chyba, po urodzeniu się następcy tronu rosyjskiego, car Mikołaj II ogłosił amnestię dla pozostałych jeszcze przy życiu zesłańców z roku 1863 przebywających na Syberii. Wrócił też wówczas kuzyn mego ojca, dziadek Byszewski, który znalazł się na Syberii jako dwudziestoletni młodzieniec. Teraz miał lat sześćdziesiąt parę, przestrzeloną podczas usiłowania ucieczki przez rzekę Jenisej nogę i zamiłowanie do wysokoprocentowych napojów rozgrzewających. Wrócił do oczekującej go przez lat czterdzieści żony, z którą rozdzielono go w pół roku po ślubie. Pamiętam babcię Byszewską. Była to rumiana siwowłosa staruszka pełna życiowego wigoru, nie mogąca się pogodzić z drobnymi przyzwyczajeniami swego cudem odzyskanego męża. W wypadku takiej rodzinnej scysji dziadek Byszewski ukrywał się przed zrzędzeniem małżonki u nas. Podczas nieobecności zajętych pracą naszych rodziców dotrzymywał towarzystwa mnie i memu o półtora roku starszemu bratu, Edmundowi. Bardzo lubiliśmy wizyty dziadka Byszewskiego. Uzbrojeni przez niego w kije od szczotek, przechodziliśmy przeszkolenie wojskowe. Dziadek Byszewski stawał przed nami wyciągnięty jak struna i podawał komendę: - Smirna! Oznaczało to: „Baczność!” Stary powstaniec po latach katorgi i zesłania zapomniał brzmienia polskiej komendy wojskowej, ale nam to nie przeszkadzało. Sprawnie poruszały się kije w rękach przyszłych żołnierzy przyszłego wojska polskiego w takt rosyjskich rozkazów. Do marzeń o karierze wojskowej w przyszłości dołączyły się wkrótce aspiracje aktorsko-autorskie. A doszło do tego w następujący sposób. Kamienica przy ulicy Wielkiej 45 była wielką skrzynią czynszową, zamieszkiwało ją 3

ze stu chyba lokatorów, obdarzonych przez los licznym przychówkiem, stanowiącym pierwszych moich towarzyszy zabaw podwórzowych i utrapienie miejscowego dozorcy, stylowego warszawskiego ciecia, zwanego poufale Wicuś Pijus. Przez owego Wicusia, jak pseudonim wskazuje, znajdującego się przeważnie na tak zwanym gazomierzu, poznałem tajniki warszawskiej mowy wiązanej. Był on jednym z pierwszych moich wykładowców nadwiślańskiego dialektu. Krótkie, ale kunsztowne jego przemówienia umoralniające spełniały wobec wrzeszczącej na podwórzu dzieciarni tę mniej więcej rolę, co obecnie śliczne telewizyjne wierszyki pana Duriasza czy urocze występy Jacka i Agatki. Zaganiały nas do łóżek z tym samym chyba skutkiem. Muszę tu stwierdzić, że każde z jego wyrażeń stanowić by mogło prawdziwą ozdobę „Słownika Wyrazów Zelżywych” profesora Wieczorkiewicza. Profesora jednak nie było jeszcze na świecie, a ja miałem chyba ze siedem lat. Jednak perły te mocno utkwiły mi w pamięci i pomogły w późniejszej pracy miłośnika i odtwórcy w piśmie gwary naszego miasta. Ale nie brakowało i innych okazji. Oto kiedyś zeszły się na naszym podwórku dwa zespoły magików z dywanikami. W jednym z nich główną atrakcję stanowił „Człowiek-Wąż”, drugi chlubił się gwiazdą występującą jako „Kobieta-Krzesło, czyli tajemnicze zjawisko dwudziestego pierwszego wieku”. Żaden z dyrektorów nie chciał ustąpić i zaczęło się ku uciesze lokatorów podwójne przedstawienie. Dwie katarynki grały różne melodie. „Człowiek-Wąż” wił się koło trzepaka, „Kobieta-Krzesło” cudownie znikała pod tajemniczą zasłoną. Dopiero przy zbieraniu pieniędzy nastąpił konflikt między dyrektorami, którzy mówili do siebie przejmującym szeptem: - Idźżeż ty, lebiego niewidymko, co na puc nabierasz publikie. Cała forsa mnie się należy. Na Felka Minogie nikt nie patrzy, bo za dużo wsuwa, walizka mu urosła i na „Człowieka-Węża” wcale nie jest podobny. Nie widzisz, że publika rzuca forsę dla „Kobiety-Krzesła”? - Daj spokój, owieczko za wełnę szarpana, komu zalewasz kolejkie zjawiskiem dwudziestego pierwszego wieku, kiedy i tak każdy widzi, że Mańka Kapeć ma lat pięćdziesiąt! A poniekąd z tajemniczem krzesłem także samo lipa. Blat się w niem wyjmuje i Mańka najeżdża dołem, kiedy ją płachtą nakryjesz. I od słowa do słowa wezwano pogotowie. Duża draka. Ale wyparte nieraz przez Wicusia z podwórza dzieciaki i na ulicy znajdowały wiele ciekawych rzeczy. Na rogu Siennej był sklep kupiecki pana Andrzejewskiego z chałwą i daktylami na wystawie. Obok mieścił się zakład tapicerski pana Mojżesza Ryndzuńskiego. Nieco dalej cukiernia pana Szczerkowskiego, demonstrująca w witrynie wspaniałe torty z fontannami z czerwonego lukru. Po drugiej stronie ulicy znajdował się skład lamp i porcelany pana Dawida Minerała. Otóż przed tym to sklepem zjawił się któregoś dnia, ku wielkiej naszej radości, jakiś wstawiony facet z długą żelazną belką na ramieniu. Na razie stał z przymkniętymi oczami, a potem zaczął wchodzić do składu. Ale przez roztargnienie nie zmienił położenia belki, która bokiem absolutnie nie chciała się zmieścić. Wstawiony szarpał się z nią bezskutecznie kilka minut, ale w końcu zrozumiał swój błąd, nadał szynie właściwy kierunek i wszedł do magazynu, wybijając za jedynym zamachem dwie szyby w podwójnych drzwiach. Nagłe zjawienie się belki w sklepie wywołało okrzyki przestrachu ze strony właściciela i personelu: - Uj, co to jest? Co się zrobi, co? 4

- Szynę przyniosłem. - Co znaczy szynę, jaką szynę, tu nie potrzeba żadne szynę! - W jaki sposób nie potrzeba? - odparł tragarz i odwrócił się ku stojącemu za nim gospodarzowi. Belka wykonała przy tym pół obrotu i strąciła na podłogę tuzin wiszących u sufitu żyrandoli. - Nieszczęście na mój interes! Co on tu chce, ten chamuś, wychodź pan już! - wołała z kasy przeraźliwym dyszkantem pani Minerał. Ponieważ kasa znajdowała się z przeciwnej strony, tragarz, chcąc udzielić wyjaśnień właścicielce sklepu, znowu musiał się odwrócić, i zdemolował resztę żyrandoli. A że i inne osoby, znajdujące się w magazynie, żądały wyjaśnień w sprawie belki, trynknięty jej posiadacz wykonał kilka ewolucji, wskutek czego wytłukł w drobny mak wszystkie lampy biurkowe oraz nocne i zamienił w kupę gruzów dwa kompletne serwisy. Kres zniszczeniu i naszej zabawie położył wreszcie wezwany stójkowy. Nie były to zresztą jedyne sklepy pochłaniające naszą uwagę na Wielkiej i ulicach okolicznych. Całą watahą wybiegaliśmy aż na Marszałkowską, gdzie, niedaleko Siennej, istniał magazyn materiałów artystyczno-malarskich pana Wadowskiego. Na wystawie oprócz rozłożonych pięknie farb wodnych i olejnych, pasteli i różnobarwnych kredek widniały oprawione w złocone ramy reprodukcje malarstwa polskiego. Tu budziły pierwsze niepokoje lekko zawoalowane biusty Franciszka Zmurki. Tu przyciągał nasze oczy obraz Kossaka przedstawiający szarżę Czerkiesów na tłum przed kościołem Świętego Krzyża. Pan Wadowski wystawiając go składał dowód odwagi, choć czasy były już rewolucyjne i na niejedno można było sobie pozwolić. Naprzeciwko, w domu towarzystwa ubezpieczeń „Rosja”, w wytwornym wnętrzu sklepowym, wśród cicho tykających zegarów obsługiwał klientów jeden z najlepszych zegarmistrzów-jubilerów warszawskich, równie wytworny pan Adolf Modro. Na razie jego wystawa nie interesowała specjalnie bandy chłopaków z Wielkiej, znacznie ciekawsze rzeczy leżały w witrynie sklepu z cukrami firmy „Złoty Ul” na rogu Świętokrzyskiej. Kiedy jednak ukończyłem lat dziewięć i z klasy wstępnej przeszedłem do pierwszej, zawarłem znajomość z panem Modro, a mianowicie kupiła mi tam mama piękny, cieniutki, ciemno oksydowany uczniowski zegarek kieszonkowy. Tak się zdarzyło, że zaraz na drugi dzień zegarek, zjeżdżając po poręczy z pierwszego piętra, spadł na schody, oczywiście razem z właścicielem. Właścicielowi nic się nie stało, ale zegarek przestał chodzić - coś w nim tam pękło. Bardzo speszony, w tajemnicy przed mamą poszedłem do zegarmistrza. Pan Modro eleganckim ruchem poprawił w oku monokl, otworzył czasomierz, zajrzał do wnętrza, po czym powiedział uprzejmym tonem: - G... chłopu, nie zegarek, kiedy się z nim obchodzić nie umie, kawalerze. Od tej pory, oddając do naprawy zegarek, zawsze się czuję zażenowany i pełen winy. Wiele rzeczy działo się na ulicy Wielkiej. Były to lata pierwszych podmuchów, rewolucji, lata 1905-1907. W moich oczach padali śmiertelnie ranni od salw piechurów litewskiego pułku podczas manifestacji na placu Grzybowskim. Do tej pory widzę czołgających się jezdnią okrwawionych ludzi. Widzę siebie i brata Mundka, jak przemykamy się w towarzystwie dziadka pod murami domów. Po chodnikach, i środkiem ulicy jadą kozacy z gołymi szablami w rękach. Jeden podjeżdża blisko, napiera na nas koniem. Jesteśmy przy bramie, ale furtka zamknięta. Dziadek stuka w 5

nią laską. Kozak jest coraz bliżej. Już czujemy oddech konia, zapach potu i dziegciu. Dziadek zdzielą konia laską w łeb. Kozak wznosi szaszkę w górę. W tej chwili furtka się otwiera, wpadamy do bramy. Jesteśmy w domu. Była to tzw. „krwawa środa”, 15 sierpnia 1906 roku, kiedy to bojowcy urządzili prawdziwy pogrom carskiej policji i żandarmerii. Padło wtedy trupem mnóstwo stójkowych, rewirowych i agentów Ochrany. Na opustoszałych ulicach byli tylko bojowcy, wojsko, kozacy, no i my z Mundkiem, spokojnie wracający sobie na Wielką z Nowolipia, z imienin kuzynki Marysi. Na szczęście, na rogu Bagna czekał na nas dziadek, pod którego opieką dostaliśmy się do domu. W ogóle były to czasy spowite „dymem pożarów i kurzem krwi bratniej”. Nasze młode oczy codziennie niemal patrzyły na krew płynącą po bruku. Padali ludzie w walkach bratobójczych między bojówkami różnych partii. Płonęły sklepy carskiego monopolu wódczanego. Wybuchały bomby rzucane na carskich siepaczy. Sunęły po ulicach pochody z czerwonymi i biało-czerwonymi sztandarami. Mieszały się z sobą pieśni Na barykady, ludu roboczy i Boże, coś Polskę. Powstały wówczas polskie szkoły, których duch sprawił, że jako uczniowie klas pierwszych postawiliśmy się z Mundkiem sztorcem całej carskiej potędze. Było to w kilka lat później w Częstochowie, na placu przed cerkwią w alei Najświętszej Panny Marii. Odbywała się jakaś parada wojskowa. Wmieszani w tłum, przypatrywaliśmy się z bratem defiladzie miejscowego pułku rosyjskiej piechoty. Nagle wojsko stanęło, sprezentowało broń, a orkiestra zagrała Boże, cara chroni. Wszyscy cywile odkryli głowy, z wyjątkiem nas dwóch. Staliśmy w tym tłumie w czapkach polskiej szkoły i ani nam się śniło je zdejmować. Wszyscy patrzyli na nas ze zdumieniem, a nawet z przestrachem. Niektórzy z obecnych szeptali do nas: - Czapki z głowy! A my nic. Staliśmy dumni i nieprzystępni, choć przyznaję, że miałem lekkiego pietra. Ale mina Mundka dodawała mi odwagi. Nagle przez tłum zaczął się do nas przedzierać stójkowy, ogromne chłopisko z wielkimi płowymi wąsiskami. Podszedł i powiedział cicho po polsku: - Uciekajta stąd, chłopaki. Ino żywo. Odeszliśmy wolno z minami Kmiciców, którzy niegdyś wysadzili tu, w pobliskim klasztorze, szwedzką kolumbrynę. Za rejteradę przed stójkowym odegraliśmy się na jakimś gimnaziście ubranym w rosyjską rubaszkę. Przegoniliśmy go dwa razy dookoła cerkwi z krzykiem: - Jakżeś ty się ubrał, szczeniaku! Ale kiedy zaczął wrzeszczeć: - Garadawoj! - zwialiśmy w stronę klasztoru. Tak to prowadziliśmy się w Częstochowie, dokąd wysłali nas rodzice na modlitwę, kontemplację i przyrzeczenie poprawy. Powróćmy jednak do Warszawy na Wielką. Nieopodal magazynu pana Minerała, w niewielkim sklepiku mieścił się mój pierwszy wydawca. Była to mała drukarenka, nazwiska właściciela już nie pamiętam, ale chyba nazywał się pan Dąbrowski. Wydawnictwo pana Dąbrowskiego specjalizowało się w wypuszczaniu w świat zbiorków piosenek pod takimi tytułami, jak Huśtaj mnie, Antoś, I krok w krok. Stary Cygan, Biały pokoik itp. Ale prócz tego wydawało dwa magazyny, jeden nazywał się „Stefan Wenkie, znakomity detektyw warszawski”, a drugi nosił marsowy tytuł „Wiarus”. Otóż mając lat dwanaście, napisałem do tego 6

Wiarusa nowelę. Tytułu już sobie nie przypominam, ale był równie wstrząsający, jak i fabuła, która opiewała dramatyczny koniec literata umierającego z głodu w nie opalanej izdebce, oczywiście na poddaszu, przy dwudziestu ośmiu stopniach mrozu, podług Celsjusza. Utwór posłałem pocztą, incognito, i łatwo sobie wyobrazić moją radość, gdy w następnym już tygodniu ujrzałem swoje dzieło w druku, opatrzone mrożącą krew w żyłach ilustracją. POŁKNĄŁEM BAKCYL TEATRU Przedtem jeszcze poznałem uroki autorskich i scenicznych triumfów biorąc udział w przedstawieniach amatorskich, urządzanych w mieszkaniu mego serdecznego podwórkowego przyjaciela, Władzia Koniecznego. Po prostu któregoś dnia postanowiliśmy z Władkiem zostać aktorami. Pan Konieczny, ojciec Władka, był właścicielem zakładu introligatorskiego i jego pracownia idealnie nadawała się na lokal teatralny. Była bowiem dwupoziomowa, przy czym wyższa część warsztatu stanowiła jakby gotową naturalną scenę, na niższej urządziło się widownię. Z dekoracjami również nie było kłopotu. Introligatornia miała pod dostatkiem różnokolorowego papieru, z którego wyklejaliśmy piękną oprawę sceniczną, jakiej nie powstydziłby się niejeden z dzisiejszych znakomitych scenografów. Na dzień przed premierą zasiadaliśmy z Władkiem do pisania sztuki. Oczywiście nie były to utwory zbyt obszerne, składały się zazwyczaj z kilku zdań, stanowiących jakby ogólne wskazówki, na jaki temat należało mówić na scenie. A więc nie wiedząc nic o tym tworzyliśmy najprawdziwszy teatr dell arte. Główne role graliśmy my dwaj, spełniając jednocześnie funkcje maszynistów oraz bileterów, kontrolujących zaproszenia, żeby nie przedostała się na widownię „granda” z sąsiednich podwórek, która mogłaby wygwizdać przedstawienie. Przy zastosowaniu więc tych ostrożności widowiska odbywały się w należytym nastroju i powadze. Egzystencję teatru i jego świetnie zapowiadającą się przyszłość przerwało nagle zarządzenie właściciela lokalu, pana Koniecznego, likwidującego naszą placówkę, która podobno przeszkadzała w pracy introligatorni, zużywając na przykład klientowski ozdobny papier do przystrojenia sceny. Teatr został zamknięty, ale jego bakcyl pozostał w duszach twórców. Obaj z Władkiem zasililiśmy potem szeregi aktorów modnych wówczas w Warszawie teatrów amatorskich. Nie pamiętam już, w ilu i jakich przedstawieniach tego typu brałem udział, choć niekiedy jakiś drobny przedmiot zabłąkany w szpargałach domowych przypomina tamte teatralne przeżycia. Oto znalazłem kiedyś karbowaną kunsztownie bibułkę, a na niej wydrukowany ozdobnym drukiem program przedstawienia amatorskiego w Stowarzyszeniu Techników przy ul. Włodzimierskiej. (Dziś jest to nowa ulica nazywa się Czackiego.) W programie obok swego znalazłem nazwiska innych wykonawców: Lecha Niemojewskiego i Bohdana Pniewskiego, przyszłych znakomitych architektów polskich. Wtedy byli studentami. Marszczona bibułka, dostarczana teatrom amatorskim dla reklamy przez znaną firmę perfumeryjną „Fryderyk Puls i Synowie”, po latach zachowała nikły zapach perfum, którymi była nasycona. Tak, że występowało się tu i tam, ale główną działalność teatralną uprawiałem w swojej szkole. A było nią ośmioklasowe Gimnazjum Filologiczne Wojciecha Górskiego, mieszczące się w Warszawie przy ulicy Hortensji (dziś Górskiego). Tu przeżyłem pierwsze potyczki z cenzurą. Stanowił ją sam dyrektor Górski - świetny pedagog, wychowujący młodzież 7

własnymi, nowoczesnymi jak na owe czasy, metodami. Między innymi należał do nich stały teatr szkolny, prowadzony przez uczniów. Jednym z kierowników tego teatru byłem przez jakiś czas ja. Jako słuchacz szóstej chyba klasy. Ponieważ oprócz powołania aktorskiego czułem jeszcze iskrę bożą w kierunku dramaturgii, dostarczałem teatrowi potrzebnego repertuaru, czyli tak zwanych wówczas komedyjek. Dyrektor Górski mimo swego liberalnego stosunku do naszej sceny wymagał jednak przedstawiania sobie do akceptacji utworów, które miały być wystawione. Oczywiście krępowało to górne loty etatowego dramaturga. Napisałem właśnie wspaniały skecz pt. „Na wakacjach”, kończący się płomiennym pocałunkiem między bohaterami: uczniakiem i pensjonarką. Naturalnie szans na przejście przez cenzurę utwór, moim zdaniem, nie miał żadnych. A bardzo nie chciałem, żeby dzieło zostało stracone dla potomności. Postanowiłem więc wystawić je warunkowo, wykorzystując fakt, że dyrektor wyjeżdżał często na niedzielę do swojego mająteczku w Grójeckiem. O ile więc „Góral” wyjedzie, skecz, stanowiący jeden z numerów programu, idzie. W przeciwnym razie oczywiście odpada. Wszystko składało się doskonale - pedagog wyjechał. Przedstawienie się odbywa. Ja w roli sztubaka prowadzę kunsztowny flirt z najwybitniejszą naszą „aktorką”, autentyczną pensjonarką z gimnazjum żeńskiego pani Lange, i nagle, w momencie zbliżającego się pocałunku, dochodzi mnie zza kulis przejmujący szept któregoś z kolegów „artystów”: - „Góral” na sali! Rzucam okiem na widownię i rzeczywiście spostrzegam stojącego przy drzwiach w głębi sali dyrektora. Jest swojej czarnej długiej pelerynie, ręce ma skrzyżowane na piersiach, patrzy na mnie surowo. Przyznam się, dusza uciekła mi w pięty. Pocałunek jednak został wzięty. Właściwie nie był to pocałunek, raczej pchnięcie w oko. I to podobno dość mocne. Rzecz dziwna, ale wszystko skończyło się dobrze. Dyrektor wezwał mnie nazajutrz do siebie i oświadczył, że jest mu bardzo przykro z powodu tego braku zaufania do niego. - Zasmuciłeś mnie, dziecino, przecież ja bym ci to puścił. To było zgrabne i bardzo przyjemne. A „dziecina” pod wąsem (bardzo wcześnie mi się sypać zaczęły) siedziała na brzegu krzesełka i myślała sobie: „Gadaj zdrów, kochany dyrku. Nie puściłbyś!” Do dziś nie wiem, jak by to było. Tyle tylko zostało mi po tej rozmowie, że podczas wieczorów autorskich, miewanych dość często, zawsze patrzę w głąb sali, czy przy drzwiach ktoś nie stoi. Wtedy bardzo ściśle trzymam się tekstu przejrzanego przez odpowiednie instancje. Niezależnie od występów na scenie szkolnej grywałem gościnnie, jako się rzekło wyżej, gdzie się dało. Ten nadmiar zajęć teatralnych powodował, że na mozolne studiowanie programu gimnazjalnego czasu miałem niewiele. Toteż niektóre ciekawsze klasy powtarzałem. Na szczęście zacny dyrektor Górski wprowadził w swojej szkole ustrój semestralny - półroczny. Zamiast ośmiu klas było szesnaście semestrów. Tak, że oblany uczeń tracił na powtórkę tylko sześć miesięcy zamiast całego roku. Korzystałem czasem z tego udogodnienia, co w rezultacie dawało mi co pewien czas nowych kolegów. Dawniejsi odchodzili, ale przybywali inni, często nawet sympatyczniejsi. W każdym razie powiększało się grono młodych ludzi, o których mogłem mówić, że byli moimi kolegami. I dziś nie wiem, czy jest ktoś jeszcze w Warszawie rozporządzający 8

taką ilością byłych kolegów szkolnych. Stawało się to czasem jednak przyczyną drobnych przykrości. Nie znając dokładnie nowych towarzyszy szkolnej doli, padałem ofiarą fałszywych informacji. Oto na początku pewnego semestru zostałem wywołany do tablicy przez nauczyciela algebry. Kazał mi rozwiązać jakieś równanie, zrobiłem to, ale nie będąc specjalnie pewny swoich wiadomości w dziedzinie nauk ścisłych, rozglądałem się po klasie szukając aprobaty. Przede wszystkim zwróciłem uwagę na siedzącego w pierwszej ławce prymusa, o którym słyszałem, że jechał na samych piątkach. Speszyłem się, bo prymus przecząco kręcił głową. Starłem więc rozwiązanie gąbką i napisałem inne. Znakomitość klasowa tym razem potwierdziła wynik, kiwając nosem na znak zgody. Pewny więc swego czekałem spokojnie, aż nauczyciel oderwie oczy od jakichś swoich notatek i spojrzy na tablicę. Spojrzał i postawił mi dwóję. Okazało się, że pierwsze moje rozwiązanie było dobre. Na pauzie wściekły dopadłem prymusa: - Świnia jesteś, nie kolega, wisz! Nie wiedział, o co mi chodzi. Okazało się, że miał tik nerwowy, polegający na przeczącym kręceniu głową bądź też kiwaniu nią, na przemian. Starzy jego koledzy wiedzieli o tym, ja, drugoroczniak, wpadłem. Za to w języku polskim powodziło mi się nieźle. Ale też nie udało mi się osiągnąć zbyt wysokich ocen. Może dlatego, że musiałem pisywać zazwyczaj dwa ćwiczenia. Jedno za siebie, drugie za wiernego swego przyjaciela, Stefana Kłosowskiego. W rezultacie za klasówki Stefan zbierał piątki, a ja musiałem się kontentować trójką z plusem. Nie starczało mi już inwencji twórczej na drugie ćwiczenie, pierwsze było bowiem dla przyjaciela. W dodatku musiałem je pisać „prostym charakterem”, a swoje pismem pochyłym, żeby się nauczyciel „nie pokapował”. Jednak te drobne szkolne przeciwności losu nie były w stanie oderwać mnie od teatru. Mnożyły się przedstawienia, w których brałem udział, a wreszcie zostałem członkiem stałej amatorskiej trupy, grywającej pod firmą Teatr Popularny w sali Związku Rzemieślników Chrześcijan, przy ulicy Kaliksta 5. Dziś ta ulica nazywa się Śniadeckich, a z gmachu Związku nie zostało śladu. Tu, szybko awansując, zająłem wkrótce stanowisko drugiego amanta (tak, tak!), kreując najrozmaitsze postacie w mrożących krew w żyłach dramatach z szerokiego repertuaru teatrów ludowych, jak Dwie sieroty, Roznosicielka chleba, Głośna sprawa. Tajemnice Warszawy (to były tytuły, co?), bądź też w wodewilach: Krakowskie zuchy, Stare Miasto czy Królowa przedmieścia. Byłem nawet Winicjuszem w przeróbce z Quo vadis i Ketlingiem w Hajduczku adaptowanym z Pana Wołodyjowskiego przez kierownika naszego teatru, zawodowego, świetnego niegdyś aktora teatru krakowskiego, Józefa Popławskiego, zwanego powszechnie Plasiem. Naturalnie grywałem pod pseudonimem: Stefan Gozdawa. Tego Gozdawę pożyczyłem sobie z jakiejś, nie pamiętam już jakiej, powieści Rodziewiczówny. Tak się tam nazywał pewien niesłychanie atrakcyjny bohater. Oczywiście znakomity artysta dramatyczny Teatru Popularnego, Gozdawa, idąc na spektakl czy też próbę, w bramie teatralnej pakował do kieszeni czapkę szkolną z dwoma zielonymi lampasami. „Kepi wojska francuskiego nosi małpa od Górskiego” - mawiali o tych czapkach uczniowie innych szkół warszawskich. Myśmy nazywali ją po prostu - kiepa Oczywiście kiepa była ówczesnym zwyczajem stłamszona pozbawiona 9

wnętrzności, miała przełamany daszek i do kieszeni wchodziła stosunkowo łatwo. Łatwo też drżący rano przed dwóją z fizyki uczeń któregoś tam semestru zamieniał się wieczorem na scenie teatru w nieustraszonego bohatera dramatu Eugeniusza Sue, Wiktora Hugo czy Korzeniowskiego. Właśnie w Cyganach tego autora grałem rolę młodego cygańskiego wodza, przed którym tańczyła uderzając w tamburyno śliczna szesnastoletnia, czarnooka dziewczyna o wielkich zdolnościach choreograficznych Na scenę zawodową nie poszła, ale przypadkowo wiem, co się z nią stało. Została moją żoną - w kilka lat później. Oprócz tego niewątpliwego sukcesu, a raczej drogocennego daru, dał mi Teatr Popularny kawałek chleba w rękę. Bo tak się złożyło, że dzięki praktyce na tej scenie zostałem na czas jakiś zawodowym aktorem Grywałem w Teatrze Powszechnym na Chłodnej, w Praskim na prawym brzegu Wisły. A nawet miałem propozycję zaangażowania do Teatru Małego w gmachu Filharmonii Warszawskiej. Ale że trzeba było na pół roku wyjeżdżać do Łodzi, gdzie teatr miał swoją filię, zrezygnowałem. Wpłynęły na to chyba pewne plany związane z małą Cyganką tańczącą w sztuce Korzeniowskiego. PAN DYREKTOR - TO JA Ukoronowaniem mojej kariery aktorskiej było założenie własnego teatru. Nastąpiło to w roku chyba 1924, gdy, dzięki pomocy finansowej ojca, w bankrutującym kinie „Europa” na Wolskiej stworzyłem placówkę kulturalną, nazwawszy ją dla uczczenia pamięci sceny na Kaliksta - Teatrem Popularnym. Po prostu odgrodziło się część kinowej widowni, postawiło estradę, zawiesiło kurtynę - i gotowe. Pod estradą powstało kilka przytulnych garderób, które miały ten drobny mankament, że nie można było w nich stać, tylko należało siedzieć. Ale ostatecznie garderoba służy do wypoczynku artystów, a najlepiej odpoczywa się siedząc lub leżąc. W tych też dwóch pozycjach aktorzy charakteryzowali się, przebierali, przyjmowali wizyty. Lepszych gości witało się na klęczkach. A zachodzili tam czasem i mistrzowie scen stołecznych, z Jaraczem i Węgrzynem na czele. Magnesem przyciągającym do naszej świątyni sztuki była goloneczka z bigosem, sprowadzana z położonego w sąsiedztwie słynnego zakładu gastronomicznego „Pod Cyckami”, która to historyczna nazwa przez ówczesną prasę była zawsze pruderyjnie zmieniana na „Pod Wydatnym Biustem”. Bywał też na wszystkich prawie naszych premierach Leon Schiller, ale ten nie interesował się goloneczką - studiował publiczność, był bowiem w okresie montowania swego teatru dla szerokich mas. Stworzył go wkrótce potem w dawnej operetce „Nowości” i nazwał go teatrem im. Bogusławskiego. Ale nasza publiczność na ogół pozostała nam wierna. Składała się głównie z mieszkańców tak zwanej „wolskiej zastawy”, to jest najbliższej dzielnicy, chociaż na głośniejsze premiery ściągali do nas widzowie nawet z Kamionka, z oddalonej Szmulowizny czy Marymontu, nie mówiąc rzecz prosta o Śródmieściu. W Teatrze Popularnym grali za mojej „kadencji” między innymi następujący aktorzy: Wanda Biernacka, Stanisława Brzozowska, Paweł Karszo-Chmielewski, Eugenia Dąbrowska, Józef Dziemian, Stanisława Karlińska, Wacław Kaczorowski, Ignacy Krotulski, Maria Lewicka, Henryk Piotrkowski, Eugeniusz Rotsztadt, Janina Sarnecka, Janusz Sarnecki, Irena Skwierczyńska, Stanisław Smoczyński, Aleksander Szarkowski, Irena Trzywdar-Rakowska, Gwido Trzywdar-Rakowski, Jerzy Truszkowski, Wacław Zbucki. Sporo z tych nazwisk zdobiło potem afisze innych warszawskich teatrów 10

dramatycznych i rewiowych. Ba, śpiewał tu gościnnie nawet sam Jan Kiepura... Repertuar mieliśmy niezmiernie urozmaicony. Od starych melodramatów „z francuskiego”, poprzez Fredrę, z Zemstą na pierwszym miejscu, aż do ostatnich nowości, jak Złoty cielec Perzyńskiego czy Ponad Śnieg Żeromskiego. Mam nawet w biurku list Żeromskiego z tamtych czasów, w którym wielki pisarz tłumaczy się małemu teatrowi na przedmieściu, że nie od razu odpowiedział na jego list. Szanowny Panie Dyrektorze! List pisany dnia 18 września. Zgadzam się na wystawienie w Teatrze Popularnym utworu mego pt. „Ponad śnieg” - nie wiem tylko, czy to pozwolenie nie jest w ogóle spóźnione. Jeżeli nie i jeżeli ta sztuka będzie wystawiona, życzę powodzenia i zasyłam życzenia sukcesu. S. Żeromski Konstancin willa „Świt” poczta Skolimów 2.K.1924 Łatwo sobie wyobrazić, jak „pan dyrektor” obnosił się z tym listem po Warszawie.. Robi to zresztą po dziś dzień. Przez scenę Popularnego przesunęło się także wielu autorów dziś znakomitych, wówczas najmłodszych. Odwiedzili mnie kiedyś dwaj studenci przynosząc utwór sceniczny, w którym głównymi bohaterami byli Pat i Patachon czy też Flip i Flap. Dzieło było wodewilem, miało mnóstwo piosenek i muzykę własną. Jeden z autorów nazywał się Włodzimierz Słobodnik, a drugi Konstanty Ildefons Gałczyński. Nie przypominam już sobie, z jakim powodzeniem przeszedł wodewil poetów, znanych wówczas wyłącznie w najbliższej rodzinie. Trudno było spamiętać, bo premierę dawało się co tydzień. Nie dłużej też musiało niejednokrotnie trwać pisanie sztuki. Czasem musiał się fatygować osobiście „sam dyrektor” i kierownik literacki w jednej osobie. Na przykład w którymś tam roku pojawił się film z Jadwigą Smosarską, pod szlagierowym tytułem Trędowata. Teatr Popularny prowadził ciężką walkę o publiczność z okolicznymi kinami, szczególnie z jednym, które się nazywało „Kometa”. Otóż w „Komecie” za trzy tygodnie miała się odbyć premiera Trędowatej. Cóż tedy robi kierownik literacki „Popularniaka”? Siada do maszyny, w trzy noce dokonuje przeróbki teatralnej Trędowatej i - na tydzień przed premierą w „Komecie” - wystawia ją na swojej scenie. Sukces przechodzi wszelkie oczekiwania. W teatrze wali się. Kino zostało wyprzedzone. Później dla równowagi zagrało się Mazepę i wszystko było w porządku. Publiczność mieliśmy znakomitą - wrażliwą, śmiejącą się całym gardłem lub płaczącą rzewnymi łzami, nie zawsze we właściwych miejscach, ale ożywioną najlepszymi chęciami. Wśród niej wielu wypróbowanych przyjaciół teatru, troszkę czasem żenujących. Należała do nich na przykład ferajna niejakiego Tasiemki, żyjąca w pewnym okresie z gangsterskiego procederu wymuszania okupów od handlujących na pobliskim Kercelaku. Tak się składało, że panowie, którzy po południu w sposób twardy i bezwzględny egzekwowali należność od kupca, dajmy na to, wpuszczając mu za koszulę żywą mysz, wieczorem łkali w teatrze na Dwóch sierotach czy innym wstrząsającym dramacie. Oczywiście nie mieli zwyczaju płacić za wejście. Przechodzili obok bileterów i ze słowami: „Miesięczny” uchylali poły marynarki ukazując kolbę „gnata”, czyli starego bębenkowego rewolweru systemu Smith- Wesson. Teatr honorował te abonamenty bez słowa protestu, zwłaszcza że obecność na sali 11

„tasiemkowców” przydawała się nieraz. Była to jakby nieoficjalna służba porządkowa naszego przybytku. Biada ówczesnym chuliganom czy pijakom, którzy odważyli się rozrabiać lub barłożyć. Natychmiast gdzieś z głębi widowni podnosiło się paru panów i jakkolwiek po cichu, z wielkim taktem, ale pomimo to stanowczo, wyprowadzało niekarną jednostkę z sali. Po czym rozlegał się donośny rumor spadającego ze schodów ciała. Incydent był wyczerpany, kończyło go definitywnie zjawienie się w mojej kancelarii funkcjonariuszy straży porządkowej, którzy meldowali: - Panie dyrektorze, wszystko w największym porządeczku. Barłoga odpłynął! Na szczęście teatr znajdował się na pierwszym piętrze i spławiony widz wychodził z przygody cało, ale odtąd odnosił się z pietyzmem do naszej świątyni sztuki. Rzecz jasna, że w tych warunkach nie mogło być u nas mowy o wyrażaniu głośnego niezadowolenia z oglądanego widowiska. W innych teatrach to się zdarzało. Na przykład na premierze jakiejś sztuki Krzywoszewskiego w Teatrze Polskim protestowali przeciwko autorowi skamandryci, grając na trąbkach i piszczałkach. U nas byłoby to niemożliwe. Mimo jednak tej opieki, mimo miłości ludu, kino zwyciężyło i teatr zamknął swoje podwoje, a dyrektor znalazł się na lodzie. Wówczas podał mi rękę Kercelak. GLINY IDĄ! Jak powszechnie wiadomo, Kercelak był najbardziej uniwersalnym domem towarowym Warszawy. Dostać tu można było wszystko, od flaków z pulpetami aż do używanych kotłów gorzelniczych, nie mówiąc o takich specjalnościach, jak rasowe gołębie, garderoba męska, gramofony, węgierska słonina, obuwie, zegarki bez werków, radioaparaty, świętojański chleb, rowery, króliki, broń palna, pokarm dla złotych rybek itd., itd. Mówiło się w Warszawie, że gdyby ktoś zapragnął kupić na Kercelaku nawet żyrafę czy bengalskiego tygrysa, usłużni kupcy miejscowi dostarczyliby mu ich - po cenach przedmiotów używanych - z Ogrodu Zoologicznego. Oto jak wyglądał na przykład handel garderobą. Poważny, sympatycznej powierzchowności pan z przewieszonymi przez ramię dwiema parami żakietowych spodni sprzedaje klientowi garnitur smokingowy: - Proszę klejenta, garnitur jest zupełnie nowy, po jednem samobójcom, co się zakochał, frajer w nóżkie kopany, bez wzajemności i w taki sposób życie sobie zmuszony był odebrać. - A w jaki deseń? - Za pomocą zażycia trucizny. - Znakiem tego ślady na klapach być muszą, bo rzecz wiadoma, że samobójcę podlega żołądkowem cierpieniom. - To był człowiek jenteligentny, któren myślał, że go w tem garniturze pochowają, i dlatego do ostatniej minuty swojego ubranka oszczędzał. Ale rodzina, cholerę warta, nieboszczyka w papierowym fraku pochowała, a ubranie za ciężkie pieniądze mnie sprzedała. Po prawdzie szkoda do tromny takiego materiału i takich dodatków. Ten garnitur jeszcze i pana szanownego przetrzyma. Żelazo, nie towar. Na ten argument klient już-już chciał wyjmować pieniądze, kiedy nagle rozległo się hasło: - Zjazd z towarem! Gliny idą! Transakcja oczywiście nie doszła do skutku. Kupiec z garniturem po samobójcy dał szczupaka pod jakiś stragan, a klient oniemiał ze zdziwienia. Była to jedna z bardzo 12

częstych tu obław policyjnych w poszukiwaniu kradzionych rzeczy, szczególnie rowerów. Setka z górą stalowych rumaków została zakwestionowana, a właściciele poddani szczegółowej rewizji. - Panie władza, tylko ostrożnie z kieszeniamy, bo mnie pan fotografie narzeczonej wyrzucisz i będę miał z tego potem nieprzyjemność - prosił jeden z „rowerzystów”. Drugi znów błagał, żeby go tylko „pod pachamy” nie ruszać, bo ma łachotki i jak się zacznie śmiać, to do wieczora nie będzie się mógł uspokoić. Ale przedstawiciele władzy nie honorowali na ogół skromnych życzeń swych ofiar, wyciągając im z kieszeni i spod pach różne „lewe” artykuły handlowe. Oczywiście w tych warunkach nie mogło być już mowy o normalnych obrotach. Dużą część przedmiotów zbytu zakwestionowano. Około dwustu wyborowych klientów i taką mniej więcej ilość przedstawicieli świata kupieckiego zabrała policja na przesłuchanie, które nie mogło się dobrze skończyć. Nawet po odjeździe policji zgaszony nastrój nie wrócił. Gdzieniegdzie jeszcze ktoś tam kupował gołębia lub wiewiórkę w klatce, ale bez przekonania, ot tak, dla podtrzymania tradycji. Ale nie zawsze tak bywało. Normalnie Kercelak kipiał życiem i wrzał ruchem handlowym. Zwłaszcza w sobotnie popołudnia. Tam to właśnie nasłuchałem się warszawskiej gwary, tam podpatrzyłem mnóstwo typów, z których potem powstali pan Piecyk, Walery Wątróbka z Gienią, szwagier Piekutoszczak i inni. W ten właśnie sposób Kercelak podał mi dłoń pomocną. A MOŻE BY TAK - DZIENNIKARSTWO? Dyrektorskie przeżycia zdegustowały mnie do teatru całkowicie. Wyperswadowałem go sobie w ciągu jednego dnia i zacząłem się rozglądać za jakimś innym zawodem. Przypomniałem sobie swój sukces w Wiarusie i późniejsze osiągnięcia autorskie i postanowiłem zostać dziennikarzem. Sekretarzem „Kuriera Warszawskiego” był wówczas Tadeusz Kończyc, którego znałem jako recenzenta pisującego sprawozdania z naszego teatru. Kończyć przyjął mnie serdecznie i powiedział, że nie święci garnki lepią, i od razu dał mi próbne dziennikarskie zadanie. A że była akurat zima, okres Bożego Narodzenia, kazał mi opisać tak zwaną „choinkę” domu akademickiego. Nie pamiętam już, co ja tam popisałem, dość, że Kończyc pochwalił mnie za oszczędność słowa, co było podobno rzadką zaletą u debiutantów. Zauważył jednak, że tę oszczędność posunąłem może trochę za daleko nie umieszczając we wzmiance, gdzie i kiedy ta „choinka” się odbyła. Brak też było jednego orzeczenia. Dopisałem, co trzeba, notatka się ukazała i zainkasowałem pierwsze swoje honorarium dziennikarskie, za które kupiłem sobie niezwłocznie paczkę papierosów „Maden” oraz zapałki. Na nic więcej na razie nie starczyło, ale początek był zrobiony. Następne wierszówki były już znacznie pokaźniejsze. A wreszcie rozwinąłem normalną działalność dziennikarską w „Kurierze Czerwonym”. Popołudniówka ta została właśnie świeżo założona przez Henryka Butkiewicza i Antoniego Lewandowskiego w skromnym, trzypokojowym chyba, lokalu na Nowym Świecie. Nie miała własnej drukarni, redaktorzy pracowali w ciasnocie, w ciężkich warunkach, ale było to pismo, które zrewolucjonizowało prasę warszawską. Nie było w nim długich tasiemcowych artykułów, nie było nawet nekrologów, stanowiących podwaliny finansowe takiego na przykład „Kuriera Warszawskiego”. Krótkie, zwięzłe, sensacyjne wiadomości i bardzo długie tytuły, zawierające najczęściej całkowite ich streszczenie. 13

Żywy układ numeru udostępniał go ludziom, którzy dotychczas gazet nie czytali. „Czerwoniak”, nazwany tak od drukowanego czerwoną farbą tytułu, z miejsca prawie podbił Warszawę. Szedł jak woda. Spróbowałem się tam dostać ze swymi kawałkami. Udało się. Napisałem kilka krótkich obrazków z „warszawskiego bruku”, naszpikowanych gwarą, którą, jak się to mówi, miałem w małym palcu. Pomijając już kontakt z wolską publicznością w teatrze, wcześniej jeszcze zapoznałem się gruntownie z tym warszawskim dialektem właśnie na Kercelaku. Mieszkałem w jego pobliżu przez lat kilkanaście, na rogu Chłodnej i Przyokopowej. Tam właśnie przenieśli się moi rodzice z ulicy Wielkiej i tam, na tym wielkim placu, pełnym bud, budek, straganów, klatek z gołębiami i stoisk z psami, przysłuchując się rozmowom handlowców z kupującymi poznawałem tajniki i niuanse tej szemranej mowy. Bo na Kercelaku oprócz wymiany drobnotowarowej odbywało się coś jeszcze. Gwary poszczególnych dzielnic Warszawy zlewały się w jeden dialekt warszawski, który mnie tak zafrapował swoją oryginalnością i celnością, że już w szkole zacząłem nim pisać ćwiczenia z języka polskiego. Oczywiście wtedy, kiedy mieliśmy zadane opisanie tegoż Kercelaka lub jakiejś sceny z warszawskiej ulicy. A muszę powiedzieć, że miałem wyjątkowe szczęście, bo trafiłem na światłego pedagoga polonistę, który nie podszedł do gwary po belfersku, traktując ją jak zepsutą mowę polską, ale uważał gwarę za ludowy język warszawski, który należy zapisać, żeby nie poszedł w zapomnienie. Pedagogiem tym był Norbert Barlicki, działacz polityczny, jeden z przywódców robotniczej lewicy, z zawodu nauczyciel języka polskiego. Barlicki zachęcał mnie do pisania tą gwarą, aczkolwiek postępami moimi nie zachwycał się zbytnio. Mawiał zwykle oddając moją pracę piśmienną: - Pan Wiechecki, jak zawsze, prześlizgnął się po temacie, ale że zrobił to nieźle - trzy plus. Poza owe trzy plus nie udało mi się nigdy w szkole wyskoczyć, ale na tej gwarze ślizgam się już kilkadziesiąt lat i chwalę to sobie. Właśnie jej znajomość pozwoliła mi na zajęcie w „Kurierze Czerwonym” dobrej pozycji. Codziennie niemal dostarczałem gazecie swoje „michałki” z warszawskiej ulicy. Były to najczęściej gwarowe dialogi, podsłuchane niby rozmowy przechodniów lub takich funkcjonariuszy, jak dozorca domu, zwrotniczy tramwajowy czy stróż nocny, zwany w gwarze „papugą”. Oczywiście mówili zawsze na tematy aktualne. Z czasem zacząłem się wypuszczać na większe reportaże, najczęściej z ówczesnego podziemia kryminalnego. Dopomagała mi w tym znajomość z niejakim Marianem Szabrańskim, komisarzem urzędu śledczego. On to wtajemniczał mnie w ciemne kulisy handlu żywym towarem czy skromnego warszawskiego rynku transakcji narkotykami, on przedstawił mi obraz świata kasiarzy, szopenfeldziarzy, kieszonkowców, potokarzy itp. Zabierał mnie nieraz na wycieczki do dzielnic, gdzie miały siedlisko te męty Warszawy. Kiedyś poszliśmy na ulicę Stawki. Były tam domy zamieszkane wyłącznie przez rycerzy kryminalnego przemysłu. Stanęliśmy na rogu ulicy. - Czy pan co zauważył? - zapytał mnie Szabrański. - Nie - odpowiedziałem gapiąc się na nielicznych przechodniów. - A dzieci? - Jakie dzieci? - No, nie spostrzegł pan, że dzieci, bawiące się przed chwilą na ulicy, rozpierzchły się po bramach? 14

- A co to znaczy? - Pobiegły dać cynk rodzicom, że ja zjawiłem się na ulicy. - Moje uszanowanie dla pana komisarza. Jak zdróweczko, jak? - powitała nas jakaś godna matrona w narzuconym na ramiona karakułowym futrze. Komisarz przywitał się z nią grzecznie, stwierdzając, że dobrze się czuje, i poszliśmy dalej. - To jest główna tutejsza paserka. Na razie nie mamy do niej interesu. A ci dwaj panowie, którzy tam stoją pod bramą, to konsule. - Jak to konsule? - No, kanciarze robiący ludzi „na konsula”, czyli wyłudzający od kmiotków dolary za wizy za pomocą zamiany kopert. Komisarz wskazał na dwóch eleganckich panów, stojących przed bramą w cokolwiek niekompletnych strojach - brakowało im przypinanych kołnierzyków i krawatów. „Dyplomaci” skłonili się uprzejmie z uśmiechem dobrych znajomych. Kiedyś poszliśmy na Smoczą do pewnej restauracji, gdzie urzędował prawdziwy dobroczyńca ludzi, którzy padli ofiarą kradzieży. Był to starszy, solidny pan z senatorską brodą, podejmujący się odnalezienia skradzionych przedmiotów. Oczywiście za odpowiednią prowizją, zwrotem kosztów włamania i godziwym wynagrodzeniem dla włamywacza. Warszawiacy korzystali często z jego usług, należało tylko stosunkowo jak najprędzej zgłosić się na Smoczą, podać szczegóły wypadku i nie targować się. - Drogo? - mawiał wówczas - co znaczy drogo? Złodzieja za robotę i rezykie nic się nie należy, narzędzia się nie niszczą, a mój procent też nie zarobiłem? Za darmo tu pójdę siedzieć, tak? Jednym słowem, był to człowiek wysoce ustosunkowany, który nie żałował swego drogocennego czasu dla przyjścia z pomocą bliźnim, nie zapominając również o sobie. Ponieważ biuro kradzieżowego pośrednictwa było chwilowo nieczynne i zacny mediator zajęty był wyłącznie spożywaniem gęsiego pipka, popatrzyliśmy tylko na- niego i wyszliśmy. Ale w czas jakiś potem zaszedł wypadek powodujący, że sam zacząłem się namyślać, czy nie skoczyć na Smoczą. Mianowicie w Teatrze Letnim, gdy po przedstawieniu odbierałem w szatni garderobę, włożyłem na chwilę portfel do tylnej kieszeni spodni. Oczywiście w minutę już go nie było. Nie zawierał nawet zbyt wielkiej gotówki, tylko sto złotych, ale były w nim: dowód osobisty, dokument wojskowy i parę ważnych papierków, których powtórne wyrabianie może człowiekowi potwornie zatruć życie. Tuż przed złożeniem wizyty ustosunkowanemu panu ze Smoczej spotkałem na ulicy komisarza Szabrańskiego. Wystąpiłem do niego z pretensją: - Ładnie pilnujecie Warszawy. Do teatru pójść nie można, żeby doliniarze człowieka nie obrobili. Szabrański wysłuchał opowieści o okolicznościach mojego wypadku i rzekł: - A więc został redaktor zrobiony „na dupnika”. Robota fachowa. Portfel już jest u nas. Oczywiście bez pieniędzy. Kazał mi się zgłosić do urzędu śledczego, numer pokoju taki to a taki, tam mi wydadzą moją własność. Bo, jak twierdził, policja ma cichą, nie pisaną umowę z zawodowymi złodziejami, którzy po wyjęciu gotówki wrzucają portfele do najbliższej skrzynki pocztowej. A poczta odsyła je do urzędu śledczego. Nie uwierzyłem w idealne 15

działanie tej umowy i do urzędu się nie zgłosiłem. Dopiero po tygodniu przechodząc przez Daniłowiczowską wstąpiłem do biur warszawskiego Scotland Yardu. We wskazanym przez Szabrańskiego pokoju siedział zgorzkniały urzędnik, który niechętnie wysunął wielką szufladę zawierającą setki chyba portfeli, jeden obok drugiego. Pogrzebał chwilę, wyjął mój i oddał mi go. - Ten? - Ten sam - odrzekłem wzruszony, uściskawszy dłoń skwaszonemu Szerlokowi. W portfelu poza pieniędzmi niczego nie brakowało. Był nawet los loteryjny, którego ciągnienie jeszcze się nie odbyło. Rozczulony, po przyjściu do redakcji napisałem list otwarty do szanownego złodzieja z gorącym podziękowaniem za uszanowanie moich dokumentów, oświadczając w zakończeniu, że na tych dżentelmeńskich zasadach zawsze gotów jestem „współpracować” z zawodowymi złodziejami. Oprócz listu napisałem jeszcze duży reportaż o warszawskich doliniarzach. Dostałem za niego jakąś większą sumę. Tak, że właściwie zarobiłem na tej kradzieży jakieś kilkadziesiąt złotych, no i doświadczenie, żeby nigdy nie umieszczać portfela w tylnej kieszeni spodni, bo można być „zrobionym” na, trafnie może, ale niezbyt przyjemnie nazywanego przez warszawskich złodziei, frajera. KARIERA SZEMRANEJ MOWY Reportaże i większe kawałki, tak zwane trzyszpaltówki, podpisywałem w „Kurierze Czerwonym” pełnym imieniem i nazwiskiem, krótkie felietoniki skrótem: Wiech. Żona twierdziła, że robię to przez wrodzone lenistwo, że mi się nie chce, jak się należy, podpisywać. Bo ja wiem? Może. Faktem jest, że „Wiech” zwyciężył i stał się moim kryptonimem, a z czasem zrobił wielką karierę naukową. Znakomity językoznawca, profesor Witold Doroszewski w którejś ze swoich prac „wiechem”, pisanym przez małą literę, nazwał wszelkie gwarowe warszawskie odstępstwa od poprawności językowej. W ogóle pojawiły się wkrótce uczone dysertacje na temat gwary wprowadzonej przeze mnie na łamy gazet, a potem do książek - zbiorków felietonów. Oprócz profesora Doroszewskiego inni uczeni zajęli się gwarą warszawską, powstały na ten temat liczne prace, wychodzą specjalne słowniki. Wiele wiedzy, trudu i talentu poświęcił skromnej szemranej mowie warszawskiej profesor Bronisław Wieczorkiewicz. Próbuję niekiedy czytać te prace i z podziwu wyjść nie mogę, że o tym wszystkim nie wiedziałem. A zaczęło się skromnie od dialogów między panem Konstantym Pijawką a panią Mordzielakową, na podwórzu koło trzepaka na ulicy Konopackiej. A może to pan Piecyk z Targówka zaczął wprowadzać w modę warszawską gwarę, pierwszy był to bowiem bohater, z którym krótkie fingowane wywiady zacząłem zamieszczać w „czerwoniaku”, a właściwie „czerwoniakach”, bo zachęceni powodzeniem wydawcy „Kuriera” stworzyli wkrótce kilka jego odmian. Rano wychodził „Express Poranny” za dwadzieścia groszy i jego tańsza o połowę odmiana pod tytułem „Dzień Dobry”. W południe ukazywał się, jak się to rzekło, „Kurier Czerwony”, a zaraz po nim, chyba około godziny drugiej, „Dobry Wieczór”, też tańszy - za dziesiątkę. Tak, że brakowało tylko pism pod tytułami: „Dobranoc” i „Moje Uszanowanie”, żeby wszystkie formy powitania i pożegnania były nimi objęte. Jednak na razie ta mnogość gazet, wypuszczanych przez jedno wydawnictwo, znajdowała na rynku nabywców, może przez łatwą, sensacyjną swoją formę. 16

Pisywałem do wszystkich tych pism. W „Dzień Dobry” prowadziłem nawet przez czas jakiś porady miłosno-matrymonialno-salonowe. Coś w rodzaju „Przekrojowego” Savoir vivre’u czy Kulis serc drukowanych w „Kulisach”. Nie lubiłem tej roboty, stosy listów, na które trzeba było odpowiadać, przerażały mnie. I choć nazywało się to Dobre rady Józefa Gawędy, dziś wiem, że rady te nie były chyba za dobre, bo Józef Gawęda był cholernie znudzony sercowymi kłopotami swoich korespondentów i sypał wskazówkami bez większego namysłu. Pocieszam się jedynie tym, że były one w większości niezrozumiałe dla adresatów, a zatem trudne do wprowadzenia w czyn. Mimo to Józef Gawęda zdobył dużą popularność, zwłaszcza wśród prowincjonalnych czytelniczek. Doszło do tego, że kiedyś zjawiła się w redakcji korpulentna blondynka z dwuletnim chłopczykiem na ręku, pragnąca zobaczyć się z Józefem Gawędą, to jest ze mną. Kiedy wyszedłem do hallu i przedstawiłem się, blondynka omal nie zemdlała. A potem tonąc we łzach oświadczyła, że ojciec nieślubnego jej dziecka, odwiedzając od czasu do czasu miasto, w którym zamieszkiwała, podawał się ni mniej, ni więcej, tylko za Józefa Gawędę z „Dzień Dobry”. Wskutek rad udzielanych na miejscu została matką tego właśnie dziecięcia. Oczywiście wszystko się wyjaśniło, ale złośliwi koledzy długo jeszcze twierdzili, że chłopczyk był kubek w kubek do mnie podobny. Z ulgą też oddałem wkrótce Gawędę w inne ręce, gdyż zaproponowano mi objęcie stanowiska sprawozdawcy z sądu grodzkiego. W GRECKIM SĄDZIE Podjąłem się tego nie bez obaw, czy dam sobie radę z nową dziedziną pracy dziennikarskiej, wymagającą chociaż pobieżnej znajomości procedury sądowej i terminologii prawniczej. Ale wyszło nieźle. Nie zastanawiając się specjalnie nad zagadnieniami prawnymi, opisywałem to, co widziałem na sali sądowej, w sposób felietonowy. I tu znowu przyszło mi w sukurs gwarowe wykształcenie. Klientem sądów grodzkich był w większości wypadków szary warszawiak, przeważnie posługujący się tą gwarą. Odtwarzając dialogi, jakie toczyły się przed sądem między stronami, cytując czasem dosłownie zeznania oskarżonych lub wynurzenia świadków, miałem prawie gotowy felieton. Można tam było usłyszeć prawdziwe perły warszawskiego wysłowienia. Stylowy bowiem warszawiak, postawiony przed karzące oblicze sprawiedliwości, starał się wywrzeć na sądzie jak najlepsze wrażenie. Nie mówię już o tym, że ubierano się do sądu starannie, a nawet wręcz elegancko. Panowie występowali niejednokrotnie w żółtych skórkowych rękawiczkach, panie w kapeluszach z kaczym skrzydłem. Ale też język, którego używano, był wykwintny, pełen wyszukanych zwrotów i prawniczych terminów. Zwracano się do sądu per „Wysoka Eksmisjo” czy „Wysoka Proceduro”. A raz, pamiętam, kiedy pewien adwokat powiedział w przemówieniu, że „sąd jest najwyższym ekspertem”, podchwycił to natychmiast oskarżony i zwrócił się do sędziego: „Najwyższa Ekspertyzo!” Przymus codziennego dostarczania prasie co najmniej jednego felietonu sądowego, czyli tak zwanych wówczas „pyskówek”, które bardzo się przyjęły, sprawiał, że musiałem spędzać w lokalach sądowych sporo czasu, bywać codziennie w kilku jego oddziałach. A przedwojenny warszawski sąd grodzki wyglądał zgoła inaczej niż jego odpowiednik, obecny sąd powiatowy w alei Świerczewskiego, czyli na dawnym Lesznie. Teraz jest to monumentalny gmach, pełen powagi i namaszczenia, wykładany 17

marmurami i ozdobiony brązem. Stylowy dawny warszawski sąd grodzki, pod zmieniającymi się zresztą często nazwami: „pokoju”, „powiatowy”, miał inną nieco postać. - Do sądu? W oficynie na lewo, tam gdzie pisze: „Magiel elektryczny”. A potem na trzecie piętro, drzwi po prawej stronie, naprzeciwko krawca. W taki lub podobny sposób informował przeważnie dozorca warszawskiej kamienicy osoby poszukujące ukrytego gdzieś w labiryncie podwórek lokalu sądu. Siedziba jego mieściła się zazwyczaj wysoko, naprzeciwko krawca, felczera szpitala starozakonnych oferującego codziennie świeże pijawki, składu pierza i puchu lub jakiejś innej instytucji prywatnej. Składała się z kilku pokoi z kuchnią, przy czym w kuchni przeważnie, z grubsza przekształconej na gabinet, urzędował kierownik sądu. Latem przez otwarte okna dobiegały do sali rozpraw odgłosy życia warszawskiego podwórka: - Lutuje, reperuje!... - Sklijam szkło, fajans, porcelany i klajzetowych misek!... - Powróżyć, powróżyć, prawdę powiem!... Tej dźwiękowej reklamie różnych wędrownych przedsiębiorstw sekundował z lekka przepitym głosem, przy akompaniamencie pedałowej harmonii, podwórkowy tenor: „Nazywam się Titine... Titine... ach! Titine...” Jeśli się doda jeszcze do tego szczekanie psów, siekanie kotletów i pogadanki radiowe płynące z otwartych głośników - nic dziwnego, że „Wysoki Sąd” nie mógł często dojść do słowa. Zamknąć okno w pokoju wypełnionym przez kilkadziesiąt osób, wśród których nigdy nie zabrakło reprezentanta handlu śledziami, było równoznaczne z dobrowolnym zatrzaśnięciem się w zatopionej łodzi podwodnej na dnie oceanu. Toteż okna były otwarte - powietrze, mile drażniące powonienie zapachami befsztyków z cebulką oraz zrazów z grzybkami, wpadało do sali bez przeszkód, odrywając myśli szafarzy sprawiedliwości od suchych paragrafów prawa i artykułów ustaw oraz rozporządzeń. Teraz skończyło się to wszystko. W ciszy i dostojnej powadze Temida odważa swoje nieomylne wyroki. A jednak są ludzie, którzy żałują starych kątów w sąsiedztwie składu pierza i puchu. Ciasno było, bo ciasno, pachniało, bo pachniało, ale tak się jakoś po domowemu odbywał nieprzyjemny zazwyczaj akt wymiaru sprawiedliwości. Karzący miecz prawa rzymskiego nie mógł świstać swobodnie w atmosferze przesyconej wonią rzymskiej pieczeni. Korzystali na tym nieszczęśnicy, na których głowy ten miecz miał spadać. Cała machina odwetu społecznego łagodniała, proces, odbywający się w czteropokojowym mieszkaniu z wygodami, zamieniał się w familijne zebranie, gdzie surowy, ale wyrozumiały ojciec karcił lekkomyślnego syna, wskazując mu drogę wiodącą do poprawy. Ludzcy, dobrzy sędziowie pogłębiali jeszcze tę atmosferę. Był jeden taki, który mówił do podsądnych przeważnie po imieniu. Wyglądało to mniej więcej tak: Stawał przed sądem niejaki Kazimierz Piskorz, oskarżony o pobicie sąsiadki, Agnieszki Kropidłowskiej. - No i cóż, panie Kazimierzu, słyszał pan, co tu się o panu mówiło? Taki przystojny, dobrze wychowany młody człowiek z rurką gazową rzuca się na kobietę? Pan Kazio kręci się niespokojnie, czerwieni i wreszcie mówi: - Tak mnie się wyrwało, proszę Sądu Wysokiego. - No, ja rozumiem, że musiał pan być wtedy roztargniony, zdenerwowany, ale co my 18

tu z tym teraz zrobimy? A może pani Agnieszka przebaczy panu Kazimierzowi tym razem, co? My to tu zapiszemy do książki i jak mu się jeszcze raz wyrwie, pójdzie do kozy. No co, dobrze będzie? Pani Kropidłowska opiera się na razie, ale gdy zachęcony przez sędziego pan Piskorz przypada jej do rączek, mięknie jak wosk i po chwili w najlepszej zgodzie wychodzą z sali mówiąc: - Równy chłop ten sędzia, jak pragnę zdrowia. W sympatycznej prywatnej aurze nie brakło nigdy momentów szczerego humoru. Oto staje przed sądem świadek z tak obandażowaną głową, że widać mu tylko jedno oko. Sędzia wypytuje go o personalia: imię, nazwisko, wiek, wreszcie mówi: - Pan żonaty? Świadek dotyka bandaża na głowie i odpowiada: - Nie, ja wyleciałem z tramwaju, proszę pana-sędziego. Intymne warunki lokalowe sprawiały, że przewód pozbawiony był przeważnie wszelkiej pompy i nacechowany sporą dozą familiarności. Bo jakże tu zachować urzędową sztywność, kiedy, dajmy na to, oskarżona po usłyszeniu wyroku ogląda się po sali i mówi z wyrzutem do sędziego: - Ironia losu, proszę Wysokiego Sądu, w swojej własnej sypialni dostaje tydzień aresztu. Bo to było moje mieszkanie. Mój figus tu na oknie stoi, mógłby Wysoki Sąd kazać go podlać - i rzuciwszy sędziemu pełne goryczy spojrzenie wychodzi. Wszyscy obecni patrzą na figurujący na parapecie przyżółkły „olejander” i konstatują, że ma istotnie sucho. Albo czy w surowych salach gmachu na Świerczewskiego byłaby możliwa scena zaobserwowana przeze mnie, kiedyś w VII oddziale sądu grodzkiego na Krochmalnej? Świadek, zeznający w procesie swojej żony, żąda rozprawy przy drzwiach zamkniętych. Sąd przychyla się do tej prośby. Poleca opróżnić salę i proces toczy się tajnie. W zeznaniach nie ma jednak żadnych okoliczności, które wymagałyby tego typu rozprawy. Po zamknięciu przewodu sędzia ze zdziwieniem pyta świadka: - Dlaczego właściwie żądał pan rozprawy przy drzwiach zamkniętych? - Bo chrypki dostaje, jak w cugu przemawiam, i migdały mnie się powiększają, proszę greckiego sądu. W „greckim” sądzie osiągnąłem jak gdyby najwyższy Stopień gwarowego wtajemniczenia. W latach chłopięcych, biegając po Kercelaku, przeszedłem coś w rodzaju początkowego kursu gwary warszawskiej. Później, prowadząc Teatr Popularny, uzupełniłem to wykształcenie do poziomu średniego. Jednak dopiero asystowanie przy niezliczonych procesach w salach sądowych pozwoliło mi wznieść się dość wysoko w tej gałęzi wiedzy. Była to prawdziwa kopalnia zwrotów gwarowych, od najbardziej uczonych aż do zelżywych, czyli „publicznych”. W wielu bowiem procesach przytaczać trzeba było podczas rozprawy w oryginalnej pysznej wersji najbardziej kunsztowne wiązanki, którymi „strony” kiedyś tam, na ulicy, w maglu, w bramie czy w tramwaju, obficie się obrzuciły. Ale czasem udawało się je omówić. Na przykład kiedyś w sądzie na Targówku obrażony przodownik policji krępuje się powtórzyć przed sądem słowo, którym go zelżono. Wtedy sędzia znajduje wyjście: - Niech pan podyktuje do protokołu. 19

Przodownik nachyla się do protokolanta i coś mu szepce. Protokolant jakby się zawahał, widząc to sędzia mówi: - Niech pan pisze przez „ch”, panie kolego. Pytano mnie kiedyś, czy uważam się za współtwórcę gwary warszawskiej. Współtwórca to za duże słowo. Starałem się zawsze wiernie ją tylko odtworzyć. Oczywiście, zdarzało się czasem na kanwie istniejących zwrotów wyprodukować coś nowego, ale wypadków tych było bardzo niewiele. Ograniczałem się zazwyczaj do oszlifowania tej gwary, uzdatnienia, jak to się teraz mówi, do druku, bo w całkowicie wiernej postaci byłaby chropawa i nieczytelna. Trzeba ją też było trochę uszlachetnić, usunąć wyrażenia niesłychanie może barwne, ale zbyt plastyczne. Stępić jej ostrze. Zastąpić określenia zbyt drastyczne łagodniejszymi, elegantszymi, nie sprzeniewierzając się jednak autentyzmowi. Dotyczyło to przede wszystkim ulubionego warszawskiego zwrotu, kwestionującego moralne prowadzenie się czyjejś mamy, czyli pomówienie kogoś, że jest „wnukiem Koryntu”. Wiele pomysłowości wykazywali w tym wypadku bohaterowie moich felietonów, przy mojej, nieznacznej zresztą, pomocy. Gwara bowiem jest tak zasobna że nie wymaga interwencji z zewnątrz, ZAMIAST KAWIORU - DZWONEK Konieczność zdążenia z felietonem przed zamknięciem numeru powodowała, że prosto z sądu, nieraz bez obiadu, biegłem do redakcji. Przeniosła się ona już wtedy z ciasnych pokoików na Nowym Świecie do własnego pięknego gmachu przy Marszałkowskiej 3/5/7, tam gdzie dziś mieści się „Życie Warszawy”. Nowy, specjalnie przebudowany z fabryki dywanów, budynek zawierał oprócz wspaniale urządzonej części redakcyjnej, połączonej bezpośrednio z zecernią linotypową i ręczną, wielką halę maszyn oraz ekspedycję i inne przyległości, konieczne dla wielkiego już teraz wydawnictwa, które przybrało nazwę: Dom Prasy. Jakie to było niepodobne do starego lokalu czerwoniaków”! Nowe warunki spowodowały inny zgoła porządek w pracy dziennikarskiej. Dawniej przy jednym biurku tłoczyło się po kilku kolegów, czekając niejednokrotnie na ciepłe jeszcze miejsce. Teraz dostojne, przeszklone kryształowymi szybami gabinety służyły za miejsce pracy dwóm, a najwyżej trzem dziennikarzom. Dawniej bodźcem nakłaniającym do punktualnego przychodzenia była nieduża szafka, zawierająca butelkę francuskiego koniaku i kanapki z kawiorem. Kto przychodził przed wyznaczoną godziną, otrzymywał od zarządzającej tymi skarbami bufetowej, monumentalnej pani Zofii, kieliszek koniaku i dwie kanapki. Po wybiciu tej godziny szafka była zamykana i żadne prośby nie pomagały. O wysokoprocentowym bodźcu mającym na celu wprowadzenie się w trans pracy nie było już mowy. Na Marszałkowskiej szafkę zastąpiły dzwonki. One to uprzedzały o zbliżającym się terminie zamknięcia numeru, one zmuszały do punktualnego przychodzenia. Osobiście nie byłem związany takimi rygorami jak koledzy opracowujący bieżący numer, musiałem tylko zdążyć z felietonem na ostatni dzwonek. To spowodowało u mnie tak zwany odruch warunkowy. Bez tego miecza Damoklesa wiszącego nad głową nie potrafiłem pisać. Siedziałem w wygodnym zresztą fotelu, obserwowałem przez szklaną ścianę zawrotne tempo redakcyjnego życia na korytarzu, a do roboty wziąć się jakoś nie mogłem. Dopiero zbliżające się nieuchronnie ostatnie 20

momenty oddawania rękopisu podrywały mnie do czynu. Tytuł pisałem często biegnąc przez korytarz do zecerni. To niestety pozostało mi do dziś, nie potrafię pracować; na zapas, do szuflady. Muszę czuć w powietrzu ten ostatni dzwonek. To między innymi spowodowało, że słowa niniejsze docierają do Czytelnika z dwuletnim opóźnieniem. Nie mogłem się jakoś zabrać do tego pamiętnika. Za długi dostałem termin od wydawców. Przypuszczam, że to jakaś choroba woli, chociaż żona twierdzi, że tego rodzaju chory nazywa się po prostu leń patentowany. W skład ówczesnej redakcji oprócz kilku wybitnych starszych dziennikarzy wchodziła sama młodzież. Zdolna, bystra, umiejąca wycisnąć interesujący szczegół z najbardziej suchej wiadomości i podać ją pod sensacyjnym tytułem. Za najlepszy zresztą tytuł w numerze redakcja dawała premie - dwadzieścia pięć złotych. Było to dużo pieniędzy, na przykład para bardzo porządnych półbutów gorszych dwie. Chociaż czasem bywały z tymi tytułami kłopoty. Jedna z koleżanek, chcąc ozdobić wyszukanym nagłówkiem sprawozdanie z wystawy drobiu i zwierząt futerkowych w ogrodzie na Bagateli, napisała: Skrzydlaci i futerkowi dygnitarze na wystawie drobiu. Tytuł, owszem, nieprzeciętny, ale stał się powodem pewnych perturbacji dla redakcji. Mianowicie zaraz pod nim umieszczona została fotografia z otwarcia, przedstawiająca komitet wystawy i zaproszone wysoko postawione osobistości, wśród nich prezydenta miasta Starzyńskiego. Po ukazaniu się numeru z tym artykułem naczelny redaktor Butkiewicz otrzymał telefon: - Tu Starzyński, powiedzcie mi, za jakiego dygnitarza mnie uważacie, za skrzydlatego czy za futerkowego? Na szczęście prezydent Stefan Starzyński miał wielkie poczucie humoru i nie obraził się. Skończyło się tylko na uwadze Butkiewicza pod adresem redakcji, żeby staranniej koordynowała zdjęcia z tytułami. Chochlik drukarski płatał czasem „czerwoniakom” dotkliwsze figle. Oto pewnego dnia na pierwszej stronie „Expressu Porannego” ukazała się mowa ministra spraw zagranicznych Augusta Zaleskiego. Na końcu pierwszej szpalty wśród wynurzeń ministra na temat sytuacji w Europie widniało zdanie: „Tango Kataszka - Ja cierpię dolę.” Wybuchł wielki skandal połączony z dochodzeniem policyjnym. Nawet ja byłem pytany, czy w jakimś ze swoich felietonów nie użyłem tego zwrotu, który potem zaplątał się w mowę ministra. Odrzuciłem to pomówienie z oburzeniem - nie wtrącam się do polityki i niemuzykalny jestem. Na razie podejrzewano nawet sabotaż, ale się okazało, że to po prostu któryś z zecerów dla zabawy wystukał sobie na linotypie to figlarne zdanko, które jakoś zawędrowało do wynurzeń ministra Zaleskiego. Winne były po prostu pośpiech i korekta, No i może ten drań chochlik. MÓJ SOBOWTÓR - GIENIEK KOPYCIŃSZCZAK Rosnąca popularność mego felietonu zaczęła przynosić wkrótce dość niezwykłe owoce. Siedzę kiedyś zapracowany w swoim redakcyjnym boksie i otrzymuję wiadomość od portiera z hallu, że oczekuje mnie niejaki pan Śmietanka, mój dobry znajomy, który pragnie się ze mną zobaczyć. Jakkolwiek nie przypominałem sobie wśród znajomych pana o tym nazwisku, wyszedłem na jego spotkanie. Przy oknie stał czerstwy brunet w butach z cholewami, półkożuszku i ze skórzaną szoferską czapką w ręku. Poinformowawszy się, że jest to pan Śmietanka, podszedłem doń żywo. Pan Śmietanka wyciągnął do mnie ramiona i zawołał: - Gieniek, słoniu mokotowski, lebiego niewidymko, jak się masz, ile ważysz, daj 21

pyska! I zanim się spostrzegłem, wycałował mnie z dubeltówki, po czym, odsunąwszy się o krok w tył, ogarnął mnie zdziwionym spojrzeniem i rzekł z pewnym wahaniem: - Aleś się, bracie, zmienił... no... no... Po czym przymrużył oczy, podszedł do mnie blisko i wyjąkał: - Przepraszam, to chyba nie pan? Czy z panem Wiechem mam zaszczyt? - No tak. - Dziwna rzecz. A czy pan szanowny leżał w zeszłem roku w szpitalu na Czystem, na trzeciej sali, przy piecu, na nogi pan nie mógł chodzić? Sięgnąłem w głąb pamięci. Nie. Nie leżałem nigdy w szpitalu na Czystem, a „na nogi” zawsze chodziłem bez żadnych trudności. Jakaś straszliwa zagadka, którą pan Śmietanka natychmiast jednak rozwiązał. - Znakiem tego zostałem uderzony w kant. Uważa pan, rok temu nazad leżał ze mną w szpitalu niejaki Gieniek Kopyciński, któren zaznaczał nieraz, że streszcza do kuriera pod pseudonimem Wiech. Chcąc się dowiedzieć czegoś bliższego o swym sobowtórze, zasypałem pana Śmietankę gradem pytań. Jak wygląda ten drugi Wiech, czy jest sympatyczny, przystojny? - Faktycznie wstydu panu nie robi, owszem, wesoły jest chłopak, humorystyczny żart zawsze odstawić potrafi, czy w dzień, czy w nocy. A tak obsztorcować kogoś jak on rzadko kto umie. Sadysfakcja posłuchać. Ja, jako kierowca, jestem obsłuchany pod względem publicznego wyrazu i tyż swoje wymowę posiadam, ale kudy mnie do Gieńka Kopycińszczaka. Pamiętam, jak raz zesobaczył posługaczkie za to, że mu za małe jajka na miętko na śniadanie przyniosła, to trzy godziny doktórzy musieli ją czucić. Inszą znowuż razą kołdrą się nakrył i wściekłego buldoka zaczął odstawiać, bo i do tego ma zdolność - to, mówię panu, najcięższe chorzy z łóżek wyskakiwali i pryskali, gdzie kto mógł. Cały szpital na równe nogi się zerwał... Tak, tak, operus był chłopak i za bardzo wypierać się go nie masz pan potrzeby - powiedział z uznaniem pan Śmietanka, ale zaraz dodał, że mimo całej sympatii, za to nabicie w karafkę połączone z pożyczeniem trzydziestu złotych nie omieszka przy pierwszym spotkaniu tak się na nim odegrać, że mój sobowtór znowu straci władzę w nogach na czas dłuższy. Starałem się złagodzić wzburzenie pana Śmietanki oświadczając, że nie mam najmniejszego żalu do wesołego pana Gienia, gdyż jestem przyzwyczajony do sobowtórów. Ponieważ Gienio w zamian za pożyczkę obiecał swemu szpitalnemu przyjacielowi posadę kierowcy w redakcji, postanowiłem wziąć na siebie wykonanie tego przyrzeczenia i poprzeć jego kandydaturę, gdzie należy. Chodziło tu przecież o „honor rodu”. Dzięki wspaniałemu poczuciu humoru współwłaściciela wydawnictwa, dyrektora Antoniego Lewandowskiego, pan Śmietanka tę posadę dostał. Na ogół nie lubiłem wizyt składanych mi w redakcji. Rzadko kiedy przynosiły coś przyjemnego. Wspominałem już o dziewczynie, która przyniosła dziecko, teraz przytoczę tu inne dość niemiłe odwiedziny. Pyskówki były to obrazki prawdziwe, chwytane na gorąco na sali sądowej, ale muszę się przyznać, że czasem zmieniało się stan faktyczny, żeby było zabawniej. Z kolei aby nie było reklamacji ze strony uczestników procesów, obdarzało się ich fikcyjnymi nazwiskami. I na tym się czasem wpadało. Kiedyś w felietonie osnutym na tle jakiejś 22

sprawy w sądzie grodzkim na Przechodniej zmieniłem nazwisko i imię głównego bohatera na Mieczysław Sznabelpik, przypuszczając naiwnie, że taki się w Warszawie nie znajdzie. I oto już na drugi dzień zjawia się u mnie nieduży rudawy pan, trzymający w ręku bilet wizytowy: „Mieczysław Sznabelpik, agent giełdowy, Pawia 6 m. 13”, i bez dalszych wyjaśnień mówi: - Panie Wiech, ja wiem, kto mnie to zrobił. Grynberg mnie to zrobił, ten łobuz, sumograndus. Co on mnie już nie robił, pogotowie mnie w nocy przysłał, trumnę przynieśli, straż ogniowa przyjeżdżała też. Błyskawicznie się połapałem, że pan Sznabelpik posądza o inspirowanie tej fałszywej notatki jakiegoś swego zaciętego wroga, nękającego go na różne sposoby. Oczywiście nie przyznałem się do mistyfikacji, kategorycznie jednak wykluczyłem udział w tym pożałowania godnym wypadku diabolicznego Grynberga. Wyjaśniłem, że zaszło nieporozumienie, przyrzekłem sprostowanie i rozstaliśmy się w zgodzie. Może dlatego, że niewinna ofiara mojej lekkomyślności niezupełnie miała na imię - Mieczysław. Ale moje wpadunki były niczym w porównaniu z kłopotami, w jakie się wikłał dzięki swoim mój kolega z jednego boksu redakcyjnego, świetny pisarz i znakomity dziennikarz, Władysław Zambrzycki. Pan Władysław, uroczy człowiek o niepowtarzalnym dowcipie i niezrównanej fantazji, prowadził w „Expressie” tak zwaną ostatnią stronę, na której zamieszczał kronikę drobnych wypadków warszawskich, opracowywaną w jemu tylko właściwy, przezabawny sposób. Sprawiało to, że strona ostatnia była czytywana w „Expressie” jako pierwsza. Otóż jeśli raporty policyjne nie przynosiły tego dnia odpowiedniego materiału, pan Władysław sam wymyślał fikcyjne zdarzenia, wypadki, awantury i afery. Jego to fantazji zawdzięczamy legendę o genialnym, dobrodusznym oszuście warszawskim Janie Cynianie. Cynian, który jakoby sprzedawał kolejno naiwnym kmiotkom odwiedzającym Warszawę: kolumnę Zygmunta, tramwaj, most i wydzierżawił na dansing halę Dworca Głównego, nie istniał naprawdę nigdy. A raczej istniał w płodnej imaginacji pana Władysława. Asystowałem przy narodzinach tej świetnie narysowanej postaci, tak plastycznej, że nikomu nie przyszło do głowy powątpiewać o jej autentyzmie. Trzeba przyznać, że pan Władysław nie nadużywał nadaremno popularnego nazwiska swego bohatera. Wypuszczał go na kolumnę „Expressu” ostrożnie, wówczas kiedy naprawdę nie było żadnego innego sensacyjnego materiału nadającego się na tak zwany mały kryminał. Cynian pozostał w legendzie warszawskiej na stałe i dziś jeszcze wspomina się czasem z podziwem o tych jego zdumiewających transakcjach handlowych. Różne dziwne rzeczy sprzedawano w Warszawie naiwnym przybyszom z prowincji, ale nie było wśród tej bogatej kolekcji Króla Zygmunta, nie było mostu Kierbedzia ani tramwaju. To wymyślił pan Władysław. Z prawdziwą przykrością odsłaniam kulisy tego barwnego mitu międzywojennej Warszawy, świadczącego, że nie ma cwaniaka nad warszawiaka. No cóż, przyszedł taki czas, że trzeba się starać o inne powody do dumy z rodzinnego miasta. Otóż, jak się wyżej rzekło, miał kolega Zambrzycki tarapaty związane ze swymi zabawnymi pomysłami. Zgłaszali się często z pretensjami ludziska zrobieni na szaro w dowcipnych notatkach i artykulikach ostatniej strony „Expressu Porannego”. Ale zawsze jakieś jeszcze dowcipniejsze wyjaśnienie zamieszczone nazajutrz 23

rozładowywało napięcie i „klient” nie miał pretensji. Nie zgłosił się tylko nigdy pan Jan Cynian. Rzecz prosta dlatego, że nie było go na świecie. Ale w wieści gminnej żyje nadal. Przeżył niestety swego autora. KIEPURA I GORZKIE MIGDAŁY Oczywiście nie tylko z pretensjami zjawiali się ludzie w redakcji „czerwoniaków”. Ich rosnące z każdym rokiem wpływy powodowały wizyty przedstawicieli wszystkich warstw międzywojennego społeczeństwa. Bywały też różne znakomitości. Dolatujący z hallu piękny, kryształowo czysty głos, wyciągający arię ze znanej operetki: „Brunetki, blondynki, ja wszystkie was dziewczynki...” - oznajmiał przybycie do redakcji świetnego tenora tamtych czasów, Jana Kiepury. Zamiast zapowiadać się telefonicznie przez portiera, Kiepura wkraczał do redakcji z pieśnią na ustach. Otwierała mu ona wszystkie drzwi, wywoływała uśmiech na twarzach. Mimo że było w tym trochę pozy, trochę reklamiarstwa, nikomu to nie przeszkadzało szczerze lubić i z przyjemnością witać miłego gościa. Nie raziła nikogo jego niewinna manierka na ludowość w wysławianiu się. Te wszystkie „jak się mata”, „wita co” itp. „chłopaka z Sosnowca”, jak lubił się sam nazywać, zjednywały mu ogólną sympatię. Do częstych naszych gości należał również głośny wówczas jasnowidz inżynier Antoni Ossowiecki. Cała Warszawa mówiła o jego zdumiewających doświadczeniach w odgadywaniu myśli na odległość, w przepowiadaniu przyszłości. Mówiono o nim, że trafnie odgadnąć potrafi czyjąś bliską śmierć. Robione były z nim doświadczenia w szpitalach. Ossowiecki przechodził przez salę i nieomylnie odgadywał, kogo z chorych czeka wkrótce zgon. Podobno czuł od takiego nieszczęśnika zapach gorzkich migdałów. Toteż ilekroć się z nim witałem, mimo woli odsuwałem się troszkę w tył. A nuż pociągnie nosem i poczuje te migdały! Wielu sławnych ludzi udało mi się poznać dzięki pracy dziennikarskiej. PAMIĘTNE SPOTKANIA Do najbardziej pamiętnych dla mnie spotkań należała wizyta u Reymonta. Działo się to chyba w roku 1922, przed moją erą „czerwoniacką”. Byłem wówczas referentem prasowym Polskiego Czerwonego Krzyża, bo i taką funkcję kiedyś na początku swojego dziennikarskiego żywota sprawowałem. Otóż z ramienia PCK udałem się kiedyś do sławnego pisarza, żeby odebrać aforyzm, który miał dla naszej instytucji napisać. Reymont mieszkał na którymś tam piętrze olbrzymiego gmachu firmy „Gebethner i Wolff na rogu Zgoda i Sienkiewicza. Starsi warszawiacy pamiętają dobrze tę wspaniałą kamienicę, której dół zajęty był całkowicie na olbrzymią księgarnię o kilkunastu wystawach. Na piętrach mieściły się redakcje licznych wydawnictw Gebethnera, biura i mieszkania. Jedno z nich, w strzelistej wieży zdobiącej gmach, zajmował Reymont. Mieszkał u swego wydawcy. Mieszkanie było piękne, dwupoziomowe. Z dużą tremą oczekiwałem na gospodarza w jego gabinecie. Był to duży pokój z półkami pełnymi książek. Na środku stał wielki prosty stół z jasnego surowego drzewa. Na nim czarny wazon z jakimiś czerwonymi kwiatami. Po chwili na wewnętrznych schodach prowadzących do gabinetu z pięterka ukazał się laureat Nobla. Wyglądał jak na portrecie, z tą różnicą, że ręką trzymał się za twarz. Nie zdążyłem się odezwać, kiedy Reymont powiedział po prostu: 24

- Wie pan, tak mnie, cholera, zęby bolą, że nie byłem w stanie nic dla was napisać. Może jutro. Bardzo serdecznie przepraszam. Wtedy się przekonałem, że wielkość chodzi często w parze z prostotą i skromnością. Z późniejszego dużo okresu datuje się moja znajomość, a następnie przyjaźń z czołowymi naszymi poetami: Broniewskim, Stanisławem Ryszardem Dobrowolskim, Gałczyńskim, Tuwimem. Wiele nocy przegadaliśmy z Władkiem Broniewskim przy barze „u Sitkowskiego” w przedwojennej „Adrii”. Byłem chyba jednym z pierwszych słuchaczy jego buntowniczych wierszy, mówionych z żarem i w niepowtarzalny sposób, bo recytował tę swoją „banię z poezją” z pamięci i tak, że żaden z aktorów dorównać mu nie jest w stanie. Zresztą nie ustępował mu w tym względzie Konstanty Ildefons Gałczyński, również najlepszy interpretator swoich wierszy. Pamiętam wieczory w „Halamie”, zakopiańskim Domu Pracy Twórczej ZAIKS-u. Na dworze „loło” lub szalał halniak, zbieraliśmy się więc w salonie pod palmą na pogaduszki, które zamieniały się nieraz w improwizowany koncert muzyki i żywego słowa. Na fortepianie grała Barbara Hesse-Bukowska, poeci recytowali swoje utwory, satyrycy czytali felietony. Mistrz Konstanty tłukł wszystkich swoją poezją, humorem i czarem osobistym. O, bo czarujący był to człowiek. Miły, łatwy w obejściu, skory do rozmowy. Przy tym uwielbiał desery. Zawsze było mu ich mało. Kiedyś po obiedzie w tejże „Halamie” przysiadł się do naszego stolika, spojrzał dziecinnym, łakomym okiem na mój krem i spytał: - Będziesz jadł toto? - Owszem, będę. Posmutniał i rzekł: - Szkoda. Pójdę do kuchni. Może Nero nie zjadł. Nero był to duży żółty pies pensjonatowy, ulubieniec gości. Były to lata pięćdziesiąte. Przez „Halamę” przewijały się tłumy twórców, członków ZAIKS-u, tych sławnych i tych mniej znanych. Spośród najsławniejszych zjechał tu w roku 1953 Julian Tuwim. Przyjechał, żeby „pokłonić się górom”. Po raz ostatni. Z Tuwimem przed wojną mało się stykałem. Jakieś poznanie się za kulisami „Qui pro quo”, jakieś przelotne rozmowy na terenie towarzyskim. To było wszystko. Dopiero podczas okupacji odezwał się do mnie z daleka. Z San Francisco. A było tak. Dostałem telefoniczną wiadomość od dawnej koleżanki z Domu Prasy, że musi się ze mną zobaczyć w bardzo ważnej i przyjemnej dla mnie sprawie. Umówiliśmy się w barze kawowym na Moniuszki. Jechałem trochę z duszą na ramieniu, bo właśnie szalały w Warszawie łapanki. Ale nie pojechać nie wypadało. Koleżanka już czekała. Wydobyła z torebki plik kartek i zaczęła czytać jakieś wiersze. O tym, jak to polski bez „pachniał w maju, w Alejach i Ogrodzie Saskim, w koszach na rogu i w tramwaju, gdy z Bielan wracał lud warszawski!” I o tym, jak powstało towarzyskie nieporozumienie, czyli ogólny wycisk, po którym wszystkich zabrano do komisariatu - „a z winy - majowego kwiatu”. - Teraz niech pan słucha uważnie - powiedziała koleżanka i czytała dalej: Potem to ślicznie Wiech uwieczniał, z daleka więc do pana Wiecha, Pełen wdzięczności się uśmiecham... I cóż pan teraz uskutecznia? Był to przysłany jakimś cudem do Warszawy maszynopis napisanego na obczyźnie 25