eugeniusz30

  • Dokumenty288
  • Odsłony29 262
  • Obserwuję16
  • Rozmiar dokumentów2.3 GB
  • Ilość pobrań15 680

Aleksander Jackiewicz - madame

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :8.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Aleksander Jackiewicz - madame.pdf

eugeniusz30 SKANY2 polska literatura piękna
Użytkownik eugeniusz30 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 171 stron)

Aleksander Jackiewicz Madame Czytelnik ' ' • i * * *

T Przyjechała do naszego miasta przed trzydziestu prawie laty. Pewnego wrześniowego wieczoru wysiadła na stacji, ubrana w ekstrawagancki płaszcz koloru ostrej zieleni, bez kapelusza, z dwiema dużymi walizami, z jakimiś sakwoja­ żami, torbami i pudłami, które były pooblepiane obcojęzy­ cznymi nalepkami - i zaczęła wołać numerowego okropną polszczyzną. Numerowych nie było na naszej stacji. Czasem zjawiał się tu miejscowy pijaczyna, trochę wariat, Aron, który odnosił walizki podróżnym do miasta; ale i Arona tego dnia nie było, pewnie komuś rąbał drzewo, nosił wodę albo pił w restauracji „Mieszczańskiej” przy kościele. Nikt taki jak ona nigdy się tunie zjawiał. Owszem, przez naszą stację raz na dobę, właśnie wieczorem, przebiegał międzynarodowy, stawał jednak bardzo rzadko, tylko wy­ jątkowo, kiedy się spóźnił i drogę mu zatarasował jakiś inny pociąg. Ale nawet jeżeli się zatrzymywał, nikt z niego nie wysiadał. Najwyżej przez okna wagonów można było zobaczyć podróżnych i czasem na półkach takie walizki, jakie ona miała. Czy zresztą międzynarodowy zatrzymywał się, czy nie, mieszkańcy miasta chętnie tu wieczorami przychodzili, żeby na niego przynajmniej przez moment popatrzeć; robią to podobno mieszkańcy wszystkich małych miast. Zwyczaj ten po wojnie u nas prawie zaniknął, ale też i międzynarodowy przestał tędy przechodzić. Zbieraliśmy się na stacji nie tylko z jego powodu, w dzie­ sięć minut później nadchodził pociąg warszawski, którym powracali czasem ze stolicy mieszkańcy miasta po zała­ twieniu tam swoich, rzadkich zresztą, interesów. Stała więc tego wrześniowego wieczoru przed wagonem pociągu warszawskiego i wołała: „Numerowy!”, z okro­ pnym obcym akcentem, rozglądając się bezradnie po

pustym peronie. Ciekawscy bowiem zbierali się przy bu­ dynku stacyjnym, oparci o mur, lub siedzieli na trzech ławkach pod murem, a młodociani gapie - to znaczy my - wisieli na sztachetach od strony ulicy; wprawdzie nie było tu żadnego biletera i każdy mógł swobodnie wejść na teren stacji, ale naczelnik Piskorski i jego pomocnik Wróbel pędzili młodocianych w obawie nieszczęśliwego wypadku, zwłaszcza o tej godzinie, kiedy przebiegał międzynaro­ dowy. Pociąg już odszedł, a ona wciąż stała na peronie w świet­ le stacyjnej latami, w tym swoim papuzim płaszczu, wśród walizek, sakwojaży i pudeł. Tak ją obecni zapamiętali na lata, i tu pewnie już zrodziło się przezwisko „Madame”, jakim ją z czasem powszechnie obdarzono. A może zrodzi­ ło się w kilka minut później. Kiedy bowiem tak stała i wszyscy na nią się gapili, starsi z powagą i hamowaną ciekawością, my - wiszący na sztachetach - parskając śmieszkiem, podszedł do niej naczelnik Piskorski i salutu­ jąc całą dłonią zapytał, czym może służyć. Zapytał może dlatego, że nie zrozumiał, jak wielu innych, jej wołania, słowa „numerowy”, zdeformowanego gardłowym „r”.Za- szwargotała znów niby po polsku, ale naczelnik nadal nie rozumiał, więc zamachała rękoma w kierunku stacji i ulicy i powtórzyła słowo fiacre. - O fiakra jej chodzi, panie naczelniku, o dorożkę - pomógł Piskorskiemu jego zastępca Wróbel i odwróciwszy się skinął na nas. Nie trzeba było nas zachęcać. Przeskoczyliśmy sztache­ ty i porwali walizki. Były ciężkie, nieśliśmy je po dwóch, a większą nawet we trzech. Ona śmiała się i powtarzała: merci. Uczyliśmy się języka francuskiego w gimnazjum, ponie­ waż zaś nasza dotychczasowa nauczycielka pożegnała się z nami z końcem roku, zawiadamiając, że już nas uczyć nie będzie, przenosi się bowiem do innego miasta, domyśliliś- 6 my się, że przybyła jest nową nauczycielką. Nie śmieliśmy jednak jej o to zapytać. Kiedy wstawiliśmy rzeczy do dorożki, wśród potoku jej wymowy usłyszeliśmy słowo hotel, jak przedtem fiacre, powtórzone kilkakrotnie, i wtedy postanowiliśmy jej to­ warzyszyć do hotelu, przez uprzejmość i ciekawość. Wyde­ legowano mnie i jeszcze jednego kolegę ze starszej klasy. - Nous vous accompagnerons - wykrztusił kolega. Zaszwargotała znów, teraz już samą francuszczyzną, zrozumieliśmy tylko magnifiąue i tres aimable, a przede wszystkim jej gest, zapraszający nas do dorożki. Miała chyba ponad trzydziestkę. Ale wydała się nam taka inna od wszystkich tutejszych pań, taka niecodzienna i wspaniała, z mocno umalowanymi ustami, z jasnobrązo- wymi, kręcącymi się włosami, z upudrowaną obficie twa­ rzą, pachnąca cała - że nie liczyliśmy jej lat. Zrobili to za nas dorośli, jak się później okazało, już na stacji. Jechaliśmy Kolejową, najdłuższą w mieście ulicą, wzdłuż której w święta i pogodne wieczory chętnie się przechadzano, bo były tu chodniki z cementowych płyt, równe i szerokie, a ulica za stacją zmieniała się w planty kolejowe, rodzaj bulwaru, gdzie spacerowano najchętniej. Nie odzywała się teraz. Siedząc naprzeciw nas, wyciągnąw­ szy szyję, rozglądała się po mijanych domach, ledwie widocznych w słabych światłach latarń i otoczonych ogródkami... Parę razy odetchnęła mówiąc: - Ach, powie­ trze, powietrze...- My zaś z kolegą spojrzeliśmy na siebie, nie wiedząc, czy świeże powietrze chwali, czy zaleciały ją niedobre zapachy, o które nietrudno w naszym mieś­ cie. Dorożkarz zatrzymał konie przed małym, parterowym domkiem, gdzie mieścił się „Hotel Krakowski”. Ale my kazaliśmy mu jechać o parę dsmów dalej, gdzie stał jedno­ piętrowy „Hotel Miejski”, kjóry uważaliśmy za lepszy od 7

tamtego, bo w nim zatrzymywali się zawsze przyjezdni artyści. Zanieśliśmy jej rzeczy do małej, ciemnej portierni. Po­ wiedzieliśmy właścicielowi hotelu, że przywieźliśmy cur dzoziemkę. Chcieliśmy jeszcze chwilę pozostać, by się czegoś o niej bliższego dowiedzieć, ale ona nam grzecznie podziękowała, powiedziała znów parę razy: merci i aima- ble, i trzeba było odejść. II Dziś nie ma już ani jej, ani doktora Straszewicza, ani jego dzieci. Czasem wydaje mi się, że to, co się zdarzyło, ktoś wymyślił, że tego w rzeczywistości nie było, że nie istnieli ani oni, ani tamte miejsca, ani poboczne osoby - to znaczy my. W maju, przed kilku miesiącami - bo zaczynam spisy­ wać niniejszą relację we wrześniu tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego roku, w wiele lat po jej przyjeździe do naszego miasta, otej samej porze kiedy tu przybyła - zatem w maju odbył się zjazd koleżeński naszego gimnazjum, który ożywił we mnie pamięć tamtych czasów. A więc do naszego miasta - lepiej zresztą powiedzieć do mojego miasta, bo n a s już w tym mieście nie ma - do tego miasta, gdzie wszystko niby jest po staremu, lecz tylko w kształcie tych samych miejsc, przyjechali moi dawni koledzy - koleżanki i koledzy - w których z trudem rozpoznałem tamte dziewczyny i tamtych chłopców. Kiedy stałem w maju, jak wówczas gdyśmy ją po raz pierwszy zobaczyli, na stacji, a z warszawskiego pociągu w świetle tej jedynej od lat latarni wysiedli pierwsi uczestnicy zjaz­ du - ogarnęło mnie zdziwienie i niemal przerażenie, że owe starzejące się kobiety i owi mężczyźni są tymi samymi, 8 którzy przed laty, lekcy i ruchliwi, wieszali się na stacyj­ nych sztachetach. W drugim dniu przyjechała reszta kolegów (nazajutrz miał się rozpocząć zjazd), a z nimi Alicja, której nie widziałem od czasów okupacji. Wrażenie tego drugiego wieczoru byłoby mniejsze, ponieważ .już wiedziałem, co mnie czeka, gdyby znów nie chodziło właśnie o nią i o zmiany, jakie w niej zaszły. Niełatwo oddać moje z nią pierwsze po tak długim niewidzeniu się zetknięcie i uczucia, jakie mnie w tym momencie, zaraz na stacji, ogarnęły. To była zaiste maska ta twarz tęga, mocno umalowana, o wargach potrzaska­ nych i grubo pociągniętych jaskrawoczerwoną kredką, o uróżowanych policzkach, podkreślonych dwiema bruz- dan ,. wzdłuż tych policzków pełnych i trochę już obwi­ słych. Włosy miała farbowane na rudo, farbowane na pewno, bo dawniej była brunetką. Jedynie ta zmiana koloru włosów wyszła jej na dobre, bo rudość intensyfiko­ wała jasną barwę jej oczu, nie zmienionych od tamtych czasów, mimo że otoczonych już siatką drobnych zmarsz­ czek posmarowanych tłustym kremem. Oczywiście nie wszystko to zobaczyłem już na peronie. Na stacji może bardziej uderzył mnie widok jej ciężkiej postaci, która także zupełnie nie przypominała Alicji z młodości. A jednak było coś w jej ruchach, kiedy ku nam, którzyś­ my w liczbie jakichś ośmiu czy dziesięciu osób stali na peronie, szła od wagonu, śmiejąc się i machając ręką, bez kapelusza, w rozpiętym obszernym płaszczu' - z dawnej Alicji; ale było też coś z Madame, kiedy tamtego dalekiego dnia wrześniowego wysiadła na stacji. Przypominała ją barwą włosów, uszminkowaną twarzą, przede wszystkim ruchami właśnie, chociaż ani budową ciała - Madame bowiem do końca życia była szczupła i lekka, może nawet za szczupła i za lekka - ani jego proporcjami, ani sposobem bycia, bo Alicja jest dziś powolna i leniwa w ruchach. Nie 9

same zatem jej ruchy, ich tempo i rytm, raczej ich kształt, to podnoszenie się na palce przy chodzeniu, płynna szero­ kość gestów i jednocześnie nagła ich chwilami nerwowość, podkreślały podobieństwo. Nikt tego z obecnych poza mną ani na stacji, ani późnie] chyba nie zauważył. Nikt bowiem prócz mnie nie kojarzył Alicji z tamtą kobietą; nawet sama Alicja - gdyż nawet ona już dziś zapewne nie pamięta, że ją kiedyś naśladowała. Te ruchy i trochę sposób bycia wszedł jej z czasem w krew, Alicja bowiem podrabiała Madame przez dobrych parę lat, a zaczęło się to w wieku, kiedy człowiek świado­ mie zaczyna budować nie tylko swój umysł, lecz także swój wygląd zewnętrzny. Więc tamten wzór, chociaż już z bie­ giem lat zapomniany, pozostał w Alicji i stał się jej włas­ nym, każąc jej farbować włosy na brązowo i malować się jaskrawo, i nosić niedbale szeroki i rozpięty płaszcz. Amo- że kojarzenie dzisiejszej Alicji z Madame jest przede wszy­ stkim moim wymysłem i wynikiem przypadku, że moja dawna koleżanka przybyła tym samym co tamta pocią­ giem i nawet o tej samej porze dnia; jak było przypadkiem może tylko to podobieństwo koloru włosów, uczesania „na Papuasa” i kroju płaszcza, bo niewykluczone, że moda obecna jest znów podobna do ówczesnej, na czym się zupełnie zresztą nie znam. W pierwszym dniu zjazdu po części oficjalnej, po uczczeniu pamięci zmarłych profesorów i kolegów’ i po wysłuchaniu historii szkoły, którą odczytał staruszek nasz dyrektor, kiedy przeszliśmy do wspomnień, ktoś rzucił słowo: „Madame”. Na dźwięk tego przezwiska wszyscy się ożywili, a Stefan Mrożewski, kolega ze starszej klasy, przypomniał nam próby Cyda. Wówczas oczy wszy­ stkich zwróciły się na Alicję. Trzeba ją było długo prosić, zanim wstała i powiedziała nam po francusku monolog Szymeny, ten sam, który na pamiętnej próbie mówiła Madame. Wszyscy później Alicję gorąco oklaskiwali, po­ dziwiając jej pamięć, a ja odniosłem z jej występu uczucie bolesne i podniecające, bo Alicja mówiła monolog niemal zupełnie tak jak niegdyś nasza nauczycielka, zmuszając nawet swój stosunkowo wysoki głos do niskich brzmień. Stanął mi w pamięci ranek tego dnia, kiedy Madame odbyła z nami swoją pierwszą lekcję, obraz ożywiony po raz pierwszy chyba po latach tak mocno przez ten zmusza­ ny do brzmień altowych głos Alicji. Nie tylko chyba zresztą mnie przypomniała się ta lekcja, bo dwaj koledzy z naszej klasy - Tyszkiewicz i Wolański, zaczęli naśladować ów­ czesną polszczyznę Madame, a Wolański imitował także jej chód i charakterystyczne pochylanie się nad katedrą, z łokciami opartymi o blat i z palcami zanurzonymi we włosy. Pamiętał też, za co mu byłem dlaczegoś szczególnie wdzięczny, że rzadko za katedrą siadywała, przeważnie chodziła gestykulując podczas całych lekcji przed i między ławkami. Wolański wydawał nieartykułowane dźwięki, to jej „o” brzmiące na pograniczu „o” i „u”, te jej prychania i mlaśnięcia, kiedy się bardzo cieszyła lub była bardzo niezadowolona. Wiedzieliśmy później, zresztą od niej sa­ mej, że wiele tych gestów i dźwięków należało do sposobu bycia jej narodu, ale to nam nie przeszkadzało nadal kojarzyć ich tylko z nią. Z nią kojarzyliśmy także, z jej zjawieniem się, z nieufnym przyjęciem jej osoby - przede wszystkim ze strony rodziców i nauczycieli - nasz sprze­ ciw przeciwko naszemu miastu. III Nazajutrz po jej przybyciu od rana mówiono o niej we wszystkich klasach. Koledzy, którzy nie byli wieczorem na stacji, pytali nas, jak wygląda. Wypytywano zwłaszcza mnie i Stefana, zazdroszczono nam, że zawarliśmy z nią znajomość. W miarę jednak jak mijało przedpołudnie, 1110

a ona nie zjawiała się, zaczęliśmy się zastanawiać, czy nasze domysły, że będzie nas uczyć, są prawdziwe. Mogła przyjechać, by objąć w którymś z okolicznych majątków posadę guwernantki, mogła też - na przykład - być artyst­ ką, która przybyła na gościnne występy; tylko dlaczego właśnie do naszego miasta, dokąd nigdy żaden z zagrani­ cznych artystów nie przyjeżdżał? Po lekcjach sporą grupą poszliśmy pod „Hotel Miejski”, nikt jednak nie miał odwagi wejść do środka i zapytać właściciela, czy ona tam jeszcze mieszka. Namówiono wreszcie Stefana. Niedługo bawił, a wyszedłszy oświad­ czył, że w południe się stąd wyprowadziła. Pewnie poje­ chała do któregoś majątku. Na tym się skończyło. Tylko we mnie jednym, a może także w Alicji, która rano najbardziej mnie wypytywała 0 Francuzkę, pozostał żal, że nie spełniły się nasze nadzieje 1 że w naszym życiu nie zjawi się człowiek „inny od wszystkich”. Trzeba znać ówczesną prowincję, by się nie dziwić temu rozczarowaniu, zwłaszcza jeżeli rozczarowa­ ni liczą sobie po niecałe piętnaście lat. W kilka dni później przyszła do szkoły koło dziewiątej rano, spędziła z godzinę w gabinecie dyrektora i poszła na lekcję do klasy szóstej. Powiedział nam o tym na przerwie Stefan, który właśnie chodził do tamtej klasy. W naszej klasie zjawiła się równie niespodziewanie. Miała być właśnie historia, bo francuskiego nie mieliśmy w planie od początku roku, kiedy weszła w towarzystwie dyrektora Kułakowskiego, który powiedział, że to jest nowa nauczycielka, panna Guyard, i że będzie nam „da­ wać francuski”. Powiedział też, że panna Guyard słabo zna nasz język, i prosił, byśmy dołożyli wszelkich starań, aby jej ułatwić pracę. Po czym zamienił z nią parę słów, skłonił się jej i wyszedł. Zauważyłem, że minę miał nietęgą. Czy był niezadowolony z jej złej polszczyzny, czy z jej wyglądu i sposobu bycia, czy wiedział o niej coś więcej niż 12 my, coś niecoś o jej przeszłości i celu przybycia właśnie tutaj - trudno powiedzieć. Nawet na majowym tegorocz­ nym zjeździe, mimo moich i nie tylko moich starań - nie udało się na ten temat z niego nic wyciągnąć. Zresztą już niewiele pamięta, ma przecież ponad osiemdziesiąt lat i pamięć mu nie dopisuje, a może postanowił sobie już wtedy czy trochę później, kiedy wokół jej osoby narastało tyle plotek, milczeć na temat tego, co wiedział, a może, jak inni, właśnie nie wiedział nic, i nie było nic do wiedzenia. Twarz miała bardzo ruchliwą, co ułatwiało porozumie­ nie się z nią, mimikę żywą i wyrazistą. Po polsku mówiła fatalnie. Kiedy jej brakowało słów, a mimika ani gestyku­ lacja nie pomagały, jeden z naszych kolegów, syn reemi­ granta z Francji - Daniel Kaczmarek - ratował sytuację. Już na pierwszej lekcji stwierdziliśmy z przyjemnością, że panna Guyard nie jest belfrem. Nie przepytywała nas z gramatyki, co nam się od razu spodobało, chociaż grama­ tykę znaliśmy nieźle, bo jej poprzedniczka, pani Kowal­ ska, przeważnie się gramatyką zajmowała. Próbowała nawiązać z nami rozmowę po francusku, ale to się nie udało, więc dała któremuś z nas zeszłoroczny podręcznik i kazała coś z niego przeczytać i opowiedzieć swoimi słowami. Pod koniec lekcji po raz pierwszy usiadła za katedrą. Kolejny uczeń przeczytał swój tekst i patrzył na nią pyta­ jąco, bo od paru minut przestała go słuchać, a teraz nie kazała mu streszczać przeczytanego tekstu. Znużyła ją lekcja czy rozdrażniła. Wtedy Alicja, której na śmiałości w stosunku do nauczy­ cieli nigdy nie zbywało, zapytała ją, stojąc w ławce, zachę­ cana, zdaje się, do zadania tego pytania przez inne dziew­ czyny, skąd ona, panna Guyard - rodowita Francuzka, wzięła się w Polsce. Alicja spytała ją o to po polsku. Odparła łamaną polszczyzną, że jej matka była Polką. 13

Ale dlaczego wzięła się w naszym mieście? - nastawała Alicja. Panna Guyard nie zrozumiała pytania. Kaczmarek mu­ siał tłumaczyć. - Chcecie za wiele wiedzieć - odparła i roześmiała się po raz pierwszy od początku lekcji. Ładna nie była. Miała długą, bladą mimo różu na policzkach twarz, lekko podbi­ te - jak to sięmówi- podpuchnięte, podkrążoneoczy, jasne - przy całym jej nerwowym zachowaniu się - o spokojnym i cokolwiek zmęczonym wyrazie. - Lisez- powiedziała. - Już przeczytałem - odpowiedział kolega, który wido­ cznie sądził, że o nim zapomniała, bo zamknął nawet książkę. - Racontez alors. Zaczął się męczyć, lecz ona znów nie słuchała. Patrzyła, uśmiechając się, na Alicję. - A może pani opowie dalej? - spytała po polsku. Alicja wstała i zaczęła opowiadać, po raz pierwszy wtedy naśladując jej wymowę. IV Podczas balu zjazdowego wspominaliśmy wieczór, kiedy Madame zjawiła się w klasie, gdzieśmy odbywali próby Cyda. O próbach powiedziała jej Alicja, ale nikt nie przy­ puszczał, że ona przyjdzie. Praca nad tym przedstawie­ niem odbywała się w tajemnicy przed nauczycielami; chcieliśmy coś zrobić na własną rękę i bez ich pomocy. Więc kiedy panna Guyard przyszła, niektórzy z kolegów byli niezadowoleni i później nawet mieli pretensję do Alicji, że się przed nią wygadała. Okazało się, że nasza nauczycielka zna tekst całej sztuki niemal na pamięć, podczas próby wszystko rozumiała, 14 i nawet dawała nam wskazówki, jak mówić niektóre kwestie. Wspominaliśmy teraz ten wieczór, siedząc w jednej /. pustych klas podczas balu, podczas przerwy w tańcach, bo wojskowa orkiestra, taka sama, jaka nam na szkolnych lancówkach przygrywała, zeszławłaśnie na kolację. Alicja siedziała naprzeciw mnie, obok Tyszkiewicz. Wolański, Zosia Koenig, która grała Elwirę w naszym przedstawie­ niu. Słabo oświetlona klasa - jak wtedy, niecodzienna - jak wtedy, i nie znana nam o tak późnej nocnej porze, pustawa, mroczna po kątach, a w niej my, dorośli, nawet więcej niż dorośli ludzie, pięcioro nas z dwudziestu ośmiu bodaj koleżanek i kolegów. Liczyliśmy, ile osób nie żyje spośród nas. Doliczyliśmy się dziewięciu. - No i Madame - powiedziałem. Wtedy Alicja zawołała: - Pamiętacie? - Wstała, stanęła w otwartych drzwiach. - Pamiętacie, jak weszła na próbę? 1 zaczęła swoim ciężkim ciałem naśladować jej chód. Zrobiła szeroki powitalny gest rękami, jakże podobny do tamtego. - Bonsoir! - powiedziała. . Wstaliśmy. - Bonsoir, Madame! - odpowiedzieliśmy Alicji. ‘ - A później, pamiętacie?... - Alicja stanęła przy oknie, przy którym panna Guyard zwykła była na lekcjach sta­ wać, oparta ramieniem o framugę, obejmując w sposób charakterystyczny dłońmi łokcie rąk złożonych na pier­ siach, iwtedy po raz drugi powiedziała monologSzymeny. Znów to podobieństwo intonacji i gestu, niemal identy­ czność tej kobiety, przecież tak odmiennej, z tamtą, której pamięć we mnie pozostała jak w żadnym z obecnych, i żaden z nich nie mógł ocenić jak ja tego, co słyszał i wi­ dział, jak ja, którego losem stała się tamta, losem, obsesją, cichym szaleństwem, nie wiem, jak to nazwać - kształtu­ jąc samym istnieniem, tym, że była, całe moje życie. 15

W chwili przybycia Madame do naszego miasta, doktor Michał Straszewicz miał lat niewiele ponad czterdzieści. Była to postać bardzo u nas znana. Wyróżniał się już na pierwszy rzut oka wysokim wzrostem, liczył około dwu metrów. Był szczupły, nawet za szczupły; może z powodu swego wzrostu i szczupłości lekko przygarbiony. Jego chuda twarz była zniszczona, w bruzdach, ale - czuło się to - nie z powodu wieku. Jednak mimo wysokiego wzrostu i tej twarzy nietrudno Joyło go sobie wyobrazić z czasów młodości lub nawet chłopięctwa. Takim zresztą mało go kto w mieście pamiętał; doktor wychowywał się w jakichś internatach, później studiował za granicą i rzadko tu przyjeżdżał. Jego ojciec żył w separacji z matką. Doktor mieszkał za miastem, a właściwie na skraju miasta, tuż za rzeką, na tak zwanej „resztówce”. Dawniej był to dość duży majątek, ale ojciec doktora ziemię rozpar­ celował, pozostawiając sobie około stu hektarów oraz dom, coś pośredniego między dworem a pałacykiem, w ogrodzie tak obszernym, że nazywano go parkiem. Doktor pracował w szpitalu miejskim, gdzie prowadził oddział chirurgiczny. Przez pewien okres był nawet dyrek­ torem szpitala, ale po śmierci żony zaniedbał się w pracy i musiano go pozbawić tego stanowiska. Osiadł na stałe w naszym mieście już jako człowiek dojrzały, żonaty, z trzema synami. Tylko najmłodsza, Ba­ sia, urodziła się tutaj. Podobno przed osiedleniem się u naś praktykował w Paryżu, później był asystentem w klinice Uniwersytetu Warszawskiego i wróżono mu świetną przy­ szłość. Pewnego dnia wszystko rzucił. Z żoną żyl źle. Wiedzieliśmy to od jego synów, którzy chodzili do naszego gimnazjum: Władek chodził o dwie klasy wyżej ode mnie, Stach razem ze mną, Olgierd do klasy niższej; Basia była wówczas jeszcze w szkole po- 16 wszechnej. Jego żonę słabo pamiętam. Widywałem ją cza­ sem, gdy się zapuszczałem za rzekę, spacerującą po parku w niemodnych długich sukniach. Doktor często wyjeżdżał z okazji świąt lub licznych urlopów, zawsze sam; urlopy podobno spędzał za granicą. Kiedy był w mieście, całymi tygodniami mieszkał przy swoim gabinecie lekarskim, w pobliżu szpitala, gdzie w dwóch pokojach, na tyłach gabinetu, miał pracownię, w której - mimo iż porzucił karierę naukową - nadal studiował. Mniej więcej na osiem miesięcy przed przybyciem panny Guyard żona doktora nagle zmarła. Jej śmierć dała wiele lematów do plotek, ale nie od razu, tylko trochę później. Doktor pił. W jego pracowni odbywały się często męskie przyjęcia, w których brali udział ludzie nie cieszący się w mieście najlepszą opinią. Raz do roku, pod koniec września, urządzał w domu na resztówce huczne imieniny. Wówczas zjawiała się cała elita miasta, bo - mimo że miano doktorowi to i owo do zarzucenia - liczono się znim, był bowiem zamożny, kulturalny i wykształcony, a przede wszystkim, mimo błędów, jakie w pracy popełniał, był znakomitym chirurgiem, do którego nieraz zgłaszali się nawet jego dawni warszawscy pacjenci. Po śmiercj żony rozpił się straszliwie, wtedy właśnie pozbawiono go stano­ wiska dyrektora, a nawet przemyśliwano nad pozbawie­ niem go w ogóle prawa leczenia w szpitalu. W tym okresie właśnie potrafił po pijanemu zjawiać się wieczorami w „Mieszczańskiej”, w- towarzystwie Arona, a później, wynająwszy wszystkie dorożki; jakie stały na postoju, dosiadłszy laski, harcować na niej na czele kolumny pus­ tych wehikułów, ku uciesze Arona, aż do stacji, gdzie w bufecie stacyjnym stawiał dorożkarzom wódkę. 2 - Madame 17

Podczas naszego koleżeńskiego spotkania w maju mówi­ liśmy o imieninach doktora, które wyprawił w kilka dni po przybyciu do nas panny Guyard. Bodaj Wolański przy­ pomniał nam, że jeszcze zanim miasto dowiedziało się 0 zaproszeniu Madame przez doktora i o jej udziale w tym wieczorze, szanujący się ludzie postanowili nie brać w nim udziału, zgorszeni, że doktor urządza przyjęcie w okresie żałoby. Jedynie ci, którzy bywali na libacjach w pracowni, stawili się podobno-co do jednego; mówię, podobno, bo wprawdzie oglądałem fragment zabawy imieninowej, ale krótko iw warunkach nie sprzyjających czynieniu dokład­ nych obserwacji. Zanim panna Guyard zjawiła się u doktora, powstała dokoła niej już niedobra atmosfera. Pamiętam nawet, jak moja matka dziwiła się tej powszechnej, z góry niejako powziętej niechęci z początku nauczycielstwa i większości rodziców, a następnie ludzi nie związanych ze szkołą, więc jeszcze mniej niż tamci cokolwiek o niej wiedzących. Stefan mówił mi podczas zjazdu, że nie może dotąd zrozu­ mieć, jak szybko i właściwie bez powodu, bo zanim do czegoś doszło, powstała zła opinia panny Guyard. Niechęć naszego miasta do doktora, a wciąż mówię o „notablach” 1 inteligencji - bo ludzie prości, drobne mieszczaństwo i ludność wiejska, którzy się u niego leczyli, mieli do niego stosunek bardzo życzliwy, awielu darzyło go nawet czymś, co można było określić słowem: uwielbienie - miała pewne podstawy w jego trybie życia, ale co mogło przeszkadzać w pannie Guyard do tego stopnia, żeby wywołać od po­ czątku w stosunku do niej niemal wrogość? Przecież uczyła znakomicie. Rozwijała w nas od począt­ ku nie tylko znajomość języka, ucząc od razu mowy i fran­ cuskiego myślenia* a dopiero potem uświadamiając nam językowe prawidłowości, ale od razu zaznajamiała z lite- 18 raturą i kulturą Francji. Miała rzadki dar, co już - pochle­ biam sobie- zauważyłem na pierwszej lekcji, przekazywa­ nia uczniom osobistych zainteresowań i traktowania ich jak ludzi dojrzałych. Może więc niechęć opinii do niej była raczej instynktow­ na. Może dorośli szybciej niż my, byli bowiem uważniejsi i bardziej wyczuleni na to, co od naszego miasta się odróżnia, co jest mu obce, znali je lepiej, jego aurę i duszę, bo żyli dłużej i mieli więcej doświadczenia - może więc szybciej niż my przewidzieli, że jej przyjazd wywoła różne wypadki, których my jeszcze nie przeczuwaliśmy. My natomiast od początku byliśmy za nią. To, co doro­ słych raziło, nam się podobało. Podobało się nam, że jest niezależna, nie związana z miastem, że niesie ze sobą kawałek czegoś odrębnego, że inaczej się ubiera, że mówi innym językiem, że jest żywa, nie kryje i nie stara się kryć swoich uczuć, czym starannie zajmowała się większość naszych współobywateli. Dorośli mówili o niej cierpko - „artystka”, zwłaszcza kiedy dowiedzieli się, że zna niemal całego Cyda na pa­ mięć. Opowiadano, że występowała na scenie. Nigdy nie dowiedziałem się, skąd, pochodziły te wiadomości. Ale właśnie gadanie dorosłych lało tylko wodę na nasz młyn. Alicja, która od początku jej może najgoręcej z nas broniła, która od razu zaczęła ją podrabiać i naśladować, stale powtarzała, że panna Guyard przeżyła wielką miłość, dla­ tego rzuciła scenę i przyjechała do nas jak do klasztoru. Ale dlaczego właśnie do nas? Oczywiście Alicja nie potrafiła na to odpowiedzieć. Opowiadali dorośli trochę później, po imieninach doktora, potem jak była u niego i jak następnie widziano ją kilka razy w jego towarzystwie na ulicy, że dla niego tu przyjechała i że przez nią umarła doktorowa, że panna Guyard była od lat, od czasu studiów, jego przyjaciółką i że do niej jeździł za granicę. Może więc już o tym wszystkim ktoś wiedział, zanim tu się zjawiła, 19

Ifi:, może któryś z lekarzy, może doktor Skrobisz, były słu­ chacz Straszewicza z czasów jego pracy na uniwersytecie w Warszawie, może on o tym komuś opowiedział? Może więc stąd ta niechęć powszechna, zanim jeszcze wszystko się zaczęło? Ale także i te plotki, które do nas przeciekły, mimo woli dorosłych, były nam na rękę. Alicja mówiła: „Jakie to wspaniałe, że przyjechała, żeby mu pomóc, żeby go rato­ wać i być blisko niego, przecież jest na wpół Polką, sama powiedziała, i jest jak Joasia z Ludzi bezdomnych!” Śmieliśmy się z tych słów. Niewykluczone jednak, że Alicja miała rację. Powiedziałem jej to podczas naszego majowego spotka­ nia; powiedziałem, że Polska może była dla Madame tym krajem, tym miejscem, o którym jej w dzieciństwie opo­ wiadano, „świętem duszy”, jak to się dawniej mówiło. Ze kochając doktora i dowiedziawszy się, iż ten burzy swoją karierę i przyszłość, przyjechała, rzuciwszy wszystko, aby mu pomóc. - On mógł być wybitnym chirurgiem - mówił Stefan. - Starsi profesorowie jeszcze go pamiętają. - Zresztą on b y ł wybitnym chirurgiem. Alicja pytała mnie, czy Madame nigdy wobec mnie nie potwierdziła naszych przypuszczeń. - Przecież byłeś przy niej do samego końca. - Nie - odpowiedziałem. - Nigdy z Madame o tym nie rozmawiałem. Nic nie wiem o jej przeszłości. Ja nic w ogóle o niej nie wiem, chociaż byłem przez tyle lat w jej pobliżu. Tego już nie powiedziałem Alicji. Są to zbyt skomplikowane sprawy. Widziałem w kilka dni po imieninach Straszewicza ich oboje, doktora i Madame, idących wieczorem ulicą Ułań­ ską w kierunku koszar. Szli blisko siebie, chociaż nie pod rękę, rozmawiali z ożywieniem po francusku, nie bacząc na to, że rozmowa w tym języku, prowadzona wcale nie 20 przyciszonymi głosami, zwracała uwagę jeszcze licznych 0 tej porze przechodniów. Alicja, którą właśnie odprowa­ dzaliśmy do domu, bo mieszkała w pobliżu kolonii oficer­ skiej, zobaczywszy ich oboje, zaczęła - idąc za nimi - naśladować chód panny Guyard, chyba po raz pierwszy, wówczas jeszcze go parodiując, ale to parodiowanie nie było brzydkie. Alicja prawie tańczyła, unosząc się na palce 1 lekko odstawiając ręce od ciała. Tak właśnie chodziła Madame i tak z czasem zaczęła chodzić Alicja. Odprowa­ dziliśmy ją pod dom, potem staliśmy przed wejściem do ogródka omawiając zdarzenie i przy okazji, już po raz nie wiadomo który, całą „sprawę” doktora i Madame, kiedy nagle Alicja zaprosiła nas do siebie. Byliśmy tym cokol­ wiek zaskoczeni; rzadko nas do siebie zapraszała, a nigdy w tak niespodziewany sposób. Później jednak zorientowa­ łem się, czego chciała: chciała przed nami powiedzieć „monolog Madame”, tak bowiem nazwaliśmy ową kwestię Szymeny. Alicja zrobiła nam niespodziankę: wypowie­ działa tekst po francusku, starając się powtórzyć wymowę Madame. Wówczas nie bardzo się to jej jeszcze udawało, ale już wtedy w tym, jak mówiła, było coś z pierwowzoru. Siedzieliśmy na tapczanie, ja, Stefan, Stach Strasze- wicz, Wolański, jeszcze ktoś. Alicja stała przy oknie, opar­ ta o framugę jak Madame na lekcji, przy czym owinęła się firanką. Był to jej ulubiony sposób bycia: ironiczny i „dla śmiechu”. Dziś nic już z tego nie zostało. VII Zimą, na pół roku przed przybyciem dó nas panny Guyard, po raz pierwszy zacząłem myśleć o Alicji. Znaliśmy się od dawna, jeszcze w szkole powszechnej, ale była ona dotąd dla mnie taką samą dziewczynką jak inne. Nigdy nie była ani ładna, ani szczególnie przyjemna. Wydawała mi się 21

zawsze za ciemna, wolałem, zresztą do dziś wolę, głowy jasne i jasne twarze. Nie lubiłem także jej ruchliwości. Była żywa jak chłopiec. W ogóle miała w sobie dawniej coś z chłopca, nawet włosy strzyżono jej krótko. Tak więc szczególnej uwagi na nią nie zwracałem. Aż tamtej zimy, podczas choroby - chorowałem na przewlekłą grypę, wówczas to się jeszcze nazywało influencą - zaczą­ łem niespodziewanie oniej myśleć. Coraz częściej w związ­ ku ze szkołą i z rozmowami o tym, co się w szkole dzieje, z kolegami, którzy mnie odwiedzali, widziałem czarny łepek Alicji w szkolnej ławce tuż przed moją ławką - jakbym był w klasie i siedział za nią - jej cienką szyję i tę głowę ruchliwą, i jej szczupłe ramiona także w ciągłym ruchu. Przed chorobą ta ruchliwość i to nieustanne kręce­ nie się bardzo mi przeszkadzały. Poprzedniej jesieni ze złości sypałem jej nasiona głogu za kołnierz, a kiedy raz poskarżyła się na mnie, po lekcji rozrzuciłem jej książki i zeszyty. Na ogół - trzeba podkreślić - byłem chłopcem spokojnym, nauczyciele stawiali mnie innym za wzór. Byłem spokojny od dziecka, miałem wadę serca, nie po­ zwalano mi ani za wiele biegać, ani uprawiać zbyt forsow­ nej gimnastyki. Może więc już tamto dokuczanie należy traktować jako pierwsze - swoiste, co prawda - wyróżnie­ nie istnienia Alicji. Po chorobie, zanim poszedłem do szkoły, idąc kiedyś na przechadzkę spotkałem ją koło kościoła. Nie myślałem o niej, choroba minęła, minęło próżnowanie, nie miałem czasu. Ale kiedy wówczas ją śpotkałem, bardzo się speszy­ łem: Pamiętam, było zimno, Alicja, wtedy nazywaliśmy ją jeszcze Alka, szła z podniesionym kołnierzem, była sina od mroźnego wiatru i miała zaczerwieniony nos. Odruchowo sięgnąłem do czapki, chociaż jeszcze w klasie, do której chodziłem, nie było zwyczaju kłaniać się dziewczętom, najwyżej mówiło się: „Cześć!” Zanim zdążyłem pomyśleć, ukłoniłem się. Może wydała mi się z powodu długiego 22 ‘■•Trmit.......................h i............. ..............................n f f p g jp jp f f f - - ................... niewidzenia obca, może urosła przez ten czas? Ona skinęła głową i roześmiała się. Jeszcze bardziej się speszyłem i za­ czerwieniłem, ale ona mnie już minęła i nie widziała moje­ go zmieszania. Długo nie mogłem sobie wybaczyć tego me­ go ukłonu i zapomnieć jej śmiechu, było bowiem dla mnie jasne, że śmiała się ze mnie. Kiedy poszedłem do szkoły, ona do sprawy tamtego spotkania nie wróciła, nawet - o ile zdołałem się zoriento­ wać - nie powiedziała o nim nikomu. Po raz drugi zetknąłem się z nią na zabawie w szkole powszechnej, do której dawniej chodziliśmy. Przyszedłem tam po moją siostrę Dankę, żeby ją odprowadzić do domu. Był marzec i wieczór robił się jeszcze wciąż stosunkowo wcześnie. Siostra dobrze się bawiła, więc pozwoliłem jej trochę zostać. Wtedy zauważyłem Alicję. Skąd tam się wtedy wzięła - nie pamiętam. Przywitaliśmy się i zaczęliś­ my rozmawiać. Czuliśmy się prawie dorośli wśród powsze- chniaków, w tym budynku wiekowym, zbudowanym jak domy kolejowe czy koszary z czerwonej cegły, który po nowym, wielkim i przestronnym gmachu gimnazjum wy­ dawał nam się ciasny i ubogi. Śmieliśmy się z uczennic tańczących parami i ze świeżo wyszorowanych chłopców ze sterczącymi od źle zmytego mydła włosami. Siedzieliś­ my na pulpicie jednej z ławek ustawionych pod ścianą. Siedzieliśmy tak nie tyle dlatego, że już nie moglibyśmy się w ławce zmieścić, ale żeby w ten sposób podkreślić, że jesteśmy tu na krótko, przypadkiem i nie traktujemy tej zabawy serio. Podczas naszego majowego spotkania zaprowadziłem Alicję do tej szkoły i nawet do tej klasy. Jestem tu teraz nauczycielem. Przyszliśmy po południu, obeszliśmy cały gmach. Przypominaliśmy sobie czasy naszej tutaj nauki. Ale ani ona, ani ja nie wspominaliśmy o tamtym wieczorze. Może ona o nim nawet nie pamiętała. Opowiadała o swoim synu, który właśnie chodzi do 23

szkoły podstawowej i źle się uczy. W ogóle była bardzo rzeczowa, z wyjątkiem nielicznych chwil, przez cały swój dwudniowy pobyt tutaj. Wtedy pomyślałem sobie, że ja wobec nich, wobec nich wszystkich, ludzi dojrzałych, lepiej lub gorzej urządzonych, wyglądam bardzo śmiesz­ nie, grzebiąc się we wspomnieniach, w tym czasie prze- ' szłym i skończonym raz na zawsze, przywołując go wciąż i wciąż, i żyjąc w nim prawie, mając niemal pretensję, żcto się wszystko tak zmieniło. Jak ja mogłem się spodziewać, że dzisiejsza Alicja, ta warszawianka, ta kobieta czterdziestoletnia, nagle roz­ czuli się na widok szkoły, przypomni sobie tamten wieczór, ten jeden spośród setek i tysięcy wieczorów swojego życia, i tę salę, tę klasę przybraną kolorowymi papierkami, łańcuchami, kotylionami i lampionami, które dzieci zrobi­ ły na robotach ręcznych, a które chyba pozostały jeszcze ze świąt Bożego Narodzenia, i przypomni sobie wszystko, ta dojrzała kobieta, żona i matka, kłopocząca się pewnie tuszą, przedwczesną siwizną - bo dlaczegóż by inaczej farbowała swe dawniej piękne włosy? - mająca mnóstwo jeszcze innych spraw, a nie mogąca się przecież nagle na te dwa dni od nich oderwać? Jak więc mogłem się spodzie­ wać, że przypomni sobie, iż tamtego wieczoru ze mną po raz pierwszy zatańczyła? Powiedziała wtedy nagle: - Chcesz, pokręcimy się? - Nie umiałem właściwie tańczyć, czasem siostra mnie do pląsów porywała, kiedy jej zbrzy­ dły walczyki i tanga z krzesłami, ale tego nie mogłem nazwać tańcem. Była bardzo szczupła, szczuplejsza od Danki, mojej siostry. Ledwie jej dotykałem, znów speszony i teraz także onieśmielony, przebierając niemrawo noga­ mi, miałem bowiem w dodatku za wielkie buty, bo bardzo wtedy rosłem i matka kupiła mi je na wyrost. Tańczyliśmy daleko od siebie, Alicja lekko trzymała rękę na moim ramieniu. Pachniała przyjemnie pudrem - może sobie przed tańcówką nos upudrowała. Poczułem ten zapach 24 szczególnie, kiedy w pewnej chwili zniecierpliwiona wido­ cznie moim niezręcznym dreptaniem nie w takt orkiestry, objęła mnie mocniej i zaczęła prowadzić. - Tańczysz jak niedźwiedź - powiedziała. VIII Dobry to był dla mnie rok, ten rok przyjazdu do nas Madame. Nie tylko zresztą dlatego, że ona przyjechała. Po zimowej grypie bardzo urosłem i rozwinąłem się fizycznie, tak że na jesieni matka musiała mi uszyć nowy mundur szkolny, chociaż poprzedni nie był jeszcze zniszczony. Również stan mego serca się poprawił. Zacząłem uprawiać sport. Było to wspaniałe poczucie siły i zdrowia, które zresztą nie trwało, niestety, długo. Lato spędzałem na rzece. Tu też co dzień przychodziła Alicja z koleżankami. Kąpały się w pobliżu „plaży chłop­ ców”, jak nazwaliśmy stromy wapienny brzeg, na którym opalaliśmy .się, by - kiedy słońce już nazbyt dopiekało - skakać do głębokiej wody z wysokości kilku metrów. Brzeg, gdzie plażowały dziewczęta, był łagodny i woda była przy nim płytka. Nigdy nie opalaliśmy się i nie kąpaliśmy się razem z dziewczętami, taki u nas zwyczaj panował. Najwyżej ci, co chcieli się z nimi spotkać, wypły­ wali na środek rzeki. Tamtego lata tak się w pływaniu wprawiłem, że bez trudu dawałem sobie radę na głębokiej wodzie, gdzie kąpała się zawsze Alicja. Pamiętam dzień, kiedy po raz pierwszy zdecydowałem się wypłynąć tak daleko i zbliżywszy się do niej, pełen jeszcze lęku przed utonięciem, nagle minąłem ją. Z począt­ ku nie zareagowała na to, ale kiedy oddalałem się coraz bardziej, zaczęła mnie ścigać. Nie dałem się - chociaż ona była dobrą pływaczką - i zupełnie wyczerpany dotarłem do przeciwnego brzegu. Oczywiście, gdybyśmy płynęli 25

dalej, na pewno by mnie dogoniła iprzegoniła. Tak zresztą powiedziała, kiedy już - ciężko dysząc -siedziałem na tym drugim brzegu, a ona dopiero na niego się gramoliła. Zawsze była śniada, teraz mocno się opa'iła, była czekola­ dowa, z tymi swoimi krótko obciętymi, czarnymi, a teraz lekko brązowymi od słońca włosami. Usiadła na trawie i dłońmi ścierała wodę z ciała. Czułem ją obok siebie, ale na nią nie patrzyłem. Milczała, ja milczałem również. Kole­ żanki wołały ją z tamtej strony, chciały już iść na obiad, ona odpowiedziała, że zaraz wraca, i siedziała dalej. Spoj­ rzałem na nią, poczułem bowiem na sobie jej wzrok. Szybko odwróciła oczy i powiedziała w przestrzeń: - Bardzo urosłeś, będziesz wielki chłop Ale pływasz jeszcze okropnie. - Później wróciła do koleżanek, a ja pozostałem na brzegu, bo bałem się, że jeżeli dobrze nie odpocznę, nie dopłynę z powrotem. Od tego dnia zacząłem uprawiać systematycznie gimnastykę, jeszcze więcej pływać i wiele wiosłować. Na jesieni zbliżyły nas próby Cyda. Zaczęliśmy je wpra­ wdzie jeszcze przed wakacjami, ale wtedy ja przygotowy- wałem się do roli Ariasa. jednego z dworzan Królewny. Jest to mała rola, więc mój udział w próbach bvł raczej bierny. Od jesieni Wolański, który reżyserował nasze przedstawienie, zaproponował mi dublowanie Stacha Straszewicza w roli samego Podryga. Ty masz lepszą dykcję i jesteś szczuplejszy poza tym masz lepsza pamięć —Pamięć miałem rzeczywiściedobrą Szybko się nowej r■»!i nauczyłem i kiedy nadszedł czas premiery, która miała uświetnić tradycyjny w naszym gimnazjum obchód an- drzejek, Wolański zdecydował, że tego dnia ia wystąpię jako Rodrvg, a Stach zagra Ariasa Praca nad sztuką - jak powiedziałem zbliżyła mnie z Alicją. Ona także uważała, że gram lepiej od Stacha co nie przeszkadzało jej w robieniu różnych nie najpr*> cen­ niejszych uwag pod moim adresem. Rewanżowałem się jej powtarzając nieraz, że Madame to już ona nie będzie. Panna Guyard jeszcze kilka raży asystowała na naszych próbach. Ale już nigdy więcej nie mówiła tekstu Szymeny, mimo próśb Alicji. Chętnie natomiast korygowała naszą grę. Raz podczas próby stanęła na miejscu Alicji, a kiedy zgodnie z rolą zbliżyłem się do niej, wyciągnęła do mnie ręce. Nie wiedziałem, co to oznacza, kwestię urwałem i zgubiłem się. Roześmiała się. - Szymena nie gryzie! - A później zaczęła mówić, zaś nasz „Francuz” Kaczmarek, który też brał udział w przedstawieniu, tłumaczył jej słowa: - Powiedziała, żeby pamiętać, że to są żywi ludzie czy coś w tym rodzaju. Zacząłem kwestię od początku. Znów zbliżyłem się do niej. Ale ona tym razem nie wyciągnęła rąk. Moje ręce zawisły w powietrzu. Znów przerwałem grę. - Proszę mnie chwycić! - zawołała. Podała mi dłonie. - 0 tak! Rodryg chce dotknąć Szymenę. Rodryg kocha Szymenę! - powiedziała. Przytrzymałem jej palce, wtedy ona wyrwała mi je 1 odwróciła się teatralnym, ale świetnym, mocnym ruchem. Później ten ruch naśladowała Alicja. Dłonie Madame były duże. Ciężko wpadły w moje dło- , nie. A kiedy wyrywała je, były ruchliwe i silne jak zwierzę­ ta. Przez cały wieczór palce pachniały mi perfumami. Odtąd zawsze w tej scenie powtarzałem tamten ruch, a Alicja swoje ręce tak samo wyrywała jak panna Guyard. Jej gest jednak był płochliwy i nerwowy i nie miał w sobie dramatyzmu tamtego. I tak właściwie się zaczęło. Od tego wieczoru zacząłem porównywać Alicję z panną Guyard. Wszystko, co w Alicji było nieskoordynowane i mgliste, w tamtej było pełne. Alicja wydawała się jak szkic, który wypełniła dopiero, któremu dawała ciało i krew tamta kobieta. Działo się to we mnie, chociaż jeszcze wówczas nie zdawałem sobie 27

dokładnie z tego sprawy. Na lekcjach panny Guyard i na późniejszych próbach, na których była obecna, często obserwowałem je obie. Ręce Alicji chude, chociaż niemałe i zapowiadające przyszłą mięsistość - Boże, jakie one są teraz miękkie, i jak zupełnie bez życia! Porównywałem także ich twarze. Twarz panny Guyard pokrytą drobnymi przyjemnymi piegami na wiosnę i latem, jej wydatne, trochę nawet za wydatne i za szerokie usta, mocno umalowane, tworzące ostrą czerwoną plamę na tej twarzy bez koloru, z wyraźny­ mi matowymi plamami różu na policzkach, jej jasne, szare, zawsze trochę podbite oczy, jej twarz, to bardzo ruchliwą, chwilami wprost nienaturalnie ruchliwą, to znów spokoj­ ną, rzadko zresztą, alewtedy prawie martwą, z twarzyczką Alicji, krótką, o wydatnych kościach policzkowych, bez różu i szminki, z miękką linią podbródka, który teraz po latach bardzo się zaokrąglił, z jej twarzyczką o miękkości ukrytej, jak jej ręce, ukrytej w zamazanym wykroju ust i \yzapuchniętych jasnych oczach ozaczepnym, ale zawsze dobrym wyrazie, który to wyraz, dziś poczciwie dobry, z czasem oczy Alicji całkowicie opanował, nie pozostawia­ jąc miejsca już na nic innego. IX Premiera Cyda - jak już powiedziałem - odbyła się w dniu św. Andrzeja. Graliśmy w auli gimnazjalnej, na zaimpro­ wizowanej scenie, przed całą szkołą, nauczycielstwem i rodzicami. Panna Guyard siedziała w pierwszym rzędzie, O kilka krzeseł od doktora Straszewicza, który po raz pierwszy od lat zjawił się na szkolnej imprezie. Przedstawienie bardzo się wszystkim podobało, nawet dyrektorowi, co było tym większym sukcesem, że jako filolog klasyczny nie uznawał innego dramatu poza anty­ 28 cznym. Zebrał nas po spektaklu wokół siebie i winszował nam, mały, wzrostu ucznia piątej klasy, tęgi, z głową zawsze wciągniętą w okrągłe ramiona. Przy okazji powie­ dział parę krzepiących słów o namiętnościach, które win­ ny zawsze ulegać poczuciu obowiązku. Uwagi Madame były, oczywiście, zupełnie innego rodzaju. Podczas tej rozmowy stał już przy niej doktor Straszewicz. - Był pan dobry - powiedział do mnie. - Pański Rodryg przynajmniej nie miotał się. Takiego Corneille’a można jeszcze strawić. - On ma chore serce, zawsze jest taki spokojny - powie­ dział Wolański. Powiedział to w dobrej wierze, ale - oczywiście - wywołał ogólną wesołość. Przetłumaczono pannie Guyard jego uwagę; roześmiała się, kiedy już umilkł śmiech innych. I chociaż to nie było jej winą, ta spóźniona reakcja, wyszło to niezręcznie i sprawiło mi przykrość, zwłaszcza że doktor zaraz powiedział: - Spóź­ niona reakcja. Tego wieczoru przyjrzałem mu się po raz pierwszy z bliska. Miał zęby wystające do przodu, tak że wargi je z trudem osłaniały i zawsze zęby było trochę widać, nawet kiedy się nie uśmiechał. Wystające zęby czyniły jego twarz podobną do psiego pyska; mówię tak, by tę twarz określić, a nie po to, by obrażać pamięć doktora, którego z czasem bliżej poznałem, a nawet nawiązałem z nim coś w rodzaju przyjaźni. W tej twarzy, zwłaszcza w tych ustach, było coś groźnego, coś - zwłaszcza przez te prawie stale widoczne zęby - co przywodziło na myśl możliwość kąsania, a jedno­ cześnie przez nie domykające się wargi - gapiowatość i nawet bezradność. Może zresztą te szczegóły, ten kontrast sobie wymyśliłem i naprawdę w twarzy doktora go nie było, tak jak może nie było owych nagłych i wyraźnie odgraniczonych wyrazów nerwowości i łagodności w twa­ rzy Madame, które opisałem, oraz podobieństw z Alicją; może po prostu na te opisy zewnętrzne przenoszę później- 29

szą znajomość ich charakterów i losów, wpisując w ich obraz tę znajomość, w obraz ludzi, których już nie ma. Oczy miał doktor raczej senne, przysłonięte powiekami, w dodatku okularami i często tych oczu w ogóle nie było widać. Tylko kiedy się śmiał, unosił powieki jakby z pew­ nym wysiłkiem, wtedy ukazywały się szczenięce, nieprzy­ wykłe do światła, bezbarwne źrenice, rozciągał też szeroko wargi i prezentował niemal wszystkie zęby i czerwone dziąsła nad górnymi zębami, co robiło wrażenie - dosłow­ nie - że wyłazi ze skóry. Stał właśnie wśród nas z taką roześmianą twarzą, wyso­ ki, tym wyższy, że obok małego, pękatego dyrektora i p&n- ny Guyard, która była* średniego wzrostu, i gromkim głosem, ale wymawiając słowa niewyraźnie, jakby nimi popluwał, mówił, że nieznośna jest francuska antyczność, Szekspir we Francji, cały Comeille i Racine, i francuski romantyzm oraz że nigdy nie rozumiał, dlaczego inteligen­ tny n^ród, jedyny inteligentny naród na świecie za wszelką cenę, za cenę śmieszności, chce być liryczny, i że ten mądry naród, jak człowiek, jak każdy prawie człowiek, stara się za wszelką cenę być tym, czym nie jest. Dyrektor przetłumaczył to pannie Guyard. A kiedy ona żywo zaprotestowała, doktor zawołał: - Pani się nie liczy. Pani jest Francuzką kochającą Polskę. Ów rodzaj choroby jest skrajnym wypadkiem tego, o czym mówię. Spojrzeliśmy po sobie. Jak on mógł tak powiedzieć, jeżeli ona może rzeczywiście tu dla niego przyjechała? Długo jeszcze ze sobą spierali się i dyskutowali, ale teraz już cały czas w języku francuskim, więc my kolejno po- zmykaliśmy, zostawiając przy nich dyrektora, który nie lubiąc chyba ani panny Guyard, ani Straszewicza, nie wiedział, komu przyznać rację i czyją wziąć stronę. Pc przedstawieniu, jak co roku, było lanie wosku, wró­ żenie z fusów kawy i z kart. W auli stały budy i stragany, 30 urządzone przez naszą nauczycielkę rysunków i robót ręcznych, pannę Berlińską, oraz uczniów młodszych klas. Dziewczęta przebrane za Cyganki wróżyły w tych budach i straganach przed którymi gromadzili się chłopcy. Naj­ większe powodzenie miała Zcsia Koenig, mała, zgrabna blondyneczka z ki % ącymi się włosami i z zadartym no­ skiem, kto, a dd czegośw przebraniu Cygana, w zielonym pilśniowym kapeluszu na główie. z narysowanymi palo­ nym korkiem wąsarni i bakarr - siedząc przed budą nad maszynką spirytusową stojące; : ' ziem. i obłożoną ze wszystkich stron drzewnymi szczapa d, co miało imito­ wać ognisko, grzała w garnku wosk oo na wodę w glinianej tr i e, iwrńrocząc coś przę . później brała kawałki skrzepniętego wosku do rąk *oglądając je, układające się w przedziwne kształty, trzymając je pod światło, przepon iadała chłopcom i dziewczętom ich przy­ szłość. Aula była oświetlona papierowymi lampionami i górne światła pod sufitem były owinięte papierem Na ścianach, wycięte z papieru i pomalowane jaskrawymi kolorami, latały czarownice na miotłach, diabły i bazyliszki. Mir. i tych postaci i przyćmionych świateł wszystkie wróżbę wypadały z reguły pomyślnie, wszyscy mieli żyć długi szczęśliwie, być wielkimi ludźmi, mieć piękne, dóbr /..•> czy solidnych mężów i odbywać dalćkie podróże. ie i rodzice przyglądali się zwykle t.vmzaba- v. c w nich udziału. Ale pod koniec wieczoru .■ i >1 . ■

no, pozostawało życie długie i, szczęśliwe, niepokojąco anonimowe i melancholijne w tej nieokreśloności. Dziewczęta wróżyły - jak powiedziałem - z kart, nie śmiąc dorosłych brać za ręce, tylko Alicja po nie sięgała. Przepowiadała w ten sposób najpierw przyszłość dyrekto­ rowi, później pannie Borlińskiej. Brała ich dłonie i prze­ wracała jt na grzbiet, a one stawały się w tej pozycji bezradne i czekające, niby odrębne jakieś, niezależne od ludzi istoty, wywrócone nóżkami do góry i pokazujące bezbarwne brzuszki, na których, niby w otwartej księdze, wypisane „jak na dłoni” były ich losy. Przyszła kolej na pannę Guyard, ale ona nie zauważyła tego, zajęta przyglą­ daniem się kartom, które Zosia Koenig rozłożyła przed nią na krześle. Alicja wzięła jej dłoń bez pytania i już miała wróżyć, kiedy dłoń panny Guyard, przez chwilę otwarta, ale nie jak tamte, w sposób bezradny i bezbronny, tylko - chciałoby się powiedzieć, gdyby to nie brzmiało głupio - jak kwiat białoróżowy, kwiat żywy i ruchomy, i niespokoj­ ny, nagle się zamknęła, a panna Guyard roześmiała się i pokręciła głową. Stałem tuż obok, przyglądając się tej zaciśniętej dłoni z pobielałą skórą na kostkach palców w smagłych dłoniach Alicji. Twarzyczka Alicji, po raz pierwszy to widziałem, pociemniała od rumieńca. - Prze­ praszam - powiedziała. Chwyciwszy machinalnie moją rękę, podniosła ją do oczu, i teraz już zła i jakby szukając rewanżu na pannie Guyard lub za pannę Guyard, zawoła­ ła: - Będziesz cierpiał. - Ale powiedziała to patrząc na nią i dodając już pod jej adresem: - Ja umiem mówić nie tylko dobre rzeczy. 32 ' X Jesień zawsze była szczególną porą roku w naszym mieście. Zacząłem moją relację we wrześniu. Jest już paździer­ nik. Piszę ją w rzadkich wolnych chwilach, mam wiele pracy w szkole. Ale dlatego, że piszę, przeżywam to wszys­ tko jeszcze raz. W Dniu Zadusznym byłem na cmeńtarzu, na „moich grobach”. „Moje groby” to nie są tylko groby ojca i matki, lecz także doktora Straszewicza i jego dzieci. Odwiedziłem także miejsca spoczynku moich kolegów. Widziałem ich znowu wokół siebie, jak ich widziałem kiedyś tu na cmentarzu, kiedy przyszliśmy grzebać, jeszcze będąc w trzeciej klasie, Jankę Huskównę, naszą koleżankę, której - jak mówiono wtedy w mieście - nie umiał doktor Straszewicz uratować. Wtedy bodaj po raz pierwszy sły­ szałem o jego pomyłkach i ktoś nawet, szczególnie złośli­ wie, nazywał nasz cmentarz cmentarzem Straszewicza. Pamiętam, że i on był na tym pogrzebie, a również jego synowie. Było całe gimnazjum. Patrząc na nich, pomyśla­ łem wówczas, że przyjdzie czas, kiedy - jeżeli nie umrę wcześniej, znacznie wcześniej - tak będę stał na ich po­ grzebach i ci żywi ludzie zostaną włożeni do ziemi, po czym zasypani, i widziałem ich już zasypanych, zmarzniętych, po ciemku i nie mających czym oddychać. Będę stał nad nimi z pamięcią ich z pogrzebu Janki Huskówny, jak teraz stoję z pamięcią jej, którą jeszcze przed kilku dniami widziałem w naszej klasie, kiedy wracając od tablicy wycierała chusteczką powalane kredą palce. Czy czułem już wtedy, że będę kronikarzem jeżeli już nie naszego miasta, to przynajmniej jakiejś cząstki, jakiegoś fragmen­ tu jego i ich dziejów, jeżeli sam nie umrę już niedługo? Znowu w tym roku, może w związku ze wspomnieniem przybycia do nas panny Guyard, szczególnie mocno prze­ żywałem to widowisko zwane żółknięciem liści, które mnie 333 - Madame

do dziś zdumiewa, kiedy ze zwykłych drzew i krzaków, stanowiących codzienny pejzaż naszego życia, tworzą się krzaki gorejące, archipelagi korali i chmury ze złota. Znowu ogarnęła mnie atmosfera czasu, w którym, w ciągu kilku miesięcy od przybycia panny Guyard, zacząłem o niej myśleć. Miałem wrażenie, że pochodzi to i przycho­ dzi nie z wewnątrz, nie ze mnie, ale spoza mnie, jakby właśnie z tej pory roku w naszym mieście, w naszym zapadłym kącie, gdzie wszystko odczuwa się szczególnie mocno, mocniej niż w większych miastach, bo dnie u nas są bez wrażeń, więc dłuższe, i wieczory cichsze i ciemniejsze. Jednak, mimo że coraz częściej myślałem o pannie Guyard, już wówczas - zresztą przecież do końca - zdawa­ łem sobie sprawę, jakie jest niedobre, bo wbrew prawom moich lat, jej i mojej pozycji, i jeszcze wielu, wielu powo­ dom - to moje myślenie. Zwłaszcza że nie było ono zwykłe. Nie chciałem jej ani objąć, ani pocałować, te rzeczy w ogóle nie przychodziły mi do głowy, musiałem po prostu o niej stale pamiętać. Nie wiem, czy Alicja to czuła. Chyba nie. Wówczas jeszcze zupełnie lub niemal zupełnie nie interesowała się moją osobą. Bo to wróżenie cierpień z mojej ręki nie miało przecież nic wspólnego ze mną i było smarkaczowskim rewanżem za odmowę panny Guyard. Bałem się tych uczuć, tym skwapliwiej szukałem tow a­ rzystwa Alicji. Tak skwapliwie, że nawet zaczęto w klasie 0 nas mówić. Alicji to nie przeszkadzało, lubiła chłopców 1 coraz częściej z nimi przebywała, więc nie robiło jej większej różnicy, że ze mną częściej niż z innymi. Ja zaś cieszyłem się, że o mnie i Alicji mówiono. Byle tylko nikt nie odkrył mego durzenia się w Madame. 34 XI W ciągu roku szkolnego, zimą, nasza klasa blisko z nią się zaprzyjaźniła. Zwłaszcza że już łatwiej było się nam z nią porozumiewać. Polubiliśmy ją tym bardziej, że stała się naszą codzien­ nością, jednym z elementów naszego życia. Coraz mniej odczuwaliśmy jej odrębność, chociaż nigdy, nawet w tym okresie, nie straciła dla nas uroku. Skorzystawszy z jej propozycji, ja z Alicją, a także jeszcze kilkoro chłopców i dziewcząt, dwa razy w tygodniu, już poza planem godzin lekcyjnych, przychodziliśmy do gimnazjum po południu, aby wspólnie z nią czytać łatwiejsze sztuki teatralne i wie­ rsze, przygotowując wieczór literatury francuskiej, który chciała urządzić na zakończenie roku szkolnego. Jak ona wiersze czytała! Moje zainteresowanie jej osobą stało się w tym czasie mniej ostre. W każdym razie tak mi się wtedy wydawało. Nawet jej już wówczas bliski kontakt z doktorem Strasze- wiczem, który na jesieni budził mój gniew i rozgoryczenie, przestał mi przeszkadzać. Chociaż zdawałem sobie spra­ wę, iż głównie z pamięcią tego kontaktu trzymam się coraz bliżej Alicji. Dlatego byłem Alicji wdzięczny, że mnie nadal traktow ała jak kolegę, może chwilami nawąt jak przyjaciela, a nie jak swoją parę czy sympatię. W głębi duszy nie czułem się przecież w stosunku do niej całkiem niewinny. To nie znaczy, oczywiście, aby mi się Alicja nadal nie podobała. Ale może interesowała mnie teraz głównie dla­ tego, że podrabiała Madame? Mimo że, jak mi się zdawało, moje zainteresowanie panną Guyard stawało się mniejsze, to przecież na wpół świadomie, drogą okólną, starałem się sobie wyrobić pozy­ cję w jej pobliżu; w sposób chytry, od strony bowiem Straszewicza, człowieka, którego istnienie jeszcze nie- 35

dawno mnie najbardziej raniło. Tej zimy nawiązałem bliż­ szą zażyłość ze Stachem, średnim synem doktora, uczniem naszej klasy. Stach był chłopcem zupełnie innym niż ja. Niewielki, barczysty, czynny, miał zamiłowania techniczne, których nie znosiłem. Stale coś konstruował, jakieś młyny wodne w ogrodzie, urządzenia irygacyjne nad rzeką, łódki z mo­ torkam i i tem u podobne rzeczy. Starałem się w sobie wzbudzić owe zamiłowania, słuchając jego chętnych wy­ wodów na ten tem at, a na wiosnę proponując mu współ­ pracę przy jego robotach. W ten sposób przeniknąłem do domu Straszewiczów. Moja przyjaźń ze Stachem wyglądała naturalnie, także przecież w moich oczach, bo - jak powiedziałem - nie zdawałem sobie dokładnie sprawy, w jakim celu ją zaaran­ żowałem; bo nagle sobie postanowiłem, że Alicja będzie tą kobietą, z którą połączę swój los. Czy to myślenie o przyszłości, o przyszłym moim związ­ ku z Alicją, myślenie tak rzadkie u chłopców w tym wieku - jestem przecież pedagogiem - o małżeństwie, było rów­ nież obroną przed tamtymi uczuciami? Pamiętam, że już wtedy nieraz wyobrażałem sobie nasz dom i nas dorosłych w tym domu. Leży przede m ną fotografia Alicji z maja roku, w którym piszę moje wspomnienia. Nie tak ją sobie wtedy na przy­ szłość wyobrażałem. Kiedy jednak patrzę na to zdjęcie, na którym zresztą ona nie jest sama, bo obok niej stoją Wolański i Zosia Koenig, i ja zupełnie z boku, myślę, że gdybym się z nią ożenił - chociaż do dziś nie wiem, czy Alicja tego by chciała, bo nigdy na ten tem at z sobą nie mówiliśmy - wszystko potoczyłoby się inaczej w moim i jej życiu i może obaje zachowalibyśmy coś z tam tych lat. Dlaczego przy tej dziewczynie nie pozostałem, dlaczego z nią się z czasem rozstałem, a związałem się z tam tą kobietą, żyjąc jej życiem jak przedm iot czy wierne zwierzę, 36 pwpiUP?..... nieodzowny, a na dobrą sprawę właściwie nigdy nie zau­ ważony? „Ciemne siły w człowieku” - powiadał w takich wypadkach doktor. XII W drugi dzień Zielonych Świąt um arła żona naszego burm istrza - pani Jeziorowa, um arła w swoim mieszkaniu, gdzie Straszewicz starał się ją w ostatniej chwili zope- rować. Tego dnia rano wróciłem do miasta spędziwszy dwa dni u kolegi na wsi. Przed wyjazdem już często przesiadywa­ łem w domu Straszewiczów. Stach mówił mi, że nigdy tak dobrze jeszcze tam nie było. Nie znam tego domu z po­ przednich lat, ale wyobrażam sobie tę milczącą, dziwaczną matkę, ojca, który zjawiał się tu jak gość, i trzech chłopców zaniedbanych, pętających się po wielkim mieszkaniu o po­ krytych pokrowcami meblach i po zapuszczonym ogro­ dzie, który ojciec kiedyś uprawiał. Stach mi opowiadał, że gospodyni - Madejowa - nigdy również nie miała dla nich czasu, zajęta matką, nie opuszczającą całymi dniami swe­ go pokoju, stale cierpiącą na bóle newralgiczne, którą Madejowa kilka razy dziennie nacierała balsamem pach­ nącym mocno na całe mieszkanie. A później, po śmierci m atki - jak mówił Stach - w domu zrobiła się już zupełna pustka. Nawet Madejowa groziła odejściem. Doktor w ogóle przestał się pojawiać, a kiedy przychodził, był przeważnie podpity i robiło się piekło. Madame odwiedziła ten dom niedługo po swoim do nas przybyciu. Nie zastała oczywiście doktora ani jego dzieci, które były w szkole, bo zjawiła się przed południem. Madejowa poszła do miasta po zakupy. W domu pozostał ' tylko najstarszy, Władek, tego dnia trochę niezdrów. Do­ piero znacznie później powiedział mi o tej wizycie. Był nią 37

zaskoczony, chociaż pannę Guyard znał już ze szkoły Pytała o ojca. Była wychowawczynią klasy, do której chodził najmłodszy ze Straszewiczów - Olgierd. Chłopak coś tam zbroił. Mogło to stać się powodem nagłego zjawie­ nia się nauczycielki w ich domu. Nie kwapiła się z odej­ ściem, rozglądała się po jadalni, w której zastała Władka; rozglądała się w sposób dziwny, jakby ten dom kiedyś znała i teraz chciała go sobie przypomnieć. „Już wtedy mnie coś tknęło” - mówił później Władek. Od tej chwili datowała się jego niechęć do panny Guyard, a właściwie nie tyle niechęć, ile podejrzliwość, która jeszcze się pogłę­ biła, kiedy dotarły do niego plotki, jakie na temat jej i ojca opowiadano po całym mieście. Stosunek zresztą Władka i jego braci do Madame nie był prosty; podobała się im jak nam wszystkim, a z drugiej strony bali się jej - tak bym to określił. Zwłaszcza kiedy po kilku miesiącach doszły do nich słuchy, że ich matka umarła przez pannę Guyard. Nie mogli się jednak dowiedzieć, w jaki sposób miałaby ona przyczynić się do jej śmierci. Nawet jeżeli tamte gadania o przeszłości nie były prawdą, to - i tak - istnienie panny Guyard przyjęli chłopcy z rezerwą. Dobrze odnosiła się do' niej tylko Basia. Ich nieufny stosunek do Madame rozwijał się, mimo że ojciec pod jej wpływem, o tym nie wątpili - powracał do normalnego trybu życia, przeniósłszy się na powrót do domu. Właściwie więc powinni byli żywić dla niej tylko wdzięczność. Przestał także pić. Rano jeździł dorożką do szpitala, wracał regularnie na obiad, po południu znów wyjeżdżał do gabinetu i koło ósmej wracał na kolację, którą jadał teraz zawsze, jak i obiad, w towarzystwie dzieci. Dopiero po kolacji, i to nie zawsze, odwiedzał pannę Guyard, która mieszkała również za rzeką, w domu mecenasa Milera, lub szedł z nią na spacer, by wracać do domu nie później niż o północy. Kiedy się z chłopcami zaprzyjaźniłem - nie tylko ze 38 Stachem, ale także z Władkiem, który mi bardziej odpo­ wiadał, gdyż miał usposobienie mniej czynne od Stacha, a nawet z Olgierdem, najbardziej do mnie podobnym, milczącym i spokojnym - starałem siędociec, czy niezależ­ nie od plotek, nie dzieli ich od Madame to, że po prostu matki nigdy nie mieli lub jakby niemieli i tak jakoś do tego przywykli, że jej w ogóle nie potrzebowali, zaś panna Guyard mogła - obawiali się tego - im tę matkę w przy­ szłości chcieć zastąpić. Poza tym bali się, że Madame kie­ dyś zabierze im ojca, którego kochali. Można go było kochać, jeżeli nawet ja przywiązałem się do niego. Ja - właśnie do niego! I zaszło tak daleko, że związałem później moje życie nie tylko z nią, ale także z nim. W moim przywiązaniu do doktora było coś jeszcze bardziej nieprawdopodobnego niz w moim stosunku do Madame. A jednak mnie zdobył. Zaczęło się od tego, że traktował mnie - traktował tak zresztą wszystkich i zawsze - jak sobie równego. Od początku mówił do mnie „pan” i wsta­ wał kiedy podawał mi rękę. Chętnie ze mną rozmawiał, chętniej niż ze swoimi synami. Lubił książki i wiele ich czytał, lubił na ich temat mówić. Jego ponura psia twarz rozjaśniała się w takich chwilach. Milczek na co dzień i prawie mruk, stawał się wtedy prawie rozmowny. O me­ dycynie w tym czasie wspominał niechętnie i rzadko, zawsze z domieszką gniewu; twierdził, że to „zawód tru­ pi”, stała oscylacja na granicy życia i śmierci, stała świa­ domość, że obcowanie z człowiekiem, każdym człowie­ kiem, jest w końcu obcowaniem z mięsem, które stanowi zupełnie absurdalne, ale jakże oczywiste zaprzeczenie pojęcia człowieczeństwa. Uśmiechał się i dodawał, że tyle już lat para się medycyną, a wciąż myśli o niej jak nowi­ cjusz, jak student, który po raz pierwszy wszedł do prosek­ torium i może przyjrzeć się umarłym i ich dotknąć. Kiedy go pytałem, dlaczego więc wybrał ten zawód, 39

jeżeli go tak nie lubi, odpowiadał, że w świętym zapale młodości zdawało mu się, że trzeba żyć niosąc pomoc innym ludziom i wydzierając ich śmierci. Wierzył, że do medycyny z czasem przywyknie. Tymczasem stało się inaczej, im dłużej pracuje, tymbardziej jej sprawy stają się dla niego skomplikowane, sięgające podstawowych spraw bytu. Mówił zresztą o tym wszystkim trochę później, fragmen­ tarycznie, dopiero teraz staram się złożyć to w pewną całość. Na początku natomiast, kiedy w kwietniu, w pół roku po przybyciu do nas panny Guyard, z nią się ożenił, podobało mi się w nim przede wszystkim to, że cieszył się swoim domem jakby na nowo odzyskanym i swoimi dziećmi, i tą kobietą, która swoim zjawieniem się w jego życie wniosła spokój i radość. Sama jej obecność, sam jej wygląd ożywiał ten wielki mroczny dom wypełniony cieniem drzew pod­ czas dnia, a wieczorem przyćmionym światłem osłoniętych szczelnie abażurami ciężkich kandelabrów i świeczników. Panna Guyard nadal nosiła jaskrawe stroje, wciąż mocno się malowała, a jej jasnobrązowe włosy, niby korona je­ siennego drzewa, skupiały na sobie zawsze wszelkie świat­ ło. Ona z kolei cieszyła się tu wszystkim. Chętnie spędzała czas w ogrodzie, który doktor zaczął znów uprawiać. Była zawsze przy nim i starała się mu pomagać. Ale nie tyle - zdawało się - bawiła ją praca, co samo przebywanie na powietrzu, wśród zapachów ziemi, wśród roślin, których może nigdy nie miała. Kiedy szła ogrodem, sunęła palcami po krzakach czy niskich gałęziach drzew, a czasem schyli­ wszy się i zerwawszy źdźbło trawy trzymała je w zębach jeszcze długo, już w domu, budząc uśmieszki chłopców, którzy uważali to za zalotność. Miała wielki apetyt i wszystko jej smakowało. Często powtarzała:- Jak ja lubię dobrze jeść!- Doktor się śmiał:- Spożywasz dary Boże z nabożeństwem, tak robi każdy Francuz. Dzięki temu macie czas je lubić. Odpowiadała, że trzeba wszystko lubić, co się robi i co się ma. - I uprawiać swój ogródek?! - wtórował doktor. Uważała to za najwyższą mądrość. Mówiła o tym przy różnych okazjach. Ale w ogóle mówiła nie za wiele. Nigdy nie pouczała ani dorosłych, ani ucźhiów. Najchętniej słu­ chała innych. Jej wpływ na ludzi był wpływem dyskret­ nym. Odczuł to tej wiosny doktor. Nie zauważywszy tego, poddał się jej wolteriańskiej - jak powiadał - filozofii. XIII Śmierć pani Jeziorowej była pierwszym ciosem, który_ w moich oczach spadł na głowę doktora. Później było ich więcej. Coraz bezmyślniejszych i coraz bardziej okrut­ nych. Przychodziły z różnych stron, bez wyboru, najczęś­ ciej bez jego winy, i waliły na ślepo, z tępą pasją, i nie skończyły się, póki wszystkiego nie zniszczyły. Na tydzień przed Zielonymi Świętami - jak później zeznawał doktor w sądzie - żona naszego burmistrza przyszła do niego po poradę. W tym czasie doktor już nie pił, mieszkał w domu, pracował systematycznie, a nawet powrócił do studiów, które przerwał po śmierci żony. Pacjentka narzekała na bóle w do.lnej części brzucha. Stwierdził podrażnienie ślepej kiszki. Wyglądało to nie­ groźnie, więc nie namawiał do operacji, tylko zalecił lecze­ nie. Przed samymi Świętami znów była u niego, narzeka­ jąc, że bóle się wzmagają. Wówczas orzekł, że potrzebny jest zabieg chirurgiczny. Pacjentka jednak prosiła, żeby operację odłożyć na parę dni, do powrotu z kuracji jej męża. Kiedy z czasem bliżej poznałem doktora, przekona­ łem się, że jak to się często wśród naukowców zdarza, nie 41

przywiązywał on dostatecznej wagi do wypadków nie­ skomplikowanych i z medycznego punktu widzenia mało ciekawych. Uległ życzeniom pacjentki, chociaż-tw ierdził podczas procesu - uprzedził ją, iż taka zwłoka może być niebezpieczna. Kiedy w Święta wezwano go do Jeziorowej, było już za późno, zwłaszcza że doktor dopiero wtedy stwierdził ciążę pozamaciczną. Bojąc się, że transport chorej do szpitala może pogorszyć sytuację, zdecydował się operować na miejscu. Um arła - jak to się mówi —pod nożem. Doktor nigdy mi o tym nie opowiadał. Ani mnie, ani synom. Znam jednak wszystko - wspomniałem już o tym - z sądu. Pomyłka doktora była wyraźna, nie winię go jednak. Człowiek ma prawo się mylić, nie było w tym złej woli ani szczególnej nieuwagi. Konsekwencje wypadku i sprawy sądowej były dla niego poważne. Po nieudanej operacji zamknął się w pra­ cowni na szereg dni, nawet do szpitala nie chodził i nie przyjmował pacjentów. Zresztą nie bardzo miał kogo. Kiedy się dowiedziano o śmierci Jeziorowej i o tym, że burm istrz zaraz po pogrzebie żony oddał sprawę do sądu, ilość pacjentów doktora spadła zastraszająco, a nieliczni pozostali, kiedy w następnych dniach dowiedzieli się, że doktor jest chory, przestali przychodzić. W wiele lat potem Madame twierdziła, że była to pierw­ sza w jego lekarskiej karierze pomyłka, która kosztowała ludzkie życie. Mylił się nieraz, zwłaszcza w okresach kiedy prowadził nieuregulowany tryb życia lub zbyt wiele uwagi poświęcał swoim badaniom, ale nigdy konsekwencje po­ myłek nie były tak poważne. Określenie naszego cm enta­ rza, jako „cmentarza doktora Straszewicza”, które nieraz słyszała, było insynuacją, nie pierwszą zresztą i nie ostat­ nią. Broniła go, oczywiście, jak zawsze i wszędzie, ale myślę - chociaż nie znam tam tych wypadków - że miała 42 rację, inaczej chyba nie przeżyłby śmierci Jeziorowej tak głęboko. Zresztą gdyby był złym lekarzem czy nawet tylko złym diagnostą, musiałyby się w przyszłości nadal pomyłki zdarzać, tymczasem - mogę stwierdzić z całą odpowie­ dzialnością - nigdy już się nie zdarzyły. Może wpłynęła na to obecność Madame, ale przecież ten wpływ nie mógł się stać absolutnie decydujący. Zatem zamknął się w swojej pracowni i nikogo do siebie nie dopuszczał. Prosił tylko, żeby Madame go odwiedziła. A kiedy przyszła, oświadczył jej, że postanowił rozstać się z zawodem. - Byłam przygotowana, że to od niego usłyszę - mówiła po latach, kiedy go już nie było wśród żyjących. - Nie protestowałam, w takich chwilach protestować nie wolno. I właściwie nie miałabym nic przeciwko temu, żeby prze­ stał praktykować. Wtedy poprosił mnie, żebym została przy nim. „Nie umiem już być sam” - powiedział. Wierzyłam w niego. On - pan go tak nie znał jak ja - był utalentowanym człowiekiem, chociaż właściwie niczego nie dokonał. Kiedy powiedziałam, żeby zajął się nauką, prędko na to przystał. Tak prędko, że aż mnie to zdziwiło. Już w tydzień po wypadku powrócił do pisania, pisał od lat tę swoją pracę habilitacyjną, którą kiedyś przerwał. Pan go raz pytał, dlaczego rozstał się z pracą badawczą. Pamięta pan, co odpowiedział: „Lekarz jest jak ksiądz, dyplom lek&rza jest jak święcenia kapłana, jeżeli raz zdecydowałeś się, musisz dźwigać swój wór do końca. Trzeba leczyć.” D late­ go nigdy nie skończył tamtej pracy, chociaż uważał ją za najważniejsze dzieło życia. Pamięta pan: „Trzeba zostawić ślad swojej myśli. Słowo nie przemija, myśl jest wieczna. A tymczasem ciągną mnie ci moi chorzy za sobą, muszę za nimi iść i bronić ich przed tym, co i tak nieuchronnie nastąpi.” Kiedyś powtórzyła, co powiedział niedługo przedtem, 43

I zanim tamto się zaczęło, zanim sam zaczął - jak on to nazwał - odchodzić: że nie dane mu było wyrazić swojej myśli, że nie dane mu było przezwyciężyć własnej śmier­ ci. - Pan nie wie, jak ich nienawidził, tych swoich chorych, nawet kiedy zniedołężniał, kiedy umysł odmawiał mu już posłuszeństwa, nie - pan nie wie, on już wtedy z panem nie rozmawiał, wtedy, pamięta pan, on już pana nie poznawał. Po jego odejściu wciąż o nim mówiła, jakby tym mówie­ niem chciała to wszystko jeszcze zatrzymać. Odeszła niedługo po nim. Odjechała do tej swojej już zapomnianej prawie Francji, jak zwierzę - ona z kolei-na czas umierania. Umarła przed paru laty. A przecież też mogłaby w życiu coś zrobić, przecież nie musiała żyć tylko tym, czym on żył. Gdyby go nie spotkała, miałaby przynaj­ mniej własny los. A tak żyła za kogoś; może za jego zmarłą żonę, która mu nie była przyjacielem, czy za niego samego. Zresztą czyż ze mną inaczej? Mnie wystarcza, że o sobie i o niej mogę myśleć ,,my”. XIV Śmierć Jeziorowej „pod nożem Straszewicza” na stole jadalnym jej mieszkania stała się na tyle głośna, że wieść o niej dotarła do Warszawy. Na majowym zjeździe mówił mi Stefan Mrożewski - który jest tam obecnie profesorem medycyny, że dawni koledzy Straszewicza jeszcze to pa­ miętają. W ogóle doktor, o ile mogłem się zorientować na podstawie słów Stefana, był tam dla swoich dawnych kolegów przez lata tematem interesującym i niewyczerpa­ nym, czymś, czego nie mogli zrozumieć, Zatem nie tylko w naszym mieście, lecz również w War­ szawie miał Straszewicz sobie niechętnych. Zresztą nie tylko na uniwersytecie i w klinice, wśród dawnych kole­ gów, ale także w ministerstwie, dokąd burmistrz Jezior 44 ............................................. ......................................... dotarł po jego uniewinnieniu. Tak czy inaczej, do szpitala miejskiego Straszewicz nie powrócił. Małżeństwo z panną Guyard i śmierć Jeziorowej doko­ nały ostatecznie tego, co zaczął jego dawny tryb życia - niemal wszyscy w naszym mieście odwrócili się od niego. Jego prywatna praktyka znacznie się zmniejszyła. Przy­ chodzili po poradę tylko okoliczni chłopi, i to raczej z małymi dolegliwościami, bo poważniejszymi nie mógł się zajmować, .nie dysponując salą operacyjną. Rzadko kto zjawiał się u niego z miasta. A jednak, mimo że na początku się odgrażał, praktyki nie rzucił. Nie ze względów zresztą zarobkowych, bo jego resztówka dawała jakie takie do­ chody, ale jemu teraz zaczęło na tym zależeć, żeby się nie dać, żeby przeciwstawić się opinii i żeby samemu i z włas­ nej woli nie ustąpić. Z tych względów nie chciał nawet słyszeć o opuszczeniu naszego miasta, o powrocie do klini­ ki i do Warszawy, co wydawało się możliwe, bo wówczas jeszcze żyli profesorowie, którzy go z lat jego naukowego stażu cenili i pamiętali. Do opuszczenia naszego miasta namawiała go przede wszystkim Madame. Byłem świad­ kiem tych nie kończących się rozmów i sporów pomiędzy nimi, w których brali udział także jego synowie, popierają­ cy w tym wypadku macochę, chociaż w innych kwestiach trzymali zawsze stronę ojca. Zadomowiłem się wtedy już na dobre w domu Strasze- wiczów. Oficjalnym powodem moich niemal codzieńnych odwiedzin były korepetycje, jakie zacząłem od jesieni, następnej jesieni od przybycia Madame do nas, dawać najmłodszej latorośli Straszewicza - Basi. Prawie zawsze zatrzymywali mnie na kolacji, spędzałem u nich wszystkie wolne dni. Tłumaczyłem sobie, że lgnę do Straszewicza w sposób naturalny, jak do starszego, ciekawego mężczyz­ ny winien lgnąć chłopiec w moim wieku, pozbawiony opieki ojcowskiej. Zresztą ja rzeczywiście domu nie mia­ łem, w każdym razie takiego prawdziwego, jakim się stał 45

dom Straszewiczów, od kiedy w nim się zjawiła panna Guyard. Ojciec mój nie żył już dawno. Moja m atka praco- „wała całe dnie, odkąd pamiętam, w pracowni krawieckiej pań Rittnerówien, a moja młodsza siostra, dziesięcio­ letnia wówczas Danka, wychowywała się właściwie u są­ siadów, w sklepie spożywczym i mieszkaniu kupca Gału­ szki, właściciela domu, pełniąc nieokreśloną rolę - trochę koleżanki jego córek, a trochę ekspedientki, zresztą wraz z nimi. Moje zainteresowanie panną Guyard po roku istniało oczywiście nadal, ale przybrało szczególną formę. W na­ szych stosunkach inicjatywę teraz przejęła ona. Określenie „nasze stosunki” brzmi cokolwiek komicznie i wyobrażam sobie zdziwienie mojej nauczycielki, gdyby wtedy ktoś tak to nazwał. Ja nawet nie wiem, czy w owym czasie uśw iada­ miała sobie w ogóle moje istnienie, jeżeli tak wolno powie­ dzieć. Traktowała bowiem moją obecność w tym domu jako samą przez się zrozumiałą. Panna Guyard zjawiła się, kiedy ja już tam byłem, kolega chłopców, z początku korepetytor-wolontariusz, później korepetytor płatny m a­ łej Basi oraz chętny słuchacz wieczornych wywodów doktora. Wiedziałem jednak, że - jeżeli sobie tego panna Guyard nie uświadamia, to jednak to czuje - widzi w mojej osobie sojusznika zarówno wobec małych Straszewiczów, którzy po jej małżeństwie z ojcem, jeszcze niechętniej niż dotąd do niej się odnosili, jak wobec samego doktora. Od początku, od dnia ich ślubu, może zresztą wcześniej - ale wtedy nigdy nie bywałem przy nich obojgu obecny - zaczęły się między nimi konflikty, i to bardzo poważne. Dziwny to był wów­ czas związek, zresztą szczególny do końca pozostał. Oboje mieli silne indywidualności. On był despotą i człowiekiem słabym zarazem. Szukał w niej oparcia, pomocy i rady, by kiedy ta pomoc i rada przychodziły, odrzucać je. Wydaje mi się, że szukał w niej tego, czego sam nie posiadał: siły 46 i równowagi, ale jednocześnie chciał, żeby to była jego siła, nie jej, żeby jej indywidualność dopełniała indywidual­ ność jego i jemu służyła. Ona podporządkowywała się jego woli, nie potrafiła się jednak w nim zatracić. Podejrzewam nawet, chociaż może to nie było w niej jeszcze wówczas wyraźne, że jego życie, jego pracę i wszystko, co robił czy mógł jeszcze zrobić, traktow ała jako swoje dzieło. Więc był jej potrzebny ktoś, kto w nią wierzył lub przynajmniej pozostawał neutralny i życzliwy. Na życzli­ wości zawsze jej zależało i chociaż nie zabiegała o niczyje względy, to przecież chętnie je przyjmowała i ceniła. A ja w dodatku należałem do tego kręgu, który ją w naszym mieście przyjął najlepiej - do uczniów gimnazjum. Syno­ wie Straszewicza się nie liczyli, czuła, że ich stosunek do niej ze względu na rolę, jaką zagrała w ich życiu, był wyjątkowy. Tylko stosunek chłopców, nie Basi. Ona za mała była, żeby to wszystko, co w ich domu zaszło, zrozu­ mieć, więc lgnęła siłą rzeczy do kobiety, która do tego domu przyszła na miejsce matki. Z czasem w oczach Madame zacząłem być jej „małym przyjacielem”. Taka pozycja bardzo mi zresztą odpowia­ dała, upraszczała niejako mój stosunek do niej i rozgrze­ szała mnie, a jednocześnie, w każdym razie tymczasem, dawała mi zadowolenie. W ten sposób na kilka dobrych lat podzieliłem moje życie pomiędzy pannę Guyard, nie wy­ wołującą określonych pragnień, budzącą zaledwie mgliste oczekiwanie i niepokój —a Alicję, wobec której wszystko to, co tam było trudne, pomniejszało się i stawało rzeczy­ wistością, wprawdzie może cokolwiek zastępczą, niemniej jednak pociągającą. Stosunek mój do Alicji od małżeństwa panny Guyard, i znów na dobrych parę lat - po opisanym już okresie nieśmiałego zajęcia się jej osobą, a później po okresie „pary”, która „z sobą chodzi” - stał się więc bardziej określony. Później nieraz zastanawiałem się, czy nie był on 47

rodzajem jewanżu za miłość tamtej kobiety do innego mężczyzny. Wobec Alicji stałem się nagle od małżeństwa panny Guyard agresywny. Lubiłem się z nią mocować na przerwach, chwytać ją za włosy i w zabawie wykręcać jej ręce. A kilka razy wziąłem ją pod rękę, gdyśmy oboje przechadzali się po plantach wieczorem; ona zaś mi z ręką umykała. Wszystko to było niedomówione, niby ot, tak sobie i niby niechcący. Dotykałem jej w żartach i brałem pod rękę w ferworze sporu. Kłóciliśmy się bowiem nieraz w tym czasie i często później nie rozmawialiśmy ze sobą nawet całymi tygodniami. Trwało to - jak powiedziałem - bardzo długo. W moim opisie wybijają się na plan pierwszy dzieje moich uczuć. W życiu było niezupełnie tak. Wiele praco­ wałem, uczyłem się, dawałem korepetycje. A nawet w pla­ nie uczuciowym obok sprawy panny Guyard i Alicji istnia­ ły epizody inne, przelotne sympatie dla tych i owych koleżanek, a w półtora bodaj roku od wyjścia za mąż Madame zjawiła się też pierwsza moja kobieta w życiu, podręczna z pracowni, gdzie była zatrudniona moja mat­ ka. Nazywała się Bronka. Ten epizod miał zresztą taki wpływ na mój stósunek do Alicji, że ją niedługo potem pocałowałem. Było to bodaj w styczniu czy lutym. Pamiętam ten bezśnieżny wieczór. Właśnie pogodziliśmy się po długim „zerwaniu”. Było zimno i wiał mroźny wiatr, a jednak poszliśmy popatrzeć na międzynarodowy pociąg, my zre­ sztą bodaj jedyni, z powodu niepogody. Później szliśmy plantami wzdłuż toru kolejowego. Wtedy powiedziałem sobie, że ją dziś pocałuję. Kiedy to sobie powiedziałem, poczułem tremę i ledwie mogłem z Alicją rozmawiać. Nagle zapytałem ją, czy ona kocha się w Wolańskim, z którym ją widywałem ostatnio dosyć często. Zapytałem ot, tak sobie, by jakoś zacząć, bo Alicja - o tym już pisałem - często przebywała w towarzystwie chłopców, i to nie tylko Wolańskiego. - Phi! - zawołała. - A jak zdrowie Madame? Czy wciąż jej tak samo bronisz? Pytanie jej miało związek z pewnym wypadkiem, który zdarzył się wczesną zimą. Byliśmy wówczas w pierwszej licealnej. Wypadek zdarzył się w ostatniej. Pewnego dnia mianowicie, na lekcji Madame, doszło między nią a jednym z uczniów do scysji. Przy omawianiu jakiejś lektury, gdy była mowa o sławnym paryskim cmentarzu Pere Lachaise, uczeń Bobko zapytał, czy we Francji są też cmentarze znanych lekarzy, jak tutejszy doktora. Nie znosił on Wład­ ka Straszewicza uczącego się w tej klasie, a także do Madame nie czuł szczególnej sympatii, bo często dostawał od niej złe stopnie. Klasa struchlała. Madame przerwała wykład i spytała, co Bobko ma na myśli. Mogła udać, że nie słyszy, ale takie postępowanie nie leżało w jej charakterze. Bobko, chłopiec brutalny, czujący za sobą bogatego ojca, właściciela kilku nieruchomości w naszym mieście, wyjaś­ nił, że przecież wszystkim wiadomo, iż doktor wykończył już niejednego pacjenta. Wtedy Madame kazała mu wyjść z klasy. Po czym zwróciła się do Władka: - Idź teraz za nim i postaraj się wyjaśnić sprawę swego ojca. Władek wypadł jak z procy. Po piętnastu minutach wrócił. Tamten zaś przyszedł dopiero nazajutrz ze śladami bezlitosnego lania. Wypadek ten był szeroko komentowany w całym gim­ nazjum. Stary Bobko złożył skargę na Madame do dyrek­ tora. Po czym dyrektor miał z nią burzliwą rozmowę. Najwięcej o jej postępku mówiło się w naszej klasie, gdzie była tego roku wychowawczynią. I wtedy właśnie gorąco jej broniłem. Przed kim? Przed Alicją! Tą Alicją, której ona tak jeszcze niedawno imponowała. Jej uwaga podczas spaceru przestraszyła mnie. Za nic 4 - Madame 4 9

w świecie nie chciałem, żeby wyszło na jaw moje zaintere­ sowanie się panną Guyard. Dlatego jeszcze mocnie] posta­ nowiłem pocałować Alicję. Szliśmy wciąż. Liczyłem słupy telegraficzne przy torze. Za każdym razem obiecywałem sobie: „Zrobię to, kiedy będziemy m ijali następny.” Ale kiedy do niego dochodzi­ liśmy, odwaga mnie opuszczała. - Dokąd mnie prbwadzisz? - spytała. Byliśmy już dale­ ko za miastem. - Kocham ciebie - bąknąłem. Staliśmy naprzeciw siebie. Nie widziałem jej prawie. Ani wyrazu, ani. w ogóle jej twarzy, tylko jasną plamę. Podkurczyłem ręce. „Teraz muszę ją chwycić i pocałować - mówiłem sobie. - Jeżeli nie zdążę tego zrobić szybko, gotowa odwrócić się, a jeżeli nie chwycę jej mocno, gotowa mi się w ogóle wywinąć.” - Czy słyszysz, co powiedziałem? Powiedziałem to, żeby zyskać na czasie i jednocześnie żeby niepostrzeżenie zbliżyć się do niej. Stałem teraz tuż przy niej. - Oszalałeś? Poczułem, że jeszcze chwila, a cofnie się. Chyba za­ mknąłem oczy, bo nie pamiętam, jak moje ręce chwyciły ją za szyję, i szybko cmoknąłem ją na ślepo w chłodne usta. Pamiętam tylko, że spadła mi przy tym szkolna czapka. Szarpnęła się i wyrwała mi się. - Coś ty zrobił? - zawołała. I odeszła bardzo szybko w stronę, skąd przyszliśmy, nie oglądając się. Później całowaliśmy się coraz częściej i coraz więcej. Nigdy jednak nie miałem uczucia, że robię to tylko dlatego, że tego chcę, lecz także dlatego, że muszę coś przez to udawać, coś tym zasłaniać i coś kryć. XV Dziś po lekcjach poszedłem na planty. Po raz pierwszy, od czasu kiedy zacząłem spisywać moją relację, postanowi­ łem odwiedzić jedno z miejsc, które opisuję. Stykam się z tymi miejscami często i na co dzień. Co dzień mijam gmach gimnazjum, kiedy idę do mojej szkoły. Co dzień też przemierzam miasto, idąc na obiad do pań Rittnerówien, które po zlikwidowaniu po wojnie swojej pracowni stołują ludzi samotnych lub nie prowadzących własnego gospoda­ rstwa. Mieszkam nad rzeką i przez okno widzę dawny dom Straszewiczów, gdzie dziś mieści się szkoła rolnicza. Na planty jednak poszedłem specjalnie. Czy zaczynam już snuć się, z własnej woli, nie z przypadku, po miejscach moich wspomnień? Przystępując do pisania, chciałem tam to minione zwią­ zać z moim obecnym czasem, nadać mu genealogię; po­ twierdzając fakt mego istnienia, nadać mu sens. Ale oto wciągają mnie sprawy przeszłe i rzeczy dawne, po których nie pozostało ani śladu. Przystępując do pisania, chciałem dać świadectwo temu, że byłem, i p o z o s t a ć - jak by powiedział doktor Straszewicz. Jeżeli ani jemu, ani pannie Guyard, ani nikomu z mego otoczenia, z którym przeżyłem tyle lat, to się nie udało - chciałem zrealizować to za nich i za siebie. Ale czuję, że pisanie rozbraja mnie wobtc tego, co jest, odbiera mi siły, robiąc z tego, co minęło, jedyną prawdę. I powołując przeszłość do życia, jednocześnie zabija to, co istnieje. A więc byłem dziś na plantach. Chciałem je w maju pokazać Alicji, chciałem jej pokazać, że to już nie zwykły tylko chodnik między, młodymi drzewkami ciągnący się wzdłuż torów, ale cała aleja ocieniona potężnymi kaszta­ nami, które w maju pięknie kwitną. Jakoś nie doszło do tego. Dziś planty były melancholijne, a liście kasztanów zwarzone przymrozkami późnego października. Pomyśla- 51