Aleksander Jackiewicz
Madame
Czytelnik
' ' • i * * *
T
Przyjechała do naszego miasta przed trzydziestu prawie
laty. Pewnego wrześniowego wieczoru wysiadła na stacji,
ubrana w ekstrawagancki płaszcz koloru ostrej zieleni, bez
kapelusza, z dwiema dużymi walizami, z jakimiś sakwoja
żami, torbami i pudłami, które były pooblepiane obcojęzy
cznymi nalepkami - i zaczęła wołać numerowego okropną
polszczyzną.
Numerowych nie było na naszej stacji. Czasem zjawiał
się tu miejscowy pijaczyna, trochę wariat, Aron, który
odnosił walizki podróżnym do miasta; ale i Arona tego
dnia nie było, pewnie komuś rąbał drzewo, nosił wodę albo
pił w restauracji „Mieszczańskiej” przy kościele.
Nikt taki jak ona nigdy się tunie zjawiał. Owszem, przez
naszą stację raz na dobę, właśnie wieczorem, przebiegał
międzynarodowy, stawał jednak bardzo rzadko, tylko wy
jątkowo, kiedy się spóźnił i drogę mu zatarasował jakiś
inny pociąg. Ale nawet jeżeli się zatrzymywał, nikt z niego
nie wysiadał. Najwyżej przez okna wagonów można było
zobaczyć podróżnych i czasem na półkach takie walizki,
jakie ona miała.
Czy zresztą międzynarodowy zatrzymywał się, czy nie,
mieszkańcy miasta chętnie tu wieczorami przychodzili,
żeby na niego przynajmniej przez moment popatrzeć;
robią to podobno mieszkańcy wszystkich małych miast.
Zwyczaj ten po wojnie u nas prawie zaniknął, ale też
i międzynarodowy przestał tędy przechodzić.
Zbieraliśmy się na stacji nie tylko z jego powodu, w dzie
sięć minut później nadchodził pociąg warszawski, którym
powracali czasem ze stolicy mieszkańcy miasta po zała
twieniu tam swoich, rzadkich zresztą, interesów.
Stała więc tego wrześniowego wieczoru przed wagonem
pociągu warszawskiego i wołała: „Numerowy!”, z okro
pnym obcym akcentem, rozglądając się bezradnie po
pustym peronie. Ciekawscy bowiem zbierali się przy bu
dynku stacyjnym, oparci o mur, lub siedzieli na trzech
ławkach pod murem, a młodociani gapie - to znaczy my -
wisieli na sztachetach od strony ulicy; wprawdzie nie było
tu żadnego biletera i każdy mógł swobodnie wejść na teren
stacji, ale naczelnik Piskorski i jego pomocnik Wróbel
pędzili młodocianych w obawie nieszczęśliwego wypadku,
zwłaszcza o tej godzinie, kiedy przebiegał międzynaro
dowy.
Pociąg już odszedł, a ona wciąż stała na peronie w świet
le stacyjnej latami, w tym swoim papuzim płaszczu, wśród
walizek, sakwojaży i pudeł. Tak ją obecni zapamiętali na
lata, i tu pewnie już zrodziło się przezwisko „Madame”,
jakim ją z czasem powszechnie obdarzono. A może zrodzi
ło się w kilka minut później. Kiedy bowiem tak stała
i wszyscy na nią się gapili, starsi z powagą i hamowaną
ciekawością, my - wiszący na sztachetach - parskając
śmieszkiem, podszedł do niej naczelnik Piskorski i salutu
jąc całą dłonią zapytał, czym może służyć. Zapytał może
dlatego, że nie zrozumiał, jak wielu innych, jej wołania,
słowa „numerowy”, zdeformowanego gardłowym „r”.Za-
szwargotała znów niby po polsku, ale naczelnik nadal nie
rozumiał, więc zamachała rękoma w kierunku stacji i ulicy
i powtórzyła słowo fiacre.
- O fiakra jej chodzi, panie naczelniku, o dorożkę -
pomógł Piskorskiemu jego zastępca Wróbel i odwróciwszy
się skinął na nas.
Nie trzeba było nas zachęcać. Przeskoczyliśmy sztache
ty i porwali walizki. Były ciężkie, nieśliśmy je po dwóch,
a większą nawet we trzech. Ona śmiała się i powtarzała:
merci.
Uczyliśmy się języka francuskiego w gimnazjum, ponie
waż zaś nasza dotychczasowa nauczycielka pożegnała się
z nami z końcem roku, zawiadamiając, że już nas uczyć nie
będzie, przenosi się bowiem do innego miasta, domyśliliś-
6
my się, że przybyła jest nową nauczycielką. Nie śmieliśmy
jednak jej o to zapytać.
Kiedy wstawiliśmy rzeczy do dorożki, wśród potoku jej
wymowy usłyszeliśmy słowo hotel, jak przedtem fiacre,
powtórzone kilkakrotnie, i wtedy postanowiliśmy jej to
warzyszyć do hotelu, przez uprzejmość i ciekawość. Wyde
legowano mnie i jeszcze jednego kolegę ze starszej
klasy.
- Nous vous accompagnerons - wykrztusił kolega.
Zaszwargotała znów, teraz już samą francuszczyzną,
zrozumieliśmy tylko magnifiąue i tres aimable, a przede
wszystkim jej gest, zapraszający nas do dorożki.
Miała chyba ponad trzydziestkę. Ale wydała się nam
taka inna od wszystkich tutejszych pań, taka niecodzienna
i wspaniała, z mocno umalowanymi ustami, z jasnobrązo-
wymi, kręcącymi się włosami, z upudrowaną obficie twa
rzą, pachnąca cała - że nie liczyliśmy jej lat. Zrobili to za
nas dorośli, jak się później okazało, już na stacji.
Jechaliśmy Kolejową, najdłuższą w mieście ulicą,
wzdłuż której w święta i pogodne wieczory chętnie się
przechadzano, bo były tu chodniki z cementowych płyt,
równe i szerokie, a ulica za stacją zmieniała się w planty
kolejowe, rodzaj bulwaru, gdzie spacerowano najchętniej.
Nie odzywała się teraz. Siedząc naprzeciw nas, wyciągnąw
szy szyję, rozglądała się po mijanych domach, ledwie
widocznych w słabych światłach latarń i otoczonych
ogródkami... Parę razy odetchnęła mówiąc: - Ach, powie
trze, powietrze...- My zaś z kolegą spojrzeliśmy na siebie,
nie wiedząc, czy świeże powietrze chwali, czy zaleciały
ją niedobre zapachy, o które nietrudno w naszym mieś
cie.
Dorożkarz zatrzymał konie przed małym, parterowym
domkiem, gdzie mieścił się „Hotel Krakowski”. Ale my
kazaliśmy mu jechać o parę dsmów dalej, gdzie stał jedno
piętrowy „Hotel Miejski”, kjóry uważaliśmy za lepszy od
7
tamtego, bo w nim zatrzymywali się zawsze przyjezdni
artyści.
Zanieśliśmy jej rzeczy do małej, ciemnej portierni. Po
wiedzieliśmy właścicielowi hotelu, że przywieźliśmy cur
dzoziemkę. Chcieliśmy jeszcze chwilę pozostać, by się
czegoś o niej bliższego dowiedzieć, ale ona nam grzecznie
podziękowała, powiedziała znów parę razy: merci i aima-
ble, i trzeba było odejść.
II
Dziś nie ma już ani jej, ani doktora Straszewicza, ani jego
dzieci. Czasem wydaje mi się, że to, co się zdarzyło, ktoś
wymyślił, że tego w rzeczywistości nie było, że nie istnieli
ani oni, ani tamte miejsca, ani poboczne osoby - to znaczy
my.
W maju, przed kilku miesiącami - bo zaczynam spisy
wać niniejszą relację we wrześniu tysiąc dziewięćset
sześćdziesiątego roku, w wiele lat po jej przyjeździe do
naszego miasta, otej samej porze kiedy tu przybyła - zatem
w maju odbył się zjazd koleżeński naszego gimnazjum,
który ożywił we mnie pamięć tamtych czasów.
A więc do naszego miasta - lepiej zresztą powiedzieć do
mojego miasta, bo n a s już w tym mieście nie ma - do tego
miasta, gdzie wszystko niby jest po staremu, lecz tylko
w kształcie tych samych miejsc, przyjechali moi dawni
koledzy - koleżanki i koledzy - w których z trudem
rozpoznałem tamte dziewczyny i tamtych chłopców. Kiedy
stałem w maju, jak wówczas gdyśmy ją po raz pierwszy
zobaczyli, na stacji, a z warszawskiego pociągu w świetle
tej jedynej od lat latarni wysiedli pierwsi uczestnicy zjaz
du - ogarnęło mnie zdziwienie i niemal przerażenie, że owe
starzejące się kobiety i owi mężczyźni są tymi samymi,
8
którzy przed laty, lekcy i ruchliwi, wieszali się na stacyj
nych sztachetach.
W drugim dniu przyjechała reszta kolegów (nazajutrz
miał się rozpocząć zjazd), a z nimi Alicja, której nie
widziałem od czasów okupacji. Wrażenie tego drugiego
wieczoru byłoby mniejsze, ponieważ .już wiedziałem, co
mnie czeka, gdyby znów nie chodziło właśnie o nią
i o zmiany, jakie w niej zaszły.
Niełatwo oddać moje z nią pierwsze po tak długim
niewidzeniu się zetknięcie i uczucia, jakie mnie w tym
momencie, zaraz na stacji, ogarnęły. To była zaiste maska
ta twarz tęga, mocno umalowana, o wargach potrzaska
nych i grubo pociągniętych jaskrawoczerwoną kredką,
o uróżowanych policzkach, podkreślonych dwiema bruz-
dan ,. wzdłuż tych policzków pełnych i trochę już obwi
słych. Włosy miała farbowane na rudo, farbowane na
pewno, bo dawniej była brunetką. Jedynie ta zmiana
koloru włosów wyszła jej na dobre, bo rudość intensyfiko
wała jasną barwę jej oczu, nie zmienionych od tamtych
czasów, mimo że otoczonych już siatką drobnych zmarsz
czek posmarowanych tłustym kremem. Oczywiście nie
wszystko to zobaczyłem już na peronie. Na stacji może
bardziej uderzył mnie widok jej ciężkiej postaci, która
także zupełnie nie przypominała Alicji z młodości.
A jednak było coś w jej ruchach, kiedy ku nam, którzyś
my w liczbie jakichś ośmiu czy dziesięciu osób stali na
peronie, szła od wagonu, śmiejąc się i machając ręką, bez
kapelusza, w rozpiętym obszernym płaszczu' - z dawnej
Alicji; ale było też coś z Madame, kiedy tamtego dalekiego
dnia wrześniowego wysiadła na stacji. Przypominała ją
barwą włosów, uszminkowaną twarzą, przede wszystkim
ruchami właśnie, chociaż ani budową ciała - Madame
bowiem do końca życia była szczupła i lekka, może nawet
za szczupła i za lekka - ani jego proporcjami, ani sposobem
bycia, bo Alicja jest dziś powolna i leniwa w ruchach. Nie
9
same zatem jej ruchy, ich tempo i rytm, raczej ich kształt,
to podnoszenie się na palce przy chodzeniu, płynna szero
kość gestów i jednocześnie nagła ich chwilami nerwowość,
podkreślały podobieństwo.
Nikt tego z obecnych poza mną ani na stacji, ani późnie]
chyba nie zauważył. Nikt bowiem prócz mnie nie kojarzył
Alicji z tamtą kobietą; nawet sama Alicja - gdyż nawet ona
już dziś zapewne nie pamięta, że ją kiedyś naśladowała.
Te ruchy i trochę sposób bycia wszedł jej z czasem
w krew, Alicja bowiem podrabiała Madame przez dobrych
parę lat, a zaczęło się to w wieku, kiedy człowiek świado
mie zaczyna budować nie tylko swój umysł, lecz także swój
wygląd zewnętrzny. Więc tamten wzór, chociaż już z bie
giem lat zapomniany, pozostał w Alicji i stał się jej włas
nym, każąc jej farbować włosy na brązowo i malować się
jaskrawo, i nosić niedbale szeroki i rozpięty płaszcz. Amo-
że kojarzenie dzisiejszej Alicji z Madame jest przede wszy
stkim moim wymysłem i wynikiem przypadku, że moja
dawna koleżanka przybyła tym samym co tamta pocią
giem i nawet o tej samej porze dnia; jak było przypadkiem
może tylko to podobieństwo koloru włosów, uczesania „na
Papuasa” i kroju płaszcza, bo niewykluczone, że moda
obecna jest znów podobna do ówczesnej, na czym się
zupełnie zresztą nie znam.
W pierwszym dniu zjazdu po części oficjalnej, po
uczczeniu pamięci zmarłych profesorów i kolegów’ i po
wysłuchaniu historii szkoły, którą odczytał staruszek
nasz dyrektor, kiedy przeszliśmy do wspomnień, ktoś
rzucił słowo: „Madame”. Na dźwięk tego przezwiska
wszyscy się ożywili, a Stefan Mrożewski, kolega ze starszej
klasy, przypomniał nam próby Cyda. Wówczas oczy wszy
stkich zwróciły się na Alicję. Trzeba ją było długo prosić,
zanim wstała i powiedziała nam po francusku monolog
Szymeny, ten sam, który na pamiętnej próbie mówiła
Madame. Wszyscy później Alicję gorąco oklaskiwali, po
dziwiając jej pamięć, a ja odniosłem z jej występu uczucie
bolesne i podniecające, bo Alicja mówiła monolog niemal
zupełnie tak jak niegdyś nasza nauczycielka, zmuszając
nawet swój stosunkowo wysoki głos do niskich brzmień.
Stanął mi w pamięci ranek tego dnia, kiedy Madame
odbyła z nami swoją pierwszą lekcję, obraz ożywiony po
raz pierwszy chyba po latach tak mocno przez ten zmusza
ny do brzmień altowych głos Alicji. Nie tylko chyba zresztą
mnie przypomniała się ta lekcja, bo dwaj koledzy z naszej
klasy - Tyszkiewicz i Wolański, zaczęli naśladować ów
czesną polszczyznę Madame, a Wolański imitował także
jej chód i charakterystyczne pochylanie się nad katedrą,
z łokciami opartymi o blat i z palcami zanurzonymi we
włosy. Pamiętał też, za co mu byłem dlaczegoś szczególnie
wdzięczny, że rzadko za katedrą siadywała, przeważnie
chodziła gestykulując podczas całych lekcji przed i między
ławkami. Wolański wydawał nieartykułowane dźwięki, to
jej „o” brzmiące na pograniczu „o” i „u”, te jej prychania
i mlaśnięcia, kiedy się bardzo cieszyła lub była bardzo
niezadowolona. Wiedzieliśmy później, zresztą od niej sa
mej, że wiele tych gestów i dźwięków należało do sposobu
bycia jej narodu, ale to nam nie przeszkadzało nadal
kojarzyć ich tylko z nią. Z nią kojarzyliśmy także, z jej
zjawieniem się, z nieufnym przyjęciem jej osoby - przede
wszystkim ze strony rodziców i nauczycieli - nasz sprze
ciw przeciwko naszemu miastu.
III
Nazajutrz po jej przybyciu od rana mówiono o niej we
wszystkich klasach. Koledzy, którzy nie byli wieczorem na
stacji, pytali nas, jak wygląda. Wypytywano zwłaszcza
mnie i Stefana, zazdroszczono nam, że zawarliśmy z nią
znajomość. W miarę jednak jak mijało przedpołudnie,
1110
a ona nie zjawiała się, zaczęliśmy się zastanawiać, czy
nasze domysły, że będzie nas uczyć, są prawdziwe. Mogła
przyjechać, by objąć w którymś z okolicznych majątków
posadę guwernantki, mogła też - na przykład - być artyst
ką, która przybyła na gościnne występy; tylko dlaczego
właśnie do naszego miasta, dokąd nigdy żaden z zagrani
cznych artystów nie przyjeżdżał?
Po lekcjach sporą grupą poszliśmy pod „Hotel Miejski”,
nikt jednak nie miał odwagi wejść do środka i zapytać
właściciela, czy ona tam jeszcze mieszka. Namówiono
wreszcie Stefana. Niedługo bawił, a wyszedłszy oświad
czył, że w południe się stąd wyprowadziła. Pewnie poje
chała do któregoś majątku.
Na tym się skończyło. Tylko we mnie jednym, a może
także w Alicji, która rano najbardziej mnie wypytywała
0 Francuzkę, pozostał żal, że nie spełniły się nasze nadzieje
1 że w naszym życiu nie zjawi się człowiek „inny od
wszystkich”. Trzeba znać ówczesną prowincję, by się nie
dziwić temu rozczarowaniu, zwłaszcza jeżeli rozczarowa
ni liczą sobie po niecałe piętnaście lat.
W kilka dni później przyszła do szkoły koło dziewiątej
rano, spędziła z godzinę w gabinecie dyrektora i poszła na
lekcję do klasy szóstej. Powiedział nam o tym na przerwie
Stefan, który właśnie chodził do tamtej klasy.
W naszej klasie zjawiła się równie niespodziewanie.
Miała być właśnie historia, bo francuskiego nie mieliśmy
w planie od początku roku, kiedy weszła w towarzystwie
dyrektora Kułakowskiego, który powiedział, że to jest
nowa nauczycielka, panna Guyard, i że będzie nam „da
wać francuski”. Powiedział też, że panna Guyard słabo
zna nasz język, i prosił, byśmy dołożyli wszelkich starań,
aby jej ułatwić pracę. Po czym zamienił z nią parę słów,
skłonił się jej i wyszedł. Zauważyłem, że minę miał nietęgą.
Czy był niezadowolony z jej złej polszczyzny, czy z jej
wyglądu i sposobu bycia, czy wiedział o niej coś więcej niż
12
my, coś niecoś o jej przeszłości i celu przybycia właśnie
tutaj - trudno powiedzieć. Nawet na majowym tegorocz
nym zjeździe, mimo moich i nie tylko moich starań - nie
udało się na ten temat z niego nic wyciągnąć. Zresztą już
niewiele pamięta, ma przecież ponad osiemdziesiąt lat
i pamięć mu nie dopisuje, a może postanowił sobie już
wtedy czy trochę później, kiedy wokół jej osoby narastało
tyle plotek, milczeć na temat tego, co wiedział, a może, jak
inni, właśnie nie wiedział nic, i nie było nic do wiedzenia.
Twarz miała bardzo ruchliwą, co ułatwiało porozumie
nie się z nią, mimikę żywą i wyrazistą. Po polsku mówiła
fatalnie. Kiedy jej brakowało słów, a mimika ani gestyku
lacja nie pomagały, jeden z naszych kolegów, syn reemi
granta z Francji - Daniel Kaczmarek - ratował sytuację.
Już na pierwszej lekcji stwierdziliśmy z przyjemnością,
że panna Guyard nie jest belfrem. Nie przepytywała nas
z gramatyki, co nam się od razu spodobało, chociaż grama
tykę znaliśmy nieźle, bo jej poprzedniczka, pani Kowal
ska, przeważnie się gramatyką zajmowała. Próbowała
nawiązać z nami rozmowę po francusku, ale to się nie
udało, więc dała któremuś z nas zeszłoroczny podręcznik
i kazała coś z niego przeczytać i opowiedzieć swoimi
słowami.
Pod koniec lekcji po raz pierwszy usiadła za katedrą.
Kolejny uczeń przeczytał swój tekst i patrzył na nią pyta
jąco, bo od paru minut przestała go słuchać, a teraz nie
kazała mu streszczać przeczytanego tekstu. Znużyła ją
lekcja czy rozdrażniła.
Wtedy Alicja, której na śmiałości w stosunku do nauczy
cieli nigdy nie zbywało, zapytała ją, stojąc w ławce, zachę
cana, zdaje się, do zadania tego pytania przez inne dziew
czyny, skąd ona, panna Guyard - rodowita Francuzka,
wzięła się w Polsce.
Alicja spytała ją o to po polsku.
Odparła łamaną polszczyzną, że jej matka była Polką.
13
Ale dlaczego wzięła się w naszym mieście? - nastawała
Alicja.
Panna Guyard nie zrozumiała pytania. Kaczmarek mu
siał tłumaczyć.
- Chcecie za wiele wiedzieć - odparła i roześmiała się
po raz pierwszy od początku lekcji. Ładna nie była. Miała
długą, bladą mimo różu na policzkach twarz, lekko podbi
te - jak to sięmówi- podpuchnięte, podkrążoneoczy, jasne
- przy całym jej nerwowym zachowaniu się - o spokojnym
i cokolwiek zmęczonym wyrazie.
- Lisez- powiedziała.
- Już przeczytałem - odpowiedział kolega, który wido
cznie sądził, że o nim zapomniała, bo zamknął nawet
książkę.
- Racontez alors.
Zaczął się męczyć, lecz ona znów nie słuchała. Patrzyła,
uśmiechając się, na Alicję.
- A może pani opowie dalej? - spytała po polsku.
Alicja wstała i zaczęła opowiadać, po raz pierwszy
wtedy naśladując jej wymowę.
IV
Podczas balu zjazdowego wspominaliśmy wieczór, kiedy
Madame zjawiła się w klasie, gdzieśmy odbywali próby
Cyda. O próbach powiedziała jej Alicja, ale nikt nie przy
puszczał, że ona przyjdzie. Praca nad tym przedstawie
niem odbywała się w tajemnicy przed nauczycielami;
chcieliśmy coś zrobić na własną rękę i bez ich pomocy.
Więc kiedy panna Guyard przyszła, niektórzy z kolegów
byli niezadowoleni i później nawet mieli pretensję do
Alicji, że się przed nią wygadała.
Okazało się, że nasza nauczycielka zna tekst całej sztuki
niemal na pamięć, podczas próby wszystko rozumiała,
14
i nawet dawała nam wskazówki, jak mówić niektóre
kwestie.
Wspominaliśmy teraz ten wieczór, siedząc w jednej
/. pustych klas podczas balu, podczas przerwy w tańcach,
bo wojskowa orkiestra, taka sama, jaka nam na szkolnych
lancówkach przygrywała, zeszławłaśnie na kolację. Alicja
siedziała naprzeciw mnie, obok Tyszkiewicz. Wolański,
Zosia Koenig, która grała Elwirę w naszym przedstawie
niu. Słabo oświetlona klasa - jak wtedy, niecodzienna -
jak wtedy, i nie znana nam o tak późnej nocnej porze,
pustawa, mroczna po kątach, a w niej my, dorośli, nawet
więcej niż dorośli ludzie, pięcioro nas z dwudziestu ośmiu
bodaj koleżanek i kolegów.
Liczyliśmy, ile osób nie żyje spośród nas. Doliczyliśmy
się dziewięciu.
- No i Madame - powiedziałem.
Wtedy Alicja zawołała: - Pamiętacie? - Wstała, stanęła
w otwartych drzwiach. - Pamiętacie, jak weszła na próbę?
1 zaczęła swoim ciężkim ciałem naśladować jej chód.
Zrobiła szeroki powitalny gest rękami, jakże podobny do
tamtego. - Bonsoir! - powiedziała.
. Wstaliśmy. - Bonsoir, Madame! - odpowiedzieliśmy
Alicji. ‘
- A później, pamiętacie?... - Alicja stanęła przy oknie,
przy którym panna Guyard zwykła była na lekcjach sta
wać, oparta ramieniem o framugę, obejmując w sposób
charakterystyczny dłońmi łokcie rąk złożonych na pier
siach, iwtedy po raz drugi powiedziała monologSzymeny.
Znów to podobieństwo intonacji i gestu, niemal identy
czność tej kobiety, przecież tak odmiennej, z tamtą, której
pamięć we mnie pozostała jak w żadnym z obecnych,
i żaden z nich nie mógł ocenić jak ja tego, co słyszał i wi
dział, jak ja, którego losem stała się tamta, losem, obsesją,
cichym szaleństwem, nie wiem, jak to nazwać - kształtu
jąc samym istnieniem, tym, że była, całe moje życie.
15
W chwili przybycia Madame do naszego miasta, doktor
Michał Straszewicz miał lat niewiele ponad czterdzieści.
Była to postać bardzo u nas znana. Wyróżniał się już na
pierwszy rzut oka wysokim wzrostem, liczył około dwu
metrów. Był szczupły, nawet za szczupły; może z powodu
swego wzrostu i szczupłości lekko przygarbiony. Jego
chuda twarz była zniszczona, w bruzdach, ale - czuło się to
- nie z powodu wieku. Jednak mimo wysokiego wzrostu
i tej twarzy nietrudno Joyło go sobie wyobrazić z czasów
młodości lub nawet chłopięctwa. Takim zresztą mało go
kto w mieście pamiętał; doktor wychowywał się w jakichś
internatach, później studiował za granicą i rzadko tu
przyjeżdżał. Jego ojciec żył w separacji z matką.
Doktor mieszkał za miastem, a właściwie na skraju
miasta, tuż za rzeką, na tak zwanej „resztówce”. Dawniej
był to dość duży majątek, ale ojciec doktora ziemię rozpar
celował, pozostawiając sobie około stu hektarów oraz
dom, coś pośredniego między dworem a pałacykiem,
w ogrodzie tak obszernym, że nazywano go parkiem.
Doktor pracował w szpitalu miejskim, gdzie prowadził
oddział chirurgiczny. Przez pewien okres był nawet dyrek
torem szpitala, ale po śmierci żony zaniedbał się w pracy
i musiano go pozbawić tego stanowiska.
Osiadł na stałe w naszym mieście już jako człowiek
dojrzały, żonaty, z trzema synami. Tylko najmłodsza, Ba
sia, urodziła się tutaj. Podobno przed osiedleniem się u naś
praktykował w Paryżu, później był asystentem w klinice
Uniwersytetu Warszawskiego i wróżono mu świetną przy
szłość. Pewnego dnia wszystko rzucił.
Z żoną żyl źle. Wiedzieliśmy to od jego synów, którzy
chodzili do naszego gimnazjum: Władek chodził o dwie
klasy wyżej ode mnie, Stach razem ze mną, Olgierd do
klasy niższej; Basia była wówczas jeszcze w szkole po-
16
wszechnej. Jego żonę słabo pamiętam. Widywałem ją cza
sem, gdy się zapuszczałem za rzekę, spacerującą po parku
w niemodnych długich sukniach.
Doktor często wyjeżdżał z okazji świąt lub licznych
urlopów, zawsze sam; urlopy podobno spędzał za granicą.
Kiedy był w mieście, całymi tygodniami mieszkał przy
swoim gabinecie lekarskim, w pobliżu szpitala, gdzie
w dwóch pokojach, na tyłach gabinetu, miał pracownię,
w której - mimo iż porzucił karierę naukową - nadal
studiował.
Mniej więcej na osiem miesięcy przed przybyciem panny
Guyard żona doktora nagle zmarła. Jej śmierć dała wiele
lematów do plotek, ale nie od razu, tylko trochę później.
Doktor pił. W jego pracowni odbywały się często męskie
przyjęcia, w których brali udział ludzie nie cieszący się
w mieście najlepszą opinią. Raz do roku, pod koniec
września, urządzał w domu na resztówce huczne imieniny.
Wówczas zjawiała się cała elita miasta, bo - mimo że
miano doktorowi to i owo do zarzucenia - liczono się znim,
był bowiem zamożny, kulturalny i wykształcony, a przede
wszystkim, mimo błędów, jakie w pracy popełniał, był
znakomitym chirurgiem, do którego nieraz zgłaszali się
nawet jego dawni warszawscy pacjenci. Po śmiercj żony
rozpił się straszliwie, wtedy właśnie pozbawiono go stano
wiska dyrektora, a nawet przemyśliwano nad pozbawie
niem go w ogóle prawa leczenia w szpitalu. W tym okresie
właśnie potrafił po pijanemu zjawiać się wieczorami
w „Mieszczańskiej”, w- towarzystwie Arona, a później,
wynająwszy wszystkie dorożki; jakie stały na postoju,
dosiadłszy laski, harcować na niej na czele kolumny pus
tych wehikułów, ku uciesze Arona, aż do stacji, gdzie
w bufecie stacyjnym stawiał dorożkarzom wódkę.
2 - Madame 17
Podczas naszego koleżeńskiego spotkania w maju mówi
liśmy o imieninach doktora, które wyprawił w kilka dni po
przybyciu do nas panny Guyard. Bodaj Wolański przy
pomniał nam, że jeszcze zanim miasto dowiedziało się
0 zaproszeniu Madame przez doktora i o jej udziale w tym
wieczorze, szanujący się ludzie postanowili nie brać w nim
udziału, zgorszeni, że doktor urządza przyjęcie w okresie
żałoby. Jedynie ci, którzy bywali na libacjach w pracowni,
stawili się podobno-co do jednego; mówię, podobno, bo
wprawdzie oglądałem fragment zabawy imieninowej, ale
krótko iw warunkach nie sprzyjających czynieniu dokład
nych obserwacji.
Zanim panna Guyard zjawiła się u doktora, powstała
dokoła niej już niedobra atmosfera. Pamiętam nawet, jak
moja matka dziwiła się tej powszechnej, z góry niejako
powziętej niechęci z początku nauczycielstwa i większości
rodziców, a następnie ludzi nie związanych ze szkołą, więc
jeszcze mniej niż tamci cokolwiek o niej wiedzących.
Stefan mówił mi podczas zjazdu, że nie może dotąd zrozu
mieć, jak szybko i właściwie bez powodu, bo zanim do
czegoś doszło, powstała zła opinia panny Guyard. Niechęć
naszego miasta do doktora, a wciąż mówię o „notablach”
1 inteligencji - bo ludzie prości, drobne mieszczaństwo
i ludność wiejska, którzy się u niego leczyli, mieli do niego
stosunek bardzo życzliwy, awielu darzyło go nawet czymś,
co można było określić słowem: uwielbienie - miała pewne
podstawy w jego trybie życia, ale co mogło przeszkadzać
w pannie Guyard do tego stopnia, żeby wywołać od po
czątku w stosunku do niej niemal wrogość?
Przecież uczyła znakomicie. Rozwijała w nas od począt
ku nie tylko znajomość języka, ucząc od razu mowy i fran
cuskiego myślenia* a dopiero potem uświadamiając nam
językowe prawidłowości, ale od razu zaznajamiała z lite-
18
raturą i kulturą Francji. Miała rzadki dar, co już - pochle
biam sobie- zauważyłem na pierwszej lekcji, przekazywa
nia uczniom osobistych zainteresowań i traktowania ich
jak ludzi dojrzałych.
Może więc niechęć opinii do niej była raczej instynktow
na. Może dorośli szybciej niż my, byli bowiem uważniejsi
i bardziej wyczuleni na to, co od naszego miasta się
odróżnia, co jest mu obce, znali je lepiej, jego aurę i duszę,
bo żyli dłużej i mieli więcej doświadczenia - może więc
szybciej niż my przewidzieli, że jej przyjazd wywoła różne
wypadki, których my jeszcze nie przeczuwaliśmy.
My natomiast od początku byliśmy za nią. To, co doro
słych raziło, nam się podobało. Podobało się nam, że jest
niezależna, nie związana z miastem, że niesie ze sobą
kawałek czegoś odrębnego, że inaczej się ubiera, że mówi
innym językiem, że jest żywa, nie kryje i nie stara się kryć
swoich uczuć, czym starannie zajmowała się większość
naszych współobywateli.
Dorośli mówili o niej cierpko - „artystka”, zwłaszcza
kiedy dowiedzieli się, że zna niemal całego Cyda na pa
mięć. Opowiadano, że występowała na scenie. Nigdy nie
dowiedziałem się, skąd, pochodziły te wiadomości. Ale
właśnie gadanie dorosłych lało tylko wodę na nasz młyn.
Alicja, która od początku jej może najgoręcej z nas broniła,
która od razu zaczęła ją podrabiać i naśladować, stale
powtarzała, że panna Guyard przeżyła wielką miłość, dla
tego rzuciła scenę i przyjechała do nas jak do klasztoru.
Ale dlaczego właśnie do nas? Oczywiście Alicja nie
potrafiła na to odpowiedzieć. Opowiadali dorośli trochę
później, po imieninach doktora, potem jak była u niego
i jak następnie widziano ją kilka razy w jego towarzystwie
na ulicy, że dla niego tu przyjechała i że przez nią umarła
doktorowa, że panna Guyard była od lat, od czasu studiów,
jego przyjaciółką i że do niej jeździł za granicę. Może więc
już o tym wszystkim ktoś wiedział, zanim tu się zjawiła,
19
Ifi:,
może któryś z lekarzy, może doktor Skrobisz, były słu
chacz Straszewicza z czasów jego pracy na uniwersytecie
w Warszawie, może on o tym komuś opowiedział? Może
więc stąd ta niechęć powszechna, zanim jeszcze wszystko
się zaczęło?
Ale także i te plotki, które do nas przeciekły, mimo woli
dorosłych, były nam na rękę. Alicja mówiła: „Jakie to
wspaniałe, że przyjechała, żeby mu pomóc, żeby go rato
wać i być blisko niego, przecież jest na wpół Polką, sama
powiedziała, i jest jak Joasia z Ludzi bezdomnych!”
Śmieliśmy się z tych słów. Niewykluczone jednak, że
Alicja miała rację.
Powiedziałem jej to podczas naszego majowego spotka
nia; powiedziałem, że Polska może była dla Madame tym
krajem, tym miejscem, o którym jej w dzieciństwie opo
wiadano, „świętem duszy”, jak to się dawniej mówiło. Ze
kochając doktora i dowiedziawszy się, iż ten burzy swoją
karierę i przyszłość, przyjechała, rzuciwszy wszystko, aby
mu pomóc.
- On mógł być wybitnym chirurgiem - mówił Stefan. -
Starsi profesorowie jeszcze go pamiętają. - Zresztą on
b y ł wybitnym chirurgiem.
Alicja pytała mnie, czy Madame nigdy wobec mnie nie
potwierdziła naszych przypuszczeń. - Przecież byłeś przy
niej do samego końca.
- Nie - odpowiedziałem. - Nigdy z Madame o tym nie
rozmawiałem. Nic nie wiem o jej przeszłości.
Ja nic w ogóle o niej nie wiem, chociaż byłem przez tyle
lat w jej pobliżu. Tego już nie powiedziałem Alicji. Są to
zbyt skomplikowane sprawy.
Widziałem w kilka dni po imieninach Straszewicza ich
oboje, doktora i Madame, idących wieczorem ulicą Ułań
ską w kierunku koszar. Szli blisko siebie, chociaż nie pod
rękę, rozmawiali z ożywieniem po francusku, nie bacząc
na to, że rozmowa w tym języku, prowadzona wcale nie
20
przyciszonymi głosami, zwracała uwagę jeszcze licznych
0 tej porze przechodniów. Alicja, którą właśnie odprowa
dzaliśmy do domu, bo mieszkała w pobliżu kolonii oficer
skiej, zobaczywszy ich oboje, zaczęła - idąc za nimi -
naśladować chód panny Guyard, chyba po raz pierwszy,
wówczas jeszcze go parodiując, ale to parodiowanie nie
było brzydkie. Alicja prawie tańczyła, unosząc się na palce
1 lekko odstawiając ręce od ciała. Tak właśnie chodziła
Madame i tak z czasem zaczęła chodzić Alicja. Odprowa
dziliśmy ją pod dom, potem staliśmy przed wejściem do
ogródka omawiając zdarzenie i przy okazji, już po raz nie
wiadomo który, całą „sprawę” doktora i Madame, kiedy
nagle Alicja zaprosiła nas do siebie. Byliśmy tym cokol
wiek zaskoczeni; rzadko nas do siebie zapraszała, a nigdy
w tak niespodziewany sposób. Później jednak zorientowa
łem się, czego chciała: chciała przed nami powiedzieć
„monolog Madame”, tak bowiem nazwaliśmy ową kwestię
Szymeny. Alicja zrobiła nam niespodziankę: wypowie
działa tekst po francusku, starając się powtórzyć wymowę
Madame. Wówczas nie bardzo się to jej jeszcze udawało,
ale już wtedy w tym, jak mówiła, było coś z pierwowzoru.
Siedzieliśmy na tapczanie, ja, Stefan, Stach Strasze-
wicz, Wolański, jeszcze ktoś. Alicja stała przy oknie, opar
ta o framugę jak Madame na lekcji, przy czym owinęła się
firanką. Był to jej ulubiony sposób bycia: ironiczny i „dla
śmiechu”. Dziś nic już z tego nie zostało.
VII
Zimą, na pół roku przed przybyciem dó nas panny Guyard,
po raz pierwszy zacząłem myśleć o Alicji. Znaliśmy się od
dawna, jeszcze w szkole powszechnej, ale była ona dotąd
dla mnie taką samą dziewczynką jak inne. Nigdy nie była
ani ładna, ani szczególnie przyjemna. Wydawała mi się
21
zawsze za ciemna, wolałem, zresztą do dziś wolę, głowy
jasne i jasne twarze. Nie lubiłem także jej ruchliwości.
Była żywa jak chłopiec. W ogóle miała w sobie dawniej coś
z chłopca, nawet włosy strzyżono jej krótko.
Tak więc szczególnej uwagi na nią nie zwracałem. Aż
tamtej zimy, podczas choroby - chorowałem na przewlekłą
grypę, wówczas to się jeszcze nazywało influencą - zaczą
łem niespodziewanie oniej myśleć. Coraz częściej w związ
ku ze szkołą i z rozmowami o tym, co się w szkole dzieje,
z kolegami, którzy mnie odwiedzali, widziałem czarny
łepek Alicji w szkolnej ławce tuż przed moją ławką -
jakbym był w klasie i siedział za nią - jej cienką szyję i tę
głowę ruchliwą, i jej szczupłe ramiona także w ciągłym
ruchu. Przed chorobą ta ruchliwość i to nieustanne kręce
nie się bardzo mi przeszkadzały. Poprzedniej jesieni ze
złości sypałem jej nasiona głogu za kołnierz, a kiedy raz
poskarżyła się na mnie, po lekcji rozrzuciłem jej książki
i zeszyty. Na ogół - trzeba podkreślić - byłem chłopcem
spokojnym, nauczyciele stawiali mnie innym za wzór.
Byłem spokojny od dziecka, miałem wadę serca, nie po
zwalano mi ani za wiele biegać, ani uprawiać zbyt forsow
nej gimnastyki. Może więc już tamto dokuczanie należy
traktować jako pierwsze - swoiste, co prawda - wyróżnie
nie istnienia Alicji.
Po chorobie, zanim poszedłem do szkoły, idąc kiedyś na
przechadzkę spotkałem ją koło kościoła. Nie myślałem
o niej, choroba minęła, minęło próżnowanie, nie miałem
czasu. Ale kiedy wówczas ją śpotkałem, bardzo się speszy
łem: Pamiętam, było zimno, Alicja, wtedy nazywaliśmy ją
jeszcze Alka, szła z podniesionym kołnierzem, była sina od
mroźnego wiatru i miała zaczerwieniony nos. Odruchowo
sięgnąłem do czapki, chociaż jeszcze w klasie, do której
chodziłem, nie było zwyczaju kłaniać się dziewczętom,
najwyżej mówiło się: „Cześć!” Zanim zdążyłem pomyśleć,
ukłoniłem się. Może wydała mi się z powodu długiego
22
‘■•Trmit.......................h i............. ..............................n f f p g jp jp f f f - - ...................
niewidzenia obca, może urosła przez ten czas? Ona skinęła
głową i roześmiała się. Jeszcze bardziej się speszyłem i za
czerwieniłem, ale ona mnie już minęła i nie widziała moje
go zmieszania. Długo nie mogłem sobie wybaczyć tego me
go ukłonu i zapomnieć jej śmiechu, było bowiem dla mnie
jasne, że śmiała się ze mnie.
Kiedy poszedłem do szkoły, ona do sprawy tamtego
spotkania nie wróciła, nawet - o ile zdołałem się zoriento
wać - nie powiedziała o nim nikomu.
Po raz drugi zetknąłem się z nią na zabawie w szkole
powszechnej, do której dawniej chodziliśmy. Przyszedłem
tam po moją siostrę Dankę, żeby ją odprowadzić do domu.
Był marzec i wieczór robił się jeszcze wciąż stosunkowo
wcześnie. Siostra dobrze się bawiła, więc pozwoliłem jej
trochę zostać. Wtedy zauważyłem Alicję. Skąd tam się
wtedy wzięła - nie pamiętam. Przywitaliśmy się i zaczęliś
my rozmawiać. Czuliśmy się prawie dorośli wśród powsze-
chniaków, w tym budynku wiekowym, zbudowanym jak
domy kolejowe czy koszary z czerwonej cegły, który po
nowym, wielkim i przestronnym gmachu gimnazjum wy
dawał nam się ciasny i ubogi. Śmieliśmy się z uczennic
tańczących parami i ze świeżo wyszorowanych chłopców
ze sterczącymi od źle zmytego mydła włosami. Siedzieliś
my na pulpicie jednej z ławek ustawionych pod ścianą.
Siedzieliśmy tak nie tyle dlatego, że już nie moglibyśmy się
w ławce zmieścić, ale żeby w ten sposób podkreślić, że
jesteśmy tu na krótko, przypadkiem i nie traktujemy tej
zabawy serio.
Podczas naszego majowego spotkania zaprowadziłem
Alicję do tej szkoły i nawet do tej klasy. Jestem tu teraz
nauczycielem. Przyszliśmy po południu, obeszliśmy cały
gmach. Przypominaliśmy sobie czasy naszej tutaj nauki.
Ale ani ona, ani ja nie wspominaliśmy o tamtym wieczorze.
Może ona o nim nawet nie pamiętała.
Opowiadała o swoim synu, który właśnie chodzi do
23
szkoły podstawowej i źle się uczy. W ogóle była bardzo
rzeczowa, z wyjątkiem nielicznych chwil, przez cały swój
dwudniowy pobyt tutaj. Wtedy pomyślałem sobie, że ja
wobec nich, wobec nich wszystkich, ludzi dojrzałych,
lepiej lub gorzej urządzonych, wyglądam bardzo śmiesz
nie, grzebiąc się we wspomnieniach, w tym czasie prze-
' szłym i skończonym raz na zawsze, przywołując go wciąż
i wciąż, i żyjąc w nim prawie, mając niemal pretensję, żcto
się wszystko tak zmieniło.
Jak ja mogłem się spodziewać, że dzisiejsza Alicja, ta
warszawianka, ta kobieta czterdziestoletnia, nagle roz
czuli się na widok szkoły, przypomni sobie tamten wieczór,
ten jeden spośród setek i tysięcy wieczorów swojego życia,
i tę salę, tę klasę przybraną kolorowymi papierkami,
łańcuchami, kotylionami i lampionami, które dzieci zrobi
ły na robotach ręcznych, a które chyba pozostały jeszcze ze
świąt Bożego Narodzenia, i przypomni sobie wszystko, ta
dojrzała kobieta, żona i matka, kłopocząca się pewnie
tuszą, przedwczesną siwizną - bo dlaczegóż by inaczej
farbowała swe dawniej piękne włosy? - mająca mnóstwo
jeszcze innych spraw, a nie mogąca się przecież nagle na te
dwa dni od nich oderwać? Jak więc mogłem się spodzie
wać, że przypomni sobie, iż tamtego wieczoru ze mną po
raz pierwszy zatańczyła? Powiedziała wtedy nagle: -
Chcesz, pokręcimy się? - Nie umiałem właściwie tańczyć,
czasem siostra mnie do pląsów porywała, kiedy jej zbrzy
dły walczyki i tanga z krzesłami, ale tego nie mogłem
nazwać tańcem. Była bardzo szczupła, szczuplejsza od
Danki, mojej siostry. Ledwie jej dotykałem, znów speszony
i teraz także onieśmielony, przebierając niemrawo noga
mi, miałem bowiem w dodatku za wielkie buty, bo bardzo
wtedy rosłem i matka kupiła mi je na wyrost. Tańczyliśmy
daleko od siebie, Alicja lekko trzymała rękę na moim
ramieniu. Pachniała przyjemnie pudrem - może sobie
przed tańcówką nos upudrowała. Poczułem ten zapach
24
szczególnie, kiedy w pewnej chwili zniecierpliwiona wido
cznie moim niezręcznym dreptaniem nie w takt orkiestry,
objęła mnie mocniej i zaczęła prowadzić. - Tańczysz jak
niedźwiedź - powiedziała.
VIII
Dobry to był dla mnie rok, ten rok przyjazdu do nas
Madame. Nie tylko zresztą dlatego, że ona przyjechała. Po
zimowej grypie bardzo urosłem i rozwinąłem się fizycznie,
tak że na jesieni matka musiała mi uszyć nowy mundur
szkolny, chociaż poprzedni nie był jeszcze zniszczony.
Również stan mego serca się poprawił. Zacząłem uprawiać
sport. Było to wspaniałe poczucie siły i zdrowia, które
zresztą nie trwało, niestety, długo.
Lato spędzałem na rzece. Tu też co dzień przychodziła
Alicja z koleżankami. Kąpały się w pobliżu „plaży chłop
ców”, jak nazwaliśmy stromy wapienny brzeg, na którym
opalaliśmy .się, by - kiedy słońce już nazbyt dopiekało -
skakać do głębokiej wody z wysokości kilku metrów.
Brzeg, gdzie plażowały dziewczęta, był łagodny i woda
była przy nim płytka. Nigdy nie opalaliśmy się i nie
kąpaliśmy się razem z dziewczętami, taki u nas zwyczaj
panował. Najwyżej ci, co chcieli się z nimi spotkać, wypły
wali na środek rzeki. Tamtego lata tak się w pływaniu
wprawiłem, że bez trudu dawałem sobie radę na głębokiej
wodzie, gdzie kąpała się zawsze Alicja.
Pamiętam dzień, kiedy po raz pierwszy zdecydowałem
się wypłynąć tak daleko i zbliżywszy się do niej, pełen
jeszcze lęku przed utonięciem, nagle minąłem ją. Z począt
ku nie zareagowała na to, ale kiedy oddalałem się coraz
bardziej, zaczęła mnie ścigać. Nie dałem się - chociaż ona
była dobrą pływaczką - i zupełnie wyczerpany dotarłem
do przeciwnego brzegu. Oczywiście, gdybyśmy płynęli
25
dalej, na pewno by mnie dogoniła iprzegoniła. Tak zresztą
powiedziała, kiedy już - ciężko dysząc -siedziałem na tym
drugim brzegu, a ona dopiero na niego się gramoliła.
Zawsze była śniada, teraz mocno się opa'iła, była czekola
dowa, z tymi swoimi krótko obciętymi, czarnymi, a teraz
lekko brązowymi od słońca włosami. Usiadła na trawie
i dłońmi ścierała wodę z ciała. Czułem ją obok siebie, ale na
nią nie patrzyłem. Milczała, ja milczałem również. Kole
żanki wołały ją z tamtej strony, chciały już iść na obiad,
ona odpowiedziała, że zaraz wraca, i siedziała dalej. Spoj
rzałem na nią, poczułem bowiem na sobie jej wzrok.
Szybko odwróciła oczy i powiedziała w przestrzeń: -
Bardzo urosłeś, będziesz wielki chłop Ale pływasz jeszcze
okropnie. - Później wróciła do koleżanek, a ja pozostałem
na brzegu, bo bałem się, że jeżeli dobrze nie odpocznę, nie
dopłynę z powrotem. Od tego dnia zacząłem uprawiać
systematycznie gimnastykę, jeszcze więcej pływać i wiele
wiosłować.
Na jesieni zbliżyły nas próby Cyda. Zaczęliśmy je wpra
wdzie jeszcze przed wakacjami, ale wtedy ja przygotowy-
wałem się do roli Ariasa. jednego z dworzan Królewny.
Jest to mała rola, więc mój udział w próbach bvł raczej
bierny. Od jesieni Wolański, który reżyserował nasze
przedstawienie, zaproponował mi dublowanie Stacha
Straszewicza w roli samego Podryga. Ty masz lepszą
dykcję i jesteś szczuplejszy poza tym masz lepsza pamięć
—Pamięć miałem rzeczywiściedobrą Szybko się nowej r■»!i
nauczyłem i kiedy nadszedł czas premiery, która miała
uświetnić tradycyjny w naszym gimnazjum obchód an-
drzejek, Wolański zdecydował, że tego dnia ia wystąpię
jako Rodrvg, a Stach zagra Ariasa
Praca nad sztuką - jak powiedziałem zbliżyła mnie
z Alicją. Ona także uważała, że gram lepiej od Stacha co
nie przeszkadzało jej w robieniu różnych nie najpr*> cen
niejszych uwag pod moim adresem. Rewanżowałem się jej
powtarzając nieraz, że Madame to już ona nie będzie.
Panna Guyard jeszcze kilka raży asystowała na naszych
próbach. Ale już nigdy więcej nie mówiła tekstu Szymeny,
mimo próśb Alicji. Chętnie natomiast korygowała naszą
grę. Raz podczas próby stanęła na miejscu Alicji, a kiedy
zgodnie z rolą zbliżyłem się do niej, wyciągnęła do mnie
ręce. Nie wiedziałem, co to oznacza, kwestię urwałem
i zgubiłem się. Roześmiała się. - Szymena nie gryzie! -
A później zaczęła mówić, zaś nasz „Francuz” Kaczmarek,
który też brał udział w przedstawieniu, tłumaczył jej
słowa: - Powiedziała, żeby pamiętać, że to są żywi ludzie
czy coś w tym rodzaju.
Zacząłem kwestię od początku. Znów zbliżyłem się do
niej. Ale ona tym razem nie wyciągnęła rąk. Moje ręce
zawisły w powietrzu. Znów przerwałem grę.
- Proszę mnie chwycić! - zawołała. Podała mi dłonie. -
0 tak! Rodryg chce dotknąć Szymenę. Rodryg kocha
Szymenę! - powiedziała.
Przytrzymałem jej palce, wtedy ona wyrwała mi je
1 odwróciła się teatralnym, ale świetnym, mocnym ruchem.
Później ten ruch naśladowała Alicja.
Dłonie Madame były duże. Ciężko wpadły w moje dło- ,
nie. A kiedy wyrywała je, były ruchliwe i silne jak zwierzę
ta. Przez cały wieczór palce pachniały mi perfumami.
Odtąd zawsze w tej scenie powtarzałem tamten ruch,
a Alicja swoje ręce tak samo wyrywała jak panna Guyard.
Jej gest jednak był płochliwy i nerwowy i nie miał w sobie
dramatyzmu tamtego.
I tak właściwie się zaczęło. Od tego wieczoru zacząłem
porównywać Alicję z panną Guyard. Wszystko, co w Alicji
było nieskoordynowane i mgliste, w tamtej było pełne.
Alicja wydawała się jak szkic, który wypełniła dopiero,
któremu dawała ciało i krew tamta kobieta. Działo się to
we mnie, chociaż jeszcze wówczas nie zdawałem sobie
27
dokładnie z tego sprawy. Na lekcjach panny Guyard i na
późniejszych próbach, na których była obecna, często
obserwowałem je obie.
Ręce Alicji chude, chociaż niemałe i zapowiadające
przyszłą mięsistość - Boże, jakie one są teraz miękkie, i jak
zupełnie bez życia! Porównywałem także ich twarze.
Twarz panny Guyard pokrytą drobnymi przyjemnymi
piegami na wiosnę i latem, jej wydatne, trochę nawet za
wydatne i za szerokie usta, mocno umalowane, tworzące
ostrą czerwoną plamę na tej twarzy bez koloru, z wyraźny
mi matowymi plamami różu na policzkach, jej jasne, szare,
zawsze trochę podbite oczy, jej twarz, to bardzo ruchliwą,
chwilami wprost nienaturalnie ruchliwą, to znów spokoj
ną, rzadko zresztą, alewtedy prawie martwą, z twarzyczką
Alicji, krótką, o wydatnych kościach policzkowych, bez
różu i szminki, z miękką linią podbródka, który teraz po
latach bardzo się zaokrąglił, z jej twarzyczką o miękkości
ukrytej, jak jej ręce, ukrytej w zamazanym wykroju ust
i \yzapuchniętych jasnych oczach ozaczepnym, ale zawsze
dobrym wyrazie, który to wyraz, dziś poczciwie dobry,
z czasem oczy Alicji całkowicie opanował, nie pozostawia
jąc miejsca już na nic innego.
IX
Premiera Cyda - jak już powiedziałem - odbyła się w dniu
św. Andrzeja. Graliśmy w auli gimnazjalnej, na zaimpro
wizowanej scenie, przed całą szkołą, nauczycielstwem
i rodzicami. Panna Guyard siedziała w pierwszym rzędzie,
O kilka krzeseł od doktora Straszewicza, który po raz
pierwszy od lat zjawił się na szkolnej imprezie.
Przedstawienie bardzo się wszystkim podobało, nawet
dyrektorowi, co było tym większym sukcesem, że jako
filolog klasyczny nie uznawał innego dramatu poza anty
28
cznym. Zebrał nas po spektaklu wokół siebie i winszował
nam, mały, wzrostu ucznia piątej klasy, tęgi, z głową
zawsze wciągniętą w okrągłe ramiona. Przy okazji powie
dział parę krzepiących słów o namiętnościach, które win
ny zawsze ulegać poczuciu obowiązku. Uwagi Madame
były, oczywiście, zupełnie innego rodzaju. Podczas tej
rozmowy stał już przy niej doktor Straszewicz.
- Był pan dobry - powiedział do mnie. - Pański Rodryg
przynajmniej nie miotał się. Takiego Corneille’a można
jeszcze strawić.
- On ma chore serce, zawsze jest taki spokojny - powie
dział Wolański. Powiedział to w dobrej wierze, ale -
oczywiście - wywołał ogólną wesołość. Przetłumaczono
pannie Guyard jego uwagę; roześmiała się, kiedy już
umilkł śmiech innych. I chociaż to nie było jej winą, ta
spóźniona reakcja, wyszło to niezręcznie i sprawiło mi
przykrość, zwłaszcza że doktor zaraz powiedział: - Spóź
niona reakcja.
Tego wieczoru przyjrzałem mu się po raz pierwszy
z bliska. Miał zęby wystające do przodu, tak że wargi je
z trudem osłaniały i zawsze zęby było trochę widać, nawet
kiedy się nie uśmiechał. Wystające zęby czyniły jego twarz
podobną do psiego pyska; mówię tak, by tę twarz określić,
a nie po to, by obrażać pamięć doktora, którego z czasem
bliżej poznałem, a nawet nawiązałem z nim coś w rodzaju
przyjaźni. W tej twarzy, zwłaszcza w tych ustach, było coś
groźnego, coś - zwłaszcza przez te prawie stale widoczne
zęby - co przywodziło na myśl możliwość kąsania, a jedno
cześnie przez nie domykające się wargi - gapiowatość
i nawet bezradność. Może zresztą te szczegóły, ten kontrast
sobie wymyśliłem i naprawdę w twarzy doktora go nie
było, tak jak może nie było owych nagłych i wyraźnie
odgraniczonych wyrazów nerwowości i łagodności w twa
rzy Madame, które opisałem, oraz podobieństw z Alicją;
może po prostu na te opisy zewnętrzne przenoszę później-
29
szą znajomość ich charakterów i losów, wpisując w ich
obraz tę znajomość, w obraz ludzi, których już nie ma.
Oczy miał doktor raczej senne, przysłonięte powiekami,
w dodatku okularami i często tych oczu w ogóle nie było
widać. Tylko kiedy się śmiał, unosił powieki jakby z pew
nym wysiłkiem, wtedy ukazywały się szczenięce, nieprzy
wykłe do światła, bezbarwne źrenice, rozciągał też szeroko
wargi i prezentował niemal wszystkie zęby i czerwone
dziąsła nad górnymi zębami, co robiło wrażenie - dosłow
nie - że wyłazi ze skóry.
Stał właśnie wśród nas z taką roześmianą twarzą, wyso
ki, tym wyższy, że obok małego, pękatego dyrektora i p&n-
ny Guyard, która była* średniego wzrostu, i gromkim
głosem, ale wymawiając słowa niewyraźnie, jakby nimi
popluwał, mówił, że nieznośna jest francuska antyczność,
Szekspir we Francji, cały Comeille i Racine, i francuski
romantyzm oraz że nigdy nie rozumiał, dlaczego inteligen
tny n^ród, jedyny inteligentny naród na świecie za wszelką
cenę, za cenę śmieszności, chce być liryczny, i że ten mądry
naród, jak człowiek, jak każdy prawie człowiek, stara się
za wszelką cenę być tym, czym nie jest.
Dyrektor przetłumaczył to pannie Guyard. A kiedy ona
żywo zaprotestowała, doktor zawołał:
- Pani się nie liczy. Pani jest Francuzką kochającą
Polskę. Ów rodzaj choroby jest skrajnym wypadkiem tego,
o czym mówię.
Spojrzeliśmy po sobie. Jak on mógł tak powiedzieć,
jeżeli ona może rzeczywiście tu dla niego przyjechała?
Długo jeszcze ze sobą spierali się i dyskutowali, ale teraz
już cały czas w języku francuskim, więc my kolejno po-
zmykaliśmy, zostawiając przy nich dyrektora, który nie
lubiąc chyba ani panny Guyard, ani Straszewicza, nie
wiedział, komu przyznać rację i czyją wziąć stronę.
Pc przedstawieniu, jak co roku, było lanie wosku, wró
żenie z fusów kawy i z kart. W auli stały budy i stragany,
30
urządzone przez naszą nauczycielkę rysunków i robót
ręcznych, pannę Berlińską, oraz uczniów młodszych klas.
Dziewczęta przebrane za Cyganki wróżyły w tych budach
i straganach przed którymi gromadzili się chłopcy. Naj
większe powodzenie miała Zcsia Koenig, mała, zgrabna
blondyneczka z ki % ącymi się włosami i z zadartym no
skiem, kto, a dd czegośw przebraniu Cygana, w zielonym
pilśniowym kapeluszu na główie. z narysowanymi palo
nym korkiem wąsarni i bakarr - siedząc przed budą nad
maszynką spirytusową stojące; : ' ziem. i obłożoną ze
wszystkich stron drzewnymi szczapa d, co miało imito
wać ognisko, grzała w garnku wosk oo na wodę
w glinianej tr i e, iwrńrocząc coś przę . później
brała kawałki skrzepniętego wosku do rąk *oglądając je,
układające się w przedziwne kształty, trzymając je pod
światło, przepon iadała chłopcom i dziewczętom ich przy
szłość.
Aula była oświetlona papierowymi lampionami i górne
światła pod sufitem były owinięte papierem Na ścianach,
wycięte z papieru i pomalowane jaskrawymi kolorami,
latały czarownice na miotłach, diabły i bazyliszki.
Mir. i tych postaci i przyćmionych świateł wszystkie
wróżbę wypadały z reguły pomyślnie, wszyscy mieli żyć
długi szczęśliwie, być wielkimi ludźmi, mieć piękne,
dóbr /..•> czy solidnych mężów i odbywać dalćkie
podróże.
ie i rodzice przyglądali się zwykle t.vmzaba-
v. c w nich udziału. Ale pod koniec wieczoru
.■ i >1 . ■
no, pozostawało życie długie i, szczęśliwe, niepokojąco
anonimowe i melancholijne w tej nieokreśloności.
Dziewczęta wróżyły - jak powiedziałem - z kart, nie
śmiąc dorosłych brać za ręce, tylko Alicja po nie sięgała.
Przepowiadała w ten sposób najpierw przyszłość dyrekto
rowi, później pannie Borlińskiej. Brała ich dłonie i prze
wracała jt na grzbiet, a one stawały się w tej pozycji
bezradne i czekające, niby odrębne jakieś, niezależne od
ludzi istoty, wywrócone nóżkami do góry i pokazujące
bezbarwne brzuszki, na których, niby w otwartej księdze,
wypisane „jak na dłoni” były ich losy. Przyszła kolej na
pannę Guyard, ale ona nie zauważyła tego, zajęta przyglą
daniem się kartom, które Zosia Koenig rozłożyła przed nią
na krześle. Alicja wzięła jej dłoń bez pytania i już miała
wróżyć, kiedy dłoń panny Guyard, przez chwilę otwarta,
ale nie jak tamte, w sposób bezradny i bezbronny, tylko -
chciałoby się powiedzieć, gdyby to nie brzmiało głupio -
jak kwiat białoróżowy, kwiat żywy i ruchomy, i niespokoj
ny, nagle się zamknęła, a panna Guyard roześmiała się
i pokręciła głową. Stałem tuż obok, przyglądając się tej
zaciśniętej dłoni z pobielałą skórą na kostkach palców
w smagłych dłoniach Alicji. Twarzyczka Alicji, po raz
pierwszy to widziałem, pociemniała od rumieńca. - Prze
praszam - powiedziała. Chwyciwszy machinalnie moją
rękę, podniosła ją do oczu, i teraz już zła i jakby szukając
rewanżu na pannie Guyard lub za pannę Guyard, zawoła
ła: - Będziesz cierpiał. - Ale powiedziała to patrząc na nią
i dodając już pod jej adresem: - Ja umiem mówić nie tylko
dobre rzeczy.
32
'
X
Jesień zawsze była szczególną porą roku w naszym
mieście.
Zacząłem moją relację we wrześniu. Jest już paździer
nik. Piszę ją w rzadkich wolnych chwilach, mam wiele
pracy w szkole. Ale dlatego, że piszę, przeżywam to wszys
tko jeszcze raz. W Dniu Zadusznym byłem na cmeńtarzu,
na „moich grobach”. „Moje groby” to nie są tylko groby
ojca i matki, lecz także doktora Straszewicza i jego dzieci.
Odwiedziłem także miejsca spoczynku moich kolegów.
Widziałem ich znowu wokół siebie, jak ich widziałem
kiedyś tu na cmentarzu, kiedy przyszliśmy grzebać, jeszcze
będąc w trzeciej klasie, Jankę Huskównę, naszą koleżankę,
której - jak mówiono wtedy w mieście - nie umiał doktor
Straszewicz uratować. Wtedy bodaj po raz pierwszy sły
szałem o jego pomyłkach i ktoś nawet, szczególnie złośli
wie, nazywał nasz cmentarz cmentarzem Straszewicza.
Pamiętam, że i on był na tym pogrzebie, a również jego
synowie. Było całe gimnazjum. Patrząc na nich, pomyśla
łem wówczas, że przyjdzie czas, kiedy - jeżeli nie umrę
wcześniej, znacznie wcześniej - tak będę stał na ich po
grzebach i ci żywi ludzie zostaną włożeni do ziemi, po czym
zasypani, i widziałem ich już zasypanych, zmarzniętych,
po ciemku i nie mających czym oddychać. Będę stał nad
nimi z pamięcią ich z pogrzebu Janki Huskówny, jak teraz
stoję z pamięcią jej, którą jeszcze przed kilku dniami
widziałem w naszej klasie, kiedy wracając od tablicy
wycierała chusteczką powalane kredą palce. Czy czułem
już wtedy, że będę kronikarzem jeżeli już nie naszego
miasta, to przynajmniej jakiejś cząstki, jakiegoś fragmen
tu jego i ich dziejów, jeżeli sam nie umrę już niedługo?
Znowu w tym roku, może w związku ze wspomnieniem
przybycia do nas panny Guyard, szczególnie mocno prze
żywałem to widowisko zwane żółknięciem liści, które mnie
333 - Madame
do dziś zdumiewa, kiedy ze zwykłych drzew i krzaków,
stanowiących codzienny pejzaż naszego życia, tworzą się
krzaki gorejące, archipelagi korali i chmury ze złota.
Znowu ogarnęła mnie atmosfera czasu, w którym, w ciągu
kilku miesięcy od przybycia panny Guyard, zacząłem
o niej myśleć. Miałem wrażenie, że pochodzi to i przycho
dzi nie z wewnątrz, nie ze mnie, ale spoza mnie, jakby
właśnie z tej pory roku w naszym mieście, w naszym
zapadłym kącie, gdzie wszystko odczuwa się szczególnie
mocno, mocniej niż w większych miastach, bo dnie u nas są
bez wrażeń, więc dłuższe, i wieczory cichsze i ciemniejsze.
Jednak, mimo że coraz częściej myślałem o pannie
Guyard, już wówczas - zresztą przecież do końca - zdawa
łem sobie sprawę, jakie jest niedobre, bo wbrew prawom
moich lat, jej i mojej pozycji, i jeszcze wielu, wielu powo
dom - to moje myślenie. Zwłaszcza że nie było ono zwykłe.
Nie chciałem jej ani objąć, ani pocałować, te rzeczy w ogóle
nie przychodziły mi do głowy, musiałem po prostu o niej
stale pamiętać.
Nie wiem, czy Alicja to czuła. Chyba nie. Wówczas
jeszcze zupełnie lub niemal zupełnie nie interesowała się
moją osobą. Bo to wróżenie cierpień z mojej ręki nie miało
przecież nic wspólnego ze mną i było smarkaczowskim
rewanżem za odmowę panny Guyard.
Bałem się tych uczuć, tym skwapliwiej szukałem tow a
rzystwa Alicji. Tak skwapliwie, że nawet zaczęto w klasie
0 nas mówić. Alicji to nie przeszkadzało, lubiła chłopców
1 coraz częściej z nimi przebywała, więc nie robiło jej
większej różnicy, że ze mną częściej niż z innymi. Ja zaś
cieszyłem się, że o mnie i Alicji mówiono. Byle tylko nikt
nie odkrył mego durzenia się w Madame.
34
XI
W ciągu roku szkolnego, zimą, nasza klasa blisko z nią się
zaprzyjaźniła. Zwłaszcza że już łatwiej było się nam z nią
porozumiewać.
Polubiliśmy ją tym bardziej, że stała się naszą codzien
nością, jednym z elementów naszego życia. Coraz mniej
odczuwaliśmy jej odrębność, chociaż nigdy, nawet w tym
okresie, nie straciła dla nas uroku. Skorzystawszy z jej
propozycji, ja z Alicją, a także jeszcze kilkoro chłopców
i dziewcząt, dwa razy w tygodniu, już poza planem godzin
lekcyjnych, przychodziliśmy do gimnazjum po południu,
aby wspólnie z nią czytać łatwiejsze sztuki teatralne i wie
rsze, przygotowując wieczór literatury francuskiej, który
chciała urządzić na zakończenie roku szkolnego. Jak ona
wiersze czytała!
Moje zainteresowanie jej osobą stało się w tym czasie
mniej ostre. W każdym razie tak mi się wtedy wydawało.
Nawet jej już wówczas bliski kontakt z doktorem Strasze-
wiczem, który na jesieni budził mój gniew i rozgoryczenie,
przestał mi przeszkadzać. Chociaż zdawałem sobie spra
wę, iż głównie z pamięcią tego kontaktu trzymam się coraz
bliżej Alicji. Dlatego byłem Alicji wdzięczny, że mnie
nadal traktow ała jak kolegę, może chwilami nawąt jak
przyjaciela, a nie jak swoją parę czy sympatię. W głębi
duszy nie czułem się przecież w stosunku do niej całkiem
niewinny.
To nie znaczy, oczywiście, aby mi się Alicja nadal nie
podobała. Ale może interesowała mnie teraz głównie dla
tego, że podrabiała Madame?
Mimo że, jak mi się zdawało, moje zainteresowanie
panną Guyard stawało się mniejsze, to przecież na wpół
świadomie, drogą okólną, starałem się sobie wyrobić pozy
cję w jej pobliżu; w sposób chytry, od strony bowiem
Straszewicza, człowieka, którego istnienie jeszcze nie-
35
dawno mnie najbardziej raniło. Tej zimy nawiązałem bliż
szą zażyłość ze Stachem, średnim synem doktora, uczniem
naszej klasy.
Stach był chłopcem zupełnie innym niż ja. Niewielki,
barczysty, czynny, miał zamiłowania techniczne, których
nie znosiłem. Stale coś konstruował, jakieś młyny wodne
w ogrodzie, urządzenia irygacyjne nad rzeką, łódki z mo
torkam i i tem u podobne rzeczy. Starałem się w sobie
wzbudzić owe zamiłowania, słuchając jego chętnych wy
wodów na ten tem at, a na wiosnę proponując mu współ
pracę przy jego robotach. W ten sposób przeniknąłem do
domu Straszewiczów.
Moja przyjaźń ze Stachem wyglądała naturalnie, także
przecież w moich oczach, bo - jak powiedziałem - nie
zdawałem sobie dokładnie sprawy, w jakim celu ją zaaran
żowałem; bo nagle sobie postanowiłem, że Alicja będzie tą
kobietą, z którą połączę swój los.
Czy to myślenie o przyszłości, o przyszłym moim związ
ku z Alicją, myślenie tak rzadkie u chłopców w tym wieku
- jestem przecież pedagogiem - o małżeństwie, było rów
nież obroną przed tamtymi uczuciami? Pamiętam, że już
wtedy nieraz wyobrażałem sobie nasz dom i nas dorosłych
w tym domu.
Leży przede m ną fotografia Alicji z maja roku, w którym
piszę moje wspomnienia. Nie tak ją sobie wtedy na przy
szłość wyobrażałem. Kiedy jednak patrzę na to zdjęcie, na
którym zresztą ona nie jest sama, bo obok niej stoją
Wolański i Zosia Koenig, i ja zupełnie z boku, myślę, że
gdybym się z nią ożenił - chociaż do dziś nie wiem, czy
Alicja tego by chciała, bo nigdy na ten tem at z sobą nie
mówiliśmy - wszystko potoczyłoby się inaczej w moim i jej
życiu i może obaje zachowalibyśmy coś z tam tych lat.
Dlaczego przy tej dziewczynie nie pozostałem, dlaczego
z nią się z czasem rozstałem, a związałem się z tam tą
kobietą, żyjąc jej życiem jak przedm iot czy wierne zwierzę,
36
pwpiUP?.....
nieodzowny, a na dobrą sprawę właściwie nigdy nie zau
ważony? „Ciemne siły w człowieku” - powiadał w takich
wypadkach doktor.
XII
W drugi dzień Zielonych Świąt um arła żona naszego
burm istrza - pani Jeziorowa, um arła w swoim mieszkaniu,
gdzie Straszewicz starał się ją w ostatniej chwili zope-
rować.
Tego dnia rano wróciłem do miasta spędziwszy dwa dni
u kolegi na wsi. Przed wyjazdem już często przesiadywa
łem w domu Straszewiczów. Stach mówił mi, że nigdy tak
dobrze jeszcze tam nie było. Nie znam tego domu z po
przednich lat, ale wyobrażam sobie tę milczącą, dziwaczną
matkę, ojca, który zjawiał się tu jak gość, i trzech chłopców
zaniedbanych, pętających się po wielkim mieszkaniu o po
krytych pokrowcami meblach i po zapuszczonym ogro
dzie, który ojciec kiedyś uprawiał. Stach mi opowiadał, że
gospodyni - Madejowa - nigdy również nie miała dla nich
czasu, zajęta matką, nie opuszczającą całymi dniami swe
go pokoju, stale cierpiącą na bóle newralgiczne, którą
Madejowa kilka razy dziennie nacierała balsamem pach
nącym mocno na całe mieszkanie. A później, po śmierci
m atki - jak mówił Stach - w domu zrobiła się już zupełna
pustka. Nawet Madejowa groziła odejściem. Doktor
w ogóle przestał się pojawiać, a kiedy przychodził, był
przeważnie podpity i robiło się piekło.
Madame odwiedziła ten dom niedługo po swoim do nas
przybyciu. Nie zastała oczywiście doktora ani jego dzieci,
które były w szkole, bo zjawiła się przed południem.
Madejowa poszła do miasta po zakupy. W domu pozostał
' tylko najstarszy, Władek, tego dnia trochę niezdrów. Do
piero znacznie później powiedział mi o tej wizycie. Był nią
37
zaskoczony, chociaż pannę Guyard znał już ze szkoły
Pytała o ojca. Była wychowawczynią klasy, do której
chodził najmłodszy ze Straszewiczów - Olgierd. Chłopak
coś tam zbroił. Mogło to stać się powodem nagłego zjawie
nia się nauczycielki w ich domu. Nie kwapiła się z odej
ściem, rozglądała się po jadalni, w której zastała Władka;
rozglądała się w sposób dziwny, jakby ten dom kiedyś
znała i teraz chciała go sobie przypomnieć. „Już wtedy
mnie coś tknęło” - mówił później Władek. Od tej chwili
datowała się jego niechęć do panny Guyard, a właściwie
nie tyle niechęć, ile podejrzliwość, która jeszcze się pogłę
biła, kiedy dotarły do niego plotki, jakie na temat jej i ojca
opowiadano po całym mieście. Stosunek zresztą Władka
i jego braci do Madame nie był prosty; podobała się im jak
nam wszystkim, a z drugiej strony bali się jej - tak bym to
określił. Zwłaszcza kiedy po kilku miesiącach doszły do
nich słuchy, że ich matka umarła przez pannę Guyard. Nie
mogli się jednak dowiedzieć, w jaki sposób miałaby ona
przyczynić się do jej śmierci. Nawet jeżeli tamte gadania
o przeszłości nie były prawdą, to - i tak - istnienie panny
Guyard przyjęli chłopcy z rezerwą. Dobrze odnosiła się do'
niej tylko Basia. Ich nieufny stosunek do Madame rozwijał
się, mimo że ojciec pod jej wpływem, o tym nie wątpili -
powracał do normalnego trybu życia, przeniósłszy się na
powrót do domu. Właściwie więc powinni byli żywić dla
niej tylko wdzięczność.
Przestał także pić. Rano jeździł dorożką do szpitala,
wracał regularnie na obiad, po południu znów wyjeżdżał
do gabinetu i koło ósmej wracał na kolację, którą jadał
teraz zawsze, jak i obiad, w towarzystwie dzieci. Dopiero
po kolacji, i to nie zawsze, odwiedzał pannę Guyard, która
mieszkała również za rzeką, w domu mecenasa Milera, lub
szedł z nią na spacer, by wracać do domu nie później niż
o północy.
Kiedy się z chłopcami zaprzyjaźniłem - nie tylko ze
38
Stachem, ale także z Władkiem, który mi bardziej odpo
wiadał, gdyż miał usposobienie mniej czynne od Stacha,
a nawet z Olgierdem, najbardziej do mnie podobnym,
milczącym i spokojnym - starałem siędociec, czy niezależ
nie od plotek, nie dzieli ich od Madame to, że po prostu
matki nigdy nie mieli lub jakby niemieli i tak jakoś do tego
przywykli, że jej w ogóle nie potrzebowali, zaś panna
Guyard mogła - obawiali się tego - im tę matkę w przy
szłości chcieć zastąpić. Poza tym bali się, że Madame kie
dyś zabierze im ojca, którego kochali.
Można go było kochać, jeżeli nawet ja przywiązałem się
do niego. Ja - właśnie do niego! I zaszło tak daleko, że
związałem później moje życie nie tylko z nią, ale także
z nim. W moim przywiązaniu do doktora było coś jeszcze
bardziej nieprawdopodobnego niz w moim stosunku do
Madame.
A jednak mnie zdobył. Zaczęło się od tego, że traktował
mnie - traktował tak zresztą wszystkich i zawsze - jak
sobie równego. Od początku mówił do mnie „pan” i wsta
wał kiedy podawał mi rękę. Chętnie ze mną rozmawiał,
chętniej niż ze swoimi synami. Lubił książki i wiele ich
czytał, lubił na ich temat mówić. Jego ponura psia twarz
rozjaśniała się w takich chwilach. Milczek na co dzień
i prawie mruk, stawał się wtedy prawie rozmowny. O me
dycynie w tym czasie wspominał niechętnie i rzadko,
zawsze z domieszką gniewu; twierdził, że to „zawód tru
pi”, stała oscylacja na granicy życia i śmierci, stała świa
domość, że obcowanie z człowiekiem, każdym człowie
kiem, jest w końcu obcowaniem z mięsem, które stanowi
zupełnie absurdalne, ale jakże oczywiste zaprzeczenie
pojęcia człowieczeństwa. Uśmiechał się i dodawał, że tyle
już lat para się medycyną, a wciąż myśli o niej jak nowi
cjusz, jak student, który po raz pierwszy wszedł do prosek
torium i może przyjrzeć się umarłym i ich dotknąć.
Kiedy go pytałem, dlaczego więc wybrał ten zawód,
39
jeżeli go tak nie lubi, odpowiadał, że w świętym zapale
młodości zdawało mu się, że trzeba żyć niosąc pomoc
innym ludziom i wydzierając ich śmierci. Wierzył, że do
medycyny z czasem przywyknie. Tymczasem stało się
inaczej, im dłużej pracuje, tymbardziej jej sprawy stają się
dla niego skomplikowane, sięgające podstawowych spraw
bytu.
Mówił zresztą o tym wszystkim trochę później, fragmen
tarycznie, dopiero teraz staram się złożyć to w pewną
całość.
Na początku natomiast, kiedy w kwietniu, w pół roku po
przybyciu do nas panny Guyard, z nią się ożenił, podobało
mi się w nim przede wszystkim to, że cieszył się swoim
domem jakby na nowo odzyskanym i swoimi dziećmi, i tą
kobietą, która swoim zjawieniem się w jego życie wniosła
spokój i radość. Sama jej obecność, sam jej wygląd ożywiał
ten wielki mroczny dom wypełniony cieniem drzew pod
czas dnia, a wieczorem przyćmionym światłem osłoniętych
szczelnie abażurami ciężkich kandelabrów i świeczników.
Panna Guyard nadal nosiła jaskrawe stroje, wciąż mocno
się malowała, a jej jasnobrązowe włosy, niby korona je
siennego drzewa, skupiały na sobie zawsze wszelkie świat
ło. Ona z kolei cieszyła się tu wszystkim. Chętnie spędzała
czas w ogrodzie, który doktor zaczął znów uprawiać. Była
zawsze przy nim i starała się mu pomagać. Ale nie tyle -
zdawało się - bawiła ją praca, co samo przebywanie na
powietrzu, wśród zapachów ziemi, wśród roślin, których
może nigdy nie miała. Kiedy szła ogrodem, sunęła palcami
po krzakach czy niskich gałęziach drzew, a czasem schyli
wszy się i zerwawszy źdźbło trawy trzymała je w zębach
jeszcze długo, już w domu, budząc uśmieszki chłopców,
którzy uważali to za zalotność.
Miała wielki apetyt i wszystko jej smakowało. Często
powtarzała:- Jak ja lubię dobrze jeść!- Doktor się śmiał:-
Spożywasz dary Boże z nabożeństwem, tak robi każdy
Francuz. Dzięki temu macie czas je lubić.
Odpowiadała, że trzeba wszystko lubić, co się robi i co
się ma.
- I uprawiać swój ogródek?! - wtórował doktor.
Uważała to za najwyższą mądrość. Mówiła o tym przy
różnych okazjach. Ale w ogóle mówiła nie za wiele. Nigdy
nie pouczała ani dorosłych, ani ucźhiów. Najchętniej słu
chała innych. Jej wpływ na ludzi był wpływem dyskret
nym. Odczuł to tej wiosny doktor. Nie zauważywszy tego,
poddał się jej wolteriańskiej - jak powiadał - filozofii.
XIII
Śmierć pani Jeziorowej była pierwszym ciosem, który_
w moich oczach spadł na głowę doktora. Później było ich
więcej. Coraz bezmyślniejszych i coraz bardziej okrut
nych. Przychodziły z różnych stron, bez wyboru, najczęś
ciej bez jego winy, i waliły na ślepo, z tępą pasją, i nie
skończyły się, póki wszystkiego nie zniszczyły.
Na tydzień przed Zielonymi Świętami - jak później
zeznawał doktor w sądzie - żona naszego burmistrza
przyszła do niego po poradę. W tym czasie doktor już nie
pił, mieszkał w domu, pracował systematycznie, a nawet
powrócił do studiów, które przerwał po śmierci żony.
Pacjentka narzekała na bóle w do.lnej części brzucha.
Stwierdził podrażnienie ślepej kiszki. Wyglądało to nie
groźnie, więc nie namawiał do operacji, tylko zalecił lecze
nie. Przed samymi Świętami znów była u niego, narzeka
jąc, że bóle się wzmagają. Wówczas orzekł, że potrzebny
jest zabieg chirurgiczny. Pacjentka jednak prosiła, żeby
operację odłożyć na parę dni, do powrotu z kuracji jej
męża. Kiedy z czasem bliżej poznałem doktora, przekona
łem się, że jak to się często wśród naukowców zdarza, nie
41
przywiązywał on dostatecznej wagi do wypadków nie
skomplikowanych i z medycznego punktu widzenia mało
ciekawych. Uległ życzeniom pacjentki, chociaż-tw ierdził
podczas procesu - uprzedził ją, iż taka zwłoka może być
niebezpieczna. Kiedy w Święta wezwano go do Jeziorowej,
było już za późno, zwłaszcza że doktor dopiero wtedy
stwierdził ciążę pozamaciczną. Bojąc się, że transport
chorej do szpitala może pogorszyć sytuację, zdecydował
się operować na miejscu. Um arła - jak to się mówi —pod
nożem.
Doktor nigdy mi o tym nie opowiadał. Ani mnie, ani
synom. Znam jednak wszystko - wspomniałem już o tym -
z sądu.
Pomyłka doktora była wyraźna, nie winię go jednak.
Człowiek ma prawo się mylić, nie było w tym złej woli ani
szczególnej nieuwagi.
Konsekwencje wypadku i sprawy sądowej były dla
niego poważne. Po nieudanej operacji zamknął się w pra
cowni na szereg dni, nawet do szpitala nie chodził i nie
przyjmował pacjentów. Zresztą nie bardzo miał kogo.
Kiedy się dowiedziano o śmierci Jeziorowej i o tym, że
burm istrz zaraz po pogrzebie żony oddał sprawę do sądu,
ilość pacjentów doktora spadła zastraszająco, a nieliczni
pozostali, kiedy w następnych dniach dowiedzieli się, że
doktor jest chory, przestali przychodzić.
W wiele lat potem Madame twierdziła, że była to pierw
sza w jego lekarskiej karierze pomyłka, która kosztowała
ludzkie życie. Mylił się nieraz, zwłaszcza w okresach kiedy
prowadził nieuregulowany tryb życia lub zbyt wiele uwagi
poświęcał swoim badaniom, ale nigdy konsekwencje po
myłek nie były tak poważne. Określenie naszego cm enta
rza, jako „cmentarza doktora Straszewicza”, które nieraz
słyszała, było insynuacją, nie pierwszą zresztą i nie ostat
nią. Broniła go, oczywiście, jak zawsze i wszędzie, ale
myślę - chociaż nie znam tam tych wypadków - że miała
42
rację, inaczej chyba nie przeżyłby śmierci Jeziorowej tak
głęboko. Zresztą gdyby był złym lekarzem czy nawet tylko
złym diagnostą, musiałyby się w przyszłości nadal pomyłki
zdarzać, tymczasem - mogę stwierdzić z całą odpowie
dzialnością - nigdy już się nie zdarzyły. Może wpłynęła na
to obecność Madame, ale przecież ten wpływ nie mógł się
stać absolutnie decydujący.
Zatem zamknął się w swojej pracowni i nikogo do siebie
nie dopuszczał. Prosił tylko, żeby Madame go odwiedziła.
A kiedy przyszła, oświadczył jej, że postanowił rozstać się
z zawodem.
- Byłam przygotowana, że to od niego usłyszę - mówiła
po latach, kiedy go już nie było wśród żyjących. - Nie
protestowałam, w takich chwilach protestować nie wolno.
I właściwie nie miałabym nic przeciwko temu, żeby prze
stał praktykować. Wtedy poprosił mnie, żebym została
przy nim. „Nie umiem już być sam” - powiedział.
Wierzyłam w niego. On - pan go tak nie znał jak ja - był
utalentowanym człowiekiem, chociaż właściwie niczego
nie dokonał.
Kiedy powiedziałam, żeby zajął się nauką, prędko na to
przystał. Tak prędko, że aż mnie to zdziwiło. Już w tydzień
po wypadku powrócił do pisania, pisał od lat tę swoją
pracę habilitacyjną, którą kiedyś przerwał. Pan go raz
pytał, dlaczego rozstał się z pracą badawczą. Pamięta pan,
co odpowiedział: „Lekarz jest jak ksiądz, dyplom lek&rza
jest jak święcenia kapłana, jeżeli raz zdecydowałeś się,
musisz dźwigać swój wór do końca. Trzeba leczyć.” D late
go nigdy nie skończył tamtej pracy, chociaż uważał ją za
najważniejsze dzieło życia. Pamięta pan: „Trzeba zostawić
ślad swojej myśli. Słowo nie przemija, myśl jest wieczna.
A tymczasem ciągną mnie ci moi chorzy za sobą, muszę za
nimi iść i bronić ich przed tym, co i tak nieuchronnie
nastąpi.”
Kiedyś powtórzyła, co powiedział niedługo przedtem,
43
I
zanim tamto się zaczęło, zanim sam zaczął - jak on to
nazwał - odchodzić: że nie dane mu było wyrazić swojej
myśli, że nie dane mu było przezwyciężyć własnej śmier
ci. - Pan nie wie, jak ich nienawidził, tych swoich chorych,
nawet kiedy zniedołężniał, kiedy umysł odmawiał mu już
posłuszeństwa, nie - pan nie wie, on już wtedy z panem nie
rozmawiał, wtedy, pamięta pan, on już pana nie poznawał.
Po jego odejściu wciąż o nim mówiła, jakby tym mówie
niem chciała to wszystko jeszcze zatrzymać.
Odeszła niedługo po nim. Odjechała do tej swojej już
zapomnianej prawie Francji, jak zwierzę - ona z kolei-na
czas umierania. Umarła przed paru laty. A przecież też
mogłaby w życiu coś zrobić, przecież nie musiała żyć tylko
tym, czym on żył. Gdyby go nie spotkała, miałaby przynaj
mniej własny los. A tak żyła za kogoś; może za jego zmarłą
żonę, która mu nie była przyjacielem, czy za niego samego.
Zresztą czyż ze mną inaczej? Mnie wystarcza, że o sobie
i o niej mogę myśleć ,,my”.
XIV
Śmierć Jeziorowej „pod nożem Straszewicza” na stole
jadalnym jej mieszkania stała się na tyle głośna, że wieść
o niej dotarła do Warszawy. Na majowym zjeździe mówił
mi Stefan Mrożewski - który jest tam obecnie profesorem
medycyny, że dawni koledzy Straszewicza jeszcze to pa
miętają. W ogóle doktor, o ile mogłem się zorientować na
podstawie słów Stefana, był tam dla swoich dawnych
kolegów przez lata tematem interesującym i niewyczerpa
nym, czymś, czego nie mogli zrozumieć,
Zatem nie tylko w naszym mieście, lecz również w War
szawie miał Straszewicz sobie niechętnych. Zresztą nie
tylko na uniwersytecie i w klinice, wśród dawnych kole
gów, ale także w ministerstwie, dokąd burmistrz Jezior
44
............................................. .........................................
dotarł po jego uniewinnieniu. Tak czy inaczej, do szpitala
miejskiego Straszewicz nie powrócił.
Małżeństwo z panną Guyard i śmierć Jeziorowej doko
nały ostatecznie tego, co zaczął jego dawny tryb życia -
niemal wszyscy w naszym mieście odwrócili się od niego.
Jego prywatna praktyka znacznie się zmniejszyła. Przy
chodzili po poradę tylko okoliczni chłopi, i to raczej
z małymi dolegliwościami, bo poważniejszymi nie mógł się
zajmować, .nie dysponując salą operacyjną. Rzadko kto
zjawiał się u niego z miasta. A jednak, mimo że na początku
się odgrażał, praktyki nie rzucił. Nie ze względów zresztą
zarobkowych, bo jego resztówka dawała jakie takie do
chody, ale jemu teraz zaczęło na tym zależeć, żeby się nie
dać, żeby przeciwstawić się opinii i żeby samemu i z włas
nej woli nie ustąpić. Z tych względów nie chciał nawet
słyszeć o opuszczeniu naszego miasta, o powrocie do klini
ki i do Warszawy, co wydawało się możliwe, bo wówczas
jeszcze żyli profesorowie, którzy go z lat jego naukowego
stażu cenili i pamiętali. Do opuszczenia naszego miasta
namawiała go przede wszystkim Madame. Byłem świad
kiem tych nie kończących się rozmów i sporów pomiędzy
nimi, w których brali udział także jego synowie, popierają
cy w tym wypadku macochę, chociaż w innych kwestiach
trzymali zawsze stronę ojca.
Zadomowiłem się wtedy już na dobre w domu Strasze-
wiczów. Oficjalnym powodem moich niemal codzieńnych
odwiedzin były korepetycje, jakie zacząłem od jesieni,
następnej jesieni od przybycia Madame do nas, dawać
najmłodszej latorośli Straszewicza - Basi. Prawie zawsze
zatrzymywali mnie na kolacji, spędzałem u nich wszystkie
wolne dni. Tłumaczyłem sobie, że lgnę do Straszewicza
w sposób naturalny, jak do starszego, ciekawego mężczyz
ny winien lgnąć chłopiec w moim wieku, pozbawiony
opieki ojcowskiej. Zresztą ja rzeczywiście domu nie mia
łem, w każdym razie takiego prawdziwego, jakim się stał
45
dom Straszewiczów, od kiedy w nim się zjawiła panna
Guyard. Ojciec mój nie żył już dawno. Moja m atka praco-
„wała całe dnie, odkąd pamiętam, w pracowni krawieckiej
pań Rittnerówien, a moja młodsza siostra, dziesięcio
letnia wówczas Danka, wychowywała się właściwie u są
siadów, w sklepie spożywczym i mieszkaniu kupca Gału
szki, właściciela domu, pełniąc nieokreśloną rolę - trochę
koleżanki jego córek, a trochę ekspedientki, zresztą wraz
z nimi.
Moje zainteresowanie panną Guyard po roku istniało
oczywiście nadal, ale przybrało szczególną formę. W na
szych stosunkach inicjatywę teraz przejęła ona. Określenie
„nasze stosunki” brzmi cokolwiek komicznie i wyobrażam
sobie zdziwienie mojej nauczycielki, gdyby wtedy ktoś tak
to nazwał. Ja nawet nie wiem, czy w owym czasie uśw iada
miała sobie w ogóle moje istnienie, jeżeli tak wolno powie
dzieć. Traktowała bowiem moją obecność w tym domu
jako samą przez się zrozumiałą. Panna Guyard zjawiła się,
kiedy ja już tam byłem, kolega chłopców, z początku
korepetytor-wolontariusz, później korepetytor płatny m a
łej Basi oraz chętny słuchacz wieczornych wywodów
doktora.
Wiedziałem jednak, że - jeżeli sobie tego panna Guyard
nie uświadamia, to jednak to czuje - widzi w mojej osobie
sojusznika zarówno wobec małych Straszewiczów, którzy
po jej małżeństwie z ojcem, jeszcze niechętniej niż dotąd do
niej się odnosili, jak wobec samego doktora. Od początku,
od dnia ich ślubu, może zresztą wcześniej - ale wtedy nigdy
nie bywałem przy nich obojgu obecny - zaczęły się między
nimi konflikty, i to bardzo poważne. Dziwny to był wów
czas związek, zresztą szczególny do końca pozostał. Oboje
mieli silne indywidualności. On był despotą i człowiekiem
słabym zarazem. Szukał w niej oparcia, pomocy i rady, by
kiedy ta pomoc i rada przychodziły, odrzucać je. Wydaje
mi się, że szukał w niej tego, czego sam nie posiadał: siły
46
i równowagi, ale jednocześnie chciał, żeby to była jego siła,
nie jej, żeby jej indywidualność dopełniała indywidual
ność jego i jemu służyła. Ona podporządkowywała się jego
woli, nie potrafiła się jednak w nim zatracić. Podejrzewam
nawet, chociaż może to nie było w niej jeszcze wówczas
wyraźne, że jego życie, jego pracę i wszystko, co robił czy
mógł jeszcze zrobić, traktow ała jako swoje dzieło.
Więc był jej potrzebny ktoś, kto w nią wierzył lub
przynajmniej pozostawał neutralny i życzliwy. Na życzli
wości zawsze jej zależało i chociaż nie zabiegała o niczyje
względy, to przecież chętnie je przyjmowała i ceniła. A ja
w dodatku należałem do tego kręgu, który ją w naszym
mieście przyjął najlepiej - do uczniów gimnazjum. Syno
wie Straszewicza się nie liczyli, czuła, że ich stosunek do
niej ze względu na rolę, jaką zagrała w ich życiu, był
wyjątkowy. Tylko stosunek chłopców, nie Basi. Ona za
mała była, żeby to wszystko, co w ich domu zaszło, zrozu
mieć, więc lgnęła siłą rzeczy do kobiety, która do tego
domu przyszła na miejsce matki.
Z czasem w oczach Madame zacząłem być jej „małym
przyjacielem”. Taka pozycja bardzo mi zresztą odpowia
dała, upraszczała niejako mój stosunek do niej i rozgrze
szała mnie, a jednocześnie, w każdym razie tymczasem,
dawała mi zadowolenie. W ten sposób na kilka dobrych lat
podzieliłem moje życie pomiędzy pannę Guyard, nie wy
wołującą określonych pragnień, budzącą zaledwie mgliste
oczekiwanie i niepokój —a Alicję, wobec której wszystko
to, co tam było trudne, pomniejszało się i stawało rzeczy
wistością, wprawdzie może cokolwiek zastępczą, niemniej
jednak pociągającą.
Stosunek mój do Alicji od małżeństwa panny Guyard,
i znów na dobrych parę lat - po opisanym już okresie
nieśmiałego zajęcia się jej osobą, a później po okresie
„pary”, która „z sobą chodzi” - stał się więc bardziej
określony. Później nieraz zastanawiałem się, czy nie był on
47
rodzajem jewanżu za miłość tamtej kobiety do innego
mężczyzny. Wobec Alicji stałem się nagle od małżeństwa
panny Guyard agresywny. Lubiłem się z nią mocować na
przerwach, chwytać ją za włosy i w zabawie wykręcać jej
ręce. A kilka razy wziąłem ją pod rękę, gdyśmy oboje
przechadzali się po plantach wieczorem; ona zaś mi z ręką
umykała. Wszystko to było niedomówione, niby ot, tak
sobie i niby niechcący. Dotykałem jej w żartach i brałem
pod rękę w ferworze sporu. Kłóciliśmy się bowiem nieraz
w tym czasie i często później nie rozmawialiśmy ze sobą
nawet całymi tygodniami.
Trwało to - jak powiedziałem - bardzo długo.
W moim opisie wybijają się na plan pierwszy dzieje
moich uczuć. W życiu było niezupełnie tak. Wiele praco
wałem, uczyłem się, dawałem korepetycje. A nawet w pla
nie uczuciowym obok sprawy panny Guyard i Alicji istnia
ły epizody inne, przelotne sympatie dla tych i owych
koleżanek, a w półtora bodaj roku od wyjścia za mąż
Madame zjawiła się też pierwsza moja kobieta w życiu,
podręczna z pracowni, gdzie była zatrudniona moja mat
ka. Nazywała się Bronka. Ten epizod miał zresztą taki
wpływ na mój stósunek do Alicji, że ją niedługo potem
pocałowałem.
Było to bodaj w styczniu czy lutym. Pamiętam ten
bezśnieżny wieczór. Właśnie pogodziliśmy się po długim
„zerwaniu”. Było zimno i wiał mroźny wiatr, a jednak
poszliśmy popatrzeć na międzynarodowy pociąg, my zre
sztą bodaj jedyni, z powodu niepogody. Później szliśmy
plantami wzdłuż toru kolejowego. Wtedy powiedziałem
sobie, że ją dziś pocałuję. Kiedy to sobie powiedziałem,
poczułem tremę i ledwie mogłem z Alicją rozmawiać.
Nagle zapytałem ją, czy ona kocha się w Wolańskim,
z którym ją widywałem ostatnio dosyć często. Zapytałem
ot, tak sobie, by jakoś zacząć, bo Alicja - o tym już pisałem
- często przebywała w towarzystwie chłopców, i to nie
tylko Wolańskiego.
- Phi! - zawołała. - A jak zdrowie Madame? Czy wciąż
jej tak samo bronisz?
Pytanie jej miało związek z pewnym wypadkiem, który
zdarzył się wczesną zimą. Byliśmy wówczas w pierwszej
licealnej. Wypadek zdarzył się w ostatniej. Pewnego dnia
mianowicie, na lekcji Madame, doszło między nią a jednym
z uczniów do scysji. Przy omawianiu jakiejś lektury, gdy
była mowa o sławnym paryskim cmentarzu Pere Lachaise,
uczeń Bobko zapytał, czy we Francji są też cmentarze
znanych lekarzy, jak tutejszy doktora. Nie znosił on Wład
ka Straszewicza uczącego się w tej klasie, a także do
Madame nie czuł szczególnej sympatii, bo często dostawał
od niej złe stopnie. Klasa struchlała. Madame przerwała
wykład i spytała, co Bobko ma na myśli. Mogła udać, że nie
słyszy, ale takie postępowanie nie leżało w jej charakterze.
Bobko, chłopiec brutalny, czujący za sobą bogatego ojca,
właściciela kilku nieruchomości w naszym mieście, wyjaś
nił, że przecież wszystkim wiadomo, iż doktor wykończył
już niejednego pacjenta. Wtedy Madame kazała mu wyjść
z klasy. Po czym zwróciła się do Władka:
- Idź teraz za nim i postaraj się wyjaśnić sprawę swego
ojca.
Władek wypadł jak z procy. Po piętnastu minutach
wrócił. Tamten zaś przyszedł dopiero nazajutrz ze śladami
bezlitosnego lania.
Wypadek ten był szeroko komentowany w całym gim
nazjum. Stary Bobko złożył skargę na Madame do dyrek
tora. Po czym dyrektor miał z nią burzliwą rozmowę.
Najwięcej o jej postępku mówiło się w naszej klasie,
gdzie była tego roku wychowawczynią. I wtedy właśnie
gorąco jej broniłem. Przed kim? Przed Alicją! Tą Alicją,
której ona tak jeszcze niedawno imponowała.
Jej uwaga podczas spaceru przestraszyła mnie. Za nic
4 - Madame 4 9
w świecie nie chciałem, żeby wyszło na jaw moje zaintere
sowanie się panną Guyard. Dlatego jeszcze mocnie] posta
nowiłem pocałować Alicję.
Szliśmy wciąż. Liczyłem słupy telegraficzne przy torze.
Za każdym razem obiecywałem sobie: „Zrobię to, kiedy
będziemy m ijali następny.” Ale kiedy do niego dochodzi
liśmy, odwaga mnie opuszczała.
- Dokąd mnie prbwadzisz? - spytała. Byliśmy już dale
ko za miastem.
- Kocham ciebie - bąknąłem.
Staliśmy naprzeciw siebie. Nie widziałem jej prawie.
Ani wyrazu, ani. w ogóle jej twarzy, tylko jasną plamę.
Podkurczyłem ręce. „Teraz muszę ją chwycić i pocałować -
mówiłem sobie. - Jeżeli nie zdążę tego zrobić szybko,
gotowa odwrócić się, a jeżeli nie chwycę jej mocno, gotowa
mi się w ogóle wywinąć.”
- Czy słyszysz, co powiedziałem?
Powiedziałem to, żeby zyskać na czasie i jednocześnie
żeby niepostrzeżenie zbliżyć się do niej. Stałem teraz tuż
przy niej.
- Oszalałeś?
Poczułem, że jeszcze chwila, a cofnie się. Chyba za
mknąłem oczy, bo nie pamiętam, jak moje ręce chwyciły ją
za szyję, i szybko cmoknąłem ją na ślepo w chłodne usta.
Pamiętam tylko, że spadła mi przy tym szkolna czapka.
Szarpnęła się i wyrwała mi się.
- Coś ty zrobił? - zawołała. I odeszła bardzo szybko
w stronę, skąd przyszliśmy, nie oglądając się.
Później całowaliśmy się coraz częściej i coraz więcej.
Nigdy jednak nie miałem uczucia, że robię to tylko dlatego,
że tego chcę, lecz także dlatego, że muszę coś przez to
udawać, coś tym zasłaniać i coś kryć.
XV
Dziś po lekcjach poszedłem na planty. Po raz pierwszy, od
czasu kiedy zacząłem spisywać moją relację, postanowi
łem odwiedzić jedno z miejsc, które opisuję. Stykam się
z tymi miejscami często i na co dzień. Co dzień mijam
gmach gimnazjum, kiedy idę do mojej szkoły. Co dzień też
przemierzam miasto, idąc na obiad do pań Rittnerówien,
które po zlikwidowaniu po wojnie swojej pracowni stołują
ludzi samotnych lub nie prowadzących własnego gospoda
rstwa. Mieszkam nad rzeką i przez okno widzę dawny dom
Straszewiczów, gdzie dziś mieści się szkoła rolnicza. Na
planty jednak poszedłem specjalnie. Czy zaczynam już
snuć się, z własnej woli, nie z przypadku, po miejscach
moich wspomnień?
Przystępując do pisania, chciałem tam to minione zwią
zać z moim obecnym czasem, nadać mu genealogię; po
twierdzając fakt mego istnienia, nadać mu sens. Ale oto
wciągają mnie sprawy przeszłe i rzeczy dawne, po których
nie pozostało ani śladu. Przystępując do pisania, chciałem
dać świadectwo temu, że byłem, i p o z o s t a ć - jak by
powiedział doktor Straszewicz. Jeżeli ani jemu, ani pannie
Guyard, ani nikomu z mego otoczenia, z którym przeżyłem
tyle lat, to się nie udało - chciałem zrealizować to za nich
i za siebie. Ale czuję, że pisanie rozbraja mnie wobtc tego,
co jest, odbiera mi siły, robiąc z tego, co minęło, jedyną
prawdę. I powołując przeszłość do życia, jednocześnie
zabija to, co istnieje.
A więc byłem dziś na plantach. Chciałem je w maju
pokazać Alicji, chciałem jej pokazać, że to już nie zwykły
tylko chodnik między, młodymi drzewkami ciągnący się
wzdłuż torów, ale cała aleja ocieniona potężnymi kaszta
nami, które w maju pięknie kwitną. Jakoś nie doszło do
tego. Dziś planty były melancholijne, a liście kasztanów
zwarzone przymrozkami późnego października. Pomyśla-
51
Aleksander Jackiewicz Madame Czytelnik ' ' • i * * *
T Przyjechała do naszego miasta przed trzydziestu prawie laty. Pewnego wrześniowego wieczoru wysiadła na stacji, ubrana w ekstrawagancki płaszcz koloru ostrej zieleni, bez kapelusza, z dwiema dużymi walizami, z jakimiś sakwoja żami, torbami i pudłami, które były pooblepiane obcojęzy cznymi nalepkami - i zaczęła wołać numerowego okropną polszczyzną. Numerowych nie było na naszej stacji. Czasem zjawiał się tu miejscowy pijaczyna, trochę wariat, Aron, który odnosił walizki podróżnym do miasta; ale i Arona tego dnia nie było, pewnie komuś rąbał drzewo, nosił wodę albo pił w restauracji „Mieszczańskiej” przy kościele. Nikt taki jak ona nigdy się tunie zjawiał. Owszem, przez naszą stację raz na dobę, właśnie wieczorem, przebiegał międzynarodowy, stawał jednak bardzo rzadko, tylko wy jątkowo, kiedy się spóźnił i drogę mu zatarasował jakiś inny pociąg. Ale nawet jeżeli się zatrzymywał, nikt z niego nie wysiadał. Najwyżej przez okna wagonów można było zobaczyć podróżnych i czasem na półkach takie walizki, jakie ona miała. Czy zresztą międzynarodowy zatrzymywał się, czy nie, mieszkańcy miasta chętnie tu wieczorami przychodzili, żeby na niego przynajmniej przez moment popatrzeć; robią to podobno mieszkańcy wszystkich małych miast. Zwyczaj ten po wojnie u nas prawie zaniknął, ale też i międzynarodowy przestał tędy przechodzić. Zbieraliśmy się na stacji nie tylko z jego powodu, w dzie sięć minut później nadchodził pociąg warszawski, którym powracali czasem ze stolicy mieszkańcy miasta po zała twieniu tam swoich, rzadkich zresztą, interesów. Stała więc tego wrześniowego wieczoru przed wagonem pociągu warszawskiego i wołała: „Numerowy!”, z okro pnym obcym akcentem, rozglądając się bezradnie po
pustym peronie. Ciekawscy bowiem zbierali się przy bu dynku stacyjnym, oparci o mur, lub siedzieli na trzech ławkach pod murem, a młodociani gapie - to znaczy my - wisieli na sztachetach od strony ulicy; wprawdzie nie było tu żadnego biletera i każdy mógł swobodnie wejść na teren stacji, ale naczelnik Piskorski i jego pomocnik Wróbel pędzili młodocianych w obawie nieszczęśliwego wypadku, zwłaszcza o tej godzinie, kiedy przebiegał międzynaro dowy. Pociąg już odszedł, a ona wciąż stała na peronie w świet le stacyjnej latami, w tym swoim papuzim płaszczu, wśród walizek, sakwojaży i pudeł. Tak ją obecni zapamiętali na lata, i tu pewnie już zrodziło się przezwisko „Madame”, jakim ją z czasem powszechnie obdarzono. A może zrodzi ło się w kilka minut później. Kiedy bowiem tak stała i wszyscy na nią się gapili, starsi z powagą i hamowaną ciekawością, my - wiszący na sztachetach - parskając śmieszkiem, podszedł do niej naczelnik Piskorski i salutu jąc całą dłonią zapytał, czym może służyć. Zapytał może dlatego, że nie zrozumiał, jak wielu innych, jej wołania, słowa „numerowy”, zdeformowanego gardłowym „r”.Za- szwargotała znów niby po polsku, ale naczelnik nadal nie rozumiał, więc zamachała rękoma w kierunku stacji i ulicy i powtórzyła słowo fiacre. - O fiakra jej chodzi, panie naczelniku, o dorożkę - pomógł Piskorskiemu jego zastępca Wróbel i odwróciwszy się skinął na nas. Nie trzeba było nas zachęcać. Przeskoczyliśmy sztache ty i porwali walizki. Były ciężkie, nieśliśmy je po dwóch, a większą nawet we trzech. Ona śmiała się i powtarzała: merci. Uczyliśmy się języka francuskiego w gimnazjum, ponie waż zaś nasza dotychczasowa nauczycielka pożegnała się z nami z końcem roku, zawiadamiając, że już nas uczyć nie będzie, przenosi się bowiem do innego miasta, domyśliliś- 6 my się, że przybyła jest nową nauczycielką. Nie śmieliśmy jednak jej o to zapytać. Kiedy wstawiliśmy rzeczy do dorożki, wśród potoku jej wymowy usłyszeliśmy słowo hotel, jak przedtem fiacre, powtórzone kilkakrotnie, i wtedy postanowiliśmy jej to warzyszyć do hotelu, przez uprzejmość i ciekawość. Wyde legowano mnie i jeszcze jednego kolegę ze starszej klasy. - Nous vous accompagnerons - wykrztusił kolega. Zaszwargotała znów, teraz już samą francuszczyzną, zrozumieliśmy tylko magnifiąue i tres aimable, a przede wszystkim jej gest, zapraszający nas do dorożki. Miała chyba ponad trzydziestkę. Ale wydała się nam taka inna od wszystkich tutejszych pań, taka niecodzienna i wspaniała, z mocno umalowanymi ustami, z jasnobrązo- wymi, kręcącymi się włosami, z upudrowaną obficie twa rzą, pachnąca cała - że nie liczyliśmy jej lat. Zrobili to za nas dorośli, jak się później okazało, już na stacji. Jechaliśmy Kolejową, najdłuższą w mieście ulicą, wzdłuż której w święta i pogodne wieczory chętnie się przechadzano, bo były tu chodniki z cementowych płyt, równe i szerokie, a ulica za stacją zmieniała się w planty kolejowe, rodzaj bulwaru, gdzie spacerowano najchętniej. Nie odzywała się teraz. Siedząc naprzeciw nas, wyciągnąw szy szyję, rozglądała się po mijanych domach, ledwie widocznych w słabych światłach latarń i otoczonych ogródkami... Parę razy odetchnęła mówiąc: - Ach, powie trze, powietrze...- My zaś z kolegą spojrzeliśmy na siebie, nie wiedząc, czy świeże powietrze chwali, czy zaleciały ją niedobre zapachy, o które nietrudno w naszym mieś cie. Dorożkarz zatrzymał konie przed małym, parterowym domkiem, gdzie mieścił się „Hotel Krakowski”. Ale my kazaliśmy mu jechać o parę dsmów dalej, gdzie stał jedno piętrowy „Hotel Miejski”, kjóry uważaliśmy za lepszy od 7
tamtego, bo w nim zatrzymywali się zawsze przyjezdni artyści. Zanieśliśmy jej rzeczy do małej, ciemnej portierni. Po wiedzieliśmy właścicielowi hotelu, że przywieźliśmy cur dzoziemkę. Chcieliśmy jeszcze chwilę pozostać, by się czegoś o niej bliższego dowiedzieć, ale ona nam grzecznie podziękowała, powiedziała znów parę razy: merci i aima- ble, i trzeba było odejść. II Dziś nie ma już ani jej, ani doktora Straszewicza, ani jego dzieci. Czasem wydaje mi się, że to, co się zdarzyło, ktoś wymyślił, że tego w rzeczywistości nie było, że nie istnieli ani oni, ani tamte miejsca, ani poboczne osoby - to znaczy my. W maju, przed kilku miesiącami - bo zaczynam spisy wać niniejszą relację we wrześniu tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego roku, w wiele lat po jej przyjeździe do naszego miasta, otej samej porze kiedy tu przybyła - zatem w maju odbył się zjazd koleżeński naszego gimnazjum, który ożywił we mnie pamięć tamtych czasów. A więc do naszego miasta - lepiej zresztą powiedzieć do mojego miasta, bo n a s już w tym mieście nie ma - do tego miasta, gdzie wszystko niby jest po staremu, lecz tylko w kształcie tych samych miejsc, przyjechali moi dawni koledzy - koleżanki i koledzy - w których z trudem rozpoznałem tamte dziewczyny i tamtych chłopców. Kiedy stałem w maju, jak wówczas gdyśmy ją po raz pierwszy zobaczyli, na stacji, a z warszawskiego pociągu w świetle tej jedynej od lat latarni wysiedli pierwsi uczestnicy zjaz du - ogarnęło mnie zdziwienie i niemal przerażenie, że owe starzejące się kobiety i owi mężczyźni są tymi samymi, 8 którzy przed laty, lekcy i ruchliwi, wieszali się na stacyj nych sztachetach. W drugim dniu przyjechała reszta kolegów (nazajutrz miał się rozpocząć zjazd), a z nimi Alicja, której nie widziałem od czasów okupacji. Wrażenie tego drugiego wieczoru byłoby mniejsze, ponieważ .już wiedziałem, co mnie czeka, gdyby znów nie chodziło właśnie o nią i o zmiany, jakie w niej zaszły. Niełatwo oddać moje z nią pierwsze po tak długim niewidzeniu się zetknięcie i uczucia, jakie mnie w tym momencie, zaraz na stacji, ogarnęły. To była zaiste maska ta twarz tęga, mocno umalowana, o wargach potrzaska nych i grubo pociągniętych jaskrawoczerwoną kredką, o uróżowanych policzkach, podkreślonych dwiema bruz- dan ,. wzdłuż tych policzków pełnych i trochę już obwi słych. Włosy miała farbowane na rudo, farbowane na pewno, bo dawniej była brunetką. Jedynie ta zmiana koloru włosów wyszła jej na dobre, bo rudość intensyfiko wała jasną barwę jej oczu, nie zmienionych od tamtych czasów, mimo że otoczonych już siatką drobnych zmarsz czek posmarowanych tłustym kremem. Oczywiście nie wszystko to zobaczyłem już na peronie. Na stacji może bardziej uderzył mnie widok jej ciężkiej postaci, która także zupełnie nie przypominała Alicji z młodości. A jednak było coś w jej ruchach, kiedy ku nam, którzyś my w liczbie jakichś ośmiu czy dziesięciu osób stali na peronie, szła od wagonu, śmiejąc się i machając ręką, bez kapelusza, w rozpiętym obszernym płaszczu' - z dawnej Alicji; ale było też coś z Madame, kiedy tamtego dalekiego dnia wrześniowego wysiadła na stacji. Przypominała ją barwą włosów, uszminkowaną twarzą, przede wszystkim ruchami właśnie, chociaż ani budową ciała - Madame bowiem do końca życia była szczupła i lekka, może nawet za szczupła i za lekka - ani jego proporcjami, ani sposobem bycia, bo Alicja jest dziś powolna i leniwa w ruchach. Nie 9
same zatem jej ruchy, ich tempo i rytm, raczej ich kształt, to podnoszenie się na palce przy chodzeniu, płynna szero kość gestów i jednocześnie nagła ich chwilami nerwowość, podkreślały podobieństwo. Nikt tego z obecnych poza mną ani na stacji, ani późnie] chyba nie zauważył. Nikt bowiem prócz mnie nie kojarzył Alicji z tamtą kobietą; nawet sama Alicja - gdyż nawet ona już dziś zapewne nie pamięta, że ją kiedyś naśladowała. Te ruchy i trochę sposób bycia wszedł jej z czasem w krew, Alicja bowiem podrabiała Madame przez dobrych parę lat, a zaczęło się to w wieku, kiedy człowiek świado mie zaczyna budować nie tylko swój umysł, lecz także swój wygląd zewnętrzny. Więc tamten wzór, chociaż już z bie giem lat zapomniany, pozostał w Alicji i stał się jej włas nym, każąc jej farbować włosy na brązowo i malować się jaskrawo, i nosić niedbale szeroki i rozpięty płaszcz. Amo- że kojarzenie dzisiejszej Alicji z Madame jest przede wszy stkim moim wymysłem i wynikiem przypadku, że moja dawna koleżanka przybyła tym samym co tamta pocią giem i nawet o tej samej porze dnia; jak było przypadkiem może tylko to podobieństwo koloru włosów, uczesania „na Papuasa” i kroju płaszcza, bo niewykluczone, że moda obecna jest znów podobna do ówczesnej, na czym się zupełnie zresztą nie znam. W pierwszym dniu zjazdu po części oficjalnej, po uczczeniu pamięci zmarłych profesorów i kolegów’ i po wysłuchaniu historii szkoły, którą odczytał staruszek nasz dyrektor, kiedy przeszliśmy do wspomnień, ktoś rzucił słowo: „Madame”. Na dźwięk tego przezwiska wszyscy się ożywili, a Stefan Mrożewski, kolega ze starszej klasy, przypomniał nam próby Cyda. Wówczas oczy wszy stkich zwróciły się na Alicję. Trzeba ją było długo prosić, zanim wstała i powiedziała nam po francusku monolog Szymeny, ten sam, który na pamiętnej próbie mówiła Madame. Wszyscy później Alicję gorąco oklaskiwali, po dziwiając jej pamięć, a ja odniosłem z jej występu uczucie bolesne i podniecające, bo Alicja mówiła monolog niemal zupełnie tak jak niegdyś nasza nauczycielka, zmuszając nawet swój stosunkowo wysoki głos do niskich brzmień. Stanął mi w pamięci ranek tego dnia, kiedy Madame odbyła z nami swoją pierwszą lekcję, obraz ożywiony po raz pierwszy chyba po latach tak mocno przez ten zmusza ny do brzmień altowych głos Alicji. Nie tylko chyba zresztą mnie przypomniała się ta lekcja, bo dwaj koledzy z naszej klasy - Tyszkiewicz i Wolański, zaczęli naśladować ów czesną polszczyznę Madame, a Wolański imitował także jej chód i charakterystyczne pochylanie się nad katedrą, z łokciami opartymi o blat i z palcami zanurzonymi we włosy. Pamiętał też, za co mu byłem dlaczegoś szczególnie wdzięczny, że rzadko za katedrą siadywała, przeważnie chodziła gestykulując podczas całych lekcji przed i między ławkami. Wolański wydawał nieartykułowane dźwięki, to jej „o” brzmiące na pograniczu „o” i „u”, te jej prychania i mlaśnięcia, kiedy się bardzo cieszyła lub była bardzo niezadowolona. Wiedzieliśmy później, zresztą od niej sa mej, że wiele tych gestów i dźwięków należało do sposobu bycia jej narodu, ale to nam nie przeszkadzało nadal kojarzyć ich tylko z nią. Z nią kojarzyliśmy także, z jej zjawieniem się, z nieufnym przyjęciem jej osoby - przede wszystkim ze strony rodziców i nauczycieli - nasz sprze ciw przeciwko naszemu miastu. III Nazajutrz po jej przybyciu od rana mówiono o niej we wszystkich klasach. Koledzy, którzy nie byli wieczorem na stacji, pytali nas, jak wygląda. Wypytywano zwłaszcza mnie i Stefana, zazdroszczono nam, że zawarliśmy z nią znajomość. W miarę jednak jak mijało przedpołudnie, 1110
a ona nie zjawiała się, zaczęliśmy się zastanawiać, czy nasze domysły, że będzie nas uczyć, są prawdziwe. Mogła przyjechać, by objąć w którymś z okolicznych majątków posadę guwernantki, mogła też - na przykład - być artyst ką, która przybyła na gościnne występy; tylko dlaczego właśnie do naszego miasta, dokąd nigdy żaden z zagrani cznych artystów nie przyjeżdżał? Po lekcjach sporą grupą poszliśmy pod „Hotel Miejski”, nikt jednak nie miał odwagi wejść do środka i zapytać właściciela, czy ona tam jeszcze mieszka. Namówiono wreszcie Stefana. Niedługo bawił, a wyszedłszy oświad czył, że w południe się stąd wyprowadziła. Pewnie poje chała do któregoś majątku. Na tym się skończyło. Tylko we mnie jednym, a może także w Alicji, która rano najbardziej mnie wypytywała 0 Francuzkę, pozostał żal, że nie spełniły się nasze nadzieje 1 że w naszym życiu nie zjawi się człowiek „inny od wszystkich”. Trzeba znać ówczesną prowincję, by się nie dziwić temu rozczarowaniu, zwłaszcza jeżeli rozczarowa ni liczą sobie po niecałe piętnaście lat. W kilka dni później przyszła do szkoły koło dziewiątej rano, spędziła z godzinę w gabinecie dyrektora i poszła na lekcję do klasy szóstej. Powiedział nam o tym na przerwie Stefan, który właśnie chodził do tamtej klasy. W naszej klasie zjawiła się równie niespodziewanie. Miała być właśnie historia, bo francuskiego nie mieliśmy w planie od początku roku, kiedy weszła w towarzystwie dyrektora Kułakowskiego, który powiedział, że to jest nowa nauczycielka, panna Guyard, i że będzie nam „da wać francuski”. Powiedział też, że panna Guyard słabo zna nasz język, i prosił, byśmy dołożyli wszelkich starań, aby jej ułatwić pracę. Po czym zamienił z nią parę słów, skłonił się jej i wyszedł. Zauważyłem, że minę miał nietęgą. Czy był niezadowolony z jej złej polszczyzny, czy z jej wyglądu i sposobu bycia, czy wiedział o niej coś więcej niż 12 my, coś niecoś o jej przeszłości i celu przybycia właśnie tutaj - trudno powiedzieć. Nawet na majowym tegorocz nym zjeździe, mimo moich i nie tylko moich starań - nie udało się na ten temat z niego nic wyciągnąć. Zresztą już niewiele pamięta, ma przecież ponad osiemdziesiąt lat i pamięć mu nie dopisuje, a może postanowił sobie już wtedy czy trochę później, kiedy wokół jej osoby narastało tyle plotek, milczeć na temat tego, co wiedział, a może, jak inni, właśnie nie wiedział nic, i nie było nic do wiedzenia. Twarz miała bardzo ruchliwą, co ułatwiało porozumie nie się z nią, mimikę żywą i wyrazistą. Po polsku mówiła fatalnie. Kiedy jej brakowało słów, a mimika ani gestyku lacja nie pomagały, jeden z naszych kolegów, syn reemi granta z Francji - Daniel Kaczmarek - ratował sytuację. Już na pierwszej lekcji stwierdziliśmy z przyjemnością, że panna Guyard nie jest belfrem. Nie przepytywała nas z gramatyki, co nam się od razu spodobało, chociaż grama tykę znaliśmy nieźle, bo jej poprzedniczka, pani Kowal ska, przeważnie się gramatyką zajmowała. Próbowała nawiązać z nami rozmowę po francusku, ale to się nie udało, więc dała któremuś z nas zeszłoroczny podręcznik i kazała coś z niego przeczytać i opowiedzieć swoimi słowami. Pod koniec lekcji po raz pierwszy usiadła za katedrą. Kolejny uczeń przeczytał swój tekst i patrzył na nią pyta jąco, bo od paru minut przestała go słuchać, a teraz nie kazała mu streszczać przeczytanego tekstu. Znużyła ją lekcja czy rozdrażniła. Wtedy Alicja, której na śmiałości w stosunku do nauczy cieli nigdy nie zbywało, zapytała ją, stojąc w ławce, zachę cana, zdaje się, do zadania tego pytania przez inne dziew czyny, skąd ona, panna Guyard - rodowita Francuzka, wzięła się w Polsce. Alicja spytała ją o to po polsku. Odparła łamaną polszczyzną, że jej matka była Polką. 13
Ale dlaczego wzięła się w naszym mieście? - nastawała Alicja. Panna Guyard nie zrozumiała pytania. Kaczmarek mu siał tłumaczyć. - Chcecie za wiele wiedzieć - odparła i roześmiała się po raz pierwszy od początku lekcji. Ładna nie była. Miała długą, bladą mimo różu na policzkach twarz, lekko podbi te - jak to sięmówi- podpuchnięte, podkrążoneoczy, jasne - przy całym jej nerwowym zachowaniu się - o spokojnym i cokolwiek zmęczonym wyrazie. - Lisez- powiedziała. - Już przeczytałem - odpowiedział kolega, który wido cznie sądził, że o nim zapomniała, bo zamknął nawet książkę. - Racontez alors. Zaczął się męczyć, lecz ona znów nie słuchała. Patrzyła, uśmiechając się, na Alicję. - A może pani opowie dalej? - spytała po polsku. Alicja wstała i zaczęła opowiadać, po raz pierwszy wtedy naśladując jej wymowę. IV Podczas balu zjazdowego wspominaliśmy wieczór, kiedy Madame zjawiła się w klasie, gdzieśmy odbywali próby Cyda. O próbach powiedziała jej Alicja, ale nikt nie przy puszczał, że ona przyjdzie. Praca nad tym przedstawie niem odbywała się w tajemnicy przed nauczycielami; chcieliśmy coś zrobić na własną rękę i bez ich pomocy. Więc kiedy panna Guyard przyszła, niektórzy z kolegów byli niezadowoleni i później nawet mieli pretensję do Alicji, że się przed nią wygadała. Okazało się, że nasza nauczycielka zna tekst całej sztuki niemal na pamięć, podczas próby wszystko rozumiała, 14 i nawet dawała nam wskazówki, jak mówić niektóre kwestie. Wspominaliśmy teraz ten wieczór, siedząc w jednej /. pustych klas podczas balu, podczas przerwy w tańcach, bo wojskowa orkiestra, taka sama, jaka nam na szkolnych lancówkach przygrywała, zeszławłaśnie na kolację. Alicja siedziała naprzeciw mnie, obok Tyszkiewicz. Wolański, Zosia Koenig, która grała Elwirę w naszym przedstawie niu. Słabo oświetlona klasa - jak wtedy, niecodzienna - jak wtedy, i nie znana nam o tak późnej nocnej porze, pustawa, mroczna po kątach, a w niej my, dorośli, nawet więcej niż dorośli ludzie, pięcioro nas z dwudziestu ośmiu bodaj koleżanek i kolegów. Liczyliśmy, ile osób nie żyje spośród nas. Doliczyliśmy się dziewięciu. - No i Madame - powiedziałem. Wtedy Alicja zawołała: - Pamiętacie? - Wstała, stanęła w otwartych drzwiach. - Pamiętacie, jak weszła na próbę? 1 zaczęła swoim ciężkim ciałem naśladować jej chód. Zrobiła szeroki powitalny gest rękami, jakże podobny do tamtego. - Bonsoir! - powiedziała. . Wstaliśmy. - Bonsoir, Madame! - odpowiedzieliśmy Alicji. ‘ - A później, pamiętacie?... - Alicja stanęła przy oknie, przy którym panna Guyard zwykła była na lekcjach sta wać, oparta ramieniem o framugę, obejmując w sposób charakterystyczny dłońmi łokcie rąk złożonych na pier siach, iwtedy po raz drugi powiedziała monologSzymeny. Znów to podobieństwo intonacji i gestu, niemal identy czność tej kobiety, przecież tak odmiennej, z tamtą, której pamięć we mnie pozostała jak w żadnym z obecnych, i żaden z nich nie mógł ocenić jak ja tego, co słyszał i wi dział, jak ja, którego losem stała się tamta, losem, obsesją, cichym szaleństwem, nie wiem, jak to nazwać - kształtu jąc samym istnieniem, tym, że była, całe moje życie. 15
W chwili przybycia Madame do naszego miasta, doktor Michał Straszewicz miał lat niewiele ponad czterdzieści. Była to postać bardzo u nas znana. Wyróżniał się już na pierwszy rzut oka wysokim wzrostem, liczył około dwu metrów. Był szczupły, nawet za szczupły; może z powodu swego wzrostu i szczupłości lekko przygarbiony. Jego chuda twarz była zniszczona, w bruzdach, ale - czuło się to - nie z powodu wieku. Jednak mimo wysokiego wzrostu i tej twarzy nietrudno Joyło go sobie wyobrazić z czasów młodości lub nawet chłopięctwa. Takim zresztą mało go kto w mieście pamiętał; doktor wychowywał się w jakichś internatach, później studiował za granicą i rzadko tu przyjeżdżał. Jego ojciec żył w separacji z matką. Doktor mieszkał za miastem, a właściwie na skraju miasta, tuż za rzeką, na tak zwanej „resztówce”. Dawniej był to dość duży majątek, ale ojciec doktora ziemię rozpar celował, pozostawiając sobie około stu hektarów oraz dom, coś pośredniego między dworem a pałacykiem, w ogrodzie tak obszernym, że nazywano go parkiem. Doktor pracował w szpitalu miejskim, gdzie prowadził oddział chirurgiczny. Przez pewien okres był nawet dyrek torem szpitala, ale po śmierci żony zaniedbał się w pracy i musiano go pozbawić tego stanowiska. Osiadł na stałe w naszym mieście już jako człowiek dojrzały, żonaty, z trzema synami. Tylko najmłodsza, Ba sia, urodziła się tutaj. Podobno przed osiedleniem się u naś praktykował w Paryżu, później był asystentem w klinice Uniwersytetu Warszawskiego i wróżono mu świetną przy szłość. Pewnego dnia wszystko rzucił. Z żoną żyl źle. Wiedzieliśmy to od jego synów, którzy chodzili do naszego gimnazjum: Władek chodził o dwie klasy wyżej ode mnie, Stach razem ze mną, Olgierd do klasy niższej; Basia była wówczas jeszcze w szkole po- 16 wszechnej. Jego żonę słabo pamiętam. Widywałem ją cza sem, gdy się zapuszczałem za rzekę, spacerującą po parku w niemodnych długich sukniach. Doktor często wyjeżdżał z okazji świąt lub licznych urlopów, zawsze sam; urlopy podobno spędzał za granicą. Kiedy był w mieście, całymi tygodniami mieszkał przy swoim gabinecie lekarskim, w pobliżu szpitala, gdzie w dwóch pokojach, na tyłach gabinetu, miał pracownię, w której - mimo iż porzucił karierę naukową - nadal studiował. Mniej więcej na osiem miesięcy przed przybyciem panny Guyard żona doktora nagle zmarła. Jej śmierć dała wiele lematów do plotek, ale nie od razu, tylko trochę później. Doktor pił. W jego pracowni odbywały się często męskie przyjęcia, w których brali udział ludzie nie cieszący się w mieście najlepszą opinią. Raz do roku, pod koniec września, urządzał w domu na resztówce huczne imieniny. Wówczas zjawiała się cała elita miasta, bo - mimo że miano doktorowi to i owo do zarzucenia - liczono się znim, był bowiem zamożny, kulturalny i wykształcony, a przede wszystkim, mimo błędów, jakie w pracy popełniał, był znakomitym chirurgiem, do którego nieraz zgłaszali się nawet jego dawni warszawscy pacjenci. Po śmiercj żony rozpił się straszliwie, wtedy właśnie pozbawiono go stano wiska dyrektora, a nawet przemyśliwano nad pozbawie niem go w ogóle prawa leczenia w szpitalu. W tym okresie właśnie potrafił po pijanemu zjawiać się wieczorami w „Mieszczańskiej”, w- towarzystwie Arona, a później, wynająwszy wszystkie dorożki; jakie stały na postoju, dosiadłszy laski, harcować na niej na czele kolumny pus tych wehikułów, ku uciesze Arona, aż do stacji, gdzie w bufecie stacyjnym stawiał dorożkarzom wódkę. 2 - Madame 17
Podczas naszego koleżeńskiego spotkania w maju mówi liśmy o imieninach doktora, które wyprawił w kilka dni po przybyciu do nas panny Guyard. Bodaj Wolański przy pomniał nam, że jeszcze zanim miasto dowiedziało się 0 zaproszeniu Madame przez doktora i o jej udziale w tym wieczorze, szanujący się ludzie postanowili nie brać w nim udziału, zgorszeni, że doktor urządza przyjęcie w okresie żałoby. Jedynie ci, którzy bywali na libacjach w pracowni, stawili się podobno-co do jednego; mówię, podobno, bo wprawdzie oglądałem fragment zabawy imieninowej, ale krótko iw warunkach nie sprzyjających czynieniu dokład nych obserwacji. Zanim panna Guyard zjawiła się u doktora, powstała dokoła niej już niedobra atmosfera. Pamiętam nawet, jak moja matka dziwiła się tej powszechnej, z góry niejako powziętej niechęci z początku nauczycielstwa i większości rodziców, a następnie ludzi nie związanych ze szkołą, więc jeszcze mniej niż tamci cokolwiek o niej wiedzących. Stefan mówił mi podczas zjazdu, że nie może dotąd zrozu mieć, jak szybko i właściwie bez powodu, bo zanim do czegoś doszło, powstała zła opinia panny Guyard. Niechęć naszego miasta do doktora, a wciąż mówię o „notablach” 1 inteligencji - bo ludzie prości, drobne mieszczaństwo i ludność wiejska, którzy się u niego leczyli, mieli do niego stosunek bardzo życzliwy, awielu darzyło go nawet czymś, co można było określić słowem: uwielbienie - miała pewne podstawy w jego trybie życia, ale co mogło przeszkadzać w pannie Guyard do tego stopnia, żeby wywołać od po czątku w stosunku do niej niemal wrogość? Przecież uczyła znakomicie. Rozwijała w nas od począt ku nie tylko znajomość języka, ucząc od razu mowy i fran cuskiego myślenia* a dopiero potem uświadamiając nam językowe prawidłowości, ale od razu zaznajamiała z lite- 18 raturą i kulturą Francji. Miała rzadki dar, co już - pochle biam sobie- zauważyłem na pierwszej lekcji, przekazywa nia uczniom osobistych zainteresowań i traktowania ich jak ludzi dojrzałych. Może więc niechęć opinii do niej była raczej instynktow na. Może dorośli szybciej niż my, byli bowiem uważniejsi i bardziej wyczuleni na to, co od naszego miasta się odróżnia, co jest mu obce, znali je lepiej, jego aurę i duszę, bo żyli dłużej i mieli więcej doświadczenia - może więc szybciej niż my przewidzieli, że jej przyjazd wywoła różne wypadki, których my jeszcze nie przeczuwaliśmy. My natomiast od początku byliśmy za nią. To, co doro słych raziło, nam się podobało. Podobało się nam, że jest niezależna, nie związana z miastem, że niesie ze sobą kawałek czegoś odrębnego, że inaczej się ubiera, że mówi innym językiem, że jest żywa, nie kryje i nie stara się kryć swoich uczuć, czym starannie zajmowała się większość naszych współobywateli. Dorośli mówili o niej cierpko - „artystka”, zwłaszcza kiedy dowiedzieli się, że zna niemal całego Cyda na pa mięć. Opowiadano, że występowała na scenie. Nigdy nie dowiedziałem się, skąd, pochodziły te wiadomości. Ale właśnie gadanie dorosłych lało tylko wodę na nasz młyn. Alicja, która od początku jej może najgoręcej z nas broniła, która od razu zaczęła ją podrabiać i naśladować, stale powtarzała, że panna Guyard przeżyła wielką miłość, dla tego rzuciła scenę i przyjechała do nas jak do klasztoru. Ale dlaczego właśnie do nas? Oczywiście Alicja nie potrafiła na to odpowiedzieć. Opowiadali dorośli trochę później, po imieninach doktora, potem jak była u niego i jak następnie widziano ją kilka razy w jego towarzystwie na ulicy, że dla niego tu przyjechała i że przez nią umarła doktorowa, że panna Guyard była od lat, od czasu studiów, jego przyjaciółką i że do niej jeździł za granicę. Może więc już o tym wszystkim ktoś wiedział, zanim tu się zjawiła, 19
Ifi:, może któryś z lekarzy, może doktor Skrobisz, były słu chacz Straszewicza z czasów jego pracy na uniwersytecie w Warszawie, może on o tym komuś opowiedział? Może więc stąd ta niechęć powszechna, zanim jeszcze wszystko się zaczęło? Ale także i te plotki, które do nas przeciekły, mimo woli dorosłych, były nam na rękę. Alicja mówiła: „Jakie to wspaniałe, że przyjechała, żeby mu pomóc, żeby go rato wać i być blisko niego, przecież jest na wpół Polką, sama powiedziała, i jest jak Joasia z Ludzi bezdomnych!” Śmieliśmy się z tych słów. Niewykluczone jednak, że Alicja miała rację. Powiedziałem jej to podczas naszego majowego spotka nia; powiedziałem, że Polska może była dla Madame tym krajem, tym miejscem, o którym jej w dzieciństwie opo wiadano, „świętem duszy”, jak to się dawniej mówiło. Ze kochając doktora i dowiedziawszy się, iż ten burzy swoją karierę i przyszłość, przyjechała, rzuciwszy wszystko, aby mu pomóc. - On mógł być wybitnym chirurgiem - mówił Stefan. - Starsi profesorowie jeszcze go pamiętają. - Zresztą on b y ł wybitnym chirurgiem. Alicja pytała mnie, czy Madame nigdy wobec mnie nie potwierdziła naszych przypuszczeń. - Przecież byłeś przy niej do samego końca. - Nie - odpowiedziałem. - Nigdy z Madame o tym nie rozmawiałem. Nic nie wiem o jej przeszłości. Ja nic w ogóle o niej nie wiem, chociaż byłem przez tyle lat w jej pobliżu. Tego już nie powiedziałem Alicji. Są to zbyt skomplikowane sprawy. Widziałem w kilka dni po imieninach Straszewicza ich oboje, doktora i Madame, idących wieczorem ulicą Ułań ską w kierunku koszar. Szli blisko siebie, chociaż nie pod rękę, rozmawiali z ożywieniem po francusku, nie bacząc na to, że rozmowa w tym języku, prowadzona wcale nie 20 przyciszonymi głosami, zwracała uwagę jeszcze licznych 0 tej porze przechodniów. Alicja, którą właśnie odprowa dzaliśmy do domu, bo mieszkała w pobliżu kolonii oficer skiej, zobaczywszy ich oboje, zaczęła - idąc za nimi - naśladować chód panny Guyard, chyba po raz pierwszy, wówczas jeszcze go parodiując, ale to parodiowanie nie było brzydkie. Alicja prawie tańczyła, unosząc się na palce 1 lekko odstawiając ręce od ciała. Tak właśnie chodziła Madame i tak z czasem zaczęła chodzić Alicja. Odprowa dziliśmy ją pod dom, potem staliśmy przed wejściem do ogródka omawiając zdarzenie i przy okazji, już po raz nie wiadomo który, całą „sprawę” doktora i Madame, kiedy nagle Alicja zaprosiła nas do siebie. Byliśmy tym cokol wiek zaskoczeni; rzadko nas do siebie zapraszała, a nigdy w tak niespodziewany sposób. Później jednak zorientowa łem się, czego chciała: chciała przed nami powiedzieć „monolog Madame”, tak bowiem nazwaliśmy ową kwestię Szymeny. Alicja zrobiła nam niespodziankę: wypowie działa tekst po francusku, starając się powtórzyć wymowę Madame. Wówczas nie bardzo się to jej jeszcze udawało, ale już wtedy w tym, jak mówiła, było coś z pierwowzoru. Siedzieliśmy na tapczanie, ja, Stefan, Stach Strasze- wicz, Wolański, jeszcze ktoś. Alicja stała przy oknie, opar ta o framugę jak Madame na lekcji, przy czym owinęła się firanką. Był to jej ulubiony sposób bycia: ironiczny i „dla śmiechu”. Dziś nic już z tego nie zostało. VII Zimą, na pół roku przed przybyciem dó nas panny Guyard, po raz pierwszy zacząłem myśleć o Alicji. Znaliśmy się od dawna, jeszcze w szkole powszechnej, ale była ona dotąd dla mnie taką samą dziewczynką jak inne. Nigdy nie była ani ładna, ani szczególnie przyjemna. Wydawała mi się 21
zawsze za ciemna, wolałem, zresztą do dziś wolę, głowy jasne i jasne twarze. Nie lubiłem także jej ruchliwości. Była żywa jak chłopiec. W ogóle miała w sobie dawniej coś z chłopca, nawet włosy strzyżono jej krótko. Tak więc szczególnej uwagi na nią nie zwracałem. Aż tamtej zimy, podczas choroby - chorowałem na przewlekłą grypę, wówczas to się jeszcze nazywało influencą - zaczą łem niespodziewanie oniej myśleć. Coraz częściej w związ ku ze szkołą i z rozmowami o tym, co się w szkole dzieje, z kolegami, którzy mnie odwiedzali, widziałem czarny łepek Alicji w szkolnej ławce tuż przed moją ławką - jakbym był w klasie i siedział za nią - jej cienką szyję i tę głowę ruchliwą, i jej szczupłe ramiona także w ciągłym ruchu. Przed chorobą ta ruchliwość i to nieustanne kręce nie się bardzo mi przeszkadzały. Poprzedniej jesieni ze złości sypałem jej nasiona głogu za kołnierz, a kiedy raz poskarżyła się na mnie, po lekcji rozrzuciłem jej książki i zeszyty. Na ogół - trzeba podkreślić - byłem chłopcem spokojnym, nauczyciele stawiali mnie innym za wzór. Byłem spokojny od dziecka, miałem wadę serca, nie po zwalano mi ani za wiele biegać, ani uprawiać zbyt forsow nej gimnastyki. Może więc już tamto dokuczanie należy traktować jako pierwsze - swoiste, co prawda - wyróżnie nie istnienia Alicji. Po chorobie, zanim poszedłem do szkoły, idąc kiedyś na przechadzkę spotkałem ją koło kościoła. Nie myślałem o niej, choroba minęła, minęło próżnowanie, nie miałem czasu. Ale kiedy wówczas ją śpotkałem, bardzo się speszy łem: Pamiętam, było zimno, Alicja, wtedy nazywaliśmy ją jeszcze Alka, szła z podniesionym kołnierzem, była sina od mroźnego wiatru i miała zaczerwieniony nos. Odruchowo sięgnąłem do czapki, chociaż jeszcze w klasie, do której chodziłem, nie było zwyczaju kłaniać się dziewczętom, najwyżej mówiło się: „Cześć!” Zanim zdążyłem pomyśleć, ukłoniłem się. Może wydała mi się z powodu długiego 22 ‘■•Trmit.......................h i............. ..............................n f f p g jp jp f f f - - ................... niewidzenia obca, może urosła przez ten czas? Ona skinęła głową i roześmiała się. Jeszcze bardziej się speszyłem i za czerwieniłem, ale ona mnie już minęła i nie widziała moje go zmieszania. Długo nie mogłem sobie wybaczyć tego me go ukłonu i zapomnieć jej śmiechu, było bowiem dla mnie jasne, że śmiała się ze mnie. Kiedy poszedłem do szkoły, ona do sprawy tamtego spotkania nie wróciła, nawet - o ile zdołałem się zoriento wać - nie powiedziała o nim nikomu. Po raz drugi zetknąłem się z nią na zabawie w szkole powszechnej, do której dawniej chodziliśmy. Przyszedłem tam po moją siostrę Dankę, żeby ją odprowadzić do domu. Był marzec i wieczór robił się jeszcze wciąż stosunkowo wcześnie. Siostra dobrze się bawiła, więc pozwoliłem jej trochę zostać. Wtedy zauważyłem Alicję. Skąd tam się wtedy wzięła - nie pamiętam. Przywitaliśmy się i zaczęliś my rozmawiać. Czuliśmy się prawie dorośli wśród powsze- chniaków, w tym budynku wiekowym, zbudowanym jak domy kolejowe czy koszary z czerwonej cegły, który po nowym, wielkim i przestronnym gmachu gimnazjum wy dawał nam się ciasny i ubogi. Śmieliśmy się z uczennic tańczących parami i ze świeżo wyszorowanych chłopców ze sterczącymi od źle zmytego mydła włosami. Siedzieliś my na pulpicie jednej z ławek ustawionych pod ścianą. Siedzieliśmy tak nie tyle dlatego, że już nie moglibyśmy się w ławce zmieścić, ale żeby w ten sposób podkreślić, że jesteśmy tu na krótko, przypadkiem i nie traktujemy tej zabawy serio. Podczas naszego majowego spotkania zaprowadziłem Alicję do tej szkoły i nawet do tej klasy. Jestem tu teraz nauczycielem. Przyszliśmy po południu, obeszliśmy cały gmach. Przypominaliśmy sobie czasy naszej tutaj nauki. Ale ani ona, ani ja nie wspominaliśmy o tamtym wieczorze. Może ona o nim nawet nie pamiętała. Opowiadała o swoim synu, który właśnie chodzi do 23
szkoły podstawowej i źle się uczy. W ogóle była bardzo rzeczowa, z wyjątkiem nielicznych chwil, przez cały swój dwudniowy pobyt tutaj. Wtedy pomyślałem sobie, że ja wobec nich, wobec nich wszystkich, ludzi dojrzałych, lepiej lub gorzej urządzonych, wyglądam bardzo śmiesz nie, grzebiąc się we wspomnieniach, w tym czasie prze- ' szłym i skończonym raz na zawsze, przywołując go wciąż i wciąż, i żyjąc w nim prawie, mając niemal pretensję, żcto się wszystko tak zmieniło. Jak ja mogłem się spodziewać, że dzisiejsza Alicja, ta warszawianka, ta kobieta czterdziestoletnia, nagle roz czuli się na widok szkoły, przypomni sobie tamten wieczór, ten jeden spośród setek i tysięcy wieczorów swojego życia, i tę salę, tę klasę przybraną kolorowymi papierkami, łańcuchami, kotylionami i lampionami, które dzieci zrobi ły na robotach ręcznych, a które chyba pozostały jeszcze ze świąt Bożego Narodzenia, i przypomni sobie wszystko, ta dojrzała kobieta, żona i matka, kłopocząca się pewnie tuszą, przedwczesną siwizną - bo dlaczegóż by inaczej farbowała swe dawniej piękne włosy? - mająca mnóstwo jeszcze innych spraw, a nie mogąca się przecież nagle na te dwa dni od nich oderwać? Jak więc mogłem się spodzie wać, że przypomni sobie, iż tamtego wieczoru ze mną po raz pierwszy zatańczyła? Powiedziała wtedy nagle: - Chcesz, pokręcimy się? - Nie umiałem właściwie tańczyć, czasem siostra mnie do pląsów porywała, kiedy jej zbrzy dły walczyki i tanga z krzesłami, ale tego nie mogłem nazwać tańcem. Była bardzo szczupła, szczuplejsza od Danki, mojej siostry. Ledwie jej dotykałem, znów speszony i teraz także onieśmielony, przebierając niemrawo noga mi, miałem bowiem w dodatku za wielkie buty, bo bardzo wtedy rosłem i matka kupiła mi je na wyrost. Tańczyliśmy daleko od siebie, Alicja lekko trzymała rękę na moim ramieniu. Pachniała przyjemnie pudrem - może sobie przed tańcówką nos upudrowała. Poczułem ten zapach 24 szczególnie, kiedy w pewnej chwili zniecierpliwiona wido cznie moim niezręcznym dreptaniem nie w takt orkiestry, objęła mnie mocniej i zaczęła prowadzić. - Tańczysz jak niedźwiedź - powiedziała. VIII Dobry to był dla mnie rok, ten rok przyjazdu do nas Madame. Nie tylko zresztą dlatego, że ona przyjechała. Po zimowej grypie bardzo urosłem i rozwinąłem się fizycznie, tak że na jesieni matka musiała mi uszyć nowy mundur szkolny, chociaż poprzedni nie był jeszcze zniszczony. Również stan mego serca się poprawił. Zacząłem uprawiać sport. Było to wspaniałe poczucie siły i zdrowia, które zresztą nie trwało, niestety, długo. Lato spędzałem na rzece. Tu też co dzień przychodziła Alicja z koleżankami. Kąpały się w pobliżu „plaży chłop ców”, jak nazwaliśmy stromy wapienny brzeg, na którym opalaliśmy .się, by - kiedy słońce już nazbyt dopiekało - skakać do głębokiej wody z wysokości kilku metrów. Brzeg, gdzie plażowały dziewczęta, był łagodny i woda była przy nim płytka. Nigdy nie opalaliśmy się i nie kąpaliśmy się razem z dziewczętami, taki u nas zwyczaj panował. Najwyżej ci, co chcieli się z nimi spotkać, wypły wali na środek rzeki. Tamtego lata tak się w pływaniu wprawiłem, że bez trudu dawałem sobie radę na głębokiej wodzie, gdzie kąpała się zawsze Alicja. Pamiętam dzień, kiedy po raz pierwszy zdecydowałem się wypłynąć tak daleko i zbliżywszy się do niej, pełen jeszcze lęku przed utonięciem, nagle minąłem ją. Z począt ku nie zareagowała na to, ale kiedy oddalałem się coraz bardziej, zaczęła mnie ścigać. Nie dałem się - chociaż ona była dobrą pływaczką - i zupełnie wyczerpany dotarłem do przeciwnego brzegu. Oczywiście, gdybyśmy płynęli 25
dalej, na pewno by mnie dogoniła iprzegoniła. Tak zresztą powiedziała, kiedy już - ciężko dysząc -siedziałem na tym drugim brzegu, a ona dopiero na niego się gramoliła. Zawsze była śniada, teraz mocno się opa'iła, była czekola dowa, z tymi swoimi krótko obciętymi, czarnymi, a teraz lekko brązowymi od słońca włosami. Usiadła na trawie i dłońmi ścierała wodę z ciała. Czułem ją obok siebie, ale na nią nie patrzyłem. Milczała, ja milczałem również. Kole żanki wołały ją z tamtej strony, chciały już iść na obiad, ona odpowiedziała, że zaraz wraca, i siedziała dalej. Spoj rzałem na nią, poczułem bowiem na sobie jej wzrok. Szybko odwróciła oczy i powiedziała w przestrzeń: - Bardzo urosłeś, będziesz wielki chłop Ale pływasz jeszcze okropnie. - Później wróciła do koleżanek, a ja pozostałem na brzegu, bo bałem się, że jeżeli dobrze nie odpocznę, nie dopłynę z powrotem. Od tego dnia zacząłem uprawiać systematycznie gimnastykę, jeszcze więcej pływać i wiele wiosłować. Na jesieni zbliżyły nas próby Cyda. Zaczęliśmy je wpra wdzie jeszcze przed wakacjami, ale wtedy ja przygotowy- wałem się do roli Ariasa. jednego z dworzan Królewny. Jest to mała rola, więc mój udział w próbach bvł raczej bierny. Od jesieni Wolański, który reżyserował nasze przedstawienie, zaproponował mi dublowanie Stacha Straszewicza w roli samego Podryga. Ty masz lepszą dykcję i jesteś szczuplejszy poza tym masz lepsza pamięć —Pamięć miałem rzeczywiściedobrą Szybko się nowej r■»!i nauczyłem i kiedy nadszedł czas premiery, która miała uświetnić tradycyjny w naszym gimnazjum obchód an- drzejek, Wolański zdecydował, że tego dnia ia wystąpię jako Rodrvg, a Stach zagra Ariasa Praca nad sztuką - jak powiedziałem zbliżyła mnie z Alicją. Ona także uważała, że gram lepiej od Stacha co nie przeszkadzało jej w robieniu różnych nie najpr*> cen niejszych uwag pod moim adresem. Rewanżowałem się jej powtarzając nieraz, że Madame to już ona nie będzie. Panna Guyard jeszcze kilka raży asystowała na naszych próbach. Ale już nigdy więcej nie mówiła tekstu Szymeny, mimo próśb Alicji. Chętnie natomiast korygowała naszą grę. Raz podczas próby stanęła na miejscu Alicji, a kiedy zgodnie z rolą zbliżyłem się do niej, wyciągnęła do mnie ręce. Nie wiedziałem, co to oznacza, kwestię urwałem i zgubiłem się. Roześmiała się. - Szymena nie gryzie! - A później zaczęła mówić, zaś nasz „Francuz” Kaczmarek, który też brał udział w przedstawieniu, tłumaczył jej słowa: - Powiedziała, żeby pamiętać, że to są żywi ludzie czy coś w tym rodzaju. Zacząłem kwestię od początku. Znów zbliżyłem się do niej. Ale ona tym razem nie wyciągnęła rąk. Moje ręce zawisły w powietrzu. Znów przerwałem grę. - Proszę mnie chwycić! - zawołała. Podała mi dłonie. - 0 tak! Rodryg chce dotknąć Szymenę. Rodryg kocha Szymenę! - powiedziała. Przytrzymałem jej palce, wtedy ona wyrwała mi je 1 odwróciła się teatralnym, ale świetnym, mocnym ruchem. Później ten ruch naśladowała Alicja. Dłonie Madame były duże. Ciężko wpadły w moje dło- , nie. A kiedy wyrywała je, były ruchliwe i silne jak zwierzę ta. Przez cały wieczór palce pachniały mi perfumami. Odtąd zawsze w tej scenie powtarzałem tamten ruch, a Alicja swoje ręce tak samo wyrywała jak panna Guyard. Jej gest jednak był płochliwy i nerwowy i nie miał w sobie dramatyzmu tamtego. I tak właściwie się zaczęło. Od tego wieczoru zacząłem porównywać Alicję z panną Guyard. Wszystko, co w Alicji było nieskoordynowane i mgliste, w tamtej było pełne. Alicja wydawała się jak szkic, który wypełniła dopiero, któremu dawała ciało i krew tamta kobieta. Działo się to we mnie, chociaż jeszcze wówczas nie zdawałem sobie 27
dokładnie z tego sprawy. Na lekcjach panny Guyard i na późniejszych próbach, na których była obecna, często obserwowałem je obie. Ręce Alicji chude, chociaż niemałe i zapowiadające przyszłą mięsistość - Boże, jakie one są teraz miękkie, i jak zupełnie bez życia! Porównywałem także ich twarze. Twarz panny Guyard pokrytą drobnymi przyjemnymi piegami na wiosnę i latem, jej wydatne, trochę nawet za wydatne i za szerokie usta, mocno umalowane, tworzące ostrą czerwoną plamę na tej twarzy bez koloru, z wyraźny mi matowymi plamami różu na policzkach, jej jasne, szare, zawsze trochę podbite oczy, jej twarz, to bardzo ruchliwą, chwilami wprost nienaturalnie ruchliwą, to znów spokoj ną, rzadko zresztą, alewtedy prawie martwą, z twarzyczką Alicji, krótką, o wydatnych kościach policzkowych, bez różu i szminki, z miękką linią podbródka, który teraz po latach bardzo się zaokrąglił, z jej twarzyczką o miękkości ukrytej, jak jej ręce, ukrytej w zamazanym wykroju ust i \yzapuchniętych jasnych oczach ozaczepnym, ale zawsze dobrym wyrazie, który to wyraz, dziś poczciwie dobry, z czasem oczy Alicji całkowicie opanował, nie pozostawia jąc miejsca już na nic innego. IX Premiera Cyda - jak już powiedziałem - odbyła się w dniu św. Andrzeja. Graliśmy w auli gimnazjalnej, na zaimpro wizowanej scenie, przed całą szkołą, nauczycielstwem i rodzicami. Panna Guyard siedziała w pierwszym rzędzie, O kilka krzeseł od doktora Straszewicza, który po raz pierwszy od lat zjawił się na szkolnej imprezie. Przedstawienie bardzo się wszystkim podobało, nawet dyrektorowi, co było tym większym sukcesem, że jako filolog klasyczny nie uznawał innego dramatu poza anty 28 cznym. Zebrał nas po spektaklu wokół siebie i winszował nam, mały, wzrostu ucznia piątej klasy, tęgi, z głową zawsze wciągniętą w okrągłe ramiona. Przy okazji powie dział parę krzepiących słów o namiętnościach, które win ny zawsze ulegać poczuciu obowiązku. Uwagi Madame były, oczywiście, zupełnie innego rodzaju. Podczas tej rozmowy stał już przy niej doktor Straszewicz. - Był pan dobry - powiedział do mnie. - Pański Rodryg przynajmniej nie miotał się. Takiego Corneille’a można jeszcze strawić. - On ma chore serce, zawsze jest taki spokojny - powie dział Wolański. Powiedział to w dobrej wierze, ale - oczywiście - wywołał ogólną wesołość. Przetłumaczono pannie Guyard jego uwagę; roześmiała się, kiedy już umilkł śmiech innych. I chociaż to nie było jej winą, ta spóźniona reakcja, wyszło to niezręcznie i sprawiło mi przykrość, zwłaszcza że doktor zaraz powiedział: - Spóź niona reakcja. Tego wieczoru przyjrzałem mu się po raz pierwszy z bliska. Miał zęby wystające do przodu, tak że wargi je z trudem osłaniały i zawsze zęby było trochę widać, nawet kiedy się nie uśmiechał. Wystające zęby czyniły jego twarz podobną do psiego pyska; mówię tak, by tę twarz określić, a nie po to, by obrażać pamięć doktora, którego z czasem bliżej poznałem, a nawet nawiązałem z nim coś w rodzaju przyjaźni. W tej twarzy, zwłaszcza w tych ustach, było coś groźnego, coś - zwłaszcza przez te prawie stale widoczne zęby - co przywodziło na myśl możliwość kąsania, a jedno cześnie przez nie domykające się wargi - gapiowatość i nawet bezradność. Może zresztą te szczegóły, ten kontrast sobie wymyśliłem i naprawdę w twarzy doktora go nie było, tak jak może nie było owych nagłych i wyraźnie odgraniczonych wyrazów nerwowości i łagodności w twa rzy Madame, które opisałem, oraz podobieństw z Alicją; może po prostu na te opisy zewnętrzne przenoszę później- 29
szą znajomość ich charakterów i losów, wpisując w ich obraz tę znajomość, w obraz ludzi, których już nie ma. Oczy miał doktor raczej senne, przysłonięte powiekami, w dodatku okularami i często tych oczu w ogóle nie było widać. Tylko kiedy się śmiał, unosił powieki jakby z pew nym wysiłkiem, wtedy ukazywały się szczenięce, nieprzy wykłe do światła, bezbarwne źrenice, rozciągał też szeroko wargi i prezentował niemal wszystkie zęby i czerwone dziąsła nad górnymi zębami, co robiło wrażenie - dosłow nie - że wyłazi ze skóry. Stał właśnie wśród nas z taką roześmianą twarzą, wyso ki, tym wyższy, że obok małego, pękatego dyrektora i p&n- ny Guyard, która była* średniego wzrostu, i gromkim głosem, ale wymawiając słowa niewyraźnie, jakby nimi popluwał, mówił, że nieznośna jest francuska antyczność, Szekspir we Francji, cały Comeille i Racine, i francuski romantyzm oraz że nigdy nie rozumiał, dlaczego inteligen tny n^ród, jedyny inteligentny naród na świecie za wszelką cenę, za cenę śmieszności, chce być liryczny, i że ten mądry naród, jak człowiek, jak każdy prawie człowiek, stara się za wszelką cenę być tym, czym nie jest. Dyrektor przetłumaczył to pannie Guyard. A kiedy ona żywo zaprotestowała, doktor zawołał: - Pani się nie liczy. Pani jest Francuzką kochającą Polskę. Ów rodzaj choroby jest skrajnym wypadkiem tego, o czym mówię. Spojrzeliśmy po sobie. Jak on mógł tak powiedzieć, jeżeli ona może rzeczywiście tu dla niego przyjechała? Długo jeszcze ze sobą spierali się i dyskutowali, ale teraz już cały czas w języku francuskim, więc my kolejno po- zmykaliśmy, zostawiając przy nich dyrektora, który nie lubiąc chyba ani panny Guyard, ani Straszewicza, nie wiedział, komu przyznać rację i czyją wziąć stronę. Pc przedstawieniu, jak co roku, było lanie wosku, wró żenie z fusów kawy i z kart. W auli stały budy i stragany, 30 urządzone przez naszą nauczycielkę rysunków i robót ręcznych, pannę Berlińską, oraz uczniów młodszych klas. Dziewczęta przebrane za Cyganki wróżyły w tych budach i straganach przed którymi gromadzili się chłopcy. Naj większe powodzenie miała Zcsia Koenig, mała, zgrabna blondyneczka z ki % ącymi się włosami i z zadartym no skiem, kto, a dd czegośw przebraniu Cygana, w zielonym pilśniowym kapeluszu na główie. z narysowanymi palo nym korkiem wąsarni i bakarr - siedząc przed budą nad maszynką spirytusową stojące; : ' ziem. i obłożoną ze wszystkich stron drzewnymi szczapa d, co miało imito wać ognisko, grzała w garnku wosk oo na wodę w glinianej tr i e, iwrńrocząc coś przę . później brała kawałki skrzepniętego wosku do rąk *oglądając je, układające się w przedziwne kształty, trzymając je pod światło, przepon iadała chłopcom i dziewczętom ich przy szłość. Aula była oświetlona papierowymi lampionami i górne światła pod sufitem były owinięte papierem Na ścianach, wycięte z papieru i pomalowane jaskrawymi kolorami, latały czarownice na miotłach, diabły i bazyliszki. Mir. i tych postaci i przyćmionych świateł wszystkie wróżbę wypadały z reguły pomyślnie, wszyscy mieli żyć długi szczęśliwie, być wielkimi ludźmi, mieć piękne, dóbr /..•> czy solidnych mężów i odbywać dalćkie podróże. ie i rodzice przyglądali się zwykle t.vmzaba- v. c w nich udziału. Ale pod koniec wieczoru .■ i >1 . ■
no, pozostawało życie długie i, szczęśliwe, niepokojąco anonimowe i melancholijne w tej nieokreśloności. Dziewczęta wróżyły - jak powiedziałem - z kart, nie śmiąc dorosłych brać za ręce, tylko Alicja po nie sięgała. Przepowiadała w ten sposób najpierw przyszłość dyrekto rowi, później pannie Borlińskiej. Brała ich dłonie i prze wracała jt na grzbiet, a one stawały się w tej pozycji bezradne i czekające, niby odrębne jakieś, niezależne od ludzi istoty, wywrócone nóżkami do góry i pokazujące bezbarwne brzuszki, na których, niby w otwartej księdze, wypisane „jak na dłoni” były ich losy. Przyszła kolej na pannę Guyard, ale ona nie zauważyła tego, zajęta przyglą daniem się kartom, które Zosia Koenig rozłożyła przed nią na krześle. Alicja wzięła jej dłoń bez pytania i już miała wróżyć, kiedy dłoń panny Guyard, przez chwilę otwarta, ale nie jak tamte, w sposób bezradny i bezbronny, tylko - chciałoby się powiedzieć, gdyby to nie brzmiało głupio - jak kwiat białoróżowy, kwiat żywy i ruchomy, i niespokoj ny, nagle się zamknęła, a panna Guyard roześmiała się i pokręciła głową. Stałem tuż obok, przyglądając się tej zaciśniętej dłoni z pobielałą skórą na kostkach palców w smagłych dłoniach Alicji. Twarzyczka Alicji, po raz pierwszy to widziałem, pociemniała od rumieńca. - Prze praszam - powiedziała. Chwyciwszy machinalnie moją rękę, podniosła ją do oczu, i teraz już zła i jakby szukając rewanżu na pannie Guyard lub za pannę Guyard, zawoła ła: - Będziesz cierpiał. - Ale powiedziała to patrząc na nią i dodając już pod jej adresem: - Ja umiem mówić nie tylko dobre rzeczy. 32 ' X Jesień zawsze była szczególną porą roku w naszym mieście. Zacząłem moją relację we wrześniu. Jest już paździer nik. Piszę ją w rzadkich wolnych chwilach, mam wiele pracy w szkole. Ale dlatego, że piszę, przeżywam to wszys tko jeszcze raz. W Dniu Zadusznym byłem na cmeńtarzu, na „moich grobach”. „Moje groby” to nie są tylko groby ojca i matki, lecz także doktora Straszewicza i jego dzieci. Odwiedziłem także miejsca spoczynku moich kolegów. Widziałem ich znowu wokół siebie, jak ich widziałem kiedyś tu na cmentarzu, kiedy przyszliśmy grzebać, jeszcze będąc w trzeciej klasie, Jankę Huskównę, naszą koleżankę, której - jak mówiono wtedy w mieście - nie umiał doktor Straszewicz uratować. Wtedy bodaj po raz pierwszy sły szałem o jego pomyłkach i ktoś nawet, szczególnie złośli wie, nazywał nasz cmentarz cmentarzem Straszewicza. Pamiętam, że i on był na tym pogrzebie, a również jego synowie. Było całe gimnazjum. Patrząc na nich, pomyśla łem wówczas, że przyjdzie czas, kiedy - jeżeli nie umrę wcześniej, znacznie wcześniej - tak będę stał na ich po grzebach i ci żywi ludzie zostaną włożeni do ziemi, po czym zasypani, i widziałem ich już zasypanych, zmarzniętych, po ciemku i nie mających czym oddychać. Będę stał nad nimi z pamięcią ich z pogrzebu Janki Huskówny, jak teraz stoję z pamięcią jej, którą jeszcze przed kilku dniami widziałem w naszej klasie, kiedy wracając od tablicy wycierała chusteczką powalane kredą palce. Czy czułem już wtedy, że będę kronikarzem jeżeli już nie naszego miasta, to przynajmniej jakiejś cząstki, jakiegoś fragmen tu jego i ich dziejów, jeżeli sam nie umrę już niedługo? Znowu w tym roku, może w związku ze wspomnieniem przybycia do nas panny Guyard, szczególnie mocno prze żywałem to widowisko zwane żółknięciem liści, które mnie 333 - Madame
do dziś zdumiewa, kiedy ze zwykłych drzew i krzaków, stanowiących codzienny pejzaż naszego życia, tworzą się krzaki gorejące, archipelagi korali i chmury ze złota. Znowu ogarnęła mnie atmosfera czasu, w którym, w ciągu kilku miesięcy od przybycia panny Guyard, zacząłem o niej myśleć. Miałem wrażenie, że pochodzi to i przycho dzi nie z wewnątrz, nie ze mnie, ale spoza mnie, jakby właśnie z tej pory roku w naszym mieście, w naszym zapadłym kącie, gdzie wszystko odczuwa się szczególnie mocno, mocniej niż w większych miastach, bo dnie u nas są bez wrażeń, więc dłuższe, i wieczory cichsze i ciemniejsze. Jednak, mimo że coraz częściej myślałem o pannie Guyard, już wówczas - zresztą przecież do końca - zdawa łem sobie sprawę, jakie jest niedobre, bo wbrew prawom moich lat, jej i mojej pozycji, i jeszcze wielu, wielu powo dom - to moje myślenie. Zwłaszcza że nie było ono zwykłe. Nie chciałem jej ani objąć, ani pocałować, te rzeczy w ogóle nie przychodziły mi do głowy, musiałem po prostu o niej stale pamiętać. Nie wiem, czy Alicja to czuła. Chyba nie. Wówczas jeszcze zupełnie lub niemal zupełnie nie interesowała się moją osobą. Bo to wróżenie cierpień z mojej ręki nie miało przecież nic wspólnego ze mną i było smarkaczowskim rewanżem za odmowę panny Guyard. Bałem się tych uczuć, tym skwapliwiej szukałem tow a rzystwa Alicji. Tak skwapliwie, że nawet zaczęto w klasie 0 nas mówić. Alicji to nie przeszkadzało, lubiła chłopców 1 coraz częściej z nimi przebywała, więc nie robiło jej większej różnicy, że ze mną częściej niż z innymi. Ja zaś cieszyłem się, że o mnie i Alicji mówiono. Byle tylko nikt nie odkrył mego durzenia się w Madame. 34 XI W ciągu roku szkolnego, zimą, nasza klasa blisko z nią się zaprzyjaźniła. Zwłaszcza że już łatwiej było się nam z nią porozumiewać. Polubiliśmy ją tym bardziej, że stała się naszą codzien nością, jednym z elementów naszego życia. Coraz mniej odczuwaliśmy jej odrębność, chociaż nigdy, nawet w tym okresie, nie straciła dla nas uroku. Skorzystawszy z jej propozycji, ja z Alicją, a także jeszcze kilkoro chłopców i dziewcząt, dwa razy w tygodniu, już poza planem godzin lekcyjnych, przychodziliśmy do gimnazjum po południu, aby wspólnie z nią czytać łatwiejsze sztuki teatralne i wie rsze, przygotowując wieczór literatury francuskiej, który chciała urządzić na zakończenie roku szkolnego. Jak ona wiersze czytała! Moje zainteresowanie jej osobą stało się w tym czasie mniej ostre. W każdym razie tak mi się wtedy wydawało. Nawet jej już wówczas bliski kontakt z doktorem Strasze- wiczem, który na jesieni budził mój gniew i rozgoryczenie, przestał mi przeszkadzać. Chociaż zdawałem sobie spra wę, iż głównie z pamięcią tego kontaktu trzymam się coraz bliżej Alicji. Dlatego byłem Alicji wdzięczny, że mnie nadal traktow ała jak kolegę, może chwilami nawąt jak przyjaciela, a nie jak swoją parę czy sympatię. W głębi duszy nie czułem się przecież w stosunku do niej całkiem niewinny. To nie znaczy, oczywiście, aby mi się Alicja nadal nie podobała. Ale może interesowała mnie teraz głównie dla tego, że podrabiała Madame? Mimo że, jak mi się zdawało, moje zainteresowanie panną Guyard stawało się mniejsze, to przecież na wpół świadomie, drogą okólną, starałem się sobie wyrobić pozy cję w jej pobliżu; w sposób chytry, od strony bowiem Straszewicza, człowieka, którego istnienie jeszcze nie- 35
dawno mnie najbardziej raniło. Tej zimy nawiązałem bliż szą zażyłość ze Stachem, średnim synem doktora, uczniem naszej klasy. Stach był chłopcem zupełnie innym niż ja. Niewielki, barczysty, czynny, miał zamiłowania techniczne, których nie znosiłem. Stale coś konstruował, jakieś młyny wodne w ogrodzie, urządzenia irygacyjne nad rzeką, łódki z mo torkam i i tem u podobne rzeczy. Starałem się w sobie wzbudzić owe zamiłowania, słuchając jego chętnych wy wodów na ten tem at, a na wiosnę proponując mu współ pracę przy jego robotach. W ten sposób przeniknąłem do domu Straszewiczów. Moja przyjaźń ze Stachem wyglądała naturalnie, także przecież w moich oczach, bo - jak powiedziałem - nie zdawałem sobie dokładnie sprawy, w jakim celu ją zaaran żowałem; bo nagle sobie postanowiłem, że Alicja będzie tą kobietą, z którą połączę swój los. Czy to myślenie o przyszłości, o przyszłym moim związ ku z Alicją, myślenie tak rzadkie u chłopców w tym wieku - jestem przecież pedagogiem - o małżeństwie, było rów nież obroną przed tamtymi uczuciami? Pamiętam, że już wtedy nieraz wyobrażałem sobie nasz dom i nas dorosłych w tym domu. Leży przede m ną fotografia Alicji z maja roku, w którym piszę moje wspomnienia. Nie tak ją sobie wtedy na przy szłość wyobrażałem. Kiedy jednak patrzę na to zdjęcie, na którym zresztą ona nie jest sama, bo obok niej stoją Wolański i Zosia Koenig, i ja zupełnie z boku, myślę, że gdybym się z nią ożenił - chociaż do dziś nie wiem, czy Alicja tego by chciała, bo nigdy na ten tem at z sobą nie mówiliśmy - wszystko potoczyłoby się inaczej w moim i jej życiu i może obaje zachowalibyśmy coś z tam tych lat. Dlaczego przy tej dziewczynie nie pozostałem, dlaczego z nią się z czasem rozstałem, a związałem się z tam tą kobietą, żyjąc jej życiem jak przedm iot czy wierne zwierzę, 36 pwpiUP?..... nieodzowny, a na dobrą sprawę właściwie nigdy nie zau ważony? „Ciemne siły w człowieku” - powiadał w takich wypadkach doktor. XII W drugi dzień Zielonych Świąt um arła żona naszego burm istrza - pani Jeziorowa, um arła w swoim mieszkaniu, gdzie Straszewicz starał się ją w ostatniej chwili zope- rować. Tego dnia rano wróciłem do miasta spędziwszy dwa dni u kolegi na wsi. Przed wyjazdem już często przesiadywa łem w domu Straszewiczów. Stach mówił mi, że nigdy tak dobrze jeszcze tam nie było. Nie znam tego domu z po przednich lat, ale wyobrażam sobie tę milczącą, dziwaczną matkę, ojca, który zjawiał się tu jak gość, i trzech chłopców zaniedbanych, pętających się po wielkim mieszkaniu o po krytych pokrowcami meblach i po zapuszczonym ogro dzie, który ojciec kiedyś uprawiał. Stach mi opowiadał, że gospodyni - Madejowa - nigdy również nie miała dla nich czasu, zajęta matką, nie opuszczającą całymi dniami swe go pokoju, stale cierpiącą na bóle newralgiczne, którą Madejowa kilka razy dziennie nacierała balsamem pach nącym mocno na całe mieszkanie. A później, po śmierci m atki - jak mówił Stach - w domu zrobiła się już zupełna pustka. Nawet Madejowa groziła odejściem. Doktor w ogóle przestał się pojawiać, a kiedy przychodził, był przeważnie podpity i robiło się piekło. Madame odwiedziła ten dom niedługo po swoim do nas przybyciu. Nie zastała oczywiście doktora ani jego dzieci, które były w szkole, bo zjawiła się przed południem. Madejowa poszła do miasta po zakupy. W domu pozostał ' tylko najstarszy, Władek, tego dnia trochę niezdrów. Do piero znacznie później powiedział mi o tej wizycie. Był nią 37
zaskoczony, chociaż pannę Guyard znał już ze szkoły Pytała o ojca. Była wychowawczynią klasy, do której chodził najmłodszy ze Straszewiczów - Olgierd. Chłopak coś tam zbroił. Mogło to stać się powodem nagłego zjawie nia się nauczycielki w ich domu. Nie kwapiła się z odej ściem, rozglądała się po jadalni, w której zastała Władka; rozglądała się w sposób dziwny, jakby ten dom kiedyś znała i teraz chciała go sobie przypomnieć. „Już wtedy mnie coś tknęło” - mówił później Władek. Od tej chwili datowała się jego niechęć do panny Guyard, a właściwie nie tyle niechęć, ile podejrzliwość, która jeszcze się pogłę biła, kiedy dotarły do niego plotki, jakie na temat jej i ojca opowiadano po całym mieście. Stosunek zresztą Władka i jego braci do Madame nie był prosty; podobała się im jak nam wszystkim, a z drugiej strony bali się jej - tak bym to określił. Zwłaszcza kiedy po kilku miesiącach doszły do nich słuchy, że ich matka umarła przez pannę Guyard. Nie mogli się jednak dowiedzieć, w jaki sposób miałaby ona przyczynić się do jej śmierci. Nawet jeżeli tamte gadania o przeszłości nie były prawdą, to - i tak - istnienie panny Guyard przyjęli chłopcy z rezerwą. Dobrze odnosiła się do' niej tylko Basia. Ich nieufny stosunek do Madame rozwijał się, mimo że ojciec pod jej wpływem, o tym nie wątpili - powracał do normalnego trybu życia, przeniósłszy się na powrót do domu. Właściwie więc powinni byli żywić dla niej tylko wdzięczność. Przestał także pić. Rano jeździł dorożką do szpitala, wracał regularnie na obiad, po południu znów wyjeżdżał do gabinetu i koło ósmej wracał na kolację, którą jadał teraz zawsze, jak i obiad, w towarzystwie dzieci. Dopiero po kolacji, i to nie zawsze, odwiedzał pannę Guyard, która mieszkała również za rzeką, w domu mecenasa Milera, lub szedł z nią na spacer, by wracać do domu nie później niż o północy. Kiedy się z chłopcami zaprzyjaźniłem - nie tylko ze 38 Stachem, ale także z Władkiem, który mi bardziej odpo wiadał, gdyż miał usposobienie mniej czynne od Stacha, a nawet z Olgierdem, najbardziej do mnie podobnym, milczącym i spokojnym - starałem siędociec, czy niezależ nie od plotek, nie dzieli ich od Madame to, że po prostu matki nigdy nie mieli lub jakby niemieli i tak jakoś do tego przywykli, że jej w ogóle nie potrzebowali, zaś panna Guyard mogła - obawiali się tego - im tę matkę w przy szłości chcieć zastąpić. Poza tym bali się, że Madame kie dyś zabierze im ojca, którego kochali. Można go było kochać, jeżeli nawet ja przywiązałem się do niego. Ja - właśnie do niego! I zaszło tak daleko, że związałem później moje życie nie tylko z nią, ale także z nim. W moim przywiązaniu do doktora było coś jeszcze bardziej nieprawdopodobnego niz w moim stosunku do Madame. A jednak mnie zdobył. Zaczęło się od tego, że traktował mnie - traktował tak zresztą wszystkich i zawsze - jak sobie równego. Od początku mówił do mnie „pan” i wsta wał kiedy podawał mi rękę. Chętnie ze mną rozmawiał, chętniej niż ze swoimi synami. Lubił książki i wiele ich czytał, lubił na ich temat mówić. Jego ponura psia twarz rozjaśniała się w takich chwilach. Milczek na co dzień i prawie mruk, stawał się wtedy prawie rozmowny. O me dycynie w tym czasie wspominał niechętnie i rzadko, zawsze z domieszką gniewu; twierdził, że to „zawód tru pi”, stała oscylacja na granicy życia i śmierci, stała świa domość, że obcowanie z człowiekiem, każdym człowie kiem, jest w końcu obcowaniem z mięsem, które stanowi zupełnie absurdalne, ale jakże oczywiste zaprzeczenie pojęcia człowieczeństwa. Uśmiechał się i dodawał, że tyle już lat para się medycyną, a wciąż myśli o niej jak nowi cjusz, jak student, który po raz pierwszy wszedł do prosek torium i może przyjrzeć się umarłym i ich dotknąć. Kiedy go pytałem, dlaczego więc wybrał ten zawód, 39
jeżeli go tak nie lubi, odpowiadał, że w świętym zapale młodości zdawało mu się, że trzeba żyć niosąc pomoc innym ludziom i wydzierając ich śmierci. Wierzył, że do medycyny z czasem przywyknie. Tymczasem stało się inaczej, im dłużej pracuje, tymbardziej jej sprawy stają się dla niego skomplikowane, sięgające podstawowych spraw bytu. Mówił zresztą o tym wszystkim trochę później, fragmen tarycznie, dopiero teraz staram się złożyć to w pewną całość. Na początku natomiast, kiedy w kwietniu, w pół roku po przybyciu do nas panny Guyard, z nią się ożenił, podobało mi się w nim przede wszystkim to, że cieszył się swoim domem jakby na nowo odzyskanym i swoimi dziećmi, i tą kobietą, która swoim zjawieniem się w jego życie wniosła spokój i radość. Sama jej obecność, sam jej wygląd ożywiał ten wielki mroczny dom wypełniony cieniem drzew pod czas dnia, a wieczorem przyćmionym światłem osłoniętych szczelnie abażurami ciężkich kandelabrów i świeczników. Panna Guyard nadal nosiła jaskrawe stroje, wciąż mocno się malowała, a jej jasnobrązowe włosy, niby korona je siennego drzewa, skupiały na sobie zawsze wszelkie świat ło. Ona z kolei cieszyła się tu wszystkim. Chętnie spędzała czas w ogrodzie, który doktor zaczął znów uprawiać. Była zawsze przy nim i starała się mu pomagać. Ale nie tyle - zdawało się - bawiła ją praca, co samo przebywanie na powietrzu, wśród zapachów ziemi, wśród roślin, których może nigdy nie miała. Kiedy szła ogrodem, sunęła palcami po krzakach czy niskich gałęziach drzew, a czasem schyli wszy się i zerwawszy źdźbło trawy trzymała je w zębach jeszcze długo, już w domu, budząc uśmieszki chłopców, którzy uważali to za zalotność. Miała wielki apetyt i wszystko jej smakowało. Często powtarzała:- Jak ja lubię dobrze jeść!- Doktor się śmiał:- Spożywasz dary Boże z nabożeństwem, tak robi każdy Francuz. Dzięki temu macie czas je lubić. Odpowiadała, że trzeba wszystko lubić, co się robi i co się ma. - I uprawiać swój ogródek?! - wtórował doktor. Uważała to za najwyższą mądrość. Mówiła o tym przy różnych okazjach. Ale w ogóle mówiła nie za wiele. Nigdy nie pouczała ani dorosłych, ani ucźhiów. Najchętniej słu chała innych. Jej wpływ na ludzi był wpływem dyskret nym. Odczuł to tej wiosny doktor. Nie zauważywszy tego, poddał się jej wolteriańskiej - jak powiadał - filozofii. XIII Śmierć pani Jeziorowej była pierwszym ciosem, który_ w moich oczach spadł na głowę doktora. Później było ich więcej. Coraz bezmyślniejszych i coraz bardziej okrut nych. Przychodziły z różnych stron, bez wyboru, najczęś ciej bez jego winy, i waliły na ślepo, z tępą pasją, i nie skończyły się, póki wszystkiego nie zniszczyły. Na tydzień przed Zielonymi Świętami - jak później zeznawał doktor w sądzie - żona naszego burmistrza przyszła do niego po poradę. W tym czasie doktor już nie pił, mieszkał w domu, pracował systematycznie, a nawet powrócił do studiów, które przerwał po śmierci żony. Pacjentka narzekała na bóle w do.lnej części brzucha. Stwierdził podrażnienie ślepej kiszki. Wyglądało to nie groźnie, więc nie namawiał do operacji, tylko zalecił lecze nie. Przed samymi Świętami znów była u niego, narzeka jąc, że bóle się wzmagają. Wówczas orzekł, że potrzebny jest zabieg chirurgiczny. Pacjentka jednak prosiła, żeby operację odłożyć na parę dni, do powrotu z kuracji jej męża. Kiedy z czasem bliżej poznałem doktora, przekona łem się, że jak to się często wśród naukowców zdarza, nie 41
przywiązywał on dostatecznej wagi do wypadków nie skomplikowanych i z medycznego punktu widzenia mało ciekawych. Uległ życzeniom pacjentki, chociaż-tw ierdził podczas procesu - uprzedził ją, iż taka zwłoka może być niebezpieczna. Kiedy w Święta wezwano go do Jeziorowej, było już za późno, zwłaszcza że doktor dopiero wtedy stwierdził ciążę pozamaciczną. Bojąc się, że transport chorej do szpitala może pogorszyć sytuację, zdecydował się operować na miejscu. Um arła - jak to się mówi —pod nożem. Doktor nigdy mi o tym nie opowiadał. Ani mnie, ani synom. Znam jednak wszystko - wspomniałem już o tym - z sądu. Pomyłka doktora była wyraźna, nie winię go jednak. Człowiek ma prawo się mylić, nie było w tym złej woli ani szczególnej nieuwagi. Konsekwencje wypadku i sprawy sądowej były dla niego poważne. Po nieudanej operacji zamknął się w pra cowni na szereg dni, nawet do szpitala nie chodził i nie przyjmował pacjentów. Zresztą nie bardzo miał kogo. Kiedy się dowiedziano o śmierci Jeziorowej i o tym, że burm istrz zaraz po pogrzebie żony oddał sprawę do sądu, ilość pacjentów doktora spadła zastraszająco, a nieliczni pozostali, kiedy w następnych dniach dowiedzieli się, że doktor jest chory, przestali przychodzić. W wiele lat potem Madame twierdziła, że była to pierw sza w jego lekarskiej karierze pomyłka, która kosztowała ludzkie życie. Mylił się nieraz, zwłaszcza w okresach kiedy prowadził nieuregulowany tryb życia lub zbyt wiele uwagi poświęcał swoim badaniom, ale nigdy konsekwencje po myłek nie były tak poważne. Określenie naszego cm enta rza, jako „cmentarza doktora Straszewicza”, które nieraz słyszała, było insynuacją, nie pierwszą zresztą i nie ostat nią. Broniła go, oczywiście, jak zawsze i wszędzie, ale myślę - chociaż nie znam tam tych wypadków - że miała 42 rację, inaczej chyba nie przeżyłby śmierci Jeziorowej tak głęboko. Zresztą gdyby był złym lekarzem czy nawet tylko złym diagnostą, musiałyby się w przyszłości nadal pomyłki zdarzać, tymczasem - mogę stwierdzić z całą odpowie dzialnością - nigdy już się nie zdarzyły. Może wpłynęła na to obecność Madame, ale przecież ten wpływ nie mógł się stać absolutnie decydujący. Zatem zamknął się w swojej pracowni i nikogo do siebie nie dopuszczał. Prosił tylko, żeby Madame go odwiedziła. A kiedy przyszła, oświadczył jej, że postanowił rozstać się z zawodem. - Byłam przygotowana, że to od niego usłyszę - mówiła po latach, kiedy go już nie było wśród żyjących. - Nie protestowałam, w takich chwilach protestować nie wolno. I właściwie nie miałabym nic przeciwko temu, żeby prze stał praktykować. Wtedy poprosił mnie, żebym została przy nim. „Nie umiem już być sam” - powiedział. Wierzyłam w niego. On - pan go tak nie znał jak ja - był utalentowanym człowiekiem, chociaż właściwie niczego nie dokonał. Kiedy powiedziałam, żeby zajął się nauką, prędko na to przystał. Tak prędko, że aż mnie to zdziwiło. Już w tydzień po wypadku powrócił do pisania, pisał od lat tę swoją pracę habilitacyjną, którą kiedyś przerwał. Pan go raz pytał, dlaczego rozstał się z pracą badawczą. Pamięta pan, co odpowiedział: „Lekarz jest jak ksiądz, dyplom lek&rza jest jak święcenia kapłana, jeżeli raz zdecydowałeś się, musisz dźwigać swój wór do końca. Trzeba leczyć.” D late go nigdy nie skończył tamtej pracy, chociaż uważał ją za najważniejsze dzieło życia. Pamięta pan: „Trzeba zostawić ślad swojej myśli. Słowo nie przemija, myśl jest wieczna. A tymczasem ciągną mnie ci moi chorzy za sobą, muszę za nimi iść i bronić ich przed tym, co i tak nieuchronnie nastąpi.” Kiedyś powtórzyła, co powiedział niedługo przedtem, 43
I zanim tamto się zaczęło, zanim sam zaczął - jak on to nazwał - odchodzić: że nie dane mu było wyrazić swojej myśli, że nie dane mu było przezwyciężyć własnej śmier ci. - Pan nie wie, jak ich nienawidził, tych swoich chorych, nawet kiedy zniedołężniał, kiedy umysł odmawiał mu już posłuszeństwa, nie - pan nie wie, on już wtedy z panem nie rozmawiał, wtedy, pamięta pan, on już pana nie poznawał. Po jego odejściu wciąż o nim mówiła, jakby tym mówie niem chciała to wszystko jeszcze zatrzymać. Odeszła niedługo po nim. Odjechała do tej swojej już zapomnianej prawie Francji, jak zwierzę - ona z kolei-na czas umierania. Umarła przed paru laty. A przecież też mogłaby w życiu coś zrobić, przecież nie musiała żyć tylko tym, czym on żył. Gdyby go nie spotkała, miałaby przynaj mniej własny los. A tak żyła za kogoś; może za jego zmarłą żonę, która mu nie była przyjacielem, czy za niego samego. Zresztą czyż ze mną inaczej? Mnie wystarcza, że o sobie i o niej mogę myśleć ,,my”. XIV Śmierć Jeziorowej „pod nożem Straszewicza” na stole jadalnym jej mieszkania stała się na tyle głośna, że wieść o niej dotarła do Warszawy. Na majowym zjeździe mówił mi Stefan Mrożewski - który jest tam obecnie profesorem medycyny, że dawni koledzy Straszewicza jeszcze to pa miętają. W ogóle doktor, o ile mogłem się zorientować na podstawie słów Stefana, był tam dla swoich dawnych kolegów przez lata tematem interesującym i niewyczerpa nym, czymś, czego nie mogli zrozumieć, Zatem nie tylko w naszym mieście, lecz również w War szawie miał Straszewicz sobie niechętnych. Zresztą nie tylko na uniwersytecie i w klinice, wśród dawnych kole gów, ale także w ministerstwie, dokąd burmistrz Jezior 44 ............................................. ......................................... dotarł po jego uniewinnieniu. Tak czy inaczej, do szpitala miejskiego Straszewicz nie powrócił. Małżeństwo z panną Guyard i śmierć Jeziorowej doko nały ostatecznie tego, co zaczął jego dawny tryb życia - niemal wszyscy w naszym mieście odwrócili się od niego. Jego prywatna praktyka znacznie się zmniejszyła. Przy chodzili po poradę tylko okoliczni chłopi, i to raczej z małymi dolegliwościami, bo poważniejszymi nie mógł się zajmować, .nie dysponując salą operacyjną. Rzadko kto zjawiał się u niego z miasta. A jednak, mimo że na początku się odgrażał, praktyki nie rzucił. Nie ze względów zresztą zarobkowych, bo jego resztówka dawała jakie takie do chody, ale jemu teraz zaczęło na tym zależeć, żeby się nie dać, żeby przeciwstawić się opinii i żeby samemu i z włas nej woli nie ustąpić. Z tych względów nie chciał nawet słyszeć o opuszczeniu naszego miasta, o powrocie do klini ki i do Warszawy, co wydawało się możliwe, bo wówczas jeszcze żyli profesorowie, którzy go z lat jego naukowego stażu cenili i pamiętali. Do opuszczenia naszego miasta namawiała go przede wszystkim Madame. Byłem świad kiem tych nie kończących się rozmów i sporów pomiędzy nimi, w których brali udział także jego synowie, popierają cy w tym wypadku macochę, chociaż w innych kwestiach trzymali zawsze stronę ojca. Zadomowiłem się wtedy już na dobre w domu Strasze- wiczów. Oficjalnym powodem moich niemal codzieńnych odwiedzin były korepetycje, jakie zacząłem od jesieni, następnej jesieni od przybycia Madame do nas, dawać najmłodszej latorośli Straszewicza - Basi. Prawie zawsze zatrzymywali mnie na kolacji, spędzałem u nich wszystkie wolne dni. Tłumaczyłem sobie, że lgnę do Straszewicza w sposób naturalny, jak do starszego, ciekawego mężczyz ny winien lgnąć chłopiec w moim wieku, pozbawiony opieki ojcowskiej. Zresztą ja rzeczywiście domu nie mia łem, w każdym razie takiego prawdziwego, jakim się stał 45
dom Straszewiczów, od kiedy w nim się zjawiła panna Guyard. Ojciec mój nie żył już dawno. Moja m atka praco- „wała całe dnie, odkąd pamiętam, w pracowni krawieckiej pań Rittnerówien, a moja młodsza siostra, dziesięcio letnia wówczas Danka, wychowywała się właściwie u są siadów, w sklepie spożywczym i mieszkaniu kupca Gału szki, właściciela domu, pełniąc nieokreśloną rolę - trochę koleżanki jego córek, a trochę ekspedientki, zresztą wraz z nimi. Moje zainteresowanie panną Guyard po roku istniało oczywiście nadal, ale przybrało szczególną formę. W na szych stosunkach inicjatywę teraz przejęła ona. Określenie „nasze stosunki” brzmi cokolwiek komicznie i wyobrażam sobie zdziwienie mojej nauczycielki, gdyby wtedy ktoś tak to nazwał. Ja nawet nie wiem, czy w owym czasie uśw iada miała sobie w ogóle moje istnienie, jeżeli tak wolno powie dzieć. Traktowała bowiem moją obecność w tym domu jako samą przez się zrozumiałą. Panna Guyard zjawiła się, kiedy ja już tam byłem, kolega chłopców, z początku korepetytor-wolontariusz, później korepetytor płatny m a łej Basi oraz chętny słuchacz wieczornych wywodów doktora. Wiedziałem jednak, że - jeżeli sobie tego panna Guyard nie uświadamia, to jednak to czuje - widzi w mojej osobie sojusznika zarówno wobec małych Straszewiczów, którzy po jej małżeństwie z ojcem, jeszcze niechętniej niż dotąd do niej się odnosili, jak wobec samego doktora. Od początku, od dnia ich ślubu, może zresztą wcześniej - ale wtedy nigdy nie bywałem przy nich obojgu obecny - zaczęły się między nimi konflikty, i to bardzo poważne. Dziwny to był wów czas związek, zresztą szczególny do końca pozostał. Oboje mieli silne indywidualności. On był despotą i człowiekiem słabym zarazem. Szukał w niej oparcia, pomocy i rady, by kiedy ta pomoc i rada przychodziły, odrzucać je. Wydaje mi się, że szukał w niej tego, czego sam nie posiadał: siły 46 i równowagi, ale jednocześnie chciał, żeby to była jego siła, nie jej, żeby jej indywidualność dopełniała indywidual ność jego i jemu służyła. Ona podporządkowywała się jego woli, nie potrafiła się jednak w nim zatracić. Podejrzewam nawet, chociaż może to nie było w niej jeszcze wówczas wyraźne, że jego życie, jego pracę i wszystko, co robił czy mógł jeszcze zrobić, traktow ała jako swoje dzieło. Więc był jej potrzebny ktoś, kto w nią wierzył lub przynajmniej pozostawał neutralny i życzliwy. Na życzli wości zawsze jej zależało i chociaż nie zabiegała o niczyje względy, to przecież chętnie je przyjmowała i ceniła. A ja w dodatku należałem do tego kręgu, który ją w naszym mieście przyjął najlepiej - do uczniów gimnazjum. Syno wie Straszewicza się nie liczyli, czuła, że ich stosunek do niej ze względu na rolę, jaką zagrała w ich życiu, był wyjątkowy. Tylko stosunek chłopców, nie Basi. Ona za mała była, żeby to wszystko, co w ich domu zaszło, zrozu mieć, więc lgnęła siłą rzeczy do kobiety, która do tego domu przyszła na miejsce matki. Z czasem w oczach Madame zacząłem być jej „małym przyjacielem”. Taka pozycja bardzo mi zresztą odpowia dała, upraszczała niejako mój stosunek do niej i rozgrze szała mnie, a jednocześnie, w każdym razie tymczasem, dawała mi zadowolenie. W ten sposób na kilka dobrych lat podzieliłem moje życie pomiędzy pannę Guyard, nie wy wołującą określonych pragnień, budzącą zaledwie mgliste oczekiwanie i niepokój —a Alicję, wobec której wszystko to, co tam było trudne, pomniejszało się i stawało rzeczy wistością, wprawdzie może cokolwiek zastępczą, niemniej jednak pociągającą. Stosunek mój do Alicji od małżeństwa panny Guyard, i znów na dobrych parę lat - po opisanym już okresie nieśmiałego zajęcia się jej osobą, a później po okresie „pary”, która „z sobą chodzi” - stał się więc bardziej określony. Później nieraz zastanawiałem się, czy nie był on 47
rodzajem jewanżu za miłość tamtej kobiety do innego mężczyzny. Wobec Alicji stałem się nagle od małżeństwa panny Guyard agresywny. Lubiłem się z nią mocować na przerwach, chwytać ją za włosy i w zabawie wykręcać jej ręce. A kilka razy wziąłem ją pod rękę, gdyśmy oboje przechadzali się po plantach wieczorem; ona zaś mi z ręką umykała. Wszystko to było niedomówione, niby ot, tak sobie i niby niechcący. Dotykałem jej w żartach i brałem pod rękę w ferworze sporu. Kłóciliśmy się bowiem nieraz w tym czasie i często później nie rozmawialiśmy ze sobą nawet całymi tygodniami. Trwało to - jak powiedziałem - bardzo długo. W moim opisie wybijają się na plan pierwszy dzieje moich uczuć. W życiu było niezupełnie tak. Wiele praco wałem, uczyłem się, dawałem korepetycje. A nawet w pla nie uczuciowym obok sprawy panny Guyard i Alicji istnia ły epizody inne, przelotne sympatie dla tych i owych koleżanek, a w półtora bodaj roku od wyjścia za mąż Madame zjawiła się też pierwsza moja kobieta w życiu, podręczna z pracowni, gdzie była zatrudniona moja mat ka. Nazywała się Bronka. Ten epizod miał zresztą taki wpływ na mój stósunek do Alicji, że ją niedługo potem pocałowałem. Było to bodaj w styczniu czy lutym. Pamiętam ten bezśnieżny wieczór. Właśnie pogodziliśmy się po długim „zerwaniu”. Było zimno i wiał mroźny wiatr, a jednak poszliśmy popatrzeć na międzynarodowy pociąg, my zre sztą bodaj jedyni, z powodu niepogody. Później szliśmy plantami wzdłuż toru kolejowego. Wtedy powiedziałem sobie, że ją dziś pocałuję. Kiedy to sobie powiedziałem, poczułem tremę i ledwie mogłem z Alicją rozmawiać. Nagle zapytałem ją, czy ona kocha się w Wolańskim, z którym ją widywałem ostatnio dosyć często. Zapytałem ot, tak sobie, by jakoś zacząć, bo Alicja - o tym już pisałem - często przebywała w towarzystwie chłopców, i to nie tylko Wolańskiego. - Phi! - zawołała. - A jak zdrowie Madame? Czy wciąż jej tak samo bronisz? Pytanie jej miało związek z pewnym wypadkiem, który zdarzył się wczesną zimą. Byliśmy wówczas w pierwszej licealnej. Wypadek zdarzył się w ostatniej. Pewnego dnia mianowicie, na lekcji Madame, doszło między nią a jednym z uczniów do scysji. Przy omawianiu jakiejś lektury, gdy była mowa o sławnym paryskim cmentarzu Pere Lachaise, uczeń Bobko zapytał, czy we Francji są też cmentarze znanych lekarzy, jak tutejszy doktora. Nie znosił on Wład ka Straszewicza uczącego się w tej klasie, a także do Madame nie czuł szczególnej sympatii, bo często dostawał od niej złe stopnie. Klasa struchlała. Madame przerwała wykład i spytała, co Bobko ma na myśli. Mogła udać, że nie słyszy, ale takie postępowanie nie leżało w jej charakterze. Bobko, chłopiec brutalny, czujący za sobą bogatego ojca, właściciela kilku nieruchomości w naszym mieście, wyjaś nił, że przecież wszystkim wiadomo, iż doktor wykończył już niejednego pacjenta. Wtedy Madame kazała mu wyjść z klasy. Po czym zwróciła się do Władka: - Idź teraz za nim i postaraj się wyjaśnić sprawę swego ojca. Władek wypadł jak z procy. Po piętnastu minutach wrócił. Tamten zaś przyszedł dopiero nazajutrz ze śladami bezlitosnego lania. Wypadek ten był szeroko komentowany w całym gim nazjum. Stary Bobko złożył skargę na Madame do dyrek tora. Po czym dyrektor miał z nią burzliwą rozmowę. Najwięcej o jej postępku mówiło się w naszej klasie, gdzie była tego roku wychowawczynią. I wtedy właśnie gorąco jej broniłem. Przed kim? Przed Alicją! Tą Alicją, której ona tak jeszcze niedawno imponowała. Jej uwaga podczas spaceru przestraszyła mnie. Za nic 4 - Madame 4 9
w świecie nie chciałem, żeby wyszło na jaw moje zaintere sowanie się panną Guyard. Dlatego jeszcze mocnie] posta nowiłem pocałować Alicję. Szliśmy wciąż. Liczyłem słupy telegraficzne przy torze. Za każdym razem obiecywałem sobie: „Zrobię to, kiedy będziemy m ijali następny.” Ale kiedy do niego dochodzi liśmy, odwaga mnie opuszczała. - Dokąd mnie prbwadzisz? - spytała. Byliśmy już dale ko za miastem. - Kocham ciebie - bąknąłem. Staliśmy naprzeciw siebie. Nie widziałem jej prawie. Ani wyrazu, ani. w ogóle jej twarzy, tylko jasną plamę. Podkurczyłem ręce. „Teraz muszę ją chwycić i pocałować - mówiłem sobie. - Jeżeli nie zdążę tego zrobić szybko, gotowa odwrócić się, a jeżeli nie chwycę jej mocno, gotowa mi się w ogóle wywinąć.” - Czy słyszysz, co powiedziałem? Powiedziałem to, żeby zyskać na czasie i jednocześnie żeby niepostrzeżenie zbliżyć się do niej. Stałem teraz tuż przy niej. - Oszalałeś? Poczułem, że jeszcze chwila, a cofnie się. Chyba za mknąłem oczy, bo nie pamiętam, jak moje ręce chwyciły ją za szyję, i szybko cmoknąłem ją na ślepo w chłodne usta. Pamiętam tylko, że spadła mi przy tym szkolna czapka. Szarpnęła się i wyrwała mi się. - Coś ty zrobił? - zawołała. I odeszła bardzo szybko w stronę, skąd przyszliśmy, nie oglądając się. Później całowaliśmy się coraz częściej i coraz więcej. Nigdy jednak nie miałem uczucia, że robię to tylko dlatego, że tego chcę, lecz także dlatego, że muszę coś przez to udawać, coś tym zasłaniać i coś kryć. XV Dziś po lekcjach poszedłem na planty. Po raz pierwszy, od czasu kiedy zacząłem spisywać moją relację, postanowi łem odwiedzić jedno z miejsc, które opisuję. Stykam się z tymi miejscami często i na co dzień. Co dzień mijam gmach gimnazjum, kiedy idę do mojej szkoły. Co dzień też przemierzam miasto, idąc na obiad do pań Rittnerówien, które po zlikwidowaniu po wojnie swojej pracowni stołują ludzi samotnych lub nie prowadzących własnego gospoda rstwa. Mieszkam nad rzeką i przez okno widzę dawny dom Straszewiczów, gdzie dziś mieści się szkoła rolnicza. Na planty jednak poszedłem specjalnie. Czy zaczynam już snuć się, z własnej woli, nie z przypadku, po miejscach moich wspomnień? Przystępując do pisania, chciałem tam to minione zwią zać z moim obecnym czasem, nadać mu genealogię; po twierdzając fakt mego istnienia, nadać mu sens. Ale oto wciągają mnie sprawy przeszłe i rzeczy dawne, po których nie pozostało ani śladu. Przystępując do pisania, chciałem dać świadectwo temu, że byłem, i p o z o s t a ć - jak by powiedział doktor Straszewicz. Jeżeli ani jemu, ani pannie Guyard, ani nikomu z mego otoczenia, z którym przeżyłem tyle lat, to się nie udało - chciałem zrealizować to za nich i za siebie. Ale czuję, że pisanie rozbraja mnie wobtc tego, co jest, odbiera mi siły, robiąc z tego, co minęło, jedyną prawdę. I powołując przeszłość do życia, jednocześnie zabija to, co istnieje. A więc byłem dziś na plantach. Chciałem je w maju pokazać Alicji, chciałem jej pokazać, że to już nie zwykły tylko chodnik między, młodymi drzewkami ciągnący się wzdłuż torów, ale cała aleja ocieniona potężnymi kaszta nami, które w maju pięknie kwitną. Jakoś nie doszło do tego. Dziś planty były melancholijne, a liście kasztanów zwarzone przymrozkami późnego października. Pomyśla- 51