eugeniusz30

  • Dokumenty288
  • Odsłony29 423
  • Obserwuję16
  • Rozmiar dokumentów2.3 GB
  • Ilość pobrań15 754

Alina Korta - gniewko syn rybaka

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :8.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Alina Korta - gniewko syn rybaka.pdf

eugeniusz30 SKANY2 historia młodzieżowe
Użytkownik eugeniusz30 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 156 stron)

C s f f ś ć I 1 . Gniewko otworzył drzwi chaty i spojrzał w morze. Niskie chmury wisiały nad ciemnymi falami. Zachodni wiatr pędził grzywacze ku brzegowi. Ech! W taki ranek sporo będzie jantaru wplątanego w7morszczyny! Inne chaty jeszcze śpią. Nikt na brzeg nie wyszedł. On będzie pierwszy! Nim wyjdą na brzeg dziewczęta, nim napełnią powietrze ptasim świergotem, nim wy­ biorą co lepsze kawałki owego złota Bałtyku, Gniewko biegnie ku falom. Już zanurzył ręce w zimne i śliskie zielsko. Oto odłamek malutki, jak ziarno grochu. Oto drugi —nie większy. Daj mi, Maryjo, znaleźć taki. abym za niego dostał piękny ostry nóż. Nie, nie. Maryja je- 7

no niewiastom pomaga. Nie trza się dziwić. Sama była na tej ziemi niewiastą. No, i dzieciom. Ale on już dziec­ kiem nie jest. Już druga wiosna idzie, od kiedy ostrzygli mu włosy i oddali pod opiekę ojca. Już i sieć umie cią­ gnąć, i przynętę zakładać na ryby. Gdy ojcowa łódź do­ bija do brzegu — on pomaga konopny powróz wiązać u pala. Pod palcami wciąż drobne kawałki jantaru. Chowa je w zanadrze w woreczek uszyty przez matkę. Jeśli znajdzie wielki, nie kupi noża. Kupi ojcu nowe nici na sieć. I sam uplecie. Przecież i to umie! O Hel! Straszna bogini, co mieszkasz na dnie morza! 0 Hel! Spojrzał Gniewko w stronę, gdzie słońce oparło promienie na ostrowiu o złocistym piasku. Ostrów bo­ gini Hel błyszczy jak najpiękniejszy odłam jantaru da­ leko na morzu! Już dawno tam nie ma świątyni —zbu­ rzono ją przed laty wielu. Ale jeszcze do dziś nocą księżycową płyną tam rybacy, aby złożyć ofiarę z naj­ lepszych ryb i najpiękniejszych brył jantaru i ubłagać boginię śmierci, by nie zatapiała ich łodzi. Nie śmie Gniewko wypowiedzieć całej prośby do Hel. 1 prosząc ją o jantar, ściska jednocześnie w garści mały krzyżyk zawieszony na piersi pod koszulą. Jest przecież chrzczony. Jeszcze do dziś pamięta smak soli na języku Chrzczono go wraz z młodszą o kilka lat siostrą. Ją le­ dwo skropiono wodą z kamiennej chrzcielnicy, a jemu całą głowę zanurzono, bo był już duży i krzepki. Sól miała smak morza i wody się napił niemało. Podobnie jak wtedy, gdy się topił u brzegu. Wtem palce natrafiły na sporą bryłę — kamień to? Czy jantar? Jest lekki, otarł go podołkiem koszuli. Pod­ niósł ku wstającemu słońcu. Prześwieca jak miód. I nie wie, komu ma dziękować za dar morza. Patronowi ry­ baków — świętemu Mikołajowi z gdańskiego kościoła? 8 Czy straszliwej bogini Hel? I jakiej zapłaty któreś z nich zażąda za ów kawał jantaru? Wysypał na piasek drobne okruchy. Tobie, Hel! przeżegnał się. Wielki jak pięść kawał jantaru schował w woreczku na piersi i widząc gromadkę dziewcząt uciekł r.a wydmy. Pobiegł przez wysoki wał wydmy, a ostre trawy siekły rnu stopy. Potem zbiegł w dół ku zielonej jeszcze puszczy. Spojrzał z góry po szczytach drzew. Już tu i ówdzie żółkną liście. Już buki brązowieją miejscami. Już złoci się szczyt lipy potężnej. Ale dołem gałęzie jeszcze świeże, zielone. Zaszył się jak wiewiórka w zbite krzaki. Przed nim trakt. Trakt szeroki, zielony biegnie ze wschodu na zachód wzdłuż wybrzeża za osłoną wysokich wydm. Ciepło tu. Wiatru od morza nie czuć. Za traktem puszcza jest bardziej zbita, splątana. Mówią, że strach tam chodzić. Pobici straszą tu nawet w biały dzień. Widzieli tu lu­ dzie i niewiastę płaczącą z dzieckiem małym na ręku. Biała była iak brzoza i chwiała się jęcząc. Widzieli i ma­ łe duszki dziecięce w płótnianej odzieży, jak rączki związane powrozem ku górze wznosiły, a gdy je spytać, czego by chciały — zapadały ze szlochem pod ziemię. Widywano tu i rybaków we krwi, jak topór w garści wznosili, wołając „Na Brandenbu.ra!”. Gdy zaś owi pobici wychodzili na trakt — wróżyło to nadchodzące nieszczęście. Ale nic burzę i wysoką falę, nie śmierć na morzu. Nie zarazę. Jeno zawsze nowy najazd. Tym bowiem szlakiem szli Brandenbury na kraj i wracając wierlii pojmanych w niewolę. A owi nieszczęśni ginęli we więzach tak, iż do ziemi brandenburskiej ni trzecia cześć nie docierała. Gniewko przeżegnał się pobożnie. „Daj im, Boże. spokój wieczny i odetchnienie od Brandenburów w twoim niebie”. Teraz już może bez- 9

piecznie przejść przez trakt. Ale najbezpieczniej jest przebiec szybko, nie patrząc i nie słuchając niczego. Ledwie żywy dopadł bez tchu na drugą stronę. Jeszcze trzeba się przedrzeć przez bagienko i zaraz dotrze do leszczyny. Czy to nie grzech zbierać orzechy przy trakcie, gdzie pobite zmiłowania proszą? Chyba nie. Boją się ludzie tu chodzić, choć to ledwie pół pa­ cierza drogi od chat. Gniewko kruszy orzechy w zębach, przełyka smaczny miąższ, słodki jeszcze od świeżości. Nigdy nie bał się puszczy. Aż matka biadała nad nim, że kiedyś porwie go coś i chłopak więcej do domu nie wróci. Czegóż jednak bać się tutaj? Morze daje ryby i jantar, a pusz­ cza orzechy, jagody, grzyby i wreszcie drzewo na ogień i na budowanie chat. I lepiej kryć dachy dartą brzeziną, jak czynią tó Skandynawy za morzem, niż sitowiem. I puszcza jest przyjazna. Kilka garści orzechów wrzu­ cił w zanadrze dla siostry i małego brata. Jeszcze garść dla matki. Ojcu nie przyzna się lepiej, że był w puszczy. Miał przecież sieć naprawić, na brzegu rozwieszoną na kołkach. Łososie stargały ją wczoraj, gdy szły ła­ wicą. Piękny to był połów... Zaświeciło słońce przez liście. Ostatnie to już tak ciepłe słoneczko w tym roku. Jeszcze kilka niedziel i nastaną szarugi, kiedy ani na morze wyjść, ani w pu­ szczę, kiedy ciasna chata pełna dymu jedynym będzie schronieniem. Gniewko upadł na leśną ściel. Twarz tuli do suchego mchu. Pachnie grzybami... Usnąć by się chciało, ale przez mech dociera do Gniewka lekkie drżenie. Odgar­ nia więc mech, zrywa go z ziemi i ucho przytyka wprost do niej. Ziemia tętni. Gniewko kurczy się, zwija, i pod krzakami, nisko przywarty do ziemi przyjaznej, czołga się ku traktowi. Osłaniają go leszczyny, osłaniają na­ wisie gałęzie lip. 10 Traktem zbliżają się od zachodu jeźdźcy. Ciężko stą­ pają konie, a na piersiach mają blachy srebrzyste. I kon­ ni pierś mają w żelazie. I na łbach wielkie, żelazne hełmy. Kaftany czerwone i granatowe, zielone i nie­ bieskie pokryte są kolczugami. Miecze ogromne wiszą u siodeł. Tarcze zwisają z końskich boków. Gniewko słyszy mowę jeźdźców. Twarda to mowa, obca i nie­ przyjemna. Ni słowa z niej nie wyrozumieć. Niemce. Brandenbury. Zbrojno jadą, choć ich niewielu. Naprzeciw Gniewka, w pasie puszczy, co dzieli trakt od wydm, widnieje szczelina. To ścieżka wydeptana przez zwierzynę. Tędy nocą lisy ku morzu podchodzą, aby ryby z łodzi kraść. Czy dojrzą tę szczelinę w gęstej zieleni Brandenbury? Mijają ją dalsze szeregi konnych... jadą na wschód. Jezusie! Na Gdańsk! Ledwie przejechali, Gniewko ucho zaś do ziemi przy­ tknął. Nie koniec to! Jadą inni i więcej ich. Chwilę wypatrzył sposobną i śmignął jak zając przez trakt, nim nowi zza gęstwy dębów wyjechali. Teraz pnie się w górę, a piasek leci mu spod nóg. Gniewkowy ojciec, suchy, a mocny jak korzeń drzew­ ny, wyszedł spojrzeć na synowską robotę przy sieci. Ale widzi jeno sieć, co dmie się na wietrze, a poprzez oka tej sieci ciężkie fale, biegnące ku brzegowi. Już i dziewczęta rozbiegły się z porannego zbioru jantaru do chat. Pusto na brzegu. Któż wyjdzie przy takiej fali na morze? Jeno szalony... A woda wciąż toczy się i toczy ku rybakowi, i niesie grzywy białe. Wśród grzyw kołysze się kształt jakiś jaśniejszy niż barwa wody, ciemniejszy od piany. Może to wręga roz­ bitej łodzi? Może żagla kawał, zerwanego ze statku? Rybak idzie ku brzegowi, a fala niesie ten kształt coraz dalej na wschód. I tak się spotykają o pacierz od chat, rybak na brzegu i martwy wyrzucony przez wodę. Pochyla się rybak nad ciałem. Płótniana odzież ry­ li

backa przylgnęła do bladej skóry. Włosy spłukane słoną wodą mieszają się z piaskiem. Pośród nich w głowie szczerba okrutna od topora. — Nie własną śmiercią zginął ten człowiek —szepce rybak. Przy nim już stoją inni. Rybacy, ich niewiasty, dzieci. — Zachodnia fala niesie nieszczęście —mruknął stary Śliwosz i wyblakłe oczy podnosi ku zachodowi. Wiatr stroszy mu siwe włosy, że wyglądają jak srebrzysta korona nad jego głową. Nie darmo ludzie gadają, że Śliwosz jest wróżem, że on najczęściej bywa na ostro- wiu Hel. On pierwszy rozgarnia włosy martwego. — Brandenburski topór — mamrocze staruch. I pod­ nosi rękę zabitego. Na dłoni i palcach widne odciski od wiosła. — Siecią przepasana koszula — szepce jakaś nie­ wiasta. Tak, tak! Niejeden, gdy pasek mu się zerwie, przepasuje się kawałkiem podartej sieci. To wiedzą wszyscy. Niektórzy nawet prawią, iż to szczęście w rybaczeniu przynosi. Swój to człek, ten zabity... rybak, jak i oni. — I prawą rękę ma przerąbaną toporem — mówi Gniewkowy ojciec. — Widno się bronić nie miał czym, jeno się ręką osłonił, gdy go zaskoczyli. Kobiety stoją martwo w ciszy i tylko dzieciaki ku sobie tulą. Idzie znów to straszne, co nad nimi jak zmo­ ra wisi. Idzie wojna, i rzeź, i niewola. Nadchodzi wraz z czarnymi chmurami z zachodu. Lato było suche. Rzeki zmalały, bagna podeschły. Wyjrzały porosłe trzciną brody na rozlewiskach. Idą więc bez przeszkody na ich zgubę obcy. Od wydmy słychać ostry krzyk: — Ociec! Rany Boskie! Ociec! I Gnicwko wpada między nich. Staje nad zabitym 12 i powietrza złapać nie może. Jeno ręką wskazuje za wydmy i dyszy spiesznie. — Tam... na trakcie... Brandenbury! Krzyk przebiegł nad gromadą. O Jezu! Więc już? Nie widział nikt ducha na trakcie, jeno ten martwy przybił do ich brzegu, aby wieść głosić. Wszystkie oczy zawisły na twarzy chłopaka. — Coś widział? Gadaj — rzecze ojciec. -- Na Gdańsk idą. Konni. Gromada okrutna. Aż zie­ mia drży. Naszej mowy nie są nauczone. Niemce. — Szybko jadą? —pyta Śliwosz. — Nic. Stępa. Ciężkozbrojni. Miecze mają i tarcze.., I konie całe w blachach. — Wieluś widział? —pyta znów Śliwosz. Podnosi Gniewko ku twarzy obie dłonie i palce roz­ capierza. — Trzy dziesiątki, nie więcej. — Tyłu tylko? Ot. ludzi z kilku wsi skrzyknąć i po nich! —woła młody rybak z jasną jak strużyny świer­ kowe czupryną. — Ech, Wicie, Wicie — kiwa głową Śliwosz. — Nie wiesz, że to ieno początek? Pierwsza fala jest mała, druga większa, a łódź zatapia piąta. Tych wysłali jeno na zwiady. — Tak... - potwierdza Gniewko. — Ziemia drży i tętni, insi idą za nimi. Nie wierzycie? Posłuchajcie sami u traktu. — Nie ma co słuchać. Wy wiecie, Sliwoszu, i ja wiem: To jeno pierwsza fala. Gniewko! — woła ojciec. — Da Bóg, zdążysz do Gdańska przed nimi. Tam biegnij na gród i proś, aby cię do pana Boguszy puścili. Choć­ byś miał życiem zapłacić, rzeknij mu, coś widział na trakcie i... tu! —i Gniewka twarzą ku zabitemu stawia. — Nie zdąży —woła matka —oni konno! 13

— Konno, ale na obcej ziemi, tedy pojadą ostrożnie. On zaś na swojej. Idź, synu. Ojciec ujął ramię Gniewka i pchnął go ku Gdańskowi, co się czerni na jasnym wschodnim niebie. Litości nad dzieckiem nie masz! — krzyczy matka Gniewka. — Gniewko! Gniewko! Wróć! Wróóóć! Gniewko słyszy za sobą głos matki. Ale on już do ojca należy. Więc biegnie brzegiem wody tu, gdzie zie­ mia jest najtwardsza, tu, gdzie w razie niebezpieczeń­ stwa rzuci się w morze i popłynie choćby u bogini Hel szukać ratunku przed Brandenburami. Daleka jest droga do Gdańska. I może lepiej byłoby łodzią wraz z lalą płynąć. Lecz łódź na morzu przy brzegu łatwiej zauważyć niż małego chłopaka odzia­ nego w szare jak piasek płótno. Bose nogi biegną po piasku ubitym i twardym, ale za chwilę już grzęzną w ostrym żwirze. Ten żwir przy­ niosła fala i zarzuciła nim całą połać. Więc może lepiej biegnąć po piasku? Tu nogi jednak grzęzną tak, że Gniewko musi zwolnić kroku. A przecież Gdańsk... Gdańsk jeszcze ciągle w rannej mgle sennej drzemie nad szklistymi odnogami Wisły. I tam przybój dziś nie­ mały. I tam nikt wczas nie wstanie, bo morze niespokoj­ ne i strach sieć zarzucać. Miasto drzemie i nie wie, że Brandenbury nadchodzą i niosą mu zagładę. Gniewko zbiegł niżej ku brzegowi, gdzie ostry ka­ mienny żwir parzy stopy. Zdaje mu się, że za pasmem wydm słyszy tętent koni. Okrutnie szybko muszą pędzić te rumaki, bo uderzenia kopyt dudnią niemal jedno­ cześnie. Stanął. Nie... to nie konie! To jego serce tłu­ cze się pod chudymi żebrami. To krew huczy w głowie. Nie dam rady tak szybko... O Hel, czemu nie strzeżesz swoich rybaków? Obejrzał się ku ostrowiu, ale nie doj­ rzał go. Ciemna chmura zachodnia połączyła się z mgłą i zakryła siedzibę groźnej bogini. 14 Dreszcz przebiegł przez plecy Gniewka. To zły znak. Bogini odwraca się od niego. Teraz zażąda od niego zapłaty za jantar. Wszak prosił ją o pomoc. Prosił, wie­ dząc, iż tego czynić nie wrolno jemu, chrzczonemu w kościele. Raz jeszcze spogląda za siebie. Ostrów zniknął —jeno czarne chmury kłębią się w miejscu, gdzie jaś­ niał z rana. I znów biegnie Gniewko, coraz ciężej dysząc. Ileż to razy szedł tą drogą z garścią jantaru na sprzedaż. Szcze­ gólnie w jesienny odpust, gdy przekupnie zjeżdżali się z daleka... Rok temu szedł tą drogą z ojcem. Nieśli wę­ dzone łososie i woreczek jantaru. Wracał tędy przez kręte zatoczki i drobne zalewy, niosąc dla młodszych na sznurek nawleczone pierniki miodowe. Morzem pły­ nęły wtedy łodzie naładowane wszelkim dobrem. Pięk­ ny był jesienny jarmark. Myśli takie każą iść wolniej. Ale zaraz nadchodzą inne i te każą przyspieszyć. Zmę­ czone nogi trudno unosić wysoko... Co chwila Gniewko uderza boleśnie palcami nóg o kamienie, których morze naniosło tu sporo. Wał móżna by z nich budować. Wiel­ ki obronny wał. Wyższy niż gdańskie wały. I kamienny. Takiego nie zdobyłby nikt... Nawet Brandenbury.^ Nie widzi Gniewko, że za nim na kamieniach zostają ślady krwi. Nie czuje bólu porozbijanych stóp. Tylko nogi coraz wolniej biegną... coraz wolniej... Dopiero gdy ude­ rzył głową w mokry piasek — zrozumiał, że upadł. Przez chwilę leży bez ruchu. O Jezukryście! Jak dobrze jest leżeć. Jak strasznie dobrze! Ale trzeba wstać i iść dalej. Już tylko iść. Nic więcej. Biegnąć - nie potrafi. Podnosi głowę i widzi, że Gdańsk blisko. Tylko czemu cały we mgle? Czemu ściany domów kiwają się jak łodzie? Opiera się rękoma o piasek. Podciąga kolana pod brzuch. Teraz się prostu- ie i jedną stopę opiera na piasku. I nagle przypomina sobie, że tak wstaje co ranka babka, co sypia najbliżej

paleniska w ich chacie. Babka jest strasznie stara. Może najstarsza na świecie? Może starsza od Śliwosza? Powia­ da, że kości ją ciągną już ku ziemi. Teraz i jego kości też pragną leżeć i ciągną go ku ziemi. Nadbiega fala, wali w Gniewka lodowatą wodą. Czy to Hel kazała jej przybiec od swego ostrowu? Podnosi się. Może iść. Bo musi iść. Przed nim blisko kręte uliczki gdańskie... jeszcze tylko przez most na ciemnej wodzie Raduni, jeszcze tylko kilka kroków. Trzyma się więc krzepko za sznur, co grodzi belki mos­ tu od głębi, i spogląda wstecz ostatni raz. Czarne chmu­ ry od ziemi odcięte czerwonym pasmem. Ich dolny brzeg wygląda jakby rąbek ciemnej szaty umaczany we krwi. Coraz wyżej na chmury wspina się czerwień i coraz jest jaśniejsza. Jakby kto Gniewka biczem pod­ ciął. Jezukryście! Pali się... Jego wieś? Czy inna? Czy ogień nad samym brzegiem morza? Nie wypatrzeć te­ go pod ciemnymi chmurami. Gniewko biegnie znów prędko przez uliczki Gdańska. Jeszcze chwila i stanie przed panem Boguszą. I rzeknie mu.: ,,Ratujcie mamę. i ojca, i Milkę, i małego Lutka... i chłopaków, i dziew­ czyny, i rybaków. Panie, ratujcie!”. Tak powie. Tak będzie krzyczał... Gniewko nie wie, że krzyczy już teraz. Krzyczy „Ra­ tujcie!” I wali się prosto pod nogi jakiegoś człeka w przykrótkiej szatce, co niesie dzban piwa i chętnie do niego zagląda. Człek odstawił dzban. Potem podniósł go znów, wypił tęgi łyk i co nieco dał popić chłopcu. - No pij! Kogo ratować? Czego się drzesz jak sójka? — Do pana Boguszy... prowadźcie mnie... Niech ra­ tuje ludzi... Człek przychylił się do ziemi, podniósł Gniewka i obejrzał go dokładnie. Ujrzał pozbijane w biegu palce u nóg, mokrą odzież, a chłopak półżywy leci mu przez ręce. 16 — Pójdź. Na gród idę. i ciobk zawiodą, gdzie trzeba. Ale czy pan sędzia całego Pomorza będzie z takim łap- serdakiem gadał, tego już nie wiem. Idą we dwóch. Gniewko skrzepiony nieco piwem opiera się na dłoni obcego i wlecze nogi przez zwodzo­ ny most, przez furtę w palisadzie, przez drewniane przejście w wałach grodu. Oto i podwórzec szeroki, a na nim kilka domów z tęgich belek. Pomiędzy nimi studnia, a przy niej dziewucha czerpie wodę. Człek zajrzał do dzbana, dziewuchę klepnął, a z wiadra jej dolał dzban do pełna. — Mocne piwo szkodzi panom rycerzom, zawdy trza im trochę wody dolać —powiada człek w przykrótkiej szatce. Ale nim weszli do domostwa, już i z tego roz­ cieńczonego wodą piwska upił trochę. — Nie uwierzy­ liby, żem po drodze nic nie rozlał! Gniewko nie myśli o piwie. Nie żal mu też panów rycerzy, których tak oszukuje ich sługa. Gdzież pan Bogusza? Gdzie pan Bogusza? Stanął na środku izby. Dokoła siedzą rycerze przy . tołach i jedzą. Nowy dzban piwa witają okrzykiem. — Ej. Hanysz! Do studni nie zaglądałeś w drodze? W Wielkopolsce lepsze piwo warzą i tęższe! A rycerz z wielkim brzuchem rzecze: — Fo cóżeś dzieciaka na gród ciągnął? Mały, czegc tu chcesz? —Do pana Boguszy mam sprawę. — Hej! Patrzcie! Do samego pana Boguszy? A mnie nie rzekniesz? — Nie. Jeno panu Boguszy. —Hanysz, daj mu tam kawał placka i każ iść z gro­ du precz! Już człek, co go wpęoweffeU, chwyta go za serdak na karku i pcha feto ,d.rzwioiii,x którymi weszli. Ale w drzwiach tych $fcąje'mąź'pięfcrtej postawy. Nosi cie­ I — O n ta w k c syn ry b « l 17

mny wiśniowy płaszcz podbity sobolami, a na piersi wielki łańcuch rycerski. Gniewko nie pyta, sarn wie, że to pan Bogusza. Inny i możniejszy od wszystkich. Wali się na kolana przed nim i krzyczy na całą izbę ostrym, cienkim głosem, co przebił się przez ściśnięte gardło: — Brandenbury idą na Gdańsk! Pan Bogusza już go mijał, gdy nagle staje w środku izby. Gniewko czuje, jak mocne ręce dźwigają go w górę. ' — Coś rzekł? — Brandenbury idą na Gdańsk. Szmer przeszedł po nagle ucichłej izbie. — A słowo ciałem się stało - szepnął ktoś obok Gniew- ka. Chyba właśnie ów gruby rycerz. Gniewko czuje się nagle spokojny i bezpieczny. — Nie łżesz? — pyta Bogusza. Gniewko wali się pięścią w chudą pierś. — Jak Boga kocham. Sam widziałem. — Coś widział? Gadaj, — Jechali traktem, co go zwą brandenburskim. Tam gdzie pobite straszą... przez puszczę jechali. — Nie bałeś się tam chodzić? - pyta spokojnie Bo­ gusza. — Po orzechy jeno. I przeżegnałem się. — Może to kupcy byli? —pyta gruby rycerz. — Bez wozów ciągnęli. Sami zbrojni. Okrutnie tęgie chłopy. Blachy na nich i na koniach. Trzy dziesiątki jechało przodkiem, ale ziemia dudniła, znać, że za nimi więcej ciągnie. — Skąd wiesz, że to Brandenbury? — Bo po ludzku nie nauczone mówić... Niemce. — Gdzie to było i kiedy? — Dziś o świtaniu. A gdzie? Jako mam rzec? Tam wieś u morza. Sześć chat jeno. — Czyja to wieś? — Ludzka, panie. — A komu rybę nosicie? Nie Swięcom? — Nie. Wam, panie. — Wiem, gdzie twoja wieś. Zwą ją Rybitwy. Coś jeszcze widział? — Człeka zabitego brandenburskim toporem woda przyniosła o świcie do wsi. Rybaka, jak my... — Złą nowinę przyniosłeś. Ale nawet zła wieść, do­ niesiona -w porę, wiele warta — sięgnął Bogusza do kiesy w pasie i wyjął srebrny pieniądz. —Bierz i wracaj do dom. Gniewko cofa się o krok. Za taki pieniądz można ku­ pić w Gdańsku wiele. Ale on przecież nie po to bieg! od rana tutaj, jeno po pomoc. Niechby dali topór, biłby Brandenburów. Nie srebro. —Nie chcesz srebra? — pyta Bogusza. — Jeść mu dajcie i niech się tu nie kręci. — Topór mi dajcie, panie! A do domu... jakoż wrócę, kiedy tam niebo czerwone od ognia... Topór mi dajcie. Będę ich bił! Raz jeszcze Bogusza kładzie ręce na ramionach chło­ paka. — Jak cię wołają? Czyj jesteś? — Gniewko, syn rybaka. — Hanysz, daj jeść temu chłopakowi. Niech legnie gdzie bądź i wypocznie. Mało na śmierć się nie zgonił A my do rady, panowie rycerze. Gniewko z kawałem chleba w garści wsuwa się głę­ boko pod ławę. Chleb pachnie pięknie latosią pszenicą. Gniewko słyszy jeszcze przez chwilę głosy w górze, ale mu się wydaje, że to jeno morze o brzeg uderza. Jeszcze słyszy, jak matka woła „Wróć”. Zasypia oparłszy poli­ czek na skibie chleba. 2* 19

2 . Rozsiadło się ich kilkunastu rycerstwa przy stole dę­ bowym. — Były wieści, że zamierzają ciągnąć na Gdańsk... — Wieści! Wieści! Wciąż wieści bywają. Żebyśmy każdej dawali ucha, nikt by spokojnie w całym kraju nie spał. — Może lepiej i nie spać, by we śnie człeka wróg nie zaskoczył. —Były wieści i o tym, że Krzyżaki rade na Gdańsk się oblizują. Każdemu takie miasto byłoby miłe. Bogate, morskie. Trakty kupieckie się spotykają z siedmiu kra­ jów... — Do rady, panowie. Gdańska trza bronić, jeno kim? — A my io mieczy w garści nie dzierżymy? — woła Sędzimir, któremu jeszcze puch na licach nie rośnie. — Kto na zwiady trzy dziesiątki zbrojnych wysyła, ten wojuje setkami — powiada Bogusza. Sędzimir za miecz chwyta. — A choćby i setka albo dwie nadciągnęły! Tęgi rycerz ręce za pas wetknął i rzecze: — Zbudowałeś, Sędzimirze, przy swoim dworzyszczu wieżę na kiLka sążni wysoką. I tyłeś świata widział do stela, ile z tej wieży. Samym męstwem nie zwojujesz. Jeszcze trza siły ku temu. Moja rada jest: konnego słać do księcia Władysława, par.a całej Polski. Co wy na to. panie sędzio pomorski? Bogusza ręce splecione opatł na kolanach i głowę po­ chylił. — Panie Bogusza, o czym dumacie? Podnosi pan Bogusza twarz wolno ku rycerzom. Myś­ li jego płyną daleko stąd. Oto go książę Władysław osadził na ziemi pomors­ kiej, a on, Bogusza, przyrzekł strzec jej jako źrenicy 20 własnego oka. Niełatwy to kos z:cmi do utrzymania przy Macierzy. Położony na .tan m brandenburskim szlaku, którym margrabiowie przywykli nasze ziemie nachodzić. I łatwo im daleka, drogę odbywać, jako że przyjaźń zdradziecką zawarli przed laty z możnym po­ morskim rodem Swięców, co zapomniał o cnocie rycers­ kiej i poddał się im dla utrzymania w całości swych ziem rodowych. W ich dworach mają Brandenbury os­ toję, żywność dla swoich wojsk i paszę dla koni. Tam pomoc i radę. Nim nadejdzie brandenburska nawała. Święcę ślą swych ludzi, by drogę przepatrzyli i wieści z całego Pomorza zgarnęli. I dziś nikt nie wie, ilu to ludzi Swięców po Gdańsku się kręci, ilu myszkuje pośród statków, co liny rzuciły na przybrzeżne pale. W tym mieście ruchliwym nie poznać, kto swój, kto obcy. Czy ze statku zamorskiego na ziemię zeszedł? Czy też od Swięców puszczą się dostał? Za Wisłą zaś w po­ godne dni jak na dłoni widny zamek Zantyr. A w nim rycerze Zakonu Najświętszej Marii Panny, zwani dla czarnych krzyży na białych płaszczach Krzyżakami. Niby przyjaźni... chętnie w gościnę do siebie proszą, pobożni, ale to potęga ogromna. I tak bliska... — Dumam, że książę Władysław bawi w Sandomie­ rzu. A tam nierychło konny doleci. I zanim by książę tutaj mógł pociągnąć, wiele czasu upłynie. Trza by ze trzy albo i cztery niedziele czekać. — Konnego posiać, a sami zamknijmy się w grodzie i brońmy się. Cztery niedziele wydzierżymy! —powiada gruby rycerz. — Nie, Sulisławie. Jest nas kilkunastu jeno. Zaś miesz- czany, choć każdy z nich łacno worek srebra dźwignie, topora podnieść nie potrafią. — Tedyśmy jak na łodzi, co przecieka, jeno rybom na strawę zdatni —wola Sędzimir. — Panie sędzio —odzywa się Sulisław —przecie i tu 21

na Pomorzu sporo je: t rycerstwa. Zwołać by ich.,, wici rozesłać! — I to trwać będzie długo. Trza by przez puszczę się przedzierać. Potem czekać, aż wozy zgotowią, ludzi swoich skrzykną... Bo ci na zachód od nas na nic się nie zdadzą. Tam już Brandenbury przeszli i albo rycerstwo wyginęło w walkach, albo też ze Swięcami trzyma. Cisza się czyni w izbie. Jeno mucha jesienna bzyka u okna, tłukąc się o krągłe, w ołów oprawne szybki. Wtem rumor się czyni. Oto sługa w przykrótkiej szatce pada na kolana na środku izby i ręce wyciąga do Boguszy. Wszystkie twarze się ku niemu zwracają. Bo­ gusza skinął na niego. — Mów! — Wybaczcie, panie sędzio, i wy, panowie rycerze — rzecze sługa —że śmiem mówić w waszej przytomności. Ale jest rada. Jedźcie do pana opata Wilhelma. Do ojców dominikanów. To jeno pół stajania stąd. Mądry to pan... zawiodę was do niego... — Jako się zwiesz? —pyta pan Bogusza. — Hanysz... sługą klasztornym byłem. Bogusza głowę zwiesił i duma. Opat Wilhelm... Wia­ domo, człek uczony wielce. Z rodu obcy, ale nabożny i surowych obyczajów. Zawdy jeno miłość Chrystusową i pokój głosi. W' klasztorze zaprowadził ład ogromny. Posłuch ma nie tylko w swoim zakonie. Szanują go i ry­ cerze niemieckiego Zakonu Panny Marii, zwani Krzy­ żakami. Człek światowy, bo świat znający, choć zawsze w murach klasztornych zamknięty... Stanął Bogusza u okna. Niecierpliwi go mucha, co się o szyby tłucze. Zakrętkę szarpnął i pchnął okno. Z pod­ grodzia buchnął daleki zmieszany gwar ludzki. Nad te głosy nagle wybija się dziecinny płacz. Trza to miasto od zagłady uchronić. Nie tylko ziemię i morski brzeg, 22 ale i ludzi, co na ziemi żyją. Odwraca się Bogusza ku rycerzom i rzecze: — Jedźcie ze mną, panie Sulisławie. Przystojniej będzie pana opata we dwńch nawiedzić. I ty pojedziesz —skinął na Hanysza. Trzej konni stają przed ogromnym czerwonym od ce­ gły klasztorem ojców dominikanów. Pierwszy Hanysz zeskoczył ze swej kobyły, co ledwie tchu ostatniego nie wyzionęła, chcąc nadążyć za rycerskimi końmi. Już do furty stuka. Potem, nim furtian otworzy, usłużnie wo­ dze koni chwyta i zsiąść rycerzom pomaga. Mnich w białym habicie prowadzi Boguszę i rycerza Sulisława do klasztornego krużganku. Tu puszcza ich przodem, sam, kryjąc dłonie w rękawach habitu, skła­ nia się przed nimi. Wchodzą w chłodny krużganek. Owiewa ich powietrze pełne lekkiej woni kadzidła. Echem dźwięknęły ostrogi rycerskie, więc stąpają ostro­ żnie, aby nie czynić zgiełku. Pięknie tu... przez slubar- wne witraże światło pada na kamienne wiązania. Krasi je czerwienią, maluje złotem i zielenią, i szafirem. Nie wiadomo skąd przybyły kręci się dym kadzidlany w wąskiej strudze światła. Zza dymu wyłania się twarz ciemna i chuda o zamkniętych oczach. Twarz Chrystu­ sowa. Kiedy przyklękają przed krucyfiksem, rozlega się nad nimi mocny głos powtórzony przez echo. — Venite ad me... ad me... Spoglądają za siebie. Czyżby ów mnich z białego ka­ mienia przemówił do nich? Stoi w kamiennej niszv, okryty białym dominikańskim habitem. I twarz ma jak biały kamień. Obaj rycerze przyklękają przed opa­ łem i chylą głowy, gdy on lekkim ruchem kreśli krzyż nad ich głowami. A oni mówią: 23

— Laudetur Jesus Christus. —In suecula saeculorum —odpowiada opar. —Z czym przybywacie, panowie rycerze? Podnoszą się rycerze i teraz widzą, iż opat nie wyż­ szy jest od nich i nie widzi się im już jako święta fi­ gura. Twarz ma suchą i dostojną, zaś po obu stronach ust biegną od skrzydełek nosa głębokie bruzdy, które czynią, że twarz ta bardziej jest surowa niż święta. Zaś oczy ukryte wśród gęstych zmarszczek i przysłonięte niskimi brwiami mądre są i chłodne. Ręka, która przed chwilą błogosławiła ich, teraz zamknęła się na ozdob­ nym krzyżu, zdobiącym łańcuch na szyi opata. Cienkie są jej palce i białe, nie do miecza, jeno do przewracania pergaminowych kort nawykłe —cienkie, ale mocne. — Przybywamy do was, panie opacie, z prośbą o radę. Oto wieść nadeszła, iż Brandenbury ciągną na Gdańsk. Rycerstwa na grodzie jeno kilkunastu, inni po swoich dworach siedzą i nierychlo by ich można sprowadzić - powiada Bogusza. — Radźcie, panie opacie —rzecze Sulisław —inaczei nie tylko gród, ale i klasztor padnie. Mrowiem chodzą na wyprawy brandenburscy rycerze... Coś niby cień uśmiechu biegnie po wąskich wargach opata. — Dom boży i klasztor bezpieczny jest. — W głosie jego dźwięczy ów twardy ton, który przypomina, iż opat niepolskiej jest krwi. Sulisław rad by, nic bacząc na powagę i duchowną godność, krzyknąć „Bo.ście i wy może z nimi zmówieni”, ale patrzy na twarz Boguszy, która ani drgnieniem, nie zdradza myśli. — Kiwi chrześcijańskiej szkoda — szepce opat niby ku sobie, lecz tak, że obaj rycerze słyszą ten szept aż pod sklepieniem krużganku. Wraz z owym szeptem snuje się gęściej kadzidlany dym. Opat rzecze: — Pozwólcie, panov.de rycerze, niech zwrócę się do 24 Boga o myśl szczęśliwą. — Składa ręce do modlitwy i przez chwilę trwa w milczeniu. Obaj rycerze splótłszy palce pochylają znów głowy. Nagle rozlega się jasny głos opata Wilhelma. -- Est nobis consilium. gloria Tibi Domine! Wszak nie dalej jak trzy stajania stąd, po drugiej stronie Wisły, w Zantyrze, siedzą szlachetni panowie rycerze niemiec­ kiego Zakonu Najświętszej Marii Panny. Do nich się udajcie, panowie rycerze, i proście ich, aby za godziwą zapłatą zechcieli bronić waszego grodu. Bogusza zmrużył oczy jak pod uderzeniem, a Sułis- ław woła: — Jakoż to, panie opacie? Niemce nam mają w obro­ nie przed Niemcami pomagać? Toż oni za Wisłą wycięli ludu. że krew rzekami płynęła. — Pogańska to krewę Wy zaś z nimi umowę na per­ gaminie spiszcie, na którą na krzyż przysięgną i na ry­ cerską cześć. — A oni po pergaminie mieczem tną! — woła Sulis­ ław i ręka jego sięga, aby rozluźnić pod szyją troki skó­ rzanego kaftana, bo zda mu się. iż go dusi własna krew. Ale opat Wilhelm nie na nich patrzy, jeno oczy wzniósł wTgórę i oparł na umęczonej twarzy Chrystusowej. — Przez miłość Chrystusa rady udzieliłem, jaką znam najlepszą. Jeśli macie inną. tedy moją odrzućcie. Czyń­ cie, jako wam własny rozum nakazuje. Ałe jak prawdą jest, iż Chrystus był ukrzyżow7an i śmierć za nas po­ niósł, tak oni umowy dochowają. Opat wzniósł nad nimi rękę i błogosławi ich na pożeg­ nanie. —Benedico vos in nomine Palris et Filii ct Spiritus Sancti. Amen. Gdy głowy unieśli spod owego błogosławieństwa, nie było już opata w krużganku, jeno głośniej zabrzmiał zza kościelnego rnuru chór mnichów'. 25

Wychodzą na podwórzec klasztorny. Tu owiewa ich ostre powietrze, przesiąknięte słonym oddechem morza. Przy furcie zaś Hanysz wiedzie jakiś spór ze starym mnichem, który ułapił go za rękaw szatki i targa. — Wygnał cię nasz opat Wilhelmus z klasztoru za sprośności i opilstwo? Prawda! Nie jesteś już mnichem, więc czemu szatkę klasztorną nosisz? He? — Inszej mi opat nie dał, a nagi chodził nie będę, bo mnie zaś wszetecznym ogłosicie. Nie targajcie mi szaty, lediej rzeknijcie opatowi, iż nie kto inszy, jeno ja przywiodłem szlachetnych panów rycerzy do niego! — Wielka zasługa. Niejeden u naszego pana opata rady szuka... — rzecze stary mnich i patrzy z obrzy­ dzeniem na strzęp Hanyszowego rękawa, co w garści pozostał. Siadają rycerze na koń i nikną za klasztornym murcm. Za nimi na szkapie podrygując p- dzi Hanysz i jego ni:- jkryte nogi nie mając strzemion machają w powietrzu. — Panie sędzio —mówi Sulisław — niebezpieczna to pomoc. Wiecie, jako jest: Za Wisłą pobudowali Krzyża­ cy zamki tak gęsto, iż z wieży jednego drugi widać. Kraj ujarzmili, a z ludu uczynili niewolników. Kto tam ostał żyw, ten żałuje, że go śmierć nie spotkała w walce. — Tamten lud, to dzika Jaćwież pogańska — prawi Bogusza. — Mieczem ich nawracali, nie krzyżem i bożym sło­ wem - rzecze Sulisław i konia mocniej ostrogami na­ ciska. — Zaś krew jednaka cieknie z ran poganina czy chrzczonego. Gadaja. iż tam niejeden ku wierze praw­ dziwej się kłonił, póki kraju we krwi nie utopili. Mam krewniaka tuż przy granicy ożenionego, na Kujawach. Tam jego dwór. Sporo Jaćwieży granicę przebiega puszczą i do dworów kujawskich się chroni prz-d Krzy­ żakami. Tam ich nasi księża chrzczą, krzyż im wraz z chlebem i płótnem do owinięcia ran podając. 2G — Cóż tedy czynić? — pyta Bogusza. — Niemożliwą jest. rzeczą, aby umowy nic dochowali, jeśli ją zaw­ rzemy po rycersku. Jeszcze tego w całym święcie chrze­ ścijańskim nie było. Niczego oni Jaćwieży nie przy­ rzekali... — Ale i naszymi rycerzami na pograniczu Treuga Dei ogłosili po to chyba tylko, aby potem ów boży po­ kój łamać każdego dnia, gdy im chęć przyjdzie, i gra­ niczne dwory szarpać, z dymem puszczać, a lud we wnykach do siebie pędzić... Nie wierzcie im, przez Boga! Lakonii oni na naszą ziemię, na lud, by go do pracy gnać, na każde ziarno zboża, na każdą sztukę płótna. Święci rycerze... tfu! Aż koń się wspina pod tęgim rycerzem, który w gnie­ wie szarpie wodze. Ale twarz Boguszy, okryta troską, jest wciąż nieruchoma. Boże. Panie mój... za jakie winy na mnie złożyłeś ciężar władzy nad tą ziemią nieszczęsną? —pyta w du­ szy stary rycerz. —Cokolwiek bym uczynił, złe będzie. A usta pana sędziego pomorskiego —milczą. Budzi się Gniewko i podnosi powieki. Izba obca i pus- !a. Cienie się kładą po kątach. Cicho tu, jeno z daleka słyszy głosy zmieszane, skrzyp wozów i huk, jakby kto koły w ziemię wbijał. Wyczołgał się spod ławy i widzi przed sobą kałużę czerwonego blasku na dylach podłogi. Krew? Nie, to jeno czerwone zachodzi słońce, a jego blask pada przez wyzierkę. To gród gdański... a on przybiegł tu wczesnym rankiem! Nagle wspomniała mu się droga, którą przebył nad morzem, ów bieg szybki i pełen trwogi... czerwony blask na chmurach nad wsią. Zrywa się i biegnie ku drzwiom. Wywarł je i stanął na podwórcu. Ruch tu niezwyczajny. Koszami noszą lu­ 27

dzie ziemię na wały. Inni wbijają pale mocne, dębowe w miejsce tych, co się wykruszyły od deszczu, mrozów i słońca. Zatrzymał się Gniewko przy starym rycerzu, co do­ gląda umocnień, i rzecze: — Panie rycerzu! Będziem się bronić Brandenburom? Dadżbor spogląda na chłopca i uśmiecha się smutno. — Idź lepiej do dom. Gniewko nie chce mówić, iż dom jego daleko i któż wie, czy jeszcze jest ten dom i czy jest ta wieś, co jeno sześć chat liczy. Może to jeno kupa popiołu? Woli o tym nie myśleć. Więc gdy chłopy toczą kamień na wały, on wraz z nimi pcha go w górę. Za mgnienie oka biegnie ku studni i wyciąga żurawiem wiadro wody. Niesie tę wo­ dę konwią ludziom przy wałach. — Ej mały, jako ci tam? — Gniewko. — Daj wody, Gniewko! Mógłby teraz leżeć w izbie pod ławą i spać. Chleb spokojnie dojeść, przy którym zasnął. Ale lepiej mu i raźniej tutaj, gdzie się tyle luda kręci, gdzie go już jego własnym imieniem wołają. Nagle zadudniły kopyta na moście; skacze do wału spojrzeć, kto jodzie. Ostatnie promienie słoneczne pa­ dają na most i w nich całkiem czerwoni pędzą rycerze w powiewających płaszczach. Na płaszczach w czerwieni utopione czarne krzyże. Przegrzmiało kopytami, prze- dudniło i oto już z koni zeskakują wielcy i możni pano­ wie z zantyrskiego zamku zza Wisły. Konie ich wielkie, jak i brandenburskie, piersi ich kryte blachami. Ryce­ rze zaś w kolczych nogawicach i kolczugach, i w białych płaszczach. Hełmy mają na głowach ogromnie wysokie, a na nich łby zwierzęce z wyszczerzonymi zębami. — Jezukryście! Krzyżaki... — Gniewkowi zda się, że go ktoś za gardło dławi. 28 Coś rzekł? —pyta go tęgi rycerz, który dopiero co z konia zeskoczył. - Widzą się piękni, czy ci ich strach? — Po co tu przyszli? - szepce Gniewko. - Powiedzcie, panie, po co? To mordercę, zbóje. — Skąd wiesz? — Rybacy wiedzą. Niejeden czółnem Wisłą od nich ucieka i nad morski brzeg idzie... ku nam. Gadają, że... — Co gadają? — Strach powtarzać... i'ęgi Sulisław przygarnął go ku sobie i patrzy bacz­ nie w oczy. —Co będzie, jeno Bóg wie. Ty przy mnie ostawaj i nigdzie nie chodź r

ocienione długimi rzęsami przypomniały Gniewkowi anioły na ścianach kościołów malowane. I głos jego jest dźwięczny i piękny. Mówi cicho, mową dworną, jaką jeno u wielkich panów słyszeć można. — Rzeknijcie nam, panie sędzio pomorski, jak myś­ licie dzielić się z nami obroną grodu? — Uśmiecha się lekko, jakby nie o wojnie mówił, a o tańcach w nie­ dzielny wieczór w dworskiej hali. — Jeden kuszę na­ ciągnie, drugi zmierzy, zaś trzeci spust naciśnie? Bogusza opiera ciężkie oczy na jego twarzy. — Dworujesz, ale bacz z kim mówisz. Ja tutaj wła­ dam, młodziku. Sulisław, Daaźbor sędziwy, Sędzimir i kilku innych rycerzy staje murem za panem Boguszą. Każdy z nich oczyma grozi młodemu Krzyżakowi. Ale on twarz ma głądką i uśmiechniętą, jeno oczy jego stają się chłodne i blaue jak lód. — Tedy władajcie — rzecze Krzyżak — nie my was prosili, by Gdańska bronić. Nasz Zantyr bezpieczny. — I Krzyżak zdejmuje z pozłocistej szaty jakiś pyłek koń­ cami palców, jakby chciał okazać, iż dla nich sprawa, 0 której mowa, nie więcej onego pyłka znaczy. — Cenię ja waszą radę, bracie Reuss von Plauen, gdy o nią proszę —rzecze mistrz Zantyru do młodego Krzyżaka. —Rad bym jednak mniej waszego głosu sły­ szeć w tej chwili. A wy, panie sędzio, zechciejcie uczynić nam tę uprzejmość i dać wir.-ę, iż umowy do­ chowamy. Tak tedy zabierzcie swą załogę i opuśćcie gród, abyśmy go własnym sposobem bronić mogli. Wszystkie oczy utkwione w twarzy pana Boguszy czekają, co rzeknie. Tylko Gniewko wiedzie wzrokiem za Reussem. Ten cofa się ku belkowaniu i oparty o nie plecami ręce zakłada na piersi. Patrzy na swego mistrza 1 nie zmieszany uśmiecha 3ię lekko i pewnie. 2vlcżny musi być... 30 • i anic rycerzu! — powiada Bogusza. — Nie może to być. Przysiągłem przed ołtarzem księciu Władys­ ławowi, iż żyw nie opuszczę Gdańska. — Tedy ostańcie i bądźcie naszym gościem. Zaś wasi rycerze chyba nie przed ołtarzem, lecz przed wami przysięgali wierność? Wy ich z tej przysięgi możecie zwolnić. Rycerze polscy szemrzą między sobą. Jakożby mieli starostę i sędz'ego Pomorza osławić wśród obcych? Jakożby mieli odejść ze swego Gdańska? Czyż ich mie­ cze już na nic? Czyż nie są rycerzami zdatnymi do ob­ ron;/ ziemi? Sulisław spode łba patrzy na Krzyżaków. Dadźbor wąs nawija na palec, Ziemibor kładzie nie­ znacznie dłoń na rękojeści miecza, Sędzimir wbija ręce za pas rycerski, aż płytki kowane brzękły. Mistrz zaś, nie czekając odpowiedzi, idzie ku grodz­ kiej bramie i ręką próbuje siły lin, które ją podnoszą. — Podnieś — rzecze do pachoła, co stoi u kołowrotu. Ten przyparł się do koła. Brona wolno dźwiga się w górę, a oczy rycerzy biegną za nią. Wtem w dali na zachodniej stronie nieba wyrasta łuna, a potem coraz wyższy słup ognia. — Sopot płonie — rzecze Ziemibor. —- I Oliwa — dodaje Sulisław. — Mój dwór! — woła pan Wrzeszcz. Czerwień dźwiga się sz3rbko w górę, już trzecią część nieba objęła. Im wyżej bije słup ognia, tym wyżej pod­ noszą się głowy Krzyżaków. Białe ich płaszcze zdają się płonąć w czerwonym blasku. Gniewko stoi wciśnięty pomiędzy skórzany kaftan Sulisława i aksamitny płaszcz Boguszy. Chwyta za połę tego płaszcza i woła, a słyszą go wszyscy: — Panie, zwołajcie rybaków na gród! Dajcie im to­ pory... — Gniewko pada na kolana przed panem Bogu­ szą i dzierży mocno jego szatę w garściach 31

Bogusza patrzy na niego i widzi poprzez jego twarz w poświacie ognia twarze rybaków, co na podgrodziu żyją, ich niewiasty i dzieci, widzi szewców, sieciarzy, garncarzy i powrożników, cały ten lud szary, bez któ­ rego nie byłoby Gdańska, jego bogactwa i sławy. — Panie Sulisławie — rzecze — szkoda tego chłopca na zmarnowanie. Miejcie o nim staranie, póki go od was nie zabiorę. Postępuje krok w przód. Twarz jego nawet w czer­ wonej poświacie jest blada. — Panowie rycerze. Odejdźcie z grodu. Takie jest moje polecenie. Ja ostanę z rycerzami z niemieckiego zakonu, da Bóg, gród ocaleje. Niech kto skoczy konno do ojców dominikanów po mnicha biegłego w piśmie, aby umowę spisał. — Nie trza posyłać. — Przed Boguszą przyklęka Ha- nysz i dobywa z zanadrza drewnianą pochewkę z przy­ borem do pisania i kawał pergaminu. — Przez rany Chrystusa — krzyczy Sulisław — cc czynicie, panie sędzio! Mieczem oni ten pergamin tną, ogniem go spalą, niech jeno staną na grodzie! Nie gub­ cie Gdańska! — Tedy dajcie radę lepszą — rzecze Bogusza, mart­ wymi oczyma patrząc w niego. Lecz Sulisław cofa się między rycerstwo, a z nim Gniewko. Hanysz zaś w blasku pochodni pisze umowę. W niej przyrzekają Krzyżacy, iż gród obronią od Brandenburów i otrzymawszy godziwą zapłatę odejdą, nijakiej trud­ ności ani szkody miastu nie czyniąc. Wpisuje Hanysz biegle na końcu, iż rzecz spisana była w przytomności pana sędziego całego Pomorza i jego rycerstwa, wy­ mienia imiona i pochodzenie rycerzy, wpisuje imię mistrza Zantyru i rycerza zakonnego Reussa von Plauen. wreszcie dzień i rok 1308. 32 Na wosku odciskają się dwa pierścienie herbowe ze 'makiem mistrza Zantyru i sędziego Boguszy. Wolno i w milczeniu schodzą z wałów Gdańska polscy rycerze, znając, iż pierwszym obowiązkiem rycerza jest posłuszeństwo wobec tego, komu je przysięgali. Ale dusza w nich się buntuje. Na cóż jednak zda się ów bunt? Gdy tak schodzą ku miastu, widać, że garstka ich jest. Przechodzą pomiędzy zakonnymi rycerzami, =:o już ich miejsce na wałach zajmują. Ścigają ich szy­ dercze spojrzenia Krzyżaków. Ostatni schodzi z wałów' Sulisław. Za nim czeladź z osiodłanymi końmi. Wśród czeladzi Gniewko. Na końcu człapie Hanysz dumając dobrze to, czy źle? Strach mu nieco Krzyżaków, ale mowę ich zna i kto wie? Może przy nich żyłoby mu ;ię nieźle? Jednak tęgi brzuch pana Sulisława wydaje mu się rękojmią, iż przy nim zje się tłusto i dobrze wypije. Więc idzie wśród czeladzi, a ta nie śmie go -tlegnać —jakże, człek to uczony! Ledwie zeszli z mostu zwodzonego ostatni z czeladzi, mly znów podnosi się brona, có za nimi zapadła. Staje pod nią sam mistrz Zantyru i Reuss von Plauen. *- Bracie Reuss — rzecze mistrz —czeka was krótka droga i trudne zadanie. Mniemam, iż spotkacie ich nie dalej, jak dwa stajania na zachód na brandenburskim ;zlaku. — Myślę... — zaczyna Reuss. , — I dobrze, że myślicie, bracie. Więcej grodów myś­ leniem zdobyto niż mieczem. Oto mój pierścień. Reuss szeroki pierścień mistrza, zdobny jego znakiem, wsuwa na palec i wskakuje na koń. Za nim dwóch ry­ cerzy krzyżackich. Ruszają z kopyta i tylko czerwona od blasku pożaru Radunia chwyta ich odbicie na mgnie­ nie oka i już nikną w czerni nocnej. Jeszcze nie świta, jeszcze szarość leży nad morzem 3 G n ie w k o syn r y b a k a 33

i ziemią, jeszcze Gniewko śpi wciśnięty w kąt ławy. okryty końską derką. Jeszcze gospodzki, u którego sta­ nęli rycerze i ich czeladź, ognia nie pali —gdy na zachód od Gdańska, na pustym polu, spotykają się jezdni. Od wschodu trzech ich jeno i z daleka oznajmiają się dźwię­ kiem trąby. Naprzeciw mrowie brandenburskie. Pole okryte namiotami szare i jasna od płócien, wzorzyste od ludzi i koni. Niegęsto płoną ognie, tylko stróża na­ wołuje się gardłowymi głosami. Do namiotu margrabiego wchodzi rycerz, co straż tej nocy nad obozem sprawuje. — Margrabio — rzecze — posły z Gdańska. — Od mieszczan? —pyta margrabia i przeciąga się na pościeli. —Niech czekają do świtu. Mnie niepilno. — To nie mieszczanie. — Rycerze? Może sam książę Władysław? Ale to szczwany lis, nie pokaże on swego nosa w moim obozie. Daj piwa — woła do giermka, który zerwał się i oczy trze. —A rad bym go miał u siebie. Jak wróbla zdusił­ bym w garści. — To szarak niewart waszej uwagi — mówi rycerz. — Tak prawisz... a mnie astrolog, doktor Praetorius, rzekł, iż ten człek w zmowie jest z nieczystym i ha mnie szczególnie zawzięty. — Doktor Praetorius zwyczajem astrologów musi was, panie margrabio, w każdej wróżbie przed czymś ostrzegać, abyście do niego po następną przyszli na wieżę i sztukę srebra albo i zło!;a mu cisnęli. Nie miesz­ czanie stoją przed nami i nie posłowie od księcia Wła­ dysława. To rycerze niemieckiego Zakonu Najświętszej Marii Panny. — Czegożeś zaraz nie rzekł — krzyczy margrabia. — Giermek, szatę czerwoną i aksamitny płaszcz. Konia podaj. Łańcuch złoty... hełm, nie, nie ten. Daj ten z pió­ rami strusiowymi. Godnie chce się znaleźć margrabia brandenburski 34 wobec rycerzy Zakonu Niemieckiego. Niejeden z tam­ tych to krewniak jego dalszy lub bliższy. I jednej są z nim mowy. I jednego rodu. Wyjeżdża przed nich oto­ czony świtą złożoną z chłopów wielkich, na rosłych ko­ niach. Ale i trzej Krzyżacy nie wydają się przy nich nikli. Jeno że Brandenbury świecą wszelkimi barwami we wschodzącym słońcu, tamci zaś biali są jak kamienne posągi. Pozdrawiają się dwornie. — Bień trouve! — rzecze Reuss von Plauen, zapom­ niawszy, iż raczej jako zakonnik winien pozdrowić mar­ grabiego imieniem bożym. — Bień trouve! —odpowiada tamten, wznosząc dłoń. —Nie spodziewałem się zastać was tutaj w polu pod Idańskiem, panie rycerzu vcn Plauen. Miłe to dla mnie powitanie! — Nie dziw wam chyba, panie margrabio, iż spoty­ kacie nas na ziemiach, które nam przynależą. — Nigdym ja na ziemie podlegle waszemu szlachet­ nemu zakonowi nie wstąpił. Gdańsk jednak do nich nie należy. — Piękne to miasto i rozsądni w nim ludzie mieszkają. Oto oddali się nam pod pieczę i ochronę. A my jako słu­ dzy boży tej opieki odmówuć nie śmiemy przez wzgląd na miłość bliźniego. Nie myślę też, aby miała jaka zwada między nami powstać z powodu tego miasta. — Kto Pomorze wziął, a Gdańska nie dostał, to jak­ by konia dosiadł, a wodze zgubił! — Między nami rozmowa może być jeno taka, jak między braćmi, co ojcowiznę dzielą, nie jak między wrogami. — Wasza to ojcowizna? —woła oburzony margrabia. - Wasza, wasza? Przecież tu nikt ani słowa w niemiec­ kiej mowie nie rozumie! To dzicz! — Samiście rzekli, panie margrabio, nikt tu słowa w 3* 35

naszej wspólnej mowie nie rozumie. To dzicz, podobna do pogan. Tak więc nie nasze to i nie wasze... Czemuż byśmy się o ten skrawek ziemi bić mieli? Tak ona wam, jak i nam potrzebna. Jeno że nam do niej bliżej i choć­ byście ją próbowali mieczem dobyć, nie utrzymacie jej przed nami. Tak więc ugodę uczyńmy. — Jakaż to może być ugoda? Wyprawa nasza wiele grzywien srebra zjadła, a cóż nam dała? Jeno pustkowie i piaski. *• — A gdybyśmy jak przyjaciele koszta tej wyprawy srebrem wam zwrócili? Policzcie w spokoju, ile wy­ prawa kosztowała i jaka jest cena tej ziemi. I my po­ liczymy, ile dla nas ona warta. Jeśli widzicie w tym korzyść, jako i my widzimy, dla naszej wspólnej nie­ mieckiej sprawy, tedy zatrzymajcie pochód waszych wojsk. Gdańsk naszymi jest obsadzony rycerzami. I nie­ potrzebna by to była walka, co jeno i was, i nas utru­ dzić by musiała. A oto znak mistrza Zantyru, abyście widzieli naocznie, że przychodzę z jego słowem do was. Margrabia zadumał się nad mową Reussa. Siły jego rycerzy już nieco osłabły w długiej wyprawie. Doby­ wanie grodu gdańskiego wydało mu się w tej chwih nie tak ważne, jak powrót do dom z zyskiem, choćby i nie mieczem, lecz okupami zdobytym. Jednak Gdańsk owo miasto pełne wszelkiego dobra, miasto, co błysz­ czało nad Bałtykiem jako jego perła i przystań naj­ zacniejsza —Gdańsk kusił go niezmiernie. — Niewiele ja zyskam z tej wyprawy, jeśli dam ucho waszej mowie. Żadne srebro nie nagrodzi tego, co Gdańsk wart. Wielkie by to musiały być wory kruszcu... wiem, że wasz zakon bogaty, skąd jednak tyle go weź­ miecie? — Nie wiecie, panie margrabio, czyśmy go z dawnych czasów z Palestyny nie przywieźli więcej niż się komu może zdawać. A i sposób zwyciężania stamtąd przy- 36 .vieźliśmy. Jeśli ugodzimy się dziś co do samej rzeczy. !■- wagę srebra spokojnym czasem obgadamy. A wtedy jedna mowa i jeden ład zapanuje na tej ziemi od Szcze­ cina po Gdańsk —niemiecki. Na dłoń margrabiego kładzie Reuss pierścień mistrza Zantyru. Margrabia zdejmuje z palca pierścień ze swym znakiem i podaje go Reussowi. I w chwilę później nie zsiadając z koni- wypiwszy jeno wina ze srebrnych kubków, rozjeżdżają się we dwie strony. I trzech ry­ cerzy powiewając białymi płaszczami pędzi w skok ku Gdańskowi, który ledwie się budzi ze snu. 3. Wrzesień barwi pagórki ponad Gdańskiem fioletem wrzosowym. Brzozy kapią od złota. Pogoda jest czysta i cicha. Odeszli od Gdańska Brandenbury, nikt jednak nie wie, jak daleko. Czy wrócili do swego kraju za wie­ loma rzekami, czy też stoją za osłoną puszczy o dzień drogi stąd? A Gniewko żyje z dnia na dzień, czekając, aż pan Sulisław rzeknie mu: — „Idź, chłopcze, do swej wsi”, i czeka tego dnia. i boi się go okrutnie. Bo ludzie co do Gdańska rybę wożą, mówią, iż wsie wzdłuż brzegu wszystkie spalone, a ludzie porwani przez Branden- burów w niewolę. Usiadł oto przed cudzą chatą rybacka i*oomaga niewieście sieć naprawiać. Patrzy przez oka iej sieci na morze, co stoi jasne i ciche, jako mleko w glinianej misie. Niewiasta pyta: — Z dalekaś ty, dziecko? - Ze wsi, co się Rybitwy zowie. Haj! — pokazuje Gniewko na zachód. Niewiasta wzdycha litośnie. Wynosi mu kawał placka i piękną, wędzoną rybę. 3

— Masz, pojedz, sieroto. Gniewko trzyma w ręce rybę, a ręka ta podnieść się do ust nie chce. Sierota? On, Gniewko —sierota? Niewiasta sieć wiążąc spogląda nań. — Co ci to? — rzecze. — Toś ty nie wiedział, że w Rybitwach jeno ziemia a niebo ostały? Toż i ja tam urodzona, a wydana do Gdańska. Brat w chacie ostał, znałeś go chyba, Wątor go przezywali. Gniewko kiwa głową. Jakże! Wątor, ten, co chatę miał najbliżej wydmy piaskowej. Walorowe dziewczęta jantar z nim nieraz zbierały. Jak przez mgłę grubą sły­ szy słowa niewiasty. — Zabrali ich wszystkich do niewoli. Pognali precz w swoje kraje. Pobili chłopów, co się toporami bronili, a niewiasty i dzieci pobrali. Tak, tak... Jeno stary Sii- wosz w czółno wskoczył i od brzegu w porę odbił. Pew­ no na ostrów chciał płynąć. Na Hel. Ale go branden­ burska strzała dosięgła i ledwie żywego woda go tutaj wraz z czółnem doniosła. Od niego ta wieść... W piasek pada wędzona ryba i jęczmienny placek. Gniewko nagie porywa się i biegnie brzegiem morza. Biegnie, a woda pryska mu spod nóg. Potyka się, pada. Twarz kryje w słonej wodzie, co falą do niego podbiega. Płacze, a woda miesza się ze łzami. O Hel! Hel! Takiej zapłaty zażądałaś za bryłę jantaru? Ale w dali, kiedy głowę podnosi, jasno błyszczy na morzu ostrów Hel. Nie, nie ona to, nie bogini śmierci... To Brandenbury. Niemce. Morska woda zmywa łzy z twarzy. Tylko w sercu zwija się żal i jak bolesny kłębek idzie w górę do gardła. Nie będzie więcej płakać. Już by i nie potrafił nawet. Szczęki mu się zwarły, że słowa by nie potrafił rzec. Podnosi głowę i oczy mu same biegną na zachód, gdzie brzeg morski ginie we mgłę. Nie pójdzie tam. Nie ostało tam już nic... nic. Sięga w zanadrze. Oto bryłka jantaru. 38 Ciepła od dotyku ciała, jak żywa. Tyle jeno ostało po domu, po ojcach... Nie kupi już za jantar nici konopnych na sieć, bo komu? Nie sprzeda tej złotawej bryłki. Ani za srebro, ani za złoto nawet, choć powiadają, że wiele- kroć więcej od srebra warte. Niech ostanie przy nim. Na pamięć. Na wałach gdańskiego grodu krzyżackie stoją stróże. Gardłowymi krzykami się zwołują, ale jakby dla pozoru jeno, bo Brandenbury odeszli i cisza panuje wokół miasta. Już i z dalszych wsi, w borach i lasach rozsia­ nych, przybywają ludziska, tym bardziej że lada dzień wielki odpust będzie i wielki targ coroczny. Zawsze jesienią w tym czasie kupce z daleka i z bliska ciągną do Gdańska. Niby jest więc i teraz, w roku pańskim 1308, jak każdej jesieni. Tylko na grodzie sędzia Pomorza pan Bogusza trzeci już raz pyta szlachetnego rycerza niemieckiego Zakonu Najświętszej Marii Panny Sigtrygga von Ecken, kiedy też zechce z nim rozmawiać mistrz Zantyru. I trzeci raz słyszy, że mistrz zajęty ogromnie, że żałuje, iż czasu mu nie starcza, aby z czcigodnym panem rycerzem Bo- guszą mile przy winie pogawędzić. Rycerz Sigtrygg chętnie sam będzie służył panu BG guszy swym towa­ rzystwem. Każe piwa przynieść i pyta troskliwie, czy panu Boguszy czego nie brak. Może rad by się rozerwać ♦—tedy chętnie z Zantyru sprowadzą mu śpiewaka, co zna najpiękniejsze pieśni o rycerzu Rolandzie, lub jeśli pragnąłby pobożnej rozmowy, tedy uczonego mnicha z klasztoru ojców dominikanów poproszą, aby mu żywot Chrystusa lub świętych pańskich odczytywał i wyjaś­ niał. Gniecie pan Bogusza w garści kubek, w który piwa nie kazał nalać, i patrzy na Krzyżaka, co rządzi się na grodzie gdańskim jak gospodarz. 39

— Panie rycerzu z Ecken! Choć cenię przy uczcie piękne pieśni, a w czasie postu i adwentu nie stronię od. wysłuchania kazań i pokuty, lecz nie o tom was pro­ sił. Jeno, abym mógł o rzeczach ważkich z mistrzem gadać. — Mistrz pracą utrudzony. — Nie zajmę mu czasu więcej niż dwa pacierze. Od wielu dni unika mnie wasz mistrz, chyba nie z trwogi. I Was jest tu bowiem wielu, a ja sam. Rycerz Sigtrygg śmieje się szeroko. — Proszę więc, chodźcie do mistrza. Jeno nie wiem, czy radzi będziecie z owej rozmowy. Gdy sędzia pomorski staje przed mistrzem, widzi, że ów leży na ławie okrytej niedźwiedzią skórą, a przed nim na stole dzban i kubek. Po izbie w miękkich ciż- mach krąży rycerz Reuss von Plauen. Obaj odziani w miękkie szaty jedwabne, lśniące od barw i złota. Stroi to niezbyt dla zakonnych rycerzy stosowny — myśli pan Bogusza i czuje, że jego aksamitny, wiśniowej bar­ wy płaszcz, podbity futrem, i szata z szarego sukna o wiele są uboższe od zakonnej odzieży, ukrytej zazwy­ czaj pod surowymi, białymi płaszczami. — Słyszałem, panie Bogusza, iżeście mnie widzieć | chcieli - powiada mistrz, unosząc się leniwie na łokciu z ławy. — Prawda to. I dziwno mi, żem o to przez tyle dni pr.osić was musiał. Tym bardziej że Brandenbury ode- t szli spod miasta i grodu i czas by było umowę nasze wykonać. — O jakiej to umowie myślicie, panie Bogusza? -- I pyta Reuss von Plauen. — O tej, którą zawarliśmy i na pergaminie spisali^ wszak innej nie masz. — Mieliśmy grodu strzec — uśmiecha się mistrz. — Ale Brandenbury odeszli — rzecze sędzia. 40 — Tego chciałeś, panie Bogusza! —śmieje się Reuss. — Nie rycerski to obyczaj urągać starszemu wiekiem. Mnie pas rycerski, ostrogi i łańcuch w ciało już wrosły, gdy wyście jeszcze za kim innym miecz i tarczę nosili, iiaczcie też na to, żem ja tu gospodarzem na grodzie. — Kto tu gospodarz, to chyba widać, panie sędzio pomorski —cedzi przez ściśnięte wargi piękny pan Reuss. — Pora umowy dotrzymać, mistrzu Niemieckiego Za­ konu —powiada spokojnie jeszcze.Bogusza, choć czuje, iż krew uderza mu do głowy. Mistrz sięga leniwie po wysoki, cienkoszyjny dzban .liniany, co stoi na stole. Potrząsa nim. — Wino wypite — rzecze. — Tyle ja wasze umowy sanuję, gdy gród dzierżę w garści! I ciska dzbanem o podłogę, aż pryska w kawałki na dębowych dylach. Porywa się Bogusza. —Mój pan, książę Władysław... Mistrz podnosi się z wolna i mówiąc nie na Boguszę patrzy, lecz na Reussa. — Ich książę dzielnicę do dzielnicy przyszywa jak ;■■tę do łaty i myśli tym sposobem królestwo stworzyć. Ale my sprujem tę partaninę. Bogusza sięga po miecz, ale nim go zdołał z pochwy wyrwać, już na skinienie Reussa knechty skrzyżowa­ nymi włóczniami odpychają starca. Dwaj inni chwytają go za ręce i wykręcają do tyłu. Reuss wyciąga miecz 1'oguszy i patrzy nań pod światło. — ?-acna stal i chyba nie będzie wam więcej potrzeb- ♦ Twarz Boguszy jest blada, a usta zacięte. Stary ry­ cerz nie czuje bólu wykręconych stawów. Nie dosięga i>o już zniewuga. Nie słyszy słów mistrza, który mówi do Reussa: — Zbyt gorąco kocha ten Polak swego księcia. Jeno chłód Ijchu może go uleczyć. 4i

Bogusza szarpnięty do tyłu przez knechtów cofa się o krok. o_dwa i już w samych drzwiach stojąc, woła: — Na kolanach oddacie Gdańsk polskiemu królowi! I w tej chwili uderzenie w tyl głowy powala go na ziemię. Z ust spływa krew. Mistrz kładzie się znów na ławie. Klaszcze w dłonie. Jeszcze w sieniach słychać łomot i głuche uderzenia, a mistrz woła do wbiegającego knechta: —Wina. 1 uprzątnąć to - pokazuje leżące na podłodze skorupy. • 4. Najpierwsza w całym mieście gospoda zwie się „Pod zioła szkutą” i, aby nikt nie zabył tej nazwy, wisi nad drzwiami gospody na łokieć długi statek wyrzezany z drewna i złocony na dziobie. Tam też, na owym dzio­ bie, widać pięknie uczynioną z drzewa głowę delfina, co jest przyjacielem ludziom i ratownikiem w czasie burzy, gdyż ich na swój grzbiet chętnie przyjmując niesie cierpliwie ku brzegowi. Niektórzy też dlatego gospodę ową nazywają ..Pod delfinem”. Najlepiej jed­ nak, idąc gdańskimi uliczkami, zapytać, gdzie gospoda ślepego Wojciecha, a zaraz każdy dzieciak pokaże. W drzwiach gospody stoi chlopisko wielkie, co wiek żyda strawiło na morzach dalekich, a gdy po utracie jednego oka przyszło wracać na swój brzeg —z woreczka skórza­ nego uwiązanego na szyi wyjęło grosz spory i gospodę pobudowało. On to właśnie, ślepy Wojciech, gości u siebie od wie­ lu. dni kilkunastu polskich rycerzy wraz z ich czela­ dzią. Niełatwo wyżywić na co dzień taką gromadę ludzi —więc też zdarza się, że Wojciech migiem śle Hanysza 42 do przystani, aby od obcych przybyszów to wina moc­ nego, to korzeni nabył. Sam zaś zabiega, aby gościom niczego nie brakło i aby z usługi byli radzi. Nie wiedzieć bowiem, jak jeszcze długo będą rycerze czekać, aż wy­ jaśni się sprawa na grodzie. Pan Bogusza nie wraca z grodu, Krzyżaki z grodu nie ustępują, a Brandenbury? O nich ani słychu. Ponoć na zachód ruszyli i tam w po­ morskich dworach panów Swięców siedzą. Jeno na co czekają —nie wie nikt, nawet Hanysz, choć ten kręcąc się po mieście i przystani, rad wszelkie wieści znosi, by za każdą dzbanek piwa czy kawał tłustej baraniny od gospodzkiego wymamić. Ot i teraz siedzi kuckiem na podłodze w kuchni i ogry­ zając baranią kość prawi: — A to na mieście mówią, że pana Boguszę Krzyżaki w loch wtrącili. — Nie pleć po próżnicy —powiada ślepy Wojciech. — Kto by śmiał sędziego całego Pomorza w loch ciskać? Lepiej byś drew przyniósł pod sagan, a potem wolami na Stogi jechał po owies. Bo rycerskie konie niedługo zębami o puste żłoby zadzwonią. A kup latosi, nie jak onegdaj stęchły... pożytku z ciebie nie ma, a jeść lubisz. Niby człek uczony, pisanie znasz, a jednak cię ojcowie dominikanie z klasztoru przegnali. Pewnikiem za le­ nistwo i za obżarstwo. Ale ledwie to rzekłszy, ślepy Wojciech, co rąbał ćwierć wołu na pniaku, topór odstawia i do izby idzie, gdzie rycerze siedzą. Pora im wieczerzę stawić. Płacą zacnie, straci? by było takich gości stracić. Kłania się pięknie w drzwiach i rzecze: — Panowie rycerze, pokornie was proszę, wieści wys­ łuchajcie... Ledwie powtórzył słowa Hanysza, zerwali się ryce­ rze z ław. Sulisław kubek cisnął o ziemię i woła: 43 /

— Jakem rzeki panu Boguszy, tak się dzieje! Mieczem po pergaminie rąbną.. Czeladź wołajcie! Odbijem pana Boguszę. Zbrojno na gród... — Panie Sulisławie — rzecze stary Dadźbor —miar­ kujcie się. Toż tam na grodzie ze setka samych rycerzy, knechtów zbrojnych nie licząc i drobniejszej czeladzi! — Tedy do opata Wilhelma trza się udać, jego to rada była, aby Krzyżaków do pomocy wezwać —wola Gnie- womir. — Na nic się to nie zda, bo pan opat Wilhelmus zam­ knięte rekolekcje odbywa, jak zwykł' przed odpustem Klasztor jak wymarły — rzecze Hanysz, który już się do izby za Wojciechem wcisnął. . — Wysłali my człeka do księcia Władysława —rzecze wolno i z namysłem Ziemibor —trza czekać. Sami nic nie zdziałamy. Nie widzi się także prawdziwa wieść o pa­ nu Boguszy. Nie do wiary jest. aby zakonni rycerze chrześcijańskiego pana w loch wtrącili... — Pójdę na gród i przewiem się — rzecze z ukłon: m Hanysz. — Na gród nie masz co iść. Widzieli cię Krzyżaki przy nas, nic od nich dobrego nie uświadczysz. Byłeś na mieście dzisiaj, to gadaj, coś widział? — Na mieście spokój. Ludziska wszelkie dobro na jar­ mark zwożą. Nastawiali bud, aż gęsto. Jak zwyczajnie przed odpustem. — A Krzyżaki? Pokazują się na mieście? —pyta Zie­ mibor. — Anim jednego rycerza nie widział, jeno knechtów paru, jak rybę targowali. Sulisław przed drzwi gospody wychodzi i patrzy. Prawda, że w mieście spokój. Gwar większy niż zwykle, ale też wiadomo, że się i odpust, i targ zbliża. Ju ro dzwony zwołają wiernych do kościołów, a przekupnie już dziś wzywają chętnych do kupna. 44 — Wojciechu, stawcie wieczerzę czeladzi naszej i gdy zjedzą, niech do izby przyjdą. Konie trzymać mają ped siodłem. Ty zaś — rzecze do Hanysza — idź na miasto i kup jakiej godziwej ryby, bo post dziś wilijny przed świętem, a ten antychryst chce nas mięsem żywić. Ju­ zem widział, jak wołu rżnął. Hanysz kłania się głęboko i rękę wysuwa. Pan Sulis­ ław w garść ciska mu dwie sztuki srebra. Ale już Gniew- ko spogląda prosząco na pana Sulisława. — Pozwólcie mi, panie rycerzu, na miasto. Wiem. gdzie rybę świeżą dostanie. I dobrą! — Idź — zezwala Sulisław. — Jeno trzymaj się Ha­ nysza, bo ciżba wielka, a jam panu Boguszy obiecał mieć na cię baczenie. Idzie więc Gniewko wraz z Hanyszem pomiędzy sto­ łami, pospiesznie zbitymi z belek. Na nich przekupnie ułożyli wielkie chleby i słodkie placki miodowe. Aż z Torunia na jutrzejszy targ piernikarze przywieźli pachnąse miodem cuda. Konie z ciasta, ludzkie figury, siekanym orzechem osypane okrągłe placuszki i placki wielkie jak koło u wozu, a na nich kwiaty urobione i wy­ pieczone z ciasta. Hanysz sięga do placków, aż Gniewko się dziwi, bo przecież nie placki, ale rybę miał kupować. Ale Hanysz jeno uskubnął, skosztował i gani, że mało słodkie. Przekupień zamachnął się na niego, ale już Ha­ nysz kryje się za sąsiednią budę, a za nim jak cień sunie Gniewko. Tutaj stągwie kamienne pełne śmietany, obok bryły złotego masła leżą na stołach. Dalej pszczelarze rozłożyli misy, a na nich złociste plastry miodu, zaś obok miód w dzieżach. Za płócienną ścianą słychać skuczenie psów. Oto tu na drągach rzeźnicy rozwiesili całe połowy wołów i wieprzów, połcie słoniny, a dalej kiełbasy. W drewnianych korytach kiszki nadziane krwią, kaszą i słoniną. Ludzie, co w puszczy żyją, na drągach wieszają ciemne sztuki dziczyzny, jedne jeszcze w sierści, inne

już odarte. Do mięs doskakują pieski, i coraz odganiane, skuczą i szczekają. Gniewko widział już w minionym roku jarmark. Ale wtedy szedł za ojcem i spieszył się bardzo. Chcieli rybę i jantar sprzedać, a sieć nową kupić. Teraz może przyj­ rzeć się, ile wola. Tylko że wtedy szedł radosny, a teraz jeno baczny i ciekaw. Nagle słyszy głos świstawki. Obej­ rzał się: Garncarz usiadł pomiędzy misami, dzbanami i wszelkim sprzętem glinianym i zwołuje ludzi, świsz­ cząc na glinianym kogutku. Piękny jest ten kogutek i rad by go Gniewko kupić, żeby jeno miał za co. - Z drogi! — woła kupiec i parę wołów pogania, co ciągną ogromny wóz. Na wozie pełno futer szarych, burych, brązowych i żółtych. Cofa się Gniewko, a brzu­ chaty wóz napiera na niego bokiem. Więc skacze pod wielki stół, na którym leżą płótna i przeszedłszy na czworakach wygląda z drugiej strony, szuka oczyma Hanysza — nigdzie go nie ma. Ale nie strach. Już tyle dni w Gdańsku mieszka przy rycerzach. Nie zginie tu! Zna każdą uliczkę i każdy dom. Już zmrok zapada wczes­ ny, wrześniowy, ale Gniewko nie spieszy do dom. Oczy biegają od jednej budy do drugiej, od stołu z nożami do tego, na którym ciżmy piękne leżą. Nagle Gniewko przy­ staje. Oto nad nim w górze idzie człek. Linę rozciągnięto od dachu kupieckiego domu aż do drzewa, co stoi na środku rynku. Po niej jak po ścieżce idzie człek odziany w pstre szmatki. Na głowie ma czapkę z piórkami z ko­ guciego ogona, a w rękach trzyma cienki kijek. Już zmrok zapada coraz gęstszy, a Gniewko nie może od niego oczu oderwać. Na dole przy drzewie stoi tłusty kuglarz i trzyma zapaloną pochodnię. Wszystko wokół od tej pochodni widzi się czerwone, a już ów człek, co po dróżce zawieszonej pod niebem chodzi, błyszczy najpiękniej. Wreszcie skacze z liny w dół i nagle staje 46 tuż przed Gniewkiem. Chudy jest i mizerny. Pot mu ciurkiem spływa po policzkach. — Po co chodzicie po sznurze? — pyta Gniewko. — Dla ludzkiej radości. — Pot wam leci po gębie. - Gniewko dotyka policzka linoskoka. — Radość, to poważna rzecz — powiada linoskok i uśmiecha się samymi oczyma do Gniewka. — Nie strach wam, gdy jesteście tam w górze? Linoskok oczy przymyka, a twarz kurczy mu się żałośnie. I Gniewko widzi, że boi się. Ale on zaś się do niego uśmiecha oczyma. — Jakiżby to był jarmark w Gdańsku bez linoskoka? „Złoty Gdańsk”, mówią... A i żyć trzeba. Za chleb, za rybę, za łyk piwa... — Jutro będziecie zaś chodzić po niebie? — pyta Gniewko. — Będę. Dziś jenom nogi wprawiał, bo od jazdy na wozie ścierpły. — Tedy przyjdę jutro —przyrzeka Gniewko. —Jeno co nie mam miedziaka, ani nic, cobym wam dał... — Nie trza. — Przyjdę jutro. — Jutro... —Linoskok palec podnosi i znów się widzi cały czerwony od blasku pochodni. Gniewko stracił go z oczu i teraz baczy tylko, aby prędzej do gospody wrócić. Może tam już Hanysz przy­ szedł pierwszy. A on miał przecież doradzić, gdzie rybę kupić! Zajrzy więc jeszcze do przystani, gdzie rybą kupczą, i jeśli tam Hanysza nie dojrzy, pobiegnie do gospody. Już zapachniało rybą, solą i smołą: Po obu stro­ nach stoją na drewnianych przyporach wielkie, ciemne szkuty. Tu bowiem szkutnicy je budują i stąd na wodę 47

puszczają. Dalej będą kadzie pełne świeżych ryb i wę­ dzarnie, gdzie zawsze pachnie dymem. Może tutaj gdzieś szuka go Hanysz? Rozgląda się wkoło i widzi, jak wysoko ponad przystanią i miastem, jakby u bram grodu, ukazują się migotliwe światełka, jak biegną jedno za drugim w ciemności w dół, ku miastu. Wraz z nim patrzą na owe światełka szkutnicy i smolarze, sieciarze, co sieci rozwiesili pomiędzy łodziami, i rybacy. — Co to? —pyta jakiś człek. — Cóż... widno Krzyżaki gród opuszczają. I nic dziw­ ne to, bo Brandenbury odeszli. - I rozchodzą się ludzie jedni do chat, inni do bud jarmarcznych. A od grodu słychać tylko coraz wyraźniejszy, coraz głośniejszy tętent kopyt. Nagle... Nagle znad ciemnych domów skupionych wokół placu targowego buchnął straszny krzyk, potem drugi, trzeci. Słupem wystrzela ku czarnemu niebu wysoki ogień. Ale za chwilę już rozlewa się wokół, choć wiatru nie ma. Obok Gniewka przegalopował rycerz z pochodnią w ręku, a za nim pęd powietrza rozwiewa biały płaszcz. Wciska się Gniewko między sieci rozwieszone, a rycerz z konia tnie na odlew wielkiego szkutnika, co plecy w smołowany bok łodzi wpiera. Ten wali się twarzą w przód, ręce wzniósłszy ku górze. Za Krzyżakiem już konno i pieszo bieżą inni. Knechty rąbią toporami o ostrzach na dwie piędzi szerokich każdego, kto w dro­ dze. Smolne pakuły konopne ciskają w wysmołowane lodzie, stojące na przyporach. W jednej z łodzi kilku szkutników broni się toporami, ale i to daremno, bo ogień ogarnia łódź. Gorąc czyni się straszny. Gniewko ucieka. Zaplątał się w sieci, zerwał je, skacze ku bu­ dom kramarzy. Przy kadzi z rybami cięty toporem ry­ bak pada na piasek i chwyta śmiertelnym skurczem 48 za bi'cg aaciZi. dii/uslują ryoy na piasek i succza m nim walając się w krwi rybackiej. I znów Gniewko odskakuje wstecz, w wąską uliczkę miasta. Tu naprzeciw niego tęgi Krzyżak dopadł dziewkę małą, nieledwie dziecko i oderwawszy ją od ziemi niesie przeraźliwie krzyczącą. Już kładzie łapę ciężką na jej gardle, gdy Gniewko, nóż z kramu nożownika chwy­ ciwszy, wbija go w udo Krzyżaka. Ten zdobycz puścił wolno i wali z mieczem w garści wprost na Gniewka, więc chłopak skacze pomiędzy żaki na obręczach roz­ pięte, co do łowu węgorza służą. Mota się miecz w gęste sieci, szarpie nim Krzyżak raz i drugi, ale zanim miecz oswobodził, już Gniewko drugą stroną spod żaków wy­ chyla głowę. Po to jednsJt tylko, aby ujrzeć, że dziewczę knecht jednym uderzeniem opancerzonej ręki na ziemię obala i nogami depce. Gniewko już nie Ucieka... twarz ukrywa w dłoniach i tak dygoce, że cfiyba cała buda nad nim się trzęsie. W gardle sucho i ból taki, że zda się nie wytrzyma więcej i będzie krzyczał razem z całym mordowanym miastem. Bo krzyk ciągle trwa i rośnie, jak i ogień, co pochłania chaty, budy, cały świat zda się. Dymu coraz więcej. Nie masz tu czym odetchnąć... Gniewko podrywa się i biegnie, sam nie wie dokąd. Aby jeno oddech zła­ pać... Znów jest pomiędzy płonącymi szkutami. Teraz już ostatnia się broni. Szkutnicy stoją na niej w ogniu i rąbią toporami z góry. Ale wyniosła koga się chyli i pada wprost na Krzyżaków. Giną obrońcy i napastni­ cy. Dym i ogień bucha w górę. Gniewko pomiędzy dy­ lami wędzarni wyziera i widzi, jako Krzyżacy w wyr­ wę uczynioną przez upadek kogi chcą wedrzeć się dalej. Ale tam już nic nie masz. Jeno żar i popiół. Ni ludzi, ni dobytku. Tylko morska woda czerwona od ognia i krwi. Tymczasem w gospodzie ślepego Wojciecha, ledwie

czeladź powieczerzała i głosić się miała u panów rycerzy, u drzwi runął wyrostek w płótniakach, obdarty i z wło­ sem z,cżom nr. — Krzyżaki ludzi mordują! Sulisław miecz jeno chwyciwszy, bez hełmu i tarczy rzuca się ku drzwiom. Dadźbor chwyta go za ramiona. — Gniewko na targu, puść mnie! Czeladź za mną! — krzyczy Sulisław. Podają mu konia, hełm i tarczę. Wysypują się z go­ spody insi rycerze i tak zwartą gromadą ruszają ku tar­ gowi. Hanysz zgubił Gniewku już dawno i długo go szukał, bojąc się gniewu Sulisława. Gdy rzeź się zaczęła, zrę­ cznie skoczył w uchyloną boczną furtkę kościoła. Choć miasto w płomieniach, w zgiełku, w jęku mordowanych, w zgrzycie toporów7 —tutaj wśród grubych murów pa­ nuje jeszcze cisza. Hanysz ociera pot z czoła. Przylgną! gorącymi plecami do kamiennej ściany. Przed nim w świetle wiecznej lampki błyskają srebrne i złote wota, zawieszone przy ołtarzu. Na dębowej policy lśnią zło­ ciste miseczki, pełne najdroższego zamorskiego skarbu — pieprzu. Błyskają w mroku łańcuchy, zawieszone na kołkach. Okrutna pożądliwość podnosi się w jego sercu. Taki łańcuch szczerozłoty... taki łańcuch! Jadła za niego dostanie do końca życia. Zawsze tłusto, zawsze syto! Nie trza by o nie prosić... po nikim resztek dojadać. Je- zukryście, nie dopuszczaj do mnie pokusy. Tada Hanysz na klęczki i modli się trzęsącymi war­ gami o wybawienie od pokusy i czołga się do stóp ołta­ rza coraz bliżej i bliżej łańcucha. Ręce wyciąga do Boga. O Jezukryście, wesprzyj mego ducha, pokonaj moc szatańską... Wieś... nie, trzy, dziesięć wsi za taki łań­ cuch. Szata aksamitna, koń piękny... Nie ja bym się kłaniał, mnie by się kłaniali. Panem by mnie zwali... panem! 50 Jeszcze klęczy, ale ręce już niemal sięgają złotego łańcucha. Zawisł na nim palcami, unosi się, prostuje i zrywa z jękiem łańcuch. Jeszcze nie zdołał go wetknąć w zanadrze, gdy w drzwi kościoła walą Krzyżaki. Na­ przeciw niego otwierają się drugie drzwi, wiatr wdziera się, niosąc swąd spalenizny i w czerwonej pożodze staje odziany w lśniącą zbroję rycerz krzyżacki. Gdy nad Hanyszem unoszą się miecze i topory knechtów, gdy ręce wydrzeć mu chcą łańcuch, rycerz woła: — Stać! To świętokradca. Ja nad nim sąd uczynię! Pognany płazem mieczy, bity styliskami toporów biegnie Hanysz, klapiąc o kamienne płyty łapciami wprost na błyszczącego rycerza, który odstępuje od drzwi jakby się bał zabrudzić o jego łachy, i wypusz­ cza go przodem w przykościelny wirydarz. W tej właśnie chwili do kościoła uciekając przed gro­ madą konnych Krzyżaków wsuwa się mała postać i ni­ knie za kamiennym filarem. To Gniewko. Już chce biegnąć za Hanyszem gnanym okrutnie przez Krzyża­ ków, ale chwyta go lęk. Przeżegnał się —pójdzie. W imię Jezukrysta. w imię bogini Hel... pójdzie! Ale zatrzaskują się już drzwi do wirydarza, a w drzwiach wchodowych rośnie zgiełk walki. To Sulisław rąbie mieczem ogromnego Krzyżaka, który wali się z konia u samej furty. — Panie Sulisławie! — krzyczy Gniewko i rzuca się w7 gęstwę. Nachylił się rycerz z konia i chłopca chwyta pod ra­ miona. Stary pachoł ciosami topora osłania rycerza i dziecko przed naporem napastników. Już garstka kon­ nych wyrywa się z żelaznej obieży wroga. Już pędzi wokół kościoła, ale kościół zewsząd otoczony przez Krzyżaków. Nie masz stąd wyjścia. Wtem z góry rozlega się czyjś głos. Z małego okienka wychyla się chuda twarz. 4* 51

— Ostawcie konie. Znam wyjście. Pan Sulislaw wie, że nie pora na rozważania. Rad by* jednak wiedzieć, czy to nie zdrajca. — Znam go, to linoskok —woła Gniewko. Linoskok prowadzi ich krętymi schodkami wewnątrz kościelnego muru w górę i w górę, chyba aż do nieba. Cichnie pod nimi zgiełk bitewny. Idą teraz ponad koś­ cielnym sklepieniem, pod nogami mając ostro sterczące cegły, po których ślizgają się nogi. Wreszcie trafiają na schodki równie wąskie jak tamte, jeno że biegnące w dół. Schodzą nimi aż do furtki kowanej, co otwiera się ze zgrzytem wprost nad chłodną wodą Raduni. Nogi trafiają na twardo ubitą ścieżkę. — A ty? — pyta linoskoka Sulislaw*. — Ja ostanę w Gdańsku — uśmiecha się linoskok. a twarz jego widzi się n_by twarze świątków rzezanych w białym drewnie lipy. — Nie ujdziesz z życiem, chodź z nami! — Sulislaw wyciąga do niego rękę. Ale on już niknie w głębi muru. — Ostanę w Gdańsku. A wy wrócicie tu do mnie... Zamyka się za nim furtka w murze, a wierzba osłania ją spływającymi waikoczami. Nad Radunią ciemno i pusto. Kościół zasłania od blasku ognia wodę i nie widać jeszcze, że rzeka krwią płynie. Przez gęste krzewy, przez bagniste brzegi, przez trzciny i szuwary przedziera się Gniewko wraz z ry­ cerzem Sulisławem i jego czeladzią. Słabnie już i coraz mu trudniej nadążyć za nimi. Ale pachoł zarzuca go sobie na plecy jak małe dziecko. — Sam pójdę —szepce Gniewko. — Cichaj... Za wiele tego było dla ciebie, małyś jesz­ cze — mruczy pachoł. — Cichaj. I Gniewko przyciska twarz do jego ramienia. Strasz­ no wTokoło, ale przez tę jedną chwilę jest jnu dobrze. 52 Rzekli mu. że mały- Dobrze być małym choć przez chwilę, gdy świat jest zbyt straszny. A on jest zmę­ czony, taki zmęczony, ze nic już nie, nie myśli, nic czuje. Jeszcze przed chwilą chciał prosić pana Sulisława. by ratował pojmanego przez Krzyżaków nieboraka Ha- nysza, ale teraz i o tym zapomniał. Choć oczy ma ot­ warte, jest jak oślepły, nie widzi, że coraz bliżej są gos­ pody, gdzie rzeź nie dotarła jeszcze, gdzie czekają na nich zapaśne konie. W miejscu, gdzie spotyka się mur wyniosły kościoła z murem \virydarza, gdzie dym zieje górą, gdzie pusto iest i tylko pożoga odbita od nieba oblewa krwawym blaskiem krzewy i trawę —stoi Hanysz otoczony przez KrzyżakóW Naprzeciw niego znajomy z grodu, rycerz Reuss von Planem Reuss skinął dłonią. Krzyżacy cofają się cicho i nikną w głębi kościoła. Rema trzyma koniec złotego łańcucha, który zwisa z dłoni Panysza. Owija go sobie wolno o rękę tak, że wpija się on w ciało Hanysza i kre­ puje mu dłonie. Reuss nic patrzy w białą z lęku twarz pojmanego. Mówi ponad nim: — Za świętokradztwo będziesz żywcem spalony na wolnym ogniu. Przedtem będą ci wyłupione oczy i wyr­ wany język. Z ust Hanysza wyrywa się cichy jęk. A Reuss ciągnie obojętnym głosem: — Ale może cię szkoda na śmierć, bo znasz sztukę pisania... Może ci jeno nogi odrąbać i posadzić u deski, byś zdrowymi rękoma święte słowa przepisywał? Żelazny but Reussa opiera się na odzianej w liche łapcie stopie Hanysza i gniecie ją. Hanysz nie jęczy już. jeno pot grubymi kroplami ścieka mu po. licach. — Jeno stopy, czy też u kolan rąbać? — zastanawia się zakonny rycerz. —"Gdzież cię pisać uczyli? — U ojców dominikanów — szepce Hanysz. JO

— ... u koł*n, a potem rzemieniami ściągnąć, aby cię krew nic uszła. —Reuss patrzy teraz w twarz Hanysza z chłodną ciekawością. Szarpnął łańcuch, zerwał go z rąk Hanysza, ten pada na ziemię i zwija się u stóp Reu- ssa. Całuje jego żelazne buty. — Panie, litości... zmiłowania... Reuss uśmiecha się i chowa w zanadrze łańcuch. — Litościwy jest nasz zakon. Na razie nóg ci nie mu­ simy rąbać. Jeno będziesz nam służył każdej nocy i dnia. Uczynisz wszystko, co każem. A gdybyś próbował zdra­ dy, tamto cię nie minie i więcej jeszcze. — Panie, wszystko, co każecie. Wszystko! Każdą rzecz... Każdej się nauczę... —Obejmuje okrwawionymi rękami stopy Reussa. • Reuss odepchnął go butem i woła: — Brać go. Nie bić. Ma być na moje rozkazania. Związanego odprowadzają na gród. Idzie jak bydlę na rzeź, ze spuszczoną głową i niewiele w nim po tej nocy ludzkiego ostało. Może już nic, krom strachu? Najgorszy to dla człeka towarzysz. Polscy rycerze dotarli do położonej na skraju miasta gospody. Tu siadają szybko na zapaśne konie i bieżą na wzgórza, aby dalej od Gdańska. Gniewko, ogarnięty ramieniem Sulisława, zwraca ku miastu twarz i prosi: — Panie rycerzu! Ratujmy ludzi... v — Garść nas jeno. Nie poradzimy. — Wrócim tu zbrojno? Rzeknijcie, wrócim? — Jako Bóg na niebie! — woła Sulisław. Za nimi w ogniu ginie miasto. Jeszcze nad płomieniami widnieje wyniosła wieża kościoła, w którym się spot­ kali. Tam właśnie na gzymsie dzwonnicy stoi oblany czerwonym blaskiem linoskok. Wskazuje ludziom os­ tatnią drogę ratunku, drogę ponad kościelnym sklepie­ niem. Ludzie tłoczą się u furty kościelnej i depcąc wza­ jemnie nikną w niej. Nie widzi Gniewko twarzy lino- 54 skcka, jeno myśli, że i teraz, stojąc nad kłębami dymu. co go chwilami przesłania, uśmiechać się musi tym samym bolesnym uśmiechem jak wtedy, gdy wędro­ wał po niebieskiej dróżce nad spokoinym jeszcze ryn­ kiem. Ale oto za ludźmi wdzierają się w kościół Krzy­ żaki. Już ich głowy ukazują się coraz wyżej w okien­ kach wieży. On biegnie dokoła wieży gzymsem, jakby ich chciał jeszcze zwieść w ostatniej chwili, jakby chciał drogę za ludźmi zmylić. Już jakiś knecht wchodzi na gzyms... już stąpa po nim wełno i ostrożnie. Już wszyst­ kie okienka nad gzymsem jeżą się ostrzami mieczy i toporów. Nie masz dla niego powrotu na ziemię... Linoskok staje na gzymsie wyprostowany i wzniósłszy ręce w górę skacze w morze płomieni, jakby w wodą z wysokiego brzegu skakał. Sulisław przeżegnał się szeroko. — Wieczne odpoczywanie racz mu dać, Par.ie — szepcze. A Gniewko, niemo gryząc pięść, patrzy i nawet pła­ kać nie może. Na wschodzie wstaje słońce. Toczy się rude, ledwie widzialne przez gęste dymy. Stępa idą konie, źwiesza- jąc łby. W siodłach ludzie okryci ranami. Twarze ich szarzeją zamarłe w rozpaczy. Szeregiem wleką się przez wydmy. Strzemion rycerskich koni trzymają się starcy w płótninkach i bosi. To gdańscy rybacy. Za nimi idą niewiasty pędząc ocalałe owce, niosąc na grzbiecie najmłodsze, ciągnąc u spódnic starsze dzieci. Starego Dadźbora na derce uwiązanej pomiędzy końmi wiozą rycerze. Dadźbor otwiera oczy i widzi tylko zasnute dymem niebo. — Dokąd jedziem? — pyta. — Żyjecie? —odpowiada pytaniem Ziemibor i pochyla się z siodła ku rannemu. — Uchodzi ze mnie dusza... połóżcie mnie na ziemi. 55