C s f f ś ć I
1 .
Gniewko otworzył drzwi chaty i spojrzał w morze.
Niskie chmury wisiały nad ciemnymi falami. Zachodni
wiatr pędził grzywacze ku brzegowi. Ech! W taki ranek
sporo będzie jantaru wplątanego w7morszczyny!
Inne chaty jeszcze śpią. Nikt na brzeg nie wyszedł.
On będzie pierwszy! Nim wyjdą na brzeg dziewczęta,
nim napełnią powietrze ptasim świergotem, nim wy
biorą co lepsze kawałki owego złota Bałtyku, Gniewko
biegnie ku falom. Już zanurzył ręce w zimne i śliskie
zielsko. Oto odłamek malutki, jak ziarno grochu. Oto
drugi —nie większy. Daj mi, Maryjo, znaleźć taki. abym
za niego dostał piękny ostry nóż. Nie, nie. Maryja je-
7
no niewiastom pomaga. Nie trza się dziwić. Sama była
na tej ziemi niewiastą. No, i dzieciom. Ale on już dziec
kiem nie jest. Już druga wiosna idzie, od kiedy ostrzygli
mu włosy i oddali pod opiekę ojca. Już i sieć umie cią
gnąć, i przynętę zakładać na ryby. Gdy ojcowa łódź do
bija do brzegu — on pomaga konopny powróz wiązać
u pala.
Pod palcami wciąż drobne kawałki jantaru. Chowa
je w zanadrze w woreczek uszyty przez matkę. Jeśli
znajdzie wielki, nie kupi noża. Kupi ojcu nowe nici na
sieć. I sam uplecie. Przecież i to umie!
O Hel! Straszna bogini, co mieszkasz na dnie morza!
0 Hel! Spojrzał Gniewko w stronę, gdzie słońce oparło
promienie na ostrowiu o złocistym piasku. Ostrów bo
gini Hel błyszczy jak najpiękniejszy odłam jantaru da
leko na morzu! Już dawno tam nie ma świątyni —zbu
rzono ją przed laty wielu. Ale jeszcze do dziś nocą
księżycową płyną tam rybacy, aby złożyć ofiarę z naj
lepszych ryb i najpiękniejszych brył jantaru i ubłagać
boginię śmierci, by nie zatapiała ich łodzi.
Nie śmie Gniewko wypowiedzieć całej prośby do Hel.
1 prosząc ją o jantar, ściska jednocześnie w garści mały
krzyżyk zawieszony na piersi pod koszulą. Jest przecież
chrzczony. Jeszcze do dziś pamięta smak soli na języku
Chrzczono go wraz z młodszą o kilka lat siostrą. Ją le
dwo skropiono wodą z kamiennej chrzcielnicy, a jemu
całą głowę zanurzono, bo był już duży i krzepki. Sól
miała smak morza i wody się napił niemało. Podobnie
jak wtedy, gdy się topił u brzegu.
Wtem palce natrafiły na sporą bryłę — kamień to?
Czy jantar? Jest lekki, otarł go podołkiem koszuli. Pod
niósł ku wstającemu słońcu. Prześwieca jak miód. I nie
wie, komu ma dziękować za dar morza. Patronowi ry
baków — świętemu Mikołajowi z gdańskiego kościoła?
8
Czy straszliwej bogini Hel? I jakiej zapłaty któreś z nich
zażąda za ów kawał jantaru? Wysypał na piasek drobne
okruchy. Tobie, Hel! przeżegnał się. Wielki jak pięść
kawał jantaru schował w woreczku na piersi i widząc
gromadkę dziewcząt uciekł r.a wydmy.
Pobiegł przez wysoki wał wydmy, a ostre trawy
siekły rnu stopy. Potem zbiegł w dół ku zielonej jeszcze
puszczy. Spojrzał z góry po szczytach drzew. Już tu
i ówdzie żółkną liście. Już buki brązowieją miejscami.
Już złoci się szczyt lipy potężnej. Ale dołem gałęzie
jeszcze świeże, zielone. Zaszył się jak wiewiórka w zbite
krzaki. Przed nim trakt.
Trakt szeroki, zielony biegnie ze wschodu na zachód
wzdłuż wybrzeża za osłoną wysokich wydm. Ciepło tu.
Wiatru od morza nie czuć. Za traktem puszcza jest
bardziej zbita, splątana. Mówią, że strach tam chodzić.
Pobici straszą tu nawet w biały dzień. Widzieli tu lu
dzie i niewiastę płaczącą z dzieckiem małym na ręku.
Biała była iak brzoza i chwiała się jęcząc. Widzieli i ma
łe duszki dziecięce w płótnianej odzieży, jak rączki
związane powrozem ku górze wznosiły, a gdy je spytać,
czego by chciały — zapadały ze szlochem pod ziemię.
Widywano tu i rybaków we krwi, jak topór w garści
wznosili, wołając „Na Brandenbu.ra!”. Gdy zaś owi
pobici wychodzili na trakt — wróżyło to nadchodzące
nieszczęście. Ale nic burzę i wysoką falę, nie śmierć na
morzu. Nie zarazę. Jeno zawsze nowy najazd. Tym
bowiem szlakiem szli Brandenbury na kraj i wracając
wierlii pojmanych w niewolę. A owi nieszczęśni ginęli
we więzach tak, iż do ziemi brandenburskiej ni trzecia
cześć nie docierała.
Gniewko przeżegnał się pobożnie.
„Daj im, Boże. spokój wieczny i odetchnienie od
Brandenburów w twoim niebie”. Teraz już może bez-
9
piecznie przejść przez trakt. Ale najbezpieczniej jest
przebiec szybko, nie patrząc i nie słuchając niczego.
Ledwie żywy dopadł bez tchu na drugą stronę.
Jeszcze trzeba się przedrzeć przez bagienko i zaraz
dotrze do leszczyny. Czy to nie grzech zbierać orzechy
przy trakcie, gdzie pobite zmiłowania proszą? Chyba
nie. Boją się ludzie tu chodzić, choć to ledwie pół pa
cierza drogi od chat.
Gniewko kruszy orzechy w zębach, przełyka smaczny
miąższ, słodki jeszcze od świeżości. Nigdy nie bał się
puszczy. Aż matka biadała nad nim, że kiedyś porwie
go coś i chłopak więcej do domu nie wróci. Czegóż
jednak bać się tutaj? Morze daje ryby i jantar, a pusz
cza orzechy, jagody, grzyby i wreszcie drzewo na ogień
i na budowanie chat. I lepiej kryć dachy dartą brzeziną,
jak czynią tó Skandynawy za morzem, niż sitowiem.
I puszcza jest przyjazna. Kilka garści orzechów wrzu
cił w zanadrze dla siostry i małego brata. Jeszcze garść
dla matki. Ojcu nie przyzna się lepiej, że był w puszczy.
Miał przecież sieć naprawić, na brzegu rozwieszoną
na kołkach. Łososie stargały ją wczoraj, gdy szły ła
wicą. Piękny to był połów...
Zaświeciło słońce przez liście. Ostatnie to już tak
ciepłe słoneczko w tym roku. Jeszcze kilka niedziel
i nastaną szarugi, kiedy ani na morze wyjść, ani w pu
szczę, kiedy ciasna chata pełna dymu jedynym będzie
schronieniem.
Gniewko upadł na leśną ściel. Twarz tuli do suchego
mchu. Pachnie grzybami... Usnąć by się chciało, ale
przez mech dociera do Gniewka lekkie drżenie. Odgar
nia więc mech, zrywa go z ziemi i ucho przytyka wprost
do niej. Ziemia tętni. Gniewko kurczy się, zwija, i pod
krzakami, nisko przywarty do ziemi przyjaznej, czołga
się ku traktowi. Osłaniają go leszczyny, osłaniają na
wisie gałęzie lip.
10
Traktem zbliżają się od zachodu jeźdźcy. Ciężko stą
pają konie, a na piersiach mają blachy srebrzyste. I kon
ni pierś mają w żelazie. I na łbach wielkie, żelazne
hełmy. Kaftany czerwone i granatowe, zielone i nie
bieskie pokryte są kolczugami. Miecze ogromne wiszą
u siodeł. Tarcze zwisają z końskich boków. Gniewko
słyszy mowę jeźdźców. Twarda to mowa, obca i nie
przyjemna. Ni słowa z niej nie wyrozumieć. Niemce.
Brandenbury. Zbrojno jadą, choć ich niewielu.
Naprzeciw Gniewka, w pasie puszczy, co dzieli trakt
od wydm, widnieje szczelina. To ścieżka wydeptana
przez zwierzynę. Tędy nocą lisy ku morzu podchodzą,
aby ryby z łodzi kraść. Czy dojrzą tę szczelinę w gęstej
zieleni Brandenbury? Mijają ją dalsze szeregi konnych...
jadą na wschód. Jezusie! Na Gdańsk!
Ledwie przejechali, Gniewko ucho zaś do ziemi przy
tknął. Nie koniec to! Jadą inni i więcej ich. Chwilę
wypatrzył sposobną i śmignął jak zając przez trakt,
nim nowi zza gęstwy dębów wyjechali. Teraz pnie się
w górę, a piasek leci mu spod nóg.
Gniewkowy ojciec, suchy, a mocny jak korzeń drzew
ny, wyszedł spojrzeć na synowską robotę przy sieci.
Ale widzi jeno sieć, co dmie się na wietrze, a poprzez
oka tej sieci ciężkie fale, biegnące ku brzegowi. Już
i dziewczęta rozbiegły się z porannego zbioru jantaru
do chat. Pusto na brzegu. Któż wyjdzie przy takiej
fali na morze? Jeno szalony... A woda wciąż toczy się
i toczy ku rybakowi, i niesie grzywy białe.
Wśród grzyw kołysze się kształt jakiś jaśniejszy niż
barwa wody, ciemniejszy od piany. Może to wręga roz
bitej łodzi? Może żagla kawał, zerwanego ze statku?
Rybak idzie ku brzegowi, a fala niesie ten kształt coraz
dalej na wschód. I tak się spotykają o pacierz od chat,
rybak na brzegu i martwy wyrzucony przez wodę.
Pochyla się rybak nad ciałem. Płótniana odzież ry
li
backa przylgnęła do bladej skóry. Włosy spłukane słoną
wodą mieszają się z piaskiem. Pośród nich w głowie
szczerba okrutna od topora.
— Nie własną śmiercią zginął ten człowiek —szepce
rybak. Przy nim już stoją inni. Rybacy, ich niewiasty,
dzieci.
— Zachodnia fala niesie nieszczęście —mruknął stary
Śliwosz i wyblakłe oczy podnosi ku zachodowi. Wiatr
stroszy mu siwe włosy, że wyglądają jak srebrzysta
korona nad jego głową. Nie darmo ludzie gadają, że
Śliwosz jest wróżem, że on najczęściej bywa na ostro-
wiu Hel. On pierwszy rozgarnia włosy martwego.
— Brandenburski topór — mamrocze staruch. I pod
nosi rękę zabitego. Na dłoni i palcach widne odciski
od wiosła.
— Siecią przepasana koszula — szepce jakaś nie
wiasta. Tak, tak! Niejeden, gdy pasek mu się zerwie,
przepasuje się kawałkiem podartej sieci. To wiedzą
wszyscy. Niektórzy nawet prawią, iż to szczęście w
rybaczeniu przynosi. Swój to człek, ten zabity... rybak,
jak i oni.
— I prawą rękę ma przerąbaną toporem — mówi
Gniewkowy ojciec. — Widno się bronić nie miał czym,
jeno się ręką osłonił, gdy go zaskoczyli.
Kobiety stoją martwo w ciszy i tylko dzieciaki ku
sobie tulą. Idzie znów to straszne, co nad nimi jak zmo
ra wisi. Idzie wojna, i rzeź, i niewola. Nadchodzi wraz
z czarnymi chmurami z zachodu. Lato było suche. Rzeki
zmalały, bagna podeschły. Wyjrzały porosłe trzciną
brody na rozlewiskach. Idą więc bez przeszkody na
ich zgubę obcy.
Od wydmy słychać ostry krzyk:
— Ociec! Rany Boskie! Ociec!
I Gnicwko wpada między nich. Staje nad zabitym
12
i powietrza złapać nie może. Jeno ręką wskazuje za
wydmy i dyszy spiesznie.
— Tam... na trakcie... Brandenbury!
Krzyk przebiegł nad gromadą. O Jezu! Więc już?
Nie widział nikt ducha na trakcie, jeno ten martwy
przybił do ich brzegu, aby wieść głosić.
Wszystkie oczy zawisły na twarzy chłopaka.
— Coś widział? Gadaj — rzecze ojciec.
-- Na Gdańsk idą. Konni. Gromada okrutna. Aż zie
mia drży. Naszej mowy nie są nauczone. Niemce.
— Szybko jadą? —pyta Śliwosz.
— Nic. Stępa. Ciężkozbrojni. Miecze mają i tarcze..,
I konie całe w blachach.
— Wieluś widział? —pyta znów Śliwosz.
Podnosi Gniewko ku twarzy obie dłonie i palce roz
capierza.
— Trzy dziesiątki, nie więcej.
— Tyłu tylko? Ot. ludzi z kilku wsi skrzyknąć i po
nich! —woła młody rybak z jasną jak strużyny świer
kowe czupryną.
— Ech, Wicie, Wicie — kiwa głową Śliwosz. — Nie
wiesz, że to ieno początek? Pierwsza fala jest mała,
druga większa, a łódź zatapia piąta. Tych wysłali jeno
na zwiady.
— Tak... - potwierdza Gniewko. — Ziemia drży
i tętni, insi idą za nimi. Nie wierzycie? Posłuchajcie
sami u traktu.
— Nie ma co słuchać. Wy wiecie, Sliwoszu, i ja wiem:
To jeno pierwsza fala. Gniewko! — woła ojciec. — Da
Bóg, zdążysz do Gdańska przed nimi. Tam biegnij na
gród i proś, aby cię do pana Boguszy puścili. Choć
byś miał życiem zapłacić, rzeknij mu, coś widział na
trakcie i... tu! —i Gniewka twarzą ku zabitemu stawia.
— Nie zdąży —woła matka —oni konno!
13
— Konno, ale na obcej ziemi, tedy pojadą ostrożnie.
On zaś na swojej. Idź, synu.
Ojciec ujął ramię Gniewka i pchnął go ku Gdańskowi,
co się czerni na jasnym wschodnim niebie.
Litości nad dzieckiem nie masz! — krzyczy matka
Gniewka. — Gniewko! Gniewko! Wróć! Wróóóć!
Gniewko słyszy za sobą głos matki. Ale on już do
ojca należy. Więc biegnie brzegiem wody tu, gdzie zie
mia jest najtwardsza, tu, gdzie w razie niebezpieczeń
stwa rzuci się w morze i popłynie choćby u bogini Hel
szukać ratunku przed Brandenburami.
Daleka jest droga do Gdańska. I może lepiej byłoby
łodzią wraz z lalą płynąć. Lecz łódź na morzu przy
brzegu łatwiej zauważyć niż małego chłopaka odzia
nego w szare jak piasek płótno.
Bose nogi biegną po piasku ubitym i twardym, ale
za chwilę już grzęzną w ostrym żwirze. Ten żwir przy
niosła fala i zarzuciła nim całą połać. Więc może lepiej
biegnąć po piasku? Tu nogi jednak grzęzną tak, że
Gniewko musi zwolnić kroku. A przecież Gdańsk...
Gdańsk jeszcze ciągle w rannej mgle sennej drzemie
nad szklistymi odnogami Wisły. I tam przybój dziś nie
mały. I tam nikt wczas nie wstanie, bo morze niespokoj
ne i strach sieć zarzucać. Miasto drzemie i nie wie, że
Brandenbury nadchodzą i niosą mu zagładę.
Gniewko zbiegł niżej ku brzegowi, gdzie ostry ka
mienny żwir parzy stopy. Zdaje mu się, że za pasmem
wydm słyszy tętent koni. Okrutnie szybko muszą pędzić
te rumaki, bo uderzenia kopyt dudnią niemal jedno
cześnie. Stanął. Nie... to nie konie! To jego serce tłu
cze się pod chudymi żebrami. To krew huczy w głowie.
Nie dam rady tak szybko... O Hel, czemu nie strzeżesz
swoich rybaków? Obejrzał się ku ostrowiu, ale nie doj
rzał go. Ciemna chmura zachodnia połączyła się z mgłą
i zakryła siedzibę groźnej bogini.
14
Dreszcz przebiegł przez plecy Gniewka. To zły znak.
Bogini odwraca się od niego. Teraz zażąda od niego
zapłaty za jantar. Wszak prosił ją o pomoc. Prosił, wie
dząc, iż tego czynić nie wrolno jemu, chrzczonemu w
kościele. Raz jeszcze spogląda za siebie. Ostrów zniknął
—jeno czarne chmury kłębią się w miejscu, gdzie jaś
niał z rana.
I znów biegnie Gniewko, coraz ciężej dysząc. Ileż to
razy szedł tą drogą z garścią jantaru na sprzedaż. Szcze
gólnie w jesienny odpust, gdy przekupnie zjeżdżali się
z daleka... Rok temu szedł tą drogą z ojcem. Nieśli wę
dzone łososie i woreczek jantaru. Wracał tędy przez
kręte zatoczki i drobne zalewy, niosąc dla młodszych
na sznurek nawleczone pierniki miodowe. Morzem pły
nęły wtedy łodzie naładowane wszelkim dobrem. Pięk
ny był jesienny jarmark. Myśli takie każą iść wolniej.
Ale zaraz nadchodzą inne i te każą przyspieszyć. Zmę
czone nogi trudno unosić wysoko... Co chwila Gniewko
uderza boleśnie palcami nóg o kamienie, których morze
naniosło tu sporo. Wał móżna by z nich budować. Wiel
ki obronny wał. Wyższy niż gdańskie wały. I kamienny.
Takiego nie zdobyłby nikt... Nawet Brandenbury.^ Nie
widzi Gniewko, że za nim na kamieniach zostają ślady
krwi. Nie czuje bólu porozbijanych stóp. Tylko nogi
coraz wolniej biegną... coraz wolniej... Dopiero gdy ude
rzył głową w mokry piasek — zrozumiał, że upadł.
Przez chwilę leży bez ruchu.
O Jezukryście! Jak dobrze jest leżeć. Jak strasznie
dobrze! Ale trzeba wstać i iść dalej. Już tylko iść. Nic
więcej. Biegnąć - nie potrafi. Podnosi głowę i widzi,
że Gdańsk blisko. Tylko czemu cały we mgle? Czemu
ściany domów kiwają się jak łodzie? Opiera się rękoma
o piasek. Podciąga kolana pod brzuch. Teraz się prostu-
ie i jedną stopę opiera na piasku. I nagle przypomina
sobie, że tak wstaje co ranka babka, co sypia najbliżej
paleniska w ich chacie. Babka jest strasznie stara. Może
najstarsza na świecie? Może starsza od Śliwosza? Powia
da, że kości ją ciągną już ku ziemi. Teraz i jego kości
też pragną leżeć i ciągną go ku ziemi. Nadbiega fala,
wali w Gniewka lodowatą wodą. Czy to Hel kazała jej
przybiec od swego ostrowu?
Podnosi się. Może iść. Bo musi iść. Przed nim blisko
kręte uliczki gdańskie... jeszcze tylko przez most na
ciemnej wodzie Raduni, jeszcze tylko kilka kroków.
Trzyma się więc krzepko za sznur, co grodzi belki mos
tu od głębi, i spogląda wstecz ostatni raz. Czarne chmu
ry od ziemi odcięte czerwonym pasmem. Ich dolny
brzeg wygląda jakby rąbek ciemnej szaty umaczany
we krwi. Coraz wyżej na chmury wspina się czerwień
i coraz jest jaśniejsza. Jakby kto Gniewka biczem pod
ciął. Jezukryście! Pali się... Jego wieś? Czy inna? Czy
ogień nad samym brzegiem morza? Nie wypatrzeć te
go pod ciemnymi chmurami. Gniewko biegnie znów
prędko przez uliczki Gdańska. Jeszcze chwila i stanie
przed panem Boguszą. I rzeknie mu.: ,,Ratujcie mamę.
i ojca, i Milkę, i małego Lutka... i chłopaków, i dziew
czyny, i rybaków. Panie, ratujcie!”. Tak powie. Tak
będzie krzyczał...
Gniewko nie wie, że krzyczy już teraz. Krzyczy „Ra
tujcie!” I wali się prosto pod nogi jakiegoś człeka w
przykrótkiej szatce, co niesie dzban piwa i chętnie do
niego zagląda. Człek odstawił dzban. Potem podniósł
go znów, wypił tęgi łyk i co nieco dał popić chłopcu.
- No pij! Kogo ratować? Czego się drzesz jak sójka?
— Do pana Boguszy... prowadźcie mnie... Niech ra
tuje ludzi...
Człek przychylił się do ziemi, podniósł Gniewka
i obejrzał go dokładnie. Ujrzał pozbijane w biegu palce
u nóg, mokrą odzież, a chłopak półżywy leci mu przez
ręce.
16
— Pójdź. Na gród idę. i ciobk zawiodą, gdzie trzeba.
Ale czy pan sędzia całego Pomorza będzie z takim łap-
serdakiem gadał, tego już nie wiem.
Idą we dwóch. Gniewko skrzepiony nieco piwem
opiera się na dłoni obcego i wlecze nogi przez zwodzo
ny most, przez furtę w palisadzie, przez drewniane
przejście w wałach grodu. Oto i podwórzec szeroki,
a na nim kilka domów z tęgich belek. Pomiędzy nimi
studnia, a przy niej dziewucha czerpie wodę. Człek
zajrzał do dzbana, dziewuchę klepnął, a z wiadra jej
dolał dzban do pełna.
— Mocne piwo szkodzi panom rycerzom, zawdy trza
im trochę wody dolać —powiada człek w przykrótkiej
szatce. Ale nim weszli do domostwa, już i z tego roz
cieńczonego wodą piwska upił trochę. — Nie uwierzy
liby, żem po drodze nic nie rozlał!
Gniewko nie myśli o piwie. Nie żal mu też panów
rycerzy, których tak oszukuje ich sługa. Gdzież pan
Bogusza? Gdzie pan Bogusza?
Stanął na środku izby. Dokoła siedzą rycerze przy
. tołach i jedzą. Nowy dzban piwa witają okrzykiem.
— Ej. Hanysz! Do studni nie zaglądałeś w drodze?
W Wielkopolsce lepsze piwo warzą i tęższe!
A rycerz z wielkim brzuchem rzecze:
— Fo cóżeś dzieciaka na gród ciągnął? Mały, czegc
tu chcesz?
—Do pana Boguszy mam sprawę.
— Hej! Patrzcie! Do samego pana Boguszy? A mnie
nie rzekniesz?
— Nie. Jeno panu Boguszy.
—Hanysz, daj mu tam kawał placka i każ iść z gro
du precz!
Już człek, co go wpęoweffeU, chwyta go za serdak
na karku i pcha feto ,d.rzwioiii,x którymi weszli. Ale
w drzwiach tych $fcąje'mąź'pięfcrtej postawy. Nosi cie
I — O n ta w k c syn ry b « l 17
mny wiśniowy płaszcz podbity sobolami, a na piersi
wielki łańcuch rycerski.
Gniewko nie pyta, sarn wie, że to pan Bogusza. Inny
i możniejszy od wszystkich. Wali się na kolana przed
nim i krzyczy na całą izbę ostrym, cienkim głosem, co
przebił się przez ściśnięte gardło:
— Brandenbury idą na Gdańsk!
Pan Bogusza już go mijał, gdy nagle staje w środku
izby. Gniewko czuje, jak mocne ręce dźwigają go w
górę. '
— Coś rzekł?
— Brandenbury idą na Gdańsk.
Szmer przeszedł po nagle ucichłej izbie.
— A słowo ciałem się stało - szepnął ktoś obok Gniew-
ka. Chyba właśnie ów gruby rycerz.
Gniewko czuje się nagle spokojny i bezpieczny.
— Nie łżesz? — pyta Bogusza.
Gniewko wali się pięścią w chudą pierś.
— Jak Boga kocham. Sam widziałem.
— Coś widział? Gadaj,
— Jechali traktem, co go zwą brandenburskim. Tam
gdzie pobite straszą... przez puszczę jechali.
— Nie bałeś się tam chodzić? - pyta spokojnie Bo
gusza.
— Po orzechy jeno. I przeżegnałem się.
— Może to kupcy byli? —pyta gruby rycerz.
— Bez wozów ciągnęli. Sami zbrojni. Okrutnie tęgie
chłopy. Blachy na nich i na koniach. Trzy dziesiątki
jechało przodkiem, ale ziemia dudniła, znać, że za nimi
więcej ciągnie.
— Skąd wiesz, że to Brandenbury?
— Bo po ludzku nie nauczone mówić... Niemce.
— Gdzie to było i kiedy?
— Dziś o świtaniu. A gdzie? Jako mam rzec? Tam
wieś u morza. Sześć chat jeno.
— Czyja to wieś?
— Ludzka, panie.
— A komu rybę nosicie? Nie Swięcom?
— Nie. Wam, panie.
— Wiem, gdzie twoja wieś. Zwą ją Rybitwy. Coś
jeszcze widział?
— Człeka zabitego brandenburskim toporem woda
przyniosła o świcie do wsi. Rybaka, jak my...
— Złą nowinę przyniosłeś. Ale nawet zła wieść, do
niesiona -w porę, wiele warta — sięgnął Bogusza do
kiesy w pasie i wyjął srebrny pieniądz. —Bierz i wracaj
do dom.
Gniewko cofa się o krok. Za taki pieniądz można ku
pić w Gdańsku wiele. Ale on przecież nie po to bieg!
od rana tutaj, jeno po pomoc. Niechby dali topór, biłby
Brandenburów. Nie srebro.
—Nie chcesz srebra? — pyta Bogusza. — Jeść mu
dajcie i niech się tu nie kręci.
— Topór mi dajcie, panie! A do domu... jakoż wrócę,
kiedy tam niebo czerwone od ognia... Topór mi dajcie.
Będę ich bił!
Raz jeszcze Bogusza kładzie ręce na ramionach chło
paka.
— Jak cię wołają? Czyj jesteś?
— Gniewko, syn rybaka.
— Hanysz, daj jeść temu chłopakowi. Niech legnie
gdzie bądź i wypocznie. Mało na śmierć się nie zgonił
A my do rady, panowie rycerze.
Gniewko z kawałem chleba w garści wsuwa się głę
boko pod ławę. Chleb pachnie pięknie latosią pszenicą.
Gniewko słyszy jeszcze przez chwilę głosy w górze, ale
mu się wydaje, że to jeno morze o brzeg uderza. Jeszcze
słyszy, jak matka woła „Wróć”. Zasypia oparłszy poli
czek na skibie chleba.
2* 19
2 .
Rozsiadło się ich kilkunastu rycerstwa przy stole dę
bowym.
— Były wieści, że zamierzają ciągnąć na Gdańsk...
— Wieści! Wieści! Wciąż wieści bywają. Żebyśmy
każdej dawali ucha, nikt by spokojnie w całym kraju
nie spał.
— Może lepiej i nie spać, by we śnie człeka wróg nie
zaskoczył.
—Były wieści i o tym, że Krzyżaki rade na Gdańsk
się oblizują. Każdemu takie miasto byłoby miłe. Bogate,
morskie. Trakty kupieckie się spotykają z siedmiu kra
jów...
— Do rady, panowie. Gdańska trza bronić, jeno kim?
— A my io mieczy w garści nie dzierżymy? — woła
Sędzimir, któremu jeszcze puch na licach nie rośnie.
— Kto na zwiady trzy dziesiątki zbrojnych wysyła,
ten wojuje setkami — powiada Bogusza. Sędzimir za
miecz chwyta.
— A choćby i setka albo dwie nadciągnęły!
Tęgi rycerz ręce za pas wetknął i rzecze:
— Zbudowałeś, Sędzimirze, przy swoim dworzyszczu
wieżę na kiLka sążni wysoką. I tyłeś świata widział do
stela, ile z tej wieży. Samym męstwem nie zwojujesz.
Jeszcze trza siły ku temu. Moja rada jest: konnego słać
do księcia Władysława, par.a całej Polski. Co wy na to.
panie sędzio pomorski?
Bogusza ręce splecione opatł na kolanach i głowę po
chylił.
— Panie Bogusza, o czym dumacie?
Podnosi pan Bogusza twarz wolno ku rycerzom. Myś
li jego płyną daleko stąd.
Oto go książę Władysław osadził na ziemi pomors
kiej, a on, Bogusza, przyrzekł strzec jej jako źrenicy
20
własnego oka. Niełatwy to kos z:cmi do utrzymania
przy Macierzy. Położony na .tan m brandenburskim
szlaku, którym margrabiowie przywykli nasze ziemie
nachodzić. I łatwo im daleka, drogę odbywać, jako że
przyjaźń zdradziecką zawarli przed laty z możnym po
morskim rodem Swięców, co zapomniał o cnocie rycers
kiej i poddał się im dla utrzymania w całości swych
ziem rodowych. W ich dworach mają Brandenbury os
toję, żywność dla swoich wojsk i paszę dla koni. Tam
pomoc i radę. Nim nadejdzie brandenburska nawała.
Święcę ślą swych ludzi, by drogę przepatrzyli i wieści
z całego Pomorza zgarnęli. I dziś nikt nie wie, ilu to
ludzi Swięców po Gdańsku się kręci, ilu myszkuje
pośród statków, co liny rzuciły na przybrzeżne pale.
W tym mieście ruchliwym nie poznać, kto swój, kto
obcy. Czy ze statku zamorskiego na ziemię zeszedł? Czy
też od Swięców puszczą się dostał? Za Wisłą zaś w po
godne dni jak na dłoni widny zamek Zantyr. A w nim
rycerze Zakonu Najświętszej Marii Panny, zwani dla
czarnych krzyży na białych płaszczach Krzyżakami.
Niby przyjaźni... chętnie w gościnę do siebie proszą,
pobożni, ale to potęga ogromna. I tak bliska...
— Dumam, że książę Władysław bawi w Sandomie
rzu. A tam nierychło konny doleci. I zanim by książę
tutaj mógł pociągnąć, wiele czasu upłynie. Trza by ze
trzy albo i cztery niedziele czekać.
— Konnego posiać, a sami zamknijmy się w grodzie
i brońmy się. Cztery niedziele wydzierżymy! —powiada
gruby rycerz.
— Nie, Sulisławie. Jest nas kilkunastu jeno. Zaś miesz-
czany, choć każdy z nich łacno worek srebra dźwignie,
topora podnieść nie potrafią.
— Tedyśmy jak na łodzi, co przecieka, jeno rybom
na strawę zdatni —wola Sędzimir.
— Panie sędzio —odzywa się Sulisław —przecie i tu
21
na Pomorzu sporo je: t rycerstwa. Zwołać by ich.,, wici
rozesłać!
— I to trwać będzie długo. Trza by przez puszczę się
przedzierać. Potem czekać, aż wozy zgotowią, ludzi
swoich skrzykną... Bo ci na zachód od nas na nic się nie
zdadzą. Tam już Brandenbury przeszli i albo rycerstwo
wyginęło w walkach, albo też ze Swięcami trzyma.
Cisza się czyni w izbie. Jeno mucha jesienna bzyka
u okna, tłukąc się o krągłe, w ołów oprawne szybki.
Wtem rumor się czyni. Oto sługa w przykrótkiej
szatce pada na kolana na środku izby i ręce wyciąga do
Boguszy. Wszystkie twarze się ku niemu zwracają. Bo
gusza skinął na niego.
— Mów!
— Wybaczcie, panie sędzio, i wy, panowie rycerze —
rzecze sługa —że śmiem mówić w waszej przytomności.
Ale jest rada. Jedźcie do pana opata Wilhelma. Do ojców
dominikanów. To jeno pół stajania stąd. Mądry to pan...
zawiodę was do niego...
— Jako się zwiesz? —pyta pan Bogusza.
— Hanysz... sługą klasztornym byłem.
Bogusza głowę zwiesił i duma. Opat Wilhelm... Wia
domo, człek uczony wielce. Z rodu obcy, ale nabożny
i surowych obyczajów. Zawdy jeno miłość Chrystusową
i pokój głosi. W' klasztorze zaprowadził ład ogromny.
Posłuch ma nie tylko w swoim zakonie. Szanują go i ry
cerze niemieckiego Zakonu Panny Marii, zwani Krzy
żakami. Człek światowy, bo świat znający, choć zawsze
w murach klasztornych zamknięty...
Stanął Bogusza u okna. Niecierpliwi go mucha, co się
o szyby tłucze. Zakrętkę szarpnął i pchnął okno. Z pod
grodzia buchnął daleki zmieszany gwar ludzki. Nad te
głosy nagle wybija się dziecinny płacz. Trza to miasto
od zagłady uchronić. Nie tylko ziemię i morski brzeg,
22
ale i ludzi, co na ziemi żyją. Odwraca się Bogusza ku
rycerzom i rzecze:
— Jedźcie ze mną, panie Sulisławie. Przystojniej
będzie pana opata we dwńch nawiedzić. I ty pojedziesz
—skinął na Hanysza.
Trzej konni stają przed ogromnym czerwonym od ce
gły klasztorem ojców dominikanów. Pierwszy Hanysz
zeskoczył ze swej kobyły, co ledwie tchu ostatniego nie
wyzionęła, chcąc nadążyć za rycerskimi końmi. Już do
furty stuka. Potem, nim furtian otworzy, usłużnie wo
dze koni chwyta i zsiąść rycerzom pomaga.
Mnich w białym habicie prowadzi Boguszę i rycerza
Sulisława do klasztornego krużganku. Tu puszcza ich
przodem, sam, kryjąc dłonie w rękawach habitu, skła
nia się przed nimi. Wchodzą w chłodny krużganek.
Owiewa ich powietrze pełne lekkiej woni kadzidła.
Echem dźwięknęły ostrogi rycerskie, więc stąpają ostro
żnie, aby nie czynić zgiełku. Pięknie tu... przez slubar-
wne witraże światło pada na kamienne wiązania. Krasi
je czerwienią, maluje złotem i zielenią, i szafirem. Nie
wiadomo skąd przybyły kręci się dym kadzidlany
w wąskiej strudze światła. Zza dymu wyłania się twarz
ciemna i chuda o zamkniętych oczach. Twarz Chrystu
sowa. Kiedy przyklękają przed krucyfiksem, rozlega
się nad nimi mocny głos powtórzony przez echo.
— Venite ad me... ad me...
Spoglądają za siebie. Czyżby ów mnich z białego ka
mienia przemówił do nich? Stoi w kamiennej niszv,
okryty białym dominikańskim habitem. I twarz ma
jak biały kamień. Obaj rycerze przyklękają przed opa
łem i chylą głowy, gdy on lekkim ruchem kreśli krzyż
nad ich głowami. A oni mówią:
23
— Laudetur Jesus Christus.
—In suecula saeculorum —odpowiada opar. —Z czym
przybywacie, panowie rycerze?
Podnoszą się rycerze i teraz widzą, iż opat nie wyż
szy jest od nich i nie widzi się im już jako święta fi
gura. Twarz ma suchą i dostojną, zaś po obu stronach
ust biegną od skrzydełek nosa głębokie bruzdy, które
czynią, że twarz ta bardziej jest surowa niż święta. Zaś
oczy ukryte wśród gęstych zmarszczek i przysłonięte
niskimi brwiami mądre są i chłodne. Ręka, która przed
chwilą błogosławiła ich, teraz zamknęła się na ozdob
nym krzyżu, zdobiącym łańcuch na szyi opata. Cienkie
są jej palce i białe, nie do miecza, jeno do przewracania
pergaminowych kort nawykłe —cienkie, ale mocne.
— Przybywamy do was, panie opacie, z prośbą o radę.
Oto wieść nadeszła, iż Brandenbury ciągną na Gdańsk.
Rycerstwa na grodzie jeno kilkunastu, inni po swoich
dworach siedzą i nierychlo by ich można sprowadzić
- powiada Bogusza.
— Radźcie, panie opacie —rzecze Sulisław —inaczei
nie tylko gród, ale i klasztor padnie. Mrowiem chodzą
na wyprawy brandenburscy rycerze...
Coś niby cień uśmiechu biegnie po wąskich wargach
opata.
— Dom boży i klasztor bezpieczny jest. — W głosie
jego dźwięczy ów twardy ton, który przypomina, iż
opat niepolskiej jest krwi. Sulisław rad by, nic bacząc
na powagę i duchowną godność, krzyknąć „Bo.ście i wy
może z nimi zmówieni”, ale patrzy na twarz Boguszy,
która ani drgnieniem, nie zdradza myśli.
— Kiwi chrześcijańskiej szkoda — szepce opat niby
ku sobie, lecz tak, że obaj rycerze słyszą ten szept aż
pod sklepieniem krużganku. Wraz z owym szeptem
snuje się gęściej kadzidlany dym. Opat rzecze:
— Pozwólcie, panov.de rycerze, niech zwrócę się do
24
Boga o myśl szczęśliwą. — Składa ręce do modlitwy
i przez chwilę trwa w milczeniu. Obaj rycerze splótłszy
palce pochylają znów głowy. Nagle rozlega się jasny
głos opata Wilhelma.
-- Est nobis consilium. gloria Tibi Domine! Wszak
nie dalej jak trzy stajania stąd, po drugiej stronie Wisły,
w Zantyrze, siedzą szlachetni panowie rycerze niemiec
kiego Zakonu Najświętszej Marii Panny. Do nich się
udajcie, panowie rycerze, i proście ich, aby za godziwą
zapłatą zechcieli bronić waszego grodu.
Bogusza zmrużył oczy jak pod uderzeniem, a Sułis-
ław woła:
— Jakoż to, panie opacie? Niemce nam mają w obro
nie przed Niemcami pomagać? Toż oni za Wisłą wycięli
ludu. że krew rzekami płynęła.
— Pogańska to krewę Wy zaś z nimi umowę na per
gaminie spiszcie, na którą na krzyż przysięgną i na ry
cerską cześć.
— A oni po pergaminie mieczem tną! — woła Sulis
ław i ręka jego sięga, aby rozluźnić pod szyją troki skó
rzanego kaftana, bo zda mu się. iż go dusi własna krew.
Ale opat Wilhelm nie na nich patrzy, jeno oczy wzniósł
wTgórę i oparł na umęczonej twarzy Chrystusowej.
— Przez miłość Chrystusa rady udzieliłem, jaką znam
najlepszą. Jeśli macie inną. tedy moją odrzućcie. Czyń
cie, jako wam własny rozum nakazuje. Ałe jak prawdą
jest, iż Chrystus był ukrzyżow7an i śmierć za nas po
niósł, tak oni umowy dochowają.
Opat wzniósł nad nimi rękę i błogosławi ich na pożeg
nanie.
—Benedico vos in nomine Palris et Filii ct Spiritus
Sancti. Amen.
Gdy głowy unieśli spod owego błogosławieństwa, nie
było już opata w krużganku, jeno głośniej zabrzmiał
zza kościelnego rnuru chór mnichów'.
25
Wychodzą na podwórzec klasztorny. Tu owiewa ich
ostre powietrze, przesiąknięte słonym oddechem morza.
Przy furcie zaś Hanysz wiedzie jakiś spór ze starym
mnichem, który ułapił go za rękaw szatki i targa.
— Wygnał cię nasz opat Wilhelmus z klasztoru za
sprośności i opilstwo? Prawda! Nie jesteś już mnichem,
więc czemu szatkę klasztorną nosisz? He?
— Inszej mi opat nie dał, a nagi chodził nie będę,
bo mnie zaś wszetecznym ogłosicie. Nie targajcie mi
szaty, lediej rzeknijcie opatowi, iż nie kto inszy, jeno
ja przywiodłem szlachetnych panów rycerzy do niego!
— Wielka zasługa. Niejeden u naszego pana opata
rady szuka... — rzecze stary mnich i patrzy z obrzy
dzeniem na strzęp Hanyszowego rękawa, co w garści
pozostał.
Siadają rycerze na koń i nikną za klasztornym murcm.
Za nimi na szkapie podrygując p- dzi Hanysz i jego ni:-
jkryte nogi nie mając strzemion machają w powietrzu.
— Panie sędzio —mówi Sulisław — niebezpieczna to
pomoc. Wiecie, jako jest: Za Wisłą pobudowali Krzyża
cy zamki tak gęsto, iż z wieży jednego drugi widać.
Kraj ujarzmili, a z ludu uczynili niewolników. Kto tam
ostał żyw, ten żałuje, że go śmierć nie spotkała w walce.
— Tamten lud, to dzika Jaćwież pogańska — prawi
Bogusza.
— Mieczem ich nawracali, nie krzyżem i bożym sło
wem - rzecze Sulisław i konia mocniej ostrogami na
ciska. — Zaś krew jednaka cieknie z ran poganina czy
chrzczonego. Gadaja. iż tam niejeden ku wierze praw
dziwej się kłonił, póki kraju we krwi nie utopili. Mam
krewniaka tuż przy granicy ożenionego, na Kujawach.
Tam jego dwór. Sporo Jaćwieży granicę przebiega
puszczą i do dworów kujawskich się chroni prz-d Krzy
żakami. Tam ich nasi księża chrzczą, krzyż im wraz
z chlebem i płótnem do owinięcia ran podając.
2G
— Cóż tedy czynić? — pyta Bogusza. — Niemożliwą
jest. rzeczą, aby umowy nic dochowali, jeśli ją zaw
rzemy po rycersku. Jeszcze tego w całym święcie chrze
ścijańskim nie było. Niczego oni Jaćwieży nie przy
rzekali...
— Ale i naszymi rycerzami na pograniczu Treuga
Dei ogłosili po to chyba tylko, aby potem ów boży po
kój łamać każdego dnia, gdy im chęć przyjdzie, i gra
niczne dwory szarpać, z dymem puszczać, a lud we
wnykach do siebie pędzić... Nie wierzcie im, przez Boga!
Lakonii oni na naszą ziemię, na lud, by go do pracy
gnać, na każde ziarno zboża, na każdą sztukę płótna.
Święci rycerze... tfu!
Aż koń się wspina pod tęgim rycerzem, który w gnie
wie szarpie wodze. Ale twarz Boguszy, okryta troską,
jest wciąż nieruchoma.
Boże. Panie mój... za jakie winy na mnie złożyłeś
ciężar władzy nad tą ziemią nieszczęsną? —pyta w du
szy stary rycerz. —Cokolwiek bym uczynił, złe będzie.
A usta pana sędziego pomorskiego —milczą.
Budzi się Gniewko i podnosi powieki. Izba obca i pus-
!a. Cienie się kładą po kątach. Cicho tu, jeno z daleka
słyszy głosy zmieszane, skrzyp wozów i huk, jakby kto
koły w ziemię wbijał. Wyczołgał się spod ławy i widzi
przed sobą kałużę czerwonego blasku na dylach podłogi.
Krew? Nie, to jeno czerwone zachodzi słońce, a jego
blask pada przez wyzierkę. To gród gdański... a on
przybiegł tu wczesnym rankiem! Nagle wspomniała mu
się droga, którą przebył nad morzem, ów bieg szybki
i pełen trwogi... czerwony blask na chmurach nad wsią.
Zrywa się i biegnie ku drzwiom. Wywarł je i stanął
na podwórcu. Ruch tu niezwyczajny. Koszami noszą lu
27
dzie ziemię na wały. Inni wbijają pale mocne, dębowe
w miejsce tych, co się wykruszyły od deszczu, mrozów
i słońca.
Zatrzymał się Gniewko przy starym rycerzu, co do
gląda umocnień, i rzecze:
— Panie rycerzu! Będziem się bronić Brandenburom?
Dadżbor spogląda na chłopca i uśmiecha się smutno.
— Idź lepiej do dom.
Gniewko nie chce mówić, iż dom jego daleko i któż
wie, czy jeszcze jest ten dom i czy jest ta wieś, co jeno
sześć chat liczy. Może to jeno kupa popiołu? Woli o tym
nie myśleć. Więc gdy chłopy toczą kamień na wały, on
wraz z nimi pcha go w górę. Za mgnienie oka biegnie ku
studni i wyciąga żurawiem wiadro wody. Niesie tę wo
dę konwią ludziom przy wałach.
— Ej mały, jako ci tam?
— Gniewko.
— Daj wody, Gniewko!
Mógłby teraz leżeć w izbie pod ławą i spać. Chleb
spokojnie dojeść, przy którym zasnął. Ale lepiej mu
i raźniej tutaj, gdzie się tyle luda kręci, gdzie go już
jego własnym imieniem wołają.
Nagle zadudniły kopyta na moście; skacze do wału
spojrzeć, kto jodzie. Ostatnie promienie słoneczne pa
dają na most i w nich całkiem czerwoni pędzą rycerze
w powiewających płaszczach. Na płaszczach w czerwieni
utopione czarne krzyże. Przegrzmiało kopytami, prze-
dudniło i oto już z koni zeskakują wielcy i możni pano
wie z zantyrskiego zamku zza Wisły. Konie ich wielkie,
jak i brandenburskie, piersi ich kryte blachami. Ryce
rze zaś w kolczych nogawicach i kolczugach, i w białych
płaszczach. Hełmy mają na głowach ogromnie wysokie,
a na nich łby zwierzęce z wyszczerzonymi zębami.
— Jezukryście! Krzyżaki... — Gniewkowi zda się, że
go ktoś za gardło dławi.
28
Coś rzekł? —pyta go tęgi rycerz, który dopiero co
z konia zeskoczył. - Widzą się piękni, czy ci ich strach?
— Po co tu przyszli? - szepce Gniewko. - Powiedzcie,
panie, po co? To mordercę, zbóje.
— Skąd wiesz?
— Rybacy wiedzą. Niejeden czółnem Wisłą od nich
ucieka i nad morski brzeg idzie... ku nam. Gadają, że...
— Co gadają?
— Strach powtarzać...
i'ęgi Sulisław przygarnął go ku sobie i patrzy bacz
nie w oczy.
—Co będzie, jeno Bóg wie. Ty przy mnie ostawaj
i nigdzie nie chodź
r
ocienione długimi rzęsami przypomniały Gniewkowi
anioły na ścianach kościołów malowane. I głos jego jest
dźwięczny i piękny. Mówi cicho, mową dworną, jaką
jeno u wielkich panów słyszeć można.
— Rzeknijcie nam, panie sędzio pomorski, jak myś
licie dzielić się z nami obroną grodu? — Uśmiecha się
lekko, jakby nie o wojnie mówił, a o tańcach w nie
dzielny wieczór w dworskiej hali. — Jeden kuszę na
ciągnie, drugi zmierzy, zaś trzeci spust naciśnie?
Bogusza opiera ciężkie oczy na jego twarzy.
— Dworujesz, ale bacz z kim mówisz. Ja tutaj wła
dam, młodziku.
Sulisław, Daaźbor sędziwy, Sędzimir i kilku innych
rycerzy staje murem za panem Boguszą. Każdy z nich
oczyma grozi młodemu Krzyżakowi. Ale on twarz ma
głądką i uśmiechniętą, jeno oczy jego stają się chłodne
i blaue jak lód.
— Tedy władajcie — rzecze Krzyżak — nie my was
prosili, by Gdańska bronić. Nasz Zantyr bezpieczny. —
I Krzyżak zdejmuje z pozłocistej szaty jakiś pyłek koń
cami palców, jakby chciał okazać, iż dla nich sprawa,
0 której mowa, nie więcej onego pyłka znaczy.
— Cenię ja waszą radę, bracie Reuss von Plauen,
gdy o nią proszę —rzecze mistrz Zantyru do młodego
Krzyżaka. —Rad bym jednak mniej waszego głosu sły
szeć w tej chwili. A wy, panie sędzio, zechciejcie
uczynić nam tę uprzejmość i dać wir.-ę, iż umowy do
chowamy. Tak tedy zabierzcie swą załogę i opuśćcie
gród, abyśmy go własnym sposobem bronić mogli.
Wszystkie oczy utkwione w twarzy pana Boguszy
czekają, co rzeknie. Tylko Gniewko wiedzie wzrokiem
za Reussem. Ten cofa się ku belkowaniu i oparty o nie
plecami ręce zakłada na piersi. Patrzy na swego mistrza
1 nie zmieszany uśmiecha 3ię lekko i pewnie. 2vlcżny
musi być...
30
• i anic rycerzu! — powiada Bogusza. — Nie może
to być. Przysiągłem przed ołtarzem księciu Władys
ławowi, iż żyw nie opuszczę Gdańska.
— Tedy ostańcie i bądźcie naszym gościem. Zaś wasi
rycerze chyba nie przed ołtarzem, lecz przed wami
przysięgali wierność? Wy ich z tej przysięgi możecie
zwolnić.
Rycerze polscy szemrzą między sobą. Jakożby mieli
starostę i sędz'ego Pomorza osławić wśród obcych?
Jakożby mieli odejść ze swego Gdańska? Czyż ich mie
cze już na nic? Czyż nie są rycerzami zdatnymi do ob
ron;/ ziemi? Sulisław spode łba patrzy na Krzyżaków.
Dadźbor wąs nawija na palec, Ziemibor kładzie nie
znacznie dłoń na rękojeści miecza, Sędzimir wbija ręce
za pas rycerski, aż płytki kowane brzękły.
Mistrz zaś, nie czekając odpowiedzi, idzie ku grodz
kiej bramie i ręką próbuje siły lin, które ją podnoszą.
— Podnieś — rzecze do pachoła, co stoi u kołowrotu.
Ten przyparł się do koła. Brona wolno dźwiga się w
górę, a oczy rycerzy biegną za nią. Wtem w dali na
zachodniej stronie nieba wyrasta łuna, a potem coraz
wyższy słup ognia.
— Sopot płonie — rzecze Ziemibor.
—- I Oliwa — dodaje Sulisław.
— Mój dwór! — woła pan Wrzeszcz.
Czerwień dźwiga się sz3rbko w górę, już trzecią część
nieba objęła. Im wyżej bije słup ognia, tym wyżej pod
noszą się głowy Krzyżaków. Białe ich płaszcze zdają się
płonąć w czerwonym blasku. Gniewko stoi wciśnięty
pomiędzy skórzany kaftan Sulisława i aksamitny
płaszcz Boguszy. Chwyta za połę tego płaszcza i woła,
a słyszą go wszyscy:
— Panie, zwołajcie rybaków na gród! Dajcie im to
pory... — Gniewko pada na kolana przed panem Bogu
szą i dzierży mocno jego szatę w garściach
31
Bogusza patrzy na niego i widzi poprzez jego twarz
w poświacie ognia twarze rybaków, co na podgrodziu
żyją, ich niewiasty i dzieci, widzi szewców, sieciarzy,
garncarzy i powrożników, cały ten lud szary, bez któ
rego nie byłoby Gdańska, jego bogactwa i sławy.
— Panie Sulisławie — rzecze — szkoda tego chłopca
na zmarnowanie. Miejcie o nim staranie, póki go od
was nie zabiorę.
Postępuje krok w przód. Twarz jego nawet w czer
wonej poświacie jest blada.
— Panowie rycerze. Odejdźcie z grodu. Takie jest
moje polecenie. Ja ostanę z rycerzami z niemieckiego
zakonu, da Bóg, gród ocaleje. Niech kto skoczy konno
do ojców dominikanów po mnicha biegłego w piśmie,
aby umowę spisał.
— Nie trza posyłać. — Przed Boguszą przyklęka Ha-
nysz i dobywa z zanadrza drewnianą pochewkę z przy
borem do pisania i kawał pergaminu.
— Przez rany Chrystusa — krzyczy Sulisław — cc
czynicie, panie sędzio! Mieczem oni ten pergamin tną,
ogniem go spalą, niech jeno staną na grodzie! Nie gub
cie Gdańska!
— Tedy dajcie radę lepszą — rzecze Bogusza, mart
wymi oczyma patrząc w niego. Lecz Sulisław cofa się
między rycerstwo, a z nim Gniewko.
Hanysz zaś w blasku pochodni pisze umowę. W niej
przyrzekają Krzyżacy, iż gród obronią od Brandenburów
i otrzymawszy godziwą zapłatę odejdą, nijakiej trud
ności ani szkody miastu nie czyniąc. Wpisuje Hanysz
biegle na końcu, iż rzecz spisana była w przytomności
pana sędziego całego Pomorza i jego rycerstwa, wy
mienia imiona i pochodzenie rycerzy, wpisuje imię
mistrza Zantyru i rycerza zakonnego Reussa von Plauen.
wreszcie dzień i rok 1308.
32
Na wosku odciskają się dwa pierścienie herbowe ze
'makiem mistrza Zantyru i sędziego Boguszy.
Wolno i w milczeniu schodzą z wałów Gdańska polscy
rycerze, znając, iż pierwszym obowiązkiem rycerza jest
posłuszeństwo wobec tego, komu je przysięgali. Ale
dusza w nich się buntuje. Na cóż jednak zda się ów
bunt? Gdy tak schodzą ku miastu, widać, że garstka
ich jest. Przechodzą pomiędzy zakonnymi rycerzami,
=:o już ich miejsce na wałach zajmują. Ścigają ich szy
dercze spojrzenia Krzyżaków. Ostatni schodzi z wałów'
Sulisław. Za nim czeladź z osiodłanymi końmi. Wśród
czeladzi Gniewko. Na końcu człapie Hanysz dumając
dobrze to, czy źle? Strach mu nieco Krzyżaków, ale
mowę ich zna i kto wie? Może przy nich żyłoby mu
;ię nieźle? Jednak tęgi brzuch pana Sulisława wydaje
mu się rękojmią, iż przy nim zje się tłusto i dobrze
wypije. Więc idzie wśród czeladzi, a ta nie śmie go
-tlegnać —jakże, człek to uczony!
Ledwie zeszli z mostu zwodzonego ostatni z czeladzi,
mly znów podnosi się brona, có za nimi zapadła. Staje
pod nią sam mistrz Zantyru i Reuss von Plauen.
*- Bracie Reuss — rzecze mistrz —czeka was krótka
droga i trudne zadanie. Mniemam, iż spotkacie ich nie
dalej, jak dwa stajania na zachód na brandenburskim
;zlaku.
— Myślę... — zaczyna Reuss.
, — I dobrze, że myślicie, bracie. Więcej grodów myś
leniem zdobyto niż mieczem. Oto mój pierścień.
Reuss szeroki pierścień mistrza, zdobny jego znakiem,
wsuwa na palec i wskakuje na koń. Za nim dwóch ry
cerzy krzyżackich. Ruszają z kopyta i tylko czerwona
od blasku pożaru Radunia chwyta ich odbicie na mgnie
nie oka i już nikną w czerni nocnej.
Jeszcze nie świta, jeszcze szarość leży nad morzem
3 G n ie w k o syn r y b a k a 33
i ziemią, jeszcze Gniewko śpi wciśnięty w kąt ławy.
okryty końską derką. Jeszcze gospodzki, u którego sta
nęli rycerze i ich czeladź, ognia nie pali —gdy na zachód
od Gdańska, na pustym polu, spotykają się jezdni. Od
wschodu trzech ich jeno i z daleka oznajmiają się dźwię
kiem trąby. Naprzeciw mrowie brandenburskie. Pole
okryte namiotami szare i jasna od płócien, wzorzyste
od ludzi i koni. Niegęsto płoną ognie, tylko stróża na
wołuje się gardłowymi głosami. Do namiotu margrabiego
wchodzi rycerz, co straż tej nocy nad obozem sprawuje.
— Margrabio — rzecze — posły z Gdańska.
— Od mieszczan? —pyta margrabia i przeciąga się na
pościeli. —Niech czekają do świtu. Mnie niepilno.
— To nie mieszczanie.
— Rycerze? Może sam książę Władysław? Ale to
szczwany lis, nie pokaże on swego nosa w moim obozie.
Daj piwa — woła do giermka, który zerwał się i oczy
trze. —A rad bym go miał u siebie. Jak wróbla zdusił
bym w garści.
— To szarak niewart waszej uwagi — mówi rycerz.
— Tak prawisz... a mnie astrolog, doktor Praetorius,
rzekł, iż ten człek w zmowie jest z nieczystym i ha
mnie szczególnie zawzięty.
— Doktor Praetorius zwyczajem astrologów musi
was, panie margrabio, w każdej wróżbie przed czymś
ostrzegać, abyście do niego po następną przyszli na
wieżę i sztukę srebra albo i zło!;a mu cisnęli. Nie miesz
czanie stoją przed nami i nie posłowie od księcia Wła
dysława. To rycerze niemieckiego Zakonu Najświętszej
Marii Panny.
— Czegożeś zaraz nie rzekł — krzyczy margrabia. —
Giermek, szatę czerwoną i aksamitny płaszcz. Konia
podaj. Łańcuch złoty... hełm, nie, nie ten. Daj ten z pió
rami strusiowymi.
Godnie chce się znaleźć margrabia brandenburski
34
wobec rycerzy Zakonu Niemieckiego. Niejeden z tam
tych to krewniak jego dalszy lub bliższy. I jednej są
z nim mowy. I jednego rodu. Wyjeżdża przed nich oto
czony świtą złożoną z chłopów wielkich, na rosłych ko
niach. Ale i trzej Krzyżacy nie wydają się przy nich
nikli. Jeno że Brandenbury świecą wszelkimi barwami
we wschodzącym słońcu, tamci zaś biali są jak kamienne
posągi.
Pozdrawiają się dwornie.
— Bień trouve! — rzecze Reuss von Plauen, zapom
niawszy, iż raczej jako zakonnik winien pozdrowić mar
grabiego imieniem bożym.
— Bień trouve! —odpowiada tamten, wznosząc dłoń.
—Nie spodziewałem się zastać was tutaj w polu pod
Idańskiem, panie rycerzu vcn Plauen. Miłe to dla mnie
powitanie!
— Nie dziw wam chyba, panie margrabio, iż spoty
kacie nas na ziemiach, które nam przynależą.
— Nigdym ja na ziemie podlegle waszemu szlachet
nemu zakonowi nie wstąpił. Gdańsk jednak do nich nie
należy.
— Piękne to miasto i rozsądni w nim ludzie mieszkają.
Oto oddali się nam pod pieczę i ochronę. A my jako słu
dzy boży tej opieki odmówuć nie śmiemy przez wzgląd
na miłość bliźniego. Nie myślę też, aby miała jaka zwada
między nami powstać z powodu tego miasta.
— Kto Pomorze wziął, a Gdańska nie dostał, to jak
by konia dosiadł, a wodze zgubił!
— Między nami rozmowa może być jeno taka, jak
między braćmi, co ojcowiznę dzielą, nie jak między
wrogami.
— Wasza to ojcowizna? —woła oburzony margrabia.
- Wasza, wasza? Przecież tu nikt ani słowa w niemiec
kiej mowie nie rozumie! To dzicz!
— Samiście rzekli, panie margrabio, nikt tu słowa w
3* 35
naszej wspólnej mowie nie rozumie. To dzicz, podobna
do pogan. Tak więc nie nasze to i nie wasze... Czemuż
byśmy się o ten skrawek ziemi bić mieli? Tak ona wam,
jak i nam potrzebna. Jeno że nam do niej bliżej i choć
byście ją próbowali mieczem dobyć, nie utrzymacie
jej przed nami. Tak więc ugodę uczyńmy.
— Jakaż to może być ugoda? Wyprawa nasza wiele
grzywien srebra zjadła, a cóż nam dała? Jeno pustkowie
i piaski. *•
— A gdybyśmy jak przyjaciele koszta tej wyprawy
srebrem wam zwrócili? Policzcie w spokoju, ile wy
prawa kosztowała i jaka jest cena tej ziemi. I my po
liczymy, ile dla nas ona warta. Jeśli widzicie w tym
korzyść, jako i my widzimy, dla naszej wspólnej nie
mieckiej sprawy, tedy zatrzymajcie pochód waszych
wojsk. Gdańsk naszymi jest obsadzony rycerzami. I nie
potrzebna by to była walka, co jeno i was, i nas utru
dzić by musiała. A oto znak mistrza Zantyru, abyście
widzieli naocznie, że przychodzę z jego słowem do was.
Margrabia zadumał się nad mową Reussa. Siły jego
rycerzy już nieco osłabły w długiej wyprawie. Doby
wanie grodu gdańskiego wydało mu się w tej chwih
nie tak ważne, jak powrót do dom z zyskiem, choćby
i nie mieczem, lecz okupami zdobytym. Jednak Gdańsk
owo miasto pełne wszelkiego dobra, miasto, co błysz
czało nad Bałtykiem jako jego perła i przystań naj
zacniejsza —Gdańsk kusił go niezmiernie.
— Niewiele ja zyskam z tej wyprawy, jeśli dam ucho
waszej mowie. Żadne srebro nie nagrodzi tego, co
Gdańsk wart. Wielkie by to musiały być wory kruszcu...
wiem, że wasz zakon bogaty, skąd jednak tyle go weź
miecie?
— Nie wiecie, panie margrabio, czyśmy go z dawnych
czasów z Palestyny nie przywieźli więcej niż się komu
może zdawać. A i sposób zwyciężania stamtąd przy-
36
.vieźliśmy. Jeśli ugodzimy się dziś co do samej rzeczy.
!■- wagę srebra spokojnym czasem obgadamy. A wtedy
jedna mowa i jeden ład zapanuje na tej ziemi od Szcze
cina po Gdańsk —niemiecki.
Na dłoń margrabiego kładzie Reuss pierścień mistrza
Zantyru. Margrabia zdejmuje z palca pierścień ze swym
znakiem i podaje go Reussowi. I w chwilę później nie
zsiadając z koni- wypiwszy jeno wina ze srebrnych
kubków, rozjeżdżają się we dwie strony. I trzech ry
cerzy powiewając białymi płaszczami pędzi w skok ku
Gdańskowi, który ledwie się budzi ze snu.
3.
Wrzesień barwi pagórki ponad Gdańskiem fioletem
wrzosowym. Brzozy kapią od złota. Pogoda jest czysta
i cicha. Odeszli od Gdańska Brandenbury, nikt jednak
nie wie, jak daleko. Czy wrócili do swego kraju za wie
loma rzekami, czy też stoją za osłoną puszczy o dzień
drogi stąd?
A Gniewko żyje z dnia na dzień, czekając, aż pan
Sulisław rzeknie mu: — „Idź, chłopcze, do swej wsi”,
i czeka tego dnia. i boi się go okrutnie. Bo ludzie co
do Gdańska rybę wożą, mówią, iż wsie wzdłuż brzegu
wszystkie spalone, a ludzie porwani przez Branden-
burów w niewolę. Usiadł oto przed cudzą chatą rybacka
i*oomaga niewieście sieć naprawiać. Patrzy przez oka
iej sieci na morze, co stoi jasne i ciche, jako mleko
w glinianej misie. Niewiasta pyta:
— Z dalekaś ty, dziecko?
- Ze wsi, co się Rybitwy zowie. Haj! — pokazuje
Gniewko na zachód.
Niewiasta wzdycha litośnie. Wynosi mu kawał placka
i piękną, wędzoną rybę.
3
— Masz, pojedz, sieroto.
Gniewko trzyma w ręce rybę, a ręka ta podnieść się
do ust nie chce. Sierota? On, Gniewko —sierota?
Niewiasta sieć wiążąc spogląda nań.
— Co ci to? — rzecze. — Toś ty nie wiedział, że w
Rybitwach jeno ziemia a niebo ostały? Toż i ja tam
urodzona, a wydana do Gdańska. Brat w chacie ostał,
znałeś go chyba, Wątor go przezywali.
Gniewko kiwa głową. Jakże! Wątor, ten, co chatę
miał najbliżej wydmy piaskowej. Walorowe dziewczęta
jantar z nim nieraz zbierały. Jak przez mgłę grubą sły
szy słowa niewiasty.
— Zabrali ich wszystkich do niewoli. Pognali precz
w swoje kraje. Pobili chłopów, co się toporami bronili,
a niewiasty i dzieci pobrali. Tak, tak... Jeno stary Sii-
wosz w czółno wskoczył i od brzegu w porę odbił. Pew
no na ostrów chciał płynąć. Na Hel. Ale go branden
burska strzała dosięgła i ledwie żywego woda go tutaj
wraz z czółnem doniosła. Od niego ta wieść...
W piasek pada wędzona ryba i jęczmienny placek.
Gniewko nagie porywa się i biegnie brzegiem morza.
Biegnie, a woda pryska mu spod nóg. Potyka się, pada.
Twarz kryje w słonej wodzie, co falą do niego podbiega.
Płacze, a woda miesza się ze łzami. O Hel! Hel! Takiej
zapłaty zażądałaś za bryłę jantaru? Ale w dali, kiedy
głowę podnosi, jasno błyszczy na morzu ostrów Hel.
Nie, nie ona to, nie bogini śmierci... To Brandenbury.
Niemce.
Morska woda zmywa łzy z twarzy. Tylko w sercu
zwija się żal i jak bolesny kłębek idzie w górę do gardła.
Nie będzie więcej płakać. Już by i nie potrafił nawet.
Szczęki mu się zwarły, że słowa by nie potrafił rzec.
Podnosi głowę i oczy mu same biegną na zachód, gdzie
brzeg morski ginie we mgłę. Nie pójdzie tam. Nie ostało
tam już nic... nic. Sięga w zanadrze. Oto bryłka jantaru.
38
Ciepła od dotyku ciała, jak żywa. Tyle jeno ostało po
domu, po ojcach... Nie kupi już za jantar nici konopnych
na sieć, bo komu? Nie sprzeda tej złotawej bryłki. Ani
za srebro, ani za złoto nawet, choć powiadają, że wiele-
kroć więcej od srebra warte. Niech ostanie przy nim.
Na pamięć.
Na wałach gdańskiego grodu krzyżackie stoją stróże.
Gardłowymi krzykami się zwołują, ale jakby dla pozoru
jeno, bo Brandenbury odeszli i cisza panuje wokół
miasta. Już i z dalszych wsi, w borach i lasach rozsia
nych, przybywają ludziska, tym bardziej że lada dzień
wielki odpust będzie i wielki targ coroczny. Zawsze
jesienią w tym czasie kupce z daleka i z bliska ciągną
do Gdańska. Niby jest więc i teraz, w roku pańskim
1308, jak każdej jesieni.
Tylko na grodzie sędzia Pomorza pan Bogusza trzeci
już raz pyta szlachetnego rycerza niemieckiego Zakonu
Najświętszej Marii Panny Sigtrygga von Ecken, kiedy
też zechce z nim rozmawiać mistrz Zantyru. I trzeci
raz słyszy, że mistrz zajęty ogromnie, że żałuje, iż czasu
mu nie starcza, aby z czcigodnym panem rycerzem Bo-
guszą mile przy winie pogawędzić. Rycerz Sigtrygg
chętnie sam będzie służył panu BG guszy swym towa
rzystwem. Każe piwa przynieść i pyta troskliwie, czy
panu Boguszy czego nie brak. Może rad by się rozerwać
♦—tedy chętnie z Zantyru sprowadzą mu śpiewaka, co
zna najpiękniejsze pieśni o rycerzu Rolandzie, lub jeśli
pragnąłby pobożnej rozmowy, tedy uczonego mnicha
z klasztoru ojców dominikanów poproszą, aby mu żywot
Chrystusa lub świętych pańskich odczytywał i wyjaś
niał. Gniecie pan Bogusza w garści kubek, w który
piwa nie kazał nalać, i patrzy na Krzyżaka, co rządzi
się na grodzie gdańskim jak gospodarz.
39
— Panie rycerzu z Ecken! Choć cenię przy uczcie
piękne pieśni, a w czasie postu i adwentu nie stronię
od. wysłuchania kazań i pokuty, lecz nie o tom was pro
sił. Jeno, abym mógł o rzeczach ważkich z mistrzem
gadać.
— Mistrz pracą utrudzony.
— Nie zajmę mu czasu więcej niż dwa pacierze. Od
wielu dni unika mnie wasz mistrz, chyba nie z trwogi. I
Was jest tu bowiem wielu, a ja sam.
Rycerz Sigtrygg śmieje się szeroko.
— Proszę więc, chodźcie do mistrza. Jeno nie wiem,
czy radzi będziecie z owej rozmowy.
Gdy sędzia pomorski staje przed mistrzem, widzi, że
ów leży na ławie okrytej niedźwiedzią skórą, a przed
nim na stole dzban i kubek. Po izbie w miękkich ciż-
mach krąży rycerz Reuss von Plauen. Obaj odziani w
miękkie szaty jedwabne, lśniące od barw i złota. Stroi
to niezbyt dla zakonnych rycerzy stosowny — myśli
pan Bogusza i czuje, że jego aksamitny, wiśniowej bar
wy płaszcz, podbity futrem, i szata z szarego sukna
o wiele są uboższe od zakonnej odzieży, ukrytej zazwy
czaj pod surowymi, białymi płaszczami.
— Słyszałem, panie Bogusza, iżeście mnie widzieć |
chcieli - powiada mistrz, unosząc się leniwie na łokciu
z ławy.
— Prawda to. I dziwno mi, żem o to przez tyle dni
pr.osić was musiał. Tym bardziej że Brandenbury ode- t
szli spod miasta i grodu i czas by było umowę nasze
wykonać.
— O jakiej to umowie myślicie, panie Bogusza? -- I
pyta Reuss von Plauen.
— O tej, którą zawarliśmy i na pergaminie spisali^
wszak innej nie masz.
— Mieliśmy grodu strzec — uśmiecha się mistrz.
— Ale Brandenbury odeszli — rzecze sędzia.
40
— Tego chciałeś, panie Bogusza! —śmieje się Reuss.
— Nie rycerski to obyczaj urągać starszemu wiekiem.
Mnie pas rycerski, ostrogi i łańcuch w ciało już wrosły,
gdy wyście jeszcze za kim innym miecz i tarczę nosili,
iiaczcie też na to, żem ja tu gospodarzem na grodzie.
— Kto tu gospodarz, to chyba widać, panie sędzio
pomorski —cedzi przez ściśnięte wargi piękny pan Reuss.
— Pora umowy dotrzymać, mistrzu Niemieckiego Za
konu —powiada spokojnie jeszcze.Bogusza, choć czuje,
iż krew uderza mu do głowy.
Mistrz sięga leniwie po wysoki, cienkoszyjny dzban
.liniany, co stoi na stole. Potrząsa nim.
— Wino wypite — rzecze. — Tyle ja wasze umowy
sanuję, gdy gród dzierżę w garści!
I ciska dzbanem o podłogę, aż pryska w kawałki na
dębowych dylach. Porywa się Bogusza.
—Mój pan, książę Władysław...
Mistrz podnosi się z wolna i mówiąc nie na Boguszę
patrzy, lecz na Reussa.
— Ich książę dzielnicę do dzielnicy przyszywa jak
;■■tę do łaty i myśli tym sposobem królestwo stworzyć.
Ale my sprujem tę partaninę.
Bogusza sięga po miecz, ale nim go zdołał z pochwy
wyrwać, już na skinienie Reussa knechty skrzyżowa
nymi włóczniami odpychają starca. Dwaj inni chwytają
go za ręce i wykręcają do tyłu. Reuss wyciąga miecz
1'oguszy i patrzy nań pod światło.
— ?-acna stal i chyba nie będzie wam więcej potrzeb-
♦
Twarz Boguszy jest blada, a usta zacięte. Stary ry
cerz nie czuje bólu wykręconych stawów. Nie dosięga
i>o już zniewuga. Nie słyszy słów mistrza, który mówi
do Reussa:
— Zbyt gorąco kocha ten Polak swego księcia. Jeno
chłód Ijchu może go uleczyć.
4i
Bogusza szarpnięty do tyłu przez knechtów cofa się
o krok. o_dwa i już w samych drzwiach stojąc, woła:
— Na kolanach oddacie Gdańsk polskiemu królowi!
I w tej chwili uderzenie w tyl głowy powala go na
ziemię. Z ust spływa krew.
Mistrz kładzie się znów na ławie. Klaszcze w dłonie.
Jeszcze w sieniach słychać łomot i głuche uderzenia,
a mistrz woła do wbiegającego knechta:
—Wina. 1 uprzątnąć to - pokazuje leżące na podłodze
skorupy. •
4.
Najpierwsza w całym mieście gospoda zwie się „Pod
zioła szkutą” i, aby nikt nie zabył tej nazwy, wisi nad
drzwiami gospody na łokieć długi statek wyrzezany
z drewna i złocony na dziobie. Tam też, na owym dzio
bie, widać pięknie uczynioną z drzewa głowę delfina,
co jest przyjacielem ludziom i ratownikiem w czasie
burzy, gdyż ich na swój grzbiet chętnie przyjmując
niesie cierpliwie ku brzegowi. Niektórzy też dlatego
gospodę ową nazywają ..Pod delfinem”. Najlepiej jed
nak, idąc gdańskimi uliczkami, zapytać, gdzie gospoda
ślepego Wojciecha, a zaraz każdy dzieciak pokaże. W
drzwiach gospody stoi chlopisko wielkie, co wiek żyda
strawiło na morzach dalekich, a gdy po utracie jednego
oka przyszło wracać na swój brzeg —z woreczka skórza
nego uwiązanego na szyi wyjęło grosz spory i gospodę
pobudowało.
On to właśnie, ślepy Wojciech, gości u siebie od wie
lu. dni kilkunastu polskich rycerzy wraz z ich czela
dzią. Niełatwo wyżywić na co dzień taką gromadę ludzi
—więc też zdarza się, że Wojciech migiem śle Hanysza
42
do przystani, aby od obcych przybyszów to wina moc
nego, to korzeni nabył. Sam zaś zabiega, aby gościom
niczego nie brakło i aby z usługi byli radzi. Nie wiedzieć
bowiem, jak jeszcze długo będą rycerze czekać, aż wy
jaśni się sprawa na grodzie. Pan Bogusza nie wraca
z grodu, Krzyżaki z grodu nie ustępują, a Brandenbury?
O nich ani słychu. Ponoć na zachód ruszyli i tam w po
morskich dworach panów Swięców siedzą. Jeno na co
czekają —nie wie nikt, nawet Hanysz, choć ten kręcąc
się po mieście i przystani, rad wszelkie wieści znosi, by
za każdą dzbanek piwa czy kawał tłustej baraniny od
gospodzkiego wymamić.
Ot i teraz siedzi kuckiem na podłodze w kuchni i ogry
zając baranią kość prawi:
— A to na mieście mówią, że pana Boguszę Krzyżaki
w loch wtrącili.
— Nie pleć po próżnicy —powiada ślepy Wojciech. —
Kto by śmiał sędziego całego Pomorza w loch ciskać?
Lepiej byś drew przyniósł pod sagan, a potem wolami
na Stogi jechał po owies. Bo rycerskie konie niedługo
zębami o puste żłoby zadzwonią. A kup latosi, nie jak
onegdaj stęchły... pożytku z ciebie nie ma, a jeść lubisz.
Niby człek uczony, pisanie znasz, a jednak cię ojcowie
dominikanie z klasztoru przegnali. Pewnikiem za le
nistwo i za obżarstwo.
Ale ledwie to rzekłszy, ślepy Wojciech, co rąbał ćwierć
wołu na pniaku, topór odstawia i do izby idzie, gdzie
rycerze siedzą. Pora im wieczerzę stawić. Płacą zacnie,
straci? by było takich gości stracić.
Kłania się pięknie w drzwiach i rzecze:
— Panowie rycerze, pokornie was proszę, wieści wys
łuchajcie...
Ledwie powtórzył słowa Hanysza, zerwali się ryce
rze z ław. Sulisław kubek cisnął o ziemię i woła:
43
/
— Jakem rzeki panu Boguszy, tak się dzieje! Mieczem
po pergaminie rąbną.. Czeladź wołajcie! Odbijem pana
Boguszę. Zbrojno na gród...
— Panie Sulisławie — rzecze stary Dadźbor —miar
kujcie się. Toż tam na grodzie ze setka samych rycerzy,
knechtów zbrojnych nie licząc i drobniejszej czeladzi!
— Tedy do opata Wilhelma trza się udać, jego to rada
była, aby Krzyżaków do pomocy wezwać —wola Gnie-
womir.
— Na nic się to nie zda, bo pan opat Wilhelmus zam
knięte rekolekcje odbywa, jak zwykł' przed odpustem
Klasztor jak wymarły — rzecze Hanysz, który już się
do izby za Wojciechem wcisnął. .
— Wysłali my człeka do księcia Władysława —rzecze
wolno i z namysłem Ziemibor —trza czekać. Sami nic
nie zdziałamy. Nie widzi się także prawdziwa wieść o pa
nu Boguszy. Nie do wiary jest. aby zakonni rycerze
chrześcijańskiego pana w loch wtrącili...
— Pójdę na gród i przewiem się — rzecze z ukłon: m
Hanysz.
— Na gród nie masz co iść. Widzieli cię Krzyżaki przy
nas, nic od nich dobrego nie uświadczysz. Byłeś na
mieście dzisiaj, to gadaj, coś widział?
— Na mieście spokój. Ludziska wszelkie dobro na jar
mark zwożą. Nastawiali bud, aż gęsto. Jak zwyczajnie
przed odpustem.
— A Krzyżaki? Pokazują się na mieście? —pyta Zie
mibor.
— Anim jednego rycerza nie widział, jeno knechtów
paru, jak rybę targowali.
Sulisław przed drzwi gospody wychodzi i patrzy.
Prawda, że w mieście spokój. Gwar większy niż zwykle,
ale też wiadomo, że się i odpust, i targ zbliża. Ju ro
dzwony zwołają wiernych do kościołów, a przekupnie
już dziś wzywają chętnych do kupna.
44
— Wojciechu, stawcie wieczerzę czeladzi naszej i gdy
zjedzą, niech do izby przyjdą. Konie trzymać mają ped
siodłem. Ty zaś — rzecze do Hanysza — idź na miasto
i kup jakiej godziwej ryby, bo post dziś wilijny przed
świętem, a ten antychryst chce nas mięsem żywić. Ju
zem widział, jak wołu rżnął.
Hanysz kłania się głęboko i rękę wysuwa. Pan Sulis
ław w garść ciska mu dwie sztuki srebra. Ale już Gniew-
ko spogląda prosząco na pana Sulisława.
— Pozwólcie mi, panie rycerzu, na miasto. Wiem.
gdzie rybę świeżą dostanie. I dobrą!
— Idź — zezwala Sulisław. — Jeno trzymaj się Ha
nysza, bo ciżba wielka, a jam panu Boguszy obiecał
mieć na cię baczenie.
Idzie więc Gniewko wraz z Hanyszem pomiędzy sto
łami, pospiesznie zbitymi z belek. Na nich przekupnie
ułożyli wielkie chleby i słodkie placki miodowe. Aż
z Torunia na jutrzejszy targ piernikarze przywieźli
pachnąse miodem cuda. Konie z ciasta, ludzkie figury,
siekanym orzechem osypane okrągłe placuszki i placki
wielkie jak koło u wozu, a na nich kwiaty urobione i wy
pieczone z ciasta. Hanysz sięga do placków, aż Gniewko
się dziwi, bo przecież nie placki, ale rybę miał kupować.
Ale Hanysz jeno uskubnął, skosztował i gani, że mało
słodkie. Przekupień zamachnął się na niego, ale już Ha
nysz kryje się za sąsiednią budę, a za nim jak cień sunie
Gniewko. Tutaj stągwie kamienne pełne śmietany, obok
bryły złotego masła leżą na stołach. Dalej pszczelarze
rozłożyli misy, a na nich złociste plastry miodu, zaś obok
miód w dzieżach. Za płócienną ścianą słychać skuczenie
psów. Oto tu na drągach rzeźnicy rozwiesili całe połowy
wołów i wieprzów, połcie słoniny, a dalej kiełbasy. W
drewnianych korytach kiszki nadziane krwią, kaszą
i słoniną. Ludzie, co w puszczy żyją, na drągach wieszają
ciemne sztuki dziczyzny, jedne jeszcze w sierści, inne
już odarte. Do mięs doskakują pieski, i coraz odganiane,
skuczą i szczekają.
Gniewko widział już w minionym roku jarmark. Ale
wtedy szedł za ojcem i spieszył się bardzo. Chcieli rybę
i jantar sprzedać, a sieć nową kupić. Teraz może przyj
rzeć się, ile wola. Tylko że wtedy szedł radosny, a teraz
jeno baczny i ciekaw. Nagle słyszy głos świstawki. Obej
rzał się: Garncarz usiadł pomiędzy misami, dzbanami
i wszelkim sprzętem glinianym i zwołuje ludzi, świsz
cząc na glinianym kogutku. Piękny jest ten kogutek
i rad by go Gniewko kupić, żeby jeno miał za co.
- Z drogi! — woła kupiec i parę wołów pogania, co
ciągną ogromny wóz. Na wozie pełno futer szarych,
burych, brązowych i żółtych. Cofa się Gniewko, a brzu
chaty wóz napiera na niego bokiem. Więc skacze pod
wielki stół, na którym leżą płótna i przeszedłszy na
czworakach wygląda z drugiej strony, szuka oczyma
Hanysza — nigdzie go nie ma. Ale nie strach. Już tyle
dni w Gdańsku mieszka przy rycerzach. Nie zginie tu!
Zna każdą uliczkę i każdy dom. Już zmrok zapada wczes
ny, wrześniowy, ale Gniewko nie spieszy do dom. Oczy
biegają od jednej budy do drugiej, od stołu z nożami do
tego, na którym ciżmy piękne leżą. Nagle Gniewko przy
staje. Oto nad nim w górze idzie człek. Linę rozciągnięto
od dachu kupieckiego domu aż do drzewa, co stoi na
środku rynku. Po niej jak po ścieżce idzie człek odziany
w pstre szmatki. Na głowie ma czapkę z piórkami z ko
guciego ogona, a w rękach trzyma cienki kijek. Już
zmrok zapada coraz gęstszy, a Gniewko nie może od
niego oczu oderwać. Na dole przy drzewie stoi tłusty
kuglarz i trzyma zapaloną pochodnię. Wszystko wokół
od tej pochodni widzi się czerwone, a już ów człek, co
po dróżce zawieszonej pod niebem chodzi, błyszczy
najpiękniej. Wreszcie skacze z liny w dół i nagle staje
46
tuż przed Gniewkiem. Chudy jest i mizerny. Pot mu
ciurkiem spływa po policzkach.
— Po co chodzicie po sznurze? — pyta Gniewko.
— Dla ludzkiej radości.
— Pot wam leci po gębie. - Gniewko dotyka policzka
linoskoka.
— Radość, to poważna rzecz — powiada linoskok
i uśmiecha się samymi oczyma do Gniewka.
— Nie strach wam, gdy jesteście tam w górze?
Linoskok oczy przymyka, a twarz kurczy mu się
żałośnie. I Gniewko widzi, że boi się. Ale on zaś się do
niego uśmiecha oczyma.
— Jakiżby to był jarmark w Gdańsku bez linoskoka?
„Złoty Gdańsk”, mówią... A i żyć trzeba. Za chleb, za
rybę, za łyk piwa...
— Jutro będziecie zaś chodzić po niebie? — pyta
Gniewko.
— Będę. Dziś jenom nogi wprawiał, bo od jazdy na
wozie ścierpły.
— Tedy przyjdę jutro —przyrzeka Gniewko. —Jeno
co nie mam miedziaka, ani nic, cobym wam dał...
— Nie trza.
— Przyjdę jutro.
— Jutro... —Linoskok palec podnosi i znów się widzi
cały czerwony od blasku pochodni.
Gniewko stracił go z oczu i teraz baczy tylko, aby
prędzej do gospody wrócić. Może tam już Hanysz przy
szedł pierwszy. A on miał przecież doradzić, gdzie rybę
kupić! Zajrzy więc jeszcze do przystani, gdzie rybą
kupczą, i jeśli tam Hanysza nie dojrzy, pobiegnie do
gospody.
Już zapachniało rybą, solą i smołą: Po obu stro
nach stoją na drewnianych przyporach wielkie, ciemne
szkuty. Tu bowiem szkutnicy je budują i stąd na wodę
47
puszczają. Dalej będą kadzie pełne świeżych ryb i wę
dzarnie, gdzie zawsze pachnie dymem. Może tutaj
gdzieś szuka go Hanysz? Rozgląda się wkoło i widzi,
jak wysoko ponad przystanią i miastem, jakby u bram
grodu, ukazują się migotliwe światełka, jak biegną jedno
za drugim w ciemności w dół, ku miastu. Wraz z nim
patrzą na owe światełka szkutnicy i smolarze, sieciarze,
co sieci rozwiesili pomiędzy łodziami, i rybacy.
— Co to? —pyta jakiś człek.
— Cóż... widno Krzyżaki gród opuszczają. I nic dziw
ne to, bo Brandenbury odeszli. - I rozchodzą się ludzie
jedni do chat, inni do bud jarmarcznych. A od grodu
słychać tylko coraz wyraźniejszy, coraz głośniejszy
tętent kopyt.
Nagle...
Nagle znad ciemnych domów skupionych wokół placu
targowego buchnął straszny krzyk, potem drugi, trzeci.
Słupem wystrzela ku czarnemu niebu wysoki ogień.
Ale za chwilę już rozlewa się wokół, choć wiatru nie
ma. Obok Gniewka przegalopował rycerz z pochodnią
w ręku, a za nim pęd powietrza rozwiewa biały płaszcz.
Wciska się Gniewko między sieci rozwieszone, a rycerz
z konia tnie na odlew wielkiego szkutnika, co plecy
w smołowany bok łodzi wpiera. Ten wali się twarzą
w przód, ręce wzniósłszy ku górze. Za Krzyżakiem już
konno i pieszo bieżą inni. Knechty rąbią toporami o
ostrzach na dwie piędzi szerokich każdego, kto w dro
dze. Smolne pakuły konopne ciskają w wysmołowane
lodzie, stojące na przyporach. W jednej z łodzi kilku
szkutników broni się toporami, ale i to daremno, bo
ogień ogarnia łódź. Gorąc czyni się straszny. Gniewko
ucieka. Zaplątał się w sieci, zerwał je, skacze ku bu
dom kramarzy. Przy kadzi z rybami cięty toporem ry
bak pada na piasek i chwyta śmiertelnym skurczem
48
za bi'cg aaciZi. dii/uslują ryoy na piasek i succza m
nim walając się w krwi rybackiej.
I znów Gniewko odskakuje wstecz, w wąską uliczkę
miasta. Tu naprzeciw niego tęgi Krzyżak dopadł dziewkę
małą, nieledwie dziecko i oderwawszy ją od ziemi niesie
przeraźliwie krzyczącą. Już kładzie łapę ciężką na jej
gardle, gdy Gniewko, nóż z kramu nożownika chwy
ciwszy, wbija go w udo Krzyżaka. Ten zdobycz puścił
wolno i wali z mieczem w garści wprost na Gniewka,
więc chłopak skacze pomiędzy żaki na obręczach roz
pięte, co do łowu węgorza służą. Mota się miecz w gęste
sieci, szarpie nim Krzyżak raz i drugi, ale zanim miecz
oswobodził, już Gniewko drugą stroną spod żaków wy
chyla głowę. Po to jednsJt tylko, aby ujrzeć, że dziewczę
knecht jednym uderzeniem opancerzonej ręki na ziemię
obala i nogami depce.
Gniewko już nie Ucieka... twarz ukrywa w dłoniach
i tak dygoce, że cfiyba cała buda nad nim się trzęsie.
W gardle sucho i ból taki, że zda się nie wytrzyma
więcej i będzie krzyczał razem z całym mordowanym
miastem. Bo krzyk ciągle trwa i rośnie, jak i ogień, co
pochłania chaty, budy, cały świat zda się. Dymu coraz
więcej. Nie masz tu czym odetchnąć... Gniewko podrywa
się i biegnie, sam nie wie dokąd. Aby jeno oddech zła
pać... Znów jest pomiędzy płonącymi szkutami. Teraz
już ostatnia się broni. Szkutnicy stoją na niej w ogniu
i rąbią toporami z góry. Ale wyniosła koga się chyli
i pada wprost na Krzyżaków. Giną obrońcy i napastni
cy. Dym i ogień bucha w górę. Gniewko pomiędzy dy
lami wędzarni wyziera i widzi, jako Krzyżacy w wyr
wę uczynioną przez upadek kogi chcą wedrzeć się dalej.
Ale tam już nic nie masz. Jeno żar i popiół. Ni ludzi, ni
dobytku. Tylko morska woda czerwona od ognia i krwi.
Tymczasem w gospodzie ślepego Wojciecha, ledwie
czeladź powieczerzała i głosić się miała u panów rycerzy,
u drzwi runął wyrostek w płótniakach, obdarty i z wło
sem z,cżom nr.
— Krzyżaki ludzi mordują!
Sulisław miecz jeno chwyciwszy, bez hełmu i tarczy
rzuca się ku drzwiom. Dadźbor chwyta go za ramiona.
— Gniewko na targu, puść mnie! Czeladź za mną!
— krzyczy Sulisław.
Podają mu konia, hełm i tarczę. Wysypują się z go
spody insi rycerze i tak zwartą gromadą ruszają ku tar
gowi.
Hanysz zgubił Gniewku już dawno i długo go szukał,
bojąc się gniewu Sulisława. Gdy rzeź się zaczęła, zrę
cznie skoczył w uchyloną boczną furtkę kościoła. Choć
miasto w płomieniach, w zgiełku, w jęku mordowanych,
w zgrzycie toporów7 —tutaj wśród grubych murów pa
nuje jeszcze cisza. Hanysz ociera pot z czoła. Przylgną!
gorącymi plecami do kamiennej ściany. Przed nim w
świetle wiecznej lampki błyskają srebrne i złote wota,
zawieszone przy ołtarzu. Na dębowej policy lśnią zło
ciste miseczki, pełne najdroższego zamorskiego skarbu
— pieprzu. Błyskają w mroku łańcuchy, zawieszone na
kołkach. Okrutna pożądliwość podnosi się w jego sercu.
Taki łańcuch szczerozłoty... taki łańcuch! Jadła za niego
dostanie do końca życia. Zawsze tłusto, zawsze syto!
Nie trza by o nie prosić... po nikim resztek dojadać. Je-
zukryście, nie dopuszczaj do mnie pokusy.
Tada Hanysz na klęczki i modli się trzęsącymi war
gami o wybawienie od pokusy i czołga się do stóp ołta
rza coraz bliżej i bliżej łańcucha. Ręce wyciąga do Boga.
O Jezukryście, wesprzyj mego ducha, pokonaj moc
szatańską... Wieś... nie, trzy, dziesięć wsi za taki łań
cuch. Szata aksamitna, koń piękny... Nie ja bym się
kłaniał, mnie by się kłaniali. Panem by mnie zwali...
panem!
50
Jeszcze klęczy, ale ręce już niemal sięgają złotego
łańcucha. Zawisł na nim palcami, unosi się, prostuje
i zrywa z jękiem łańcuch. Jeszcze nie zdołał go wetknąć
w zanadrze, gdy w drzwi kościoła walą Krzyżaki. Na
przeciw niego otwierają się drugie drzwi, wiatr wdziera
się, niosąc swąd spalenizny i w czerwonej pożodze staje
odziany w lśniącą zbroję rycerz krzyżacki. Gdy nad
Hanyszem unoszą się miecze i topory knechtów, gdy
ręce wydrzeć mu chcą łańcuch, rycerz woła:
— Stać! To świętokradca. Ja nad nim sąd uczynię!
Pognany płazem mieczy, bity styliskami toporów
biegnie Hanysz, klapiąc o kamienne płyty łapciami
wprost na błyszczącego rycerza, który odstępuje od
drzwi jakby się bał zabrudzić o jego łachy, i wypusz
cza go przodem w przykościelny wirydarz.
W tej właśnie chwili do kościoła uciekając przed gro
madą konnych Krzyżaków wsuwa się mała postać i ni
knie za kamiennym filarem. To Gniewko. Już chce
biegnąć za Hanyszem gnanym okrutnie przez Krzyża
ków, ale chwyta go lęk. Przeżegnał się —pójdzie.
W imię Jezukrysta. w imię bogini Hel... pójdzie! Ale
zatrzaskują się już drzwi do wirydarza, a w drzwiach
wchodowych rośnie zgiełk walki. To Sulisław rąbie
mieczem ogromnego Krzyżaka, który wali się z konia
u samej furty.
— Panie Sulisławie! — krzyczy Gniewko i rzuca się
w7 gęstwę.
Nachylił się rycerz z konia i chłopca chwyta pod ra
miona. Stary pachoł ciosami topora osłania rycerza
i dziecko przed naporem napastników. Już garstka kon
nych wyrywa się z żelaznej obieży wroga. Już pędzi
wokół kościoła, ale kościół zewsząd otoczony przez
Krzyżaków. Nie masz stąd wyjścia.
Wtem z góry rozlega się czyjś głos. Z małego okienka
wychyla się chuda twarz.
4* 51
— Ostawcie konie. Znam wyjście.
Pan Sulislaw wie, że nie pora na rozważania. Rad by*
jednak wiedzieć, czy to nie zdrajca.
— Znam go, to linoskok —woła Gniewko.
Linoskok prowadzi ich krętymi schodkami wewnątrz
kościelnego muru w górę i w górę, chyba aż do nieba.
Cichnie pod nimi zgiełk bitewny. Idą teraz ponad koś
cielnym sklepieniem, pod nogami mając ostro sterczące
cegły, po których ślizgają się nogi. Wreszcie trafiają
na schodki równie wąskie jak tamte, jeno że biegnące
w dół. Schodzą nimi aż do furtki kowanej, co otwiera
się ze zgrzytem wprost nad chłodną wodą Raduni. Nogi
trafiają na twardo ubitą ścieżkę.
— A ty? — pyta linoskoka Sulislaw*.
— Ja ostanę w Gdańsku — uśmiecha się linoskok.
a twarz jego widzi się n_by twarze świątków rzezanych
w białym drewnie lipy.
— Nie ujdziesz z życiem, chodź z nami! — Sulislaw
wyciąga do niego rękę.
Ale on już niknie w głębi muru.
— Ostanę w Gdańsku. A wy wrócicie tu do mnie...
Zamyka się za nim furtka w murze, a wierzba osłania
ją spływającymi waikoczami.
Nad Radunią ciemno i pusto. Kościół zasłania od
blasku ognia wodę i nie widać jeszcze, że rzeka krwią
płynie. Przez gęste krzewy, przez bagniste brzegi, przez
trzciny i szuwary przedziera się Gniewko wraz z ry
cerzem Sulisławem i jego czeladzią. Słabnie już i coraz
mu trudniej nadążyć za nimi. Ale pachoł zarzuca go
sobie na plecy jak małe dziecko.
— Sam pójdę —szepce Gniewko.
— Cichaj... Za wiele tego było dla ciebie, małyś jesz
cze — mruczy pachoł. — Cichaj.
I Gniewko przyciska twarz do jego ramienia. Strasz
no wTokoło, ale przez tę jedną chwilę jest jnu dobrze.
52
Rzekli mu. że mały- Dobrze być małym choć przez
chwilę, gdy świat jest zbyt straszny. A on jest zmę
czony, taki zmęczony, ze nic już nie, nie myśli, nic
czuje. Jeszcze przed chwilą chciał prosić pana Sulisława.
by ratował pojmanego przez Krzyżaków nieboraka Ha-
nysza, ale teraz i o tym zapomniał. Choć oczy ma ot
warte, jest jak oślepły, nie widzi, że coraz bliżej są gos
pody, gdzie rzeź nie dotarła jeszcze, gdzie czekają na
nich zapaśne konie.
W miejscu, gdzie spotyka się mur wyniosły kościoła
z murem \virydarza, gdzie dym zieje górą, gdzie pusto
iest i tylko pożoga odbita od nieba oblewa krwawym
blaskiem krzewy i trawę —stoi Hanysz otoczony przez
KrzyżakóW
Naprzeciw niego znajomy z grodu, rycerz Reuss von
Planem Reuss skinął dłonią. Krzyżacy cofają się cicho
i nikną w głębi kościoła. Rema trzyma koniec złotego
łańcucha, który zwisa z dłoni Panysza. Owija go sobie
wolno o rękę tak, że wpija się on w ciało Hanysza i kre
puje mu dłonie. Reuss nic patrzy w białą z lęku twarz
pojmanego. Mówi ponad nim:
— Za świętokradztwo będziesz żywcem spalony na
wolnym ogniu. Przedtem będą ci wyłupione oczy i wyr
wany język.
Z ust Hanysza wyrywa się cichy jęk. A Reuss ciągnie
obojętnym głosem:
— Ale może cię szkoda na śmierć, bo znasz sztukę
pisania... Może ci jeno nogi odrąbać i posadzić u deski,
byś zdrowymi rękoma święte słowa przepisywał?
Żelazny but Reussa opiera się na odzianej w liche
łapcie stopie Hanysza i gniecie ją. Hanysz nie jęczy już.
jeno pot grubymi kroplami ścieka mu po. licach.
— Jeno stopy, czy też u kolan rąbać? — zastanawia
się zakonny rycerz. —"Gdzież cię pisać uczyli?
— U ojców dominikanów — szepce Hanysz.
JO
— ... u koł*n, a potem rzemieniami ściągnąć, aby cię
krew nic uszła. —Reuss patrzy teraz w twarz Hanysza
z chłodną ciekawością. Szarpnął łańcuch, zerwał go z
rąk Hanysza, ten pada na ziemię i zwija się u stóp Reu-
ssa. Całuje jego żelazne buty.
— Panie, litości... zmiłowania...
Reuss uśmiecha się i chowa w zanadrze łańcuch.
— Litościwy jest nasz zakon. Na razie nóg ci nie mu
simy rąbać. Jeno będziesz nam służył każdej nocy i dnia.
Uczynisz wszystko, co każem. A gdybyś próbował zdra
dy, tamto cię nie minie i więcej jeszcze.
— Panie, wszystko, co każecie. Wszystko! Każdą
rzecz... Każdej się nauczę... —Obejmuje okrwawionymi
rękami stopy Reussa. •
Reuss odepchnął go butem i woła:
— Brać go. Nie bić. Ma być na moje rozkazania.
Związanego odprowadzają na gród. Idzie jak bydlę
na rzeź, ze spuszczoną głową i niewiele w nim po tej
nocy ludzkiego ostało. Może już nic, krom strachu?
Najgorszy to dla człeka towarzysz.
Polscy rycerze dotarli do położonej na skraju miasta
gospody. Tu siadają szybko na zapaśne konie i bieżą
na wzgórza, aby dalej od Gdańska. Gniewko, ogarnięty
ramieniem Sulisława, zwraca ku miastu twarz i prosi:
— Panie rycerzu! Ratujmy ludzi...
v
— Garść nas jeno. Nie poradzimy.
— Wrócim tu zbrojno? Rzeknijcie, wrócim?
— Jako Bóg na niebie! — woła Sulisław.
Za nimi w ogniu ginie miasto. Jeszcze nad płomieniami
widnieje wyniosła wieża kościoła, w którym się spot
kali. Tam właśnie na gzymsie dzwonnicy stoi oblany
czerwonym blaskiem linoskok. Wskazuje ludziom os
tatnią drogę ratunku, drogę ponad kościelnym sklepie
niem. Ludzie tłoczą się u furty kościelnej i depcąc wza
jemnie nikną w niej. Nie widzi Gniewko twarzy lino-
54
skcka, jeno myśli, że i teraz, stojąc nad kłębami dymu.
co go chwilami przesłania, uśmiechać się musi tym
samym bolesnym uśmiechem jak wtedy, gdy wędro
wał po niebieskiej dróżce nad spokoinym jeszcze ryn
kiem. Ale oto za ludźmi wdzierają się w kościół Krzy
żaki. Już ich głowy ukazują się coraz wyżej w okien
kach wieży. On biegnie dokoła wieży gzymsem, jakby
ich chciał jeszcze zwieść w ostatniej chwili, jakby chciał
drogę za ludźmi zmylić. Już jakiś knecht wchodzi na
gzyms... już stąpa po nim wełno i ostrożnie. Już wszyst
kie okienka nad gzymsem jeżą się ostrzami mieczy
i toporów. Nie masz dla niego powrotu na ziemię...
Linoskok staje na gzymsie wyprostowany i wzniósłszy
ręce w górę skacze w morze płomieni, jakby w wodą
z wysokiego brzegu skakał.
Sulisław przeżegnał się szeroko.
— Wieczne odpoczywanie racz mu dać, Par.ie —
szepcze.
A Gniewko, niemo gryząc pięść, patrzy i nawet pła
kać nie może.
Na wschodzie wstaje słońce. Toczy się rude, ledwie
widzialne przez gęste dymy. Stępa idą konie, źwiesza-
jąc łby. W siodłach ludzie okryci ranami. Twarze ich
szarzeją zamarłe w rozpaczy. Szeregiem wleką się przez
wydmy. Strzemion rycerskich koni trzymają się starcy
w płótninkach i bosi. To gdańscy rybacy. Za nimi idą
niewiasty pędząc ocalałe owce, niosąc na grzbiecie
najmłodsze, ciągnąc u spódnic starsze dzieci. Starego
Dadźbora na derce uwiązanej pomiędzy końmi wiozą
rycerze. Dadźbor otwiera oczy i widzi tylko zasnute
dymem niebo.
— Dokąd jedziem? — pyta.
— Żyjecie? —odpowiada pytaniem Ziemibor i pochyla
się z siodła ku rannemu.
— Uchodzi ze mnie dusza... połóżcie mnie na ziemi.
55
C s f f ś ć I 1 . Gniewko otworzył drzwi chaty i spojrzał w morze. Niskie chmury wisiały nad ciemnymi falami. Zachodni wiatr pędził grzywacze ku brzegowi. Ech! W taki ranek sporo będzie jantaru wplątanego w7morszczyny! Inne chaty jeszcze śpią. Nikt na brzeg nie wyszedł. On będzie pierwszy! Nim wyjdą na brzeg dziewczęta, nim napełnią powietrze ptasim świergotem, nim wy biorą co lepsze kawałki owego złota Bałtyku, Gniewko biegnie ku falom. Już zanurzył ręce w zimne i śliskie zielsko. Oto odłamek malutki, jak ziarno grochu. Oto drugi —nie większy. Daj mi, Maryjo, znaleźć taki. abym za niego dostał piękny ostry nóż. Nie, nie. Maryja je- 7
no niewiastom pomaga. Nie trza się dziwić. Sama była na tej ziemi niewiastą. No, i dzieciom. Ale on już dziec kiem nie jest. Już druga wiosna idzie, od kiedy ostrzygli mu włosy i oddali pod opiekę ojca. Już i sieć umie cią gnąć, i przynętę zakładać na ryby. Gdy ojcowa łódź do bija do brzegu — on pomaga konopny powróz wiązać u pala. Pod palcami wciąż drobne kawałki jantaru. Chowa je w zanadrze w woreczek uszyty przez matkę. Jeśli znajdzie wielki, nie kupi noża. Kupi ojcu nowe nici na sieć. I sam uplecie. Przecież i to umie! O Hel! Straszna bogini, co mieszkasz na dnie morza! 0 Hel! Spojrzał Gniewko w stronę, gdzie słońce oparło promienie na ostrowiu o złocistym piasku. Ostrów bo gini Hel błyszczy jak najpiękniejszy odłam jantaru da leko na morzu! Już dawno tam nie ma świątyni —zbu rzono ją przed laty wielu. Ale jeszcze do dziś nocą księżycową płyną tam rybacy, aby złożyć ofiarę z naj lepszych ryb i najpiękniejszych brył jantaru i ubłagać boginię śmierci, by nie zatapiała ich łodzi. Nie śmie Gniewko wypowiedzieć całej prośby do Hel. 1 prosząc ją o jantar, ściska jednocześnie w garści mały krzyżyk zawieszony na piersi pod koszulą. Jest przecież chrzczony. Jeszcze do dziś pamięta smak soli na języku Chrzczono go wraz z młodszą o kilka lat siostrą. Ją le dwo skropiono wodą z kamiennej chrzcielnicy, a jemu całą głowę zanurzono, bo był już duży i krzepki. Sól miała smak morza i wody się napił niemało. Podobnie jak wtedy, gdy się topił u brzegu. Wtem palce natrafiły na sporą bryłę — kamień to? Czy jantar? Jest lekki, otarł go podołkiem koszuli. Pod niósł ku wstającemu słońcu. Prześwieca jak miód. I nie wie, komu ma dziękować za dar morza. Patronowi ry baków — świętemu Mikołajowi z gdańskiego kościoła? 8 Czy straszliwej bogini Hel? I jakiej zapłaty któreś z nich zażąda za ów kawał jantaru? Wysypał na piasek drobne okruchy. Tobie, Hel! przeżegnał się. Wielki jak pięść kawał jantaru schował w woreczku na piersi i widząc gromadkę dziewcząt uciekł r.a wydmy. Pobiegł przez wysoki wał wydmy, a ostre trawy siekły rnu stopy. Potem zbiegł w dół ku zielonej jeszcze puszczy. Spojrzał z góry po szczytach drzew. Już tu i ówdzie żółkną liście. Już buki brązowieją miejscami. Już złoci się szczyt lipy potężnej. Ale dołem gałęzie jeszcze świeże, zielone. Zaszył się jak wiewiórka w zbite krzaki. Przed nim trakt. Trakt szeroki, zielony biegnie ze wschodu na zachód wzdłuż wybrzeża za osłoną wysokich wydm. Ciepło tu. Wiatru od morza nie czuć. Za traktem puszcza jest bardziej zbita, splątana. Mówią, że strach tam chodzić. Pobici straszą tu nawet w biały dzień. Widzieli tu lu dzie i niewiastę płaczącą z dzieckiem małym na ręku. Biała była iak brzoza i chwiała się jęcząc. Widzieli i ma łe duszki dziecięce w płótnianej odzieży, jak rączki związane powrozem ku górze wznosiły, a gdy je spytać, czego by chciały — zapadały ze szlochem pod ziemię. Widywano tu i rybaków we krwi, jak topór w garści wznosili, wołając „Na Brandenbu.ra!”. Gdy zaś owi pobici wychodzili na trakt — wróżyło to nadchodzące nieszczęście. Ale nic burzę i wysoką falę, nie śmierć na morzu. Nie zarazę. Jeno zawsze nowy najazd. Tym bowiem szlakiem szli Brandenbury na kraj i wracając wierlii pojmanych w niewolę. A owi nieszczęśni ginęli we więzach tak, iż do ziemi brandenburskiej ni trzecia cześć nie docierała. Gniewko przeżegnał się pobożnie. „Daj im, Boże. spokój wieczny i odetchnienie od Brandenburów w twoim niebie”. Teraz już może bez- 9
piecznie przejść przez trakt. Ale najbezpieczniej jest przebiec szybko, nie patrząc i nie słuchając niczego. Ledwie żywy dopadł bez tchu na drugą stronę. Jeszcze trzeba się przedrzeć przez bagienko i zaraz dotrze do leszczyny. Czy to nie grzech zbierać orzechy przy trakcie, gdzie pobite zmiłowania proszą? Chyba nie. Boją się ludzie tu chodzić, choć to ledwie pół pa cierza drogi od chat. Gniewko kruszy orzechy w zębach, przełyka smaczny miąższ, słodki jeszcze od świeżości. Nigdy nie bał się puszczy. Aż matka biadała nad nim, że kiedyś porwie go coś i chłopak więcej do domu nie wróci. Czegóż jednak bać się tutaj? Morze daje ryby i jantar, a pusz cza orzechy, jagody, grzyby i wreszcie drzewo na ogień i na budowanie chat. I lepiej kryć dachy dartą brzeziną, jak czynią tó Skandynawy za morzem, niż sitowiem. I puszcza jest przyjazna. Kilka garści orzechów wrzu cił w zanadrze dla siostry i małego brata. Jeszcze garść dla matki. Ojcu nie przyzna się lepiej, że był w puszczy. Miał przecież sieć naprawić, na brzegu rozwieszoną na kołkach. Łososie stargały ją wczoraj, gdy szły ła wicą. Piękny to był połów... Zaświeciło słońce przez liście. Ostatnie to już tak ciepłe słoneczko w tym roku. Jeszcze kilka niedziel i nastaną szarugi, kiedy ani na morze wyjść, ani w pu szczę, kiedy ciasna chata pełna dymu jedynym będzie schronieniem. Gniewko upadł na leśną ściel. Twarz tuli do suchego mchu. Pachnie grzybami... Usnąć by się chciało, ale przez mech dociera do Gniewka lekkie drżenie. Odgar nia więc mech, zrywa go z ziemi i ucho przytyka wprost do niej. Ziemia tętni. Gniewko kurczy się, zwija, i pod krzakami, nisko przywarty do ziemi przyjaznej, czołga się ku traktowi. Osłaniają go leszczyny, osłaniają na wisie gałęzie lip. 10 Traktem zbliżają się od zachodu jeźdźcy. Ciężko stą pają konie, a na piersiach mają blachy srebrzyste. I kon ni pierś mają w żelazie. I na łbach wielkie, żelazne hełmy. Kaftany czerwone i granatowe, zielone i nie bieskie pokryte są kolczugami. Miecze ogromne wiszą u siodeł. Tarcze zwisają z końskich boków. Gniewko słyszy mowę jeźdźców. Twarda to mowa, obca i nie przyjemna. Ni słowa z niej nie wyrozumieć. Niemce. Brandenbury. Zbrojno jadą, choć ich niewielu. Naprzeciw Gniewka, w pasie puszczy, co dzieli trakt od wydm, widnieje szczelina. To ścieżka wydeptana przez zwierzynę. Tędy nocą lisy ku morzu podchodzą, aby ryby z łodzi kraść. Czy dojrzą tę szczelinę w gęstej zieleni Brandenbury? Mijają ją dalsze szeregi konnych... jadą na wschód. Jezusie! Na Gdańsk! Ledwie przejechali, Gniewko ucho zaś do ziemi przy tknął. Nie koniec to! Jadą inni i więcej ich. Chwilę wypatrzył sposobną i śmignął jak zając przez trakt, nim nowi zza gęstwy dębów wyjechali. Teraz pnie się w górę, a piasek leci mu spod nóg. Gniewkowy ojciec, suchy, a mocny jak korzeń drzew ny, wyszedł spojrzeć na synowską robotę przy sieci. Ale widzi jeno sieć, co dmie się na wietrze, a poprzez oka tej sieci ciężkie fale, biegnące ku brzegowi. Już i dziewczęta rozbiegły się z porannego zbioru jantaru do chat. Pusto na brzegu. Któż wyjdzie przy takiej fali na morze? Jeno szalony... A woda wciąż toczy się i toczy ku rybakowi, i niesie grzywy białe. Wśród grzyw kołysze się kształt jakiś jaśniejszy niż barwa wody, ciemniejszy od piany. Może to wręga roz bitej łodzi? Może żagla kawał, zerwanego ze statku? Rybak idzie ku brzegowi, a fala niesie ten kształt coraz dalej na wschód. I tak się spotykają o pacierz od chat, rybak na brzegu i martwy wyrzucony przez wodę. Pochyla się rybak nad ciałem. Płótniana odzież ry li
backa przylgnęła do bladej skóry. Włosy spłukane słoną wodą mieszają się z piaskiem. Pośród nich w głowie szczerba okrutna od topora. — Nie własną śmiercią zginął ten człowiek —szepce rybak. Przy nim już stoją inni. Rybacy, ich niewiasty, dzieci. — Zachodnia fala niesie nieszczęście —mruknął stary Śliwosz i wyblakłe oczy podnosi ku zachodowi. Wiatr stroszy mu siwe włosy, że wyglądają jak srebrzysta korona nad jego głową. Nie darmo ludzie gadają, że Śliwosz jest wróżem, że on najczęściej bywa na ostro- wiu Hel. On pierwszy rozgarnia włosy martwego. — Brandenburski topór — mamrocze staruch. I pod nosi rękę zabitego. Na dłoni i palcach widne odciski od wiosła. — Siecią przepasana koszula — szepce jakaś nie wiasta. Tak, tak! Niejeden, gdy pasek mu się zerwie, przepasuje się kawałkiem podartej sieci. To wiedzą wszyscy. Niektórzy nawet prawią, iż to szczęście w rybaczeniu przynosi. Swój to człek, ten zabity... rybak, jak i oni. — I prawą rękę ma przerąbaną toporem — mówi Gniewkowy ojciec. — Widno się bronić nie miał czym, jeno się ręką osłonił, gdy go zaskoczyli. Kobiety stoją martwo w ciszy i tylko dzieciaki ku sobie tulą. Idzie znów to straszne, co nad nimi jak zmo ra wisi. Idzie wojna, i rzeź, i niewola. Nadchodzi wraz z czarnymi chmurami z zachodu. Lato było suche. Rzeki zmalały, bagna podeschły. Wyjrzały porosłe trzciną brody na rozlewiskach. Idą więc bez przeszkody na ich zgubę obcy. Od wydmy słychać ostry krzyk: — Ociec! Rany Boskie! Ociec! I Gnicwko wpada między nich. Staje nad zabitym 12 i powietrza złapać nie może. Jeno ręką wskazuje za wydmy i dyszy spiesznie. — Tam... na trakcie... Brandenbury! Krzyk przebiegł nad gromadą. O Jezu! Więc już? Nie widział nikt ducha na trakcie, jeno ten martwy przybił do ich brzegu, aby wieść głosić. Wszystkie oczy zawisły na twarzy chłopaka. — Coś widział? Gadaj — rzecze ojciec. -- Na Gdańsk idą. Konni. Gromada okrutna. Aż zie mia drży. Naszej mowy nie są nauczone. Niemce. — Szybko jadą? —pyta Śliwosz. — Nic. Stępa. Ciężkozbrojni. Miecze mają i tarcze.., I konie całe w blachach. — Wieluś widział? —pyta znów Śliwosz. Podnosi Gniewko ku twarzy obie dłonie i palce roz capierza. — Trzy dziesiątki, nie więcej. — Tyłu tylko? Ot. ludzi z kilku wsi skrzyknąć i po nich! —woła młody rybak z jasną jak strużyny świer kowe czupryną. — Ech, Wicie, Wicie — kiwa głową Śliwosz. — Nie wiesz, że to ieno początek? Pierwsza fala jest mała, druga większa, a łódź zatapia piąta. Tych wysłali jeno na zwiady. — Tak... - potwierdza Gniewko. — Ziemia drży i tętni, insi idą za nimi. Nie wierzycie? Posłuchajcie sami u traktu. — Nie ma co słuchać. Wy wiecie, Sliwoszu, i ja wiem: To jeno pierwsza fala. Gniewko! — woła ojciec. — Da Bóg, zdążysz do Gdańska przed nimi. Tam biegnij na gród i proś, aby cię do pana Boguszy puścili. Choć byś miał życiem zapłacić, rzeknij mu, coś widział na trakcie i... tu! —i Gniewka twarzą ku zabitemu stawia. — Nie zdąży —woła matka —oni konno! 13
— Konno, ale na obcej ziemi, tedy pojadą ostrożnie. On zaś na swojej. Idź, synu. Ojciec ujął ramię Gniewka i pchnął go ku Gdańskowi, co się czerni na jasnym wschodnim niebie. Litości nad dzieckiem nie masz! — krzyczy matka Gniewka. — Gniewko! Gniewko! Wróć! Wróóóć! Gniewko słyszy za sobą głos matki. Ale on już do ojca należy. Więc biegnie brzegiem wody tu, gdzie zie mia jest najtwardsza, tu, gdzie w razie niebezpieczeń stwa rzuci się w morze i popłynie choćby u bogini Hel szukać ratunku przed Brandenburami. Daleka jest droga do Gdańska. I może lepiej byłoby łodzią wraz z lalą płynąć. Lecz łódź na morzu przy brzegu łatwiej zauważyć niż małego chłopaka odzia nego w szare jak piasek płótno. Bose nogi biegną po piasku ubitym i twardym, ale za chwilę już grzęzną w ostrym żwirze. Ten żwir przy niosła fala i zarzuciła nim całą połać. Więc może lepiej biegnąć po piasku? Tu nogi jednak grzęzną tak, że Gniewko musi zwolnić kroku. A przecież Gdańsk... Gdańsk jeszcze ciągle w rannej mgle sennej drzemie nad szklistymi odnogami Wisły. I tam przybój dziś nie mały. I tam nikt wczas nie wstanie, bo morze niespokoj ne i strach sieć zarzucać. Miasto drzemie i nie wie, że Brandenbury nadchodzą i niosą mu zagładę. Gniewko zbiegł niżej ku brzegowi, gdzie ostry ka mienny żwir parzy stopy. Zdaje mu się, że za pasmem wydm słyszy tętent koni. Okrutnie szybko muszą pędzić te rumaki, bo uderzenia kopyt dudnią niemal jedno cześnie. Stanął. Nie... to nie konie! To jego serce tłu cze się pod chudymi żebrami. To krew huczy w głowie. Nie dam rady tak szybko... O Hel, czemu nie strzeżesz swoich rybaków? Obejrzał się ku ostrowiu, ale nie doj rzał go. Ciemna chmura zachodnia połączyła się z mgłą i zakryła siedzibę groźnej bogini. 14 Dreszcz przebiegł przez plecy Gniewka. To zły znak. Bogini odwraca się od niego. Teraz zażąda od niego zapłaty za jantar. Wszak prosił ją o pomoc. Prosił, wie dząc, iż tego czynić nie wrolno jemu, chrzczonemu w kościele. Raz jeszcze spogląda za siebie. Ostrów zniknął —jeno czarne chmury kłębią się w miejscu, gdzie jaś niał z rana. I znów biegnie Gniewko, coraz ciężej dysząc. Ileż to razy szedł tą drogą z garścią jantaru na sprzedaż. Szcze gólnie w jesienny odpust, gdy przekupnie zjeżdżali się z daleka... Rok temu szedł tą drogą z ojcem. Nieśli wę dzone łososie i woreczek jantaru. Wracał tędy przez kręte zatoczki i drobne zalewy, niosąc dla młodszych na sznurek nawleczone pierniki miodowe. Morzem pły nęły wtedy łodzie naładowane wszelkim dobrem. Pięk ny był jesienny jarmark. Myśli takie każą iść wolniej. Ale zaraz nadchodzą inne i te każą przyspieszyć. Zmę czone nogi trudno unosić wysoko... Co chwila Gniewko uderza boleśnie palcami nóg o kamienie, których morze naniosło tu sporo. Wał móżna by z nich budować. Wiel ki obronny wał. Wyższy niż gdańskie wały. I kamienny. Takiego nie zdobyłby nikt... Nawet Brandenbury.^ Nie widzi Gniewko, że za nim na kamieniach zostają ślady krwi. Nie czuje bólu porozbijanych stóp. Tylko nogi coraz wolniej biegną... coraz wolniej... Dopiero gdy ude rzył głową w mokry piasek — zrozumiał, że upadł. Przez chwilę leży bez ruchu. O Jezukryście! Jak dobrze jest leżeć. Jak strasznie dobrze! Ale trzeba wstać i iść dalej. Już tylko iść. Nic więcej. Biegnąć - nie potrafi. Podnosi głowę i widzi, że Gdańsk blisko. Tylko czemu cały we mgle? Czemu ściany domów kiwają się jak łodzie? Opiera się rękoma o piasek. Podciąga kolana pod brzuch. Teraz się prostu- ie i jedną stopę opiera na piasku. I nagle przypomina sobie, że tak wstaje co ranka babka, co sypia najbliżej
paleniska w ich chacie. Babka jest strasznie stara. Może najstarsza na świecie? Może starsza od Śliwosza? Powia da, że kości ją ciągną już ku ziemi. Teraz i jego kości też pragną leżeć i ciągną go ku ziemi. Nadbiega fala, wali w Gniewka lodowatą wodą. Czy to Hel kazała jej przybiec od swego ostrowu? Podnosi się. Może iść. Bo musi iść. Przed nim blisko kręte uliczki gdańskie... jeszcze tylko przez most na ciemnej wodzie Raduni, jeszcze tylko kilka kroków. Trzyma się więc krzepko za sznur, co grodzi belki mos tu od głębi, i spogląda wstecz ostatni raz. Czarne chmu ry od ziemi odcięte czerwonym pasmem. Ich dolny brzeg wygląda jakby rąbek ciemnej szaty umaczany we krwi. Coraz wyżej na chmury wspina się czerwień i coraz jest jaśniejsza. Jakby kto Gniewka biczem pod ciął. Jezukryście! Pali się... Jego wieś? Czy inna? Czy ogień nad samym brzegiem morza? Nie wypatrzeć te go pod ciemnymi chmurami. Gniewko biegnie znów prędko przez uliczki Gdańska. Jeszcze chwila i stanie przed panem Boguszą. I rzeknie mu.: ,,Ratujcie mamę. i ojca, i Milkę, i małego Lutka... i chłopaków, i dziew czyny, i rybaków. Panie, ratujcie!”. Tak powie. Tak będzie krzyczał... Gniewko nie wie, że krzyczy już teraz. Krzyczy „Ra tujcie!” I wali się prosto pod nogi jakiegoś człeka w przykrótkiej szatce, co niesie dzban piwa i chętnie do niego zagląda. Człek odstawił dzban. Potem podniósł go znów, wypił tęgi łyk i co nieco dał popić chłopcu. - No pij! Kogo ratować? Czego się drzesz jak sójka? — Do pana Boguszy... prowadźcie mnie... Niech ra tuje ludzi... Człek przychylił się do ziemi, podniósł Gniewka i obejrzał go dokładnie. Ujrzał pozbijane w biegu palce u nóg, mokrą odzież, a chłopak półżywy leci mu przez ręce. 16 — Pójdź. Na gród idę. i ciobk zawiodą, gdzie trzeba. Ale czy pan sędzia całego Pomorza będzie z takim łap- serdakiem gadał, tego już nie wiem. Idą we dwóch. Gniewko skrzepiony nieco piwem opiera się na dłoni obcego i wlecze nogi przez zwodzo ny most, przez furtę w palisadzie, przez drewniane przejście w wałach grodu. Oto i podwórzec szeroki, a na nim kilka domów z tęgich belek. Pomiędzy nimi studnia, a przy niej dziewucha czerpie wodę. Człek zajrzał do dzbana, dziewuchę klepnął, a z wiadra jej dolał dzban do pełna. — Mocne piwo szkodzi panom rycerzom, zawdy trza im trochę wody dolać —powiada człek w przykrótkiej szatce. Ale nim weszli do domostwa, już i z tego roz cieńczonego wodą piwska upił trochę. — Nie uwierzy liby, żem po drodze nic nie rozlał! Gniewko nie myśli o piwie. Nie żal mu też panów rycerzy, których tak oszukuje ich sługa. Gdzież pan Bogusza? Gdzie pan Bogusza? Stanął na środku izby. Dokoła siedzą rycerze przy . tołach i jedzą. Nowy dzban piwa witają okrzykiem. — Ej. Hanysz! Do studni nie zaglądałeś w drodze? W Wielkopolsce lepsze piwo warzą i tęższe! A rycerz z wielkim brzuchem rzecze: — Fo cóżeś dzieciaka na gród ciągnął? Mały, czegc tu chcesz? —Do pana Boguszy mam sprawę. — Hej! Patrzcie! Do samego pana Boguszy? A mnie nie rzekniesz? — Nie. Jeno panu Boguszy. —Hanysz, daj mu tam kawał placka i każ iść z gro du precz! Już człek, co go wpęoweffeU, chwyta go za serdak na karku i pcha feto ,d.rzwioiii,x którymi weszli. Ale w drzwiach tych $fcąje'mąź'pięfcrtej postawy. Nosi cie I — O n ta w k c syn ry b « l 17
mny wiśniowy płaszcz podbity sobolami, a na piersi wielki łańcuch rycerski. Gniewko nie pyta, sarn wie, że to pan Bogusza. Inny i możniejszy od wszystkich. Wali się na kolana przed nim i krzyczy na całą izbę ostrym, cienkim głosem, co przebił się przez ściśnięte gardło: — Brandenbury idą na Gdańsk! Pan Bogusza już go mijał, gdy nagle staje w środku izby. Gniewko czuje, jak mocne ręce dźwigają go w górę. ' — Coś rzekł? — Brandenbury idą na Gdańsk. Szmer przeszedł po nagle ucichłej izbie. — A słowo ciałem się stało - szepnął ktoś obok Gniew- ka. Chyba właśnie ów gruby rycerz. Gniewko czuje się nagle spokojny i bezpieczny. — Nie łżesz? — pyta Bogusza. Gniewko wali się pięścią w chudą pierś. — Jak Boga kocham. Sam widziałem. — Coś widział? Gadaj, — Jechali traktem, co go zwą brandenburskim. Tam gdzie pobite straszą... przez puszczę jechali. — Nie bałeś się tam chodzić? - pyta spokojnie Bo gusza. — Po orzechy jeno. I przeżegnałem się. — Może to kupcy byli? —pyta gruby rycerz. — Bez wozów ciągnęli. Sami zbrojni. Okrutnie tęgie chłopy. Blachy na nich i na koniach. Trzy dziesiątki jechało przodkiem, ale ziemia dudniła, znać, że za nimi więcej ciągnie. — Skąd wiesz, że to Brandenbury? — Bo po ludzku nie nauczone mówić... Niemce. — Gdzie to było i kiedy? — Dziś o świtaniu. A gdzie? Jako mam rzec? Tam wieś u morza. Sześć chat jeno. — Czyja to wieś? — Ludzka, panie. — A komu rybę nosicie? Nie Swięcom? — Nie. Wam, panie. — Wiem, gdzie twoja wieś. Zwą ją Rybitwy. Coś jeszcze widział? — Człeka zabitego brandenburskim toporem woda przyniosła o świcie do wsi. Rybaka, jak my... — Złą nowinę przyniosłeś. Ale nawet zła wieść, do niesiona -w porę, wiele warta — sięgnął Bogusza do kiesy w pasie i wyjął srebrny pieniądz. —Bierz i wracaj do dom. Gniewko cofa się o krok. Za taki pieniądz można ku pić w Gdańsku wiele. Ale on przecież nie po to bieg! od rana tutaj, jeno po pomoc. Niechby dali topór, biłby Brandenburów. Nie srebro. —Nie chcesz srebra? — pyta Bogusza. — Jeść mu dajcie i niech się tu nie kręci. — Topór mi dajcie, panie! A do domu... jakoż wrócę, kiedy tam niebo czerwone od ognia... Topór mi dajcie. Będę ich bił! Raz jeszcze Bogusza kładzie ręce na ramionach chło paka. — Jak cię wołają? Czyj jesteś? — Gniewko, syn rybaka. — Hanysz, daj jeść temu chłopakowi. Niech legnie gdzie bądź i wypocznie. Mało na śmierć się nie zgonił A my do rady, panowie rycerze. Gniewko z kawałem chleba w garści wsuwa się głę boko pod ławę. Chleb pachnie pięknie latosią pszenicą. Gniewko słyszy jeszcze przez chwilę głosy w górze, ale mu się wydaje, że to jeno morze o brzeg uderza. Jeszcze słyszy, jak matka woła „Wróć”. Zasypia oparłszy poli czek na skibie chleba. 2* 19
2 . Rozsiadło się ich kilkunastu rycerstwa przy stole dę bowym. — Były wieści, że zamierzają ciągnąć na Gdańsk... — Wieści! Wieści! Wciąż wieści bywają. Żebyśmy każdej dawali ucha, nikt by spokojnie w całym kraju nie spał. — Może lepiej i nie spać, by we śnie człeka wróg nie zaskoczył. —Były wieści i o tym, że Krzyżaki rade na Gdańsk się oblizują. Każdemu takie miasto byłoby miłe. Bogate, morskie. Trakty kupieckie się spotykają z siedmiu kra jów... — Do rady, panowie. Gdańska trza bronić, jeno kim? — A my io mieczy w garści nie dzierżymy? — woła Sędzimir, któremu jeszcze puch na licach nie rośnie. — Kto na zwiady trzy dziesiątki zbrojnych wysyła, ten wojuje setkami — powiada Bogusza. Sędzimir za miecz chwyta. — A choćby i setka albo dwie nadciągnęły! Tęgi rycerz ręce za pas wetknął i rzecze: — Zbudowałeś, Sędzimirze, przy swoim dworzyszczu wieżę na kiLka sążni wysoką. I tyłeś świata widział do stela, ile z tej wieży. Samym męstwem nie zwojujesz. Jeszcze trza siły ku temu. Moja rada jest: konnego słać do księcia Władysława, par.a całej Polski. Co wy na to. panie sędzio pomorski? Bogusza ręce splecione opatł na kolanach i głowę po chylił. — Panie Bogusza, o czym dumacie? Podnosi pan Bogusza twarz wolno ku rycerzom. Myś li jego płyną daleko stąd. Oto go książę Władysław osadził na ziemi pomors kiej, a on, Bogusza, przyrzekł strzec jej jako źrenicy 20 własnego oka. Niełatwy to kos z:cmi do utrzymania przy Macierzy. Położony na .tan m brandenburskim szlaku, którym margrabiowie przywykli nasze ziemie nachodzić. I łatwo im daleka, drogę odbywać, jako że przyjaźń zdradziecką zawarli przed laty z możnym po morskim rodem Swięców, co zapomniał o cnocie rycers kiej i poddał się im dla utrzymania w całości swych ziem rodowych. W ich dworach mają Brandenbury os toję, żywność dla swoich wojsk i paszę dla koni. Tam pomoc i radę. Nim nadejdzie brandenburska nawała. Święcę ślą swych ludzi, by drogę przepatrzyli i wieści z całego Pomorza zgarnęli. I dziś nikt nie wie, ilu to ludzi Swięców po Gdańsku się kręci, ilu myszkuje pośród statków, co liny rzuciły na przybrzeżne pale. W tym mieście ruchliwym nie poznać, kto swój, kto obcy. Czy ze statku zamorskiego na ziemię zeszedł? Czy też od Swięców puszczą się dostał? Za Wisłą zaś w po godne dni jak na dłoni widny zamek Zantyr. A w nim rycerze Zakonu Najświętszej Marii Panny, zwani dla czarnych krzyży na białych płaszczach Krzyżakami. Niby przyjaźni... chętnie w gościnę do siebie proszą, pobożni, ale to potęga ogromna. I tak bliska... — Dumam, że książę Władysław bawi w Sandomie rzu. A tam nierychło konny doleci. I zanim by książę tutaj mógł pociągnąć, wiele czasu upłynie. Trza by ze trzy albo i cztery niedziele czekać. — Konnego posiać, a sami zamknijmy się w grodzie i brońmy się. Cztery niedziele wydzierżymy! —powiada gruby rycerz. — Nie, Sulisławie. Jest nas kilkunastu jeno. Zaś miesz- czany, choć każdy z nich łacno worek srebra dźwignie, topora podnieść nie potrafią. — Tedyśmy jak na łodzi, co przecieka, jeno rybom na strawę zdatni —wola Sędzimir. — Panie sędzio —odzywa się Sulisław —przecie i tu 21
na Pomorzu sporo je: t rycerstwa. Zwołać by ich.,, wici rozesłać! — I to trwać będzie długo. Trza by przez puszczę się przedzierać. Potem czekać, aż wozy zgotowią, ludzi swoich skrzykną... Bo ci na zachód od nas na nic się nie zdadzą. Tam już Brandenbury przeszli i albo rycerstwo wyginęło w walkach, albo też ze Swięcami trzyma. Cisza się czyni w izbie. Jeno mucha jesienna bzyka u okna, tłukąc się o krągłe, w ołów oprawne szybki. Wtem rumor się czyni. Oto sługa w przykrótkiej szatce pada na kolana na środku izby i ręce wyciąga do Boguszy. Wszystkie twarze się ku niemu zwracają. Bo gusza skinął na niego. — Mów! — Wybaczcie, panie sędzio, i wy, panowie rycerze — rzecze sługa —że śmiem mówić w waszej przytomności. Ale jest rada. Jedźcie do pana opata Wilhelma. Do ojców dominikanów. To jeno pół stajania stąd. Mądry to pan... zawiodę was do niego... — Jako się zwiesz? —pyta pan Bogusza. — Hanysz... sługą klasztornym byłem. Bogusza głowę zwiesił i duma. Opat Wilhelm... Wia domo, człek uczony wielce. Z rodu obcy, ale nabożny i surowych obyczajów. Zawdy jeno miłość Chrystusową i pokój głosi. W' klasztorze zaprowadził ład ogromny. Posłuch ma nie tylko w swoim zakonie. Szanują go i ry cerze niemieckiego Zakonu Panny Marii, zwani Krzy żakami. Człek światowy, bo świat znający, choć zawsze w murach klasztornych zamknięty... Stanął Bogusza u okna. Niecierpliwi go mucha, co się o szyby tłucze. Zakrętkę szarpnął i pchnął okno. Z pod grodzia buchnął daleki zmieszany gwar ludzki. Nad te głosy nagle wybija się dziecinny płacz. Trza to miasto od zagłady uchronić. Nie tylko ziemię i morski brzeg, 22 ale i ludzi, co na ziemi żyją. Odwraca się Bogusza ku rycerzom i rzecze: — Jedźcie ze mną, panie Sulisławie. Przystojniej będzie pana opata we dwńch nawiedzić. I ty pojedziesz —skinął na Hanysza. Trzej konni stają przed ogromnym czerwonym od ce gły klasztorem ojców dominikanów. Pierwszy Hanysz zeskoczył ze swej kobyły, co ledwie tchu ostatniego nie wyzionęła, chcąc nadążyć za rycerskimi końmi. Już do furty stuka. Potem, nim furtian otworzy, usłużnie wo dze koni chwyta i zsiąść rycerzom pomaga. Mnich w białym habicie prowadzi Boguszę i rycerza Sulisława do klasztornego krużganku. Tu puszcza ich przodem, sam, kryjąc dłonie w rękawach habitu, skła nia się przed nimi. Wchodzą w chłodny krużganek. Owiewa ich powietrze pełne lekkiej woni kadzidła. Echem dźwięknęły ostrogi rycerskie, więc stąpają ostro żnie, aby nie czynić zgiełku. Pięknie tu... przez slubar- wne witraże światło pada na kamienne wiązania. Krasi je czerwienią, maluje złotem i zielenią, i szafirem. Nie wiadomo skąd przybyły kręci się dym kadzidlany w wąskiej strudze światła. Zza dymu wyłania się twarz ciemna i chuda o zamkniętych oczach. Twarz Chrystu sowa. Kiedy przyklękają przed krucyfiksem, rozlega się nad nimi mocny głos powtórzony przez echo. — Venite ad me... ad me... Spoglądają za siebie. Czyżby ów mnich z białego ka mienia przemówił do nich? Stoi w kamiennej niszv, okryty białym dominikańskim habitem. I twarz ma jak biały kamień. Obaj rycerze przyklękają przed opa łem i chylą głowy, gdy on lekkim ruchem kreśli krzyż nad ich głowami. A oni mówią: 23
— Laudetur Jesus Christus. —In suecula saeculorum —odpowiada opar. —Z czym przybywacie, panowie rycerze? Podnoszą się rycerze i teraz widzą, iż opat nie wyż szy jest od nich i nie widzi się im już jako święta fi gura. Twarz ma suchą i dostojną, zaś po obu stronach ust biegną od skrzydełek nosa głębokie bruzdy, które czynią, że twarz ta bardziej jest surowa niż święta. Zaś oczy ukryte wśród gęstych zmarszczek i przysłonięte niskimi brwiami mądre są i chłodne. Ręka, która przed chwilą błogosławiła ich, teraz zamknęła się na ozdob nym krzyżu, zdobiącym łańcuch na szyi opata. Cienkie są jej palce i białe, nie do miecza, jeno do przewracania pergaminowych kort nawykłe —cienkie, ale mocne. — Przybywamy do was, panie opacie, z prośbą o radę. Oto wieść nadeszła, iż Brandenbury ciągną na Gdańsk. Rycerstwa na grodzie jeno kilkunastu, inni po swoich dworach siedzą i nierychlo by ich można sprowadzić - powiada Bogusza. — Radźcie, panie opacie —rzecze Sulisław —inaczei nie tylko gród, ale i klasztor padnie. Mrowiem chodzą na wyprawy brandenburscy rycerze... Coś niby cień uśmiechu biegnie po wąskich wargach opata. — Dom boży i klasztor bezpieczny jest. — W głosie jego dźwięczy ów twardy ton, który przypomina, iż opat niepolskiej jest krwi. Sulisław rad by, nic bacząc na powagę i duchowną godność, krzyknąć „Bo.ście i wy może z nimi zmówieni”, ale patrzy na twarz Boguszy, która ani drgnieniem, nie zdradza myśli. — Kiwi chrześcijańskiej szkoda — szepce opat niby ku sobie, lecz tak, że obaj rycerze słyszą ten szept aż pod sklepieniem krużganku. Wraz z owym szeptem snuje się gęściej kadzidlany dym. Opat rzecze: — Pozwólcie, panov.de rycerze, niech zwrócę się do 24 Boga o myśl szczęśliwą. — Składa ręce do modlitwy i przez chwilę trwa w milczeniu. Obaj rycerze splótłszy palce pochylają znów głowy. Nagle rozlega się jasny głos opata Wilhelma. -- Est nobis consilium. gloria Tibi Domine! Wszak nie dalej jak trzy stajania stąd, po drugiej stronie Wisły, w Zantyrze, siedzą szlachetni panowie rycerze niemiec kiego Zakonu Najświętszej Marii Panny. Do nich się udajcie, panowie rycerze, i proście ich, aby za godziwą zapłatą zechcieli bronić waszego grodu. Bogusza zmrużył oczy jak pod uderzeniem, a Sułis- ław woła: — Jakoż to, panie opacie? Niemce nam mają w obro nie przed Niemcami pomagać? Toż oni za Wisłą wycięli ludu. że krew rzekami płynęła. — Pogańska to krewę Wy zaś z nimi umowę na per gaminie spiszcie, na którą na krzyż przysięgną i na ry cerską cześć. — A oni po pergaminie mieczem tną! — woła Sulis ław i ręka jego sięga, aby rozluźnić pod szyją troki skó rzanego kaftana, bo zda mu się. iż go dusi własna krew. Ale opat Wilhelm nie na nich patrzy, jeno oczy wzniósł wTgórę i oparł na umęczonej twarzy Chrystusowej. — Przez miłość Chrystusa rady udzieliłem, jaką znam najlepszą. Jeśli macie inną. tedy moją odrzućcie. Czyń cie, jako wam własny rozum nakazuje. Ałe jak prawdą jest, iż Chrystus był ukrzyżow7an i śmierć za nas po niósł, tak oni umowy dochowają. Opat wzniósł nad nimi rękę i błogosławi ich na pożeg nanie. —Benedico vos in nomine Palris et Filii ct Spiritus Sancti. Amen. Gdy głowy unieśli spod owego błogosławieństwa, nie było już opata w krużganku, jeno głośniej zabrzmiał zza kościelnego rnuru chór mnichów'. 25
Wychodzą na podwórzec klasztorny. Tu owiewa ich ostre powietrze, przesiąknięte słonym oddechem morza. Przy furcie zaś Hanysz wiedzie jakiś spór ze starym mnichem, który ułapił go za rękaw szatki i targa. — Wygnał cię nasz opat Wilhelmus z klasztoru za sprośności i opilstwo? Prawda! Nie jesteś już mnichem, więc czemu szatkę klasztorną nosisz? He? — Inszej mi opat nie dał, a nagi chodził nie będę, bo mnie zaś wszetecznym ogłosicie. Nie targajcie mi szaty, lediej rzeknijcie opatowi, iż nie kto inszy, jeno ja przywiodłem szlachetnych panów rycerzy do niego! — Wielka zasługa. Niejeden u naszego pana opata rady szuka... — rzecze stary mnich i patrzy z obrzy dzeniem na strzęp Hanyszowego rękawa, co w garści pozostał. Siadają rycerze na koń i nikną za klasztornym murcm. Za nimi na szkapie podrygując p- dzi Hanysz i jego ni:- jkryte nogi nie mając strzemion machają w powietrzu. — Panie sędzio —mówi Sulisław — niebezpieczna to pomoc. Wiecie, jako jest: Za Wisłą pobudowali Krzyża cy zamki tak gęsto, iż z wieży jednego drugi widać. Kraj ujarzmili, a z ludu uczynili niewolników. Kto tam ostał żyw, ten żałuje, że go śmierć nie spotkała w walce. — Tamten lud, to dzika Jaćwież pogańska — prawi Bogusza. — Mieczem ich nawracali, nie krzyżem i bożym sło wem - rzecze Sulisław i konia mocniej ostrogami na ciska. — Zaś krew jednaka cieknie z ran poganina czy chrzczonego. Gadaja. iż tam niejeden ku wierze praw dziwej się kłonił, póki kraju we krwi nie utopili. Mam krewniaka tuż przy granicy ożenionego, na Kujawach. Tam jego dwór. Sporo Jaćwieży granicę przebiega puszczą i do dworów kujawskich się chroni prz-d Krzy żakami. Tam ich nasi księża chrzczą, krzyż im wraz z chlebem i płótnem do owinięcia ran podając. 2G — Cóż tedy czynić? — pyta Bogusza. — Niemożliwą jest. rzeczą, aby umowy nic dochowali, jeśli ją zaw rzemy po rycersku. Jeszcze tego w całym święcie chrze ścijańskim nie było. Niczego oni Jaćwieży nie przy rzekali... — Ale i naszymi rycerzami na pograniczu Treuga Dei ogłosili po to chyba tylko, aby potem ów boży po kój łamać każdego dnia, gdy im chęć przyjdzie, i gra niczne dwory szarpać, z dymem puszczać, a lud we wnykach do siebie pędzić... Nie wierzcie im, przez Boga! Lakonii oni na naszą ziemię, na lud, by go do pracy gnać, na każde ziarno zboża, na każdą sztukę płótna. Święci rycerze... tfu! Aż koń się wspina pod tęgim rycerzem, który w gnie wie szarpie wodze. Ale twarz Boguszy, okryta troską, jest wciąż nieruchoma. Boże. Panie mój... za jakie winy na mnie złożyłeś ciężar władzy nad tą ziemią nieszczęsną? —pyta w du szy stary rycerz. —Cokolwiek bym uczynił, złe będzie. A usta pana sędziego pomorskiego —milczą. Budzi się Gniewko i podnosi powieki. Izba obca i pus- !a. Cienie się kładą po kątach. Cicho tu, jeno z daleka słyszy głosy zmieszane, skrzyp wozów i huk, jakby kto koły w ziemię wbijał. Wyczołgał się spod ławy i widzi przed sobą kałużę czerwonego blasku na dylach podłogi. Krew? Nie, to jeno czerwone zachodzi słońce, a jego blask pada przez wyzierkę. To gród gdański... a on przybiegł tu wczesnym rankiem! Nagle wspomniała mu się droga, którą przebył nad morzem, ów bieg szybki i pełen trwogi... czerwony blask na chmurach nad wsią. Zrywa się i biegnie ku drzwiom. Wywarł je i stanął na podwórcu. Ruch tu niezwyczajny. Koszami noszą lu 27
dzie ziemię na wały. Inni wbijają pale mocne, dębowe w miejsce tych, co się wykruszyły od deszczu, mrozów i słońca. Zatrzymał się Gniewko przy starym rycerzu, co do gląda umocnień, i rzecze: — Panie rycerzu! Będziem się bronić Brandenburom? Dadżbor spogląda na chłopca i uśmiecha się smutno. — Idź lepiej do dom. Gniewko nie chce mówić, iż dom jego daleko i któż wie, czy jeszcze jest ten dom i czy jest ta wieś, co jeno sześć chat liczy. Może to jeno kupa popiołu? Woli o tym nie myśleć. Więc gdy chłopy toczą kamień na wały, on wraz z nimi pcha go w górę. Za mgnienie oka biegnie ku studni i wyciąga żurawiem wiadro wody. Niesie tę wo dę konwią ludziom przy wałach. — Ej mały, jako ci tam? — Gniewko. — Daj wody, Gniewko! Mógłby teraz leżeć w izbie pod ławą i spać. Chleb spokojnie dojeść, przy którym zasnął. Ale lepiej mu i raźniej tutaj, gdzie się tyle luda kręci, gdzie go już jego własnym imieniem wołają. Nagle zadudniły kopyta na moście; skacze do wału spojrzeć, kto jodzie. Ostatnie promienie słoneczne pa dają na most i w nich całkiem czerwoni pędzą rycerze w powiewających płaszczach. Na płaszczach w czerwieni utopione czarne krzyże. Przegrzmiało kopytami, prze- dudniło i oto już z koni zeskakują wielcy i możni pano wie z zantyrskiego zamku zza Wisły. Konie ich wielkie, jak i brandenburskie, piersi ich kryte blachami. Ryce rze zaś w kolczych nogawicach i kolczugach, i w białych płaszczach. Hełmy mają na głowach ogromnie wysokie, a na nich łby zwierzęce z wyszczerzonymi zębami. — Jezukryście! Krzyżaki... — Gniewkowi zda się, że go ktoś za gardło dławi. 28 Coś rzekł? —pyta go tęgi rycerz, który dopiero co z konia zeskoczył. - Widzą się piękni, czy ci ich strach? — Po co tu przyszli? - szepce Gniewko. - Powiedzcie, panie, po co? To mordercę, zbóje. — Skąd wiesz? — Rybacy wiedzą. Niejeden czółnem Wisłą od nich ucieka i nad morski brzeg idzie... ku nam. Gadają, że... — Co gadają? — Strach powtarzać... i'ęgi Sulisław przygarnął go ku sobie i patrzy bacz nie w oczy. —Co będzie, jeno Bóg wie. Ty przy mnie ostawaj i nigdzie nie chodź r
ocienione długimi rzęsami przypomniały Gniewkowi anioły na ścianach kościołów malowane. I głos jego jest dźwięczny i piękny. Mówi cicho, mową dworną, jaką jeno u wielkich panów słyszeć można. — Rzeknijcie nam, panie sędzio pomorski, jak myś licie dzielić się z nami obroną grodu? — Uśmiecha się lekko, jakby nie o wojnie mówił, a o tańcach w nie dzielny wieczór w dworskiej hali. — Jeden kuszę na ciągnie, drugi zmierzy, zaś trzeci spust naciśnie? Bogusza opiera ciężkie oczy na jego twarzy. — Dworujesz, ale bacz z kim mówisz. Ja tutaj wła dam, młodziku. Sulisław, Daaźbor sędziwy, Sędzimir i kilku innych rycerzy staje murem za panem Boguszą. Każdy z nich oczyma grozi młodemu Krzyżakowi. Ale on twarz ma głądką i uśmiechniętą, jeno oczy jego stają się chłodne i blaue jak lód. — Tedy władajcie — rzecze Krzyżak — nie my was prosili, by Gdańska bronić. Nasz Zantyr bezpieczny. — I Krzyżak zdejmuje z pozłocistej szaty jakiś pyłek koń cami palców, jakby chciał okazać, iż dla nich sprawa, 0 której mowa, nie więcej onego pyłka znaczy. — Cenię ja waszą radę, bracie Reuss von Plauen, gdy o nią proszę —rzecze mistrz Zantyru do młodego Krzyżaka. —Rad bym jednak mniej waszego głosu sły szeć w tej chwili. A wy, panie sędzio, zechciejcie uczynić nam tę uprzejmość i dać wir.-ę, iż umowy do chowamy. Tak tedy zabierzcie swą załogę i opuśćcie gród, abyśmy go własnym sposobem bronić mogli. Wszystkie oczy utkwione w twarzy pana Boguszy czekają, co rzeknie. Tylko Gniewko wiedzie wzrokiem za Reussem. Ten cofa się ku belkowaniu i oparty o nie plecami ręce zakłada na piersi. Patrzy na swego mistrza 1 nie zmieszany uśmiecha 3ię lekko i pewnie. 2vlcżny musi być... 30 • i anic rycerzu! — powiada Bogusza. — Nie może to być. Przysiągłem przed ołtarzem księciu Władys ławowi, iż żyw nie opuszczę Gdańska. — Tedy ostańcie i bądźcie naszym gościem. Zaś wasi rycerze chyba nie przed ołtarzem, lecz przed wami przysięgali wierność? Wy ich z tej przysięgi możecie zwolnić. Rycerze polscy szemrzą między sobą. Jakożby mieli starostę i sędz'ego Pomorza osławić wśród obcych? Jakożby mieli odejść ze swego Gdańska? Czyż ich mie cze już na nic? Czyż nie są rycerzami zdatnymi do ob ron;/ ziemi? Sulisław spode łba patrzy na Krzyżaków. Dadźbor wąs nawija na palec, Ziemibor kładzie nie znacznie dłoń na rękojeści miecza, Sędzimir wbija ręce za pas rycerski, aż płytki kowane brzękły. Mistrz zaś, nie czekając odpowiedzi, idzie ku grodz kiej bramie i ręką próbuje siły lin, które ją podnoszą. — Podnieś — rzecze do pachoła, co stoi u kołowrotu. Ten przyparł się do koła. Brona wolno dźwiga się w górę, a oczy rycerzy biegną za nią. Wtem w dali na zachodniej stronie nieba wyrasta łuna, a potem coraz wyższy słup ognia. — Sopot płonie — rzecze Ziemibor. —- I Oliwa — dodaje Sulisław. — Mój dwór! — woła pan Wrzeszcz. Czerwień dźwiga się sz3rbko w górę, już trzecią część nieba objęła. Im wyżej bije słup ognia, tym wyżej pod noszą się głowy Krzyżaków. Białe ich płaszcze zdają się płonąć w czerwonym blasku. Gniewko stoi wciśnięty pomiędzy skórzany kaftan Sulisława i aksamitny płaszcz Boguszy. Chwyta za połę tego płaszcza i woła, a słyszą go wszyscy: — Panie, zwołajcie rybaków na gród! Dajcie im to pory... — Gniewko pada na kolana przed panem Bogu szą i dzierży mocno jego szatę w garściach 31
Bogusza patrzy na niego i widzi poprzez jego twarz w poświacie ognia twarze rybaków, co na podgrodziu żyją, ich niewiasty i dzieci, widzi szewców, sieciarzy, garncarzy i powrożników, cały ten lud szary, bez któ rego nie byłoby Gdańska, jego bogactwa i sławy. — Panie Sulisławie — rzecze — szkoda tego chłopca na zmarnowanie. Miejcie o nim staranie, póki go od was nie zabiorę. Postępuje krok w przód. Twarz jego nawet w czer wonej poświacie jest blada. — Panowie rycerze. Odejdźcie z grodu. Takie jest moje polecenie. Ja ostanę z rycerzami z niemieckiego zakonu, da Bóg, gród ocaleje. Niech kto skoczy konno do ojców dominikanów po mnicha biegłego w piśmie, aby umowę spisał. — Nie trza posyłać. — Przed Boguszą przyklęka Ha- nysz i dobywa z zanadrza drewnianą pochewkę z przy borem do pisania i kawał pergaminu. — Przez rany Chrystusa — krzyczy Sulisław — cc czynicie, panie sędzio! Mieczem oni ten pergamin tną, ogniem go spalą, niech jeno staną na grodzie! Nie gub cie Gdańska! — Tedy dajcie radę lepszą — rzecze Bogusza, mart wymi oczyma patrząc w niego. Lecz Sulisław cofa się między rycerstwo, a z nim Gniewko. Hanysz zaś w blasku pochodni pisze umowę. W niej przyrzekają Krzyżacy, iż gród obronią od Brandenburów i otrzymawszy godziwą zapłatę odejdą, nijakiej trud ności ani szkody miastu nie czyniąc. Wpisuje Hanysz biegle na końcu, iż rzecz spisana była w przytomności pana sędziego całego Pomorza i jego rycerstwa, wy mienia imiona i pochodzenie rycerzy, wpisuje imię mistrza Zantyru i rycerza zakonnego Reussa von Plauen. wreszcie dzień i rok 1308. 32 Na wosku odciskają się dwa pierścienie herbowe ze 'makiem mistrza Zantyru i sędziego Boguszy. Wolno i w milczeniu schodzą z wałów Gdańska polscy rycerze, znając, iż pierwszym obowiązkiem rycerza jest posłuszeństwo wobec tego, komu je przysięgali. Ale dusza w nich się buntuje. Na cóż jednak zda się ów bunt? Gdy tak schodzą ku miastu, widać, że garstka ich jest. Przechodzą pomiędzy zakonnymi rycerzami, =:o już ich miejsce na wałach zajmują. Ścigają ich szy dercze spojrzenia Krzyżaków. Ostatni schodzi z wałów' Sulisław. Za nim czeladź z osiodłanymi końmi. Wśród czeladzi Gniewko. Na końcu człapie Hanysz dumając dobrze to, czy źle? Strach mu nieco Krzyżaków, ale mowę ich zna i kto wie? Może przy nich żyłoby mu ;ię nieźle? Jednak tęgi brzuch pana Sulisława wydaje mu się rękojmią, iż przy nim zje się tłusto i dobrze wypije. Więc idzie wśród czeladzi, a ta nie śmie go -tlegnać —jakże, człek to uczony! Ledwie zeszli z mostu zwodzonego ostatni z czeladzi, mly znów podnosi się brona, có za nimi zapadła. Staje pod nią sam mistrz Zantyru i Reuss von Plauen. *- Bracie Reuss — rzecze mistrz —czeka was krótka droga i trudne zadanie. Mniemam, iż spotkacie ich nie dalej, jak dwa stajania na zachód na brandenburskim ;zlaku. — Myślę... — zaczyna Reuss. , — I dobrze, że myślicie, bracie. Więcej grodów myś leniem zdobyto niż mieczem. Oto mój pierścień. Reuss szeroki pierścień mistrza, zdobny jego znakiem, wsuwa na palec i wskakuje na koń. Za nim dwóch ry cerzy krzyżackich. Ruszają z kopyta i tylko czerwona od blasku pożaru Radunia chwyta ich odbicie na mgnie nie oka i już nikną w czerni nocnej. Jeszcze nie świta, jeszcze szarość leży nad morzem 3 G n ie w k o syn r y b a k a 33
i ziemią, jeszcze Gniewko śpi wciśnięty w kąt ławy. okryty końską derką. Jeszcze gospodzki, u którego sta nęli rycerze i ich czeladź, ognia nie pali —gdy na zachód od Gdańska, na pustym polu, spotykają się jezdni. Od wschodu trzech ich jeno i z daleka oznajmiają się dźwię kiem trąby. Naprzeciw mrowie brandenburskie. Pole okryte namiotami szare i jasna od płócien, wzorzyste od ludzi i koni. Niegęsto płoną ognie, tylko stróża na wołuje się gardłowymi głosami. Do namiotu margrabiego wchodzi rycerz, co straż tej nocy nad obozem sprawuje. — Margrabio — rzecze — posły z Gdańska. — Od mieszczan? —pyta margrabia i przeciąga się na pościeli. —Niech czekają do świtu. Mnie niepilno. — To nie mieszczanie. — Rycerze? Może sam książę Władysław? Ale to szczwany lis, nie pokaże on swego nosa w moim obozie. Daj piwa — woła do giermka, który zerwał się i oczy trze. —A rad bym go miał u siebie. Jak wróbla zdusił bym w garści. — To szarak niewart waszej uwagi — mówi rycerz. — Tak prawisz... a mnie astrolog, doktor Praetorius, rzekł, iż ten człek w zmowie jest z nieczystym i ha mnie szczególnie zawzięty. — Doktor Praetorius zwyczajem astrologów musi was, panie margrabio, w każdej wróżbie przed czymś ostrzegać, abyście do niego po następną przyszli na wieżę i sztukę srebra albo i zło!;a mu cisnęli. Nie miesz czanie stoją przed nami i nie posłowie od księcia Wła dysława. To rycerze niemieckiego Zakonu Najświętszej Marii Panny. — Czegożeś zaraz nie rzekł — krzyczy margrabia. — Giermek, szatę czerwoną i aksamitny płaszcz. Konia podaj. Łańcuch złoty... hełm, nie, nie ten. Daj ten z pió rami strusiowymi. Godnie chce się znaleźć margrabia brandenburski 34 wobec rycerzy Zakonu Niemieckiego. Niejeden z tam tych to krewniak jego dalszy lub bliższy. I jednej są z nim mowy. I jednego rodu. Wyjeżdża przed nich oto czony świtą złożoną z chłopów wielkich, na rosłych ko niach. Ale i trzej Krzyżacy nie wydają się przy nich nikli. Jeno że Brandenbury świecą wszelkimi barwami we wschodzącym słońcu, tamci zaś biali są jak kamienne posągi. Pozdrawiają się dwornie. — Bień trouve! — rzecze Reuss von Plauen, zapom niawszy, iż raczej jako zakonnik winien pozdrowić mar grabiego imieniem bożym. — Bień trouve! —odpowiada tamten, wznosząc dłoń. —Nie spodziewałem się zastać was tutaj w polu pod Idańskiem, panie rycerzu vcn Plauen. Miłe to dla mnie powitanie! — Nie dziw wam chyba, panie margrabio, iż spoty kacie nas na ziemiach, które nam przynależą. — Nigdym ja na ziemie podlegle waszemu szlachet nemu zakonowi nie wstąpił. Gdańsk jednak do nich nie należy. — Piękne to miasto i rozsądni w nim ludzie mieszkają. Oto oddali się nam pod pieczę i ochronę. A my jako słu dzy boży tej opieki odmówuć nie śmiemy przez wzgląd na miłość bliźniego. Nie myślę też, aby miała jaka zwada między nami powstać z powodu tego miasta. — Kto Pomorze wziął, a Gdańska nie dostał, to jak by konia dosiadł, a wodze zgubił! — Między nami rozmowa może być jeno taka, jak między braćmi, co ojcowiznę dzielą, nie jak między wrogami. — Wasza to ojcowizna? —woła oburzony margrabia. - Wasza, wasza? Przecież tu nikt ani słowa w niemiec kiej mowie nie rozumie! To dzicz! — Samiście rzekli, panie margrabio, nikt tu słowa w 3* 35
naszej wspólnej mowie nie rozumie. To dzicz, podobna do pogan. Tak więc nie nasze to i nie wasze... Czemuż byśmy się o ten skrawek ziemi bić mieli? Tak ona wam, jak i nam potrzebna. Jeno że nam do niej bliżej i choć byście ją próbowali mieczem dobyć, nie utrzymacie jej przed nami. Tak więc ugodę uczyńmy. — Jakaż to może być ugoda? Wyprawa nasza wiele grzywien srebra zjadła, a cóż nam dała? Jeno pustkowie i piaski. *• — A gdybyśmy jak przyjaciele koszta tej wyprawy srebrem wam zwrócili? Policzcie w spokoju, ile wy prawa kosztowała i jaka jest cena tej ziemi. I my po liczymy, ile dla nas ona warta. Jeśli widzicie w tym korzyść, jako i my widzimy, dla naszej wspólnej nie mieckiej sprawy, tedy zatrzymajcie pochód waszych wojsk. Gdańsk naszymi jest obsadzony rycerzami. I nie potrzebna by to była walka, co jeno i was, i nas utru dzić by musiała. A oto znak mistrza Zantyru, abyście widzieli naocznie, że przychodzę z jego słowem do was. Margrabia zadumał się nad mową Reussa. Siły jego rycerzy już nieco osłabły w długiej wyprawie. Doby wanie grodu gdańskiego wydało mu się w tej chwih nie tak ważne, jak powrót do dom z zyskiem, choćby i nie mieczem, lecz okupami zdobytym. Jednak Gdańsk owo miasto pełne wszelkiego dobra, miasto, co błysz czało nad Bałtykiem jako jego perła i przystań naj zacniejsza —Gdańsk kusił go niezmiernie. — Niewiele ja zyskam z tej wyprawy, jeśli dam ucho waszej mowie. Żadne srebro nie nagrodzi tego, co Gdańsk wart. Wielkie by to musiały być wory kruszcu... wiem, że wasz zakon bogaty, skąd jednak tyle go weź miecie? — Nie wiecie, panie margrabio, czyśmy go z dawnych czasów z Palestyny nie przywieźli więcej niż się komu może zdawać. A i sposób zwyciężania stamtąd przy- 36 .vieźliśmy. Jeśli ugodzimy się dziś co do samej rzeczy. !■- wagę srebra spokojnym czasem obgadamy. A wtedy jedna mowa i jeden ład zapanuje na tej ziemi od Szcze cina po Gdańsk —niemiecki. Na dłoń margrabiego kładzie Reuss pierścień mistrza Zantyru. Margrabia zdejmuje z palca pierścień ze swym znakiem i podaje go Reussowi. I w chwilę później nie zsiadając z koni- wypiwszy jeno wina ze srebrnych kubków, rozjeżdżają się we dwie strony. I trzech ry cerzy powiewając białymi płaszczami pędzi w skok ku Gdańskowi, który ledwie się budzi ze snu. 3. Wrzesień barwi pagórki ponad Gdańskiem fioletem wrzosowym. Brzozy kapią od złota. Pogoda jest czysta i cicha. Odeszli od Gdańska Brandenbury, nikt jednak nie wie, jak daleko. Czy wrócili do swego kraju za wie loma rzekami, czy też stoją za osłoną puszczy o dzień drogi stąd? A Gniewko żyje z dnia na dzień, czekając, aż pan Sulisław rzeknie mu: — „Idź, chłopcze, do swej wsi”, i czeka tego dnia. i boi się go okrutnie. Bo ludzie co do Gdańska rybę wożą, mówią, iż wsie wzdłuż brzegu wszystkie spalone, a ludzie porwani przez Branden- burów w niewolę. Usiadł oto przed cudzą chatą rybacka i*oomaga niewieście sieć naprawiać. Patrzy przez oka iej sieci na morze, co stoi jasne i ciche, jako mleko w glinianej misie. Niewiasta pyta: — Z dalekaś ty, dziecko? - Ze wsi, co się Rybitwy zowie. Haj! — pokazuje Gniewko na zachód. Niewiasta wzdycha litośnie. Wynosi mu kawał placka i piękną, wędzoną rybę. 3
— Masz, pojedz, sieroto. Gniewko trzyma w ręce rybę, a ręka ta podnieść się do ust nie chce. Sierota? On, Gniewko —sierota? Niewiasta sieć wiążąc spogląda nań. — Co ci to? — rzecze. — Toś ty nie wiedział, że w Rybitwach jeno ziemia a niebo ostały? Toż i ja tam urodzona, a wydana do Gdańska. Brat w chacie ostał, znałeś go chyba, Wątor go przezywali. Gniewko kiwa głową. Jakże! Wątor, ten, co chatę miał najbliżej wydmy piaskowej. Walorowe dziewczęta jantar z nim nieraz zbierały. Jak przez mgłę grubą sły szy słowa niewiasty. — Zabrali ich wszystkich do niewoli. Pognali precz w swoje kraje. Pobili chłopów, co się toporami bronili, a niewiasty i dzieci pobrali. Tak, tak... Jeno stary Sii- wosz w czółno wskoczył i od brzegu w porę odbił. Pew no na ostrów chciał płynąć. Na Hel. Ale go branden burska strzała dosięgła i ledwie żywego woda go tutaj wraz z czółnem doniosła. Od niego ta wieść... W piasek pada wędzona ryba i jęczmienny placek. Gniewko nagie porywa się i biegnie brzegiem morza. Biegnie, a woda pryska mu spod nóg. Potyka się, pada. Twarz kryje w słonej wodzie, co falą do niego podbiega. Płacze, a woda miesza się ze łzami. O Hel! Hel! Takiej zapłaty zażądałaś za bryłę jantaru? Ale w dali, kiedy głowę podnosi, jasno błyszczy na morzu ostrów Hel. Nie, nie ona to, nie bogini śmierci... To Brandenbury. Niemce. Morska woda zmywa łzy z twarzy. Tylko w sercu zwija się żal i jak bolesny kłębek idzie w górę do gardła. Nie będzie więcej płakać. Już by i nie potrafił nawet. Szczęki mu się zwarły, że słowa by nie potrafił rzec. Podnosi głowę i oczy mu same biegną na zachód, gdzie brzeg morski ginie we mgłę. Nie pójdzie tam. Nie ostało tam już nic... nic. Sięga w zanadrze. Oto bryłka jantaru. 38 Ciepła od dotyku ciała, jak żywa. Tyle jeno ostało po domu, po ojcach... Nie kupi już za jantar nici konopnych na sieć, bo komu? Nie sprzeda tej złotawej bryłki. Ani za srebro, ani za złoto nawet, choć powiadają, że wiele- kroć więcej od srebra warte. Niech ostanie przy nim. Na pamięć. Na wałach gdańskiego grodu krzyżackie stoją stróże. Gardłowymi krzykami się zwołują, ale jakby dla pozoru jeno, bo Brandenbury odeszli i cisza panuje wokół miasta. Już i z dalszych wsi, w borach i lasach rozsia nych, przybywają ludziska, tym bardziej że lada dzień wielki odpust będzie i wielki targ coroczny. Zawsze jesienią w tym czasie kupce z daleka i z bliska ciągną do Gdańska. Niby jest więc i teraz, w roku pańskim 1308, jak każdej jesieni. Tylko na grodzie sędzia Pomorza pan Bogusza trzeci już raz pyta szlachetnego rycerza niemieckiego Zakonu Najświętszej Marii Panny Sigtrygga von Ecken, kiedy też zechce z nim rozmawiać mistrz Zantyru. I trzeci raz słyszy, że mistrz zajęty ogromnie, że żałuje, iż czasu mu nie starcza, aby z czcigodnym panem rycerzem Bo- guszą mile przy winie pogawędzić. Rycerz Sigtrygg chętnie sam będzie służył panu BG guszy swym towa rzystwem. Każe piwa przynieść i pyta troskliwie, czy panu Boguszy czego nie brak. Może rad by się rozerwać ♦—tedy chętnie z Zantyru sprowadzą mu śpiewaka, co zna najpiękniejsze pieśni o rycerzu Rolandzie, lub jeśli pragnąłby pobożnej rozmowy, tedy uczonego mnicha z klasztoru ojców dominikanów poproszą, aby mu żywot Chrystusa lub świętych pańskich odczytywał i wyjaś niał. Gniecie pan Bogusza w garści kubek, w który piwa nie kazał nalać, i patrzy na Krzyżaka, co rządzi się na grodzie gdańskim jak gospodarz. 39
— Panie rycerzu z Ecken! Choć cenię przy uczcie piękne pieśni, a w czasie postu i adwentu nie stronię od. wysłuchania kazań i pokuty, lecz nie o tom was pro sił. Jeno, abym mógł o rzeczach ważkich z mistrzem gadać. — Mistrz pracą utrudzony. — Nie zajmę mu czasu więcej niż dwa pacierze. Od wielu dni unika mnie wasz mistrz, chyba nie z trwogi. I Was jest tu bowiem wielu, a ja sam. Rycerz Sigtrygg śmieje się szeroko. — Proszę więc, chodźcie do mistrza. Jeno nie wiem, czy radzi będziecie z owej rozmowy. Gdy sędzia pomorski staje przed mistrzem, widzi, że ów leży na ławie okrytej niedźwiedzią skórą, a przed nim na stole dzban i kubek. Po izbie w miękkich ciż- mach krąży rycerz Reuss von Plauen. Obaj odziani w miękkie szaty jedwabne, lśniące od barw i złota. Stroi to niezbyt dla zakonnych rycerzy stosowny — myśli pan Bogusza i czuje, że jego aksamitny, wiśniowej bar wy płaszcz, podbity futrem, i szata z szarego sukna o wiele są uboższe od zakonnej odzieży, ukrytej zazwy czaj pod surowymi, białymi płaszczami. — Słyszałem, panie Bogusza, iżeście mnie widzieć | chcieli - powiada mistrz, unosząc się leniwie na łokciu z ławy. — Prawda to. I dziwno mi, żem o to przez tyle dni pr.osić was musiał. Tym bardziej że Brandenbury ode- t szli spod miasta i grodu i czas by było umowę nasze wykonać. — O jakiej to umowie myślicie, panie Bogusza? -- I pyta Reuss von Plauen. — O tej, którą zawarliśmy i na pergaminie spisali^ wszak innej nie masz. — Mieliśmy grodu strzec — uśmiecha się mistrz. — Ale Brandenbury odeszli — rzecze sędzia. 40 — Tego chciałeś, panie Bogusza! —śmieje się Reuss. — Nie rycerski to obyczaj urągać starszemu wiekiem. Mnie pas rycerski, ostrogi i łańcuch w ciało już wrosły, gdy wyście jeszcze za kim innym miecz i tarczę nosili, iiaczcie też na to, żem ja tu gospodarzem na grodzie. — Kto tu gospodarz, to chyba widać, panie sędzio pomorski —cedzi przez ściśnięte wargi piękny pan Reuss. — Pora umowy dotrzymać, mistrzu Niemieckiego Za konu —powiada spokojnie jeszcze.Bogusza, choć czuje, iż krew uderza mu do głowy. Mistrz sięga leniwie po wysoki, cienkoszyjny dzban .liniany, co stoi na stole. Potrząsa nim. — Wino wypite — rzecze. — Tyle ja wasze umowy sanuję, gdy gród dzierżę w garści! I ciska dzbanem o podłogę, aż pryska w kawałki na dębowych dylach. Porywa się Bogusza. —Mój pan, książę Władysław... Mistrz podnosi się z wolna i mówiąc nie na Boguszę patrzy, lecz na Reussa. — Ich książę dzielnicę do dzielnicy przyszywa jak ;■■tę do łaty i myśli tym sposobem królestwo stworzyć. Ale my sprujem tę partaninę. Bogusza sięga po miecz, ale nim go zdołał z pochwy wyrwać, już na skinienie Reussa knechty skrzyżowa nymi włóczniami odpychają starca. Dwaj inni chwytają go za ręce i wykręcają do tyłu. Reuss wyciąga miecz 1'oguszy i patrzy nań pod światło. — ?-acna stal i chyba nie będzie wam więcej potrzeb- ♦ Twarz Boguszy jest blada, a usta zacięte. Stary ry cerz nie czuje bólu wykręconych stawów. Nie dosięga i>o już zniewuga. Nie słyszy słów mistrza, który mówi do Reussa: — Zbyt gorąco kocha ten Polak swego księcia. Jeno chłód Ijchu może go uleczyć. 4i
Bogusza szarpnięty do tyłu przez knechtów cofa się o krok. o_dwa i już w samych drzwiach stojąc, woła: — Na kolanach oddacie Gdańsk polskiemu królowi! I w tej chwili uderzenie w tyl głowy powala go na ziemię. Z ust spływa krew. Mistrz kładzie się znów na ławie. Klaszcze w dłonie. Jeszcze w sieniach słychać łomot i głuche uderzenia, a mistrz woła do wbiegającego knechta: —Wina. 1 uprzątnąć to - pokazuje leżące na podłodze skorupy. • 4. Najpierwsza w całym mieście gospoda zwie się „Pod zioła szkutą” i, aby nikt nie zabył tej nazwy, wisi nad drzwiami gospody na łokieć długi statek wyrzezany z drewna i złocony na dziobie. Tam też, na owym dzio bie, widać pięknie uczynioną z drzewa głowę delfina, co jest przyjacielem ludziom i ratownikiem w czasie burzy, gdyż ich na swój grzbiet chętnie przyjmując niesie cierpliwie ku brzegowi. Niektórzy też dlatego gospodę ową nazywają ..Pod delfinem”. Najlepiej jed nak, idąc gdańskimi uliczkami, zapytać, gdzie gospoda ślepego Wojciecha, a zaraz każdy dzieciak pokaże. W drzwiach gospody stoi chlopisko wielkie, co wiek żyda strawiło na morzach dalekich, a gdy po utracie jednego oka przyszło wracać na swój brzeg —z woreczka skórza nego uwiązanego na szyi wyjęło grosz spory i gospodę pobudowało. On to właśnie, ślepy Wojciech, gości u siebie od wie lu. dni kilkunastu polskich rycerzy wraz z ich czela dzią. Niełatwo wyżywić na co dzień taką gromadę ludzi —więc też zdarza się, że Wojciech migiem śle Hanysza 42 do przystani, aby od obcych przybyszów to wina moc nego, to korzeni nabył. Sam zaś zabiega, aby gościom niczego nie brakło i aby z usługi byli radzi. Nie wiedzieć bowiem, jak jeszcze długo będą rycerze czekać, aż wy jaśni się sprawa na grodzie. Pan Bogusza nie wraca z grodu, Krzyżaki z grodu nie ustępują, a Brandenbury? O nich ani słychu. Ponoć na zachód ruszyli i tam w po morskich dworach panów Swięców siedzą. Jeno na co czekają —nie wie nikt, nawet Hanysz, choć ten kręcąc się po mieście i przystani, rad wszelkie wieści znosi, by za każdą dzbanek piwa czy kawał tłustej baraniny od gospodzkiego wymamić. Ot i teraz siedzi kuckiem na podłodze w kuchni i ogry zając baranią kość prawi: — A to na mieście mówią, że pana Boguszę Krzyżaki w loch wtrącili. — Nie pleć po próżnicy —powiada ślepy Wojciech. — Kto by śmiał sędziego całego Pomorza w loch ciskać? Lepiej byś drew przyniósł pod sagan, a potem wolami na Stogi jechał po owies. Bo rycerskie konie niedługo zębami o puste żłoby zadzwonią. A kup latosi, nie jak onegdaj stęchły... pożytku z ciebie nie ma, a jeść lubisz. Niby człek uczony, pisanie znasz, a jednak cię ojcowie dominikanie z klasztoru przegnali. Pewnikiem za le nistwo i za obżarstwo. Ale ledwie to rzekłszy, ślepy Wojciech, co rąbał ćwierć wołu na pniaku, topór odstawia i do izby idzie, gdzie rycerze siedzą. Pora im wieczerzę stawić. Płacą zacnie, straci? by było takich gości stracić. Kłania się pięknie w drzwiach i rzecze: — Panowie rycerze, pokornie was proszę, wieści wys łuchajcie... Ledwie powtórzył słowa Hanysza, zerwali się ryce rze z ław. Sulisław kubek cisnął o ziemię i woła: 43 /
— Jakem rzeki panu Boguszy, tak się dzieje! Mieczem po pergaminie rąbną.. Czeladź wołajcie! Odbijem pana Boguszę. Zbrojno na gród... — Panie Sulisławie — rzecze stary Dadźbor —miar kujcie się. Toż tam na grodzie ze setka samych rycerzy, knechtów zbrojnych nie licząc i drobniejszej czeladzi! — Tedy do opata Wilhelma trza się udać, jego to rada była, aby Krzyżaków do pomocy wezwać —wola Gnie- womir. — Na nic się to nie zda, bo pan opat Wilhelmus zam knięte rekolekcje odbywa, jak zwykł' przed odpustem Klasztor jak wymarły — rzecze Hanysz, który już się do izby za Wojciechem wcisnął. . — Wysłali my człeka do księcia Władysława —rzecze wolno i z namysłem Ziemibor —trza czekać. Sami nic nie zdziałamy. Nie widzi się także prawdziwa wieść o pa nu Boguszy. Nie do wiary jest. aby zakonni rycerze chrześcijańskiego pana w loch wtrącili... — Pójdę na gród i przewiem się — rzecze z ukłon: m Hanysz. — Na gród nie masz co iść. Widzieli cię Krzyżaki przy nas, nic od nich dobrego nie uświadczysz. Byłeś na mieście dzisiaj, to gadaj, coś widział? — Na mieście spokój. Ludziska wszelkie dobro na jar mark zwożą. Nastawiali bud, aż gęsto. Jak zwyczajnie przed odpustem. — A Krzyżaki? Pokazują się na mieście? —pyta Zie mibor. — Anim jednego rycerza nie widział, jeno knechtów paru, jak rybę targowali. Sulisław przed drzwi gospody wychodzi i patrzy. Prawda, że w mieście spokój. Gwar większy niż zwykle, ale też wiadomo, że się i odpust, i targ zbliża. Ju ro dzwony zwołają wiernych do kościołów, a przekupnie już dziś wzywają chętnych do kupna. 44 — Wojciechu, stawcie wieczerzę czeladzi naszej i gdy zjedzą, niech do izby przyjdą. Konie trzymać mają ped siodłem. Ty zaś — rzecze do Hanysza — idź na miasto i kup jakiej godziwej ryby, bo post dziś wilijny przed świętem, a ten antychryst chce nas mięsem żywić. Ju zem widział, jak wołu rżnął. Hanysz kłania się głęboko i rękę wysuwa. Pan Sulis ław w garść ciska mu dwie sztuki srebra. Ale już Gniew- ko spogląda prosząco na pana Sulisława. — Pozwólcie mi, panie rycerzu, na miasto. Wiem. gdzie rybę świeżą dostanie. I dobrą! — Idź — zezwala Sulisław. — Jeno trzymaj się Ha nysza, bo ciżba wielka, a jam panu Boguszy obiecał mieć na cię baczenie. Idzie więc Gniewko wraz z Hanyszem pomiędzy sto łami, pospiesznie zbitymi z belek. Na nich przekupnie ułożyli wielkie chleby i słodkie placki miodowe. Aż z Torunia na jutrzejszy targ piernikarze przywieźli pachnąse miodem cuda. Konie z ciasta, ludzkie figury, siekanym orzechem osypane okrągłe placuszki i placki wielkie jak koło u wozu, a na nich kwiaty urobione i wy pieczone z ciasta. Hanysz sięga do placków, aż Gniewko się dziwi, bo przecież nie placki, ale rybę miał kupować. Ale Hanysz jeno uskubnął, skosztował i gani, że mało słodkie. Przekupień zamachnął się na niego, ale już Ha nysz kryje się za sąsiednią budę, a za nim jak cień sunie Gniewko. Tutaj stągwie kamienne pełne śmietany, obok bryły złotego masła leżą na stołach. Dalej pszczelarze rozłożyli misy, a na nich złociste plastry miodu, zaś obok miód w dzieżach. Za płócienną ścianą słychać skuczenie psów. Oto tu na drągach rzeźnicy rozwiesili całe połowy wołów i wieprzów, połcie słoniny, a dalej kiełbasy. W drewnianych korytach kiszki nadziane krwią, kaszą i słoniną. Ludzie, co w puszczy żyją, na drągach wieszają ciemne sztuki dziczyzny, jedne jeszcze w sierści, inne
już odarte. Do mięs doskakują pieski, i coraz odganiane, skuczą i szczekają. Gniewko widział już w minionym roku jarmark. Ale wtedy szedł za ojcem i spieszył się bardzo. Chcieli rybę i jantar sprzedać, a sieć nową kupić. Teraz może przyj rzeć się, ile wola. Tylko że wtedy szedł radosny, a teraz jeno baczny i ciekaw. Nagle słyszy głos świstawki. Obej rzał się: Garncarz usiadł pomiędzy misami, dzbanami i wszelkim sprzętem glinianym i zwołuje ludzi, świsz cząc na glinianym kogutku. Piękny jest ten kogutek i rad by go Gniewko kupić, żeby jeno miał za co. - Z drogi! — woła kupiec i parę wołów pogania, co ciągną ogromny wóz. Na wozie pełno futer szarych, burych, brązowych i żółtych. Cofa się Gniewko, a brzu chaty wóz napiera na niego bokiem. Więc skacze pod wielki stół, na którym leżą płótna i przeszedłszy na czworakach wygląda z drugiej strony, szuka oczyma Hanysza — nigdzie go nie ma. Ale nie strach. Już tyle dni w Gdańsku mieszka przy rycerzach. Nie zginie tu! Zna każdą uliczkę i każdy dom. Już zmrok zapada wczes ny, wrześniowy, ale Gniewko nie spieszy do dom. Oczy biegają od jednej budy do drugiej, od stołu z nożami do tego, na którym ciżmy piękne leżą. Nagle Gniewko przy staje. Oto nad nim w górze idzie człek. Linę rozciągnięto od dachu kupieckiego domu aż do drzewa, co stoi na środku rynku. Po niej jak po ścieżce idzie człek odziany w pstre szmatki. Na głowie ma czapkę z piórkami z ko guciego ogona, a w rękach trzyma cienki kijek. Już zmrok zapada coraz gęstszy, a Gniewko nie może od niego oczu oderwać. Na dole przy drzewie stoi tłusty kuglarz i trzyma zapaloną pochodnię. Wszystko wokół od tej pochodni widzi się czerwone, a już ów człek, co po dróżce zawieszonej pod niebem chodzi, błyszczy najpiękniej. Wreszcie skacze z liny w dół i nagle staje 46 tuż przed Gniewkiem. Chudy jest i mizerny. Pot mu ciurkiem spływa po policzkach. — Po co chodzicie po sznurze? — pyta Gniewko. — Dla ludzkiej radości. — Pot wam leci po gębie. - Gniewko dotyka policzka linoskoka. — Radość, to poważna rzecz — powiada linoskok i uśmiecha się samymi oczyma do Gniewka. — Nie strach wam, gdy jesteście tam w górze? Linoskok oczy przymyka, a twarz kurczy mu się żałośnie. I Gniewko widzi, że boi się. Ale on zaś się do niego uśmiecha oczyma. — Jakiżby to był jarmark w Gdańsku bez linoskoka? „Złoty Gdańsk”, mówią... A i żyć trzeba. Za chleb, za rybę, za łyk piwa... — Jutro będziecie zaś chodzić po niebie? — pyta Gniewko. — Będę. Dziś jenom nogi wprawiał, bo od jazdy na wozie ścierpły. — Tedy przyjdę jutro —przyrzeka Gniewko. —Jeno co nie mam miedziaka, ani nic, cobym wam dał... — Nie trza. — Przyjdę jutro. — Jutro... —Linoskok palec podnosi i znów się widzi cały czerwony od blasku pochodni. Gniewko stracił go z oczu i teraz baczy tylko, aby prędzej do gospody wrócić. Może tam już Hanysz przy szedł pierwszy. A on miał przecież doradzić, gdzie rybę kupić! Zajrzy więc jeszcze do przystani, gdzie rybą kupczą, i jeśli tam Hanysza nie dojrzy, pobiegnie do gospody. Już zapachniało rybą, solą i smołą: Po obu stro nach stoją na drewnianych przyporach wielkie, ciemne szkuty. Tu bowiem szkutnicy je budują i stąd na wodę 47
puszczają. Dalej będą kadzie pełne świeżych ryb i wę dzarnie, gdzie zawsze pachnie dymem. Może tutaj gdzieś szuka go Hanysz? Rozgląda się wkoło i widzi, jak wysoko ponad przystanią i miastem, jakby u bram grodu, ukazują się migotliwe światełka, jak biegną jedno za drugim w ciemności w dół, ku miastu. Wraz z nim patrzą na owe światełka szkutnicy i smolarze, sieciarze, co sieci rozwiesili pomiędzy łodziami, i rybacy. — Co to? —pyta jakiś człek. — Cóż... widno Krzyżaki gród opuszczają. I nic dziw ne to, bo Brandenbury odeszli. - I rozchodzą się ludzie jedni do chat, inni do bud jarmarcznych. A od grodu słychać tylko coraz wyraźniejszy, coraz głośniejszy tętent kopyt. Nagle... Nagle znad ciemnych domów skupionych wokół placu targowego buchnął straszny krzyk, potem drugi, trzeci. Słupem wystrzela ku czarnemu niebu wysoki ogień. Ale za chwilę już rozlewa się wokół, choć wiatru nie ma. Obok Gniewka przegalopował rycerz z pochodnią w ręku, a za nim pęd powietrza rozwiewa biały płaszcz. Wciska się Gniewko między sieci rozwieszone, a rycerz z konia tnie na odlew wielkiego szkutnika, co plecy w smołowany bok łodzi wpiera. Ten wali się twarzą w przód, ręce wzniósłszy ku górze. Za Krzyżakiem już konno i pieszo bieżą inni. Knechty rąbią toporami o ostrzach na dwie piędzi szerokich każdego, kto w dro dze. Smolne pakuły konopne ciskają w wysmołowane lodzie, stojące na przyporach. W jednej z łodzi kilku szkutników broni się toporami, ale i to daremno, bo ogień ogarnia łódź. Gorąc czyni się straszny. Gniewko ucieka. Zaplątał się w sieci, zerwał je, skacze ku bu dom kramarzy. Przy kadzi z rybami cięty toporem ry bak pada na piasek i chwyta śmiertelnym skurczem 48 za bi'cg aaciZi. dii/uslują ryoy na piasek i succza m nim walając się w krwi rybackiej. I znów Gniewko odskakuje wstecz, w wąską uliczkę miasta. Tu naprzeciw niego tęgi Krzyżak dopadł dziewkę małą, nieledwie dziecko i oderwawszy ją od ziemi niesie przeraźliwie krzyczącą. Już kładzie łapę ciężką na jej gardle, gdy Gniewko, nóż z kramu nożownika chwy ciwszy, wbija go w udo Krzyżaka. Ten zdobycz puścił wolno i wali z mieczem w garści wprost na Gniewka, więc chłopak skacze pomiędzy żaki na obręczach roz pięte, co do łowu węgorza służą. Mota się miecz w gęste sieci, szarpie nim Krzyżak raz i drugi, ale zanim miecz oswobodził, już Gniewko drugą stroną spod żaków wy chyla głowę. Po to jednsJt tylko, aby ujrzeć, że dziewczę knecht jednym uderzeniem opancerzonej ręki na ziemię obala i nogami depce. Gniewko już nie Ucieka... twarz ukrywa w dłoniach i tak dygoce, że cfiyba cała buda nad nim się trzęsie. W gardle sucho i ból taki, że zda się nie wytrzyma więcej i będzie krzyczał razem z całym mordowanym miastem. Bo krzyk ciągle trwa i rośnie, jak i ogień, co pochłania chaty, budy, cały świat zda się. Dymu coraz więcej. Nie masz tu czym odetchnąć... Gniewko podrywa się i biegnie, sam nie wie dokąd. Aby jeno oddech zła pać... Znów jest pomiędzy płonącymi szkutami. Teraz już ostatnia się broni. Szkutnicy stoją na niej w ogniu i rąbią toporami z góry. Ale wyniosła koga się chyli i pada wprost na Krzyżaków. Giną obrońcy i napastni cy. Dym i ogień bucha w górę. Gniewko pomiędzy dy lami wędzarni wyziera i widzi, jako Krzyżacy w wyr wę uczynioną przez upadek kogi chcą wedrzeć się dalej. Ale tam już nic nie masz. Jeno żar i popiół. Ni ludzi, ni dobytku. Tylko morska woda czerwona od ognia i krwi. Tymczasem w gospodzie ślepego Wojciecha, ledwie
czeladź powieczerzała i głosić się miała u panów rycerzy, u drzwi runął wyrostek w płótniakach, obdarty i z wło sem z,cżom nr. — Krzyżaki ludzi mordują! Sulisław miecz jeno chwyciwszy, bez hełmu i tarczy rzuca się ku drzwiom. Dadźbor chwyta go za ramiona. — Gniewko na targu, puść mnie! Czeladź za mną! — krzyczy Sulisław. Podają mu konia, hełm i tarczę. Wysypują się z go spody insi rycerze i tak zwartą gromadą ruszają ku tar gowi. Hanysz zgubił Gniewku już dawno i długo go szukał, bojąc się gniewu Sulisława. Gdy rzeź się zaczęła, zrę cznie skoczył w uchyloną boczną furtkę kościoła. Choć miasto w płomieniach, w zgiełku, w jęku mordowanych, w zgrzycie toporów7 —tutaj wśród grubych murów pa nuje jeszcze cisza. Hanysz ociera pot z czoła. Przylgną! gorącymi plecami do kamiennej ściany. Przed nim w świetle wiecznej lampki błyskają srebrne i złote wota, zawieszone przy ołtarzu. Na dębowej policy lśnią zło ciste miseczki, pełne najdroższego zamorskiego skarbu — pieprzu. Błyskają w mroku łańcuchy, zawieszone na kołkach. Okrutna pożądliwość podnosi się w jego sercu. Taki łańcuch szczerozłoty... taki łańcuch! Jadła za niego dostanie do końca życia. Zawsze tłusto, zawsze syto! Nie trza by o nie prosić... po nikim resztek dojadać. Je- zukryście, nie dopuszczaj do mnie pokusy. Tada Hanysz na klęczki i modli się trzęsącymi war gami o wybawienie od pokusy i czołga się do stóp ołta rza coraz bliżej i bliżej łańcucha. Ręce wyciąga do Boga. O Jezukryście, wesprzyj mego ducha, pokonaj moc szatańską... Wieś... nie, trzy, dziesięć wsi za taki łań cuch. Szata aksamitna, koń piękny... Nie ja bym się kłaniał, mnie by się kłaniali. Panem by mnie zwali... panem! 50 Jeszcze klęczy, ale ręce już niemal sięgają złotego łańcucha. Zawisł na nim palcami, unosi się, prostuje i zrywa z jękiem łańcuch. Jeszcze nie zdołał go wetknąć w zanadrze, gdy w drzwi kościoła walą Krzyżaki. Na przeciw niego otwierają się drugie drzwi, wiatr wdziera się, niosąc swąd spalenizny i w czerwonej pożodze staje odziany w lśniącą zbroję rycerz krzyżacki. Gdy nad Hanyszem unoszą się miecze i topory knechtów, gdy ręce wydrzeć mu chcą łańcuch, rycerz woła: — Stać! To świętokradca. Ja nad nim sąd uczynię! Pognany płazem mieczy, bity styliskami toporów biegnie Hanysz, klapiąc o kamienne płyty łapciami wprost na błyszczącego rycerza, który odstępuje od drzwi jakby się bał zabrudzić o jego łachy, i wypusz cza go przodem w przykościelny wirydarz. W tej właśnie chwili do kościoła uciekając przed gro madą konnych Krzyżaków wsuwa się mała postać i ni knie za kamiennym filarem. To Gniewko. Już chce biegnąć za Hanyszem gnanym okrutnie przez Krzyża ków, ale chwyta go lęk. Przeżegnał się —pójdzie. W imię Jezukrysta. w imię bogini Hel... pójdzie! Ale zatrzaskują się już drzwi do wirydarza, a w drzwiach wchodowych rośnie zgiełk walki. To Sulisław rąbie mieczem ogromnego Krzyżaka, który wali się z konia u samej furty. — Panie Sulisławie! — krzyczy Gniewko i rzuca się w7 gęstwę. Nachylił się rycerz z konia i chłopca chwyta pod ra miona. Stary pachoł ciosami topora osłania rycerza i dziecko przed naporem napastników. Już garstka kon nych wyrywa się z żelaznej obieży wroga. Już pędzi wokół kościoła, ale kościół zewsząd otoczony przez Krzyżaków. Nie masz stąd wyjścia. Wtem z góry rozlega się czyjś głos. Z małego okienka wychyla się chuda twarz. 4* 51
— Ostawcie konie. Znam wyjście. Pan Sulislaw wie, że nie pora na rozważania. Rad by* jednak wiedzieć, czy to nie zdrajca. — Znam go, to linoskok —woła Gniewko. Linoskok prowadzi ich krętymi schodkami wewnątrz kościelnego muru w górę i w górę, chyba aż do nieba. Cichnie pod nimi zgiełk bitewny. Idą teraz ponad koś cielnym sklepieniem, pod nogami mając ostro sterczące cegły, po których ślizgają się nogi. Wreszcie trafiają na schodki równie wąskie jak tamte, jeno że biegnące w dół. Schodzą nimi aż do furtki kowanej, co otwiera się ze zgrzytem wprost nad chłodną wodą Raduni. Nogi trafiają na twardo ubitą ścieżkę. — A ty? — pyta linoskoka Sulislaw*. — Ja ostanę w Gdańsku — uśmiecha się linoskok. a twarz jego widzi się n_by twarze świątków rzezanych w białym drewnie lipy. — Nie ujdziesz z życiem, chodź z nami! — Sulislaw wyciąga do niego rękę. Ale on już niknie w głębi muru. — Ostanę w Gdańsku. A wy wrócicie tu do mnie... Zamyka się za nim furtka w murze, a wierzba osłania ją spływającymi waikoczami. Nad Radunią ciemno i pusto. Kościół zasłania od blasku ognia wodę i nie widać jeszcze, że rzeka krwią płynie. Przez gęste krzewy, przez bagniste brzegi, przez trzciny i szuwary przedziera się Gniewko wraz z ry cerzem Sulisławem i jego czeladzią. Słabnie już i coraz mu trudniej nadążyć za nimi. Ale pachoł zarzuca go sobie na plecy jak małe dziecko. — Sam pójdę —szepce Gniewko. — Cichaj... Za wiele tego było dla ciebie, małyś jesz cze — mruczy pachoł. — Cichaj. I Gniewko przyciska twarz do jego ramienia. Strasz no wTokoło, ale przez tę jedną chwilę jest jnu dobrze. 52 Rzekli mu. że mały- Dobrze być małym choć przez chwilę, gdy świat jest zbyt straszny. A on jest zmę czony, taki zmęczony, ze nic już nie, nie myśli, nic czuje. Jeszcze przed chwilą chciał prosić pana Sulisława. by ratował pojmanego przez Krzyżaków nieboraka Ha- nysza, ale teraz i o tym zapomniał. Choć oczy ma ot warte, jest jak oślepły, nie widzi, że coraz bliżej są gos pody, gdzie rzeź nie dotarła jeszcze, gdzie czekają na nich zapaśne konie. W miejscu, gdzie spotyka się mur wyniosły kościoła z murem \virydarza, gdzie dym zieje górą, gdzie pusto iest i tylko pożoga odbita od nieba oblewa krwawym blaskiem krzewy i trawę —stoi Hanysz otoczony przez KrzyżakóW Naprzeciw niego znajomy z grodu, rycerz Reuss von Planem Reuss skinął dłonią. Krzyżacy cofają się cicho i nikną w głębi kościoła. Rema trzyma koniec złotego łańcucha, który zwisa z dłoni Panysza. Owija go sobie wolno o rękę tak, że wpija się on w ciało Hanysza i kre puje mu dłonie. Reuss nic patrzy w białą z lęku twarz pojmanego. Mówi ponad nim: — Za świętokradztwo będziesz żywcem spalony na wolnym ogniu. Przedtem będą ci wyłupione oczy i wyr wany język. Z ust Hanysza wyrywa się cichy jęk. A Reuss ciągnie obojętnym głosem: — Ale może cię szkoda na śmierć, bo znasz sztukę pisania... Może ci jeno nogi odrąbać i posadzić u deski, byś zdrowymi rękoma święte słowa przepisywał? Żelazny but Reussa opiera się na odzianej w liche łapcie stopie Hanysza i gniecie ją. Hanysz nie jęczy już. jeno pot grubymi kroplami ścieka mu po. licach. — Jeno stopy, czy też u kolan rąbać? — zastanawia się zakonny rycerz. —"Gdzież cię pisać uczyli? — U ojców dominikanów — szepce Hanysz. JO
— ... u koł*n, a potem rzemieniami ściągnąć, aby cię krew nic uszła. —Reuss patrzy teraz w twarz Hanysza z chłodną ciekawością. Szarpnął łańcuch, zerwał go z rąk Hanysza, ten pada na ziemię i zwija się u stóp Reu- ssa. Całuje jego żelazne buty. — Panie, litości... zmiłowania... Reuss uśmiecha się i chowa w zanadrze łańcuch. — Litościwy jest nasz zakon. Na razie nóg ci nie mu simy rąbać. Jeno będziesz nam służył każdej nocy i dnia. Uczynisz wszystko, co każem. A gdybyś próbował zdra dy, tamto cię nie minie i więcej jeszcze. — Panie, wszystko, co każecie. Wszystko! Każdą rzecz... Każdej się nauczę... —Obejmuje okrwawionymi rękami stopy Reussa. • Reuss odepchnął go butem i woła: — Brać go. Nie bić. Ma być na moje rozkazania. Związanego odprowadzają na gród. Idzie jak bydlę na rzeź, ze spuszczoną głową i niewiele w nim po tej nocy ludzkiego ostało. Może już nic, krom strachu? Najgorszy to dla człeka towarzysz. Polscy rycerze dotarli do położonej na skraju miasta gospody. Tu siadają szybko na zapaśne konie i bieżą na wzgórza, aby dalej od Gdańska. Gniewko, ogarnięty ramieniem Sulisława, zwraca ku miastu twarz i prosi: — Panie rycerzu! Ratujmy ludzi... v — Garść nas jeno. Nie poradzimy. — Wrócim tu zbrojno? Rzeknijcie, wrócim? — Jako Bóg na niebie! — woła Sulisław. Za nimi w ogniu ginie miasto. Jeszcze nad płomieniami widnieje wyniosła wieża kościoła, w którym się spot kali. Tam właśnie na gzymsie dzwonnicy stoi oblany czerwonym blaskiem linoskok. Wskazuje ludziom os tatnią drogę ratunku, drogę ponad kościelnym sklepie niem. Ludzie tłoczą się u furty kościelnej i depcąc wza jemnie nikną w niej. Nie widzi Gniewko twarzy lino- 54 skcka, jeno myśli, że i teraz, stojąc nad kłębami dymu. co go chwilami przesłania, uśmiechać się musi tym samym bolesnym uśmiechem jak wtedy, gdy wędro wał po niebieskiej dróżce nad spokoinym jeszcze ryn kiem. Ale oto za ludźmi wdzierają się w kościół Krzy żaki. Już ich głowy ukazują się coraz wyżej w okien kach wieży. On biegnie dokoła wieży gzymsem, jakby ich chciał jeszcze zwieść w ostatniej chwili, jakby chciał drogę za ludźmi zmylić. Już jakiś knecht wchodzi na gzyms... już stąpa po nim wełno i ostrożnie. Już wszyst kie okienka nad gzymsem jeżą się ostrzami mieczy i toporów. Nie masz dla niego powrotu na ziemię... Linoskok staje na gzymsie wyprostowany i wzniósłszy ręce w górę skacze w morze płomieni, jakby w wodą z wysokiego brzegu skakał. Sulisław przeżegnał się szeroko. — Wieczne odpoczywanie racz mu dać, Par.ie — szepcze. A Gniewko, niemo gryząc pięść, patrzy i nawet pła kać nie może. Na wschodzie wstaje słońce. Toczy się rude, ledwie widzialne przez gęste dymy. Stępa idą konie, źwiesza- jąc łby. W siodłach ludzie okryci ranami. Twarze ich szarzeją zamarłe w rozpaczy. Szeregiem wleką się przez wydmy. Strzemion rycerskich koni trzymają się starcy w płótninkach i bosi. To gdańscy rybacy. Za nimi idą niewiasty pędząc ocalałe owce, niosąc na grzbiecie najmłodsze, ciągnąc u spódnic starsze dzieci. Starego Dadźbora na derce uwiązanej pomiędzy końmi wiozą rycerze. Dadźbor otwiera oczy i widzi tylko zasnute dymem niebo. — Dokąd jedziem? — pyta. — Żyjecie? —odpowiada pytaniem Ziemibor i pochyla się z siodła ku rannemu. — Uchodzi ze mnie dusza... połóżcie mnie na ziemi. 55