My pierwsza brygada
Stefan Arski
Spis treści
Od autora
Wymarsz
Hej, strzelcy wraz..Rewolucja czy insurekcja?HK Stelle i ZWCOrientacje i plany
wojenneKomendant rozpoczyna wojnęNad Wisłą i nad MarnąUltimatum i kapitulacjaZ
Wiedniem czy z Berlinem?Warszawa mówi nie
Królestwo
Manifest dwóch cesarzy...Morgen die ganze WeltSurogatZ martwego punktuNarodziny legendy
Republika
Magdeburg - Berlin - WarszawaNa wulkanieKonwentSztandar na Zamku
Zamach
Noc styczniowaPreludiumZwyciężeni zwyciężają
Wojna
Zaczęło się pod BereząPrometeusz i federacjaIzolacjaPokój czy wojna?Ofensywa i odwrótCena
awanturyRozejm i pokój
Zbrodnia
Spisek
Przewrót
Dwa razy „Chjeno-Piast“Wojna domowaCzyżby Downing Street?
Ilustracje
Od autora
Książka ta jest zbiorem szkiców historycznych. Niektóre z nich publikowane były w całości lub
w wyjątkach po czasopismach, inne nie. Przed zebraniem ich w książkę autor poddał całość
gruntownej rewizji. Wiele rozdziałów napisanych zostało na nowo.
Autor nie jest historykiem, lecz dziennikarzem. Czytelnik rychło to rozpozna po sposobie
pisania. Autor zachował bowiem przy opisywaniu wydarzeń z przeszłości to samo podejście,
jakie ma dziennikarz i reporter przy relacjonowaniu zdarzeń bieżących. I jak dziennikarz starał
się dotrzeć do ich źródeł, zajrzeć za kulisy, ujawnić sprężyny. W tej myśli autor zabrał się do
szperania po archiwach. I może się poszczycić ujawnieniem dokumentów nie znanych
dotychczas polskim historykom. Chodzi tu przede wszystkim o materiały znajdujące się
w archiwach wiedeńskich, a dotyczące działalności Józefa Piłsudskiego z przedednia i z czasów
wielkiej wojny. Były to dotąd karty historii spowite najgęstszą mgłą tajemnicy, a zarazem
ubarwione najjaskrawszą mozaiką legend i mitów. Jest w tej książce również sporo nie
tkniętego dotąd materiału dokumentarnego ze zbiorów krajowych, publicznych i prywatnych.
Wyzyskane zostały także relacje ustne i pisemne wielu uczestników i świadków wydarzeń.
Z tych względów autor uznał za wskazane opatrzyć tekst przypisami źródłowymi. By nie nużyć
czytelnika, zgrupował je na końcu książki. Tylko nieliczne przypisy merytoryczne, związane
z tokiem narracji, znalazły się u dołu stronicy.[Tutaj wszystkie przypisy są dolne - zorg]
Zawarte w tym tomie szkice historyczne obejmują okres lat 1906 - 1926. Okres następny - od
przewrotu majowego do katastrofy wrześniowej - ujęty zostanie w tomie drugim.
Autor przystępował do pisania z myślą o rozwianiu legend i mitów, które tak gęsto oplotły
najnowszą historię Polski. Obfitował w nie okres międzywojenny i wojenny. A po dziś dzień
pielęgnowane są na emigracji. Przykładem może być iście gigantyczny trud Władysława Pobóg-
Malinowskiego, którego trzytomowa Najnowsza historia polityczna Polski jest jedyną w swoim
rodzaju próbą rozciągnięcia dziejów bajecznych Polski na czasy najnowsze.
Nie łudźmy się wszakże, że w kraju zdołaliśmy już w dostatecznej mierze rozwiać te mity
i legendy. Tkwią one w świadomości ludzkiej głębiej, niż można by sądzić. W dużej mierze na
skutek prostej niewiedzy, nieznajomości faktów, nabytych przyzwyczajeń i nawyków
myślowych. Częściowo winna jest również nasza własna historiografia powojenna, która
w pewnym - na szczęście krótkim - okresie prymitywizowała i wulgaryzowała niektóre sprawy.
Nie bezpodstawnie mówiono wtedy, że materialistyczne pojmowanie dziejów ustąpiło miejsca
detektywistycznemu spojrzeniu na historię, gdzie walkę klas zastąpiła walka wywiadów. Ale
istotne przyczyny trwałości legend tkwią głębiej. Historia najnowsza Polski jest historią
tragiczną, pełną kart rozpaczy i miejsc obolałych. Stąd nagromadzenie kompleksów. I stąd
osobliwy pogląd na zadania dziejopisarstwa: zakaz „szargania świętości” i nakaz „krzepienia
serc”. Dwa postulaty, które przekreślają właściwie wszelką naukę historyczną. Zmagali się z tymi
postawami już u schyłku ubiegłego stulecia historycy szkoły krakowskiej. Natknęliśmy się sami
przed laty na te opory.
Ale nic nie usprawiedliwia tych postaw obecnie. Czas odrzucić i ów zakaz, i ów nakaz. Nie chodzi
przy tym o samą tylko prawdę historyczną, choć i ta jest rzeczą ogromnej wagi. Chodzi także
o to, że w polskim życiu politycznym argumenty natury historycznej odgrywają pierwszorzędną
rolę i nigdy nie schodzą z areny dyskusji aktualnych. Wskutek tego fałszywie czy błędnie
odczytana historia waży niezwykle silnie na ukształtowaniu się politycznej świadomości
społeczeństwa. Ileż to razy opinie polityczne Polaków urabiane były przy pomocy opacznie
pojętych i fałszywie interpretowanych doświadczeń własnej historii. Jakże fatalnie na losach
narodowych zaciążył epigonizm powstańczy, żywcem przeniesiony w odmienne zupełnie
warunki dwudziestego wieku. Uosobieniem tych skłonności i dążeń był Józef Piłsudski -
najbardziej anachroniczna umysłowość polska dwudziestego stulecia, ów „dyktator
anachronizmu” - jak go nazwał Carlo Sforza.
Dlatego odkłamanie najnowszej historii Polski wydaje się rzeczą tak ważną i tak aktualną, wcale
nie czysto akademicką, lecz także polityczną.
Autor starał się zachować w tej walce z legendami maksimum obiektywizmu w prezentacji
i analizie faktów. Nie tai, że wskutek tego musiał dokonać rewizji swego własnego poglądu na
niektóre z omawianych tu wydarzeń i problemów. Na przykład na koncepcje strategiczne Józefa
Piłsudskiego z przedednia pierwszej wojny światowej. Autor był niegdyś skłonny je lekceważyć,
dziś jest przeświadczony, że gdyby zostały zrealizowane, mogły w niemałym stopniu zaważyć na
przebiegu działań wojennych, a nawet na losach wojny. Choć w sposób niewątpliwie odmienny,
niż sądzi większość Polaków. Być może, ujęcie takie wywoła sprzeciw niejednego historyka.
Niemniej autor uważa za swój obowiązek przedstawić wyniki własnych badań. Sądzi bowiem, że
w ten sposób ułatwi dotarcie do prawdy historycznej.
Autor poczuwa się do miłego obowiązku podziękowania tym licznym osobom, które ułatwiły mu
dotarcie do źródeł historycznych i przygotowanie książki do druku. Przede wszystkim dr
Bronisławie Skrzeszewskiej, dyrektorowi Archiwum Akt Nowych w Warszawie, i jej licznym
współpracownikom, dr J. Chr. Allmayer-Beckowi, kierownikowi sekcji w wiedeńskim
Kriegsarchiv, panu Józefowi Chudkowi, który współuczestniczył w żmudnych poszukiwaniach po
archiwach wiedeńskich, dyrekcji Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych, która
umożliwiła prowadzenie tych badań, prof. Romanowi Rozdolskiemu, dr Władysławowi Janowi
Grabskiemu, który udostępnił mu archiwum prywatne, ppłk. Januaremu Grzędzińskiemu, płk.
Tadeuszowi Szumowskiemu, płk. Marianowi Romeyce, kpt. Stefanowi Jellencie oraz gronu
najbliższych współpracowników i przyjaciół, którzy pomagali przy ostatecznej redakcji książki.
Wymarsz
Hej, strzelcy wraz..
Dochodziła godzina 9 rano, w czwartek, 6 sierpnia 1914 roku, gdy nad granicę austriacko-
rosyjską w Michałowicach, na szosie Kraków-Miechów, nadciągnął oddział żołnierzy. Stu
pięćdziesięciu ludzi w szarych mundurach i szarych maciejówkach, zbrojnych w karabiny
Mannlichera i bagnety. Na czapkach widniały srebrne orzełki z literą „S” na tarczy.
Gromadka austriackich celników, dwóch żandarmów i kilku dragonów w milczeniu
przypatrywali się idącym. Po drugiej stronie granicy nie było nikogo. Posterunki rosyjskie
ściągnięte zostały po cichu już kilka dni przedtem, w nocy z 31 lipca na 1 sierpnia.
Gdy oddział minął szlaban graniczny i uszedł jeszcze kilkadziesiąt kroków, dowódca - porucznik,
później generał i minister - skomenderował: „Kompania stój! W lewo front!” Wyszedł przed
front: „Kompania baczność!” Przemówił:
- Obywatele! W imieniu Rządu Narodowego... stan wojny... przed nami ziemia polska od lat
w niewoli... idziemy ją wyzwolić... na cześć tej ziemi - kompania w prawo patrz! Prezentuj
broń![1]
„Stanęliśmy wyprężeni, z karabinami u lewego boku, spojrzeniem żołnierskim, jak za Wodzem
Naczelnym, tak po tej ziemi przed nami leżącej, po ziemi kochanej, wodząc” - wspominał tę
scenę żołnierz, później generał i ambasador.[2]
Za chwilę komenda „spocznij”. Stali wyciągniętym dwuszeregiem opodal słupa granicznego
z dwugłowym carskim orłem. Padł rozkaz: „Patrol naprzód, przeszukać komorę i gminę!” Słup
przewrócił się od jednego uderzenia - był zupełnie spróchniały. Ze ścian opuszczonych
rosyjskich urzędów zleciały portrety cara, napisy. Patrol wrócił przynosząc pierwszą zdobycz
wojenną: dwa nagany zapomniane przez kogoś w szufladzie.
Komenda: „Ładuj broń!” Oddział formuje się w czwórki i rusza. Pierwszy pluton intonuje:
Hej, strzelcy wraz,Nad nami orzeł biały...
Jest godzina 9 minut 45. Pierwsza kompania kadrowa strzelców Józefa Piłsudskiego wkroczyła
na ziemie zaboru rosyjskiego. „Rozpocząłem wojnę” - powie o tej chwili w rok później
komendant główny strzelców. Gdy zaś 3 sierpnia formował w krakowskich Oleandrach ten
oddział, przemówił doń:
- Żołnierze! Spotkał was ten zaszczyt niezmierny, że pierwsi pójdziecie do Królestwa
i przestąpicie granice rosyjskiego zaboru, jako czołowa kolumna wojska polskiego, idąca walczyć
za oswobodzenie ojczyzny...[3]
Młodziutki żołnierz kompanii opisał potem, co czuł w tym momencie: „Wzruszenie ogromne...
coś ściskało za gardło...”[4]
Nie należy wątpić o szczerości tych słów ani im się dziwić. Chwila była bowiem osobliwa.
Wychodziła kompania kadrowa w pole dokładnie w pół stulecia po tym, jak na stokach
warszawskiej Cytadeli zawiśli na szubienicach Romuald Traugutt i członkowie ostatniego Rządu
Narodowego. Powstanie styczniowe upadło. Miast przynieść krajowi wolność, zakończyło się
klęską najstraszniejszą ze wszystkich dotychczasowych. Prześladowania, które potem nastąpiły,
nie miały sobie równych w całej minionej historii narodu. Instynkt samozachowawczy
nakazywał społeczeństwu poniechać prób powstańczych i szukać innych dróg. Na prawicy
społecznej miały one prowadzić do hasła trójlojalizmu - wierności trzem monarchiom
zaborczym. Na lewicy - w powstającym niezadługo ruchu robotniczym - do walki o wyzwolenie
narodowe i społeczne poprzez rewolucję socjalną.
Ale marzenia powstańcze nigdy naprawdę do końca nie wygasły. Tliły się nadal utajone
i przeniosły w wiek dwudziesty tradycje minionego stulecia. Epigonizm powstańczy - zupełny
anachronizm w zmienionych warunkach politycznych i społecznych kraju i Europy - wystrzelił
nagle żywym płomieniem w Galicji. Przeniknął do polskiego ruchu robotniczego i wniósł doń
zamęt, z którego ruch ten nie potrafił się otrząsnąć przez dziesięciolecia. W historii zdarzają się
takie powracające fale dawno przeżytych i przebrzmiałych idei i form politycznych. Ich
szermierze z reguły nie zdają sobie sprawy, że zabłądzili w inną epokę.
I właśnie teraz, w pół wieku po upadku ostatniego powstania narodowego, pojawił się u granic
zaboru rosyjskiego pierwszy zbrojny oddział polskich żołnierzy. Ci, którzy z nim szli, czuli, że
dzieje się coś niezwykłego. Ogarniało ich wzruszenie i upojenie. To, w czym uczestniczyli, łączyło
wzniosłość patriotycznego czynu z urokiem wielkiej przygody. Podnosili oręż, który wypadł z rąk
powstańców sześćdziesiątego trzeciego, wznawiali najdroższe narodowi tradycje zbrojnej walki
o niepodległość, wkraczali na święty historyczny szlak. Salutowali w marszu przydrożne mogiły
tamtych, zupełnie jakby wypełniali nakaz ich pieśni:
.... o ojców grób bagnetów poostrz stal...
A poza wszystkim - byli jeszcze bardzo młodzi. Połowa z nich miała poniżej dwudziestu lat,
reszta niewiele ponad. Uśmiechała się im wojenka, przygoda...
Czyżby mieli dopiąć tego, o co bezskutecznie walczyły od wieku wszystkie pokolenia Polaków?
Komendant zapewniał, że tak. Że właśnie nadszedł ów wyjątkowy moment dziejowy. Przecież
po raz pierwszy od Kongresu Wiedeńskiego mocarstwa rozbiorowe znalazły się w wojnie ze
sobą. Każdy dzień stawał się teraz datą historyczną. Wydarzenia toczyły się z szybkością lawiny.
W niedzielę 28 czerwca na ulicach Sarajewa padł z ręki serbskiego zamachowca austriacki
następca tronu, arcyksiążę Franciszek Ferdynand, wraz z żoną. Zabójstwo wyzwoliło reakcję
łańcuchową. Wszystkie sprzeczności, konflikty, antagonizmy rozdzierające Europę eksplodowały
na raz. Na kontynencie podzielonym na dwa potężne bloki wojskowe - trójprzymierze mocarstw
centralnych: Niemiec, Austro-Węgier i Włoch, oraz trójporozumienie francusko-rosyjsko-
brytyjskie - napięcie wzmagało się od lat, teraz jednak doprowadzone zostało do punktu
wrzenia. Miały w tym swój udział wszystkie właściwie wielkie mocarstwa. Ale niewątpliwie
Niemcy Wilhelma II uruchomiły zapłon. Imperializm niemiecki, najmłodszy a zarazem
najbardziej prężny i żądny nadrobienia straconego czasu, wkraczał na tory awanturnictwa
politycznego, które dwukrotnie w ciągu ćwierćwiecza pogrążyć miało świat w odmętach
katastrofy. On też tkwił za nieustępliwością Wiednia w konflikcie austro-serbskim, błahym
właściwie i nietrudnym w gruncie rzeczy do zlikwidowania.
Ale dla polityków niemieckich była to jedyna w swoim rodzaju sposobność. Oczekiwali jej
z dawna. Przygotowani byli na wszystko. Na siedemnaście dni przed zamachem sarajewskim
arcyksiążę Franciszek Ferdynand gościł na swym zamku w Konopiszcie cesarza Wilhelma II.
Monarsze niemieckiemu towarzyszyli szef Sztabu Generalnego, generał Helmuth von Moltke,
i dowódca floty wojennej, wielki admirał Alfred von Tirpitz. Omawiane były aktualne problemy
polityczne i wnioski stąd płynące dla aliansu niemiecko-austriackiego. Potem szefowie obu
sztabów generalnych, von Moltke i Conrad von Hötzendorf udali się do Karlsbadu, gdzie w ciągu
kilku dni przedyskutowali szczegółowo plany strategiczne na wypadek wojny. Wszystko było
więc gotowe. I kiedy cesarz Franciszek Józef zawahał się przez chwilę - lękając się o los swej
monarchii - czy obrócić zamach sarajewski w casus belli, Wilhelm rzucił swe historyczne: „Teraz
albo nigdy!”
23 lipca Austria wystosowała więc ultimatum do Serbii. Było nie do przyjęcia. Mimo to rząd
serbski zaakceptował je we wszystkich punktach z wyjątkiem jednego, który zbyt głęboko godził
w suwerenność kraju i ranił jego dumę narodową, gdyż domagał się udziału urzędników
austriackich w czynnościach śledczych władz serbskich. Premier serbski osobiście wręczył
ambasadorowi Austro-Węgier w Belgradzie, von Gieslowi, odpowiedź swego rządu. Ale von
Giesl miał wyraźne instrukcje, by nie przyjąć do wiadomości żadnej innej odpowiedzi, jak tylko
kapitulację bez zastrzeżeń. Miał zresztą na biurku gotową notę o zerwaniu stosunków
dyplomatycznych. 25 lipca o godzinie 6 wieczór notę tę przekazał rządowi serbskiemu, a w pół
godziny później opuszczał już Belgrad. 28 lipca Austro-Węgry wypowiedziały wojnę Serbii.
Nazajutrz pierwsze pociski austriackie spadły na Belgrad.
Temu nie chciała i nie mogła bezczynnie przyglądać się Rosja. Nie od dziś śledziła z niepokojem
bałkańskie zamierzenia Habsburgów, uważała ten rejon za domenę swoich wpływów i poprzez
Bałkany sięgała ku Konstantynopolowi i Cieśninom - z dawna upatrzonemu celowi swych
wielkomocarstwowych aspiracji. Nie zamierzała pozwolić, by jej przecięto drogę. 30 lipca car
zarządził więc mobilizację.
Odpowiedzią było ultimatum niemieckie do Rosji, żądające cofnięcia rozkazów mobilizacyjnych.
Równocześnie wyszło z Berlina ultimatum do Francji, domagające się zachowania neutralności
w ewentualnym starciu niemiecko-rosyjskim. Jako rękojmi dochowania tej neutralności
zażądano od Francji wydania dwu najsilniejszych fortec: Toul i Verdun. Ultimatum było
prowokacją. Żaden rząd francuski nie mógł się na to zgodzić.
Berlin dobrze o tym wiedział i działał z rozmysłem. Plany niemieckiego imperializmu sięgały
bardzo daleko. Oś Berlin-Bagdad wyznaczała zasadniczy kierunek jego ekspansji na Bliskim
Wschodzie. Ale droga na Bliski Wschód wiodła nieuchronnie przez wojnę z Rosją. Francja była
sojusznikiem Rosji i w tej wojnie dwufrontowej musiała być pobita pierwsza. Tak nakazywała
strategia planu Schlieffena, przygotowanego, gdy awanturnictwo wzięło górę w polityce
Niemiec i w zapomnienie poszła mądra reguła Bismarcka, by w żadnym wypadku nie dać się
wmanewrować w wojnę na dwa fronty. Politycy Wilhelma II sami się wmanewrowali w taką
właśnie sytuację.
Sprowokowanie Francji było zamierzone, bo ją trzeba było najpierw pokonać, i naturalnie
powiodło się. Paryż odrzucił ultimatum. I odpowiedział w dniu 1 sierpnia powszechną
mobilizacją. Tegoż dnia mobilizację przeprowadziły Niemcy i nazajutrz wypowiedziały wojnę
Rosji. Równocześnie zażądały od Belgii zgody na przemarsz swych wojsk ku granicy francuskiej.
Neutralność Belgii, zagwarantowana przez wielkie mocarstwa europejskie, uznana została za
„świstek papieru”. Tak dosłownie określił to rząd niemiecki w odpowiedzi na protesty
brytyjskie.
3 sierpnia Niemcy wypowiedziały wojnę Francji i zajęły manu militari księstwo Luksemburg.
Nazajutrz zaś napadły Belgię, uderzając na potężną twierdzę Leodium. Tego nie mogła
tolerować Anglia. Niemcy w Belgii - to „pistolet wymierzony wprost w serce Wielkiej Brytanii”.
Ta zasada obowiązywała jeszcze od czasów Napoleona. Londyn zażądał natychmiastowego
opuszczenia terytorium Belgii. Gdy to nie nastąpiło, 5 sierpnia Wielka Brytania wypowiedziała
wojnę Niemcom. Był to pierwszy cios w politykę niemiecką. Tej jednej wojny Niemcy nie chciały,
bały się jej, do końca liczyły na neutralność brytyjską.
Tymczasem Austria, od której się to wszystko zaczęło, wciąż ociągała się z wystąpieniem
przeciwko Rosji. Zaangażowana w Serbii, pragnęła jak najdalej odsunąć konflikt z potężnym
przeciwnikiem. Ciężka machina wojenna monarchii habsburskiej rozkręcała się powoli
i nieskładnie. Dłużej wszakże nie można było zwlekać. W pięć dni po Berlinie, 5 sierpnia
w godzinach popołudniowych, Wiedeń zawiadomił Petersburg, że między obu krajami istnieje
stan wojny. To opóźnienie miało w sposób nader ujemny zaważyć na poczynaniach
Piłsudskiego. Tymczasem jednak nikt jeszcze o nim nie słyszał. Dopiero nazajutrz miał się
pojawić na arenie wydarzeń. Tego samego dnia Serbia wypowiedziała wojnę Niemcom. Cała
Europa znalazła się w ogniu. Polska zaś stała się nagle teatrem wojny pomiędzy trzema
mocarstwami, które niegdyś sprzymierzyły się przy jej podziale.
Na ten właśnie moment liczył Piłsudski i przygotowywał się doń co najmniej od pięciu lat. Kiedy
zaś w końcu upragniona chwila nadeszła - wypadki zaskoczyły go całkowicie. Przez cały lipiec
traktował sceptycznie oznaki wzbierającej burzy. Jeszcze 27 lipca najbliższy wówczas
współpracownik polityczny Piłsudskiego, Witold Jodko-Narkiewicz, zanotował w swym
dzienniku: „Ziuk nie wierzy w wojnę”[5]. Wszystko więc, co potem nastąpiło, było gorączkową
improwizacją. Wszystkie bowiem z dawna obmyślane i przygotowywane plany mobilizacyjne
i operacyjne załamały się zupełnie pod naciskiem wydarzeń nie przewidzianych przez
Piłsudskiego.
Improwizacją był również wymarsz pierwszej kadrowej. I paru następnych kompanii. Z trudem
udało się zebrać przynajmniej część ludzi. „Bez pieniędzy, bez intendentury, opierając się
przeważnie na dobrej woli ludności Galicji - opisywał te chwile ich świadek naoczny, wybitny
historyk - gromadziło się ludzi w Krakowie i stąd przesuwało ich do Krzeszowic, Chrzanowa i
Zatora w celu uzbrojenia i nadania jakiej takiej spójności organizacyjnej.”[6]
Tylko pierwsza kompania kadrowa przeszła granicę tuż pod Krakowem i tylko ona
umundurowana i uzbrojona była w sposób przyzwoity. Aby ją wyposażyć w wielostrzałowe
karabiny repetierowe systemu Mannlicher m. 95, trzeba je było ściągnąć ze wszystkich
jednostek szkoleniowych Strzelca. Ale dla innych kompanii prawdziwej broni już nie starczyło.
Pozostały archaiczne, jednostrzałowe Werndle. Mimo to wysyłano kompanie pospiesznie
w pole.
7 sierpnia wyszedł z Krzeszowic oddział w sile około 500 ludzi. Ten to oddział prowadzili
początkowo osobiście Piłsudski i Sosnkowski, przekazując potem dowództwo Mieczysławowi
Norwid-Neugebauerowi. W Miechowie oddział podzielono na dwie kompanie. Uzbrojenie ich
stanowiły stare, ciężkie karabiny Werndla, dawno już wycofane z użytku. Ponadto oddział
zaopatrzony był w 160 kilogramów materiału wybuchowego. 10 sierpnia te dwie kompanie
połączyły się z 1 kompanią kadrową tworząc pierwszy batalion kadrowy. Dołączyło doń pół setki
kawalerzystów pod dowództwem Władysława Beliny-Prażmowskiego.
W ciągu następnych paru dni przybyły dalsze oddziały, aż liczba ich osiągnęła pięć batalionów
w sile około 3000 ludzi. Wygląd tego wojska opisuje jeden ze strzelców:
„...zaopatrzono nas w karabiny jednostrzałowe systemu Werndla, które już dawno wyszły
z użycia w wojsku liniowym. Karabiny te, duże, ciężkie, bez pasów, przewiesiliśmy na sznurkach,
amunicję zaś schowaliśmy do plecaków, jeżeli kto posiadał, względnie rozmieściliśmy po
kieszeniach... Dziwacznie doprawdy wyglądało to nasze wojsko. Umundurowana była znikoma
ilość. Bezwzględna większość szła w ubraniach cywilnych, różnokolorowych, w kapeluszach
miękkich, słomkowych, melonikach itd. Doprawdy, że podobnej armii nie było chyba na kuli
ziemskiej. Proszę sobie wyobrazić takiego parobczaka, bosego, w poszarpanym ubraniu,
z wątpliwym nakryciem głowy, z karabinem na sznurku i workiem na plecach! Zdarzało się, że
patrole nasze były zatrzymywane przez austriackich żandarmów.”[7]
Z trzema tysiącami tak wyekwipowanego żołnierza Józef Piłsudski „rozpoczął wojnę”. Legenda,
która się w tym momencie rodziła, głosiła potem, że temu właśnie Polska zawdzięcza swą
niepodległość. Jednocześnie wyruszały w pole armie mocarstw europejskich. Szacowano je
łącznie na 220 dywizji piechoty, 38 dywizji kawalerii i ponad 12 000 dział polowych. Czego
zamierzał tu dokonać Piłsudski z pięciu batalionami piechurów i setką kawalerzystów? W jakim
celu „rozpoczął wojnę”?
A jednak plany, z którymi się nosił, nie były wcale z punktu widzenia militarnego tak absurdalne,
jak by się wydawało z mechanicznego porównania tych liczb. Były natomiast całkowicie
pozbawione szans urzeczywistnienia. Na szczęście! Gdyby bowiem były realne - mogły stać się
źródłem nieobliczalnej w skutkach katastrofy politycznej. A sprawa polska zostałaby wtedy
pogrzebana na dobre.
Przedstawieniu tych planów Piłsudskiego poświęcony jest niniejszy szkic - WYMARSZ. Nie jest to
więc historia sprawy polskiej w pierwszej wojnie światowej ani nawet historia Legionów. Jest to
jedynie i wyłącznie historia pewnej określonej koncepcji Piłsudskiego, która zrodziła się na kilka
lat przed wojną i spowodowała wymarsz oddziałów strzeleckich w pole, w sierpniu 1914 roku.
W przekonaniu autora koncepcja ta zaważyła w sposób decydujący na dalszych losach
Piłsudskiego i jego obozu. Dlatego poświęca jej tyle uwagi. By jednak w pełni zrozumieć genezę
i sens tych planów i poczynań Piłsudskiego - musimy cofnąć się nieco w przeszłość.
Rewolucja czy insurekcja?
29 września 1906 roku doszło na terenie austriackiej twierdzy w Przemyślu do niezwykłego
spotkania. Dwaj socjaliści polscy z zaboru rosyjskiego zjawili się u szefa sztabu i kierownika
ośrodka wywiadowczego (Hauptkundschaftsstelle, w skrócie: HK Stelle) X korpusu armii
austriackiej, pułkownika Franza Kanika.
Spotkanie to otoczone było tajemnicą tak ścisłą, że przez z górą pół wieku nie przeniknęła o nim
na zewnątrz żadna wzmianka. Dopiero w roku 1959 piszący te słowa odnalazł w wiedeńskim
Kriegsarchiv (archiwum Ministerstwa Wojny) odnośne dokumenty i podał je do wiadomości
publicznej. Zawierały one dokładną relację z przebiegu tego spotkania. A stanowiło ono - jak się
przekonamy - epizod niepośledniego znaczenia dla rozwoju późniejszych wydarzeń.[8]
Jednym z dwóch socjalistów polskich, którzy zgłosili się tego dnia u szefa przemyskiej HK Stelle
i zostali przezeń przyjęci w asyście dwóch innych oficerów wywiadu, był nikt inny, tylko Józef
Piłsudski. Drugim zaś - jego bliski współpracownik, dr Witold Jodko-Narkiewicz. Przedstawili się
pułkownikowi Kanikowi jako członkowie władz centralnych Polskiej Partii Socjalistycznej - PPS.
O Piłsudskim mowa jest w meldunku pik Kanika, relacjonującym to spotkanie, jako o „tym, który
kieruje Organizacją Bojową”.[9]
Było to chyba najbardziej niezwykłe przeżycie w karierze austriackiego pułkownika, który
zapewne nigdy dotąd nie zetknął się z autentycznymi konspiratorami ani z propozycją
współpracy z ich strony. Rozmowa, która się wywiązała, miała przebieg dość jednostronny.
Mówili głównie Piłsudski i Jodko. Pułkownik zachowywał powściągliwe milczenie. To, co
usłyszał, brzmiało niewątpliwie interesująco.
Przedstawiciele Polskiej Partii Socjalistycznej zaofiarowali mu bowiem „usługi wywiadowcze
wszelkiego rodzaju przeciwko Rosji w zamian za pewne wzajemne usługi”. Te wzajemne usługi
polegać miały na ułatwieniu im przez władze austriackie nabywania broni i magazynowania jej
w tajnych składach na terenie Galicji, na tolerowaniu funkcjonariuszy partyjnych i zwolnieniu
członków tajnych organizacji antyrosyjskich - o ile są obywatelami monarchii habsburskiej - od
obowiązku służby wojskowej w armii austriackiej w wypadku wojny z Rosją.
Piłsudski zapewnił swego rozmówcę, że partia, którą reprezentuje, rozporządza na terenie
Kongresówki siłą nie byle jaką: 70 000 uzbrojonych bojowców, w razie zaś otwartej walki może
wystawić do 200 000 ludzi pod bronią oraz pociągnąć za sobą „wszystkie elementy polskie”. Ta
siła była rękojmią wywiązania się z przyjętych zobowiązań wywiadowczych, a w wypadku wojny
między Rosją a monarchią habsburską - Piłsudski podejmował się zmobilizować ją do czynnego
wystąpienia po stronie Austrii. Była to więc zapowiedź wzniecenia w Kongresówce zbrojnego
powstania. Powodzenie tego powstania wymaga jednak pewnych przygotowań. Doraźnie więc
Piłsudski proponuje wymianę wzajemnych usług: działalność szpiegowsko-wywiadowczą na
rzecz Austrii w zamian za pomoc austriackich władz wojskowych i ułatwienie mu roboty na
terenie Galicji, która stanowiłaby bazę ludzką i materiałową przyszłych operacji powstańczych
w zaborze rosyjskim.
Taki był w ogólnych zarysach przebieg owej rozmowy. Stwierdźmy przy tym od razu, że Piłsudski
i Jodko samozwańczo występowali w charakterze członków władz centralnych PPS, żaden z nich
bowiem do takiego występowania nie był upoważniony. Zgoła zaś fantastycznie brzmiały dane
liczbowe, ilustrujące możliwości organizacyjne PPS na terenie Kongresówki. Liczba bojowców
w szczytowym momencie aktywności Organizacji Bojowej nie przekraczała 5 000 ludzi, a w
licznych akcjach wykruszyła się i stopniała znacznie. Liczba więc 70 000 uzbrojonych bojowców,
a tym bardziej 200 000 ludzi pod bronią w wypadku „otwartej walki”, była absolutnym
wymysłem, obliczonym chyba na bezgraniczną łatwowierność austriackiego pułkownika.
Obok Piłsudskiego i Jodki w rozmowie brały wszakże udział jeszcze dwie osoby. Odegrały one co
prawda rolę raczej instrumentalną, jako pośrednicy między Piłsudskim a ośrodkiem
wywiadowczym w Przemyślu, ale dalszy rozwój wypadków nasuwa poważne przypuszczenia, że
jedna z tych osób była czymś więcej niż przypadkowym ogniwem pośredniczącym.
Wraz z Piłsudskim i Jodką na spotkanie przyszli Józef Weiser i Józef Czernecki. Pierwszy -
zamożny przemysłowiec z Sasowa pod Złoczowem, właściciel sporej papierni, brat
deputowanego do parlamentu austriackiego i człowiek ustosunkowany - był osobistym
znajomym Piłsudskiego od dość dawna. Sympatyk PPS, oddawał partii różne usługi, udzielając
w swym domu schronienia i pomocy „nielegalnikom” zza kordonu. Jego adres był przez czas
dłuższy skrzynką pocztową dla konspiracyjnej korespondencji Piłsudskiego. Piłsudski, choć
skwapliwie wyzyskiwał jego stosunki i możliwości, odnosił się doń w sposób ironicznie
arogancki. Weiser był tym człowiekiem, który na prośbę Piłsudskiego podjął się skontaktowania
go z wywiadem austriackim. Dokonał tego za pośrednictwem Józefa Czerneckiego, komisarza
ochrony skarbowej (Finanzwache) we Lwowie, a zarazem funkcjonariusza tamtejszego ośrodka
wywiadowczego. Stąd obecność obu tych panów przy rozmowie w gabinecie pułkownika
Kanika.
O czym jednak żadna z pozostałych osób nie wiedziała, a co wykryto dopiero w kilka lat później
(choć wątpić należy, czy kiedykolwiek doszło to do wiadomości Piłsudskiego), to fakt, że
Czernecki odgrywał podwójną rolę. Służył bowiem na dwie strony! Był nie tylko
funkcjonariuszem HK Stelle, ale równocześnie agentem carskiej Ochrany.
Rzecz wyszła na jaw dopiero w roku 1912, kiedy zwierzchnicy Czerneckiego nabrali pewnych
podejrzeń i wszczęli przeciwko niemu dochodzenie. Było już jednak za późno. Czernecki
zorientował się w porę i w sierpniu 1912 roku zbiegł do Kijowa, gdzie mieściła się jego
macierzysta komórka Ochrany.[10] We Lwowie i Wiedniu postarano się tymczasem
o zatuszowanie całej sprawy, by nie nabrała niepotrzebnego rozgłosu i nie poderwała
autorytetu organów wywiadu wojskowego. Nie na wiele się to zdało wobec kompromitacji,
która nastąpiła wkrótce na tle afery pułkownika Redla.
Sprawa Józefa Czerneckiego została więc zagrzebana w aktach Biura Ewidencyjnego
(Evidenzbureau) C. i k. Sztabu Generalnego w Wiedniu, które było centralą austriackiego
wywiadu wojskowego, i dopiero po pół wieku ujawniona podczas kwerendy w tamtejszych
archiwach. Sama przez się dość incydentalna nie zasługiwałaby może na obszerniejsze
omówienie, gdyby nie pewna polemika prasowa, która toczyła się w roku 1913, czyli w rok po
zdemaskowaniu Czerneckiego.
Na łamach niektórych pism polskich, przeciwnych akcji Piłsudskiego, ukazały się wtedy artykuły,
sugerujące zupełnie otwarcie, że w robocie jego maczają palce agenci Ochrany. Pierwszy
z zarzutami wystąpił dziennik narodowo-demokratyczny w Warszawie, Gazeta Poranna.[11]
Potem podjął je czołowy publicysta endecji, Zygmunt Balicki, w głośnej w swoim czasie serii
artykułów pt. „Dezorientacja” austriacka na łamach Przeglądu Narodowego.[12] Balicki wiązał
rzecz z aferą pułkownika Redla, który był przez czas pewien kierownikiem Biura Ewidencyjnego
i z tego tytułu miał do czynienia ze sprawami polskimi, potem zaś został zdemaskowany jako
szpieg rosyjski.
Piłsudski w Naprzodzie[13]
krakowskim gwałtownie odpierał zarzuty Balickiego. Nie wiemy, czy
Redl miał coś wspólnego z Czerneckim. Wiemy natomiast ponad wszelką wątpliwość, że
Czernecki miał wiele wspólnego z ustanowieniem kontaktów między Piłsudskim a wywiadem
austriackim, a zarazem był agentem Ochrany. Może więc zarzuty Balickiego nie były tak całkiem
bezpodstawne i bezsensowne, jak utrzymywał Piłsudski...
Cała ta afera ma wszakże znaczenie dość podrzędne. We wszystkich kombinacjach politycznych,
opartych na współpracy z wywiadami wojskowymi i na powiązaniach agenturalnych, akty
prowokacji i działania „na dwie strony” są zjawiskiem niejako naturalnym. Dużo istotniejszy jest
polityczny aspekt przemyskich rokowań Piłsudskiego. Nim się tu głównie zajmiemy.
Przedstawione pułkownikowi Kanikowi propozycje zawierają w ogólnym zarysie istotę
politycznych koncepcji Piłsudskiego, które w najbliższych latach stać się miały wytyczną całej
jego działalności. Koncepcje te dojrzewały w umyśle wybitnego przywódcy PPS już od dawna.
We wrześniu 1906 roku musiały wykrystalizować na tyle, że Piłsudski zdecydował się uczynić
kroki wiodące do ich realizacji. Wizyta w twierdzy przemyskiej stanowiła ten pierwszy krok.
W najzwięźlejszym ujęciu sprowadzały się te plany do ostatecznego zerwania z ruchem
socjalistycznym i przerzucenia się na robotę czysto wojskową i na przygotowania powstańcze.
Wprawdzie Piłsudski pozostawał jeszcze przez kilka lat w szeregach PPS, wyzyskując umiejętnie
jej aparat partyjny, a przede wszystkim jej socjalistyczną firmę, ale to, co teraz czynił, nasunęło
nawet tak ufającym mu ludziom, jak Józef Kwiatek, organizator pierwszej zbrojnej demonstracji
warszawskiej na placu Grzybowskim, podejrzenia, że „Piłsudski nie jest socjalistą, a jego nowe
wskazania taktyczne nie dadzą się pogodzić z podstawami światopoglądu socjalistycznego i z
wymaganiami taktyki proletariackiej”.[14]
W gruncie rzeczy wątpliwości Kwiatka dają się rozciągnąć na całą działalność Piłsudskiego
w szeregach PPS. Dziwić się raczej należy, że tak późno uświadomili to sobie jego
współtowarzysze. Dmowski był o wiele bardziej przenikliwy. Już w roku 1903 przejrzał swego
rywala: „Nie - pisał w Przeglądzie Wszechpolskim - p. Piłsudski w głębi ducha socjalistą nie
jest”.[15] Był natomiast Piłsudski od samego początku wyrazicielem owego epigonizmu
powstańczego, który tak bardzo ciążył na większości założycieli i przywódców PPS. „Jego
powstańcze tendencje - pisze historyk i biograf Piłsudskiego, absolutnie mu oddany - już i przed
rokiem 1904 nie były dla nikogo tajemnicą. Dawał im wyraz w ogłaszanych artykułach, w listach
do towarzyszy partyjnych, w długich nocnych rozmowach »przy skromnej herbatce
studenckiej«„[16]
Dla wielu z tych ludzi - a do nich zaliczyć trzeba Piłsudskiego - socjalizm był tylko pretekstem.
Uświadamiali sobie bowiem, że w przeobrażającej się strukturze socjalnej kraju klasa robotnicza
staje się najbardziej dynamiczną siłą, bez której wszelkie poważniejsze poczynania polityczne są
niemożliwe. Program socjalistyczny służyć więc miał mobilizacji mas pod sztandarem partii,
której przywódcy taili w sobie dążenia i zamiary niewiele z socjalizmem mające wspólnego. Ich
postawy klasowe były zresztą bardzo niewyraźne, a jeśli znamionowała je niechęć do
mieszczaństwa, to płynęła ona nie tyle z nienawiści proletariusza do burżuja, ile ze wzgardy
szlachcica dla tych, co parają się łokciem i miarką.
Na tym tle u schyłku dziewiętnastego stulecia rozpętał się w polskim ruchu robotniczym spór,
który rychło doprowadzić miał do powstania drugiej obok PPS partii socjalistycznej w zaborze
rosyjskim. Z czasem przybrała ona nazwę Socjaldemokracji Królestwa Polskiego i Litwy (SDKPiL).
Była partią marksowską i rewolucyjną, żyjącą w autentycznej rzeczywistości swoich czasów.
Spór między PPS a SDKPiL był czymś odmiennym od typowych dla międzynarodowego ruchu
robotniczego sporów pomiędzy reformistycznym a rewolucyjnym jego skrzydłem. Był nie tylko
sporem dwóch poglądów na drogę do socjalizmu, lecz starciem dwóch epok historycznych. PPS
przynosiła z sobą w świat współczesny balast dawno minionych lat i przeżytych idei: romantyzm
polityczny, utopizm socjalistyczny, radykalizm szlachecki, rojenia powstańcze... Dlatego w nader
tylko ograniczonym zakresie można ją porównywać do prawicowych, reformistycznych partii II
Międzynarodówki. Cokolwiek da się o nich powiedzieć - tkwiły one mocno w realiach
politycznych, ekonomicznych i socjalnych epoki. Kto walczy o skrócenie czasu pracy, podwyżkę
zarobków o pięć fenigów czy centimów za godzinę, o ubezpieczenia społeczne i higienę pracy,
ten musi chodzić twardo po ziemi i znać się na tym wszystkim.
Przywódcy PPS myśleli zupełnie innymi kategoriami niż typowi reformiści, dlatego raziło ich
często „filisterstwo” i „przyziemny realizm” tamtych. Jeżeli dla Bernsteina, duchowego ojca
reformizmu, „cel [socjalistyczny] był niczym, a ruch wszystkim”, to dla przywódców PPS cel był
niczym, a ruch robotniczy środkiem do zupełnie innego celu: walki o niepodległe państwo
polskie, pojmowanej jako wskrzeszenie powstańczych tradycji roku sześćdziesiątego trzeciego.
Częściowo tłumaczy się to oczywiście nienormalnymi warunkami kraju, pozbawionego
niepodległego bytu i podzielonego między trzy mocarstwa zaborcze. Ucisk narodowy był tu
niewątpliwie zjawiskiem równie dojmującym, co ucisk klasowy i musiał w istotny sposób
oddziaływać na świadomość mas. PPS wyzyskiwała ten stan rzeczy nader umiejętnie, tłumacząc
krzywdę społeczną faktem niewoli narodowej.
Nie potrafiła się, niestety, z tym problemem uporać SDKPiL. Odrzucając słusznie utopijne
i epigońskie, z nacjonalizmu zrodzone hasła PPS, Socjaldemokracja Królestwa Polskiego i Litwy
zapoznawała wagę kwestii narodowej, nie doceniała rewolucyjnej dynamiki haseł narodowo-
wyzwoleńczych w ujarzmionym kraju. Tym istotniejszych, że polskie klasy posiadające ugrzęzły
po uszy w bagnie ugody z zaborcami, głosząc politykę „trójlojalizmu”. Niewątpliwie głęboko
w masach tkwiące aspiracje i dążenia narodowo-niepodległościowe nie znalazły w SDKPiL
bezpośredniego zrozumienia. Ideologiczna niedojrzałość SDKPiL w kwestii narodowej spotkała
się później z surowym osądem Lenina. Bolszewicy rosyjscy nigdy takiego błędu nie popełnili.
Spór między PPS a SDKPiL nie był bynajmniej sporem doktrynalno-teoretycznym. Miał on
niesłychanie doniosłe znaczenie dla praktycznej polityki polskiej. Dotyczył - losów narodu. Nie
było wówczas problemu bardziej nadeń doniosłego. Sprowadzał się do dylematu na miarę być
albo nie być. Czy Polska raz jeszcze powtórzyć ma tragiczne doświadczenie zbrojnego powstania
narodowego ze wszystkimi konsekwencjami beznadziejnej walki izolowanej garstki straceńców
przeciwko całej potędze caratu wspartej o uzbrojenie nowoczesnej armii? Czy też związać swe
nadzieje wyzwoleńcze z ogólnorosyjską rewolucją, która jedynie mogła poderwać i obalić
potęgę carskiego absolutyzmu?
Piłsudski rozstrzygał ten dylemat w sposób jednoznaczny a brzemienny zapowiedzią katastrofy
narodowej. Cytujemy znowu jego biografa, który odczytuje bezbłędnie intencje Piłsudskiego:
„Jego zdaniem - powstanie było »obowiązkiem pokolenia samo w sobie« - »bez względu na
rezultat«; czyn zbrojny »z fatalną siłą ciąży nad pobitym narodem historycznym« - ciąży jako
»uzmysłowienie protestu przeciw niewoli«. Na dręczące towarzyszy wątpliwości odpowiadał
stale, że »każde pokolenie krwią swoją musi przypomnieć, że Polska żyje i że z niewolą się nie
pogodziła«. A nawet - jeśli warunki zewnętrzne, nastroje społeczeństwa i stan sił fizycznych nie
pozwalają na realny program powstaniowy, lecz tylko i co najwyżej na »blagę powstańczą«, to
choćby nawet taką blagą zmusi się Europę, by »o nas myślała i mówiła« - i już przez to
»spełnimy swoje«...”[17]
Jeszcze dziś - a może właśnie dziś, po doświadczeniach innego powstania - słów tych nie sposób
czytać bez dreszczu grozy. Był to program narodowego samobójstwa. Powstanie zbrojne
w zaborze rosyjskim w stylu „narodowej ruchawki” roku 1863 - a ten wzór miał Piłsudski
ustawicznie przed oczyma - nie miało najmniejszej szansy powodzenia. Piłsudski nie uzależniał
go zresztą od jakichkolwiek szans. Ściągnęłoby ono na kraj klęskę nieobliczalną, wykrwawiłoby
go doszczętnie, sprowadziłoby nań prześladowania, przyćmiewające wszystko, czego po tamtej
klęsce dokonał Murawiew, oddałoby Królestwo na łup gwałtownej rusyfikacji i bezprzykładnego
ucisku. I - last but not least - wywołałoby niebywałą falę reakcji w całym imperium rosyjskim,
wyraźnie już wstrząsanym utajoną, ale narastającą rewolucją.
Temu programowi samobójstwa narodowego przeciwstawiała SDKPiL perspektywę rewolucji
ogólnorosyjskiej, wymierzonej w cały system absolutyzmu carskiego i niosącej zapowiedź
wyzwolenia ludom imperium. Prawda, że SDKPiL nie wiązała tej perspektywy z jasnym
programem rozwiązania kwestii narodowej. Ale logika rewolucji miała swoje własne prawa,
a czołowa partia rewolucji rosyjskiej - bolszewicy - odczytywali te prawa trafnie, proklamując
zasadę stanowienia o sobie wszystkich narodów imperium. Warunkiem powodzenia tej
rewolucji było oczywiście współdziałanie proletariatu polskiego z rosyjską klasą robotniczą,
która z natury rzeczy musiała w tej walce przewodzić.
By odeprzeć tę logiczną koncepcję, wyrastającą z analizy realnej sytuacji politycznej Rosji,
przywódcy PPS ukuli teorię o „niedojrzałości proletariatu rosyjskiego” i płynącym stąd nakazie
samodzielnych przygotowań powstańczych. Piłsudski zaś ze swymi najbliższymi
współpracownikami wyciągał praktyczne wnioski z tej teorii, która dwukrotnie w ciągu
najbliższego dziesięciolecia okazała się z gruntu fałszywa. Dwie rewolucje rosyjskie zadały jej po
prostu kłam. Ale Piłsudski - jak się przekonamy - niemal całkowicie pozbawiony był umiejętności
politycznego myślenia i brakło mu daru przewidywania.
Miarą aberracji politycznej, której ulegał wraz z gronem najbliższych towarzyszy, jest wyprawa
tokijska. Zbyt mało przywiązuje się wagi do tego dziwnego epizodu, który jak żaden inny może
w działalności Piłsudskiego odsłania drogi, jakimi chadzał jego umysł.
W kilka miesięcy po wybuchu wojny rosyjsko-japońskiej kierownictwo PPS wszczęło rokowania
z władzami japońskimi, uwieńczone zaproszeniem dwóch przedstawicieli partii do Tokio.
Piłsudski i Tytus Filipowicz wyruszyli tam w maju i wylądowali w lipcu 1904 roku.
Zaprezentowali rządowi japońskiemu obszerny memoriał i odbyli kilka rozmów z oficerami
Sztabu Generalnego. Proponowali dywersję na tyłach armii rosyjskiej (przyobiecali nawet
wysadzenie w powietrze dwóch mostów na kolei transsyberyjskiej, a więc w głębi Rosji), a w
momencie osłabienia Rosji działaniami wojennymi - zapowiedzieli zbrojne powstanie w
Kongresówce. Uzależniali podjęcie tej akcji od uzyskania odpowiedniej pomocy technicznej
i dostatecznej ilości broni.
W poprzedzającej rokowania tokijskie korespondencji z ambasadorem japońskim w Londynie,
markizem Hayashi, Jodko-Narkiewicz powoływał się na uzgodnioną rzekomo z innymi
„organizacjami działającymi na obszarze dawnego Królestwa Polskiego” gotowość wspólnego
działania „dla utworzenia zjednoczonej siły rewolucyjnej”, obejmującej „ludy polski, litewski,
białoruski i łotewski”, dzięki czemu „zniknęły ostatnie przeszkody wspólnego działania i już tylko
od nas zależy rozpoczęcie akcji rewolucyjnej, która poruszy trzydziestomilionową ludność”.[18]
Realia tego oświadczenia są jeszcze bardziej fantastyczne niż propozycje przedstawione później
pułkownikowi Kanikowi w Przemyślu. Ludność Królestwa nie przekraczała 12 milionów, nie było
wśród niej zupełnie Łotyszów, a znikoma tylko liczba Białorusinów i Litwinów. Na terenie Łotwy
działalność PPS była żadna, na ziemiach litewskich i białoruskich - minimalna. A wszystkich
razem członków liczyła wtedy PPS około tysiąca. Obietnica „poruszenia trzydziestu milionów”
była najoczywistszą mistyfikacją. A wyprawa tokijska Piłsudskiego zakrawa raczej na „wycieczkę
w krainę czarów” niż na misję polityczną.
Skończyła się ona zupełnym fiaskiem. Historycy z obozu Piłsudskiego skłonni są przypisywać to
niepowodzenie intrygom politycznym... rządu brytyjskiego oraz Romana Dmowskiego, którego
równoczesny wyjazd do Japonii określają mianem „najjaskrawszego przykładu samozwaństwa
i krętactwa politycznego”.[19]
„Samozwaństwo” to grube słowo, bo jakim mandatem
legitymował się Piłsudski? Wydaje się jednak rzeczą zbędną szukanie aż tak zawiłych wyjaśnień.
Byłoby raczej dziwne, gdyby rząd japoński przyjął osobliwą propozycję „sojuszu polsko-
japońskiego”, czyli układu z nie istniejącym państwem, w którego imieniu przemawiał nikomu
nie znany działacz rewolucyjny z egzotycznej krainy w środkowej Europie. Tak egzotyczna
polityka japońska nie była. Uprzejmość japońskich dyplomatów nie pozwalała im wszakże
odesłać przybysza z pustymi rękami. Zaproponowali więc, by PPS udzielała wywiadowi
japońskiemu informacji natury szpiegowskiej, co też w nieznacznym zakresie miało miejsce.
Pozostał natomiast z wyprawy tokijskiej niezmiernie interesujący dokument w postaci owego
memoriału, złożonego władzom japońskim. Odsłania on cele polityczne, które przyświecały
wtedy Piłsudskiemu, a którym pozostał właściwie wierny do końca. Wynika zeń, że Piłsudski
dążył do rozbicia państwa rosyjskiego na kilkanaście odrębnych tworów politycznych,
a środkiem po temu miały być ruchy irredentystyczne narodów ujarzmionych przez carat. Nie
rewolucja więc, lecz szereg powstań narodowych, zmierzających do rozczłonkowania Rosji,
miało być celem działania PPS. Piłsudski uważał jednak, że większość ujarzmionych narodów nie
dojrzała do tych zadań. Stąd szczególne znaczenie Polski, która powołana jest do odegrania roli
hegemona tego ruchu. Tkwią tu wszystkie założenia późniejszego programu prometejskiego,
który Piłsudski próbował realizować piętnaście lat później, już w niepodległej Polsce.
Tymczasem „niedojrzałość polityczna proletariatu rosyjskiego” zamanifestowała się
w momencie klęski wojennej caratu wybuchem pierwszej wielkiej rewolucji rosyjskiej.
Odpowiedział natychmiast wszczęciem walki rewolucyjnej u siebie „bohaterski proletariat
bohaterskiej Polski” - mówiąc słowami Lenina.
W tej walce PPS odegrała niepoślednią rolę. W toku rewolucji dokonały się w jej łonie
znamienne przeobrażenia. Do partii napłynęły tysiące nowych członków, w przeważającej
mierze robotników. W ciągu niespełna dwu lat liczebność partii wzrosła blisko
pięćdziesięciokrotnie. Jeżeli w chwili wybuchu wojny rosyjsko-japońskiej liczyła PPS niespełna
tysiąc członków, to w przededniu IX Zjazdu, w listopadzie 1906 roku, miała ich ponad 35 000.
W warunkach nielegalności była to już partia masowa. W rewolucyjnej sytuacji szybko rósł
poziom świadomości politycznej jej członków. PPS odnalazła wreszcie swe klasowe
i socjalistyczne oblicze. Z gruntu też zmieniła się atmosfera i charakter życia partyjnego.
Trzeba pamiętać, że PPS przedrewolucyjna była niewielką, konspiracyjną organizacją, kierowaną
przez kilkunastu ludzi. Od założenia partii przez lat dwanaście ten „krąg wtajemniczonych”,
zwanych „starymi”, bardzo zwarty i zżyty, z rzadka tylko dopuszczał do swego grona kogoś
z zewnątrz. I skutecznie potrafił się przeciwstawiać opozycji „młodych”, którzy, krytykując
nacjonalistyczne i epigońskie idee „starych”, próbowali skierować partię na tory bardziej
socjalistyczne i klasowe. Żywiołowy wzrost partii w okresie rewolucyjnym rozbił te familijne
niejako stosunki, panujące w kierownictwie PPS. „Starzy” stanęli nagle wobec nie znanego sobie
i niezrozumiałego zjawiska. Masy zaczęły oddziaływać na linię polityczną partii. Już na samym
początku rewolucji, w marcu 1905 roku, „starzy” przeżyli wstrząs. VII Zjazd partii w Warszawie
uchwalił obieralność Centralnego Komitetu Robotniczego, ocenił nader krytycznie politykę
„starych” i, odrzucając mitologię powstańczą, wypowiedział się na rzecz polityki klasowej
i rewolucyjnej.
Ten zwrot na lewo znalazł odbicie w składzie nowego CKR. Weszli doń w większości „młodzi”,
którzy „odrzucali utrudniającą porozumienie z socjalistami rosyjskimi a mało popularną wśród
robotników polskich koncepcję powstańczą, pojmowaną jako wojna polsko-rosyjska (była to
ideologia niektórych towarzyszy bardzo bliskich J. Piłsudskiego)”[20]
- pisze historyk PPS. Piłsudski
pozostał w CKR, ale po raz pierwszy w swej karierze partyjnej był w mniejszości.
Nowe stanowisko większości partyjnej znalazło odbicie na łamach Robotnika (nr 62), który
pisał:
„Powstanie, rozumiane jako ruch zbrojny ludu polskiego przeciw rządowi najezdniczemu, ruch,
oderwany od ogólnopaństwowej rewolucji, nie ma absolutnie żadnych widoków powodzenia.
Rząd carski wszystkie swe siły zbrojne skierowałby przeciw Polsce i utopiłby cały ruch
w potokach krwi”.
Ale był to dopiero początek. W miarę, jak rewolucja nabierała rozmachu, lewica „młodych”
brała górę i umacniała się coraz bardziej na kierowniczych stanowiskach w partii. W czerwcu
1905 roku wybrany został lewicowy CKR już bez Piłsudskiego. Było to dlań zupełnie nowe
doświadczenie. Po raz pierwszy w życiu znalazł się w masowej partii socjalistycznej, tętniącej
życiem politycznym, coraz mocniej przenikniętej duchem klasowości i rewolucji, coraz bardziej
poczuwającej się do solidarności z proletariatem Rosji. Nie czuł się w tej atmosferze dobrze.
Ideałem była dlań organizacja „karna, sprężysta, na wpół wojskowa” - zupełne przeciwieństwo
tego, czym była PPS lat rewolucji. Był jednak Piłsudski działaczem zbyt doświadczonym, by pójść
od razu za głosem tych spośród „starych”, którzy doradzali rozłam. To wymagało gruntownych
przygotowań. Sposobność podjęcia tych przygotowań nastręczyła uchwała CKR o utworzeniu
Wydziału Spiskowo-Bojowego. W październiku 1905 roku Rada Partyjna powierza Piłsudskiemu
kierownictwo Wydziału i Organizacji Bojowej. Był to - jak pokazała przyszłość - błąd brzemienny
w skutki. Bo dzięki daleko posuniętej autonomii Wydziału Piłsudski znalazł tu bazę działania,
która pozwoliła mu skupić wszystkie żywioły niezadowolone z nowego kursu partii. Powstał
zawiązek przyszłej organizacji rozłamowej.
Tymczasem proces radykalizacji partii posuwał się naprzód. Przełomową rolę odegrał tu VIII
Zjazd, który obradował we Lwowie przez 12 dni lutego 1906 roku. Uczestniczyło w nim 156
delegatów, w ogromnej większości „młodych”. Daremnie Piłsudski „próbował zburzyć ślepą
i naiwną wiarę w rewolucję rosyjską”.[21] Jego koncepcje spotkała całkowita porażka. Rezolucja
zjazdu stanowczo odrzucała „myśl o powstaniu narodowym”, jako utopijną i sprzeczną z „istotą
walki proletariackiej, która opiera się na solidarnym wystąpieniu klasy robotniczej całego
państwa”. Partia uważała, że tylko „rewolucja stworzy warunki, które w przyszłości umożliwią
urzeczywistnienie niepodległości”.
Uchwała zjazdu zasługuje na uwagę jeszcze z jednego względu. Po raz pierwszy występuje tu
postulat niepodległości, pojmowanej jako „zjednoczenie trzech dzielnic Polski w wolną
rzeczpospolitą demokratyczną”.[22] Niepodległościowe koncepcje Piłsudskiego były w gruncie
rzeczy niezmiernie wąskie. Ograniczały się wyłącznie do zaboru rosyjskiego. Jego „powstanie
narodowe” miało w najpomyślniejszym układzie warunków przynieść niepodległość tylko
zaborowi rosyjskiemu. Piłsudski milcząco, niemniej wyraźnie, zgłaszał całkowite
désintéressement w sprawie zaborów pruskiego i austriackiego. Rzecz charakterystyczna, że
postulat niepodległości dla wszystkich trzech zaborów wysunął zjazd o wyraźnie lewicowym
obliczu. Głosami lewicy i centrum wybrano też ponownie lewicowy CKR.
Teraz spór w łonie partii zaognił się jeszcze bardziej. Najwyraźniej dojrzewał rozłam. „Starzy”
nie ukrywali swego zniecierpliwienia i gdzieś w tym czasie musiały zakiełkować w umyśle
Piłsudskiego koncepcje, które zaprowadziły go do szefa ośrodka wywiadowczego w austriackiej
twierdzy w Przemyślu.
Próbowano później tłumaczyć, że krok ten był następstwem upadku rewolucji i wynikiem
długiej a gruntownej analizy źródeł jej klęski. I że w wyniku tych rozważań Piłsudski doszedł do
wniosku, iż nie „żywiołowa akcja rewolucyjna”, lecz tylko akcja militarna, z góry starannie
przygotowana, może obalić panowanie caratu w Polsce poprzez „powstanie narodowe,
pojmowane jako wojna z Rosją”. Ale trzeba to wyjaśnienie zaliczyć do rzędu owych legend,
które osnuły z czasem całą działalność Piłsudskiego. Żeby tę legendę uprawdopodobnić,
historycy apologeci Piłsudskiego przesunęli datę szukania styczności z austriackimi władzami
wojskowymi o całe dwa lata, do roku 1908. Tymczasem, jak wiemy, Piłsudski nawiązał tę
styczność już we wrześniu 1906 roku. Rewolucja w Rosji jeszcze trwała i za wcześnie było na
gruntowną jej analizę. Piłsudski doszedł tylko do wniosku, że partia socjalistyczna nie nadaje się
na instrument realizowania jego zamysłów powstańczych. Całe doświadczenie okresu
rewolucyjnego utwierdzało go w tej ocenie. Im bowiem bardziej masowa stawała się partia, tym
bardziej ważył w niej element klasowej świadomości i rewolucyjnej solidarności z proletariatem
Rosji. I tym bardziej jej postawa krępowała mu swobodę ruchów. By tę swobodę odzyskać,
postanowił z partii wyjść i przystąpić do tworzenia owej karnej, zdyscyplinowanej, na poły
wojskowej organizacji, która byłaby powolnym narzędziem jego polityki i mogła stać się
zawiązkiem przyszłej „armii ludowej” - jak ją wtedy nazywał - zdolnej do podjęcia „wojny
polsko-rosyjskiej”.
Rzecz wymagała starannego przygotowania. Piłsudski mógł być fantastą w dziedzinie
kształtowania wielkich koncepcji politycznych, ale w codziennej praktyce organizacyjnej był
działaczem bardzo realnym. Rozumiał bezsens opuszczenia szeregów partyjnych bez
dostatecznego podmurowania swej zamierzonej roboty wojskowej. Postanowił wyjść z partii
z ludźmi, pieniędzmi, bronią i zapewnić sobie możliwość wyzyskiwania także i na przyszłość
socjalistycznej firmy. A zarazem przygotować solidną bazę operacyjną. Tu właśnie miały mu
przyjść z pomocą stosunki z austriackimi czynnikami wojskowymi w Galicji.
Że takie właśnie były koleje planów Piłsudskiego i że datują się one z czasów znacznie
wcześniejszych, niż głosi historiografia jego obozu, dowodzi porównanie dat. Jeżeli zjawił się
w sztabie korpusu przemyskiego pod koniec września 1906 roku, to przyjąć musimy, iż
przygotowanie tej wizyty zajęło co najmniej kilka tygodni. Decyzja zaś o takiej wadze nie mogła
zapaść pod wpływem impulsu chwili. Musiała być owocem długich i skrupulatnych rozważań. Co
najmniej paromiesięcznych. Świadczy zresztą o tym jeszcze jeden fakt.
W czerwcu 1906 roku nastąpił w partii nowy zwrot. Konferencja partyjna obaliła lewicowy CKR,
do władzy doszło centrum. Próbowało ono polityki bardziej kompromisowej wobec „starych”
z prawicy partyjnej, by zapobiec niebezpieczeństwu rozłamu. Ale Piłsudski był już na wszystko
zdecydowany. Wiedział, że jego koncepcje roboty czysto wojskowej spotkają się ze sprzeciwem
nawet u towarzyszy z centrum partyjnego. Zaczął teraz posługiwać się Organizacją Bojową
wyłącznie w celu gromadzenia funduszy na tę robotę. Na tym tle starł się kilkakrotnie z CKR.
W partii rozlega się coraz donośniej powszechne żądanie ograniczenia samowoli Wydziału
Bojowego. To znaczy samowoli Piłsudskiego.
W takim właśnie momencie dochodzi do spotkania w przemyskiej twierdzy. Piłsudski uda się na
nie świadom, że postępuje wbrew stanowisku partii i że nigdy nie uzyskałby aprobaty tego
kroku. Decyduje się więc działać samorzutnie, w najściślejszej tajemnicy, wprowadzając w swe
zamysły tylko parę oddanych sobie osób, m. in. Jodko-Narkiewicza. Było to, rzecz prosta, nie
tylko złamaniem dyscypliny, nadużyciem zaufania i pogwałceniem wszelkich norm życia
partyjnego, ale i naruszeniem najelementarniejszych wymogów lojalności w stosunku do partii
i własnych towarzyszy. Któż bowiem upoważnił go do występowania w charakterze członka
centralnych władz Polskiej Partii Socjalistycznej i do przemawiania w imieniu partii, która była
przeciwna całej jego polityce? Ale takie względy nigdy nie odgrywały większej roli
w postępowaniu Piłsudskiego. Przywykł traktować wszystkie organizacje, w których działał, jako
instrument swej osobistej polityki. Gdy instrument się zużył, odrzucał go bez wahania. Mieli się
o tym przekonać nawet najbliżsi mu ludzie w PPS, potem w rozłamowej frakcji i w Komisji
Tymczasowej Stronnictw Niepodległościowych, i w NKN, i w Legionach, i później jeszcze.
Wkrótce po wizycie przemyskiej, która pozostała tajemnicą przez pół wieku, doszło do
otwartego konfliktu między Piłsudskim a władzami partyjnymi. W październiku 1906 roku
Piłsudski przeprowadził bez wiedzy CKR dwie akcje bojowe, a 8 listopada nastąpiła tzw. akcja
pod Rogowem - napad na pociąg pocztowy - dokonana wbrew wyraźnemu zakazowi władz
partyjnych. Było oczywiste, że Piłsudski dąży do wyłamania się spod wszelkiej kontroli CKR
i posługuje się Organizacją Bojową według osobistego widzimisię. CKR zawiesił więc Wydział
Bojowy w czynnościach.
18 listopada rozpoczął się w Wiedniu IX Zjazd PPS. Piłsudski i prawica partyjna znaleźli się na
nim w znikomej mniejszości. Rezolucja zjazdowa, uchwalona ogromną większością głosów,
poddała surowej krytyce całą ich dotychczasową politykę. Szczególnie ostry sprzeciw budziła
akcja Wydziału Bojowego, w której zjazd dopatrzył się działania na szkodę rewolucji.
Można sobie wyobrazić, jak gwałtowna byłaby reakcja zjazdu, gdyby doszła go wiadomość
o rokowaniach Piłsudskiego z wywiadem wojskowym jednego z państw zaborczych i o
ofiarowaniu mu usług partii!
Piłsudski i prawica partyjna odpowiedzieli na uchwałę zjazdu rozłamem. 11 delegatów opuściło
salę obrad. 22 listopada 1906 roku powstała PPS Frakcja Rewolucyjna.
Piłsudski miał znowu w ręku powolny instrument. Choć nie tak powolny, jak mniemał. Nawet
ten blady socjalizm frakcji miał mu nastręczyć niejakie kłopoty. Ale to dopiero nieco później.
Tymczasem mógł całą energię obrócić ku realizacji celu, który nazywał się tworzeniem „siły
fizycznej”.
HK Stelle i ZWC
Podejmując robotę wojskową, Piłsudski wybrał jako teren swojej działalności Galicję.
Przemawiało za tym wiele względów.
Ze wszystkich trzech zaborów zabór austriacki dawał Polakom największy zakres swobody.
Austria była monarchią konstytucyjną. Galicja miała autonomię polityczną z własnym Sejmem
we Lwowie, polskim - zazwyczaj - namiestnikiem i polską administracją, w której obowiązywał
język polski. Polskie było szkolnictwo i wyższe uczelnie, polskie życie kulturalne rozwijało się bez
przeszkód.
Polacy odgrywali poważną rolę w życiu politycznym monarchii habsburskiej. Piastowali często
teki ministerialne, nie wyłączając teki premiera i ministra spraw zagranicznych. Nigdy jednak nie
wyzyskiwali tych stanowisk, by skierować politykę monarchii na tory sprzyjające sprawie
polskiej.
Albowiem u podstaw „ugody polsko-habsburskiej” leżała uchwała Sejmu galicyjskiego z roku
1866, kończąca się słynną formułą „przy Tobie, Najjaśniejszy Panie, stoimy i stać chcemy”. Była
ona deklaracją lojalizmu i wyrzeczenia się wszelkich dążeń niepodległościowych. „Ugoda polsko-
habsburska” miała bardzo wyraźnie zarysowany profil klasowy. Była sojuszem monarchii
z galicyjską arystokracją, szlachtą, hierarchią kościelną i biurokracją.
Wykładnikiem politycznym tych sił było stronnictwo konserwatywne, które przeszło do historii
pod mianem „Stańczyków”. Ono miało tu monopol rządzenia. I rządziło w duchu absolutnego
lojalizmu wobec tronu. Paradoksalnym więc zbiegiem okoliczności niepodległościowy ruch
Piłsudskiego znaleźć miał oparcie w najbardziej wobec zaborcy lojalnej dzielnicy Polski.
Właściwie pogodzonej ze swym losem. Paradoks był jednak pozorny. Albowiem
niepodległościowość obozu Piłsudskiego była bardzo ograniczona, zwracała się tylko przeciw
jednemu zaborcy - Rosji, nie miała charakteru ogólnonarodowego, trójzaborowego. Była więc
w określonych okolicznościach całkowicie do pogodzenia z polityką monarchii habsburskiej.
Oblicze społeczno-ekonomiczne rządów konserwatywnych w Galicji było niedwuznaczne. Ze
wszystkich trzech dzielnic Galicja zachowała najwięcej przeżytków feudalizmu, była krajem
najbardziej zacofanym, ekonomicznie upośledzonym, prymitywnym. Nędza Galicji była
przysłowiowa. A konflikty klasowe przybierały tu okresami charakter nader gwałtowny
i krwawy. Należy o tym pamiętać, by nie poddać się urokowi sielankowej wizji, jaką roztaczali
zwolennicy orientacji austriackiej, malujący chętnie Galicję jako „raj dla Polaków” i „polski
Piemont”.
Niemniej Galicja stwarzała rzeczywiście najdogodniejsze warunki dla zamierzonej przez
Piłsudskiego działalności. Partie polityczne i organizacje narodowe cieszyły się tu stosunkowo
szerokim zakresem swobody, nieporównanie szerszym niż w dwu pozostałych zaborach.
Swobody te ułatwiały działalność emigrantów politycznych z Królestwa. W Galicji przebywała
stale pokaźna ich liczba. Tu też znalazło azyl po upadku rewolucji wielu zbiegów zza kordonu.
Działały w Galicji szkoły bojowe i partyjne PPS, tu znajdowały się jej magazyny broni, składy
bibuły, „technika” konspiracyjnej roboty. W Krakowie działał Komitet Zagraniczny PPS, a po
rozłamie - CKR Frakcji Rewolucyjnej. Policja austriacka okresami deptała emigrantom po
piętach, dokonywała aresztów i wysiedleń, przez parę lat współdziałała w tym zakresie z carską
Ochraną. Wtedy z pomocą spieszyli towarzysze z galicyjskiej partii - PPSD.
Polska Partia Socjalno-Demokratyczna Galicji i Śląska była, rzecz jasna, partią legalną i, jak na
tamtejsze stosunki, masową i wpływową. Współdziałała ściśle z austriacką socjalną demokracją,
ale w sprawach galicyjskich i polskich decydowała samodzielnie. W stosunku do obu partii
socjalistycznych Królestwa - PPS i SDKPiL - zachowywała formalnie neutralność, w praktyce
jednak kierownictwo PPSD sympatyzowało i solidaryzowało się z PPS. Gdy zaś w łonie PPS
powstały rozdźwięki między prawicą „starych” a lewicą „młodych”, przywódcy PPSD przechylili
się od razu na stronę „starych”. Mimo zasady niemieszania się w spory wewnętrzne innych
partii Daszyński wystąpił publicznie w roku 1906 przeciwko polityce lewicowej większości PPS,
budząc wśród jej członków silny sprzeciw[23].
Piłsudski mógł więc w pełni liczyć na poparcie PPSD i korzystał zeń w nader szerokim zakresie.
PPSD występowała w obronie emigrantów z Królestwa, osłaniała ich przed policją, pomagała im
w uzyskaniu azylu, ułatwiała działalność, torowała drogę do austriackich i galicyjskich polityków.
Dług wdzięczności, jaki w tym czasie zaciągnął Piłsudski wobec przywódców PPSD, a zwłaszcza
wobec Daszyńskiego, jest niewymierny. Odpłacił im szyderstwem, naśmiewając się potem z
„krzykliwych i zwykle przesadnych wystąpień posłów socjalistycznych”[24]. Ale to było po wielu
latach, kiedy sam zajął się kodyfikowaniem legendy w swych Poprawkach historycznych,
książce, która stała się synonimem przeinaczania historii. Ustalił wtedy Piłsudski kanon tej
legendy: „Rzeczą jest niezaprzeczoną, że osoba Józefa Piłsudskiego stała się centralną dla całego
okresu od r. 1914 do początków Polski. Fakt ten niechybnie wymusza na każdym historyku
specjalną pracę, poświęconą mojej osobie”.[25]
Centralna osoba nie mogła oczywiście nikomu z rodaków niczego zawdzięczać. Dlatego
stwierdzał Piłsudski: „Osobiście aż do roku 1914 opierałem całe zabezpieczenie mojej pracy
wojskowej na kontakcie, jaki miałem w owe czasy z kilku oficerami austriackiego sztabu
generalnego”.[26] Niestety, nie jest to zgodne z prawdą historyczną. Albowiem owi oficerowie,
którzy pozostawali w kontakcie z Piłsudskim, mieli na ogół dość niskie szarże i ich wpływy
i stosunki nie mogły zastąpić wpływów i stosunków Daszyńskiego, uznanego już wówczas
polityka, cieszącego się mirem w Galicji i Wiedniu.
Z czasem, ale to dopiero później, uzyskał Piłsudski jeszcze jednego protektora. Był nim
namiestnik Galicji, Michał Bobrzyński, który roztoczył nad działalnością związków strzeleckich
Piłsudskiego opiekę, gdy interes monarchii zaczął tego wymagać: „Ówczesny namiestnik Galicji,
Bobrzyński, który przygotowywał kraj i administrację do wojny z Rosją, osłaniał je [związki
strzeleckie] przed interwencją dyplomatyczną rządu rosyjskiego...”[27]
I to był następny wzgląd, który skłaniał Piłsudskiego do szukania oparcia w Galicji. Rachuby na
konflikt austriacko-rosyjski, który zjednałby mu poparcie władz austriackich.
Nie były to rachuby bezpodstawne. Od czasu Kongresu Berlińskiego w roku 1878 stosunki
austriacko-rosyjskie pogarszały się ustawicznie. Za sprawą Bismarcka Austria uzyskała wtedy
prawo okupowania dwóch prowincji tureckich, Bośni i Hercegowiny. Ekspansja habsburska na
Bałkanach starła się z ekspansją rosyjską. Gdy w roku 1908 Austro-Węgry, pragnąc utrwalić swą
zdobycz, dokonały formalnej aneksji Bośni i Hercegowiny, omal nie doszło do konfliktu
zbrojnego z Rosją. Wtedy właśnie Piłsudski zdołał po raz pierwszy wzbudzić przychylne
zainteresowanie władz austriackich dla swych planów.
Ale bałkańskie aspiracje Austro-Węgier pociągnęły za sobą pewne konsekwencje, których
Piłsudski, być może, zrazu nie pojął, a potem zlekceważył. Popchnęły mianowicie Wiedeń
w objęcia Berlina. Nazajutrz po obsadzeniu Bośni i Hercegowiny, w październiku 1879 roku,
zawarty został sojusz austriacko-niemiecki, który dla monarchii habsburskiej miał znaczenie
podstawowe. „Teraz droga na wschód stoi przed monarchią otworem” - telegrafował do
cesarza Franciszka Józefa jeden z twórców tego sojuszu, hr. Andrassy. Z biegiem lat sojusz
stopniowo przekształcał się w coraz większą zależność Wiednia od Berlina. W chwili zaś gdy
Piłsudski wszczyna swą działalność galicyjską, ostatnie słowo w polityce zagranicznej monarchii
naddunajskiej mają już bezapelacyjnie Niemcy. Orientacja na Austrię stawała się eo ipso
orientacją na Niemcy.
Wybór padł więc na Galicję i Piłsudski przystąpił do pracy. Grunt miały przygotować rozmowy
przemyskie z pułkownikiem Kanikiem.
Nawiązanie współpracy z wywiadem austriackim nie przyszło jednak Piłsudskiemu łatwo.
Pierwsza próba, przemyska, nie powiodła się. Meldunek o przebiegu rozmowy z Piłsudskim i
Jodką skierował płk Kanik do Biura Ewidencyjnego C. i k. Sztabu Generalnego w Wiedniu, skąd
otrzymał „polecenie niewdawania się w dalsze rozmowy z przedstawicielami komitetu, którzy
zgłosili się do niego”.[28]
Decyzja przerwania rozmów musiała zapaść na wysokim szczeblu, skoro cytowana tu instrukcja
dla płk Kanika nosi podpis szefa C. i k. Sztabu Generalnego w Wiedniu, gen. Friedricha von
Becka, i szefa Biura Ewidencyjnego płk Eugena von Hordliczki.
Niezrażony tym Piłsudski podjął w rok później próbę następną. Pośrednikiem był w dalszym
ciągu Józef Weiser z Sasowa. Omijając lokalne władze wojskowe w Galicji, zwrócił się tym razem
wprost do Wiednia. Wyzyskał w tym celu osobistą znajomość z kapitanem Janem Nowakiem z
Biura Ewidencyjnego. Nowak odegra później ważną rolę w przełomowych dniach sierpniowych
1914 roku. Teraz, w listopadzie 1907 roku, zgłosił się doń Weiser z prośbą, by wyjednał
Piłsudskiemu dostęp do szefa Sztabu Generalnego lub ministra wojny. Jak widać, tym razem
mierzono bardzo wysoko. Ale równie bezskutecznie.
Kapitan Nowak zameldował o tej prośbie szefowi Biura Ewidencyjnego, pułkownikowi
Hordliczce, ten zaś przekazał sprawę szefowi Sztabu Generalnego. Był nim teraz generał Franz
Conrad von Hötzendorf, późniejszy marszałek polny i faktyczny wódz naczelny wojsk austro-
węgierskich w wojnie 1914-1918. Conrad von Hötzendorf odniósł się do tej prośby równie
negatywnie, jak jego poprzednik, gen. Beck. Polecił poinformować Weisera, że „ani C. i k.
Minister wojny, ani Szef Sztabu Generalnego nie są w stanie przyjąć jakiegokolwiek
przedstawiciela partii”.
Charakterystyczne jest uzasadnienie tej odmowy:
„...do celów PPS należy najprawdopodobniej również antymilitaryzm, który, choć zwrócony
przede wszystkim przeciwko Rosji, mógłby się rozszerzyć również na nasze terytorium...”[29]
Obawy przed „antymilitaryzmem” PPS nie najlepiej świadczą o stopniu zorientowania szefa
Sztabu Generalnego. Nie należy się wszakże dziwić austriackim generałom. Zarówno austriacka,
jak i niemiecka socjalna demokracja, których działalność znana była austriackiemu Sztabowi
Generalnemu, prowadziły wtedy żywą propagandę antywojenną, zgodnie z uchwałami
kongresów Międzynarodówki. W tych warunkach pojawienie się przedstawicieli partii,
pragnącej uchodzić za socjalistyczną a równocześnie zgłaszającej gotowość oddania się na usługi
wywiadowi wojskowemu, musiało budzić uzasadnione wątpliwości i podejrzenia. Ostatecznie
był to rok 1907 i takie rzeczy się nie zdarzały...
Z czasem Piłsudski potrafił rozproszyć te wątpliwości i PPS Frakcja Rewolucyjna przestała budzić
obawy wśród austriackich oficerów. Do końca roku 1907 próby nawiązania wzajemnego
kontaktu spełzły jednak na niczym.
Z pomocą przyszedł Piłsudskiemu rozwój wydarzeń międzynarodowych. Z początkiem roku
1908 zarysował się ostry konflikt na tle rywalizacji austriacko-rosyjskiej na Bałkanach. Nowy szef
Sztabu Generalnego, Conrad von Hötzendorf, był zwolennikiem polityki „silnej ręki”, a mierzył w
Serbię. Dążenia Conrada znalazły poparcie nowego ministra spraw zagranicznych, hr. von
Aehrentala, który pragnął przywrócić monarchii nadszarpnięty nieco „autorytet mocarstwowy”
na arenie międzynarodowej. Uznano, że najlepszym po temu środkiem będzie aneksja Bośni i
Hercegowiny, co zarazem dotkliwie odczuje Serbia. Rosja, która równocześnie zaktywizowała
swą politykę bałkańską ze wzrokiem utkwionym w Konstantynopol i Cieśniny tureckie, była
nieprzyjemnie zaskoczona. Napięcie między obu mocarstwami doszło do zenitu w lipcu, gdy w
Wiedniu ogłoszono akt aneksyjny. Petersburg gotował się do czynnego wystąpienia, licząc na
poparcie sojuszniczej Francji, gdy nagle znalazł się twarzą w twarz z Niemcami. Kanclerz Bülow
zapewnił Aehrentala telegraficznie: „Każdą decyzję powziętą przez Pana uważać będziemy za
słuszną”. Jednocześnie poszło bardzo wymowne ostrzeżenie do Petersburga: jeśli Rosja
sprzeciwi się aneksji Bośni i Hercegowiny, „wypadki przyjmą obrót nieunikniony”. Petersburg
zrozumiał. Kryzys aneksyjny został rozładowany. Rosja ustąpiła. Wiedeń triumfował.
Narastanie kryzysu aneksyjnego skłoniło jednak austriackie władze wojskowe do
zaktywizowania swego wywiadu przeciwko Rosji. Ciężar tej działalności spoczywał głównie na
barkach ośrodków wywiadowczych korpusów galicyjskich. Przedsiębiorczy szef ośrodka
lwowskiego, kapitan Gustaw Iszkowski, przypomniał sobie propozycje Piłsudskiego. Nie
omieszkał z nich teraz skorzystać, nie oglądając się na swych zwierzchników. W rezultacie - jak
stwierdzał potem w niepublikowanym dokumencie Walery Sławek - „Aleksander Malinowski,
który siedział we Lwowie, poinformował mnie w lecie 1908 roku, że ma nawiązane stosunki
z mjr S[ztabu] G[eneralnego] Gustawem Iszkowskim, szefem działu polityczno-wywiadowczego
korpusu lwowskiego, że Józef Piłsudski i Witold Jodko-Narkiewicz o tym wiedzą i że Piłsudski
polecił i mnie w te sprawy wtajemniczyć”.[30]
W ten sposób upragniona przez Piłsudskiego współpraca doszła wreszcie w połowie roku 1908
do skutku. Trwała przez lat sześć, do wybuchu wojny.
Ośrodkiem tej współpracy był początkowo Lwów. Później, gdy lwowska HK Stelle
wyspecjalizowała się w robocie ukraińskiej, przekazano kontakty polskie ośrodkowi
wywiadowczemu korpusu krakowskiego. Kierownictwo tego ośrodka objął kapitan Józef Rybak
i on utrzymywał łączność z Piłsudskim i Sławkiem przez następne lata.
Wyniki tej współpracy wpłynęły na rozproszenie wątpliwości i obaw Biura Ewidencyjnego
Sztabu Generalnego. Tak, że szef Biura, generał Ronge, mógł stwierdzić: „W końcu kapitan
Iszkowski wciągnął do współpracy niektórych ludzi z Polskiej Partii Socjalistycznej, co dało dobre
rezultaty, tak że pod koniec 1910 roku przezwyciężyliśmy moralne skrupuły i ustanowiliśmy
kontakt z konfidentami, których partia wskazała”.[31]
Gen. Ronge był lojalnym szefem. W listopadzie 1918 roku, gdy monarchia habsburska
rozlatywała się w drzazgi, dopilnował osobiście, by wszystkie wykazy konfidentów zostały
zniszczone.[32] W dziennikach podawczych Biura Ewidencyjnego nazwiska wycięto starannie
żyletką. Pozostały tylko nieliczne ślady. W rejestrze cudzoziemców Ministerstwa Spraw
Wewnętrznych przy nazwisku Józefa Piłsudskiego figuruje adnotacja: „Kundschaftsdienst an
Österreich” - służba wywiadowcza na rzecz Austrii.[33] Pozostały jednak w aktach liczne
materiały, świadczące o współpracy PPS (określanej kryptonimem „Partei R”) z wywiadem
austriackim. Polegała ona na nadsyłaniu informacji o sytuacji politycznej w Królestwie,
o dyslokacji wojsk rosyjskich, o działalności agentów rosyjskich w Galicji. Sporadycznie
współdziałał zresztą z wywiadem austriackim również Narodowy Związek Robotniczy.
Cały ten odcinek działalności Piłsudskiego osnuty był jak najściślejszą tajemnicą. Nie wyszła ona
nigdy poza wąski krąg odkomenderowanych do tej roboty ludzi. Motywy są zrozumiałe.
Działalność tego typu nie znosi rozgłosu. Ale poza względami technicznymi były jeszcze względy
moralno-polityczne. W tym czasie socjaliści z zasady nie utrzymywali żadnych stosunków
z policją, żandarmerią ani wywiadem policyjnym czy wojskowym. Ujawnienie takich kontaktów
oznaczało śmierć polityczną. Były one synonimem zdrady i prowokacji. W roku 1909
wstrząsnęła światem afera Azefa. „Azefiada” stała się najbardziej obelżywym określeniem
ówczesnego słownika politycznego.
Nie tylko zresztą w oczach ruchu robotniczego osąd byłby bardzo surowy. Stosunki między
ludnością Galicji a władzami nie układały się bynajmniej w sposób tak sielankowy, jak to sobie
wyobrażali Stańczycy. Otaczała „szwarc-gelberów” wzgarda i niechęć, wybuchająca okresami
jawną nienawiścią. Szczególnie władze policyjne i wojskowe, żandarmeria i tajna policja, ośrodki
wywiadowcze K Stelle, ich agenci i konfidenci budzili wstręt, strach i nienawiść.
Uczucia te znalazły ujście w chwili rozpadu monarchii, w listopadzie 1918 roku. Gdy w Krakowie
kończyła się władza zaborcy, tak je odtwarzał miejscowy dziennik:
„Jak się dowiadujemy, osławione archiwum austriackiego oddziału szpiegowskiego (Kastelle)
zostało onegdaj opieczętowane przez polskie władze wojskowe [...] Afery polityczne, związane
z tą ohydną instytucją, aż nadto dobrze znane są krakowskiej ludności...”[34]
I dwa dni później:
„Wśród szerokich kół obywatelstwa krakowskiego budzi się obawa, czy tajne dokumenty biura
szpiegowskiego tzw. Kundschaftsstelle znajdują się w dostatecznie bezpiecznym schowaniu.
Obywatele polscy domagają się jak najrychlejszego zestawienia spisu osób, które były na
usługach tegoż biura i podania tej »czarnej listy« do publicznej wiadomości”.[35]
Obawy o los dokumentów K Stelle nie były płonne. Podanie tej „czarnej listy” do wiadomości
publicznej byłoby dla licznego grona osób, predestynowanych do objęcia najwyższych stanowisk
w wyzwalającej się Polsce, nad wyraz ambarasujące. Dokumenty zostały więc zniszczone...
Że Piłsudski był świadom odium, jakie spadłoby nań w oczach społeczeństwa za współdziałanie
z organami wywiadu austriackiego, świadczy fakt, iż nigdy się do tego nie przyznał. Nawet
wtedy, gdy względy techniczne dawno przestały odgrywać jakąkolwiek rolę. Gdy zaś fakty
zostały ujawnione przez jego przeciwników politycznych - zaprzeczał im stanowczo. Ludzie,
którzy byli o tych sprawach poinformowani - ryzykowali życie. Casus generała Zagórskiego,
zgładzonego skrytobójczo w dwadzieścia lat później, jest tego wymownym świadectwem.
Piłsudski obstawał przy tym, że jego współpraca z Austrią ograniczała się do współdziałania
z oficerami Sztabu Generalnego. Ich wywiadowcze funkcje przemilczał konsekwentnie. Wstydził
się po prostu tej karty swej działalności. I należy to właściwie zapisać na jego dobro.
Robotę na terenie Galicji zapoczątkował wiosną 1908 roku Kazimierz Sosnkowski.
Piłsudski przebywał właśnie za kordonem, przygotowując wyprawę bezdańską, ostatnią wielką
akcję bojową, która zamknąć miała „wielkim akordem” okres bojówki. Jak zwykle w momentach
zwrotnych swej działalności przeżywał ciężki kryzys duchowy, graniczący z załamaniem. „Do
żadnych politycznych rzeczy nie mamy sił, to fakt - pisał do Jodki 25 maja 1908 roku. - Nie chcę
myśleć o polityce, unikam nawet rozmów o tym, bo te niechybnie zaczepiają o drażliwą dla
mnie kwestię - jak, a ja tej na razie rozstrzygnąć nie potrafię”.[36]
Osobisty udział w wyprawie bezdańskiej, której przygotowanie trwało z górą pół roku, pozwalał
odłożyć decyzje polityczne na czas dłuższy.
We Lwowie zainicjował więc pewne kroki Sosnkowski. Przez kilka tygodni prowadził rozmowy z
Władysławem Sikorskim, Marianem Kukielem i Mieczysławem Dąbkowskim, omawiając
możliwości założenia organizacji wojskowej. Owocem tych rozmów był projekt utworzenia
konspiracyjnego Związku Walki Czynnej - nazwa była pomysłem Kukiela - który skupiłby
dawnych bojowców oraz członków innych organizacji wojskowych, działających już przedtem
we Lwowie. Było ich kilka. Najpoważniejsze znaczenie miała Organizacja Nieprzejednanych oraz
Związek Odrodzenia, czynne od roku 1904. Liczyły po kilkadziesiąt osób, a w latach rewolucji
dostarczyły trochę ludzi Organizacji Bojowej.
W końcu czerwca, gdy do Lwowa wpadł na krótko Piłsudski, odbyło się w mieszkaniu
Sosnkowskiego przy ul. Lenartowicza zebranie założycielskie Związku Walki Czynnej.
Uczestniczyło w nim 12 osób, m. in. Piłsudski, Sosnkowski, bracia Dąbkowscy, Marian Kukiel, Jan
Gorzechowski, Kazimierz Fabrycy, Władysław Rożen. Nie zjawił się natomiast, mimo
zaproszenia, Sikorski, co tak oburzyło zebranych, że „jak z relacji uczestników wynika, po
skończonym posiedzeniu, nad ranem, udali się oni, aby demonstracyjnie gwizdać pod jego
mieszkaniem...”[37]
Zebranie zagaił Sosnkowski, ideowe podstawy Związku zreferował Kukiel. Uchwalono, że „celem
Związku Walki Czynnej jest prowadzenie poza granicami caratu robót przygotowawczych oraz
wytworzenie [zastępu] organizatorów i kierowników technicznych dla przyszłego powstania
zbrojnego w zaborze rosyjskim”.[38]
Organizacja miała mieć strukturę hierarchiczną, opartą na
zasadach dyscypliny. Wszystkie funkcje obsadzane były w drodze nominacji. Na czele Związku
stał czteroosobowy Wydział, powołany od razu na zebraniu założycielskim. Piłsudski miał więc
wreszcie upragnioną organizację, „karną, zdyscyplinowaną, na poły wojskową”. Najważniejszym
wszakże postanowieniem narady było nadanie Związkowi charakteru ponadpartyjnego.
Zebrani obawiali się, że ten punkt może wzbudzić wątpliwości w szeregach PPS Frakcji, która
z łatwością mogłaby się tu dopatrzyć próby stworzenia rywalizującego ośrodka politycznego.
Dla uśmierzenia tych obaw uznano więc, że ZWC jest „siłą pomocniczą” Organizacji Bojowej. Nie
miało to żadnego znaczenia praktycznego, gdyż OB znajdowała się już w stanie faktycznej
likwidacji. Nie rozproszyło też obaw PPS Frakcji, która zareagowała dość nieprzychylnie na
powstanie ZWC. Jej lwowska sekcja zakazała swym członkom należenia do ZWC, w CKR
zapanował poważny ferment. Rozładował go dopiero po paru miesiącach Piłsudski.
ZWC miał być z samego założenia organizacją elitarną, jako „szkoła dla kierowników przyszłego
ruchu zbrojnego”. Zrezygnowano chwilowo z tworzenia „masowej organizacji o charakterze
wojska ochotniczego”.[39] Ale nawet jak na organizację elitarną zawiodła oczekiwania swych
twórców. Przez pierwszy rok działalności nie wyszła poza liczbę stu członków.
Ze stanu początkowego marazmu wydobywa Związek projekt przejścia na robotę bardziej
masową i legalną. Inicjatywa wychodzi od oficerów austriackich ośrodków wywiadowczych,
którzy od początku są poinformowani o działalności ZWC i roztaczają nad nim dyskretną opiekę.
My pierwsza brygada Stefan Arski Spis treści Od autora
Wymarsz Hej, strzelcy wraz..Rewolucja czy insurekcja?HK Stelle i ZWCOrientacje i plany wojenneKomendant rozpoczyna wojnęNad Wisłą i nad MarnąUltimatum i kapitulacjaZ Wiedniem czy z Berlinem?Warszawa mówi nie Królestwo Manifest dwóch cesarzy...Morgen die ganze WeltSurogatZ martwego punktuNarodziny legendy Republika Magdeburg - Berlin - WarszawaNa wulkanieKonwentSztandar na Zamku Zamach Noc styczniowaPreludiumZwyciężeni zwyciężają Wojna Zaczęło się pod BereząPrometeusz i federacjaIzolacjaPokój czy wojna?Ofensywa i odwrótCena awanturyRozejm i pokój Zbrodnia Spisek Przewrót Dwa razy „Chjeno-Piast“Wojna domowaCzyżby Downing Street? Ilustracje
Od autora Książka ta jest zbiorem szkiców historycznych. Niektóre z nich publikowane były w całości lub w wyjątkach po czasopismach, inne nie. Przed zebraniem ich w książkę autor poddał całość gruntownej rewizji. Wiele rozdziałów napisanych zostało na nowo. Autor nie jest historykiem, lecz dziennikarzem. Czytelnik rychło to rozpozna po sposobie pisania. Autor zachował bowiem przy opisywaniu wydarzeń z przeszłości to samo podejście, jakie ma dziennikarz i reporter przy relacjonowaniu zdarzeń bieżących. I jak dziennikarz starał się dotrzeć do ich źródeł, zajrzeć za kulisy, ujawnić sprężyny. W tej myśli autor zabrał się do szperania po archiwach. I może się poszczycić ujawnieniem dokumentów nie znanych dotychczas polskim historykom. Chodzi tu przede wszystkim o materiały znajdujące się w archiwach wiedeńskich, a dotyczące działalności Józefa Piłsudskiego z przedednia i z czasów wielkiej wojny. Były to dotąd karty historii spowite najgęstszą mgłą tajemnicy, a zarazem ubarwione najjaskrawszą mozaiką legend i mitów. Jest w tej książce również sporo nie tkniętego dotąd materiału dokumentarnego ze zbiorów krajowych, publicznych i prywatnych. Wyzyskane zostały także relacje ustne i pisemne wielu uczestników i świadków wydarzeń. Z tych względów autor uznał za wskazane opatrzyć tekst przypisami źródłowymi. By nie nużyć czytelnika, zgrupował je na końcu książki. Tylko nieliczne przypisy merytoryczne, związane z tokiem narracji, znalazły się u dołu stronicy.[Tutaj wszystkie przypisy są dolne - zorg] Zawarte w tym tomie szkice historyczne obejmują okres lat 1906 - 1926. Okres następny - od przewrotu majowego do katastrofy wrześniowej - ujęty zostanie w tomie drugim. Autor przystępował do pisania z myślą o rozwianiu legend i mitów, które tak gęsto oplotły najnowszą historię Polski. Obfitował w nie okres międzywojenny i wojenny. A po dziś dzień pielęgnowane są na emigracji. Przykładem może być iście gigantyczny trud Władysława Pobóg- Malinowskiego, którego trzytomowa Najnowsza historia polityczna Polski jest jedyną w swoim rodzaju próbą rozciągnięcia dziejów bajecznych Polski na czasy najnowsze. Nie łudźmy się wszakże, że w kraju zdołaliśmy już w dostatecznej mierze rozwiać te mity i legendy. Tkwią one w świadomości ludzkiej głębiej, niż można by sądzić. W dużej mierze na skutek prostej niewiedzy, nieznajomości faktów, nabytych przyzwyczajeń i nawyków myślowych. Częściowo winna jest również nasza własna historiografia powojenna, która w pewnym - na szczęście krótkim - okresie prymitywizowała i wulgaryzowała niektóre sprawy. Nie bezpodstawnie mówiono wtedy, że materialistyczne pojmowanie dziejów ustąpiło miejsca detektywistycznemu spojrzeniu na historię, gdzie walkę klas zastąpiła walka wywiadów. Ale istotne przyczyny trwałości legend tkwią głębiej. Historia najnowsza Polski jest historią tragiczną, pełną kart rozpaczy i miejsc obolałych. Stąd nagromadzenie kompleksów. I stąd osobliwy pogląd na zadania dziejopisarstwa: zakaz „szargania świętości” i nakaz „krzepienia serc”. Dwa postulaty, które przekreślają właściwie wszelką naukę historyczną. Zmagali się z tymi postawami już u schyłku ubiegłego stulecia historycy szkoły krakowskiej. Natknęliśmy się sami przed laty na te opory. Ale nic nie usprawiedliwia tych postaw obecnie. Czas odrzucić i ów zakaz, i ów nakaz. Nie chodzi przy tym o samą tylko prawdę historyczną, choć i ta jest rzeczą ogromnej wagi. Chodzi także o to, że w polskim życiu politycznym argumenty natury historycznej odgrywają pierwszorzędną
rolę i nigdy nie schodzą z areny dyskusji aktualnych. Wskutek tego fałszywie czy błędnie odczytana historia waży niezwykle silnie na ukształtowaniu się politycznej świadomości społeczeństwa. Ileż to razy opinie polityczne Polaków urabiane były przy pomocy opacznie pojętych i fałszywie interpretowanych doświadczeń własnej historii. Jakże fatalnie na losach narodowych zaciążył epigonizm powstańczy, żywcem przeniesiony w odmienne zupełnie warunki dwudziestego wieku. Uosobieniem tych skłonności i dążeń był Józef Piłsudski - najbardziej anachroniczna umysłowość polska dwudziestego stulecia, ów „dyktator anachronizmu” - jak go nazwał Carlo Sforza. Dlatego odkłamanie najnowszej historii Polski wydaje się rzeczą tak ważną i tak aktualną, wcale nie czysto akademicką, lecz także polityczną. Autor starał się zachować w tej walce z legendami maksimum obiektywizmu w prezentacji i analizie faktów. Nie tai, że wskutek tego musiał dokonać rewizji swego własnego poglądu na niektóre z omawianych tu wydarzeń i problemów. Na przykład na koncepcje strategiczne Józefa Piłsudskiego z przedednia pierwszej wojny światowej. Autor był niegdyś skłonny je lekceważyć, dziś jest przeświadczony, że gdyby zostały zrealizowane, mogły w niemałym stopniu zaważyć na przebiegu działań wojennych, a nawet na losach wojny. Choć w sposób niewątpliwie odmienny, niż sądzi większość Polaków. Być może, ujęcie takie wywoła sprzeciw niejednego historyka. Niemniej autor uważa za swój obowiązek przedstawić wyniki własnych badań. Sądzi bowiem, że w ten sposób ułatwi dotarcie do prawdy historycznej. Autor poczuwa się do miłego obowiązku podziękowania tym licznym osobom, które ułatwiły mu dotarcie do źródeł historycznych i przygotowanie książki do druku. Przede wszystkim dr Bronisławie Skrzeszewskiej, dyrektorowi Archiwum Akt Nowych w Warszawie, i jej licznym współpracownikom, dr J. Chr. Allmayer-Beckowi, kierownikowi sekcji w wiedeńskim Kriegsarchiv, panu Józefowi Chudkowi, który współuczestniczył w żmudnych poszukiwaniach po archiwach wiedeńskich, dyrekcji Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych, która umożliwiła prowadzenie tych badań, prof. Romanowi Rozdolskiemu, dr Władysławowi Janowi Grabskiemu, który udostępnił mu archiwum prywatne, ppłk. Januaremu Grzędzińskiemu, płk. Tadeuszowi Szumowskiemu, płk. Marianowi Romeyce, kpt. Stefanowi Jellencie oraz gronu najbliższych współpracowników i przyjaciół, którzy pomagali przy ostatecznej redakcji książki.
Wymarsz
Hej, strzelcy wraz.. Dochodziła godzina 9 rano, w czwartek, 6 sierpnia 1914 roku, gdy nad granicę austriacko- rosyjską w Michałowicach, na szosie Kraków-Miechów, nadciągnął oddział żołnierzy. Stu pięćdziesięciu ludzi w szarych mundurach i szarych maciejówkach, zbrojnych w karabiny Mannlichera i bagnety. Na czapkach widniały srebrne orzełki z literą „S” na tarczy. Gromadka austriackich celników, dwóch żandarmów i kilku dragonów w milczeniu przypatrywali się idącym. Po drugiej stronie granicy nie było nikogo. Posterunki rosyjskie ściągnięte zostały po cichu już kilka dni przedtem, w nocy z 31 lipca na 1 sierpnia. Gdy oddział minął szlaban graniczny i uszedł jeszcze kilkadziesiąt kroków, dowódca - porucznik, później generał i minister - skomenderował: „Kompania stój! W lewo front!” Wyszedł przed front: „Kompania baczność!” Przemówił: - Obywatele! W imieniu Rządu Narodowego... stan wojny... przed nami ziemia polska od lat w niewoli... idziemy ją wyzwolić... na cześć tej ziemi - kompania w prawo patrz! Prezentuj broń![1] „Stanęliśmy wyprężeni, z karabinami u lewego boku, spojrzeniem żołnierskim, jak za Wodzem Naczelnym, tak po tej ziemi przed nami leżącej, po ziemi kochanej, wodząc” - wspominał tę scenę żołnierz, później generał i ambasador.[2] Za chwilę komenda „spocznij”. Stali wyciągniętym dwuszeregiem opodal słupa granicznego z dwugłowym carskim orłem. Padł rozkaz: „Patrol naprzód, przeszukać komorę i gminę!” Słup przewrócił się od jednego uderzenia - był zupełnie spróchniały. Ze ścian opuszczonych rosyjskich urzędów zleciały portrety cara, napisy. Patrol wrócił przynosząc pierwszą zdobycz wojenną: dwa nagany zapomniane przez kogoś w szufladzie. Komenda: „Ładuj broń!” Oddział formuje się w czwórki i rusza. Pierwszy pluton intonuje: Hej, strzelcy wraz,Nad nami orzeł biały... Jest godzina 9 minut 45. Pierwsza kompania kadrowa strzelców Józefa Piłsudskiego wkroczyła na ziemie zaboru rosyjskiego. „Rozpocząłem wojnę” - powie o tej chwili w rok później komendant główny strzelców. Gdy zaś 3 sierpnia formował w krakowskich Oleandrach ten oddział, przemówił doń: - Żołnierze! Spotkał was ten zaszczyt niezmierny, że pierwsi pójdziecie do Królestwa i przestąpicie granice rosyjskiego zaboru, jako czołowa kolumna wojska polskiego, idąca walczyć za oswobodzenie ojczyzny...[3] Młodziutki żołnierz kompanii opisał potem, co czuł w tym momencie: „Wzruszenie ogromne... coś ściskało za gardło...”[4] Nie należy wątpić o szczerości tych słów ani im się dziwić. Chwila była bowiem osobliwa. Wychodziła kompania kadrowa w pole dokładnie w pół stulecia po tym, jak na stokach warszawskiej Cytadeli zawiśli na szubienicach Romuald Traugutt i członkowie ostatniego Rządu Narodowego. Powstanie styczniowe upadło. Miast przynieść krajowi wolność, zakończyło się
klęską najstraszniejszą ze wszystkich dotychczasowych. Prześladowania, które potem nastąpiły, nie miały sobie równych w całej minionej historii narodu. Instynkt samozachowawczy nakazywał społeczeństwu poniechać prób powstańczych i szukać innych dróg. Na prawicy społecznej miały one prowadzić do hasła trójlojalizmu - wierności trzem monarchiom zaborczym. Na lewicy - w powstającym niezadługo ruchu robotniczym - do walki o wyzwolenie narodowe i społeczne poprzez rewolucję socjalną. Ale marzenia powstańcze nigdy naprawdę do końca nie wygasły. Tliły się nadal utajone i przeniosły w wiek dwudziesty tradycje minionego stulecia. Epigonizm powstańczy - zupełny anachronizm w zmienionych warunkach politycznych i społecznych kraju i Europy - wystrzelił nagle żywym płomieniem w Galicji. Przeniknął do polskiego ruchu robotniczego i wniósł doń zamęt, z którego ruch ten nie potrafił się otrząsnąć przez dziesięciolecia. W historii zdarzają się takie powracające fale dawno przeżytych i przebrzmiałych idei i form politycznych. Ich szermierze z reguły nie zdają sobie sprawy, że zabłądzili w inną epokę. I właśnie teraz, w pół wieku po upadku ostatniego powstania narodowego, pojawił się u granic zaboru rosyjskiego pierwszy zbrojny oddział polskich żołnierzy. Ci, którzy z nim szli, czuli, że dzieje się coś niezwykłego. Ogarniało ich wzruszenie i upojenie. To, w czym uczestniczyli, łączyło wzniosłość patriotycznego czynu z urokiem wielkiej przygody. Podnosili oręż, który wypadł z rąk powstańców sześćdziesiątego trzeciego, wznawiali najdroższe narodowi tradycje zbrojnej walki o niepodległość, wkraczali na święty historyczny szlak. Salutowali w marszu przydrożne mogiły tamtych, zupełnie jakby wypełniali nakaz ich pieśni: .... o ojców grób bagnetów poostrz stal... A poza wszystkim - byli jeszcze bardzo młodzi. Połowa z nich miała poniżej dwudziestu lat, reszta niewiele ponad. Uśmiechała się im wojenka, przygoda... Czyżby mieli dopiąć tego, o co bezskutecznie walczyły od wieku wszystkie pokolenia Polaków? Komendant zapewniał, że tak. Że właśnie nadszedł ów wyjątkowy moment dziejowy. Przecież po raz pierwszy od Kongresu Wiedeńskiego mocarstwa rozbiorowe znalazły się w wojnie ze sobą. Każdy dzień stawał się teraz datą historyczną. Wydarzenia toczyły się z szybkością lawiny. W niedzielę 28 czerwca na ulicach Sarajewa padł z ręki serbskiego zamachowca austriacki następca tronu, arcyksiążę Franciszek Ferdynand, wraz z żoną. Zabójstwo wyzwoliło reakcję łańcuchową. Wszystkie sprzeczności, konflikty, antagonizmy rozdzierające Europę eksplodowały na raz. Na kontynencie podzielonym na dwa potężne bloki wojskowe - trójprzymierze mocarstw centralnych: Niemiec, Austro-Węgier i Włoch, oraz trójporozumienie francusko-rosyjsko- brytyjskie - napięcie wzmagało się od lat, teraz jednak doprowadzone zostało do punktu wrzenia. Miały w tym swój udział wszystkie właściwie wielkie mocarstwa. Ale niewątpliwie Niemcy Wilhelma II uruchomiły zapłon. Imperializm niemiecki, najmłodszy a zarazem najbardziej prężny i żądny nadrobienia straconego czasu, wkraczał na tory awanturnictwa politycznego, które dwukrotnie w ciągu ćwierćwiecza pogrążyć miało świat w odmętach katastrofy. On też tkwił za nieustępliwością Wiednia w konflikcie austro-serbskim, błahym właściwie i nietrudnym w gruncie rzeczy do zlikwidowania. Ale dla polityków niemieckich była to jedyna w swoim rodzaju sposobność. Oczekiwali jej z dawna. Przygotowani byli na wszystko. Na siedemnaście dni przed zamachem sarajewskim arcyksiążę Franciszek Ferdynand gościł na swym zamku w Konopiszcie cesarza Wilhelma II. Monarsze niemieckiemu towarzyszyli szef Sztabu Generalnego, generał Helmuth von Moltke, i dowódca floty wojennej, wielki admirał Alfred von Tirpitz. Omawiane były aktualne problemy
polityczne i wnioski stąd płynące dla aliansu niemiecko-austriackiego. Potem szefowie obu sztabów generalnych, von Moltke i Conrad von Hötzendorf udali się do Karlsbadu, gdzie w ciągu kilku dni przedyskutowali szczegółowo plany strategiczne na wypadek wojny. Wszystko było więc gotowe. I kiedy cesarz Franciszek Józef zawahał się przez chwilę - lękając się o los swej monarchii - czy obrócić zamach sarajewski w casus belli, Wilhelm rzucił swe historyczne: „Teraz albo nigdy!” 23 lipca Austria wystosowała więc ultimatum do Serbii. Było nie do przyjęcia. Mimo to rząd serbski zaakceptował je we wszystkich punktach z wyjątkiem jednego, który zbyt głęboko godził w suwerenność kraju i ranił jego dumę narodową, gdyż domagał się udziału urzędników austriackich w czynnościach śledczych władz serbskich. Premier serbski osobiście wręczył ambasadorowi Austro-Węgier w Belgradzie, von Gieslowi, odpowiedź swego rządu. Ale von Giesl miał wyraźne instrukcje, by nie przyjąć do wiadomości żadnej innej odpowiedzi, jak tylko kapitulację bez zastrzeżeń. Miał zresztą na biurku gotową notę o zerwaniu stosunków dyplomatycznych. 25 lipca o godzinie 6 wieczór notę tę przekazał rządowi serbskiemu, a w pół godziny później opuszczał już Belgrad. 28 lipca Austro-Węgry wypowiedziały wojnę Serbii. Nazajutrz pierwsze pociski austriackie spadły na Belgrad. Temu nie chciała i nie mogła bezczynnie przyglądać się Rosja. Nie od dziś śledziła z niepokojem bałkańskie zamierzenia Habsburgów, uważała ten rejon za domenę swoich wpływów i poprzez Bałkany sięgała ku Konstantynopolowi i Cieśninom - z dawna upatrzonemu celowi swych wielkomocarstwowych aspiracji. Nie zamierzała pozwolić, by jej przecięto drogę. 30 lipca car zarządził więc mobilizację. Odpowiedzią było ultimatum niemieckie do Rosji, żądające cofnięcia rozkazów mobilizacyjnych. Równocześnie wyszło z Berlina ultimatum do Francji, domagające się zachowania neutralności w ewentualnym starciu niemiecko-rosyjskim. Jako rękojmi dochowania tej neutralności zażądano od Francji wydania dwu najsilniejszych fortec: Toul i Verdun. Ultimatum było prowokacją. Żaden rząd francuski nie mógł się na to zgodzić. Berlin dobrze o tym wiedział i działał z rozmysłem. Plany niemieckiego imperializmu sięgały bardzo daleko. Oś Berlin-Bagdad wyznaczała zasadniczy kierunek jego ekspansji na Bliskim Wschodzie. Ale droga na Bliski Wschód wiodła nieuchronnie przez wojnę z Rosją. Francja była sojusznikiem Rosji i w tej wojnie dwufrontowej musiała być pobita pierwsza. Tak nakazywała strategia planu Schlieffena, przygotowanego, gdy awanturnictwo wzięło górę w polityce Niemiec i w zapomnienie poszła mądra reguła Bismarcka, by w żadnym wypadku nie dać się wmanewrować w wojnę na dwa fronty. Politycy Wilhelma II sami się wmanewrowali w taką właśnie sytuację. Sprowokowanie Francji było zamierzone, bo ją trzeba było najpierw pokonać, i naturalnie powiodło się. Paryż odrzucił ultimatum. I odpowiedział w dniu 1 sierpnia powszechną mobilizacją. Tegoż dnia mobilizację przeprowadziły Niemcy i nazajutrz wypowiedziały wojnę Rosji. Równocześnie zażądały od Belgii zgody na przemarsz swych wojsk ku granicy francuskiej. Neutralność Belgii, zagwarantowana przez wielkie mocarstwa europejskie, uznana została za „świstek papieru”. Tak dosłownie określił to rząd niemiecki w odpowiedzi na protesty brytyjskie. 3 sierpnia Niemcy wypowiedziały wojnę Francji i zajęły manu militari księstwo Luksemburg. Nazajutrz zaś napadły Belgię, uderzając na potężną twierdzę Leodium. Tego nie mogła tolerować Anglia. Niemcy w Belgii - to „pistolet wymierzony wprost w serce Wielkiej Brytanii”. Ta zasada obowiązywała jeszcze od czasów Napoleona. Londyn zażądał natychmiastowego
opuszczenia terytorium Belgii. Gdy to nie nastąpiło, 5 sierpnia Wielka Brytania wypowiedziała wojnę Niemcom. Był to pierwszy cios w politykę niemiecką. Tej jednej wojny Niemcy nie chciały, bały się jej, do końca liczyły na neutralność brytyjską. Tymczasem Austria, od której się to wszystko zaczęło, wciąż ociągała się z wystąpieniem przeciwko Rosji. Zaangażowana w Serbii, pragnęła jak najdalej odsunąć konflikt z potężnym przeciwnikiem. Ciężka machina wojenna monarchii habsburskiej rozkręcała się powoli i nieskładnie. Dłużej wszakże nie można było zwlekać. W pięć dni po Berlinie, 5 sierpnia w godzinach popołudniowych, Wiedeń zawiadomił Petersburg, że między obu krajami istnieje stan wojny. To opóźnienie miało w sposób nader ujemny zaważyć na poczynaniach Piłsudskiego. Tymczasem jednak nikt jeszcze o nim nie słyszał. Dopiero nazajutrz miał się pojawić na arenie wydarzeń. Tego samego dnia Serbia wypowiedziała wojnę Niemcom. Cała Europa znalazła się w ogniu. Polska zaś stała się nagle teatrem wojny pomiędzy trzema mocarstwami, które niegdyś sprzymierzyły się przy jej podziale. Na ten właśnie moment liczył Piłsudski i przygotowywał się doń co najmniej od pięciu lat. Kiedy zaś w końcu upragniona chwila nadeszła - wypadki zaskoczyły go całkowicie. Przez cały lipiec traktował sceptycznie oznaki wzbierającej burzy. Jeszcze 27 lipca najbliższy wówczas współpracownik polityczny Piłsudskiego, Witold Jodko-Narkiewicz, zanotował w swym dzienniku: „Ziuk nie wierzy w wojnę”[5]. Wszystko więc, co potem nastąpiło, było gorączkową improwizacją. Wszystkie bowiem z dawna obmyślane i przygotowywane plany mobilizacyjne i operacyjne załamały się zupełnie pod naciskiem wydarzeń nie przewidzianych przez Piłsudskiego. Improwizacją był również wymarsz pierwszej kadrowej. I paru następnych kompanii. Z trudem udało się zebrać przynajmniej część ludzi. „Bez pieniędzy, bez intendentury, opierając się przeważnie na dobrej woli ludności Galicji - opisywał te chwile ich świadek naoczny, wybitny historyk - gromadziło się ludzi w Krakowie i stąd przesuwało ich do Krzeszowic, Chrzanowa i Zatora w celu uzbrojenia i nadania jakiej takiej spójności organizacyjnej.”[6] Tylko pierwsza kompania kadrowa przeszła granicę tuż pod Krakowem i tylko ona umundurowana i uzbrojona była w sposób przyzwoity. Aby ją wyposażyć w wielostrzałowe karabiny repetierowe systemu Mannlicher m. 95, trzeba je było ściągnąć ze wszystkich jednostek szkoleniowych Strzelca. Ale dla innych kompanii prawdziwej broni już nie starczyło. Pozostały archaiczne, jednostrzałowe Werndle. Mimo to wysyłano kompanie pospiesznie w pole. 7 sierpnia wyszedł z Krzeszowic oddział w sile około 500 ludzi. Ten to oddział prowadzili początkowo osobiście Piłsudski i Sosnkowski, przekazując potem dowództwo Mieczysławowi Norwid-Neugebauerowi. W Miechowie oddział podzielono na dwie kompanie. Uzbrojenie ich stanowiły stare, ciężkie karabiny Werndla, dawno już wycofane z użytku. Ponadto oddział zaopatrzony był w 160 kilogramów materiału wybuchowego. 10 sierpnia te dwie kompanie połączyły się z 1 kompanią kadrową tworząc pierwszy batalion kadrowy. Dołączyło doń pół setki kawalerzystów pod dowództwem Władysława Beliny-Prażmowskiego. W ciągu następnych paru dni przybyły dalsze oddziały, aż liczba ich osiągnęła pięć batalionów w sile około 3000 ludzi. Wygląd tego wojska opisuje jeden ze strzelców: „...zaopatrzono nas w karabiny jednostrzałowe systemu Werndla, które już dawno wyszły z użycia w wojsku liniowym. Karabiny te, duże, ciężkie, bez pasów, przewiesiliśmy na sznurkach, amunicję zaś schowaliśmy do plecaków, jeżeli kto posiadał, względnie rozmieściliśmy po
kieszeniach... Dziwacznie doprawdy wyglądało to nasze wojsko. Umundurowana była znikoma ilość. Bezwzględna większość szła w ubraniach cywilnych, różnokolorowych, w kapeluszach miękkich, słomkowych, melonikach itd. Doprawdy, że podobnej armii nie było chyba na kuli ziemskiej. Proszę sobie wyobrazić takiego parobczaka, bosego, w poszarpanym ubraniu, z wątpliwym nakryciem głowy, z karabinem na sznurku i workiem na plecach! Zdarzało się, że patrole nasze były zatrzymywane przez austriackich żandarmów.”[7] Z trzema tysiącami tak wyekwipowanego żołnierza Józef Piłsudski „rozpoczął wojnę”. Legenda, która się w tym momencie rodziła, głosiła potem, że temu właśnie Polska zawdzięcza swą niepodległość. Jednocześnie wyruszały w pole armie mocarstw europejskich. Szacowano je łącznie na 220 dywizji piechoty, 38 dywizji kawalerii i ponad 12 000 dział polowych. Czego zamierzał tu dokonać Piłsudski z pięciu batalionami piechurów i setką kawalerzystów? W jakim celu „rozpoczął wojnę”? A jednak plany, z którymi się nosił, nie były wcale z punktu widzenia militarnego tak absurdalne, jak by się wydawało z mechanicznego porównania tych liczb. Były natomiast całkowicie pozbawione szans urzeczywistnienia. Na szczęście! Gdyby bowiem były realne - mogły stać się źródłem nieobliczalnej w skutkach katastrofy politycznej. A sprawa polska zostałaby wtedy pogrzebana na dobre. Przedstawieniu tych planów Piłsudskiego poświęcony jest niniejszy szkic - WYMARSZ. Nie jest to więc historia sprawy polskiej w pierwszej wojnie światowej ani nawet historia Legionów. Jest to jedynie i wyłącznie historia pewnej określonej koncepcji Piłsudskiego, która zrodziła się na kilka lat przed wojną i spowodowała wymarsz oddziałów strzeleckich w pole, w sierpniu 1914 roku. W przekonaniu autora koncepcja ta zaważyła w sposób decydujący na dalszych losach Piłsudskiego i jego obozu. Dlatego poświęca jej tyle uwagi. By jednak w pełni zrozumieć genezę i sens tych planów i poczynań Piłsudskiego - musimy cofnąć się nieco w przeszłość.
Rewolucja czy insurekcja? 29 września 1906 roku doszło na terenie austriackiej twierdzy w Przemyślu do niezwykłego spotkania. Dwaj socjaliści polscy z zaboru rosyjskiego zjawili się u szefa sztabu i kierownika ośrodka wywiadowczego (Hauptkundschaftsstelle, w skrócie: HK Stelle) X korpusu armii austriackiej, pułkownika Franza Kanika. Spotkanie to otoczone było tajemnicą tak ścisłą, że przez z górą pół wieku nie przeniknęła o nim na zewnątrz żadna wzmianka. Dopiero w roku 1959 piszący te słowa odnalazł w wiedeńskim Kriegsarchiv (archiwum Ministerstwa Wojny) odnośne dokumenty i podał je do wiadomości publicznej. Zawierały one dokładną relację z przebiegu tego spotkania. A stanowiło ono - jak się przekonamy - epizod niepośledniego znaczenia dla rozwoju późniejszych wydarzeń.[8] Jednym z dwóch socjalistów polskich, którzy zgłosili się tego dnia u szefa przemyskiej HK Stelle i zostali przezeń przyjęci w asyście dwóch innych oficerów wywiadu, był nikt inny, tylko Józef Piłsudski. Drugim zaś - jego bliski współpracownik, dr Witold Jodko-Narkiewicz. Przedstawili się pułkownikowi Kanikowi jako członkowie władz centralnych Polskiej Partii Socjalistycznej - PPS. O Piłsudskim mowa jest w meldunku pik Kanika, relacjonującym to spotkanie, jako o „tym, który kieruje Organizacją Bojową”.[9] Było to chyba najbardziej niezwykłe przeżycie w karierze austriackiego pułkownika, który zapewne nigdy dotąd nie zetknął się z autentycznymi konspiratorami ani z propozycją współpracy z ich strony. Rozmowa, która się wywiązała, miała przebieg dość jednostronny. Mówili głównie Piłsudski i Jodko. Pułkownik zachowywał powściągliwe milczenie. To, co usłyszał, brzmiało niewątpliwie interesująco. Przedstawiciele Polskiej Partii Socjalistycznej zaofiarowali mu bowiem „usługi wywiadowcze wszelkiego rodzaju przeciwko Rosji w zamian za pewne wzajemne usługi”. Te wzajemne usługi polegać miały na ułatwieniu im przez władze austriackie nabywania broni i magazynowania jej w tajnych składach na terenie Galicji, na tolerowaniu funkcjonariuszy partyjnych i zwolnieniu członków tajnych organizacji antyrosyjskich - o ile są obywatelami monarchii habsburskiej - od obowiązku służby wojskowej w armii austriackiej w wypadku wojny z Rosją. Piłsudski zapewnił swego rozmówcę, że partia, którą reprezentuje, rozporządza na terenie Kongresówki siłą nie byle jaką: 70 000 uzbrojonych bojowców, w razie zaś otwartej walki może wystawić do 200 000 ludzi pod bronią oraz pociągnąć za sobą „wszystkie elementy polskie”. Ta siła była rękojmią wywiązania się z przyjętych zobowiązań wywiadowczych, a w wypadku wojny między Rosją a monarchią habsburską - Piłsudski podejmował się zmobilizować ją do czynnego wystąpienia po stronie Austrii. Była to więc zapowiedź wzniecenia w Kongresówce zbrojnego powstania. Powodzenie tego powstania wymaga jednak pewnych przygotowań. Doraźnie więc Piłsudski proponuje wymianę wzajemnych usług: działalność szpiegowsko-wywiadowczą na rzecz Austrii w zamian za pomoc austriackich władz wojskowych i ułatwienie mu roboty na terenie Galicji, która stanowiłaby bazę ludzką i materiałową przyszłych operacji powstańczych w zaborze rosyjskim. Taki był w ogólnych zarysach przebieg owej rozmowy. Stwierdźmy przy tym od razu, że Piłsudski i Jodko samozwańczo występowali w charakterze członków władz centralnych PPS, żaden z nich bowiem do takiego występowania nie był upoważniony. Zgoła zaś fantastycznie brzmiały dane
liczbowe, ilustrujące możliwości organizacyjne PPS na terenie Kongresówki. Liczba bojowców w szczytowym momencie aktywności Organizacji Bojowej nie przekraczała 5 000 ludzi, a w licznych akcjach wykruszyła się i stopniała znacznie. Liczba więc 70 000 uzbrojonych bojowców, a tym bardziej 200 000 ludzi pod bronią w wypadku „otwartej walki”, była absolutnym wymysłem, obliczonym chyba na bezgraniczną łatwowierność austriackiego pułkownika. Obok Piłsudskiego i Jodki w rozmowie brały wszakże udział jeszcze dwie osoby. Odegrały one co prawda rolę raczej instrumentalną, jako pośrednicy między Piłsudskim a ośrodkiem wywiadowczym w Przemyślu, ale dalszy rozwój wypadków nasuwa poważne przypuszczenia, że jedna z tych osób była czymś więcej niż przypadkowym ogniwem pośredniczącym. Wraz z Piłsudskim i Jodką na spotkanie przyszli Józef Weiser i Józef Czernecki. Pierwszy - zamożny przemysłowiec z Sasowa pod Złoczowem, właściciel sporej papierni, brat deputowanego do parlamentu austriackiego i człowiek ustosunkowany - był osobistym znajomym Piłsudskiego od dość dawna. Sympatyk PPS, oddawał partii różne usługi, udzielając w swym domu schronienia i pomocy „nielegalnikom” zza kordonu. Jego adres był przez czas dłuższy skrzynką pocztową dla konspiracyjnej korespondencji Piłsudskiego. Piłsudski, choć skwapliwie wyzyskiwał jego stosunki i możliwości, odnosił się doń w sposób ironicznie arogancki. Weiser był tym człowiekiem, który na prośbę Piłsudskiego podjął się skontaktowania go z wywiadem austriackim. Dokonał tego za pośrednictwem Józefa Czerneckiego, komisarza ochrony skarbowej (Finanzwache) we Lwowie, a zarazem funkcjonariusza tamtejszego ośrodka wywiadowczego. Stąd obecność obu tych panów przy rozmowie w gabinecie pułkownika Kanika. O czym jednak żadna z pozostałych osób nie wiedziała, a co wykryto dopiero w kilka lat później (choć wątpić należy, czy kiedykolwiek doszło to do wiadomości Piłsudskiego), to fakt, że Czernecki odgrywał podwójną rolę. Służył bowiem na dwie strony! Był nie tylko funkcjonariuszem HK Stelle, ale równocześnie agentem carskiej Ochrany. Rzecz wyszła na jaw dopiero w roku 1912, kiedy zwierzchnicy Czerneckiego nabrali pewnych podejrzeń i wszczęli przeciwko niemu dochodzenie. Było już jednak za późno. Czernecki zorientował się w porę i w sierpniu 1912 roku zbiegł do Kijowa, gdzie mieściła się jego macierzysta komórka Ochrany.[10] We Lwowie i Wiedniu postarano się tymczasem o zatuszowanie całej sprawy, by nie nabrała niepotrzebnego rozgłosu i nie poderwała autorytetu organów wywiadu wojskowego. Nie na wiele się to zdało wobec kompromitacji, która nastąpiła wkrótce na tle afery pułkownika Redla. Sprawa Józefa Czerneckiego została więc zagrzebana w aktach Biura Ewidencyjnego (Evidenzbureau) C. i k. Sztabu Generalnego w Wiedniu, które było centralą austriackiego wywiadu wojskowego, i dopiero po pół wieku ujawniona podczas kwerendy w tamtejszych archiwach. Sama przez się dość incydentalna nie zasługiwałaby może na obszerniejsze omówienie, gdyby nie pewna polemika prasowa, która toczyła się w roku 1913, czyli w rok po zdemaskowaniu Czerneckiego. Na łamach niektórych pism polskich, przeciwnych akcji Piłsudskiego, ukazały się wtedy artykuły, sugerujące zupełnie otwarcie, że w robocie jego maczają palce agenci Ochrany. Pierwszy z zarzutami wystąpił dziennik narodowo-demokratyczny w Warszawie, Gazeta Poranna.[11] Potem podjął je czołowy publicysta endecji, Zygmunt Balicki, w głośnej w swoim czasie serii artykułów pt. „Dezorientacja” austriacka na łamach Przeglądu Narodowego.[12] Balicki wiązał rzecz z aferą pułkownika Redla, który był przez czas pewien kierownikiem Biura Ewidencyjnego i z tego tytułu miał do czynienia ze sprawami polskimi, potem zaś został zdemaskowany jako
szpieg rosyjski. Piłsudski w Naprzodzie[13] krakowskim gwałtownie odpierał zarzuty Balickiego. Nie wiemy, czy Redl miał coś wspólnego z Czerneckim. Wiemy natomiast ponad wszelką wątpliwość, że Czernecki miał wiele wspólnego z ustanowieniem kontaktów między Piłsudskim a wywiadem austriackim, a zarazem był agentem Ochrany. Może więc zarzuty Balickiego nie były tak całkiem bezpodstawne i bezsensowne, jak utrzymywał Piłsudski... Cała ta afera ma wszakże znaczenie dość podrzędne. We wszystkich kombinacjach politycznych, opartych na współpracy z wywiadami wojskowymi i na powiązaniach agenturalnych, akty prowokacji i działania „na dwie strony” są zjawiskiem niejako naturalnym. Dużo istotniejszy jest polityczny aspekt przemyskich rokowań Piłsudskiego. Nim się tu głównie zajmiemy. Przedstawione pułkownikowi Kanikowi propozycje zawierają w ogólnym zarysie istotę politycznych koncepcji Piłsudskiego, które w najbliższych latach stać się miały wytyczną całej jego działalności. Koncepcje te dojrzewały w umyśle wybitnego przywódcy PPS już od dawna. We wrześniu 1906 roku musiały wykrystalizować na tyle, że Piłsudski zdecydował się uczynić kroki wiodące do ich realizacji. Wizyta w twierdzy przemyskiej stanowiła ten pierwszy krok. W najzwięźlejszym ujęciu sprowadzały się te plany do ostatecznego zerwania z ruchem socjalistycznym i przerzucenia się na robotę czysto wojskową i na przygotowania powstańcze. Wprawdzie Piłsudski pozostawał jeszcze przez kilka lat w szeregach PPS, wyzyskując umiejętnie jej aparat partyjny, a przede wszystkim jej socjalistyczną firmę, ale to, co teraz czynił, nasunęło nawet tak ufającym mu ludziom, jak Józef Kwiatek, organizator pierwszej zbrojnej demonstracji warszawskiej na placu Grzybowskim, podejrzenia, że „Piłsudski nie jest socjalistą, a jego nowe wskazania taktyczne nie dadzą się pogodzić z podstawami światopoglądu socjalistycznego i z wymaganiami taktyki proletariackiej”.[14] W gruncie rzeczy wątpliwości Kwiatka dają się rozciągnąć na całą działalność Piłsudskiego w szeregach PPS. Dziwić się raczej należy, że tak późno uświadomili to sobie jego współtowarzysze. Dmowski był o wiele bardziej przenikliwy. Już w roku 1903 przejrzał swego rywala: „Nie - pisał w Przeglądzie Wszechpolskim - p. Piłsudski w głębi ducha socjalistą nie jest”.[15] Był natomiast Piłsudski od samego początku wyrazicielem owego epigonizmu powstańczego, który tak bardzo ciążył na większości założycieli i przywódców PPS. „Jego powstańcze tendencje - pisze historyk i biograf Piłsudskiego, absolutnie mu oddany - już i przed rokiem 1904 nie były dla nikogo tajemnicą. Dawał im wyraz w ogłaszanych artykułach, w listach do towarzyszy partyjnych, w długich nocnych rozmowach »przy skromnej herbatce studenckiej«„[16] Dla wielu z tych ludzi - a do nich zaliczyć trzeba Piłsudskiego - socjalizm był tylko pretekstem. Uświadamiali sobie bowiem, że w przeobrażającej się strukturze socjalnej kraju klasa robotnicza staje się najbardziej dynamiczną siłą, bez której wszelkie poważniejsze poczynania polityczne są niemożliwe. Program socjalistyczny służyć więc miał mobilizacji mas pod sztandarem partii, której przywódcy taili w sobie dążenia i zamiary niewiele z socjalizmem mające wspólnego. Ich postawy klasowe były zresztą bardzo niewyraźne, a jeśli znamionowała je niechęć do mieszczaństwa, to płynęła ona nie tyle z nienawiści proletariusza do burżuja, ile ze wzgardy szlachcica dla tych, co parają się łokciem i miarką. Na tym tle u schyłku dziewiętnastego stulecia rozpętał się w polskim ruchu robotniczym spór, który rychło doprowadzić miał do powstania drugiej obok PPS partii socjalistycznej w zaborze
rosyjskim. Z czasem przybrała ona nazwę Socjaldemokracji Królestwa Polskiego i Litwy (SDKPiL). Była partią marksowską i rewolucyjną, żyjącą w autentycznej rzeczywistości swoich czasów. Spór między PPS a SDKPiL był czymś odmiennym od typowych dla międzynarodowego ruchu robotniczego sporów pomiędzy reformistycznym a rewolucyjnym jego skrzydłem. Był nie tylko sporem dwóch poglądów na drogę do socjalizmu, lecz starciem dwóch epok historycznych. PPS przynosiła z sobą w świat współczesny balast dawno minionych lat i przeżytych idei: romantyzm polityczny, utopizm socjalistyczny, radykalizm szlachecki, rojenia powstańcze... Dlatego w nader tylko ograniczonym zakresie można ją porównywać do prawicowych, reformistycznych partii II Międzynarodówki. Cokolwiek da się o nich powiedzieć - tkwiły one mocno w realiach politycznych, ekonomicznych i socjalnych epoki. Kto walczy o skrócenie czasu pracy, podwyżkę zarobków o pięć fenigów czy centimów za godzinę, o ubezpieczenia społeczne i higienę pracy, ten musi chodzić twardo po ziemi i znać się na tym wszystkim. Przywódcy PPS myśleli zupełnie innymi kategoriami niż typowi reformiści, dlatego raziło ich często „filisterstwo” i „przyziemny realizm” tamtych. Jeżeli dla Bernsteina, duchowego ojca reformizmu, „cel [socjalistyczny] był niczym, a ruch wszystkim”, to dla przywódców PPS cel był niczym, a ruch robotniczy środkiem do zupełnie innego celu: walki o niepodległe państwo polskie, pojmowanej jako wskrzeszenie powstańczych tradycji roku sześćdziesiątego trzeciego. Częściowo tłumaczy się to oczywiście nienormalnymi warunkami kraju, pozbawionego niepodległego bytu i podzielonego między trzy mocarstwa zaborcze. Ucisk narodowy był tu niewątpliwie zjawiskiem równie dojmującym, co ucisk klasowy i musiał w istotny sposób oddziaływać na świadomość mas. PPS wyzyskiwała ten stan rzeczy nader umiejętnie, tłumacząc krzywdę społeczną faktem niewoli narodowej. Nie potrafiła się, niestety, z tym problemem uporać SDKPiL. Odrzucając słusznie utopijne i epigońskie, z nacjonalizmu zrodzone hasła PPS, Socjaldemokracja Królestwa Polskiego i Litwy zapoznawała wagę kwestii narodowej, nie doceniała rewolucyjnej dynamiki haseł narodowo- wyzwoleńczych w ujarzmionym kraju. Tym istotniejszych, że polskie klasy posiadające ugrzęzły po uszy w bagnie ugody z zaborcami, głosząc politykę „trójlojalizmu”. Niewątpliwie głęboko w masach tkwiące aspiracje i dążenia narodowo-niepodległościowe nie znalazły w SDKPiL bezpośredniego zrozumienia. Ideologiczna niedojrzałość SDKPiL w kwestii narodowej spotkała się później z surowym osądem Lenina. Bolszewicy rosyjscy nigdy takiego błędu nie popełnili. Spór między PPS a SDKPiL nie był bynajmniej sporem doktrynalno-teoretycznym. Miał on niesłychanie doniosłe znaczenie dla praktycznej polityki polskiej. Dotyczył - losów narodu. Nie było wówczas problemu bardziej nadeń doniosłego. Sprowadzał się do dylematu na miarę być albo nie być. Czy Polska raz jeszcze powtórzyć ma tragiczne doświadczenie zbrojnego powstania narodowego ze wszystkimi konsekwencjami beznadziejnej walki izolowanej garstki straceńców przeciwko całej potędze caratu wspartej o uzbrojenie nowoczesnej armii? Czy też związać swe nadzieje wyzwoleńcze z ogólnorosyjską rewolucją, która jedynie mogła poderwać i obalić potęgę carskiego absolutyzmu? Piłsudski rozstrzygał ten dylemat w sposób jednoznaczny a brzemienny zapowiedzią katastrofy narodowej. Cytujemy znowu jego biografa, który odczytuje bezbłędnie intencje Piłsudskiego: „Jego zdaniem - powstanie było »obowiązkiem pokolenia samo w sobie« - »bez względu na rezultat«; czyn zbrojny »z fatalną siłą ciąży nad pobitym narodem historycznym« - ciąży jako »uzmysłowienie protestu przeciw niewoli«. Na dręczące towarzyszy wątpliwości odpowiadał stale, że »każde pokolenie krwią swoją musi przypomnieć, że Polska żyje i że z niewolą się nie
pogodziła«. A nawet - jeśli warunki zewnętrzne, nastroje społeczeństwa i stan sił fizycznych nie pozwalają na realny program powstaniowy, lecz tylko i co najwyżej na »blagę powstańczą«, to choćby nawet taką blagą zmusi się Europę, by »o nas myślała i mówiła« - i już przez to »spełnimy swoje«...”[17] Jeszcze dziś - a może właśnie dziś, po doświadczeniach innego powstania - słów tych nie sposób czytać bez dreszczu grozy. Był to program narodowego samobójstwa. Powstanie zbrojne w zaborze rosyjskim w stylu „narodowej ruchawki” roku 1863 - a ten wzór miał Piłsudski ustawicznie przed oczyma - nie miało najmniejszej szansy powodzenia. Piłsudski nie uzależniał go zresztą od jakichkolwiek szans. Ściągnęłoby ono na kraj klęskę nieobliczalną, wykrwawiłoby go doszczętnie, sprowadziłoby nań prześladowania, przyćmiewające wszystko, czego po tamtej klęsce dokonał Murawiew, oddałoby Królestwo na łup gwałtownej rusyfikacji i bezprzykładnego ucisku. I - last but not least - wywołałoby niebywałą falę reakcji w całym imperium rosyjskim, wyraźnie już wstrząsanym utajoną, ale narastającą rewolucją. Temu programowi samobójstwa narodowego przeciwstawiała SDKPiL perspektywę rewolucji ogólnorosyjskiej, wymierzonej w cały system absolutyzmu carskiego i niosącej zapowiedź wyzwolenia ludom imperium. Prawda, że SDKPiL nie wiązała tej perspektywy z jasnym programem rozwiązania kwestii narodowej. Ale logika rewolucji miała swoje własne prawa, a czołowa partia rewolucji rosyjskiej - bolszewicy - odczytywali te prawa trafnie, proklamując zasadę stanowienia o sobie wszystkich narodów imperium. Warunkiem powodzenia tej rewolucji było oczywiście współdziałanie proletariatu polskiego z rosyjską klasą robotniczą, która z natury rzeczy musiała w tej walce przewodzić. By odeprzeć tę logiczną koncepcję, wyrastającą z analizy realnej sytuacji politycznej Rosji, przywódcy PPS ukuli teorię o „niedojrzałości proletariatu rosyjskiego” i płynącym stąd nakazie samodzielnych przygotowań powstańczych. Piłsudski zaś ze swymi najbliższymi współpracownikami wyciągał praktyczne wnioski z tej teorii, która dwukrotnie w ciągu najbliższego dziesięciolecia okazała się z gruntu fałszywa. Dwie rewolucje rosyjskie zadały jej po prostu kłam. Ale Piłsudski - jak się przekonamy - niemal całkowicie pozbawiony był umiejętności politycznego myślenia i brakło mu daru przewidywania. Miarą aberracji politycznej, której ulegał wraz z gronem najbliższych towarzyszy, jest wyprawa tokijska. Zbyt mało przywiązuje się wagi do tego dziwnego epizodu, który jak żaden inny może w działalności Piłsudskiego odsłania drogi, jakimi chadzał jego umysł. W kilka miesięcy po wybuchu wojny rosyjsko-japońskiej kierownictwo PPS wszczęło rokowania z władzami japońskimi, uwieńczone zaproszeniem dwóch przedstawicieli partii do Tokio. Piłsudski i Tytus Filipowicz wyruszyli tam w maju i wylądowali w lipcu 1904 roku. Zaprezentowali rządowi japońskiemu obszerny memoriał i odbyli kilka rozmów z oficerami Sztabu Generalnego. Proponowali dywersję na tyłach armii rosyjskiej (przyobiecali nawet wysadzenie w powietrze dwóch mostów na kolei transsyberyjskiej, a więc w głębi Rosji), a w momencie osłabienia Rosji działaniami wojennymi - zapowiedzieli zbrojne powstanie w Kongresówce. Uzależniali podjęcie tej akcji od uzyskania odpowiedniej pomocy technicznej i dostatecznej ilości broni. W poprzedzającej rokowania tokijskie korespondencji z ambasadorem japońskim w Londynie, markizem Hayashi, Jodko-Narkiewicz powoływał się na uzgodnioną rzekomo z innymi „organizacjami działającymi na obszarze dawnego Królestwa Polskiego” gotowość wspólnego działania „dla utworzenia zjednoczonej siły rewolucyjnej”, obejmującej „ludy polski, litewski, białoruski i łotewski”, dzięki czemu „zniknęły ostatnie przeszkody wspólnego działania i już tylko
od nas zależy rozpoczęcie akcji rewolucyjnej, która poruszy trzydziestomilionową ludność”.[18] Realia tego oświadczenia są jeszcze bardziej fantastyczne niż propozycje przedstawione później pułkownikowi Kanikowi w Przemyślu. Ludność Królestwa nie przekraczała 12 milionów, nie było wśród niej zupełnie Łotyszów, a znikoma tylko liczba Białorusinów i Litwinów. Na terenie Łotwy działalność PPS była żadna, na ziemiach litewskich i białoruskich - minimalna. A wszystkich razem członków liczyła wtedy PPS około tysiąca. Obietnica „poruszenia trzydziestu milionów” była najoczywistszą mistyfikacją. A wyprawa tokijska Piłsudskiego zakrawa raczej na „wycieczkę w krainę czarów” niż na misję polityczną. Skończyła się ona zupełnym fiaskiem. Historycy z obozu Piłsudskiego skłonni są przypisywać to niepowodzenie intrygom politycznym... rządu brytyjskiego oraz Romana Dmowskiego, którego równoczesny wyjazd do Japonii określają mianem „najjaskrawszego przykładu samozwaństwa i krętactwa politycznego”.[19] „Samozwaństwo” to grube słowo, bo jakim mandatem legitymował się Piłsudski? Wydaje się jednak rzeczą zbędną szukanie aż tak zawiłych wyjaśnień. Byłoby raczej dziwne, gdyby rząd japoński przyjął osobliwą propozycję „sojuszu polsko- japońskiego”, czyli układu z nie istniejącym państwem, w którego imieniu przemawiał nikomu nie znany działacz rewolucyjny z egzotycznej krainy w środkowej Europie. Tak egzotyczna polityka japońska nie była. Uprzejmość japońskich dyplomatów nie pozwalała im wszakże odesłać przybysza z pustymi rękami. Zaproponowali więc, by PPS udzielała wywiadowi japońskiemu informacji natury szpiegowskiej, co też w nieznacznym zakresie miało miejsce. Pozostał natomiast z wyprawy tokijskiej niezmiernie interesujący dokument w postaci owego memoriału, złożonego władzom japońskim. Odsłania on cele polityczne, które przyświecały wtedy Piłsudskiemu, a którym pozostał właściwie wierny do końca. Wynika zeń, że Piłsudski dążył do rozbicia państwa rosyjskiego na kilkanaście odrębnych tworów politycznych, a środkiem po temu miały być ruchy irredentystyczne narodów ujarzmionych przez carat. Nie rewolucja więc, lecz szereg powstań narodowych, zmierzających do rozczłonkowania Rosji, miało być celem działania PPS. Piłsudski uważał jednak, że większość ujarzmionych narodów nie dojrzała do tych zadań. Stąd szczególne znaczenie Polski, która powołana jest do odegrania roli hegemona tego ruchu. Tkwią tu wszystkie założenia późniejszego programu prometejskiego, który Piłsudski próbował realizować piętnaście lat później, już w niepodległej Polsce. Tymczasem „niedojrzałość polityczna proletariatu rosyjskiego” zamanifestowała się w momencie klęski wojennej caratu wybuchem pierwszej wielkiej rewolucji rosyjskiej. Odpowiedział natychmiast wszczęciem walki rewolucyjnej u siebie „bohaterski proletariat bohaterskiej Polski” - mówiąc słowami Lenina. W tej walce PPS odegrała niepoślednią rolę. W toku rewolucji dokonały się w jej łonie znamienne przeobrażenia. Do partii napłynęły tysiące nowych członków, w przeważającej mierze robotników. W ciągu niespełna dwu lat liczebność partii wzrosła blisko pięćdziesięciokrotnie. Jeżeli w chwili wybuchu wojny rosyjsko-japońskiej liczyła PPS niespełna tysiąc członków, to w przededniu IX Zjazdu, w listopadzie 1906 roku, miała ich ponad 35 000. W warunkach nielegalności była to już partia masowa. W rewolucyjnej sytuacji szybko rósł poziom świadomości politycznej jej członków. PPS odnalazła wreszcie swe klasowe i socjalistyczne oblicze. Z gruntu też zmieniła się atmosfera i charakter życia partyjnego. Trzeba pamiętać, że PPS przedrewolucyjna była niewielką, konspiracyjną organizacją, kierowaną przez kilkunastu ludzi. Od założenia partii przez lat dwanaście ten „krąg wtajemniczonych”, zwanych „starymi”, bardzo zwarty i zżyty, z rzadka tylko dopuszczał do swego grona kogoś z zewnątrz. I skutecznie potrafił się przeciwstawiać opozycji „młodych”, którzy, krytykując
nacjonalistyczne i epigońskie idee „starych”, próbowali skierować partię na tory bardziej socjalistyczne i klasowe. Żywiołowy wzrost partii w okresie rewolucyjnym rozbił te familijne niejako stosunki, panujące w kierownictwie PPS. „Starzy” stanęli nagle wobec nie znanego sobie i niezrozumiałego zjawiska. Masy zaczęły oddziaływać na linię polityczną partii. Już na samym początku rewolucji, w marcu 1905 roku, „starzy” przeżyli wstrząs. VII Zjazd partii w Warszawie uchwalił obieralność Centralnego Komitetu Robotniczego, ocenił nader krytycznie politykę „starych” i, odrzucając mitologię powstańczą, wypowiedział się na rzecz polityki klasowej i rewolucyjnej. Ten zwrot na lewo znalazł odbicie w składzie nowego CKR. Weszli doń w większości „młodzi”, którzy „odrzucali utrudniającą porozumienie z socjalistami rosyjskimi a mało popularną wśród robotników polskich koncepcję powstańczą, pojmowaną jako wojna polsko-rosyjska (była to ideologia niektórych towarzyszy bardzo bliskich J. Piłsudskiego)”[20] - pisze historyk PPS. Piłsudski pozostał w CKR, ale po raz pierwszy w swej karierze partyjnej był w mniejszości. Nowe stanowisko większości partyjnej znalazło odbicie na łamach Robotnika (nr 62), który pisał: „Powstanie, rozumiane jako ruch zbrojny ludu polskiego przeciw rządowi najezdniczemu, ruch, oderwany od ogólnopaństwowej rewolucji, nie ma absolutnie żadnych widoków powodzenia. Rząd carski wszystkie swe siły zbrojne skierowałby przeciw Polsce i utopiłby cały ruch w potokach krwi”. Ale był to dopiero początek. W miarę, jak rewolucja nabierała rozmachu, lewica „młodych” brała górę i umacniała się coraz bardziej na kierowniczych stanowiskach w partii. W czerwcu 1905 roku wybrany został lewicowy CKR już bez Piłsudskiego. Było to dlań zupełnie nowe doświadczenie. Po raz pierwszy w życiu znalazł się w masowej partii socjalistycznej, tętniącej życiem politycznym, coraz mocniej przenikniętej duchem klasowości i rewolucji, coraz bardziej poczuwającej się do solidarności z proletariatem Rosji. Nie czuł się w tej atmosferze dobrze. Ideałem była dlań organizacja „karna, sprężysta, na wpół wojskowa” - zupełne przeciwieństwo tego, czym była PPS lat rewolucji. Był jednak Piłsudski działaczem zbyt doświadczonym, by pójść od razu za głosem tych spośród „starych”, którzy doradzali rozłam. To wymagało gruntownych przygotowań. Sposobność podjęcia tych przygotowań nastręczyła uchwała CKR o utworzeniu Wydziału Spiskowo-Bojowego. W październiku 1905 roku Rada Partyjna powierza Piłsudskiemu kierownictwo Wydziału i Organizacji Bojowej. Był to - jak pokazała przyszłość - błąd brzemienny w skutki. Bo dzięki daleko posuniętej autonomii Wydziału Piłsudski znalazł tu bazę działania, która pozwoliła mu skupić wszystkie żywioły niezadowolone z nowego kursu partii. Powstał zawiązek przyszłej organizacji rozłamowej. Tymczasem proces radykalizacji partii posuwał się naprzód. Przełomową rolę odegrał tu VIII Zjazd, który obradował we Lwowie przez 12 dni lutego 1906 roku. Uczestniczyło w nim 156 delegatów, w ogromnej większości „młodych”. Daremnie Piłsudski „próbował zburzyć ślepą i naiwną wiarę w rewolucję rosyjską”.[21] Jego koncepcje spotkała całkowita porażka. Rezolucja zjazdu stanowczo odrzucała „myśl o powstaniu narodowym”, jako utopijną i sprzeczną z „istotą walki proletariackiej, która opiera się na solidarnym wystąpieniu klasy robotniczej całego państwa”. Partia uważała, że tylko „rewolucja stworzy warunki, które w przyszłości umożliwią urzeczywistnienie niepodległości”. Uchwała zjazdu zasługuje na uwagę jeszcze z jednego względu. Po raz pierwszy występuje tu postulat niepodległości, pojmowanej jako „zjednoczenie trzech dzielnic Polski w wolną rzeczpospolitą demokratyczną”.[22] Niepodległościowe koncepcje Piłsudskiego były w gruncie
rzeczy niezmiernie wąskie. Ograniczały się wyłącznie do zaboru rosyjskiego. Jego „powstanie narodowe” miało w najpomyślniejszym układzie warunków przynieść niepodległość tylko zaborowi rosyjskiemu. Piłsudski milcząco, niemniej wyraźnie, zgłaszał całkowite désintéressement w sprawie zaborów pruskiego i austriackiego. Rzecz charakterystyczna, że postulat niepodległości dla wszystkich trzech zaborów wysunął zjazd o wyraźnie lewicowym obliczu. Głosami lewicy i centrum wybrano też ponownie lewicowy CKR. Teraz spór w łonie partii zaognił się jeszcze bardziej. Najwyraźniej dojrzewał rozłam. „Starzy” nie ukrywali swego zniecierpliwienia i gdzieś w tym czasie musiały zakiełkować w umyśle Piłsudskiego koncepcje, które zaprowadziły go do szefa ośrodka wywiadowczego w austriackiej twierdzy w Przemyślu. Próbowano później tłumaczyć, że krok ten był następstwem upadku rewolucji i wynikiem długiej a gruntownej analizy źródeł jej klęski. I że w wyniku tych rozważań Piłsudski doszedł do wniosku, iż nie „żywiołowa akcja rewolucyjna”, lecz tylko akcja militarna, z góry starannie przygotowana, może obalić panowanie caratu w Polsce poprzez „powstanie narodowe, pojmowane jako wojna z Rosją”. Ale trzeba to wyjaśnienie zaliczyć do rzędu owych legend, które osnuły z czasem całą działalność Piłsudskiego. Żeby tę legendę uprawdopodobnić, historycy apologeci Piłsudskiego przesunęli datę szukania styczności z austriackimi władzami wojskowymi o całe dwa lata, do roku 1908. Tymczasem, jak wiemy, Piłsudski nawiązał tę styczność już we wrześniu 1906 roku. Rewolucja w Rosji jeszcze trwała i za wcześnie było na gruntowną jej analizę. Piłsudski doszedł tylko do wniosku, że partia socjalistyczna nie nadaje się na instrument realizowania jego zamysłów powstańczych. Całe doświadczenie okresu rewolucyjnego utwierdzało go w tej ocenie. Im bowiem bardziej masowa stawała się partia, tym bardziej ważył w niej element klasowej świadomości i rewolucyjnej solidarności z proletariatem Rosji. I tym bardziej jej postawa krępowała mu swobodę ruchów. By tę swobodę odzyskać, postanowił z partii wyjść i przystąpić do tworzenia owej karnej, zdyscyplinowanej, na poły wojskowej organizacji, która byłaby powolnym narzędziem jego polityki i mogła stać się zawiązkiem przyszłej „armii ludowej” - jak ją wtedy nazywał - zdolnej do podjęcia „wojny polsko-rosyjskiej”. Rzecz wymagała starannego przygotowania. Piłsudski mógł być fantastą w dziedzinie kształtowania wielkich koncepcji politycznych, ale w codziennej praktyce organizacyjnej był działaczem bardzo realnym. Rozumiał bezsens opuszczenia szeregów partyjnych bez dostatecznego podmurowania swej zamierzonej roboty wojskowej. Postanowił wyjść z partii z ludźmi, pieniędzmi, bronią i zapewnić sobie możliwość wyzyskiwania także i na przyszłość socjalistycznej firmy. A zarazem przygotować solidną bazę operacyjną. Tu właśnie miały mu przyjść z pomocą stosunki z austriackimi czynnikami wojskowymi w Galicji. Że takie właśnie były koleje planów Piłsudskiego i że datują się one z czasów znacznie wcześniejszych, niż głosi historiografia jego obozu, dowodzi porównanie dat. Jeżeli zjawił się w sztabie korpusu przemyskiego pod koniec września 1906 roku, to przyjąć musimy, iż przygotowanie tej wizyty zajęło co najmniej kilka tygodni. Decyzja zaś o takiej wadze nie mogła zapaść pod wpływem impulsu chwili. Musiała być owocem długich i skrupulatnych rozważań. Co najmniej paromiesięcznych. Świadczy zresztą o tym jeszcze jeden fakt. W czerwcu 1906 roku nastąpił w partii nowy zwrot. Konferencja partyjna obaliła lewicowy CKR, do władzy doszło centrum. Próbowało ono polityki bardziej kompromisowej wobec „starych” z prawicy partyjnej, by zapobiec niebezpieczeństwu rozłamu. Ale Piłsudski był już na wszystko zdecydowany. Wiedział, że jego koncepcje roboty czysto wojskowej spotkają się ze sprzeciwem nawet u towarzyszy z centrum partyjnego. Zaczął teraz posługiwać się Organizacją Bojową
wyłącznie w celu gromadzenia funduszy na tę robotę. Na tym tle starł się kilkakrotnie z CKR. W partii rozlega się coraz donośniej powszechne żądanie ograniczenia samowoli Wydziału Bojowego. To znaczy samowoli Piłsudskiego. W takim właśnie momencie dochodzi do spotkania w przemyskiej twierdzy. Piłsudski uda się na nie świadom, że postępuje wbrew stanowisku partii i że nigdy nie uzyskałby aprobaty tego kroku. Decyduje się więc działać samorzutnie, w najściślejszej tajemnicy, wprowadzając w swe zamysły tylko parę oddanych sobie osób, m. in. Jodko-Narkiewicza. Było to, rzecz prosta, nie tylko złamaniem dyscypliny, nadużyciem zaufania i pogwałceniem wszelkich norm życia partyjnego, ale i naruszeniem najelementarniejszych wymogów lojalności w stosunku do partii i własnych towarzyszy. Któż bowiem upoważnił go do występowania w charakterze członka centralnych władz Polskiej Partii Socjalistycznej i do przemawiania w imieniu partii, która była przeciwna całej jego polityce? Ale takie względy nigdy nie odgrywały większej roli w postępowaniu Piłsudskiego. Przywykł traktować wszystkie organizacje, w których działał, jako instrument swej osobistej polityki. Gdy instrument się zużył, odrzucał go bez wahania. Mieli się o tym przekonać nawet najbliżsi mu ludzie w PPS, potem w rozłamowej frakcji i w Komisji Tymczasowej Stronnictw Niepodległościowych, i w NKN, i w Legionach, i później jeszcze. Wkrótce po wizycie przemyskiej, która pozostała tajemnicą przez pół wieku, doszło do otwartego konfliktu między Piłsudskim a władzami partyjnymi. W październiku 1906 roku Piłsudski przeprowadził bez wiedzy CKR dwie akcje bojowe, a 8 listopada nastąpiła tzw. akcja pod Rogowem - napad na pociąg pocztowy - dokonana wbrew wyraźnemu zakazowi władz partyjnych. Było oczywiste, że Piłsudski dąży do wyłamania się spod wszelkiej kontroli CKR i posługuje się Organizacją Bojową według osobistego widzimisię. CKR zawiesił więc Wydział Bojowy w czynnościach. 18 listopada rozpoczął się w Wiedniu IX Zjazd PPS. Piłsudski i prawica partyjna znaleźli się na nim w znikomej mniejszości. Rezolucja zjazdowa, uchwalona ogromną większością głosów, poddała surowej krytyce całą ich dotychczasową politykę. Szczególnie ostry sprzeciw budziła akcja Wydziału Bojowego, w której zjazd dopatrzył się działania na szkodę rewolucji. Można sobie wyobrazić, jak gwałtowna byłaby reakcja zjazdu, gdyby doszła go wiadomość o rokowaniach Piłsudskiego z wywiadem wojskowym jednego z państw zaborczych i o ofiarowaniu mu usług partii! Piłsudski i prawica partyjna odpowiedzieli na uchwałę zjazdu rozłamem. 11 delegatów opuściło salę obrad. 22 listopada 1906 roku powstała PPS Frakcja Rewolucyjna. Piłsudski miał znowu w ręku powolny instrument. Choć nie tak powolny, jak mniemał. Nawet ten blady socjalizm frakcji miał mu nastręczyć niejakie kłopoty. Ale to dopiero nieco później. Tymczasem mógł całą energię obrócić ku realizacji celu, który nazywał się tworzeniem „siły fizycznej”.
HK Stelle i ZWC Podejmując robotę wojskową, Piłsudski wybrał jako teren swojej działalności Galicję. Przemawiało za tym wiele względów. Ze wszystkich trzech zaborów zabór austriacki dawał Polakom największy zakres swobody. Austria była monarchią konstytucyjną. Galicja miała autonomię polityczną z własnym Sejmem we Lwowie, polskim - zazwyczaj - namiestnikiem i polską administracją, w której obowiązywał język polski. Polskie było szkolnictwo i wyższe uczelnie, polskie życie kulturalne rozwijało się bez przeszkód. Polacy odgrywali poważną rolę w życiu politycznym monarchii habsburskiej. Piastowali często teki ministerialne, nie wyłączając teki premiera i ministra spraw zagranicznych. Nigdy jednak nie wyzyskiwali tych stanowisk, by skierować politykę monarchii na tory sprzyjające sprawie polskiej. Albowiem u podstaw „ugody polsko-habsburskiej” leżała uchwała Sejmu galicyjskiego z roku 1866, kończąca się słynną formułą „przy Tobie, Najjaśniejszy Panie, stoimy i stać chcemy”. Była ona deklaracją lojalizmu i wyrzeczenia się wszelkich dążeń niepodległościowych. „Ugoda polsko- habsburska” miała bardzo wyraźnie zarysowany profil klasowy. Była sojuszem monarchii z galicyjską arystokracją, szlachtą, hierarchią kościelną i biurokracją. Wykładnikiem politycznym tych sił było stronnictwo konserwatywne, które przeszło do historii pod mianem „Stańczyków”. Ono miało tu monopol rządzenia. I rządziło w duchu absolutnego lojalizmu wobec tronu. Paradoksalnym więc zbiegiem okoliczności niepodległościowy ruch Piłsudskiego znaleźć miał oparcie w najbardziej wobec zaborcy lojalnej dzielnicy Polski. Właściwie pogodzonej ze swym losem. Paradoks był jednak pozorny. Albowiem niepodległościowość obozu Piłsudskiego była bardzo ograniczona, zwracała się tylko przeciw jednemu zaborcy - Rosji, nie miała charakteru ogólnonarodowego, trójzaborowego. Była więc w określonych okolicznościach całkowicie do pogodzenia z polityką monarchii habsburskiej. Oblicze społeczno-ekonomiczne rządów konserwatywnych w Galicji było niedwuznaczne. Ze wszystkich trzech dzielnic Galicja zachowała najwięcej przeżytków feudalizmu, była krajem najbardziej zacofanym, ekonomicznie upośledzonym, prymitywnym. Nędza Galicji była przysłowiowa. A konflikty klasowe przybierały tu okresami charakter nader gwałtowny i krwawy. Należy o tym pamiętać, by nie poddać się urokowi sielankowej wizji, jaką roztaczali zwolennicy orientacji austriackiej, malujący chętnie Galicję jako „raj dla Polaków” i „polski Piemont”. Niemniej Galicja stwarzała rzeczywiście najdogodniejsze warunki dla zamierzonej przez Piłsudskiego działalności. Partie polityczne i organizacje narodowe cieszyły się tu stosunkowo szerokim zakresem swobody, nieporównanie szerszym niż w dwu pozostałych zaborach. Swobody te ułatwiały działalność emigrantów politycznych z Królestwa. W Galicji przebywała stale pokaźna ich liczba. Tu też znalazło azyl po upadku rewolucji wielu zbiegów zza kordonu. Działały w Galicji szkoły bojowe i partyjne PPS, tu znajdowały się jej magazyny broni, składy bibuły, „technika” konspiracyjnej roboty. W Krakowie działał Komitet Zagraniczny PPS, a po rozłamie - CKR Frakcji Rewolucyjnej. Policja austriacka okresami deptała emigrantom po piętach, dokonywała aresztów i wysiedleń, przez parę lat współdziałała w tym zakresie z carską
Ochraną. Wtedy z pomocą spieszyli towarzysze z galicyjskiej partii - PPSD. Polska Partia Socjalno-Demokratyczna Galicji i Śląska była, rzecz jasna, partią legalną i, jak na tamtejsze stosunki, masową i wpływową. Współdziałała ściśle z austriacką socjalną demokracją, ale w sprawach galicyjskich i polskich decydowała samodzielnie. W stosunku do obu partii socjalistycznych Królestwa - PPS i SDKPiL - zachowywała formalnie neutralność, w praktyce jednak kierownictwo PPSD sympatyzowało i solidaryzowało się z PPS. Gdy zaś w łonie PPS powstały rozdźwięki między prawicą „starych” a lewicą „młodych”, przywódcy PPSD przechylili się od razu na stronę „starych”. Mimo zasady niemieszania się w spory wewnętrzne innych partii Daszyński wystąpił publicznie w roku 1906 przeciwko polityce lewicowej większości PPS, budząc wśród jej członków silny sprzeciw[23]. Piłsudski mógł więc w pełni liczyć na poparcie PPSD i korzystał zeń w nader szerokim zakresie. PPSD występowała w obronie emigrantów z Królestwa, osłaniała ich przed policją, pomagała im w uzyskaniu azylu, ułatwiała działalność, torowała drogę do austriackich i galicyjskich polityków. Dług wdzięczności, jaki w tym czasie zaciągnął Piłsudski wobec przywódców PPSD, a zwłaszcza wobec Daszyńskiego, jest niewymierny. Odpłacił im szyderstwem, naśmiewając się potem z „krzykliwych i zwykle przesadnych wystąpień posłów socjalistycznych”[24]. Ale to było po wielu latach, kiedy sam zajął się kodyfikowaniem legendy w swych Poprawkach historycznych, książce, która stała się synonimem przeinaczania historii. Ustalił wtedy Piłsudski kanon tej legendy: „Rzeczą jest niezaprzeczoną, że osoba Józefa Piłsudskiego stała się centralną dla całego okresu od r. 1914 do początków Polski. Fakt ten niechybnie wymusza na każdym historyku specjalną pracę, poświęconą mojej osobie”.[25] Centralna osoba nie mogła oczywiście nikomu z rodaków niczego zawdzięczać. Dlatego stwierdzał Piłsudski: „Osobiście aż do roku 1914 opierałem całe zabezpieczenie mojej pracy wojskowej na kontakcie, jaki miałem w owe czasy z kilku oficerami austriackiego sztabu generalnego”.[26] Niestety, nie jest to zgodne z prawdą historyczną. Albowiem owi oficerowie, którzy pozostawali w kontakcie z Piłsudskim, mieli na ogół dość niskie szarże i ich wpływy i stosunki nie mogły zastąpić wpływów i stosunków Daszyńskiego, uznanego już wówczas polityka, cieszącego się mirem w Galicji i Wiedniu. Z czasem, ale to dopiero później, uzyskał Piłsudski jeszcze jednego protektora. Był nim namiestnik Galicji, Michał Bobrzyński, który roztoczył nad działalnością związków strzeleckich Piłsudskiego opiekę, gdy interes monarchii zaczął tego wymagać: „Ówczesny namiestnik Galicji, Bobrzyński, który przygotowywał kraj i administrację do wojny z Rosją, osłaniał je [związki strzeleckie] przed interwencją dyplomatyczną rządu rosyjskiego...”[27] I to był następny wzgląd, który skłaniał Piłsudskiego do szukania oparcia w Galicji. Rachuby na konflikt austriacko-rosyjski, który zjednałby mu poparcie władz austriackich. Nie były to rachuby bezpodstawne. Od czasu Kongresu Berlińskiego w roku 1878 stosunki austriacko-rosyjskie pogarszały się ustawicznie. Za sprawą Bismarcka Austria uzyskała wtedy prawo okupowania dwóch prowincji tureckich, Bośni i Hercegowiny. Ekspansja habsburska na Bałkanach starła się z ekspansją rosyjską. Gdy w roku 1908 Austro-Węgry, pragnąc utrwalić swą zdobycz, dokonały formalnej aneksji Bośni i Hercegowiny, omal nie doszło do konfliktu zbrojnego z Rosją. Wtedy właśnie Piłsudski zdołał po raz pierwszy wzbudzić przychylne zainteresowanie władz austriackich dla swych planów. Ale bałkańskie aspiracje Austro-Węgier pociągnęły za sobą pewne konsekwencje, których Piłsudski, być może, zrazu nie pojął, a potem zlekceważył. Popchnęły mianowicie Wiedeń
w objęcia Berlina. Nazajutrz po obsadzeniu Bośni i Hercegowiny, w październiku 1879 roku, zawarty został sojusz austriacko-niemiecki, który dla monarchii habsburskiej miał znaczenie podstawowe. „Teraz droga na wschód stoi przed monarchią otworem” - telegrafował do cesarza Franciszka Józefa jeden z twórców tego sojuszu, hr. Andrassy. Z biegiem lat sojusz stopniowo przekształcał się w coraz większą zależność Wiednia od Berlina. W chwili zaś gdy Piłsudski wszczyna swą działalność galicyjską, ostatnie słowo w polityce zagranicznej monarchii naddunajskiej mają już bezapelacyjnie Niemcy. Orientacja na Austrię stawała się eo ipso orientacją na Niemcy. Wybór padł więc na Galicję i Piłsudski przystąpił do pracy. Grunt miały przygotować rozmowy przemyskie z pułkownikiem Kanikiem. Nawiązanie współpracy z wywiadem austriackim nie przyszło jednak Piłsudskiemu łatwo. Pierwsza próba, przemyska, nie powiodła się. Meldunek o przebiegu rozmowy z Piłsudskim i Jodką skierował płk Kanik do Biura Ewidencyjnego C. i k. Sztabu Generalnego w Wiedniu, skąd otrzymał „polecenie niewdawania się w dalsze rozmowy z przedstawicielami komitetu, którzy zgłosili się do niego”.[28] Decyzja przerwania rozmów musiała zapaść na wysokim szczeblu, skoro cytowana tu instrukcja dla płk Kanika nosi podpis szefa C. i k. Sztabu Generalnego w Wiedniu, gen. Friedricha von Becka, i szefa Biura Ewidencyjnego płk Eugena von Hordliczki. Niezrażony tym Piłsudski podjął w rok później próbę następną. Pośrednikiem był w dalszym ciągu Józef Weiser z Sasowa. Omijając lokalne władze wojskowe w Galicji, zwrócił się tym razem wprost do Wiednia. Wyzyskał w tym celu osobistą znajomość z kapitanem Janem Nowakiem z Biura Ewidencyjnego. Nowak odegra później ważną rolę w przełomowych dniach sierpniowych 1914 roku. Teraz, w listopadzie 1907 roku, zgłosił się doń Weiser z prośbą, by wyjednał Piłsudskiemu dostęp do szefa Sztabu Generalnego lub ministra wojny. Jak widać, tym razem mierzono bardzo wysoko. Ale równie bezskutecznie. Kapitan Nowak zameldował o tej prośbie szefowi Biura Ewidencyjnego, pułkownikowi Hordliczce, ten zaś przekazał sprawę szefowi Sztabu Generalnego. Był nim teraz generał Franz Conrad von Hötzendorf, późniejszy marszałek polny i faktyczny wódz naczelny wojsk austro- węgierskich w wojnie 1914-1918. Conrad von Hötzendorf odniósł się do tej prośby równie negatywnie, jak jego poprzednik, gen. Beck. Polecił poinformować Weisera, że „ani C. i k. Minister wojny, ani Szef Sztabu Generalnego nie są w stanie przyjąć jakiegokolwiek przedstawiciela partii”. Charakterystyczne jest uzasadnienie tej odmowy: „...do celów PPS należy najprawdopodobniej również antymilitaryzm, który, choć zwrócony przede wszystkim przeciwko Rosji, mógłby się rozszerzyć również na nasze terytorium...”[29] Obawy przed „antymilitaryzmem” PPS nie najlepiej świadczą o stopniu zorientowania szefa Sztabu Generalnego. Nie należy się wszakże dziwić austriackim generałom. Zarówno austriacka, jak i niemiecka socjalna demokracja, których działalność znana była austriackiemu Sztabowi Generalnemu, prowadziły wtedy żywą propagandę antywojenną, zgodnie z uchwałami kongresów Międzynarodówki. W tych warunkach pojawienie się przedstawicieli partii, pragnącej uchodzić za socjalistyczną a równocześnie zgłaszającej gotowość oddania się na usługi wywiadowi wojskowemu, musiało budzić uzasadnione wątpliwości i podejrzenia. Ostatecznie był to rok 1907 i takie rzeczy się nie zdarzały...
Z czasem Piłsudski potrafił rozproszyć te wątpliwości i PPS Frakcja Rewolucyjna przestała budzić obawy wśród austriackich oficerów. Do końca roku 1907 próby nawiązania wzajemnego kontaktu spełzły jednak na niczym. Z pomocą przyszedł Piłsudskiemu rozwój wydarzeń międzynarodowych. Z początkiem roku 1908 zarysował się ostry konflikt na tle rywalizacji austriacko-rosyjskiej na Bałkanach. Nowy szef Sztabu Generalnego, Conrad von Hötzendorf, był zwolennikiem polityki „silnej ręki”, a mierzył w Serbię. Dążenia Conrada znalazły poparcie nowego ministra spraw zagranicznych, hr. von Aehrentala, który pragnął przywrócić monarchii nadszarpnięty nieco „autorytet mocarstwowy” na arenie międzynarodowej. Uznano, że najlepszym po temu środkiem będzie aneksja Bośni i Hercegowiny, co zarazem dotkliwie odczuje Serbia. Rosja, która równocześnie zaktywizowała swą politykę bałkańską ze wzrokiem utkwionym w Konstantynopol i Cieśniny tureckie, była nieprzyjemnie zaskoczona. Napięcie między obu mocarstwami doszło do zenitu w lipcu, gdy w Wiedniu ogłoszono akt aneksyjny. Petersburg gotował się do czynnego wystąpienia, licząc na poparcie sojuszniczej Francji, gdy nagle znalazł się twarzą w twarz z Niemcami. Kanclerz Bülow zapewnił Aehrentala telegraficznie: „Każdą decyzję powziętą przez Pana uważać będziemy za słuszną”. Jednocześnie poszło bardzo wymowne ostrzeżenie do Petersburga: jeśli Rosja sprzeciwi się aneksji Bośni i Hercegowiny, „wypadki przyjmą obrót nieunikniony”. Petersburg zrozumiał. Kryzys aneksyjny został rozładowany. Rosja ustąpiła. Wiedeń triumfował. Narastanie kryzysu aneksyjnego skłoniło jednak austriackie władze wojskowe do zaktywizowania swego wywiadu przeciwko Rosji. Ciężar tej działalności spoczywał głównie na barkach ośrodków wywiadowczych korpusów galicyjskich. Przedsiębiorczy szef ośrodka lwowskiego, kapitan Gustaw Iszkowski, przypomniał sobie propozycje Piłsudskiego. Nie omieszkał z nich teraz skorzystać, nie oglądając się na swych zwierzchników. W rezultacie - jak stwierdzał potem w niepublikowanym dokumencie Walery Sławek - „Aleksander Malinowski, który siedział we Lwowie, poinformował mnie w lecie 1908 roku, że ma nawiązane stosunki z mjr S[ztabu] G[eneralnego] Gustawem Iszkowskim, szefem działu polityczno-wywiadowczego korpusu lwowskiego, że Józef Piłsudski i Witold Jodko-Narkiewicz o tym wiedzą i że Piłsudski polecił i mnie w te sprawy wtajemniczyć”.[30] W ten sposób upragniona przez Piłsudskiego współpraca doszła wreszcie w połowie roku 1908 do skutku. Trwała przez lat sześć, do wybuchu wojny. Ośrodkiem tej współpracy był początkowo Lwów. Później, gdy lwowska HK Stelle wyspecjalizowała się w robocie ukraińskiej, przekazano kontakty polskie ośrodkowi wywiadowczemu korpusu krakowskiego. Kierownictwo tego ośrodka objął kapitan Józef Rybak i on utrzymywał łączność z Piłsudskim i Sławkiem przez następne lata. Wyniki tej współpracy wpłynęły na rozproszenie wątpliwości i obaw Biura Ewidencyjnego Sztabu Generalnego. Tak, że szef Biura, generał Ronge, mógł stwierdzić: „W końcu kapitan Iszkowski wciągnął do współpracy niektórych ludzi z Polskiej Partii Socjalistycznej, co dało dobre rezultaty, tak że pod koniec 1910 roku przezwyciężyliśmy moralne skrupuły i ustanowiliśmy kontakt z konfidentami, których partia wskazała”.[31] Gen. Ronge był lojalnym szefem. W listopadzie 1918 roku, gdy monarchia habsburska rozlatywała się w drzazgi, dopilnował osobiście, by wszystkie wykazy konfidentów zostały zniszczone.[32] W dziennikach podawczych Biura Ewidencyjnego nazwiska wycięto starannie żyletką. Pozostały tylko nieliczne ślady. W rejestrze cudzoziemców Ministerstwa Spraw Wewnętrznych przy nazwisku Józefa Piłsudskiego figuruje adnotacja: „Kundschaftsdienst an Österreich” - służba wywiadowcza na rzecz Austrii.[33] Pozostały jednak w aktach liczne
materiały, świadczące o współpracy PPS (określanej kryptonimem „Partei R”) z wywiadem austriackim. Polegała ona na nadsyłaniu informacji o sytuacji politycznej w Królestwie, o dyslokacji wojsk rosyjskich, o działalności agentów rosyjskich w Galicji. Sporadycznie współdziałał zresztą z wywiadem austriackim również Narodowy Związek Robotniczy. Cały ten odcinek działalności Piłsudskiego osnuty był jak najściślejszą tajemnicą. Nie wyszła ona nigdy poza wąski krąg odkomenderowanych do tej roboty ludzi. Motywy są zrozumiałe. Działalność tego typu nie znosi rozgłosu. Ale poza względami technicznymi były jeszcze względy moralno-polityczne. W tym czasie socjaliści z zasady nie utrzymywali żadnych stosunków z policją, żandarmerią ani wywiadem policyjnym czy wojskowym. Ujawnienie takich kontaktów oznaczało śmierć polityczną. Były one synonimem zdrady i prowokacji. W roku 1909 wstrząsnęła światem afera Azefa. „Azefiada” stała się najbardziej obelżywym określeniem ówczesnego słownika politycznego. Nie tylko zresztą w oczach ruchu robotniczego osąd byłby bardzo surowy. Stosunki między ludnością Galicji a władzami nie układały się bynajmniej w sposób tak sielankowy, jak to sobie wyobrażali Stańczycy. Otaczała „szwarc-gelberów” wzgarda i niechęć, wybuchająca okresami jawną nienawiścią. Szczególnie władze policyjne i wojskowe, żandarmeria i tajna policja, ośrodki wywiadowcze K Stelle, ich agenci i konfidenci budzili wstręt, strach i nienawiść. Uczucia te znalazły ujście w chwili rozpadu monarchii, w listopadzie 1918 roku. Gdy w Krakowie kończyła się władza zaborcy, tak je odtwarzał miejscowy dziennik: „Jak się dowiadujemy, osławione archiwum austriackiego oddziału szpiegowskiego (Kastelle) zostało onegdaj opieczętowane przez polskie władze wojskowe [...] Afery polityczne, związane z tą ohydną instytucją, aż nadto dobrze znane są krakowskiej ludności...”[34] I dwa dni później: „Wśród szerokich kół obywatelstwa krakowskiego budzi się obawa, czy tajne dokumenty biura szpiegowskiego tzw. Kundschaftsstelle znajdują się w dostatecznie bezpiecznym schowaniu. Obywatele polscy domagają się jak najrychlejszego zestawienia spisu osób, które były na usługach tegoż biura i podania tej »czarnej listy« do publicznej wiadomości”.[35] Obawy o los dokumentów K Stelle nie były płonne. Podanie tej „czarnej listy” do wiadomości publicznej byłoby dla licznego grona osób, predestynowanych do objęcia najwyższych stanowisk w wyzwalającej się Polsce, nad wyraz ambarasujące. Dokumenty zostały więc zniszczone... Że Piłsudski był świadom odium, jakie spadłoby nań w oczach społeczeństwa za współdziałanie z organami wywiadu austriackiego, świadczy fakt, iż nigdy się do tego nie przyznał. Nawet wtedy, gdy względy techniczne dawno przestały odgrywać jakąkolwiek rolę. Gdy zaś fakty zostały ujawnione przez jego przeciwników politycznych - zaprzeczał im stanowczo. Ludzie, którzy byli o tych sprawach poinformowani - ryzykowali życie. Casus generała Zagórskiego, zgładzonego skrytobójczo w dwadzieścia lat później, jest tego wymownym świadectwem. Piłsudski obstawał przy tym, że jego współpraca z Austrią ograniczała się do współdziałania z oficerami Sztabu Generalnego. Ich wywiadowcze funkcje przemilczał konsekwentnie. Wstydził się po prostu tej karty swej działalności. I należy to właściwie zapisać na jego dobro. Robotę na terenie Galicji zapoczątkował wiosną 1908 roku Kazimierz Sosnkowski. Piłsudski przebywał właśnie za kordonem, przygotowując wyprawę bezdańską, ostatnią wielką
akcję bojową, która zamknąć miała „wielkim akordem” okres bojówki. Jak zwykle w momentach zwrotnych swej działalności przeżywał ciężki kryzys duchowy, graniczący z załamaniem. „Do żadnych politycznych rzeczy nie mamy sił, to fakt - pisał do Jodki 25 maja 1908 roku. - Nie chcę myśleć o polityce, unikam nawet rozmów o tym, bo te niechybnie zaczepiają o drażliwą dla mnie kwestię - jak, a ja tej na razie rozstrzygnąć nie potrafię”.[36] Osobisty udział w wyprawie bezdańskiej, której przygotowanie trwało z górą pół roku, pozwalał odłożyć decyzje polityczne na czas dłuższy. We Lwowie zainicjował więc pewne kroki Sosnkowski. Przez kilka tygodni prowadził rozmowy z Władysławem Sikorskim, Marianem Kukielem i Mieczysławem Dąbkowskim, omawiając możliwości założenia organizacji wojskowej. Owocem tych rozmów był projekt utworzenia konspiracyjnego Związku Walki Czynnej - nazwa była pomysłem Kukiela - który skupiłby dawnych bojowców oraz członków innych organizacji wojskowych, działających już przedtem we Lwowie. Było ich kilka. Najpoważniejsze znaczenie miała Organizacja Nieprzejednanych oraz Związek Odrodzenia, czynne od roku 1904. Liczyły po kilkadziesiąt osób, a w latach rewolucji dostarczyły trochę ludzi Organizacji Bojowej. W końcu czerwca, gdy do Lwowa wpadł na krótko Piłsudski, odbyło się w mieszkaniu Sosnkowskiego przy ul. Lenartowicza zebranie założycielskie Związku Walki Czynnej. Uczestniczyło w nim 12 osób, m. in. Piłsudski, Sosnkowski, bracia Dąbkowscy, Marian Kukiel, Jan Gorzechowski, Kazimierz Fabrycy, Władysław Rożen. Nie zjawił się natomiast, mimo zaproszenia, Sikorski, co tak oburzyło zebranych, że „jak z relacji uczestników wynika, po skończonym posiedzeniu, nad ranem, udali się oni, aby demonstracyjnie gwizdać pod jego mieszkaniem...”[37] Zebranie zagaił Sosnkowski, ideowe podstawy Związku zreferował Kukiel. Uchwalono, że „celem Związku Walki Czynnej jest prowadzenie poza granicami caratu robót przygotowawczych oraz wytworzenie [zastępu] organizatorów i kierowników technicznych dla przyszłego powstania zbrojnego w zaborze rosyjskim”.[38] Organizacja miała mieć strukturę hierarchiczną, opartą na zasadach dyscypliny. Wszystkie funkcje obsadzane były w drodze nominacji. Na czele Związku stał czteroosobowy Wydział, powołany od razu na zebraniu założycielskim. Piłsudski miał więc wreszcie upragnioną organizację, „karną, zdyscyplinowaną, na poły wojskową”. Najważniejszym wszakże postanowieniem narady było nadanie Związkowi charakteru ponadpartyjnego. Zebrani obawiali się, że ten punkt może wzbudzić wątpliwości w szeregach PPS Frakcji, która z łatwością mogłaby się tu dopatrzyć próby stworzenia rywalizującego ośrodka politycznego. Dla uśmierzenia tych obaw uznano więc, że ZWC jest „siłą pomocniczą” Organizacji Bojowej. Nie miało to żadnego znaczenia praktycznego, gdyż OB znajdowała się już w stanie faktycznej likwidacji. Nie rozproszyło też obaw PPS Frakcji, która zareagowała dość nieprzychylnie na powstanie ZWC. Jej lwowska sekcja zakazała swym członkom należenia do ZWC, w CKR zapanował poważny ferment. Rozładował go dopiero po paru miesiącach Piłsudski. ZWC miał być z samego założenia organizacją elitarną, jako „szkoła dla kierowników przyszłego ruchu zbrojnego”. Zrezygnowano chwilowo z tworzenia „masowej organizacji o charakterze wojska ochotniczego”.[39] Ale nawet jak na organizację elitarną zawiodła oczekiwania swych twórców. Przez pierwszy rok działalności nie wyszła poza liczbę stu członków. Ze stanu początkowego marazmu wydobywa Związek projekt przejścia na robotę bardziej masową i legalną. Inicjatywa wychodzi od oficerów austriackich ośrodków wywiadowczych, którzy od początku są poinformowani o działalności ZWC i roztaczają nad nim dyskretną opiekę.