Rozdział I
Korta wysiadł z autobusu i rozejrzał się po ludziach. Dwie kobiety z
koszami, kilku młodych robotników, sądząc po zasmarowanych olejem
kurtkach, i starszy człowiek wyglądają-cy na emeryta.
– Przepraszam, gdzie tu jest urząd pocztowy? – zapytał Korta.
Starszy człowiek zdziwił się pytaniem, wszyscy tu wiedzieli, gdzie
znajduje się poczta. Machnął ręką w kierunku głównej ulicy. Chwilę
patrzył za obcym. Korta oddalał się niespiesznie. Niósł w ręku
walizeczkę. Miał na sobie ubranie z Cedetu za 1200 złotych i
ortalionowy płaszcz. Listopad był dżdżysty, dni już krótkie i mgliste.
Zapowiadała się wczesna zima. W szarudze miasteczko wyglądało
nieciekawie. Korta pamiętał je ze służbowych przejazdów. Małe
miasteczka położone obok wielkich stolic bywają na zewnątrz senne i
bez – zdawałoby się – własnego oblicza. Żyją jednak podskórnym
nurtem, ukrytymi dla obcego sprawami, które są okruchami interesów
wielkich miast.
W Garwolinie kryją się klucze do niejednej warszawskiej sprawy –
pomyślał Korta.
Rozejrzał się po sklepach, które mijał, przyglądał się ludziom, chociaż
oni o tym nie wiedzieli. Nie budził w nikim zainteresowania. To
oznaczało, że mógł z pewną nadzieją na powodzenie debiutować jako
obywatel Garwolina. Miał leciutką tremę.
Poczta była już zamknięta. Mieszkanie naczelnika mieściło się obok, w
drugiej części budynku. Korta wybrał późną porę przyjazdu. Chciał
zapoznać się z urzędem po godzinach pracy, porozmawiać swobodnie z
naczelnikiem.
– Czy pan Maliszek? – zapytał tęgiego, łysawego mężczyznę, który
wyszedł z przedpokoju.
– Tak. Słucham? – odrzekł mężczyzna.
– Mam objąć pańskie zastępstwo – odrzekł Korta. – Od jutra.
– Dzień dobry – powiedział Maliszek i uśmiechnął się leciutko. –
Wyobrażałem sobie pana zupełnie inaczej!
Korta rzucił okiem w głąb mieszkania.
– Nie – uspokoił go mężczyzna. – Nie ma nikogo. Wysłałem żonę do
kina. Syn ma zajęcia w klubie sportowym. Taki głupi, na jakiego
wyglądam, to ja nie jestem – roześmiał się dobrodusznie. – Pan uważa,
że kierownik poczty w Garwolinie hoduje w ogródku peonie, ma
kilkanaście kur, wie, jak trzeba ostemplować listy, co?
Z kolei uśmiechnął się Korta.
– Mamy po prostu trudną sprawę – powiedział spokojnie. – Cień
podejrzenia w stosunku do mojej osoby i mogę zaraz brać walizeczkę,
wsiadać w następny autobus do Warszawy.
– Ja wszystko rozumiem.
Korta znów uśmiechnął się lekko.
Tęgi mężczyzna roześmiał się rubasznie.
Spoważniał.
– Napije się pan czegoś? – zaproponował. – Czystej? Ruskiego
winiaku?
Korta usiadł na fotelu. W mieszkaniu pachniało czystością, złożoną z
zapachu więdnących kwiatów, często wietrzonych chodników,
domowych wypieków i na słońcu suszonych płócien. Był to zapach
domu rodzinnego i Korta poczuł się w nim dobrze. Za dobrze jak na
pracę, którą miał podjąć nazajutrz.
– Nawet moja żona nie wie, dokąd się udałem – powiedział ni stąd, ni
zowąd, biorąc kieliszek w palce.
– Ano czasem tak bywa – mruknął tęgi mężczyzna, siadając na wprost
gościa. Sprężyny jęknęły pod jego ciężarem. Był sympatyczny i nie gadał
niczego, co może zirytować. Nie było w nim nic, co często nuży w
innych – zbytniej ciekawości.
– Czuje się u was dom – rzucił Korta.
– Ot, małe miasteczko – odrzekł mężczyzna. – Rzadko jeżdżę do
Warszawy. Żona też. Chłopak to lata, młody. Przywykliśmy do miejsca
jak żółwie do skorupy. Kto ma jedną skorupę, stara się, żeby była
najznośniejsza.
Korta pomyślał, że jego życie składa się z wielu skorup i że ten
familijny dom rozbraja. Na ogół był zadowolony ze swoich skorup.
W jednej byś się udusił – pomyślał. – W ciągu miesiąca byś się udusił.
– Gdzie ulokował mnie pan na mieszkanie? – zapytał.
– A myślałem i myślałem – odrzekł flegmatycznie naczelnik –
pomyślałem, że jeżeli chce się pan czegoś dowiedzieć o nieboszczyku
Kamińskim, to najlepiej będzie zamieszkać u jego pomocnicy. Ma taki
kurnik, dwie izby, ale własny. Kwaterunek nie wtrąca się do drugiego
pokoju.
– Hm? – mruknął Korta. – Ktoś obcy nagle wynajmuje pokój u
pomocnicy zmarłego. Akurat tu, a nie gdzie indziej.
– Nie jest pan obcy. Kogo ja daję na ustępstwo podczas swojego
leczenia w sanatorium – nie jest obcy. Urodziłem się w Garwolinie i
mieszkam tu całe życie. U nas to przepustka do ludzi. Ta kobieta,
Czarnkowa, jest samotna, potrzebuje dorobić sobie coś do pensji.
Wszyscy o tym wiedzą. Sama teraz prowadzi magazyn. Męża jeszcze
Niemcy jej zabrali. Córka zginęła w Warszawie w powstaniu. Życie jej
dosyć żółci nalało, nawet najgorsza zaraza ominie ją ze swoim ozorem.
To dobre miejsce na mieszka: dla pana. Od niej dowie się pan
wszystkiego, czego się w ogóle można dowiedzieć. Może ona...
Chociaż... – machnął ręką i zatrzymał się.
– Pan uważa, że w śmierci magazyniera w czasie pożaru nie kryje się
nic podejrzanego.
– Tak uważam.
– A sam pożar? – zapytał Korta.
– Włączył maszynkę elektryczną i zasnął – powiedział naczelnik. – Ile
azy sam zostawiałem palący się gaz, gdy żona wyjeżdżała do rodziny.г
Raz wychodząc rano z domu zostawiłem czajnik na gazie. Nie było mnie
osiem godzin. Woda wyparowała, a czajnik rozgrzał mi się tak, że na
płytce stała ognista kula. Tylko cud, że coś się w kuchni nie zajęło.
Korta dopił kieliszek. Tylnymi drzwiami przeszli z kierownikiem do
urzędu pocztowego. Paliły się jeszcze jarzeniówki, dwóch konwojentów
przerzucało paczki na stos, pod ścianę, szykując je do rannej ekspedycji.
Korta obrzucił spojrzeniem dosyć obszerną halę. Była już
zmodernizowana na ladach stały nowoczesne wagi.
– Porządny urząd pocztowy – powiedział.
– Rok temu zmienialiśmy cały system oświetleniowy, przerabiało się
wnętrze. Chce pan przejść do mego biura? Mam pana wprowadzić w
pańskie obowiązki.
– Pobieżnie – uśmiechnął się Korta. – Odbyłem niezłą praktykę, tak
sądzę.
Mam nadzieję, że pana nie skompromituję.
Zauważył na twarzy naczelnika wyraz prostodusznej, chytrej, dobrze
ukrytej ironii.
– Ja tu trzydzieści lat naczelnikuję – zauważył tylko starszy mężczyzna.
Rozdział II
– Czasem jest taki rok – powiedziała Czarnkowa – Że nieszczęścia
spadają jedne za drugimi.
– Ludzie zawsze umierają – rzucił Korta.
– Pewnie, ale zwyczajnie. Z chorób albo ze starości – obruszyła się
kobieta.– Na taką śmierć człowiek się nie buntuje.
Buntuje się, buntuje – pomyślał Korta. – I ty się buntujesz, chociaż
zdaje ci się, że żałujesz tylko młodzika od sąsiadów, który zginął na
motorze. Albo swego kierownika. W pięćdziesiątym roku życia podpalił
się z powodu zbytniego pociągu do butelki. Mógł żyć dłużej, pewnie że
mógł. Ale tobie, pani Czarnkowa, chodzi w ogóle o tę przykrą
konieczność, która i nas czeka.
Nie wypowiedział jednak głośno swoich myśli. Odkładał na bok
sentencje kapitana Korty, ponieważ był chwilowo zastępcą naczelnika
poczty. Ludzie, którzy nie odznaczają się żadną dociekliwością i na
pozór są naiwni, mało rozgarnięci, podświadomie rejestrują wszystkie
fakty i słowa nie pasujące do człowieka, którym on jest albo za jakiego
chce uchodzić. I potem nagle to wypływa. Korta nieraz przekonywał się
o tym w śledztwach. Zwykle taki świadek miewał minę dkrywającego
Amerykę. Korta strzegł się każdego ruchu i słowa nie pasującego do
naczelnika poczty. Obserwował spod oka kobietę, przymierzającą
papierowy wykrój do rozłożonego na stole materiału. Była pochylona,
ale w świetle lampy odcinały się wyraźnie na jej twarzy dwie głębokie
bruzdy, biegnące od nosa, żłobiące brodę.
Siedział w jej mieszkaniu drugi tydzień, chodził rankami na pocztę, po
pracy wstępował na piwo do restauracji drugiej kategorii, która
nazywała się „Nowa” – jak inni mężczyźni. Czasem zjadał obiad w
drewniaku, u Modrzejewskiego. W małej gospodzie trzeciej kategorii.
Prywatnej. Zaglądał do „Kolorowej”, zamawiał ciastko na stojąco albo
wypijał lemoniadę przy stoliku.
Do diabła – pomyślał. – Dlaczego ten wypadek zbiegł się z kontrolą w
magazynie? Żadnych nadużyć nie wykryli. Ogień pochłonął 280 tysięcy
z majątku państwowego. Rocznie z dymem idą miliony. Zaprószenia,
czasem podpalenia z różnych motywów, łatwo wykrywalnych.
Dochodzenie tutejszej milicji też jest szczegółowe, kompletne i nic nie
pozostawia do życzenia. Żadnych luk, budzących podejrzeń
nielogiczności.
Został naczelnikiem poczty w Garwolinie, ponieważ istniał jakiś
procent możliwości, że pożar magazynu z materiałami włókienniczymi
wiązał się z grubszą aferą w tej branży, na której trop Komenda Milicji
dopiero wchodziła. Garwoliński magazynier mógł być jednym z mniej
ważnych ogniw sprawy. Na tyle jednak poinformowanym, że komuś
zależało, aby się go pozbyć. Z tych względów spadła na niego kontrola z
NIK-u, która tylko wykazała absolutną zgodność buchalterii z
przychodem i rozchodem, a także ze stanem magazynu. Mimo to
Komenda Milicji w dalszym ciągu interesowała się tym tropem. Korta
poczuł się nagle sam przez siebie wystrychnięty na dudka.
Kobieta przy stole cięła nożycami materiał wzdłuż papierowego wzoru.
Chłód wiał od jej samotności, z tego mieszkanka w drewniaku,
pamiętającym pierwszą wojnę światową. Fotografie jej bliskich stały na
komodzie przybrane nieśmiertelnikami i z jednego zdjęcia patrzył
surowo mężczyzna, z drugiego uśmiechała się 18-letnia dziewczyna.
Listopad za oknem zapowiadał już grudzień, padał śnieg z deszczem.
Korta wyobraził sobie swoje mieszkanie warszawskie. Biurko porządnie
oświetlone, półkę z książkami, każdy papierek na miejscu – tylko ręką
sięgnąć. Codzienna prasa na stojaku, telewizor. Telefon łączący z
Komendą.
Do diabła – pomyślał – nic mniej ciekawego niż życie urzędnika
pocztowego w małym miasteczku. Po kiego licha ugrzązłem w tym
garniturku?
– A żeby pan wiedział – odezwała się Czarnkowa. – Jednego tygodnia
ojciec kupił synowi motor, a w trzy dni chłopak zabił się na głównej
ulicy. Tuż przy stacji benzynowej. Taki zdolny chłopak. Jedyny syn.
Tam w domu są jeszcze tylko córki. Był na pierwszym roku
politechniki. Najlepszy na całym kursie. Rósł na moich oczach. Ledwo
ludzie ochłonęli po tym nieszczęściu, pan Kamiński spłonął w
magazynie.
Korta zaczął słuchać, gdy gospodyni wspomniała o magazynierze, ale
zapytał bez zainteresowania:
– Jeden wypadek zdarzył się zaraz po drugim?
– Gdzie tam zaraz! Niemal jednocześnie. Jednego dnia chowali Tadka,
znaczy– rano. A wieczorem wybuchł pożar w naszym magazynie. Z
początku nikt nie myślał, że pan Kamiński tam jest. Dopiero jak straż
ugasiła – milicja znalazła zwłoki.
Korta dokładnie znał akta dotyczące pożaru, stenogramy przesłuchań
świadków i żony zmarłego, wreszcie jego pomocnicy, która w tej chwili
niczego nie przeczuwając kroiła przed kapitanem materiał na stole.
– Zaraz mieliśmy drugi pogrzeb dała kobieta. – Cały Garwolin był
poruszony.
Korta lubił pamiętać okoliczności towarzyszące sytuacjom, które go
interesowały.
– Wygląda na to, że zgadzała się pani ze swoim szefem – zauważył. -
To rzadkie.
– tam, rzadkie. To nie miasto, gdzie ludzie gryzą się o każdą kość.Ее
Pan Kamiński był porządny człowiek. I życie mu się nie złożyło, i śmierć
miał byle jaką.
– Pani objęła po nim magazyn
– A tak. Ale wcale mnie to nie cieszy. Obowiązki duże,
odpowiedzialność, a pensja mało co większa. Zresztą nie chciałabym i
stanowiska cudzym kosztem.
– Podobno pił dużo – rzekł ostrożnie.
– A pił – obruszyła się kobieta. Dzieci nie miał. A co robić w życiu bez
dzieci? – Urwała i spojrzała na fotografię dziewczyny z komody. Korta
zauważył, że bruzda na jej twarzy pogłębiła się, usta mocniej zacięły. –
Nic sobie nie robił z życia – dodała. – Taki, co dba o życie, nie spali się
przypadkowo.
– – uśmiechnął się Korta – o wypadek nietrudno, nawetЕе
przezornemu.
– Pan Kamiński nie był przezorny. Ani chytry na pieniądze. Ta jego
żona urwała, zdjęła ze stołu przykrojony materiał. – At, co zresztą
mówić, już. Też sama została. Ja będę szyła na maszynie – powiedziała,
będzie panu przeszkadzał stukot?
Korta spojrzał niechętnie na zgrabny wykrój w rękach gospodyni.
Rozgadała się pierwszy raz, od kiedy u niej zamieszkał. Nie wszczynał z
nią pogawędek. Miał wrażenie, że uznała go za milczka, człowieka mało
zainteresowanego otoczeniem. Osiągnął cel swoich zabiegów. Taka
postawa
stawa zabierała cenny czas, ale pośpiech w zdobywaniu informacji
nigdy mu się nie opłacił. Pośpiech przeszkadzał przyglądać się ludziom.
Ludzie czasami więcej mu powiedzieli milczeniem, nieświadomi
obserwacji, niż pociągani za język. I czas był taki – listopadowy –
skłaniający każdego do zamykania się w sobie. Korta też odczuwał
przedzimowy stan adaptowania się organizmu do zimy jak do snu.
Inaczej gada się z ludźmi w maju – stwierdził – a zupełnie inaczej w
listopadzie. Będę musiał przekazać to cenne spostrzeżenie porucznikowi
Małkowi. Ubawię go.
– Nie – powiedział. – Lubię stukot maszyny.
Czarnkowa uśmiechnęła się do niego przychylnie.
– Mężczyźni uciekają od domowych hałasów – zauważyła.
– Rzecz gustu – mruknął Korta.
– Pan Kamiński ostatnie lata niemal mieszkał w magazynie. Wstawił
tam łóżko. Gdyby nie to łóżko, żyłby sobie. Poszedłby do domu. Tego
wieczoru. Człowiek nigdy nie wie, co będzie przyczyną jego nieszczęścia.
Głupie łóżko, na którym można się przespać.
– Miał dużą rodzinę? – zapytał Korta od niechcenia.
– Nie. Tylko brata. Mieszka w Zaciszu pod Warszawą. Z bratem to się
kochali. Brat naprawdę rozpaczał. Przyjechał na pogrzeb swoją
taksówką. Ma taksówkę. Zamożny człowiek. Wdowa nie lubiła się z
bratem. Odjechał prędko z cmentarza, bo ona po pogrzebie zaprosiła na
kieliszek kierownika ze sklepu mięsnego. Mówiło się u nas, że ona
kombinuje z kierownikiem. Kto tam wie, jak było naprawdę. Nigdy nie
zachodziła do mieszkania kierownika. Ani ja nie widziałam, żeby on był
kiedyś u niej. Pan Kamiński dawniej wysyłał mnie w czasie pracy do
domu, jak było coś ważnego.
Ludzie muszą plotkować, gdy w małżeństwie nie idzie jak trzeba.
Szukają dziury w całym.
Muszę sobie koniecznie kupić kawałek szynki – pomyślał Korta, a
głośno powiedział: – Zgoda rozbija się przez wódkę. To jest najczęstsza
przyczyna tragedii rodzinnych.
– Ale kto go wpędził w wódkę! – krzyknęła kobieta przy maszynie i
szarpnęła gwałtowniej materiał. Nić się splątała i zamotała na ściegu. –
Dzieci mieć nie chciała czy nie mogła, nie wiem. On mówił, że najpierw
nie chciała, była jeszcze wojna, a potem czasy niepewne. Aż na koniec
lata przeleciały i mówiła, że jest za stara, nie ma nerwów ani sił do
wstawania po nocach, prania pieluch, do zmian w domu. Była ładna i
jeszcze jest niczego. Od początku wszystko ją w nim irytowało. Lubił
majsterkować. Warsztacik, jaki tam sobie uzbierał, wyprowadziła mu z
domu. Dłubał wieczorami w magazynie. Często i mnie radio naprawił.
– Może był dziwakiem – zauważył Korta delikatnie.
– Mężczyzna jak inni. życie w każdym jakieś dziwactwo wyrobi. I co z
tego? Czy to jest zaraz dziwactwo, że ktoś lubi dłubać w elektrycznych
maszynkach albo że sobie podchmieli i pogra na katarynce? Po
trzeźwemu nie brał się do katarynki.
Kortę ogarnęła nagła chęć śmiechu, mimo, a nawet wbrew sytuacji, w
jakiej się znajdował, mimo wagi, jaką miała dla niego każda informacja
gospodyni.
– Proszę pani, kto dzisiaj grywa na katarynkach nawet po pijanemu!
Niech pani wejdzie w położenie tej kobiety.
Katarynka i pociąg do majsterkowania – zanotował sobie w myślach.
– Proszę pana – rzekła Czarnkowa i odsunęła się od maszyny. – Czy
harmonia też pana pobudza do śmiechu? Albo fortepian?
– Ależ nie, oczywiście nie, proszę pani – odrzekł Korta uprzejmie.
źle się zachowujesz, stary – powiedział sobie w myślach – bardzo źle.
Zapominasz, po co tu zamieszkałeś. Chyba masz zamiar osiąść
dożywotnio na poczcie. Twoja własna żona ucieszyłaby się tym
niebywale. Miałaby nareszcie upragniony spokój.
– Katarynkę też wyrzuciła mu z domu – powiedziała kobieta przy
maszynie. – Jednego dnia przyniósł ją do magazynu i schował za belami.
To magazyn był ostatnio jego domem. Właściwie w nim mieszkał.
Ludzie wszystko widzą, proszę pana. Chociaż pił, wszyscy byli za nim.
Nie za nią. Ludzie są sprawiedliwsi, niż pan myśli.
– Doprowadzili już pani magazyn do porządku? – zapytał nagle Korta.
– Ale gdzie tam! Przecież to ruina. Dwa wozy z sikawkami nie mogły
dać rady. Za późno spostrzegli ogień.
– Ach, tak – mruknął Korta. – Myślałem, że dom został uratowany.
– Dom tak, stropy się nie zapadły. Ale kiedy wezmą się do roboty!
– Widzę, że pani chodzi do pracy, myślałem, że straty są niewielkie.
– Chodzę. Na prowizorkę. Co nam przywieźli do sklepów, częściowo
zwaliło się na zaplecze, częściowo leży w dawnym magazynie apteki.
Tam jest taka szopa, barak. Na razie musi służyć za magazyn. Zimno
tam, boję się reumatyzmu. Zima idzie. Przed zimą w starym magazynie
już nic robić nie będą.
A to dobrze – pomyślał Korta. – To bardzo dobrze.
Zachciało mu się kawy. Wrócił do swego pokoju i zamknął się
starannie. Z głębi domu dobiegał terkot maszyny do szycia. Nalał sobie
kawy do szklanki i usiadł, spokojnie popijając, potem wygarnął z niej
fusy, zawinął w kawałek Trybuny Ludu.
Najpierw rzeźnik – pomyślał. – Potem trzeba zajrzeć do spalonego
magazynu.
Nie uśmiechały mu się przedwczesne kontakty z tutejszym
posterunkiem.
Przeprowadzę mały rekonesansik i może obejdzie się bez komendanta.
Zobaczymy. Najwyżej wezmą mnie za złodzieja i wylecę z poczty, ale
ponieważ nie mogę wylecieć z poczty... Z dwojga złego jest trzecie
wyjście, muszę tak obejrzeć magazyn, żeby mnie nikt nie obejrzał.
Zupełnie proste.
Rozdział III
Kierownik sklepu mięsnego stał za ladą. Pomagała mu jedna
ekspedientka. Ufarbowana blondynka, z klipsami w uszach. Biały
fartuch, utytłany na krągłości jej brzucha, znaczyły przyklejone do
mięsnej posoki strzępki trocin. Niepohamowana chęć życia –
manifestująca się żarliwością gestu, potokiem słów, ruchliwością twarzy i
zagarnianiem ku sobie każdego, kto niebacznie znalazł się w pobliżu –
wylewała się z niej niemal na klientów, zatapiając sklep jak wzbierająca
woda.
Uff – westchnął Korta w myślach – ale babsztyl.
– Poproszę ćwierć szynkowej – powiedział do mężczyzny, omijając
przezornie ekspedientkę.
Kierownik rzucił na niego krótkie, taksujące spojrzenie. Korta
zorientował się w tej samej chwili, że kierownik sklepu zanotował sobie
jego twarz. Był, w przeciwieństwie do swojej pracownicy, powściągliwy i
w sposób zamierzony obojętny wobec tłoczących się ludzi.
– Szynkowej? – wykrzyknęła ekspedientka, uśmiechając się do Korty
wylewnie. – Pan chciał szynkowej? Ćwierć szynkowej – powtarzała w
chęci służenia obywatelowi.
– Tak – potwierdził Korta sucho.
Ekspedientka zgasła, odęła wargi, spojrzała na Kortę jak na osobistego
wroga. Nie chciał się poddać hojności jej ciała i usposobienia. Rzuciła
szynkową na wagę gestem wyrażającym zobojętnienie i urazę.
Korta wyszedł ze sklepu zadowolony z dokonanej prezentacji własnej
osoby.
Jeden krok i następny – pomyślał – mały i nieznaczący, każdy
przybliża do celu.
Na rynku czy placu położonym przy głównej ulicy, którą biegła szosa,
zatrzymał się niezdecydowany. Zabudowa miasteczka świadczyła, że
kiedyś musiało być wsią. Centrum biegło wzdłuż drogi jak w każdej
polskiej wsi. Miasteczko rozrasta się promieniście od rynku. Rynek jest
środkiem jak pestka w śliwce. Rynek garwoliński wyglądał, jakby go
ktoś doczepił do szosy.
Korta zastanawiał się, gdzie zjeść obiad. W „Nowej” kręciło się kilka
kelnerek i atmosfera była tam bardziej anonimowa. U Modrzejewskiego,
w małym drewniaku, kontakt z jedyną kelnerką nawiązywał się szybko.
Zazdrostki w niskich oknach parterowego domku, ciasnota, stali goście,
kwiatki w wazonikach i znajoma, zawsze ta sama dziewczyna z talerzem
w ręku prowokowały do męskich zwierzeń po pijanemu.
Korta stwierdził, że można nie lubić takiej atmosfery, ale trudno nie
przyznać, że jest użyteczna. Zdecydował się na obiad u
Modrzejewskiego. Poznali się już z kelnerką, witała go jak stałego gościa,
chociaż niedawno przyjechał do Garwolina. Na progu drewniaka zawsze
wycierał nogi z błota, co, jak zauważył, od pierwszej chwili nastroiło ją
do niego życzliwie. Przypuszczał, że do jej obowiązków należała dbałość
o podłogę. Deska była pomalowana na czerwono i co ranka
prezentowała się tak, jakby z wieczora dziesiątki męskich nóg nie
zabrudziły jej dokumentnie.
U prywaciarza nie ma etatu sprzątaczki – pomyślał Korta zgryźliwie.
Pilnował jednak wycieraczki, ponieważ ten prymitywny sposób okazał
się drogą do serca kelnerki.
– Dzień dobry panu – rzuciła mu zaraz w przejściu. Korta strząsnął
deszcz z płaszcza. Domowo tu było i negliżująco, jakby człowiek
wkładał bambosze i rozbierał się do piżamy.
– Dziś są pierożki z mięsem – oznajmiła mu poufnie. – Zatrzymać
panu porcję? Zaraz nie będzie.
Kiwnął mechanicznie głową. Mimo wszystko wolał restauracje, w
których był tylko konsumentem, mógł zachować swoje incognito, dla
nikogo nie był zastępcą kierownika poczty ani panem iks czy ygrek.
Anonimowość współczesnego życia weszła człowiekowi w krew –
stwierdził. – Nie bardzo umiem wrócić w stare koleiny. Dopiero jak
wpadnie się do takiego lokalu, człowiek uświadamia sobie nawyk.
Kelnerka postawiła przed nim pierożki.
– Kieliszek? – zapytała.
Nie pił do obiadu, ale kieliszek mógł mu dopomóc w pogłębieniu
przyjaźni z kelnerką.
Sama wycieraczka to mało – stwierdził rzeczowo. – Oprócz czegoś dla
ducha potrzebne jest coś dla kieszeni.
– Niech będzie. Setka.
Jadł wolno, kończyła się pora obiadowa, nowi goście napłyną po
szóstej. Między wpół do piątej a szóstą można było liczyć na względny
spokój, ucięcie sobie rozmówki z dziewczyną. Usiadła właśnie w kącie
pokoiku, podliczyła bloczki, z westchnieniem obejrzała kostki u nóg,
roztarta je dłonią.
– Nachodzi się pani, co? – rzucił Korta.
– Aa, jeden taniec. Od rana do wieczora – jęknęła.
– Goście obiadowi nie są tacy męczący jak wieczorni – zauważył.
– Nie, pewnie, że nie. Ale za to ruch. Wieczorem trzeba się użerać z
pijakami.
– Grubsze awantury? – zaryzykował Korta.
– Czasem – przeciągnęła – ale rzadko. Mamy swoich gości. Jeszcze jak
pan Kamiński żył... ten to pił! Teraz pijaki nie mają towarzystwa.
– No, zawsze znajdzie się następca – zażartował Korta.
– Znajdzie się, pewnie. Ale to już nie to. Kamińskiego się lubiło.
Człowiek mu niejedno darował. Pił, bo pił, ale nigdy nie wszczynał
awantur. Cichutko wychodził, jak już czuł, że ma dość. Inni rozrabiali,
co z nim przychodzili.
– Nie przychodzą już?
– Przychodzą, ale im także brak magazyniera. Przenieśli się do
„Nowej”. Więcej chodzą do „Nowej”.
– Ma pani przynajmniej spokój.
– Taki tam spokój. Zarobi się mniej.
– Może nieszczęście by się nie stało, gdyby tego dnia nie wypił –
zauważył Korta.
– Co miało być, stało się. Nie dziś, to jutro. A rzeczywiście wypił tego
dnia z litra. Ale wie pan, dziwne, jak to w życiu bywa, wyszedł mniej
pijany niż zwykle. Wydawał mi się całkiem trzeźwy. Jeszcze popatrzałam
za nim na drogę, bo czasem trzeba było mu pomóc. Nieraz zamykałam
lokal i nawet go podprowadzałam. Często pan nauczyciel odprowadził
go do domu.
– Przyjaciel od kieliszka? – uśmiechnął się Korta.
– A nie. Pan nauczyciel w ogóle nie pije. Daje w szkole polskiego.
Kilka lat temu zorganizował amatorskie kółko teatralne. Dla dorosłych.
Magazynier różne role grał w przedstawieniach i od tego czasu się
zaprzyjaźnili. Nauczyciel myślał, że w ten sposób wyciągnie
Karpińskiego z wódki, ale się nie dało. Na czas prób, owszem, nie
zaglądał do nas ani do „Nowej”. Jak zaczynali grać, wracał. Tylko w dni
przedstawień był trzeźwy. To przebieranie w teatrze okropnie irytowało
jego żonę.
– Przestał grywać – zainteresował się Korta.
– Nie. Wcale się nie przejmował.-
Dobrze to nawet robił. Jak
urodzony aktor. Pan nauczyciel mówił, że gdyby się za młodu uczył, kto
wie, co by wyszło. Ale już był za stary, żeby go gdzieś przyjęli na naukę.
Poznać nauczyciela. – zanotował Korta w myślach. – Coraz ciekawszy
jest ten zmarły magazynier, chociaż obawiam się poważnie, że zupełnie
nie w ten sposób, jaki sprawiłby mi satysfakcję.
– Zapłacę – powiedział do dziewczyny. – Deszcz i ciemno, trzeba
zobaczyć, co słychać w domu.
Podniosła się ciężko od stolika.
– Nawet się człowiek nie obejrzał i zima. O czwartej robi się noc.
Korta wyszedł z ciemności, paliły się nieliczne światła. Z „Nowej” od
witryn lało się więcej jasności na chodnik i rozpełzało w mglistym
deszczu. Mało ludzi przechodziło placem, w przecznicach zupełnie
pusto. Postawił kołnierz deszczowca i ruszył w stronę Jagodzińskiej.
Leżała na peryferii miasteczka. W taką pogodę spodziewał się, że będzie
jedynym przechodniem. Namacał w kieszeni latarkę Dom, w którym
mieścił się magazyn, był porządnie zrujnowany. Części drewniane
zupełnie wypalone. Korta wszedł w otwarty, osmalony korytarz. W
dwóch izbach brakowało drzwi, trzecia zaparta furtką z jakiegoś
parkanu, zaczepioną o zawias prowizorycznie wbity w cegłę skobel
zatkany hakiem.
Odciągnął furtkę i rzucił snop światła na ściany. Ocalało kilka
nadpalonych półek, żelazne, skręcone w ogniu łóżko i metalowa siatka.
Zaczął myszkować wśród poniewierającego się żelastwa. Jakieś haki,
kilka prętów, wyglądały na ramy podtrzymujące żaluzje w oknach.
Śrubokręt bez rękojeści, strawione przez ogień spiralki do elektrycznych
maszynek, potłuczone lampy radiowe. Ukląkł na podłodze i
szczegółowo, część po części, przeglądał każdy kawałek metalu,
najmniejszy gwoździk. Kawałki metalu już pordzewiały od wody z
wężów strażackich i wilgoci listopada. Stracił na to godzinę, chociaż nie
było tego więcej niż na kwadrans oględzin. Gasił latarkę kilka razy, gdy
zdawało mu się, że ktoś idzie ulicą. Ale było na niej ciemno i pusto.
Nie ma – stwierdził.
W pokoju sublokatorskim otworzył kluczykiem teczkę chowaną w
szafie i pogrążył się w odczytywaniu na nowo protokołu oględzin
dokonanych w magazynie przez technika dochodzeniowego zaraz po
pożarze. Zatrzymał się przy spisie zabezpieczonych przedmiotów.
Nie ma – pomyślał. – Pamiętałem, że nie ma. Musiała zostać na
pogorzelisku, ile ogień nie strawiłby metalowych części. Oprócz łóżka,
prętów od żaluzji i zniszczonych drobiazgów do majsterkowania niczego
nie było.
Mógł przypuszczać, że tak jak on sam, stoś wszedł i zabrał
poniewierający się metal, którego szukał. Ale w ten sam sposób
zniknęłyby pręty czy do niczego nieprzydatne już łóżko.
Dzieci zbierają różne żelastwa – pomyślał. – Do zabawy. Na złom.
Psiakrew, dlaczego nie zamknęli tej jednej izby na kłódkę!
Poczuł irytację, wszystkie okna stały otworem, należało je zaraz zabić
deskami. Deszcz, a później śnieg zawilgocą do reszty mur.
Niedbalstwo – pomyślał.
Ale w tej chwili nie chodziło mu o budynek. Przedmioty lub
przedmiot, których szukał, mogły się znajdować w czyichś rękach,
przypadkowo podjęte z podłogi. Nie miał pewności, czy tak właśnie nie
było.
Schował kopie protokołów.
Do ukończenia śledztwa milicja nikogo nie wpuściła – rozumował
spokojnie. – Po zabezpieczeniu śladów zdali magazyn użytkownikowi.
Nie było niczego do szukania ani zabierania ze spalonego
pomieszczenia. Wchodzi w grę tylko przypadek. Przypadek zaś nie jest
nigdy tak celowy ani konsekwentny, żeby zatrzeć wszystkie ślady aż do
ostatniej śrubki. Technik również zwróciłby uwagę na dziwne kawałki
metalu. Najwyraźniej nie było ich, gdy wszedł tam ze swoim arsenałem.
Gdyby je nawet przeoczył, znalazłby coś dzisiaj. Na pewno.
Zajrzał do kuchni, gospodyni gotowała kapuśniak. Korta z lubością
pociągnął nosem. Wydawało mu się, że dojrzał punkt na pustyni
idealnie zgranych faktów, chociaż na razie jego spostrzeżenie do niczego
nie pasowało. Coś zawdzięczał jednak tej zgorzkniałej, przedwcześnie
starej kobiecie. Nad komodą, nad fotografiami w nieśmiertelnikach
wisiała mandolina. Zastanowił się, czy potrafiłby jeszcze wyciągnąć z
instrumentu chociaż jeden ton. Gdy był wyrostkiem, całkiem nieźle
akompaniował kolegom do śpiewu.
Czarnkowa pochwyciła kierunek jego spojrzenia.
– To męża – powiedziała.
– I ja kiedyś brzdąkałem – powiedział Korta. – To chyba stąd pani
sentyment do grajków – zauważył i znów spojrzał na mandolinę.
– Nie wiem – zawahała się kobieta.
– A kiedy to ostatni raz przygrywał sobie pani zmarły szef? –
powiedział ciepło i konfidencjonalnie.
Czarnkowa uśmiechnęła się do Korty.
– Prawie co wieczór sobie pograł – rzekła. – Już do niczego nie miał
humoru, biedak, ale do tego pudła był przywiązany jak do czegoś
żywego. Na jakieś parę dni przed wypadkiem to chyba nie grał, bo
chodził trzeźwy. Od tej kontroli z NIK-u, cośmy ją mieli. Chce pan
kapuśniaku?
– Hm? – zawahał się Korta. – Prawdę mówiąc, chcę. A może
katarynka powędrowała z magazynu do domu?
– Co? – zapytała Czarnkowa, nalewając lokatorowi gęstego,
drażniącego powonienie płynu. – Ach, nie. Skąd. O n a by mu dała
wprowadzić taki przedmiot z powrotem do domu!
– Może ją sprzedał? – ciągnął Korta pół żartem, pół serio.
– E tam, gdzie on by ją sprzedał! Była w magazynie. Jeszcze w dzień
pożaru. Szukałam akurat szufelki. Straszne zimno mieliśmy w
magazynie i chciałam przegarnąć popiół w piecach. Katarynka spaliła się
razem z nim.
– Szkoda – zauważył Korta, wsuwając kapuśniak. – To będzie
niedługo muzealny przedmiot, chociaż tylko mechaniczny.
– Co pan opowiada! Ale rzeczywiście była ładna. Stara. Trzymał ją
koło łóżka. Czasem składałam jego rzeczy, to wiem. Sprzątaczka uważa,
że do niej należy tylko magazyn. Prywatne rzeczy nic jej nie obchodzą.
Mogą zgnić.
– Dobry kapuśniak pani gotuje – powiedział Korta – jeżeli tak
wszystko...
– I na co mi to? – zwróciła do Korty swoją smutną twarz. – Dla kogo
mam gotować?
Pomyślał, jak trudno jest czasem znaleźć okolicznościowe, na każdą
okazję dobre, a nic nie rozwiązujące pocieszenie.
Rozdział IV
Siedział w wygodnym fotelu pani naczelnikowej, tym samym, w
którym Maliszek przyjmował go winiakiem. Znajomość z kierownikiem
sklepu mięsnego szła opornie. Korta żywił się ostatnio wędlinami i
przysięgał sobie, że w domu będzie jadał ser. Ekspedientka z klipsami
ofiarowywała mu nadal siebie i głębie swej natury przy okazji każdej
ćwierci wędliny, ale kapitana nie interesowała blondynka. Z daleka czuł,
że nie miałaby mu nic do zakomunikowania. Takie kobiety są zbyt
zajęte sobą i swoim obłaskawianiem świata. Kierownik, ten był
spostrzegawczy. Nie patrząc – widział, co mu było trzeba.
Korta miał przed sobą po drugiej stronie stołu panią Maliszkową.
Zastanawiał się właśnie, kiedy kończy się kuracja naczelnika i czy mąż
zacnej niewiasty nie będzie musiał jej przedłużać. Przykro by mu było
zmartwić małżonkę i powiadał sobie w duchu, że powinien w
pierwszym terminie skończyć swoją sprawę z „człowiekiem z katarynką”,
jak na własny użytek zaczął nazywać zmarłego magazyniera. Od godziny
usiłował wywrzeć dobre wrażenie na nauczycielu. Nauczyciel oprócz
amatorskiego teatru pasjonował się bridżem. Akurat dzisiaj nie było
mowy o złożeniu partyjki, ale Korta postanowił wprosić się do niego i
nic mu w tym nie mogło przeszkodzić. Nawet gdyby uznano go za
natręta. Pił herbatę pani naczelnikowej, robił spustoszenie wśród jej
wypieków, chwaląc gęsto dzieło rąk gospodyni, i narzekał, że
wieczorami nie ma co robić. Tęsknił za bridżem. Spodziewał się, że
komplementy zrobią swoje i pani naczelnikowa załatwi sprawę za niego,
chociażby nauczyciel nie kwapił się ido znajomości. Kiedy wychodził z
herbatki, mdliło go od słodyczy, ale był umówiony na bridża.
Cała sprawa kataryniarza niewarta żywienia się kiełbasą i dopychania
jej ciastkami – myślał po drodze. – Ale nigdy nie rezygnowałem, gdy raz
wszedłem na jakiś ślad. Zginął przypadkowo czy chciał zginąć, czy ktoś
mu dopomógł, wszystko jedno, muszę dostać dowody do ręki, że było
tak, a nie inaczej.
Na razie wiedział tylko tyle, że przedmiot, który cenił sobie
magazynier, znikł z magazynu być może nawet w dzień pożaru. Korta
powinien dostać się w jakiś sposób do wdowy, żeby to potwierdzić.
Katarynka sama w sobie nie miała wielkiej wartości i jej zniknięcie
mogło się rozwiązać zupełnie prosto. Wiedział też, że magazynier nie był
tego wieczoru tak pijany, jak się ludziom zdawało. Tę informację
zawdzięczał wycieraniu nóg o wycieraczkę, czego nauczyła go własna
żona.
Mało, stary, strasznie mało. Jedno słowo wdowy i runie punkcik
zaczepienia, jaki zdobyłeś. Nigdy nie zajmowałeś się sprawą tak mało
wyraźną, cokolwiek znaczącą.
Interesowała go ciągle zbieżność pożaru z kontrolą NIK-u. Ta
zbieżność była dla niego oczywista, chociaż nie wiedział dotąd, w czym
się kryła. Gdyby tkwiła w jakiejkolwiek niezgodności finansowej!
Człowiek dużo i stale pijący podlega atakom histerii, stanom
depresyjnym, które mogą doprowadzić do katastrofy z powodu
drobnego i na pozór błahego wydarzenia. Ale w protokole kontroli nie
krył się żaden bodziec. Sam fakt kontroli nie mógł spowodować depresji
samobójczej. Uświadomił sobie w tej chwili, że dosyć czasu zużył na
manewry okrężne. Magazynier ze swoimi dziwactwami zaczynał go
interesować wbrew rozsądkowi, chociaż niemal wykluczył go już z afery
bawełnianej, nie wiedząc jeszcze dlaczego. Z nagłym postanowieniem
skręcił w Krótką. Spojrzał na zegarek w świetle latarni. Pora była
nieodpowiednia, ale Korta czuł, że moment jest odpowiedni. Gdyby się
sam siebie zapytał, z czego to się nieraz brało, nie umiałby
odpowiedzieć. Być może czasem chciał, żeby moment był odpowiedni.
Potrzeba działania przeradzała się w aktywność, która dawała pewność
kolejnym posunięciom i przynosiła powodzenie.
Przeprosił panią Kamińską za późną porę. Nie wydawała się
zaskoczona. Wiedziała, że ktoś zastępuje Maliszka na poczcie i mieszka
u zastępczyni jej męża. Pani Kamińska, ubrana na czarno od stóp do
głowy, była rzeczywiście urodziwa, a jej twarz nie pasowała do
stereotypu prowincji. Miała ładne i mało prowincjonalne mieszkanie.
Korta nigdzie nie zauważył fotografii męża, może nie hołdowała kultowi
wizerunków. Zaprosiła gościa do pokoju. Nie płakała i nie usiłowała
wzbudzić w Korcie współczucia. Korta przeprosił ją za śmiałość i za
zmącenie spokoju tak krótko po stracie, ale słyszał od pani Czarnkowej,
że zmarły lubił i znał się na katarynkach.
– Owszem – odrzekła wdowa – ale ja nie lubię jednostajności melodii i
ulicznego dźwięku katarynki. Mąż zabrał ją do magazynu.
– Milicja z pewnością zwróciła pani rzeczy należące do męża –
powiedział Korta.
– Nie było co.
– Przepraszam panią – powiedział Korta zachowując możliwą
dyskrecję – nie wiedziałem, że pożar był tak silny.
– Owszem. Mąż kazał założyć żaluzje w magazynie. Przed samym
wypadkiem. Martwił się, że słońce niszczy towar. Gdyby nie te żaluzje,
sąsiedzi wcześniej zauważyliby ogień. Może by żył.
W październiku – pomyślał Korta. – Dziwną porę wybrał sobie na
zakładanie żaluzji przeciwsłonecznych.
– Tak – powiedział głośno. – Bardzo mi przykro, że panią
niepokoiłem. Chciałem po prostu kupić katarynkę.
– Żałuję, ale pewnie się spaliła, jak... jak... mój mąż.
Rozmowa ześlizgiwała w niebezpiecznym kierunku, poczuł się jak Piłat
w credo, ale przecież o to mu chodziło.
Żona magazyniera odgadła jego zakłopotanie.
– Proszę się nie przejmować – rzekła. – Już przywykłam do
okoliczności śmierci męża. A to... z początku było trudne. Całe
miasteczko patrzyło na mnie jak na wroga. U nas uważa się, że kobieta
musi kryć męża, a ja się nie chciałam pogodzić z jego... z jego
fantazjami. Tego mi ludzie już nie darują. Widzi pan, nawet nie wiem,
co on zrobił z tą katarynką. Ale chyba była w magazynie, bo lubił sobie
pokręcić korbą, gdy wypił. Tego mi ludzie też nie darują, że nie bawiły
mnie różne rzeczy, które jego bawiły. Powiadają, że dlatego się spalił...
Przeze mnie! Nie odprowadzałam go z knajpy do domu, nie wlokłam na
własnych plecach jak inne kobiety. Zostawiałam go samemu sobie.
Mówią, że wypadek zdarzył się z braku opieki. Pijany mężczyzna idzie
do domu, on – szedł do magazynu. Niby powinien przyjść do domu, ale
czy naprawdę powinien? Jak to jest w życiu? Jeżeli pan lubi katarynki, to
może pan coś rozumie z takiego charakteru mężczyzny i powie mi, czy
powinnam stać się płotem, o który opierałby się mój mąż?
Korta nie spodziewał się zwierzeń, ale nagle zrozumiał tę kobietę. Był
obcy. Do nikogo z miasteczka nie mogła tak mówić.
Nawet do kierownika ze sklepu mięsnego – pomyślał mimo woli. –
Jest tutejszy.
Spojrzał na czarno ubraną kobietę i ogarnęło go uczucie niejasnej
przykrości, że ona nie zna i nie będzie znać charakteru jego wizyty.
Czasem trafia mu się takie doświadczenia w pracy, nieoczekiwane
konfrontacje z ludźmi, którzy stają się tylko ludźmi, chociaż to Korta,
nadal musiał traktować ich jako źródło informacji.
– Przykro mi, że swoim pomysłem przypomniałem pani inne sprawy.
A ludźmi trzeba się przejmować tyle, ile trzeba – dodał. – Minie trochę
czasu, przyjdą inne wydarzenia, ludzie zapomną o pożarze w magazynie.
Zawsze istnieje jakaś pośrednia sprężyna, proszę pani, każdej tragedii,
ale my nie możemy przewidzieć, co ona spowoduje. Gdybyśmy mogli –
uniknęlibyśmy tylu rzeczy. Pani jest zatem pewna, że nikt od męża nie
odkupił katarynki?
– Nie, nie – powiedziała czarno ubrana kobieta z roztargnieniem –
nikomu nigdy by jej nie sprzedał. Wolał katarynkę ode mnie! –
krzyknęła i zerwa się z krzesła.
Dała gościowi znak, żeby sobie poszedł i Korta zrozumiał go
właściwie.
– Szkoda, że nie mogę panu zrobić przyjemności – dodała z cieniem
ironii już przy drzwiach.
Następny do grania na katarynce - pomyślał Korta na schodach. –
Naprawdę nienawidziła fantazji tego człowiek jeżeli potrafi przenosić
swój gniew na potencjalnego nabywcę. Nie, to nie jest głupia kobieta,
ale musiała być przykra w pożyciu, nawet ze swoimi racjami. Z
wszystkimi racjami. Czasem tak jest, że sto racji nie pomoże, gdy ktoś
potrafi naprawdę nienawidzić.
– Chciałem kupić katarynkę, pani Czarnkowa – powiedział z wieczora
asekurując się przed podejrzeniami.
– Od kogo? – zdziwiła się gospodyni.
– A, od waszej wdowy.
Czarnkowa wzruszyła ramionami.
– Przecież mówiłam, że katarynka się paliła. I na co panu taki grat!
– Ładny i gra. Gospodyni rozchmurzyła się. Zauważył, że od kiedy
zaczął z nią rozmawiać, z jej twarzy zniknęła zacięta pretensja do losu.
Nie była taka samotna, ktoś kręcił się po domu, mogła zagadać,
rozpędzić myśli.
– Wasz magazynier, pani Czarnkowa, Nie tylko grał na katarynce, ale
był gospodarny. Zakładaliście żaluzje ku zimie, myśląc o słońcu na
wiosnę.
– Mówiłam już, że był porządny. Dbał o cudze. Zrobiliśmy żaluzje na
jesieni, bo teraz jak pan chce dostać rzemieślnika, to musi go pan brać,
kiedy on chce, nie pan. Na wiosnę prosiłby się na darmo.
Zupełnie możliwe – pomyślał Korta – chociaż za dużo tu przypadków.
Nikt się do nich nie może przyczepić, zupełnie nikt, ale na mój gust
żaluzje nie są konieczne.
– Wdowa się rozgadała, co? – powiedziała Czarnkowa domyślnie. –
Sama jest teraz jak ja. U nas nie ma widoków na zmianę. Powinna by
wyjechać.
– A rzeźnik? – rzucił Korta z humorem.
– tam, taki jak nawet jest, to dopóki mu wygodnie. Jak się trzebaЕе
żenić, zaraz zmienia front. On będzie od niej o rok, dwa młodszy. Po co
mu taki interes? Mało to dziewczyn.
– Oj, pani Czarnkowa, robi się za ze mnie plotkarz – rzucił Korta. –
Nic, tylko mówimy o ludziach. Mogłaby pani odkładać coś na PKO i
kupić telewizor, szklany ekran morduje wszystkie plotki w powiecie i
województwie.
– I co? Tak siedzieć z zamkniętą gębą i gapić się jak sroka w kość.
Dziękuję. Za stara jestem. A może bym i kupiła, gdyby ktoś ze mną
popatrzył.
Korta dyskretnie wysunął się za drzwi.
Rozdział V
– Nie, trzy piki, proszę pana – powiedział Korta. – Zawsze lepsze piki.
– Jak pan chce – rzucił nauczyciel – pan rozgrywa.
Nauczyciel nie był asem bridżowym, brakowało mu zmysłu
kombinacyjnego, strategii. I jak zwykle słabi gracze lubił siadać do kart z
mocniejszym partnerem.
Wszystko się przydaje w twoim zawodzie, stary – myślał Korta,
impasując pod damę. Znalazła się pod uderzeniem. Od damy kierowej
zależały jego trzy piki. Wygrał. Nauczyciel się rozpromienił.
Umiejętności bridżowe Korty przełamały jego rezerwę. Trzeci wieczór
spędzali na wspólnej partyjce i wydawało się, że są na najlepszej drodze
do zażyłości. Oczywiście przelotnej, okazjonalnej sympatii, ale
mężczyźnie na ogół tyle wystarcza. Znał zalety i wady własnej płci.
Zdolności nieangażowania się zbyt głębokiego przy oznakach
życzliwości uważał za męską zaletę. Stwierdził już nieraz, że mężczyźni
dzięki tej zalecie lepiej porozumiewają się między sobą, niż to bywa
wśród kobiet.
– Znów pograłem – zirytował się nauczyciel, rzucając karty na stół.
Licytował pięć i zabrakło mu jednej lewy. Każda wysoka gra pozbawiała
go zimnej krwi. Być może nawet w tym leżała przyczyna jego
bridżowych porażek.
– Humaniści rzadko są strategami – roześmiał się Korta. – Mają
artystyczne upodobania.
– Zorganizować amatorski teatr i zająć ludziom czas na jesienne
wieczory to jeszcze nie sztuka, proszę pana. Nie mam żadnych ambicji
artystycznych. Czasem dobry pomysł i umiejętność przekonania do
niego innych.
– Stracił pan niedawno aktora – zauważył Korta.
– Nie tylko. Ciekawego człowieka, chociaż zupełnie zmarnowanego.
– Kobieta – rzucił Korta domyślnie.
– E tam. Ludzie lubią upraszczać – powiedział nauczyciel. – Człowiek
własne klęski nosi w sobie i przeważnie dlatego żeni się nie tak, jak
powinien. Co to zresztą znaczy ożenić się mądrze, kiedy się ma
dwadzieścia parę lat. Kto to potrafi? Pan jest żonaty?
– Nie – uśmiechnął się Korta. – Pewnie dlatego, że nie wiedziałem, jak
powinienem się ożenić, gdy miałem lat dwadzieścia. I nie wiem tego do
dzisiaj. Grozi mi katastrofa starokawalerstwa.
Wybacz mi, moja kochana – powiedział w myślach do nieobecnej –
zupełnie dobrze wybrana, a nawet lepiej nie można było tego w ogóle
zrobić, ale mamy okoliczności wyjątkowe.
– Dzisiaj pojęcie starokawalerstwa już nie istnieje – roześmiał się
nauczyciel. – Nawet staropanieństwo zanika. Mówi się „ludzie
samotni”. To chyba też nie oddaje sytuacji, ale raczej ją przekręca.
Samotni są przeważnie otoczeni jak tłusty kąsek.
Skończyli szóstego robra i Korta napomknął o powrocie do domu.
Nauczyciel zaprosił go na kolację, kapitan dał się namówić bez ceregieli.
– Ile lat trzyma się ten pański zespół? – zadał pytanie tonem bardziej
podtrzymującym rozmowę niż zdradzającym ciekawość.
– Pięć. Dziwi to pana, co?
– Czy ja wiem... Nie znam się na tym, ale przypuszczałem, że ludzie,
którzy się przypadkowo i w jakiś jednak luźny sposób schodzą, równie
łatwo się rozchodzą.
– I tak, i nie. Schodzimy się, gdy mamy jakiś pomysł, coś chcemy
wystawić.
Rozchodzimy się na większą część roku, to prawda.
– Ma pan stały zespół amatorów?
– Trzon tak. Tych najstarszych, ale młodzi przychodzą właśnie i
Rozdział I Korta wysiadł z autobusu i rozejrzał się po ludziach. Dwie kobiety z koszami, kilku młodych robotników, sądząc po zasmarowanych olejem kurtkach, i starszy człowiek wyglądają-cy na emeryta. – Przepraszam, gdzie tu jest urząd pocztowy? – zapytał Korta. Starszy człowiek zdziwił się pytaniem, wszyscy tu wiedzieli, gdzie znajduje się poczta. Machnął ręką w kierunku głównej ulicy. Chwilę patrzył za obcym. Korta oddalał się niespiesznie. Niósł w ręku walizeczkę. Miał na sobie ubranie z Cedetu za 1200 złotych i ortalionowy płaszcz. Listopad był dżdżysty, dni już krótkie i mgliste. Zapowiadała się wczesna zima. W szarudze miasteczko wyglądało nieciekawie. Korta pamiętał je ze służbowych przejazdów. Małe miasteczka położone obok wielkich stolic bywają na zewnątrz senne i bez – zdawałoby się – własnego oblicza. Żyją jednak podskórnym nurtem, ukrytymi dla obcego sprawami, które są okruchami interesów wielkich miast. W Garwolinie kryją się klucze do niejednej warszawskiej sprawy – pomyślał Korta. Rozejrzał się po sklepach, które mijał, przyglądał się ludziom, chociaż oni o tym nie wiedzieli. Nie budził w nikim zainteresowania. To oznaczało, że mógł z pewną nadzieją na powodzenie debiutować jako obywatel Garwolina. Miał leciutką tremę. Poczta była już zamknięta. Mieszkanie naczelnika mieściło się obok, w drugiej części budynku. Korta wybrał późną porę przyjazdu. Chciał zapoznać się z urzędem po godzinach pracy, porozmawiać swobodnie z naczelnikiem. – Czy pan Maliszek? – zapytał tęgiego, łysawego mężczyznę, który wyszedł z przedpokoju. – Tak. Słucham? – odrzekł mężczyzna.
– Mam objąć pańskie zastępstwo – odrzekł Korta. – Od jutra. – Dzień dobry – powiedział Maliszek i uśmiechnął się leciutko. – Wyobrażałem sobie pana zupełnie inaczej! Korta rzucił okiem w głąb mieszkania. – Nie – uspokoił go mężczyzna. – Nie ma nikogo. Wysłałem żonę do kina. Syn ma zajęcia w klubie sportowym. Taki głupi, na jakiego wyglądam, to ja nie jestem – roześmiał się dobrodusznie. – Pan uważa, że kierownik poczty w Garwolinie hoduje w ogródku peonie, ma kilkanaście kur, wie, jak trzeba ostemplować listy, co? Z kolei uśmiechnął się Korta. – Mamy po prostu trudną sprawę – powiedział spokojnie. – Cień podejrzenia w stosunku do mojej osoby i mogę zaraz brać walizeczkę, wsiadać w następny autobus do Warszawy. – Ja wszystko rozumiem. Korta znów uśmiechnął się lekko. Tęgi mężczyzna roześmiał się rubasznie. Spoważniał. – Napije się pan czegoś? – zaproponował. – Czystej? Ruskiego winiaku? Korta usiadł na fotelu. W mieszkaniu pachniało czystością, złożoną z zapachu więdnących kwiatów, często wietrzonych chodników, domowych wypieków i na słońcu suszonych płócien. Był to zapach domu rodzinnego i Korta poczuł się w nim dobrze. Za dobrze jak na pracę, którą miał podjąć nazajutrz. – Nawet moja żona nie wie, dokąd się udałem – powiedział ni stąd, ni zowąd, biorąc kieliszek w palce. – Ano czasem tak bywa – mruknął tęgi mężczyzna, siadając na wprost gościa. Sprężyny jęknęły pod jego ciężarem. Był sympatyczny i nie gadał niczego, co może zirytować. Nie było w nim nic, co często nuży w innych – zbytniej ciekawości. – Czuje się u was dom – rzucił Korta. – Ot, małe miasteczko – odrzekł mężczyzna. – Rzadko jeżdżę do Warszawy. Żona też. Chłopak to lata, młody. Przywykliśmy do miejsca
jak żółwie do skorupy. Kto ma jedną skorupę, stara się, żeby była najznośniejsza. Korta pomyślał, że jego życie składa się z wielu skorup i że ten familijny dom rozbraja. Na ogół był zadowolony ze swoich skorup. W jednej byś się udusił – pomyślał. – W ciągu miesiąca byś się udusił. – Gdzie ulokował mnie pan na mieszkanie? – zapytał. – A myślałem i myślałem – odrzekł flegmatycznie naczelnik – pomyślałem, że jeżeli chce się pan czegoś dowiedzieć o nieboszczyku Kamińskim, to najlepiej będzie zamieszkać u jego pomocnicy. Ma taki kurnik, dwie izby, ale własny. Kwaterunek nie wtrąca się do drugiego pokoju. – Hm? – mruknął Korta. – Ktoś obcy nagle wynajmuje pokój u pomocnicy zmarłego. Akurat tu, a nie gdzie indziej. – Nie jest pan obcy. Kogo ja daję na ustępstwo podczas swojego leczenia w sanatorium – nie jest obcy. Urodziłem się w Garwolinie i mieszkam tu całe życie. U nas to przepustka do ludzi. Ta kobieta, Czarnkowa, jest samotna, potrzebuje dorobić sobie coś do pensji. Wszyscy o tym wiedzą. Sama teraz prowadzi magazyn. Męża jeszcze Niemcy jej zabrali. Córka zginęła w Warszawie w powstaniu. Życie jej dosyć żółci nalało, nawet najgorsza zaraza ominie ją ze swoim ozorem. To dobre miejsce na mieszka: dla pana. Od niej dowie się pan wszystkiego, czego się w ogóle można dowiedzieć. Może ona... Chociaż... – machnął ręką i zatrzymał się. – Pan uważa, że w śmierci magazyniera w czasie pożaru nie kryje się nic podejrzanego. – Tak uważam. – A sam pożar? – zapytał Korta. – Włączył maszynkę elektryczną i zasnął – powiedział naczelnik. – Ile azy sam zostawiałem palący się gaz, gdy żona wyjeżdżała do rodziny.г Raz wychodząc rano z domu zostawiłem czajnik na gazie. Nie było mnie osiem godzin. Woda wyparowała, a czajnik rozgrzał mi się tak, że na płytce stała ognista kula. Tylko cud, że coś się w kuchni nie zajęło. Korta dopił kieliszek. Tylnymi drzwiami przeszli z kierownikiem do
urzędu pocztowego. Paliły się jeszcze jarzeniówki, dwóch konwojentów przerzucało paczki na stos, pod ścianę, szykując je do rannej ekspedycji. Korta obrzucił spojrzeniem dosyć obszerną halę. Była już zmodernizowana na ladach stały nowoczesne wagi. – Porządny urząd pocztowy – powiedział. – Rok temu zmienialiśmy cały system oświetleniowy, przerabiało się wnętrze. Chce pan przejść do mego biura? Mam pana wprowadzić w pańskie obowiązki. – Pobieżnie – uśmiechnął się Korta. – Odbyłem niezłą praktykę, tak sądzę. Mam nadzieję, że pana nie skompromituję. Zauważył na twarzy naczelnika wyraz prostodusznej, chytrej, dobrze ukrytej ironii. – Ja tu trzydzieści lat naczelnikuję – zauważył tylko starszy mężczyzna. Rozdział II – Czasem jest taki rok – powiedziała Czarnkowa – Że nieszczęścia spadają jedne za drugimi. – Ludzie zawsze umierają – rzucił Korta. – Pewnie, ale zwyczajnie. Z chorób albo ze starości – obruszyła się kobieta.– Na taką śmierć człowiek się nie buntuje. Buntuje się, buntuje – pomyślał Korta. – I ty się buntujesz, chociaż zdaje ci się, że żałujesz tylko młodzika od sąsiadów, który zginął na motorze. Albo swego kierownika. W pięćdziesiątym roku życia podpalił się z powodu zbytniego pociągu do butelki. Mógł żyć dłużej, pewnie że mógł. Ale tobie, pani Czarnkowa, chodzi w ogóle o tę przykrą konieczność, która i nas czeka. Nie wypowiedział jednak głośno swoich myśli. Odkładał na bok sentencje kapitana Korty, ponieważ był chwilowo zastępcą naczelnika poczty. Ludzie, którzy nie odznaczają się żadną dociekliwością i na pozór są naiwni, mało rozgarnięci, podświadomie rejestrują wszystkie
fakty i słowa nie pasujące do człowieka, którym on jest albo za jakiego chce uchodzić. I potem nagle to wypływa. Korta nieraz przekonywał się o tym w śledztwach. Zwykle taki świadek miewał minę dkrywającego Amerykę. Korta strzegł się każdego ruchu i słowa nie pasującego do naczelnika poczty. Obserwował spod oka kobietę, przymierzającą papierowy wykrój do rozłożonego na stole materiału. Była pochylona, ale w świetle lampy odcinały się wyraźnie na jej twarzy dwie głębokie bruzdy, biegnące od nosa, żłobiące brodę. Siedział w jej mieszkaniu drugi tydzień, chodził rankami na pocztę, po pracy wstępował na piwo do restauracji drugiej kategorii, która nazywała się „Nowa” – jak inni mężczyźni. Czasem zjadał obiad w drewniaku, u Modrzejewskiego. W małej gospodzie trzeciej kategorii. Prywatnej. Zaglądał do „Kolorowej”, zamawiał ciastko na stojąco albo wypijał lemoniadę przy stoliku. Do diabła – pomyślał. – Dlaczego ten wypadek zbiegł się z kontrolą w magazynie? Żadnych nadużyć nie wykryli. Ogień pochłonął 280 tysięcy z majątku państwowego. Rocznie z dymem idą miliony. Zaprószenia, czasem podpalenia z różnych motywów, łatwo wykrywalnych. Dochodzenie tutejszej milicji też jest szczegółowe, kompletne i nic nie pozostawia do życzenia. Żadnych luk, budzących podejrzeń nielogiczności. Został naczelnikiem poczty w Garwolinie, ponieważ istniał jakiś procent możliwości, że pożar magazynu z materiałami włókienniczymi wiązał się z grubszą aferą w tej branży, na której trop Komenda Milicji dopiero wchodziła. Garwoliński magazynier mógł być jednym z mniej ważnych ogniw sprawy. Na tyle jednak poinformowanym, że komuś zależało, aby się go pozbyć. Z tych względów spadła na niego kontrola z NIK-u, która tylko wykazała absolutną zgodność buchalterii z przychodem i rozchodem, a także ze stanem magazynu. Mimo to Komenda Milicji w dalszym ciągu interesowała się tym tropem. Korta poczuł się nagle sam przez siebie wystrychnięty na dudka. Kobieta przy stole cięła nożycami materiał wzdłuż papierowego wzoru. Chłód wiał od jej samotności, z tego mieszkanka w drewniaku,
pamiętającym pierwszą wojnę światową. Fotografie jej bliskich stały na komodzie przybrane nieśmiertelnikami i z jednego zdjęcia patrzył surowo mężczyzna, z drugiego uśmiechała się 18-letnia dziewczyna. Listopad za oknem zapowiadał już grudzień, padał śnieg z deszczem. Korta wyobraził sobie swoje mieszkanie warszawskie. Biurko porządnie oświetlone, półkę z książkami, każdy papierek na miejscu – tylko ręką sięgnąć. Codzienna prasa na stojaku, telewizor. Telefon łączący z Komendą. Do diabła – pomyślał – nic mniej ciekawego niż życie urzędnika pocztowego w małym miasteczku. Po kiego licha ugrzązłem w tym garniturku? – A żeby pan wiedział – odezwała się Czarnkowa. – Jednego tygodnia ojciec kupił synowi motor, a w trzy dni chłopak zabił się na głównej ulicy. Tuż przy stacji benzynowej. Taki zdolny chłopak. Jedyny syn. Tam w domu są jeszcze tylko córki. Był na pierwszym roku politechniki. Najlepszy na całym kursie. Rósł na moich oczach. Ledwo ludzie ochłonęli po tym nieszczęściu, pan Kamiński spłonął w magazynie. Korta zaczął słuchać, gdy gospodyni wspomniała o magazynierze, ale zapytał bez zainteresowania: – Jeden wypadek zdarzył się zaraz po drugim? – Gdzie tam zaraz! Niemal jednocześnie. Jednego dnia chowali Tadka, znaczy– rano. A wieczorem wybuchł pożar w naszym magazynie. Z początku nikt nie myślał, że pan Kamiński tam jest. Dopiero jak straż ugasiła – milicja znalazła zwłoki. Korta dokładnie znał akta dotyczące pożaru, stenogramy przesłuchań świadków i żony zmarłego, wreszcie jego pomocnicy, która w tej chwili niczego nie przeczuwając kroiła przed kapitanem materiał na stole. – Zaraz mieliśmy drugi pogrzeb dała kobieta. – Cały Garwolin był poruszony. Korta lubił pamiętać okoliczności towarzyszące sytuacjom, które go interesowały. – Wygląda na to, że zgadzała się pani ze swoim szefem – zauważył. -
To rzadkie. – tam, rzadkie. To nie miasto, gdzie ludzie gryzą się o każdą kość.Ее Pan Kamiński był porządny człowiek. I życie mu się nie złożyło, i śmierć miał byle jaką. – Pani objęła po nim magazyn – A tak. Ale wcale mnie to nie cieszy. Obowiązki duże, odpowiedzialność, a pensja mało co większa. Zresztą nie chciałabym i stanowiska cudzym kosztem. – Podobno pił dużo – rzekł ostrożnie. – A pił – obruszyła się kobieta. Dzieci nie miał. A co robić w życiu bez dzieci? – Urwała i spojrzała na fotografię dziewczyny z komody. Korta zauważył, że bruzda na jej twarzy pogłębiła się, usta mocniej zacięły. – Nic sobie nie robił z życia – dodała. – Taki, co dba o życie, nie spali się przypadkowo. – – uśmiechnął się Korta – o wypadek nietrudno, nawetЕе przezornemu. – Pan Kamiński nie był przezorny. Ani chytry na pieniądze. Ta jego żona urwała, zdjęła ze stołu przykrojony materiał. – At, co zresztą mówić, już. Też sama została. Ja będę szyła na maszynie – powiedziała, będzie panu przeszkadzał stukot? Korta spojrzał niechętnie na zgrabny wykrój w rękach gospodyni. Rozgadała się pierwszy raz, od kiedy u niej zamieszkał. Nie wszczynał z nią pogawędek. Miał wrażenie, że uznała go za milczka, człowieka mało zainteresowanego otoczeniem. Osiągnął cel swoich zabiegów. Taka postawa stawa zabierała cenny czas, ale pośpiech w zdobywaniu informacji nigdy mu się nie opłacił. Pośpiech przeszkadzał przyglądać się ludziom. Ludzie czasami więcej mu powiedzieli milczeniem, nieświadomi obserwacji, niż pociągani za język. I czas był taki – listopadowy – skłaniający każdego do zamykania się w sobie. Korta też odczuwał przedzimowy stan adaptowania się organizmu do zimy jak do snu. Inaczej gada się z ludźmi w maju – stwierdził – a zupełnie inaczej w listopadzie. Będę musiał przekazać to cenne spostrzeżenie porucznikowi
Małkowi. Ubawię go. – Nie – powiedział. – Lubię stukot maszyny. Czarnkowa uśmiechnęła się do niego przychylnie. – Mężczyźni uciekają od domowych hałasów – zauważyła. – Rzecz gustu – mruknął Korta. – Pan Kamiński ostatnie lata niemal mieszkał w magazynie. Wstawił tam łóżko. Gdyby nie to łóżko, żyłby sobie. Poszedłby do domu. Tego wieczoru. Człowiek nigdy nie wie, co będzie przyczyną jego nieszczęścia. Głupie łóżko, na którym można się przespać. – Miał dużą rodzinę? – zapytał Korta od niechcenia. – Nie. Tylko brata. Mieszka w Zaciszu pod Warszawą. Z bratem to się kochali. Brat naprawdę rozpaczał. Przyjechał na pogrzeb swoją taksówką. Ma taksówkę. Zamożny człowiek. Wdowa nie lubiła się z bratem. Odjechał prędko z cmentarza, bo ona po pogrzebie zaprosiła na kieliszek kierownika ze sklepu mięsnego. Mówiło się u nas, że ona kombinuje z kierownikiem. Kto tam wie, jak było naprawdę. Nigdy nie zachodziła do mieszkania kierownika. Ani ja nie widziałam, żeby on był kiedyś u niej. Pan Kamiński dawniej wysyłał mnie w czasie pracy do domu, jak było coś ważnego. Ludzie muszą plotkować, gdy w małżeństwie nie idzie jak trzeba. Szukają dziury w całym. Muszę sobie koniecznie kupić kawałek szynki – pomyślał Korta, a głośno powiedział: – Zgoda rozbija się przez wódkę. To jest najczęstsza przyczyna tragedii rodzinnych. – Ale kto go wpędził w wódkę! – krzyknęła kobieta przy maszynie i szarpnęła gwałtowniej materiał. Nić się splątała i zamotała na ściegu. – Dzieci mieć nie chciała czy nie mogła, nie wiem. On mówił, że najpierw nie chciała, była jeszcze wojna, a potem czasy niepewne. Aż na koniec lata przeleciały i mówiła, że jest za stara, nie ma nerwów ani sił do wstawania po nocach, prania pieluch, do zmian w domu. Była ładna i jeszcze jest niczego. Od początku wszystko ją w nim irytowało. Lubił majsterkować. Warsztacik, jaki tam sobie uzbierał, wyprowadziła mu z domu. Dłubał wieczorami w magazynie. Często i mnie radio naprawił.
– Może był dziwakiem – zauważył Korta delikatnie. – Mężczyzna jak inni. życie w każdym jakieś dziwactwo wyrobi. I co z tego? Czy to jest zaraz dziwactwo, że ktoś lubi dłubać w elektrycznych maszynkach albo że sobie podchmieli i pogra na katarynce? Po trzeźwemu nie brał się do katarynki. Kortę ogarnęła nagła chęć śmiechu, mimo, a nawet wbrew sytuacji, w jakiej się znajdował, mimo wagi, jaką miała dla niego każda informacja gospodyni. – Proszę pani, kto dzisiaj grywa na katarynkach nawet po pijanemu! Niech pani wejdzie w położenie tej kobiety. Katarynka i pociąg do majsterkowania – zanotował sobie w myślach. – Proszę pana – rzekła Czarnkowa i odsunęła się od maszyny. – Czy harmonia też pana pobudza do śmiechu? Albo fortepian? – Ależ nie, oczywiście nie, proszę pani – odrzekł Korta uprzejmie. źle się zachowujesz, stary – powiedział sobie w myślach – bardzo źle. Zapominasz, po co tu zamieszkałeś. Chyba masz zamiar osiąść dożywotnio na poczcie. Twoja własna żona ucieszyłaby się tym niebywale. Miałaby nareszcie upragniony spokój. – Katarynkę też wyrzuciła mu z domu – powiedziała kobieta przy maszynie. – Jednego dnia przyniósł ją do magazynu i schował za belami. To magazyn był ostatnio jego domem. Właściwie w nim mieszkał. Ludzie wszystko widzą, proszę pana. Chociaż pił, wszyscy byli za nim. Nie za nią. Ludzie są sprawiedliwsi, niż pan myśli. – Doprowadzili już pani magazyn do porządku? – zapytał nagle Korta. – Ale gdzie tam! Przecież to ruina. Dwa wozy z sikawkami nie mogły dać rady. Za późno spostrzegli ogień. – Ach, tak – mruknął Korta. – Myślałem, że dom został uratowany. – Dom tak, stropy się nie zapadły. Ale kiedy wezmą się do roboty! – Widzę, że pani chodzi do pracy, myślałem, że straty są niewielkie. – Chodzę. Na prowizorkę. Co nam przywieźli do sklepów, częściowo zwaliło się na zaplecze, częściowo leży w dawnym magazynie apteki. Tam jest taka szopa, barak. Na razie musi służyć za magazyn. Zimno tam, boję się reumatyzmu. Zima idzie. Przed zimą w starym magazynie
już nic robić nie będą. A to dobrze – pomyślał Korta. – To bardzo dobrze. Zachciało mu się kawy. Wrócił do swego pokoju i zamknął się starannie. Z głębi domu dobiegał terkot maszyny do szycia. Nalał sobie kawy do szklanki i usiadł, spokojnie popijając, potem wygarnął z niej fusy, zawinął w kawałek Trybuny Ludu. Najpierw rzeźnik – pomyślał. – Potem trzeba zajrzeć do spalonego magazynu. Nie uśmiechały mu się przedwczesne kontakty z tutejszym posterunkiem. Przeprowadzę mały rekonesansik i może obejdzie się bez komendanta. Zobaczymy. Najwyżej wezmą mnie za złodzieja i wylecę z poczty, ale ponieważ nie mogę wylecieć z poczty... Z dwojga złego jest trzecie wyjście, muszę tak obejrzeć magazyn, żeby mnie nikt nie obejrzał. Zupełnie proste. Rozdział III Kierownik sklepu mięsnego stał za ladą. Pomagała mu jedna ekspedientka. Ufarbowana blondynka, z klipsami w uszach. Biały fartuch, utytłany na krągłości jej brzucha, znaczyły przyklejone do mięsnej posoki strzępki trocin. Niepohamowana chęć życia – manifestująca się żarliwością gestu, potokiem słów, ruchliwością twarzy i zagarnianiem ku sobie każdego, kto niebacznie znalazł się w pobliżu – wylewała się z niej niemal na klientów, zatapiając sklep jak wzbierająca woda. Uff – westchnął Korta w myślach – ale babsztyl. – Poproszę ćwierć szynkowej – powiedział do mężczyzny, omijając przezornie ekspedientkę. Kierownik rzucił na niego krótkie, taksujące spojrzenie. Korta zorientował się w tej samej chwili, że kierownik sklepu zanotował sobie jego twarz. Był, w przeciwieństwie do swojej pracownicy, powściągliwy i
w sposób zamierzony obojętny wobec tłoczących się ludzi. – Szynkowej? – wykrzyknęła ekspedientka, uśmiechając się do Korty wylewnie. – Pan chciał szynkowej? Ćwierć szynkowej – powtarzała w chęci służenia obywatelowi. – Tak – potwierdził Korta sucho. Ekspedientka zgasła, odęła wargi, spojrzała na Kortę jak na osobistego wroga. Nie chciał się poddać hojności jej ciała i usposobienia. Rzuciła szynkową na wagę gestem wyrażającym zobojętnienie i urazę. Korta wyszedł ze sklepu zadowolony z dokonanej prezentacji własnej osoby. Jeden krok i następny – pomyślał – mały i nieznaczący, każdy przybliża do celu. Na rynku czy placu położonym przy głównej ulicy, którą biegła szosa, zatrzymał się niezdecydowany. Zabudowa miasteczka świadczyła, że kiedyś musiało być wsią. Centrum biegło wzdłuż drogi jak w każdej polskiej wsi. Miasteczko rozrasta się promieniście od rynku. Rynek jest środkiem jak pestka w śliwce. Rynek garwoliński wyglądał, jakby go ktoś doczepił do szosy. Korta zastanawiał się, gdzie zjeść obiad. W „Nowej” kręciło się kilka kelnerek i atmosfera była tam bardziej anonimowa. U Modrzejewskiego, w małym drewniaku, kontakt z jedyną kelnerką nawiązywał się szybko. Zazdrostki w niskich oknach parterowego domku, ciasnota, stali goście, kwiatki w wazonikach i znajoma, zawsze ta sama dziewczyna z talerzem w ręku prowokowały do męskich zwierzeń po pijanemu. Korta stwierdził, że można nie lubić takiej atmosfery, ale trudno nie przyznać, że jest użyteczna. Zdecydował się na obiad u Modrzejewskiego. Poznali się już z kelnerką, witała go jak stałego gościa, chociaż niedawno przyjechał do Garwolina. Na progu drewniaka zawsze wycierał nogi z błota, co, jak zauważył, od pierwszej chwili nastroiło ją do niego życzliwie. Przypuszczał, że do jej obowiązków należała dbałość o podłogę. Deska była pomalowana na czerwono i co ranka prezentowała się tak, jakby z wieczora dziesiątki męskich nóg nie zabrudziły jej dokumentnie.
U prywaciarza nie ma etatu sprzątaczki – pomyślał Korta zgryźliwie. Pilnował jednak wycieraczki, ponieważ ten prymitywny sposób okazał się drogą do serca kelnerki. – Dzień dobry panu – rzuciła mu zaraz w przejściu. Korta strząsnął deszcz z płaszcza. Domowo tu było i negliżująco, jakby człowiek wkładał bambosze i rozbierał się do piżamy. – Dziś są pierożki z mięsem – oznajmiła mu poufnie. – Zatrzymać panu porcję? Zaraz nie będzie. Kiwnął mechanicznie głową. Mimo wszystko wolał restauracje, w których był tylko konsumentem, mógł zachować swoje incognito, dla nikogo nie był zastępcą kierownika poczty ani panem iks czy ygrek. Anonimowość współczesnego życia weszła człowiekowi w krew – stwierdził. – Nie bardzo umiem wrócić w stare koleiny. Dopiero jak wpadnie się do takiego lokalu, człowiek uświadamia sobie nawyk. Kelnerka postawiła przed nim pierożki. – Kieliszek? – zapytała. Nie pił do obiadu, ale kieliszek mógł mu dopomóc w pogłębieniu przyjaźni z kelnerką. Sama wycieraczka to mało – stwierdził rzeczowo. – Oprócz czegoś dla ducha potrzebne jest coś dla kieszeni. – Niech będzie. Setka. Jadł wolno, kończyła się pora obiadowa, nowi goście napłyną po szóstej. Między wpół do piątej a szóstą można było liczyć na względny spokój, ucięcie sobie rozmówki z dziewczyną. Usiadła właśnie w kącie pokoiku, podliczyła bloczki, z westchnieniem obejrzała kostki u nóg, roztarta je dłonią. – Nachodzi się pani, co? – rzucił Korta. – Aa, jeden taniec. Od rana do wieczora – jęknęła. – Goście obiadowi nie są tacy męczący jak wieczorni – zauważył. – Nie, pewnie, że nie. Ale za to ruch. Wieczorem trzeba się użerać z pijakami. – Grubsze awantury? – zaryzykował Korta. – Czasem – przeciągnęła – ale rzadko. Mamy swoich gości. Jeszcze jak
pan Kamiński żył... ten to pił! Teraz pijaki nie mają towarzystwa. – No, zawsze znajdzie się następca – zażartował Korta. – Znajdzie się, pewnie. Ale to już nie to. Kamińskiego się lubiło. Człowiek mu niejedno darował. Pił, bo pił, ale nigdy nie wszczynał awantur. Cichutko wychodził, jak już czuł, że ma dość. Inni rozrabiali, co z nim przychodzili. – Nie przychodzą już? – Przychodzą, ale im także brak magazyniera. Przenieśli się do „Nowej”. Więcej chodzą do „Nowej”. – Ma pani przynajmniej spokój. – Taki tam spokój. Zarobi się mniej. – Może nieszczęście by się nie stało, gdyby tego dnia nie wypił – zauważył Korta. – Co miało być, stało się. Nie dziś, to jutro. A rzeczywiście wypił tego dnia z litra. Ale wie pan, dziwne, jak to w życiu bywa, wyszedł mniej pijany niż zwykle. Wydawał mi się całkiem trzeźwy. Jeszcze popatrzałam za nim na drogę, bo czasem trzeba było mu pomóc. Nieraz zamykałam lokal i nawet go podprowadzałam. Często pan nauczyciel odprowadził go do domu. – Przyjaciel od kieliszka? – uśmiechnął się Korta. – A nie. Pan nauczyciel w ogóle nie pije. Daje w szkole polskiego. Kilka lat temu zorganizował amatorskie kółko teatralne. Dla dorosłych. Magazynier różne role grał w przedstawieniach i od tego czasu się zaprzyjaźnili. Nauczyciel myślał, że w ten sposób wyciągnie Karpińskiego z wódki, ale się nie dało. Na czas prób, owszem, nie zaglądał do nas ani do „Nowej”. Jak zaczynali grać, wracał. Tylko w dni przedstawień był trzeźwy. To przebieranie w teatrze okropnie irytowało jego żonę. – Przestał grywać – zainteresował się Korta. – Nie. Wcale się nie przejmował.- Dobrze to nawet robił. Jak urodzony aktor. Pan nauczyciel mówił, że gdyby się za młodu uczył, kto wie, co by wyszło. Ale już był za stary, żeby go gdzieś przyjęli na naukę. Poznać nauczyciela. – zanotował Korta w myślach. – Coraz ciekawszy
jest ten zmarły magazynier, chociaż obawiam się poważnie, że zupełnie nie w ten sposób, jaki sprawiłby mi satysfakcję. – Zapłacę – powiedział do dziewczyny. – Deszcz i ciemno, trzeba zobaczyć, co słychać w domu. Podniosła się ciężko od stolika. – Nawet się człowiek nie obejrzał i zima. O czwartej robi się noc. Korta wyszedł z ciemności, paliły się nieliczne światła. Z „Nowej” od witryn lało się więcej jasności na chodnik i rozpełzało w mglistym deszczu. Mało ludzi przechodziło placem, w przecznicach zupełnie pusto. Postawił kołnierz deszczowca i ruszył w stronę Jagodzińskiej. Leżała na peryferii miasteczka. W taką pogodę spodziewał się, że będzie jedynym przechodniem. Namacał w kieszeni latarkę Dom, w którym mieścił się magazyn, był porządnie zrujnowany. Części drewniane zupełnie wypalone. Korta wszedł w otwarty, osmalony korytarz. W dwóch izbach brakowało drzwi, trzecia zaparta furtką z jakiegoś parkanu, zaczepioną o zawias prowizorycznie wbity w cegłę skobel zatkany hakiem. Odciągnął furtkę i rzucił snop światła na ściany. Ocalało kilka nadpalonych półek, żelazne, skręcone w ogniu łóżko i metalowa siatka. Zaczął myszkować wśród poniewierającego się żelastwa. Jakieś haki, kilka prętów, wyglądały na ramy podtrzymujące żaluzje w oknach. Śrubokręt bez rękojeści, strawione przez ogień spiralki do elektrycznych maszynek, potłuczone lampy radiowe. Ukląkł na podłodze i szczegółowo, część po części, przeglądał każdy kawałek metalu, najmniejszy gwoździk. Kawałki metalu już pordzewiały od wody z wężów strażackich i wilgoci listopada. Stracił na to godzinę, chociaż nie było tego więcej niż na kwadrans oględzin. Gasił latarkę kilka razy, gdy zdawało mu się, że ktoś idzie ulicą. Ale było na niej ciemno i pusto. Nie ma – stwierdził. W pokoju sublokatorskim otworzył kluczykiem teczkę chowaną w szafie i pogrążył się w odczytywaniu na nowo protokołu oględzin dokonanych w magazynie przez technika dochodzeniowego zaraz po pożarze. Zatrzymał się przy spisie zabezpieczonych przedmiotów.
Nie ma – pomyślał. – Pamiętałem, że nie ma. Musiała zostać na pogorzelisku, ile ogień nie strawiłby metalowych części. Oprócz łóżka, prętów od żaluzji i zniszczonych drobiazgów do majsterkowania niczego nie było. Mógł przypuszczać, że tak jak on sam, stoś wszedł i zabrał poniewierający się metal, którego szukał. Ale w ten sam sposób zniknęłyby pręty czy do niczego nieprzydatne już łóżko. Dzieci zbierają różne żelastwa – pomyślał. – Do zabawy. Na złom. Psiakrew, dlaczego nie zamknęli tej jednej izby na kłódkę! Poczuł irytację, wszystkie okna stały otworem, należało je zaraz zabić deskami. Deszcz, a później śnieg zawilgocą do reszty mur. Niedbalstwo – pomyślał. Ale w tej chwili nie chodziło mu o budynek. Przedmioty lub przedmiot, których szukał, mogły się znajdować w czyichś rękach, przypadkowo podjęte z podłogi. Nie miał pewności, czy tak właśnie nie było. Schował kopie protokołów. Do ukończenia śledztwa milicja nikogo nie wpuściła – rozumował spokojnie. – Po zabezpieczeniu śladów zdali magazyn użytkownikowi. Nie było niczego do szukania ani zabierania ze spalonego pomieszczenia. Wchodzi w grę tylko przypadek. Przypadek zaś nie jest nigdy tak celowy ani konsekwentny, żeby zatrzeć wszystkie ślady aż do ostatniej śrubki. Technik również zwróciłby uwagę na dziwne kawałki metalu. Najwyraźniej nie było ich, gdy wszedł tam ze swoim arsenałem. Gdyby je nawet przeoczył, znalazłby coś dzisiaj. Na pewno. Zajrzał do kuchni, gospodyni gotowała kapuśniak. Korta z lubością pociągnął nosem. Wydawało mu się, że dojrzał punkt na pustyni idealnie zgranych faktów, chociaż na razie jego spostrzeżenie do niczego nie pasowało. Coś zawdzięczał jednak tej zgorzkniałej, przedwcześnie starej kobiecie. Nad komodą, nad fotografiami w nieśmiertelnikach wisiała mandolina. Zastanowił się, czy potrafiłby jeszcze wyciągnąć z instrumentu chociaż jeden ton. Gdy był wyrostkiem, całkiem nieźle akompaniował kolegom do śpiewu.
Czarnkowa pochwyciła kierunek jego spojrzenia. – To męża – powiedziała. – I ja kiedyś brzdąkałem – powiedział Korta. – To chyba stąd pani sentyment do grajków – zauważył i znów spojrzał na mandolinę. – Nie wiem – zawahała się kobieta. – A kiedy to ostatni raz przygrywał sobie pani zmarły szef? – powiedział ciepło i konfidencjonalnie. Czarnkowa uśmiechnęła się do Korty. – Prawie co wieczór sobie pograł – rzekła. – Już do niczego nie miał humoru, biedak, ale do tego pudła był przywiązany jak do czegoś żywego. Na jakieś parę dni przed wypadkiem to chyba nie grał, bo chodził trzeźwy. Od tej kontroli z NIK-u, cośmy ją mieli. Chce pan kapuśniaku? – Hm? – zawahał się Korta. – Prawdę mówiąc, chcę. A może katarynka powędrowała z magazynu do domu? – Co? – zapytała Czarnkowa, nalewając lokatorowi gęstego, drażniącego powonienie płynu. – Ach, nie. Skąd. O n a by mu dała wprowadzić taki przedmiot z powrotem do domu! – Może ją sprzedał? – ciągnął Korta pół żartem, pół serio. – E tam, gdzie on by ją sprzedał! Była w magazynie. Jeszcze w dzień pożaru. Szukałam akurat szufelki. Straszne zimno mieliśmy w magazynie i chciałam przegarnąć popiół w piecach. Katarynka spaliła się razem z nim. – Szkoda – zauważył Korta, wsuwając kapuśniak. – To będzie niedługo muzealny przedmiot, chociaż tylko mechaniczny. – Co pan opowiada! Ale rzeczywiście była ładna. Stara. Trzymał ją koło łóżka. Czasem składałam jego rzeczy, to wiem. Sprzątaczka uważa, że do niej należy tylko magazyn. Prywatne rzeczy nic jej nie obchodzą. Mogą zgnić. – Dobry kapuśniak pani gotuje – powiedział Korta – jeżeli tak wszystko... – I na co mi to? – zwróciła do Korty swoją smutną twarz. – Dla kogo mam gotować?
Pomyślał, jak trudno jest czasem znaleźć okolicznościowe, na każdą okazję dobre, a nic nie rozwiązujące pocieszenie. Rozdział IV Siedział w wygodnym fotelu pani naczelnikowej, tym samym, w którym Maliszek przyjmował go winiakiem. Znajomość z kierownikiem sklepu mięsnego szła opornie. Korta żywił się ostatnio wędlinami i przysięgał sobie, że w domu będzie jadał ser. Ekspedientka z klipsami ofiarowywała mu nadal siebie i głębie swej natury przy okazji każdej ćwierci wędliny, ale kapitana nie interesowała blondynka. Z daleka czuł, że nie miałaby mu nic do zakomunikowania. Takie kobiety są zbyt zajęte sobą i swoim obłaskawianiem świata. Kierownik, ten był spostrzegawczy. Nie patrząc – widział, co mu było trzeba. Korta miał przed sobą po drugiej stronie stołu panią Maliszkową. Zastanawiał się właśnie, kiedy kończy się kuracja naczelnika i czy mąż zacnej niewiasty nie będzie musiał jej przedłużać. Przykro by mu było zmartwić małżonkę i powiadał sobie w duchu, że powinien w pierwszym terminie skończyć swoją sprawę z „człowiekiem z katarynką”, jak na własny użytek zaczął nazywać zmarłego magazyniera. Od godziny usiłował wywrzeć dobre wrażenie na nauczycielu. Nauczyciel oprócz amatorskiego teatru pasjonował się bridżem. Akurat dzisiaj nie było mowy o złożeniu partyjki, ale Korta postanowił wprosić się do niego i nic mu w tym nie mogło przeszkodzić. Nawet gdyby uznano go za natręta. Pił herbatę pani naczelnikowej, robił spustoszenie wśród jej wypieków, chwaląc gęsto dzieło rąk gospodyni, i narzekał, że wieczorami nie ma co robić. Tęsknił za bridżem. Spodziewał się, że komplementy zrobią swoje i pani naczelnikowa załatwi sprawę za niego, chociażby nauczyciel nie kwapił się ido znajomości. Kiedy wychodził z herbatki, mdliło go od słodyczy, ale był umówiony na bridża. Cała sprawa kataryniarza niewarta żywienia się kiełbasą i dopychania
jej ciastkami – myślał po drodze. – Ale nigdy nie rezygnowałem, gdy raz wszedłem na jakiś ślad. Zginął przypadkowo czy chciał zginąć, czy ktoś mu dopomógł, wszystko jedno, muszę dostać dowody do ręki, że było tak, a nie inaczej. Na razie wiedział tylko tyle, że przedmiot, który cenił sobie magazynier, znikł z magazynu być może nawet w dzień pożaru. Korta powinien dostać się w jakiś sposób do wdowy, żeby to potwierdzić. Katarynka sama w sobie nie miała wielkiej wartości i jej zniknięcie mogło się rozwiązać zupełnie prosto. Wiedział też, że magazynier nie był tego wieczoru tak pijany, jak się ludziom zdawało. Tę informację zawdzięczał wycieraniu nóg o wycieraczkę, czego nauczyła go własna żona. Mało, stary, strasznie mało. Jedno słowo wdowy i runie punkcik zaczepienia, jaki zdobyłeś. Nigdy nie zajmowałeś się sprawą tak mało wyraźną, cokolwiek znaczącą. Interesowała go ciągle zbieżność pożaru z kontrolą NIK-u. Ta zbieżność była dla niego oczywista, chociaż nie wiedział dotąd, w czym się kryła. Gdyby tkwiła w jakiejkolwiek niezgodności finansowej! Człowiek dużo i stale pijący podlega atakom histerii, stanom depresyjnym, które mogą doprowadzić do katastrofy z powodu drobnego i na pozór błahego wydarzenia. Ale w protokole kontroli nie krył się żaden bodziec. Sam fakt kontroli nie mógł spowodować depresji samobójczej. Uświadomił sobie w tej chwili, że dosyć czasu zużył na manewry okrężne. Magazynier ze swoimi dziwactwami zaczynał go interesować wbrew rozsądkowi, chociaż niemal wykluczył go już z afery bawełnianej, nie wiedząc jeszcze dlaczego. Z nagłym postanowieniem skręcił w Krótką. Spojrzał na zegarek w świetle latarni. Pora była nieodpowiednia, ale Korta czuł, że moment jest odpowiedni. Gdyby się sam siebie zapytał, z czego to się nieraz brało, nie umiałby odpowiedzieć. Być może czasem chciał, żeby moment był odpowiedni. Potrzeba działania przeradzała się w aktywność, która dawała pewność kolejnym posunięciom i przynosiła powodzenie. Przeprosił panią Kamińską za późną porę. Nie wydawała się
zaskoczona. Wiedziała, że ktoś zastępuje Maliszka na poczcie i mieszka u zastępczyni jej męża. Pani Kamińska, ubrana na czarno od stóp do głowy, była rzeczywiście urodziwa, a jej twarz nie pasowała do stereotypu prowincji. Miała ładne i mało prowincjonalne mieszkanie. Korta nigdzie nie zauważył fotografii męża, może nie hołdowała kultowi wizerunków. Zaprosiła gościa do pokoju. Nie płakała i nie usiłowała wzbudzić w Korcie współczucia. Korta przeprosił ją za śmiałość i za zmącenie spokoju tak krótko po stracie, ale słyszał od pani Czarnkowej, że zmarły lubił i znał się na katarynkach. – Owszem – odrzekła wdowa – ale ja nie lubię jednostajności melodii i ulicznego dźwięku katarynki. Mąż zabrał ją do magazynu. – Milicja z pewnością zwróciła pani rzeczy należące do męża – powiedział Korta. – Nie było co. – Przepraszam panią – powiedział Korta zachowując możliwą dyskrecję – nie wiedziałem, że pożar był tak silny. – Owszem. Mąż kazał założyć żaluzje w magazynie. Przed samym wypadkiem. Martwił się, że słońce niszczy towar. Gdyby nie te żaluzje, sąsiedzi wcześniej zauważyliby ogień. Może by żył. W październiku – pomyślał Korta. – Dziwną porę wybrał sobie na zakładanie żaluzji przeciwsłonecznych. – Tak – powiedział głośno. – Bardzo mi przykro, że panią niepokoiłem. Chciałem po prostu kupić katarynkę. – Żałuję, ale pewnie się spaliła, jak... jak... mój mąż. Rozmowa ześlizgiwała w niebezpiecznym kierunku, poczuł się jak Piłat w credo, ale przecież o to mu chodziło. Żona magazyniera odgadła jego zakłopotanie. – Proszę się nie przejmować – rzekła. – Już przywykłam do okoliczności śmierci męża. A to... z początku było trudne. Całe miasteczko patrzyło na mnie jak na wroga. U nas uważa się, że kobieta musi kryć męża, a ja się nie chciałam pogodzić z jego... z jego fantazjami. Tego mi ludzie już nie darują. Widzi pan, nawet nie wiem, co on zrobił z tą katarynką. Ale chyba była w magazynie, bo lubił sobie
pokręcić korbą, gdy wypił. Tego mi ludzie też nie darują, że nie bawiły mnie różne rzeczy, które jego bawiły. Powiadają, że dlatego się spalił... Przeze mnie! Nie odprowadzałam go z knajpy do domu, nie wlokłam na własnych plecach jak inne kobiety. Zostawiałam go samemu sobie. Mówią, że wypadek zdarzył się z braku opieki. Pijany mężczyzna idzie do domu, on – szedł do magazynu. Niby powinien przyjść do domu, ale czy naprawdę powinien? Jak to jest w życiu? Jeżeli pan lubi katarynki, to może pan coś rozumie z takiego charakteru mężczyzny i powie mi, czy powinnam stać się płotem, o który opierałby się mój mąż? Korta nie spodziewał się zwierzeń, ale nagle zrozumiał tę kobietę. Był obcy. Do nikogo z miasteczka nie mogła tak mówić. Nawet do kierownika ze sklepu mięsnego – pomyślał mimo woli. – Jest tutejszy. Spojrzał na czarno ubraną kobietę i ogarnęło go uczucie niejasnej przykrości, że ona nie zna i nie będzie znać charakteru jego wizyty. Czasem trafia mu się takie doświadczenia w pracy, nieoczekiwane konfrontacje z ludźmi, którzy stają się tylko ludźmi, chociaż to Korta, nadal musiał traktować ich jako źródło informacji. – Przykro mi, że swoim pomysłem przypomniałem pani inne sprawy. A ludźmi trzeba się przejmować tyle, ile trzeba – dodał. – Minie trochę czasu, przyjdą inne wydarzenia, ludzie zapomną o pożarze w magazynie. Zawsze istnieje jakaś pośrednia sprężyna, proszę pani, każdej tragedii, ale my nie możemy przewidzieć, co ona spowoduje. Gdybyśmy mogli – uniknęlibyśmy tylu rzeczy. Pani jest zatem pewna, że nikt od męża nie odkupił katarynki? – Nie, nie – powiedziała czarno ubrana kobieta z roztargnieniem – nikomu nigdy by jej nie sprzedał. Wolał katarynkę ode mnie! – krzyknęła i zerwa się z krzesła. Dała gościowi znak, żeby sobie poszedł i Korta zrozumiał go właściwie. – Szkoda, że nie mogę panu zrobić przyjemności – dodała z cieniem ironii już przy drzwiach. Następny do grania na katarynce - pomyślał Korta na schodach. –
Naprawdę nienawidziła fantazji tego człowiek jeżeli potrafi przenosić swój gniew na potencjalnego nabywcę. Nie, to nie jest głupia kobieta, ale musiała być przykra w pożyciu, nawet ze swoimi racjami. Z wszystkimi racjami. Czasem tak jest, że sto racji nie pomoże, gdy ktoś potrafi naprawdę nienawidzić. – Chciałem kupić katarynkę, pani Czarnkowa – powiedział z wieczora asekurując się przed podejrzeniami. – Od kogo? – zdziwiła się gospodyni. – A, od waszej wdowy. Czarnkowa wzruszyła ramionami. – Przecież mówiłam, że katarynka się paliła. I na co panu taki grat! – Ładny i gra. Gospodyni rozchmurzyła się. Zauważył, że od kiedy zaczął z nią rozmawiać, z jej twarzy zniknęła zacięta pretensja do losu. Nie była taka samotna, ktoś kręcił się po domu, mogła zagadać, rozpędzić myśli. – Wasz magazynier, pani Czarnkowa, Nie tylko grał na katarynce, ale był gospodarny. Zakładaliście żaluzje ku zimie, myśląc o słońcu na wiosnę. – Mówiłam już, że był porządny. Dbał o cudze. Zrobiliśmy żaluzje na jesieni, bo teraz jak pan chce dostać rzemieślnika, to musi go pan brać, kiedy on chce, nie pan. Na wiosnę prosiłby się na darmo. Zupełnie możliwe – pomyślał Korta – chociaż za dużo tu przypadków. Nikt się do nich nie może przyczepić, zupełnie nikt, ale na mój gust żaluzje nie są konieczne. – Wdowa się rozgadała, co? – powiedziała Czarnkowa domyślnie. – Sama jest teraz jak ja. U nas nie ma widoków na zmianę. Powinna by wyjechać. – A rzeźnik? – rzucił Korta z humorem. – tam, taki jak nawet jest, to dopóki mu wygodnie. Jak się trzebaЕе żenić, zaraz zmienia front. On będzie od niej o rok, dwa młodszy. Po co mu taki interes? Mało to dziewczyn. – Oj, pani Czarnkowa, robi się za ze mnie plotkarz – rzucił Korta. – Nic, tylko mówimy o ludziach. Mogłaby pani odkładać coś na PKO i
kupić telewizor, szklany ekran morduje wszystkie plotki w powiecie i województwie. – I co? Tak siedzieć z zamkniętą gębą i gapić się jak sroka w kość. Dziękuję. Za stara jestem. A może bym i kupiła, gdyby ktoś ze mną popatrzył. Korta dyskretnie wysunął się za drzwi. Rozdział V – Nie, trzy piki, proszę pana – powiedział Korta. – Zawsze lepsze piki. – Jak pan chce – rzucił nauczyciel – pan rozgrywa. Nauczyciel nie był asem bridżowym, brakowało mu zmysłu kombinacyjnego, strategii. I jak zwykle słabi gracze lubił siadać do kart z mocniejszym partnerem. Wszystko się przydaje w twoim zawodzie, stary – myślał Korta, impasując pod damę. Znalazła się pod uderzeniem. Od damy kierowej zależały jego trzy piki. Wygrał. Nauczyciel się rozpromienił. Umiejętności bridżowe Korty przełamały jego rezerwę. Trzeci wieczór spędzali na wspólnej partyjce i wydawało się, że są na najlepszej drodze do zażyłości. Oczywiście przelotnej, okazjonalnej sympatii, ale mężczyźnie na ogół tyle wystarcza. Znał zalety i wady własnej płci. Zdolności nieangażowania się zbyt głębokiego przy oznakach życzliwości uważał za męską zaletę. Stwierdził już nieraz, że mężczyźni dzięki tej zalecie lepiej porozumiewają się między sobą, niż to bywa wśród kobiet. – Znów pograłem – zirytował się nauczyciel, rzucając karty na stół. Licytował pięć i zabrakło mu jednej lewy. Każda wysoka gra pozbawiała go zimnej krwi. Być może nawet w tym leżała przyczyna jego bridżowych porażek. – Humaniści rzadko są strategami – roześmiał się Korta. – Mają artystyczne upodobania. – Zorganizować amatorski teatr i zająć ludziom czas na jesienne
wieczory to jeszcze nie sztuka, proszę pana. Nie mam żadnych ambicji artystycznych. Czasem dobry pomysł i umiejętność przekonania do niego innych. – Stracił pan niedawno aktora – zauważył Korta. – Nie tylko. Ciekawego człowieka, chociaż zupełnie zmarnowanego. – Kobieta – rzucił Korta domyślnie. – E tam. Ludzie lubią upraszczać – powiedział nauczyciel. – Człowiek własne klęski nosi w sobie i przeważnie dlatego żeni się nie tak, jak powinien. Co to zresztą znaczy ożenić się mądrze, kiedy się ma dwadzieścia parę lat. Kto to potrafi? Pan jest żonaty? – Nie – uśmiechnął się Korta. – Pewnie dlatego, że nie wiedziałem, jak powinienem się ożenić, gdy miałem lat dwadzieścia. I nie wiem tego do dzisiaj. Grozi mi katastrofa starokawalerstwa. Wybacz mi, moja kochana – powiedział w myślach do nieobecnej – zupełnie dobrze wybrana, a nawet lepiej nie można było tego w ogóle zrobić, ale mamy okoliczności wyjątkowe. – Dzisiaj pojęcie starokawalerstwa już nie istnieje – roześmiał się nauczyciel. – Nawet staropanieństwo zanika. Mówi się „ludzie samotni”. To chyba też nie oddaje sytuacji, ale raczej ją przekręca. Samotni są przeważnie otoczeni jak tłusty kąsek. Skończyli szóstego robra i Korta napomknął o powrocie do domu. Nauczyciel zaprosił go na kolację, kapitan dał się namówić bez ceregieli. – Ile lat trzyma się ten pański zespół? – zadał pytanie tonem bardziej podtrzymującym rozmowę niż zdradzającym ciekawość. – Pięć. Dziwi to pana, co? – Czy ja wiem... Nie znam się na tym, ale przypuszczałem, że ludzie, którzy się przypadkowo i w jakiś jednak luźny sposób schodzą, równie łatwo się rozchodzą. – I tak, i nie. Schodzimy się, gdy mamy jakiś pomysł, coś chcemy wystawić. Rozchodzimy się na większą część roku, to prawda. – Ma pan stały zespół amatorów? – Trzon tak. Tych najstarszych, ale młodzi przychodzą właśnie i