WSTĘP
Książka ta jest kolejnym zbiorem relacji i opowieści o morzu
adresowanym do tych wszystkich, którzy czują się z nim związani
— bodaj zainteresowaniami i marzeniami. Jej tytuł, podobnie jak
poprzednich, rozpoczyna się od przedrostka „nie". Po niełatwym
morzu w niecodziennych niekiedy rejsach pływają niezwykłe okrę
ty. O tym zapominać nam nie wolno, jak chlubnie zapisywała się w
morskich kronikach nasza flota pod biało-czerwoną banderą.
Tym razem będzie to przypomnienie o nierównych walkach i
bojach, jakie staczano na morzu. Morze jest groźnym i potęż
nym żywiołem. Faktu tego nie zmienią nawet najnowsze zdoby
cze techniki, dzięki którym łatwiej jest jedynie morze poznać i
mierzyć się z jego kaprysami i ogromem. Nierównie jednak trud
niej jest zmagać się na morzu z drugim człowiekiem. Przekleń
stwem ludzkiej cywilizacji są bowiem toczone od jej zarania, od
tysięcy lat — wojny. Rozwój techniki sprzyja, jak dotąd, jedynie
coraz bardziej doskonałym — jakże to paradoksalnie brzmi! —
środkom walki danym ludziom do dyspozycji. Nie tylko do walki
z żywiołem morza — także z przenoszącym na nie swe panowa
nie drugim człowiekiem.
Walka ta rzadko kiedy jest równa. Potęga morza jest przemoż
na, człowiek wobec człowieka często dysponuje przewagą środ
ków walki, nierzadko wplatają się pomiędzy walczących nieprze
widziane zrządzenia losu burzące równowagę sił.
Najtrudniejszym jednak spośród toczonych na morzu bojów
jest walka człowieka z samym sobą. Wrogiem jest tu przede
wszystkim naturalny u każdego instynkt samozachowawczy, lęk
przed śmiercią, żądza życia, pragnienie ocalenia go za wszelką
cenę — nawet kosztem życia innych. Tego właśnie wroga naj
trudniej jest pokonać. Pokonać go zaś trzeba niekiedy w ułam
kach sekundy, czasem zaś w ciągu wielu godzin lub nawet dłu
gich dni. Strach należy pokonać w samym sobie podczas kata-
5
strofy okrętu lub statku, aby pozwolić ratować najpierw innych,
obezwładnionych lub słabszych. Trzeba go pokonać, by ruszyć
w bój z przeważającymi siłami wroga, by bronić ojczystego kraju
— nawet za cenę niemal pewnej zguby. Należy go przezwycię
żyć szczególnie wtedy, gdy przyjdzie się przeciwstawić tym, u
których on już zwyciężył i którzy ogarnięci nim uchodzą z pola
walki lub chcą się poddać wrogowi. Trzeba go nie tylko pokonać
— ale nie można okazać zmagań z nim innym, trzeba być spo
kojnym, opanowanym, zdecydowanym. Dlatego też w opisa
nych epizodach mniej jest istotny dramatyzm sytuacyjny — cho
ciaż on właśnie tworzy scenerię, wśród której rozgrywa się wal
ka człowieka z samym sobą, walka, której możemy się jedynie
domyślić.
Walka, którą trzeba odczuć pośrednio, poprzez fakty i okolicz
ności, i ocenić odniesione w niej zwycięstwo i ocaloną własną
godność człowieka — chociaż często, niestety, za cenę życia.
Walkę tę należy zrozumieć — gdyż takie właśnie zmagania
wewnątrz siebie, często mało widoczne, są naszym udziałem
niemal codziennie. Pokonanie zaś płaskiego i mdłego, małego
strachu jest wysiłkiem, który zdaje się nieraz przerastać siły. A
przecież dzisiejsze małe walki, gdy stawką jest tylko sukces
naukowy, kariera lub dobra materialne, mogą w tym niespokoj
nym świecie w najmniej oczekiwanej chwili zmienić się w walkę
z samym sobą o stawki najwyższe.
Książka ta jest przypomnieniem o ludziach z wielu krajów,
spod różnych bander, którzy w chwili wielkiej próby zdali egza
min na morzu — czyli po prostu w swym życiu. Przypomnieniem
Przeciw
samym
sobie
KOBIETY I DZIECI
NAJPIERW!
— Kobiety i dzieci najpierw t — okrzyk ten i
zarazem rozkaz znany jest w całym cywili
zowanym świecie. Wszędzie tam, gdzie po
jawia się nagłe niebezpieczeństwo i gdzie
trzeba ratować ludzi — w katastrofie mors
kiej, podczas pożaru, powodzi lub innego
kataklizmu — rozkaz ten daje pierwszeńst
wo najsłabszym fizycznie i najbardziej bez
radnym. Humanitarny, głęboko etyczny roz
kaz, który stał się tak oczywisty, że przyjął
już nawet formę potocznego zwrotu, nawet
w mniej dramatycznych sytuacjach.
Ten tak powszechny dzisiaj nakaz ma jed
nak niezbyt długi żywot. Zabrzmiał bowiem
po raz pierwszy w roku 1852 na dalekim
Oceanie Indyjskim w niezwykle dramatycz
nych okolicznościach.
Na początku tego roku w zimny, mglisty
dzień 7 stycznia, wśród śnieżnej zadymki
wyszedł z irlandzkiego portu Gueenstown
brytyjski transportowiec wojenny „Birken
head Była to parowa fregata z bocznokoło-
wym napędem, o dość niecodziennym ro-
dowodzie. Konserwatywna i niechętna no
winkom technicznym brytyjska Admiralicja
zdecydowała się w roku 1836 na ekspery
mentalną budowę kilku parowych fregat z
pierwszymi we flocie wojennej żelaznymi
kadłubami. Był to ewenement — do nowego
materiału, do żelaza, odnoszono się jeszcze
wtedy w brytyjskiej marynarce nieufnie. Bla
chy wydawały się cienkie, łatwe do przebicia
i rozdarcia, sztaby do pogięcia — nie to, co
solidne, grube, od wieków sprawdzone dre
wno! Na nowe fregaty — do których należał
i zbudowany w roku 1843 „Birkenhead”' —
patrzono nieprzychylnym okiem, Krytyczne
głosy mnożyły się i po kilku latach sporów
tradycjonaliści wzięli przejściowo górę. W
roku 1851 żelazne fregaty wycofano z linii,
rozbrojono — pozostawiając jedynie kilka
małych działek — i zdegradowano do rangi
transportowców wojska i sprzętu. W tej więc
nowej., mało efektownej roli „Birkenhead”
wyruszył owego zimowego ranka w daleki
rejs, aż na południowy' kraniec Afryki, do
portu Simonstown.
Na tym. skolonizowanymi przez Wielką
Brytanię obszarze nie było bowiem spokoj
nie. Dobiegała końca wojna burska z osad
nikami holenderskimi, tłumiono powstanie
plemion Kafrów — Murzynów Bantu.. Nowa
kolonia mająca w rok później przekształcić
się w Związek Południowej, Afryki potrzebo
wała wciąż świeżych posiłków wojskowych i
dostaw sprzętu wojennego.
„Birkenhead" wiózł jedno i drugie, ludzi i
sprzęt. Niewielki dwupokładowy okręt o wy
porności zaledwie 16001, długości 60 i sze
rokości 8 m, napędzany niezbyt mocną 200-
-konną maszyną parową nadającą mu bez
pomocy żagli prędkość jedynie 10 węzłów,
był przeładowany niemal do granic możliwo
ści.. Oprócz zapasów prowiantu i węgla, ła
dunku broni i sprzętu wojskowego w jego
ciasnych kajutach i na międzypokładzie stło
czonych było 600 ludzi — nie licząc 38 osób
załogi. Owe sześć setek stanowili żołnierze
pułku piechoty wraz z podoficerami i kadrą
oficerską — ale nie tylko. Regulamin wojs
kowy dozwalał bowiem żołnierzom stacjo
nowanym w koloniach zabierać tam również
rodziny; ich transport odbywał się ma koszt
państwa Tak więc pod pokładem „Birken-
heada” gnieździło się — trudno' to inaczej
7
7
nazwać — w niesłychanej ciasnocie i zadu
chu również ponad 100 kobiet i dzieci, towa
rzyszących mężom i ojcom w dalekim rejsie
na drugą półkulę.
Rejs, pomimo zatłoczenia pomieszczeń,
przebiegał jednak pomyślnie. Groźne Biska-
je były tym razem dość łaskawe, chociaż
wysoka fala wydatnie zwiększyła rozmiary
daniny Neptunowi, jaką składali cierpiący na
morską chorobę pasażerowie. Monotonna
podróż upływała bez zakłóceń. Wspomaga
ne żaglami i siłą wiatru wielkie łopatkowe
koła o 6-metrowej średnicy, młócące nie-
znużenie wody Atlantyku, posuwały nieu
stannie fregatę na południe, urywając milę
po mili z liczącej ich aż 9500 trasy. Pasaże
rowie spędzali czas w miarę możności na
górnym pokładzie. Żołnierze czyścili broń,
odbywali regulaminowe zajęcia, w wolnym
czasie śpiewali i grali, grupy kobiet wtórowa
ły intonującemu psalmy pastorowi, grano w
proste gry ruchowe — o ile pozwalało miejs
ce i stan pogody. Okręt prowadzony spraw
nie przez kapitana Solmonda, starego wilka
morskiego, zostawił za sobą wody Zatoki
Gwinejskiej, przeszedł obok złowrogiego
Kaokoveldu — słynnego Wybrzeża Szkiele
tów, okrążył Przylądek Dobrej Nadziei,
wszedł do rozległej Vals-Bay i 23 lutego, po
sześciu tygodniach rejsu, rzucił kotwicę w
mętne fale Simons-Bay, wąskiej zatoki, nad
którą leżało Simonstown.
Zmęczonych długą podróżą pasażerów, z
utęsknieniem spoglądających na dość jesz
cze wówczas pustynne brzegi, czekała
niezbyt miła niespodzianka. Łódź portowa
przywiozła na pokład „Birkenheada” oficera
z rozkazem dla kapitana Solmonda. Zgodnie
z jego treścią okręt miał w Simonstown uzu
pełnić jedynie zapasy węgla i prowiantu i
przedłużyć rejs o dalsze 300 mil — do Port
Elizabeth w zatoce Algoa.
Dodatkowy ten rejs nie był ani zbyt długi
— w porównaniu z już przebytą trasą — ani
niebezpieczny: prowadził wzdłuż brzegów,
przez cały niemal czas w zasięgu widoczno
ści lądu. Przedłużał jednak o kilka dni niewy
godny pobyt na,zatłoczonym okręcie — wie
lu więc pasażerów, zwłaszcza kobiet i dzie
ci, skorzystało z kilkudziesięciu godzin po
stoju i udało się na ląd, aby na spacerach i
przechadzkach rozprostować nogi na twar
dej i nieruchomej ziemi.
Przeładunek węgla z barek i przegląd
osprzętu zakończono 26 lutego i we wczes
nych godzinach rannych „Birkenhead” pod
niósł kotwicę i opuścił wody zatoki. Ocean
był spokojny, poza dokuczliwą martwą falą
niemile kołyszącą okrętem. Około północy
minięto już trawers Cape Agulhas — Przy
lądka Igielnego— linię umownej granicy At
lantyku, i „Birkenhead” wszedł na wody
Oceanu Indyjskiego. O północy „psią wa
chtę” , trwającą do godziny czwartej rano,
objął drugi oficer; na krótko przed godziną
drugą na mostek wszedł również sam kapi
tan Solmond.
Cały okręt pogrążony był w głębokim
śnie. ,Nad nie niosącymi żagli — wobec zu
pełnej ciszy — masztami migotały na pogo
dnym niebie niezliczone gwiazdy.
W tym momencie potężny wstrząs i ude
rzenie wstrzymały na miejscu idący pełną
prędkością swych 10 węzłów okręt. Ludzi
na mostku zbiło z nóg, koło sterowe odrzu
ciło obu sterników na dolny pokład, pod
dziobem rozległ się donośny trzask i zgrzyt
dartych blach poszycia. „Birkenhead” na
dział się nieoczekiwanie na nie oznaczoną
na mapach podwodną skałę i utkwił na niej
dziobem, dociskany siłą ciągle jeszcze wiru
jących kół.
Pod pokładem rozlegały się krzyki przera
żonych pasażerów, z których wielu wstrząs
wyrzucił z koi. Wszczął się tumult i pa
nika, poczęto się tłoczyć w ciemnościach
na schodniach prowadzących na górny po
kład.
8
Tonący „ Birkenhead
Kapitan Solmond szybko stanął na nogi,
równie szybko zorientował się w sytuacji i
począł wydawać spokojne, zdecydowane
rozkazy. Oficerom pułku polecił opanować
panikę wśród żołnierzy, ludziom załogi przy
gotować łodzie do spuszczenia na wodę,
drugiemu oficerowi — rozpoznać rozmiary
uszkodzeń.
I wśród tych rzeczowych, celowych roz
kazów kapitan Solmond wydał jeden jedyny
fatalny, nie przemyślany i brzemienny w sku
tkach. Uspokojony bliskością majaczącego z
lewej burty lądu — jak na ironię był to Dan-
ger Point, Niebezpieczny Cypel — i spraw
nie pracującą maszyną postanowił, nie cze
kając na raport o stanie uszkodzeń, zejść ze
skały, podprowadzić okręt ku brzegowi i
osadzić go na płyciźnie, oszczędzając lu
dziom przeprawy na ląd w łodziach i na tra
twach. Podał więc do maszyny rutynową ko
mendę „cała wstecz” !
Maszyna była w pełni sprawna i „Birken
head" po kilku wstrząsach i zgrzytach
zszedł z rafy na głęboką wodę.
I to był początek końca — nieoczekiwane
go i strasznego końca.
Gdy czopująca rozdarcie dna okrętu skała
usunęła się spod kadłuba, woda runęła kas
kadą do wnętrza. Fregata nie miała grodzi
wodoszczelnych — woda więc w ciągu nie
wielu minut zalała skrajnik dziobowy, ładow
nię, wdarła się do kotłowni, zatopiła palenis
ka, unieruchomiła maszynę. Bezwładny na
martwej fali, unieruchomiony „Birkenhead”
9
począł się zanurzać dziobem. Przeciążony z
jednej strony napływającą masą wody, a z
drugiej masywną maszyną i kołami kadłub
zaczął się ze straszliwym trzaskiem łamać
na dwoje. Przedni maszt zwalił się na po
kład, w chwilę później runął komin miażdżąc
tambor osłaniający lewe koło, łódź ratunko
wą i kłębiących się na pokładzie ludzi. Na
fregacie rozpętało się w jednej chwili przera
żające grozą piekło. W dziobowych pomie
szczeniach, w maszynowni, w kotłowni i na
zalanych już częściach międzypokładu zgi
nęli ci wszyscy, którym nie udało się prze
dostać na górny pokład. Na rufie rozlegały
się histeryczne krzyki kobiet i płacz dzieci.
Na śródokręciu miotał się w ciemnościach
oszalały tłum.
I wtedy kapitan Solmond raz jeszcze oka
zał się dzielnym marynarzem. Stojąc na
zgruchotanym częściowo przez zwalony ko
min skrzydle mostka ryknął przez tubę:
— Baczność! Słuchać kapitana! Oficero
wie — na lewą burtę! Żołnierze — zbiórka
na prawej! Wykonać rozkaz!
Równocześnie dwaj żołnierze pod most
kiem poczęli bić w werble, a dwaj inni, na roz
kaz kapitana, dąć w trąbki podając regulami
nowy sygnał zbiórki do apelu.
I stało się coś nieoczekiwanego. Oficero
wie i żołnierze jak gdyby oprzytomnieli.
Przez chwilę zamarli w bezruchu — a po
tem, ślizgając się po chylącym się pokła
dzie, przepychając się i niemal biegnąc ufor
mowali dwie wyrównane grupy: oficerowie
po lewej, wieloszereg żołnierzy po prawej
burcie. Pod nieustanny warkot bębnów i
głos trąbki tuba znów zahuczała głosem Sol-
monda:
— Załoga — spuszczać łodzie na wodę!
Reszta — pozostać na miejscach! Wolne
przejście od rufy! Kobiety i dzieci najpierw
do łodzi! Powtarzam — kobiety i dzieci naj
pierw!
Tak padł ów historyczny na dziesiątki i
dziesiątki lat rozkaz. Przy warkocie werbli
przy chrapliwym wtórze trąbek łodzie szyb
ko i sprawnie, jak na manewrach, schodziły
na wodę, sprawnie i szybko sprowadzane
do nich kobiety i dzieci, wpychano siłą te,
które wyciągały ręce ku stojącym na pokła
dzie mężom i nie chciały ich opuścić, zwal
niano z talii wypełnione szalupy i odbijano
od coraz szybciej pogrążającego się okrętu.
Ostatnich dwu łodzi nie trzeba już było opu
szczać — po przecięciu talii woda sama już
uniosła je z pokładu. Tylko że łodzi było o
wiele za mało — obliczono je jedynie na
przeciętną przewidzianą planami liczbę oko
ło 300 ludzi. W dodatku jedną łódź zgrucho-
tał komin. Gdyby nie ów nieszczęsny rozkaz
zejścia z rafy, „Birkenhead” tonąłby powoli
— i wystarczyłoby czasu na zbicie tratew,
zrzucenie na wodę belek czy bodaj desek
— a brzeg był przecież w zasięgu wzroku...
Gdy ostatnia z łodzi odeszła od burty,
z tuby Solmonda rozległ się ostatni jego
rozkaz:
— A teraz zachowajcie się jak mężczyźni
— i ratujcie się, jak możecie!
Na wszelki jednak zorganizowany ratunek
— i na jakikolwiek ratunek w ogóle było już
za późno. Z ogłuszającym trzaskiem kadłub
transportowca przełamał się do reszty, środ
kowy wielki maszt — grotmaszt — runął w
spienioną wodę, dziób okrętu zmierzył
bukszprytem ku milczącym gwiazdom,
wznosząc się niemal pionowo w górę, ol
brzymia wzdęta fala runęła na szybko pogrą
żającą się rufę i „ Birkenhead” zniknął w cie
mnym odmęcie. Rozlegające się w ciemno
ściach krzyki gasły szybko. Oddalające się
ku brzegowi łodzie miarowo kołysała idąca
wciąż od oceanu martwa fala.
Kapitan Solmond przypłacił życiem swoją
pochopną decyzję. Wraz z nim zginęło w tej
strasznej katastrofie niemal pół tysiąca ludzi:
według jednych źródeł 454, według innych
436. W łodziach uratowało się tylko 184.
10
Ale wśród uratowanych były wszystkie
kobiety i dzieci, które przewoził „Birken-
head” .
ORKIESTRA OKRĘTOWA
— Woodward, uważaj, już drugi raz sfałszo
wałeś — padła rzucona przytłumionym gło
sem uwaga.
— Przepraszam, panie Hartley, ale kon
trabas ześlizguje mi się wciąż po podłodze.
A przez tę pękatą kamizelkę trudno jest mi
go dobrze trzymać — zabrzmiała równie
przyciszona odpowiedź.
— To nic, musisz uważać — i cała pozo
stała piątka również! Melodia ma być czysta
jak na koncercie! Bierzcie się w garść! —
zareplikował już nieco głośniej dyrygent
siedmioosobowego zespołu.
Skoczne, dziarskie dźwięki kolejnego,
wydatnie synkopowanego utworu zagłuszy
ły jego ostatnie słowa i gwar wielu wzburzo
nych głosów dochodzących ze wszystkich
stron. Hartley, nie przerywając ani na mo
ment gry, spojrzał przelotnie poza ozdob
ną, złoconą balustradę, o którą opierał się
bokiem. Za balustradą otwierała się tonąca
w blasku elektrycznych lamp wspaniała,
rozległa klatka schodowa uchodząca w
głąb szeroką spiralą wokół lśniących mi
gotliwymi refleksami kolumn. Czerwonawy
poblask pokrywającego stopnie dywanu
padał na białe ściany i — może to było złu
dzenie — jak gdyby nieco różowił mleczne
klosze lamp.
Wzrok Hartleya obojętnie jednak ogarnął
ten, znany mu zresztą dobrze, widok. Przez
chwilę natomiast zatrzymał się na czymś, co
w tym luksusowym otoczeniu było zaskaku
jącym dysonansem. Głęboko, o kilka kondy
gnacji poniżej górnej balustrady, klatkę
schodową wypełniała woda. Gładka, niemal
nieruchoma, pełna odbić świetlnych z zanu
rzonych już w niej, lecz nadal świecących
lamp. I woda ta powoli wspinała się na po
kryte dywanem stopnie, zatapiając jeden
za drugim. W dodatku lustro wody nie było
równoległe w stosunku do podestu, który
właśnie zaczynała pokrywać — jego część
już była przez nią zalana, część jeszcze su
cha. Powierzchnia tej wody była, jak gdyby
wbrew prawom fizyki, ukośnie nachylona
względem wielkiej centralnej kolumny
wspierającej schody.
Tyle tylko, że prawa fizyki nie były naru
szone. To kolumna — a wraz z nią cała klat
ka schodowa były odchylone od pionu, a po
desty i podłogi od poziomu. Dlatego właśnie
Hartley musiał się opierać podczas gry o ba
lustradę, a Woodwardowi ześlizgiwał się
kontrabas. Cała siódemka stała zresztą na
szeroko rozstawionych nogach, wpatrzona
w instrumenty i zdająca się nic nie dostrze
gać poza nimi. Niektórzy mieli przymknięte
oczy, jak gdyby bez reszty chcieli się skupić
na granej melodii.
Miejsce, w którym się znajdowali, nie było
ich zwykłym podium w rozległym salonie o
bogatym secesyjnym wystroju. Stali pod
wielkim przeszklonym świetlikiem sufito
wym, za którym stała czarna kwietniowa
noc. Pod nogami zaś mieli parkiet najwyż
szego podestu głównej klatki schodowej
największego, najwspanialszego, najbar
dziej luksusowego i bezpiecznego statku
świata — brytyjskiego liniowca pasażerskie
go „Titanic” . Nowoczesnego kolosa odby
wającego swą pierwszą, dziewiczą podróż
ze Starego do Nowego Świata; ściślej z
Southampton, poprzez Cherbourg, do No
wego Jorku.
Tylko że od północy z 13 na 14 kwietnia
roku 1912 określenie „bezpieczny” prze
stało być prawdziwe. Lekkomyślność do
wódcy, który utrzymał pełną prędkość pły
nącego pośród nocy transatlantyku, pomimo
wielu ostrzeżeń o dryfujących lodach, jakie
11
Tonący transatlantyk „ Titanic”
otrzymał, skrzyżowała się ze złym, fatalnym
dla statku zrządzeniem losu. Przypadek bo
wiem spowodował, że na drodze „Titanika”
znalazła się tak zwana czarna góra lodowa
— i że ocean był tak spokojny, iż nie oddy
chał nawet zwykłą martwą falą. Czarna góra
— to góra lodowa, która na krótko przedtem
straciła równowagę, topniejąc od spodu, i
przewróciła się. Zamiast lśniących białych
krawędzi prezentuje wtedy ciemne, niemal
czarne ściany, które w długim zanurzeniu
pokryły się wszelkiego rodzaju osadami. Co
więcej, jej świeżo zanurzone, dotąd nadwo
dne części sterczą nie obtopionymi jeszcze,
ostrymi załomami po odrywających się blo
kach lodu. Czarną górę dostrzec można
wśród ciemnej nocy przede wszystkim po
białych pianach rozbijających się o nią fal.
Przy zupełnie spokojnym morzu i braku na
wet martwej fali nie ma ostrzegającego o lo
dowej grozie przyboju; jest tylko ciemne, z
pozoru puste morze.
Taką właśnie górę los postawił na drodze
„Titanika” . Gdy ją zauważono, była już w
odległości zaledwie kilkuset metrów. Nie
było mowy o zastopowaniu olbrzymiego
transatlantyku. Należało jedynie spróbować
ominąć lodową przeszkodę — i uczyniono
to. I to był drugi — nie ostatni zresztą — zły
traf. Gdyby nie ten, prawidłowy zresztą logi
cznie manewr, statek, uderzając na wprost,
uszkodziłby prawdopodobnie poważnie
część dziobową — i na tym zapewne by się
skończyło. Mijając górę prawą burtą oceani
czny kolos otarł się o nią podwodną częścią
kadłuba. Czarna góra sterczała jednak pod
wodą wieloma ostrymi krawędziami — i taka
właśnie krawędź rozcięła jak nożem poszy
cie dna na długości niemal 90 m, poprzez
sześć kolejnych przedziałów wodoszczel
nych. Przedziałów, których grodzie sięgały
tylko nieco powyżej linii wodnej — nie prze
widziano bowiem przypadku, by mogły zo
stać zalane więcej niż dwa, może najwyżej
trzy przedziały.
Był to początek agonii statku, wspaniałego
statku, tak bezpiecznego, że ilość miejsc w
łodziach ratunkowych obliczono tylko dla
53% ludzi na pokładzie. Ten statek nie mógł
przecież zatonąć — więc łodzie mogły co
najwyżej służyć do dekoracji lub do stopnio
wego przewożenia pasażerów i załogi na
inne statki w mało zresztą prawdopodobnym
przypadku pożaru lub wejścia na mieliznę.
Tragedia „Titanika” zakończyła się po
dwu godzinach, o 2.20 w nocy, gdy nad jego
pionowo zsuwającą się w czarne fale rufą
spienił się fosforyzujący w martwym świetle
gwiazd wir. Trwała ona dłużej dla tych, któ
rzy przeżyli katastrofę w łodziach, i dla tych,
których nie zabiła po niewielu minutach lo
dowata woda o temperaturze bliskiej zera
stopni Celsjusza. 32% pasażerów i załogę
podniósł z łodzi po dwu dalszych godzinach
statek pasażerski „Carpathia” , który jako
pierwszy przybył na wodne cmentarzysko,
w którym spoczęło 1513 ofiar strasznej ka
tastrofy.
Katastrofę tę zresztą wielokrotnie szcze
gółowo opisywano, analizowano, malowano
i nawet filmowano. Jej tragiczny bilans mógł
by jednak mieć po stronie strat znacznie
większe liczby — gdyby nie zespół pana
Hartleya. Dramat „Titanika” narastał bowiem
stopniowo. Przez wiele minut nikt nie chciał
wierzyć w to, że niezatapialny kolos jest za
grożony. Nie chciano schodzić do łodzi, lek
ceważono rozkazy, cedowano się, szarman
cko ustępowano miejsca kobietom i dzie
ciom, spacerowano, debatowano. Narastają-
ca groza zalewającej nieubłaganie korytarze,
schody i kabiny wody, coraz głębiej zanu
rzający się przód statku, czarna noc i czarne
morze, od którego szło lodowate, nieubła
gane tchnienie śmierci — zdmuchnęły ten
spokój jak domek z kart. Błyskawicznie za
częła się szerzyć panika, walczono o dostęp
na górne pokłady, o miejsca w łodziach,
część załogi oddała się pijaństwu, część pa
sażerów szukała ratunku rzucając się w cie
mne fale. Nieliczne grupy irlandzkich emi
grantów skupiły się w zbiorowej modlitwie.
Oficerowie statku próbowali opanować sytu
ację głosem, uderzeniami, a nawet rewol
werowymi strzałami.
Lecz od momentu pojawienia się pierw
szych objawów paniki — w centralnym pun
kcie statku, przy głównej klatce schodowej
stanęła orkiestra okrętowa. Nie cała — jedy
nie dyrygent i sześciu muzyków z 25-oso-
bowego zespołu. Skoczne, wesołe melodie
popłynęły ponad pokładami. Gdy przegrano
„Great Big Beautiful Doli” , rozebrzmiał
„Alexander Ragtime Band” , później inne,
podobne. Kaskada dźwięków spłynęła na lu
dzi jak trzeźwiący strumień. Przecież nie
może być tak źle, jeśli oni tak spokojnie, tak
wesoło grają! Przecież to tacy sami ludzie —
gdyby było źle, czy mogliby nie ratować się,
nie biec do łodzi, tylko spokojnie grać „Wiel
ką, wspaniałą lalkę” ? Więc można uspokoić
się, można usłuchać komend oficerów, mo
żna nie torować sobie drogi pięściami, nie
odpychać kobiet i dzieci, nie szturmować
schodzących w dół szalup...
Mijały minuty i kwadranse pełne narastają
cej grozy — i spokojnego rytmu kolejnych
melodii. Woda połknęła ostatni stopień
schodów i ciemną strugą podpłynęła pod
stopy opartego o mocno już przechyloną
balustradę Hartleya. Różowy odblask w niej
pogłębił się — światła elektryczne zaczęły
coraz bardziej żółknąć, czerwienieć, przy
gasać.
Dyrygent jednym ruchem ręki zerwał sko
czną melodię. Sześć par oczu podniosło się
na niego.
— Koledzy — powiedział przychrypłym
lekko głosem — odchodzimy. My, oni wszy
scy tam — i „Titanic” . Gramy teraz co inne
go, gramy „Jesień” . Żeby im — i nam —
było — łatwiej...
Poważne, niemal smutne tony kościelne
go anglikańskiego chorału rozległy się
wśród narastającego już we wnętrzu statku
szumu coraz gwałtowniej napływającej
wody. Spoza pokładu, z ciemnego morza
niosły się krzyki z łodzi i spośród czarnych
fal. Na pokładzie resztki głosów i modlitw gi
nęły w dźwiękach melodii.
Nagle rufa statku gwałtownie wzniosła się
w górę, przedni komin runął w wodę w sno
pach iskier, pogasły światła — i olbrzymi,
ciemny kadłub w ciągu dwu minut zsunął się
w głąb czarnego morza.
Muzyka umilkła. Muzyka, która wielu lu
dziom ułatwiła spokojne dojście do łodzi, za
łożenie pasów ratunkowych, uratowanie ży
cia. Muzyka, która wielu innym pomogła w
przejściu poza jego granicę.
Siedmiu ludzi. Dyrygent W. Hartley. Mu
zycy — P.C. Taylor, J.L. Hume, W. Wood-
ward, W.T. Brailey, G. Krins i P. Ciarkę. Ci,
którzy widzieli, jak przez półtorej godziny
woda zatapia jeden po drugim stopnie klatki
schodowej — i mimo to grali skoczne melo
die.
Trudno jest zdecydować'się na ofiarę z
własnego życia — za innych. Może jednak
łatwiej o taką decyzję w porywie chwili, w
ataku na wroga, w rzuceniu się na ratunek w
płomienie, do rzeki, pod pędzący samochód
lub pociąg. Może trudniej patrząc, jak zegar
zalewanych schodów odmierza ostatnie mi
nuty życia.
Na pomniku cmentarnym jednego z mu
zyków wyryto słowa błędnie przez pewien
czas przypisywanej im owej ostatniej me-
14
lodii, jako hymnu „Bliżej, mój Boże, do
Ciebie” .
Może błąd był podwójny. Może byli bliżej
przede wszystkim — ludziom?
WOJOWNIK I REKIN
Ostatni dzień maja i pierwszy czerwca roku
1916 to dni, które na zawsze uwieczniły się
w historii wojen morskich. Od zarania dzie
jów aż po czasy najnowsze nie było — i za
pewne nie będzie już nigdy — starcia dwu
tak potężnych zespołów okrętów, dwu tak
olbrzymich flot wojennych. W boju jutlandz
kim — lub jak określają inni — w boju na
Skagerraku zmierzyły się ze sobą siły, które
nigdy przedtem ani nigdy potem nie miały
sobie równych. Ich ogrom uzmysławiają ze
stawienia statystyczne: półtorej setki — do
kładnie 151 — okrętów brytyjskich (w tym
28 olbrzymich okrętów liniowych, 9 krążow
ników liniowych, 8 pancernych i 26 lekkich)
o łącznej wyporności przeszło miliona —
1130 tysięcy — ton, uzbrojonych w 344 naj
cięższe działa (nie licząc setek mniejszych)
znalazło się wobec stu — dokładnie 99 (w
tej liczbie 22 okrętów liniowych, 5 krążowni
ków liniowych i 11 lekkich) okrętów nie
mieckich, wypierających łącznie niemal 700
tysięcy ton i dysponujących 244 ciężkimi
działami. Na pokładach okrętów brytyjskich
walczyło 60 tysięcy ludzi, na niemieckich —
45 tysięcy. Łącznie więc w tym gigantycz
nym boju wszechczasów uczestniczyło
ćwierć tysiąca okrętów i ponad 100 tysięcy
ludzi! Nawet największe operacje desanto
we drugiej wojny światowej nie mogą się z
tymi zmaganiami równać — jeśli nie uwzglę
dniać zespołów transportowych i logistycz
nych.
Ten olbrzymi bój, w którym poszło na dno
ćwierć setki okrętów i zginęło niemal 10 ty
sięcy ludzi, składał się, w najbardziej ogól
nym ujęciu, z czterech faz: nawiązania kon
taktu bojowego; starcia silnych zespołów
rozpoznawczych, których trzonem były po
obu stronach krążowniki liniowe; boju sił
głównych oraz nocnych ataków brytyjskich
kontrtorpedowców * na eskadry pancerni
ków niemieckich.
Na styku drugiej i trzeciej fazy, po star
ciach sił rozpoznawczych, starciach, w któ
rych Brytyjczycy ponieśli najcięższe straty
— trzy wielkie krążowniki liniowe: „lnvinci-
ble” , „Indefatigable” i „Queen Mary” , roze
grał się kolejny dramat.
Ubezpieczenie czoła nadpływającej od
północnego zachodu brytyjskiej Grand Fleet
— Wielkiej Floty, głównego zespołu trzech
eskadr okrętów liniowych — stanowiła 1. Es
kadra krążowników pancernych kontrad
mirała Roberta K. Arbuthnota. Tworzyły ją
trzy nieco starsze okręty z lat 1904— 1907:
flagowy „Defence” i dwa niemal bliźniacze,
nieznacznie mniejsze i starsze: „Warrior" i
„Black Prince” — „Wojownik” i „Czarny
Książę” ; ten ostatni miał jako nazwę przy
domek Wellingtona, pogromcy Napoleona
pod Waterloo. Gdy pancerniki głównych sił
poczęły z formacji marszowej rozwijać się w
bojowy szyk torowy, eskadra Arbuthnota
winna była, zgodnie z planem taktycznym,
przejść na lewą lub prawą stronę kolumny
okrętów liniowych i przesunąć się ku tyłowi
— odsłaniając pole walki pancernym gigan
tom. Zadzierżysty i wojowniczy sir Arbuth-
not — poza służbą namiętny i zapalczywy
gracz w rugby **, zauważył jednak tuż przed
rozpoczęciem manewru majaczący przed li
niami brytyjskimi we mgle i dymach płonący
i unieruchomiony trzykominowy niemiecki
krążownik. Był to „Wiesbaden” , nowoczes
ny, dopiero przed rokiem ukończony okręt
* Tak nazywano wówczas niszczyciele.
** Dynamiczna i agresywna gra w piłkę ręcz-
no-nożną.
15
należący do zespołu rozpoznawczego kontr
admirała Bodickera. Zespół ten, natknąw
szy się niespodziewanie na brytyjskie krą
żowniki liniowe kontradmirała Hooda, został
rozbity przez nie ogniem potężnych dział.
Wielokrotnie trafiony „Wiesbaden” zamienił
się w płonący wrak, a uszkodzony poważnie
„Pillau” wraz z „Elbingiem” i flagowym
„Frankfurtem” zawróciły i uszły pod osłonę
własnych krążowników liniowych. Te ostat
nie wzięły wkrótce odwet, zatapiając po
gromcę „Wiesbadena” — flagowy „lnvinci-
ble" wraz z admirałem Hoodem i niemal całą
załogą. Wobec przewagi Niemców do krą
żowników liniowych dołączyły już siły głów
ne — brytyjskie krążowniki liniowe zawraca
ją ku własnym eskadrom, ku trzonowi Grand
Fleet. Na swej drodze napotykają krążowniki
Arbuthnota, który jak gdyby nie dostrzegając
niczego poza obezwładnionym „Wiesbade-
nem” idzie ku niemu całą siłą maszyn w za
miarze dobicia go ogniem swych dział —
przed wycofaniem się na tyły sił głównych.
Sir Robert, żądny łatwego sukcesu, tak dale
ce nie zważa na nic, że flagowy „Lion", idą
cy na czele wycofującego się zespołu bry
tyjskich krążowników liniowych, tylko dzięki
maksymalnemu wyłożeniu steru i zwrotowi
na prawą burtę mija o niespełna sto metrów
rufę „Warriora” , drugiego w szyku spośród
trójki okrętów Arbuthnota przecinających mu
kurs przed samym dziobem. Spieszący ku
„Wiesbadenowi” Arbuthnot nie zwraca
uwagi na widoczne okręty brytyjskie, ale nie
może również dostrzec przesłoniętych mgłą
i dymami zbliżających się głównych sił nie
mieckich. Gdy jest już niemal pewien suk
cesu, gwałtowny poryw południowo-zacho
dniego wiatru rozdziera mroczne opary i od
słania w odległości niespełna siedmiu kilo
metrów idące na czele niemieckiej kolumny
najnowsze krążowniki liniowe „Lutzów” i
„Derfflinger” , a za nimi długą linię kolejnych
pancernych kolosów.
Niemcy nie tracą ani jednej zbędnej chwi
li. O 19.16 na przerażająco bliskim dla cięż
kich dział dystansie „Lutzów” otwiera ogień
na zespół Arbuthnota, w minutę później do
łącza „Derfflinger” i dalsze okręty.
Los dzielnego, lecz mało przezornego ad
mirała i jego okrętów jest przesądzony.
W cztery minuty po otwarciu ognia „De-
fence” , siedmiokrotnie trafiony przez cięż
kie pociski „Lutzowa” , w grzmocie potężnej
eksplozji wylatuje w powietrze w wysokim
na 900 m słupie ognia i dymu. Ani admirała,
ani nikogo z 903 ludzi załogi krążownika nie
oszczędziła płomienna śmierć.
Następny w szyku „Warrior” zygzakuje,
usiłując zmianami kursu zmylić niemieckich
artylerzystów. Niestety, odległość jest mor
derczo mała. W ciągu kilku minut w okręt
trafia 21 pocisków: 6 artylerii średniej i aż 15
ciężkiej. Jeden z tych ostatnich przebija
pancerz burtowy na wysokości pierwszego
z czterech kominów i wybucha w pobliżu
maszynowni. Przez rozdarte poszycie po
czyna napływać pod maszyny woda. Na
szczęście mechanikom — wśród których
jest wielu zabitych i rannych — udaje się
utrzymać mechanizmy w ruchu. Dzięki temu
krążownikowi udaje się z kolei — po kilku
dalszych dramatycznych minutach — wyjść
spod ognia niemieckich pancerników,
odchylających kurs po dostrzeżeniu zbliża
jącej się Grand Fleet.
Ostatni z zespołu „Black Prince” uchodzi
w ślad za „Warriorem", najmniej stosunko
wo pokiereszowany. Los jego będzie jednak
równie tragiczny, jak flagowego „Defence” .
Wlokąc się za głównymi siłami stracił z nimi
w nocy kontakt i w sześć godzin po drama
tycznej akcji dziennej natknął się niespo
dziewanie na kolumnę niemieckich pancer
ników. Rozpoznany został przez nie w odle
głości zaledwie tysiąca metrów — donośno-
ści zwykłego karabinu. Niemieckie okręty
oświetliły go i oślepiły potężnymi reflektora-
/VI-
JŻ-
eń
lo-
d-
e-
ż-
ej
m
a,
ie
h
;t
5
a
D
J
1
1
I
I
mi i otwarły natychmiast ogień ze wszyst
kich dział. Jeden tylko pancernik „Thurin-
gen” wyrzucił na niego w ciągu kilku minut
61 pocisków! Nieszczęsny krążownik ogar
nęły od dzioba do rufy płomienie; rozstrzeli
wany na strzępy kadłub przełamał się i z
rozżarzonymi do białości blachami poszycia
zapadł w odmęty wraz z całą załogą — 857
ludźmi, z których nie uratował się nikt. Na
wet niemieccy sprawozdawcy pisali później,
że był to „okrutny, najstraszniejszy i najbar
dziej wstrząsający widok z całego boju” .
Ostatni z eskadry, okaleczony straszliwie
„Warrior” , mający w swym wnętrzu i na po
kładach „tylko” 71 zabitych i 27 rannych,
walczył jednak nadal — chociaż już tylko o
przetrwanie. Mgły wieczorne i zapadająca
noc pogłębiały uczucie osamotnienia i za
grożenia. Postrzelany krążownik, wlokący
się na dogorywających obrotach maszyn,
był właściwie bezbronnym wrakiem. Każdej
chwili z ciemności mogły wysunąć się cienie
niemieckich torpedowców lub zabłysnąć ref
lektory większych okrętów i zagrzmieć sal
wy ich dział. Łączności z własnymi siłami nie
było; nie miał również żadnego rozeznania
w sytuacji. Wszystko skrywała złowróżbna
noc. W dodatku coraz bardziej podnosiło się
morze, coraz bardziej rosła fala — i coraz
więcej wody wlewało się przez setki prze-
strzelin w porozdzierany pociskami i odłam
kami kadłub. Po paru godzinach dramatycz
nych zmagań załoga maszynowni musiała
dać za wygraną. Podnosząca się, pomimo
wytężonej pracy pomp, woda unieruchomiła
silniki, zalała paleniska; stanęły dynamoma-
szyny. Okręt wytracił resztki prędkości,
przestał słuchać steru, począł bezwładnie
przewalać się na falach. W ciemnych wnę
trzach coraz wyżej podnosiła się niewidocz
na, czarna, chlupocząca woda. Zza żelaz
nych burt coraz głośniej słychać było nara
stający szum morza. Na okrytej dymami ru
fie ciągle jeszcze szalał pożar.
Po kilku ciężkich, jakże ciężkich godzi
nach zajaśniał jednak promień nadziei. Oko
ło 22.00 z mroku wyłonił się niewielki, nie
kształtny cień: okręt! Na szczęście swój,
własny!
Okrętem tym był „Engadine” , niewielki,
dwukominowy prom pasażerski, przewożą
cy w czasie pokoju pasażerów przez kanał
La Manche na uczęszczanym szlaku pomię
dzy portami Dover i Calais. Zarekwirowany
po wybuchu wojny wraz z kilkoma podobny
mi jednostkami został, podobnie jak i one,
przystosowany na awiomatkę — skromnego
i małego protoplastę późniejszych lotniskow
ców. W wielkim, niekształtnym hangarze,
nadbudowanym na rufie, mieściły się cztery
pływakowe wodnopłatowce, które podczas
dziennego boju wykonały kilka lotów rozpo
znawczych. Podczas nocy były oczywiście
— przy ówczesnym stanie awiacji — bez
użyteczne i odesłany już na tyły „Engadine”
zdołał odszukać borykającego się z mo
rzem, bezsilnego „Warriora” .
Wszystkie jednak próby wzięcia na hol
bezwładnego okrętu okazały się daremne.
Leżący w poprzek fali wielki kadłub, porozbi
jany osprzęt, zmywające co chwilę pokłady
spienione grzywacze, ciemna noc i wicher
uniemożliwiły manewry. O brzasku podjęto
ciężką decyzję opuszczenia krążownika i
przeokrętowania załogi na ' „Engadine” .
Operacja ta nie była bynajmniej łatwa. Mały
parowiec tańczył na wysokiej fali jak korek, a
podejście do najeżonej działami, pogiętymi
żurawikami i zadziorami przestrzelin burty
głęboko zanurzonego „Warriora” groziło
wgnieceniem lub rozdarciem poszycia — a
nawet katastrofą.
Dramatyczna próba podejścia i przycumo
wania do prawej burty krążownika nie po
wiodła się. Nie udał się również drugi ma
newr — tym razem dojścia do lewej burty.
Po tym manewrze „Engadine” odszedł po
nownie na trawers prawej burty „Warriora” ,
2 — Nierówne boje 17
utrzymując odległość kilkudziesięciu me
trów.
Zgromadzona przy podstawach kominów
załoga krążownika — przez pokłady prze
chodziły już co chwilę fale — wpatrywała się
w pełnym napięcia milczeniu w rysujący się
w słabym świetle dnia kontur awiomatki. Lu
dzie mieli za sobą dramatyczne godziny
boju — i niemal równie długie, nie kończą
ce się nocne godziny upartej, wytężonej
walki o okręt, który morze nieubłaganie wy
dzierało im niejako spod nóg. Niemal cudem
głęboko zanurzony dziobem krążownik trzy
mał się jeszcze na równej stępce, przewala
jąc się tylko ciężko na poprzecznej fali. Jeśli
„Engadine” nie przycumuje — czekała
wszystkich przeprawa wpław przez huczą
ce, spienione wody. Ilu dotrze do wyrzuco
nych z parowca siatek? Ilu rozbiją wiry o
burty? A ranni — w tym wielu bezwładnie le
żących na noszach? Wielu, w ponurym mil
czeniu, poczęło wyrzucać z kieszeni wszys
tkie obciążające przedmioty — nawet odła
mki niemieckich pocisków zabrane jako
smutne pamiątki.
Dowódca „Engadine” był jednak dziel
nym marynarzem. W wariacko śmiałym ma
newrze, wykorzystując przechył krążownika
na fali, podszedł do jego burty i nie bacząc
na dziurawione i zgniatane żurawikami nad
budówki — przycumował.
W mgnieniu oka rzucono liny i siatki — i w
mgnieniu oka ludzie z „Warriora" rzucili się
ku nim w witalnej, niemal zwierzęcej żądzy
życia. Za nimi był koszmar tonącego wraka,
który każdej chwili mógł pójść na dno w po
tężnym, wchłaniającym wszystko wirze —
przed nimi zbawcze burty i pokłady „Enga
dine” , ocalenie i ratunek! Tłum marynarzy
skłębił się u burt i siatek, niebaczny na trys
kające spomiędzy zwierających się ścian
obu okrętów gejzery wody. Lżej ranni usiło
wali wlec się ku relingom.
W tej dramatycznej chwili nieprawdopo
dobnym dźwiękiem odezwał się jasny,
ostry, donośny głos trąbki sygnałowej. To
trębacz okrętowy na polecenie dowódcy,
usiłującego opanować sytuację, podawał ru
tynowy sygnał „Spocznij, na miejsca!” Po
dobnie jak przed ponad półwiekiem trębacz
„Birkenheada” ...
Jak podcięci biczem' ludzie „Warriora”
zamarli na miejscu.
W ułamkach sekund rozstrzygała się wal
ka pomiędzy przemożnym ludzkim stra
chem i chęcią ucieczki od mrocznej, mokrej
śmierci a dyscypliną, żołnierskim obowiąz
kiem i zimną rozwagą.
W następnych sekundach marynarze po
częli bez słowa, w milczeniu, wracać pod
kominy. Burty i siatki pozostały puste. Po kil
ku chwilach cała załoga stała ponownie na
Engadine
Na pierwszym planie „Engadine", w głębi „ Warrior"
krawędzi zmywanej falami pokładówki.
Strach i panika zostały przełamane.
Teraz już szybko, spokojnie padały rozka
zy. Szybko, grupami zeskakiwano na po
kład, podchodzono do burty, chwytano liny,
wspinano się na siatki, wciągano się na „En
gadine” . Rannych przeprowadzano i wspie
rano, przeciągano nosze, podwieszano je
na linach.
I raz jeszcze zwyciężono śmierć i strach.
Jedne z noszy zerwały się wraz z rannym z
liny, zsunęły po siatce między kadłuby, a
ranny zawisł tuż nad wodą, zaczepiony o ja
kiś występ i zmywany już grzywą fali. Każdej
następnej chwili mógł runąć w spieniony od
męt lub zostać zmiażdżony zderzającymi się
co kilka minut stalowymi ścianami burt.
Stojący przy relingu „Engadine” porucz-
nik-pilot Rutland nie wahał się ani chwili.
Skoczył w dół czepiając się lin siatki, uchwy
cił rannego, zapętlił wokół niego rzucone
z pokładu liny i, podpierając nieprzytom
nego marynarza, wciągnięty został wraz z
nim na górę. W pół minuty później burty
obu okrętów zwarły się ze sobą z chrzę
stem i łomotem w kolejnym zderzeniu obu
kadłubów.
W momencie skoku porucznik Rutland na
pewno ani przez moment nie miał na myśli
przyznanego mu później wysokiego odzna
czenia — medalu Alberta *.
W niewiele minut później wszyscy ludzie
z „Warriora” byli już na „Engadine” . Strach
przezwyciężono tak dalece, że grupa mary
narzy zeszła nawet do magazynu krążowni-
* Niestety, uratowany przez Rutlanda ranny
marynarz wkrótce zmarł.
19
ka i przerzuciła na awiomatkę nieco żelaz
nych porcji, konserw i chleba — zapasy pro
wiantu małego okrętu nie były obliczone na
ponad siedem setek dodatkowych wygło
dzonych żołądków. Jako ostatni zszedł z
krążownika, zgodnie z tradycją, dowódca
wraz z oficerami. Zgodnie też z tradycją po
żegnano trzykrotnym „hurra” dzielnego
„Warriora” , niezłomnego wojownika, który
tak długo opierał się morzu, jak gdyby bro
niąc do ostatka życia swej załogi.
Gdy około 8.45 czterokominowy kontur
ostatniego z trzech tragicznych okrętów es
kadry Arbuthnota zniknął za grzbietami fal,
na jego opuszczonych pokładach pozostały
nie tylko ciała poległych marynarzy, mają
cych wkrótce wraz z okrętem spocząć na
dnie morza. Pozostał też pognębiony ludzką
wolą strach i wykpiona śmierć — której w
ostatniej niemal chwili wydarto ponad sied
miuset ludzi.
Na krótko przed tragiczną w skutkach
szarżą eskadry Arbuthnota rozegrał się je
szcze jeden dramat. Należący do głównych
sił Grand Fleet zespół trzech krążowników
liniowych kontradmirała Hooda został skie
rowany dla wsparcia znajdujących się w cię
żkiej sytuacji okrętów sił rozpoznawczych.
Osłonę zespołu stanowiła część 4. Flotylli
kontrtorpedowców — cztery jednostki typu
„K” , prowadzone przez komandora podpo
rucznika Loftusa Jonesa na flagowym
„Sharku” — „Rekinie” .
Zanim jeszcze brytyjskie krążowniki uwi
kłały się w artyleryjski bój, w którym, jak już
wspomniano, zginął admirał Hood wraz ze
swoim flagowym „lnvincible” , eskadra zo
stała zaatakowana przez flotyllę niemieckich
kontrtorpedowców wspieranych przez lek
kie krążowniki „Regensburg” i „Frankfurt” .
Aby udaremnić ataki torpedowe na okręty
Flooda, ruszają do śmiałego ataku kontrtor-
pedowce komandora Jonesa, którym towa
rzyszy lekki krążownik „Chester” . Wywią
zuje się wiele zaciętych pojedynków artyle-
ryjsko-torpedowych, w których Niemcy,
wspierani ogniem ciężkiej artylerii swych
krążowników liniowych, mają zdecydowaną
przewagę. Ppmimo tego zmasowany atak
trzech flotylli niemieckich zostaje udarem
niony — ani jedna torpeda nie trafia w krążo
wniki Flooda. Prowadzący natomiast brawu
rowy kontratak „Shark" dostaje się podczas
dokonywania zwrotu pod ogień niemieckich
krążowników liniowych i otrzymuje dwa fata
lne trafienia ciężkimi pociskami — w burto
we zbiorniki paliwa i w mechanizm sterowy.
Okręt staje się z miejsca unieruchomionym
potencjalnym wrakiem, do którego podcho
dzą na odległość niespełna 5 kilometrów
lekkie krążowniki niemieckie i zasypują go z
tej przerażająco małej odległości gradem
pocisków. Jeden z nich rozbija i zrzuca za
burtę dziobowe działo wraz z obsługą, inny
Dwa fatalne trafienia ciężkimi pociskami przesądziły los „ Sharka
unieszkodliwia rufowe. „Shark" walczy jed
nak bohatersko i odgryza się jak prawdziwy
rekin. Jedyne pozostałe na śródokręciu
działo, obsługiwane przez ostatnich trzech
artylerzystów, jacy pozostali przy życiu —
chorążego Smitha i dwóch starszych mary
narzy, Howella i Hopego, prowadzi nadal
ogień do wroga. Kieruje nim sam dowódca
okrętu, Loftus Jones. Grad odłamków sypie
się naokoło; na rozkaz Jonesa żyjący jesz
cze marynarze kładą się na pokładzie i kryją
za osprzętem, aby uniknąć ran.
W tym momencie do płonącego „Sharka”
podchodzi drugi okręt flotylli, bliźniaczy
„Acasta” , a jego dowódca, kapitan Barron,
proponuje podanie holu lub przyjęcie na po
kład załogi. Krótka chwila zastopowania wy
starcza, by „Acasta” sam dostał dwa pociski
— w dziób i w rufę.
Loftus Jones nie namyśla się ani chwili.
— Odejdźcie! — ryczy przez tubę. —
Natychmiast odejdźcie! Nie dajcie się zato
pić i zabić za nas!
Jones jest dowódcą flotylli i jego decyzja
jest rozkazem. „Acasta” odchodzi całą siłą
maszyn, dostając jeszcze trzecie trafienie.
Pomimo tego udaje jej się schronić za krą
żowniki Hooda i dowlec do Aberdeen, mając
tylko 6 zabitych i jednego rannego na pokła
dzie.
„Shark” walczy do ostatka. Do bezwład
nego okrętu podchodzą na dystans 600 m
dwa niemieckie kontrtorpedowce S 54 i V
48 * i bijąc niemal na wprost z dział zasypu
ją brytyjczyka pociskami. Ostatnie działo
* V 48 został w dalszym przebiegu bitwy zato
piony.
21
„Sharka” grzmi jednak bez przerwy, a osta
tnia torpeda wyrzucona z ocalałej jeszcze
wyrzutni, chociaż niecelna, studzi nieco w
zapale Niemców. Oba okręty odchodzą na
nieco większą odległość, nie przerywając
ognia. Jeden z pocisków trafia wreszcie w
zionące ogniem pozostałe działo. Ugodzony
w nogę Howell pada; w minutę później odła
mek trafia w kolano Jonesa. Hope odciąga
broczącego krwią komandora ku rufie i usi
łuje zatamować upływ krwi. W tym momen
cie Jones dostrzega, że pocisk odstrzelił ga-
fel masztu i bandera zwisa splątana na prze
ciętej linie. Nie bacząc na ranę, w obawie,
by wróg nie sądził, iż wywieszono białą fla
gę *, komandor krzyczy:
— Bandera, na Boga, podnieść banderę!
Jeden z marynarzy, bosmanmat Griffin,
wspina się wśród piekła wybuchów i wycia
pocisków na maszt, odcina i zrzuca banderę
— a chorąży Smith wciąga ją ponownie i pod
nosi na ocalałej rejce. W tej chwili jeden z
niemieckich okrętów wyrzuca dwie torpedy,
z których jedna trafia w śródokręcie. Płonący
„Shark” przechyla się ciężko na rozdartą
burtę i poczyna zanurzać się w fale.
— Wszyscy na pokład! Opuszczać okręt!
— chrypi resztką sił Jones.
Ale ci wszyscy to zaledwie kilkunastu lu
dzi. Reszty nie poderwie już żaden rozkaz.
Pozostaną na zawsze na „Sharku” , którego
tak bohatersko bronili.
Na dwie tratewki Carleya schodzi z zanu
rzającego się już w wodę pokładu zaledwie
14 marynarzy — w tym większość rannych.
* Brytyjska bandera wojenna „White Ensign”
— „Biały Sztandar” , jest istotnie niemal biała,
przecięta jedynie czerwonym krzyżem i z tzw.
„Union Jackiem” w górnym rogu przy drzewcu.
Zwinięta może czynić pozór białej. Obawy Jone
sa nie były płonne: niemieckie oficjalne źródła
podały mylną (później dopiero sprostowaną)
informację o wywieszeniu na „Sharku” białej
flagi.
Jeden z nich wciąga jeszcze na tratwę nie
mal nieprzytomnego Jonesa.
Tuż przed godziną 19.00, po niemal
trzech kwadransach dramatycznego boju,
„Shark” tonie z rozwianą na rejce banderą
— jak przystało na niezłomnego do końca
„Rekina” .
Na tych, którzy znaleźli się na tratewce,
duński parowiec „Vidar” zrządzeniem losu
natknął się w trzy godziny później; zabrał na
pokład jedynie 7 żywych; z nich jeden
wkrótce potem zmarł. Siedmiu pozostałych
— wśród nich bohaterski Jones — nie do
czekało chwili ratunku. Odeszli do 78 in
nych, do reszty załogi, która spoczywała już
z wrakiem „Sharka” na dnie Morza Północ
nego.
W jednej z relacji o walce okrętu sprawo
zdawca mówi:
„Dzielny dowódca, Loftus William Jones,
który podtrzymując najlepsze tradycje floty
walczył na swym zdemolowanym i tonącym
okręcie jeszcze wtedy, gdy poddanie go nie
byłoby już żadnym tchórzostwem, znalazł
śmierć w szarym Morzu Północnym, które
tak dobrze znał. Dla jego niezłomnego du
cha kapitulacja była czymś nie do pomyśle
nia. Nie wyobrażał sobie bardziej godnej
śmierci niż śmierć w boju. Krzyż Wiktorii,
który przyznano mu pośmiertnie, był po
dzięką i upamiętnieniem najdzielniejszego i
najbardziej nieustraszonego oficera, jakiego
miała brytyjska flota kontrtorpedowców” .
Nawet źródła niemieckie podkreślają bo
haterską walkę „Sharka", jego załogi i jego
dowódcy. Dowódcy, który stojąc na
rozstrzeliwanym pociskami bezwładnym
półwraku podał na „Acastę” rozkaz:
„Odejdźcie! Nie dajcie się zabić za nas!” , a
leżąc ciężko ranny i brocząc krwią wołał
„Bandera! Podnieść banderę!”
A przecież Loftus Jones był zwykłym
człowiekiem, do którego mogły mieć dostęp
i ludzki strach, i chęć ocalenia życia.
Przeciw
wszystkim
POTIOMKINOWCY
Bodaj najtrudniej jest w życiu o pionierski
zryw, wbrew biernemu lub nawet wrogiemu
ogółowi. Teza ta znajduje potwierdzenie za
równo w sprawach całkiem błahych, jak i w
najistotniejszych. Człowiek bądź grupa ludzi
ansująca nową modę lub nowy styl w pio
sence, malarstwie czy poezji albo porwie za
sobą innych i zyska rzesze naśladowców —
albo też zostanie wyszydzona, wykpiona i
odtrącona w zapomnienie. W pośrednim zaś
przypadku spotka się z ogólną obojętnością,
chociaż, być może, zainspiruje w przyszłoś
ci nowy nurt.
Podobnie dzieje się i przy zrywach społe
cznych— demonstracjach, powstaniach, re
wolucjach. Zryw grupy odważnych lub zdes
perowanych ludzi staje się albo iskrą rzuco
ną na prochy, albo zostaje zdławiony przez
przemoc — tyle że odtąd, być może, będzie
zarzewiem tlącym pod popiołami, z którego
przy kolejnej okazji może znowu wybuchnąć
potężny płomień.
W Rosji carów na przełomie XIX i XX wie
ku takie właśnie zarzewia tliły się pod popio
łami. Zmurszały, ale wszechwładny jeszcze
carat tłumił wszystkie rozpalające się iskry
— ale było ich coraz więcej. Płomień, który
ogarnął później całą Rosję, miał z nich roz
gorzeć z przemożną siłą dopiero w roku
1917, ale już początek stulecia zaznaczył
się coraz groźniejszymi dla samodzierżawia
zrywami.
Rok 1901 — strajk i barykady w Zakładach
Obuchowskich; 1902 — bunty chłopskie na
Ukrainie i Powołżu, które ogarnęły 340 wsi i
osad; 1903 — powszechny strajk na połud
niu Rosji; 1904 — wielki strajk w zagłębiu
naftowym Baku; styczeń 1905 — zbrojne,
krwawe starcia robotników z wojskiem w
Petersburgu...
Takie samo wrzenie ogarnęło i flotę rosyj
ską, w której marynarze z robotniczych śro
dowisk stanowili niemal jedną trzecią ogółu
załóg okrętów.
Działający w Sewastopolu rewolucyjny
Centralny Komitet Floty, zwany potocznie
„Centralką” , podjął w kwietniu 1905 roku
decyzję o wznieceniu powstania. Realizację
opóźniło przeciwdziałanie władz, które ma
sowo spisywały ze stanu załóg marynarzy
podejrzanych o rewolucyjne poglądy i po
wiązania, zastępując ich poborowymi z głębi
lądu. Ostatecznie wybuch powstania wyzna
czono na połowę czerwca, gdy eskadra czar
nomorska wyjdzie z Sewastopola na ćwi
czenia artyleryjskie. Na krótko przedtem z
załogi największego okrętu eskadry, pancer
nika „Kniaź Potiomkin Tawriczeskij", noszą
cego nazwisko osławionego faworyta carycy
Katarzyny II, zdjęto na ląd 300 „niepew
nych” marynarzy, zastępując ich poborowy
mi. Wśród usuniętych znalazła się połowa
80-osobowego aktywu przygotowującego
powstanie.
Pancernik „Potiomkin” wyznaczony zo
stał bowiem przez „Centralkę” — na prośbę
załogi — na okręt, który miał rozpocząć re
wolucyjny zryw floty Morza Czarnego. Po
mimo czystki wśród załogi nastrój wrzenia
narastał. Oliwy do ognia dolał incydent z
prowiantem. Na wysłanym pośpiesznie na
akwen ćwiczebny pancerniku nie uzupełnio
no zapasów. Oficer prowiantowy udał się
więc śpiesznie na torpedowcu Nr 267 do
Odessy i prowiant przywiózł. Równocześnie
jednak załoga torpedowca przywiozła wia
domości, że Odessa ogarnięta jest strajkiem
i że oficer zmusił strajkujących do sprzedaży
23
prowiantu, pomimo tego, że magazyny floty
pełne były zapasów. Na znak protestu i soli
darności ze strajkującymi „potiomkinowcy”
postanowili odmówić przyjęcia posiłku przy
gotowanego z zakupionego prowiantu.
Powiadomiony o tym dowódca okrętu, ko
mandor Golikow, polecił zebrać załogę na
pokładzie i postanowił ostro rozprawić się
z „buntownikami” . W krótkich, twardych
słowach nakazał tym, którzy godzą się na
posiłek, przejść ku rufowej wieży artyleryj
skiej. Równocześnie wezwał uzbrojoną
wartę.
W pierwszym momencie zastraszenie po
działało. Grupa podoficerów i marynarzy za
wodowych przeszła na rufę, za nimi poszli
poborowi i jeszcze inni. Pozostała jedynie
grupa około 30 ludzi. Pewny już siebie Goli
kow rozkazał warcie otoczyć ich i przynieść
brezentową płachtę. Było to przygotowanie
do regulaminowego rozstrzelania za bunt na
pokładzie.
Wśród stojącej pod wieżą załogi pierwszy
zorientował się w sytuacji mechanik Matu-
szenko.
— Bracia! Co oni robią z naszymi! W
nich, za karabiny i w nich!
Iskra padła na prochy.
Ludzie runęli na pokład bateryjny, poczęli
rozchwytywać stojące w kozłach karabiny,
gorączkowo nabijać.
Jeden z marynarzy, 28-letni Wakulińczuk,
widzi, jak starszy oficer Hilarewskij mierzy z
karabinu do biegnących po pomoście ludzi,
usiłuje go rozbroić — i pada ugodzony dwo
ma kulami przez dowódcę warty, Denczika.
Spotkanie pancernika „ Potiomkin" z eskadrą
Równocześnie zostaje powalony grożący
bagnetem Golikowowi Matuszenko.
Nic już jednak nie jest w stanie powstrzy
mać marynarzy. Po niewielu minutach okręt
jest w ich ręku — kosztem 4 zabitych i 4
rannych. Siedmiu najbardziej znienawidzo
nych oficerów zostaje rozstrzelanych, 17
pozostałych wziętych pod straż i po czte
rech dniach wysadzonych na ląd. Dostają
szyderczo po garści kopiejek „na drogę do
domu” .
Stojący przy pancerniku torpedowiec Nr
267 próbuje umknąć — rewolucjonistów jest
wśród jego załogi niewielu. Ostrzegawcze
strzały z dział zmuszają go do zastopowania
i powrotu. Wkrótce i na nim, podobnie jak na
pancerniku, obok przekreślonej błękitnym
krzyżem bandery św. Andrzeja podnosi się
— po raz pierwszy w carskiej flocie — czer
wona flaga. Przypadek nadał jej swoistą
symbolikę. Była to bowiem flaga kodu — li
tera N — oznaczająca w układzie sygnałów
„prowadzę ogień” , strzelam.
O godzinie 14.00 dnia 14 czerwca 1905
roku oba okręty biorą kurs na Odessę.
„Potiomkinem” dowodzi jeden z czterech
oficerów, którzy przeszli na stronę rewo
lucjonistów, chorąży Aleksiejew; pierw
szym oficerem zostaje bosman Mursak,
głównym mechanikiem porucznik-inżynier
Kowalenko.
Na drugi dzień pancernik i torpedowiec
wchodzą do Odessy, gdzie opanowany zo
staje jeszcze okręt hydrograficzny „Wie
cha” . W Odessie też odbywa się manifesta
cyjny pogrzeb zmarłego z odniesionych ran
marynarza Wakulińczuka. Odessa zresztą
cała wrze. Carska policja zaaranżowała w
przeddzień pogrzebu splądrowanie składów
portowych przez wypuszczonych z więzień
kryminalistów i w odwet dokonała masakry
na demonstrujących tłumach, zabijając oko
ło 1260 ludzi.
Tutaj jednak załoga „Potiomkina” popeł
niła błąd, który, być może, przesądził o lo
sach jej zrywu. Nie wysadzono desantu i nie
wsparto ogniem dział rewolucjonistów w
mieście. Ograniczono się jedynie do dwóch
niecelnych strzałów skierowanych na gmach
teatru, gdzie mieścił się sztab carskich ofi
cerów kierujących akcją przeciw tłumom.
Gdyby — co było bardzo prawdopodobne
— ruch rewolucyjny przy pomocy potiomki-
nowców opanował miasto i port — płomień
powstańczego zrywu mógłby objąć cały kraj.
Potiomkinowcy nie byli jednolitym akty
wem — znaczna część załogi, poborowi i
wielu marynarzy zawodowych, była dość
25
bierna i ostrożna. Najważniejsze jednak, że
w każdej chwili oczekiwano pojawienia się
reszty eskadry czarnomorskiej, z którą trze
ba będzie się zmierzyć — jeśli nie przejdzie
na stronę rewolucji.
O godzinie 10.00 przed południem 17
czerwca na widnokręgu pojawiły się rzeczy
wiście okręty zespołu admirała Kriegera.
Sytuacja na nich była również niezbyt pew
na dla caratu — pomimo intensywnej czystki
wśród załogi i uzupełnienia jej poborowymi.
Krieger miał więc polecenie, aby głównie
zastraszać — ale nie otwierać ognia do
„buntowników"; nie wiadomo bowiem było,
jakie skutki miałoby na okrętach wydanie ta
kiego rozkazu.
O tym jednak nie mogła wiedzieć załoga
„Potiomkina” , która również odebrała roz
kaz „Centralki” , by nie strzelać do własnych
towarzyszy na okrętach eskadry.
Na pierwszy meldunek o pojawieniu się
zespołu Kriegera pancernik, z idącym w
jego torze wodnym torpedowcem, wyszedł
z portu i skierował się wprost na linię płyną
cej również w szyku torowym eskadry — ig
norując wzywający do poddania się sygnał
podniesiony na flagowym „Rostisławie” .
Artylerzyści „Potiomkina” stali przy dzia
łach skierowanych z jednej strony na „Ro-
stisława” , z drugiej na następny w linii „Tri
Swiatitelja” — pomiędzy które kierowały się
oba okręty. Mijały minuty niesłychanego na
prężenia. Jeśli oba pancerniki otwarłyby,
przy ciągle malejącej odległości, ogień na
„Potiomkina” — jego los byłby przesą
dzony.
Ale działa carskich okrętów milczały i
wśród okrzyków „hura" przecięto linię szy
ku eskadry. Na podniesiony na „Rostisła
wie” kolejny sygnał: „Rzucić natychmiast
kotwicę" — „Potiomkin” odpowiedział in
nym: „Eskadra zakotwiczyć. Chcemy roz
mawiać z dowódcą".
Za idącymi na otwarte morze obydwoma
okrętami skręcił cały zespół Kriegera rozpo
czynając pościg.
Potiomkinowcy wiedzieli, że w walce nie
mają żadnych szans. Jedyną nadzieją było
oddziałanie moralne na załogi pozostałych
pancerników, spowodowanie pójścia ich w
ślady rewolucjonistów i opanowanie okrę
tów. Toteż „Potiomkin” zawrócił ku eska
drze, dodając do poprzedniego sygnału dru
gi: „Jeśli nie zastopujecie, otworzymy
ogień!”
Admirał Krieger rzeczywiście zatrzymał
swój zespół. Na pancerniku „Georgij Pobie-
donosiec” wszczął się bowiem rozruch i po
częto obezwładniać oficerów. „Potiomkin”
raz jeszcze przeciął szyk eskadry, wykonał
zwrot i przepłynął wolno wzdłuż całej kolum
ny podnosząc sygnał: „Nie strzelać!” Z
pancernika wznoszono okrzyki wzywające
do przyłączenia się do rewolucyjnego zry
wu. Z pokładów kolejnych okrętów eskadry
odpowiadano okrzykami „hura” , a „Pobie-
donosiec” zasygnalizował: „Wysadzamy na
ląd oficerów i idziemy za wami!”
Admirał Krieger podjął jedyną możliwą w
tej sytuacji decyzję. Podał sygnał: „Kurs za
okrętem flagowym na pełne morze!” Po kil
ku kwadransach dymy eskadry skryły się za
widnokręgiem.
Dla „Potiomkina” był to koniec dramaty
cznej próby — ale nie koniec kłopotów. Na
okręcie kończyły się zapasy węgla, wody i
prowiantu. Podjęto więc decyzję przejścia
do neutralnej Rumunii dla ich uzupełnienia.
Rankiem 20 czerwca obydwa okręty rzuciły
kotwice na redzie Konstancy.
Uprzedziła je jednak nota rządu carskiego
skierowana do Turcji i Rumunii, zwracająca
się o pomoc w stłumieniu powstania. Wła
dze rumuńskie przyjęły ją i kategorycznie
odmówiły jakichkolwiek usług i sprzedaży
zapasów. Tego samego więc dnia „Potiom
kin” i Nr 267 opuściły rumuńskie wody i w
dwa dni później, we wczesnych godzinach
26
porannych 22 czerwca, weszły do portu w
Feodozji.
Niestety, władze carskie były zbyt silne,
by przychylne rewolucji nastroje w mieście i
porcie mogły przyjąć formę realnej pomocy
dla potiomkinowców.
Płomienny zryw dogorywał. Pozostawia
jąc torpedowiec w porcie pancernik na
resztkach paliwa i wody do kotłów zawrócił
do Konstancy. W dniu 25 czerwca okręt i za
łoga zostały internowane. Co więcej, wkrót
ce potem Rumuni przekazali marynarzy z
„Potiomkina” — z wyjątkiem kilku, którym
udało się zbiec — władzom carskim. Ich od
wet był bezpardonowy. Siedmiu potiomki
nowców skazano na karę śmierci, około 50
posłano do więzień i do kompanii karnych.
Podobnie też stracono przywódców zdła
wionego zrywu na „Pobiedonoscu” i na
okręcie szkolnym „Prut” ; stłumiono również
próby powstania na pancernikach „Jekatie-
rina II” i „Sinop” .
Dla zatarcia pamięci o rewolucyjnym zry
wie przejęty ponownie przez carską flotę
pancernik przemianowano na „Pantielej-
mon” — w dniu tego świętego bowiem flota
rosyjska odniosła w roku 1714 zwycięstwo
w boju morskim pod Gangutem (Hango-
-Udde). Iskry płomiennego zrywu zakryły
znowu popioły — na długie 12 lat.
Sam „Pantielejmon” przechodził jeszcze
zmienne koleje losu. Brał aktywny udział w
operacjach na Morzu Czarnym, podczas
I wojny światowej uczestniczył wraz z daw
nym przeciwnikiem, „Rostisławem” , w opa
nowaniu Trapezuntu. Po rewolucji lutowej
załoga przywróciła okrętowi w kwietniu 1917
roku dawną nazwę, zmieniając ją w miesiąc
później na „Boriec za Swobodu” — „Bojo
wnik o wolność” . W okresie rewolucji paź
dziernikowej okręt stał bezczynnie: jego
mechanizmy wymagały poważnego remon
tu, a większość marynarzy walczyła na róż
nych frontach wewnętrznych. Po zawarciu
pokoju w Brześciu, w marcu 1918 roku,
współdziałające z nacjonalistycznym rzą
dem ukraińskim wojska niemieckie wkro
czyły w pierwszych dniach maja do Sewa
stopola. Część floty czarnomorskiej zdołała
wyjść z portu 30 kwietnia, kierując się do
Noworosyjska. Pozostałe w bazie okręty za
jęli Niemcy, podnosząc na nich niemieckie
bandery. Ten sam los spotkał również „Bor-
ca za Swobodu” . Po kapitulacji Niemiec Se
wastopol zajęty został z kolei przez biało-
gwardyjskie oddziały Wrangla, wspierane
przez brytyjskich i francuskich interwentów.
W ich ręce wpadły wszystkie znajdujące się
tam okręty i statki. Wycofując się z Krymu
interwenci uprowadzili z sobą zdolne do rej
su jednostki; pozostałe zatopili lub ciężko
uszkodzili. Wśród tych ostatnich był i dawny
„Potiomkin” , na którym — podobnie jak i na
innych starych pancernikach — rozerwano
29 kwietnia 1919 roku ładunkami wybucho
wymi cylindry maszyn napędowych. Po za
kończeniu działań wojennych okręt nie na
dawał się już do remontu i w latach 1923-
-25 rozebrany został na złom.
Nie przestał jednak jeszcze służyć krajo
wi! Części przeciętego na dwoje jego masz
tu ustawiono jako znaki nawigacyjne, stawy,
na limanach Dniepru i Bohu, długo jeszcze
znane jako „Stawy potiomkinowskie", nato
miast jedną wieżę ciężkiej artylerii pancerni
ka ustawiono na wyspie Bieriezań jako bate
rię dział nadbrzeżnych. W roku 1941 biła
ona jeszcze ogniem zaporowym w naciera
jące wojska niemieckie. „Potiomkin” pozo
stał do końca niezłomny!
„g i n ę ,
A LE NIE PO DDAJĘ SIĘ!”
Wiosna roku 1918 zaciągnęła ciemnymi
chmurami niebo nad rosyjską flotą Morza
Czarnego — flotą, która już przestała być
27
carską, ale nie stała się jeszcze radziecką.
Po zawarciu pokoju brzeskiego i wstrzyma
niu działań na froncie wschodnim Niemcy
nie dotrzymują jego postanowień, zasłania
jąc się porozumieniem zawartym z nacjona
listyczną Ukraińską Radą Centralną. Trzy-
stutysięczna armia niemiecka rusza na
Ukrainę. Łamiąc opór oddziałów rewolucyj
nych wojska niemieckie wkraczają 1 marca
do Kijowa, 8 kwietnia zajmują Charków, 18
kwietnia opanowują wrota do Krymu —
przesmyk Perekop, 22 kwietnia — Symfero
pol i szybkim marszem zbliżają się do głów
nej bazy floty czarnomorskiej — Sewasto
pola.
Admirał Sablin, pełniący obowiązki głów
nodowodzącego flotą w tym porcie, otrzy
mał już 27 marca od rządu radzieckiego po
lecenie przygotowania wszystkich jednostek
— przede wszystkim bojowych — do ewa
kuacji bazy i do przejścia do portu w Nowo-
rosyjsku. Sytuacja polityczna we flocie jest
jednak skomplikowana i niejasna. Znaczna
część dowódców i oficerów, a także ukra
ińskich marynarzy pozostaje pod wpływami
ugodowców i nacjonalistów i sabotuje roz
kaz. Na zebraniu delegatów załóg okrętów w
dniu 29 kwietnia przeforsowano nieznaczną
większością głosów uchwałę o uznaniu
Ukraińskiej Rady Centralnej i przekazaniu jej
władzy nad flotą. W praktyce równa się to
wydaniu floty w ręce Niemców. Część okrę
tów podporządkowuje się uchwale i pod
nosi narodowe bandery ukraińskie, inne jed
nak jednostki, na których przeważają wpły
wy rewolucjonistów, gorączkowo przygoto
wują się do wyjścia w morze.
Późnym wieczorem pierwszy zespół, pro
wadzony przez niszczyciele „Kercz” , „Pył-
kij” i torpedowce „Lejtenant Szestakow” i
„Striemitielnyj” , opuszcza port, biorąc kurs
na Noworosyjsk. Rankiem następnego dnia
wychodzi w ślad za nimi druga eskadra, w
skład której wchodzą dwa największe pan
cerniki floty czarnomorskiej, „Wolja” i
„Swobodnaja Rossija” . W Sewastopolu po
zostaje jedynie 8 starych pancerników z
unieruchomionymi maszynami — wśród
nich słynny „Boriec za Swobodu", dawny
„Potiomkin” — 2 krążowniki, 18 okrętów
podwodnych oraz wiele jednostek pomocni
czych. Część z nich zostaje później znisz
czona przez własne załogi.
Jednostki, które uszły przed wrogiem do
Noworosyjska, przechodzą jednak nadal
ciężkie chwile. Port nie ma ani zaplecza, ani
zapasów paliwa, ani żadnych możliwości re
montów czy zabezpieczenia gotowości bo
jowej eskadry. Niemcy bez przerwy wywie
rają nacisk dyplomatyczny na rząd radziecki
domagając się wydania okrętów. W dniu 24
maja główny radziecki sztab morski zwraca
się do Rady Najwyższej z memoriałem
przedstawiającym groźną i beznadziejną sy-
JAN PIWOWOŃSKI NIERÓWNE BOJE NASZA KSIĘGARNIA
WSTĘP Książka ta jest kolejnym zbiorem relacji i opowieści o morzu adresowanym do tych wszystkich, którzy czują się z nim związani — bodaj zainteresowaniami i marzeniami. Jej tytuł, podobnie jak poprzednich, rozpoczyna się od przedrostka „nie". Po niełatwym morzu w niecodziennych niekiedy rejsach pływają niezwykłe okrę ty. O tym zapominać nam nie wolno, jak chlubnie zapisywała się w morskich kronikach nasza flota pod biało-czerwoną banderą. Tym razem będzie to przypomnienie o nierównych walkach i bojach, jakie staczano na morzu. Morze jest groźnym i potęż nym żywiołem. Faktu tego nie zmienią nawet najnowsze zdoby cze techniki, dzięki którym łatwiej jest jedynie morze poznać i mierzyć się z jego kaprysami i ogromem. Nierównie jednak trud niej jest zmagać się na morzu z drugim człowiekiem. Przekleń stwem ludzkiej cywilizacji są bowiem toczone od jej zarania, od tysięcy lat — wojny. Rozwój techniki sprzyja, jak dotąd, jedynie coraz bardziej doskonałym — jakże to paradoksalnie brzmi! — środkom walki danym ludziom do dyspozycji. Nie tylko do walki z żywiołem morza — także z przenoszącym na nie swe panowa nie drugim człowiekiem. Walka ta rzadko kiedy jest równa. Potęga morza jest przemoż na, człowiek wobec człowieka często dysponuje przewagą środ ków walki, nierzadko wplatają się pomiędzy walczących nieprze widziane zrządzenia losu burzące równowagę sił. Najtrudniejszym jednak spośród toczonych na morzu bojów jest walka człowieka z samym sobą. Wrogiem jest tu przede wszystkim naturalny u każdego instynkt samozachowawczy, lęk przed śmiercią, żądza życia, pragnienie ocalenia go za wszelką cenę — nawet kosztem życia innych. Tego właśnie wroga naj trudniej jest pokonać. Pokonać go zaś trzeba niekiedy w ułam kach sekundy, czasem zaś w ciągu wielu godzin lub nawet dłu gich dni. Strach należy pokonać w samym sobie podczas kata- 5
strofy okrętu lub statku, aby pozwolić ratować najpierw innych, obezwładnionych lub słabszych. Trzeba go pokonać, by ruszyć w bój z przeważającymi siłami wroga, by bronić ojczystego kraju — nawet za cenę niemal pewnej zguby. Należy go przezwycię żyć szczególnie wtedy, gdy przyjdzie się przeciwstawić tym, u których on już zwyciężył i którzy ogarnięci nim uchodzą z pola walki lub chcą się poddać wrogowi. Trzeba go nie tylko pokonać — ale nie można okazać zmagań z nim innym, trzeba być spo kojnym, opanowanym, zdecydowanym. Dlatego też w opisa nych epizodach mniej jest istotny dramatyzm sytuacyjny — cho ciaż on właśnie tworzy scenerię, wśród której rozgrywa się wal ka człowieka z samym sobą, walka, której możemy się jedynie domyślić. Walka, którą trzeba odczuć pośrednio, poprzez fakty i okolicz ności, i ocenić odniesione w niej zwycięstwo i ocaloną własną godność człowieka — chociaż często, niestety, za cenę życia. Walkę tę należy zrozumieć — gdyż takie właśnie zmagania wewnątrz siebie, często mało widoczne, są naszym udziałem niemal codziennie. Pokonanie zaś płaskiego i mdłego, małego strachu jest wysiłkiem, który zdaje się nieraz przerastać siły. A przecież dzisiejsze małe walki, gdy stawką jest tylko sukces naukowy, kariera lub dobra materialne, mogą w tym niespokoj nym świecie w najmniej oczekiwanej chwili zmienić się w walkę z samym sobą o stawki najwyższe. Książka ta jest przypomnieniem o ludziach z wielu krajów, spod różnych bander, którzy w chwili wielkiej próby zdali egza min na morzu — czyli po prostu w swym życiu. Przypomnieniem
Przeciw samym sobie KOBIETY I DZIECI NAJPIERW! — Kobiety i dzieci najpierw t — okrzyk ten i zarazem rozkaz znany jest w całym cywili zowanym świecie. Wszędzie tam, gdzie po jawia się nagłe niebezpieczeństwo i gdzie trzeba ratować ludzi — w katastrofie mors kiej, podczas pożaru, powodzi lub innego kataklizmu — rozkaz ten daje pierwszeńst wo najsłabszym fizycznie i najbardziej bez radnym. Humanitarny, głęboko etyczny roz kaz, który stał się tak oczywisty, że przyjął już nawet formę potocznego zwrotu, nawet w mniej dramatycznych sytuacjach. Ten tak powszechny dzisiaj nakaz ma jed nak niezbyt długi żywot. Zabrzmiał bowiem po raz pierwszy w roku 1852 na dalekim Oceanie Indyjskim w niezwykle dramatycz nych okolicznościach. Na początku tego roku w zimny, mglisty dzień 7 stycznia, wśród śnieżnej zadymki wyszedł z irlandzkiego portu Gueenstown brytyjski transportowiec wojenny „Birken head Była to parowa fregata z bocznokoło- wym napędem, o dość niecodziennym ro- dowodzie. Konserwatywna i niechętna no winkom technicznym brytyjska Admiralicja zdecydowała się w roku 1836 na ekspery mentalną budowę kilku parowych fregat z pierwszymi we flocie wojennej żelaznymi kadłubami. Był to ewenement — do nowego materiału, do żelaza, odnoszono się jeszcze wtedy w brytyjskiej marynarce nieufnie. Bla chy wydawały się cienkie, łatwe do przebicia i rozdarcia, sztaby do pogięcia — nie to, co solidne, grube, od wieków sprawdzone dre wno! Na nowe fregaty — do których należał i zbudowany w roku 1843 „Birkenhead”' — patrzono nieprzychylnym okiem, Krytyczne głosy mnożyły się i po kilku latach sporów tradycjonaliści wzięli przejściowo górę. W roku 1851 żelazne fregaty wycofano z linii, rozbrojono — pozostawiając jedynie kilka małych działek — i zdegradowano do rangi transportowców wojska i sprzętu. W tej więc nowej., mało efektownej roli „Birkenhead” wyruszył owego zimowego ranka w daleki rejs, aż na południowy' kraniec Afryki, do portu Simonstown. Na tym. skolonizowanymi przez Wielką Brytanię obszarze nie było bowiem spokoj nie. Dobiegała końca wojna burska z osad nikami holenderskimi, tłumiono powstanie plemion Kafrów — Murzynów Bantu.. Nowa kolonia mająca w rok później przekształcić się w Związek Południowej, Afryki potrzebo wała wciąż świeżych posiłków wojskowych i dostaw sprzętu wojennego. „Birkenhead" wiózł jedno i drugie, ludzi i sprzęt. Niewielki dwupokładowy okręt o wy porności zaledwie 16001, długości 60 i sze rokości 8 m, napędzany niezbyt mocną 200- -konną maszyną parową nadającą mu bez pomocy żagli prędkość jedynie 10 węzłów, był przeładowany niemal do granic możliwo ści.. Oprócz zapasów prowiantu i węgla, ła dunku broni i sprzętu wojskowego w jego ciasnych kajutach i na międzypokładzie stło czonych było 600 ludzi — nie licząc 38 osób załogi. Owe sześć setek stanowili żołnierze pułku piechoty wraz z podoficerami i kadrą oficerską — ale nie tylko. Regulamin wojs kowy dozwalał bowiem żołnierzom stacjo nowanym w koloniach zabierać tam również rodziny; ich transport odbywał się ma koszt państwa Tak więc pod pokładem „Birken- heada” gnieździło się — trudno' to inaczej 7
7 nazwać — w niesłychanej ciasnocie i zadu chu również ponad 100 kobiet i dzieci, towa rzyszących mężom i ojcom w dalekim rejsie na drugą półkulę. Rejs, pomimo zatłoczenia pomieszczeń, przebiegał jednak pomyślnie. Groźne Biska- je były tym razem dość łaskawe, chociaż wysoka fala wydatnie zwiększyła rozmiary daniny Neptunowi, jaką składali cierpiący na morską chorobę pasażerowie. Monotonna podróż upływała bez zakłóceń. Wspomaga ne żaglami i siłą wiatru wielkie łopatkowe koła o 6-metrowej średnicy, młócące nie- znużenie wody Atlantyku, posuwały nieu stannie fregatę na południe, urywając milę po mili z liczącej ich aż 9500 trasy. Pasaże rowie spędzali czas w miarę możności na górnym pokładzie. Żołnierze czyścili broń, odbywali regulaminowe zajęcia, w wolnym czasie śpiewali i grali, grupy kobiet wtórowa ły intonującemu psalmy pastorowi, grano w proste gry ruchowe — o ile pozwalało miejs ce i stan pogody. Okręt prowadzony spraw nie przez kapitana Solmonda, starego wilka morskiego, zostawił za sobą wody Zatoki Gwinejskiej, przeszedł obok złowrogiego Kaokoveldu — słynnego Wybrzeża Szkiele tów, okrążył Przylądek Dobrej Nadziei, wszedł do rozległej Vals-Bay i 23 lutego, po sześciu tygodniach rejsu, rzucił kotwicę w mętne fale Simons-Bay, wąskiej zatoki, nad którą leżało Simonstown. Zmęczonych długą podróżą pasażerów, z utęsknieniem spoglądających na dość jesz cze wówczas pustynne brzegi, czekała niezbyt miła niespodzianka. Łódź portowa przywiozła na pokład „Birkenheada” oficera z rozkazem dla kapitana Solmonda. Zgodnie z jego treścią okręt miał w Simonstown uzu pełnić jedynie zapasy węgla i prowiantu i przedłużyć rejs o dalsze 300 mil — do Port Elizabeth w zatoce Algoa. Dodatkowy ten rejs nie był ani zbyt długi — w porównaniu z już przebytą trasą — ani niebezpieczny: prowadził wzdłuż brzegów, przez cały niemal czas w zasięgu widoczno ści lądu. Przedłużał jednak o kilka dni niewy godny pobyt na,zatłoczonym okręcie — wie lu więc pasażerów, zwłaszcza kobiet i dzie ci, skorzystało z kilkudziesięciu godzin po stoju i udało się na ląd, aby na spacerach i przechadzkach rozprostować nogi na twar dej i nieruchomej ziemi. Przeładunek węgla z barek i przegląd osprzętu zakończono 26 lutego i we wczes nych godzinach rannych „Birkenhead” pod niósł kotwicę i opuścił wody zatoki. Ocean był spokojny, poza dokuczliwą martwą falą niemile kołyszącą okrętem. Około północy minięto już trawers Cape Agulhas — Przy lądka Igielnego— linię umownej granicy At lantyku, i „Birkenhead” wszedł na wody Oceanu Indyjskiego. O północy „psią wa chtę” , trwającą do godziny czwartej rano, objął drugi oficer; na krótko przed godziną drugą na mostek wszedł również sam kapi tan Solmond. Cały okręt pogrążony był w głębokim śnie. ,Nad nie niosącymi żagli — wobec zu pełnej ciszy — masztami migotały na pogo dnym niebie niezliczone gwiazdy. W tym momencie potężny wstrząs i ude rzenie wstrzymały na miejscu idący pełną prędkością swych 10 węzłów okręt. Ludzi na mostku zbiło z nóg, koło sterowe odrzu ciło obu sterników na dolny pokład, pod dziobem rozległ się donośny trzask i zgrzyt dartych blach poszycia. „Birkenhead” na dział się nieoczekiwanie na nie oznaczoną na mapach podwodną skałę i utkwił na niej dziobem, dociskany siłą ciągle jeszcze wiru jących kół. Pod pokładem rozlegały się krzyki przera żonych pasażerów, z których wielu wstrząs wyrzucił z koi. Wszczął się tumult i pa nika, poczęto się tłoczyć w ciemnościach na schodniach prowadzących na górny po kład. 8
Tonący „ Birkenhead Kapitan Solmond szybko stanął na nogi, równie szybko zorientował się w sytuacji i począł wydawać spokojne, zdecydowane rozkazy. Oficerom pułku polecił opanować panikę wśród żołnierzy, ludziom załogi przy gotować łodzie do spuszczenia na wodę, drugiemu oficerowi — rozpoznać rozmiary uszkodzeń. I wśród tych rzeczowych, celowych roz kazów kapitan Solmond wydał jeden jedyny fatalny, nie przemyślany i brzemienny w sku tkach. Uspokojony bliskością majaczącego z lewej burty lądu — jak na ironię był to Dan- ger Point, Niebezpieczny Cypel — i spraw nie pracującą maszyną postanowił, nie cze kając na raport o stanie uszkodzeń, zejść ze skały, podprowadzić okręt ku brzegowi i osadzić go na płyciźnie, oszczędzając lu dziom przeprawy na ląd w łodziach i na tra twach. Podał więc do maszyny rutynową ko mendę „cała wstecz” ! Maszyna była w pełni sprawna i „Birken head" po kilku wstrząsach i zgrzytach zszedł z rafy na głęboką wodę. I to był początek końca — nieoczekiwane go i strasznego końca. Gdy czopująca rozdarcie dna okrętu skała usunęła się spod kadłuba, woda runęła kas kadą do wnętrza. Fregata nie miała grodzi wodoszczelnych — woda więc w ciągu nie wielu minut zalała skrajnik dziobowy, ładow nię, wdarła się do kotłowni, zatopiła palenis ka, unieruchomiła maszynę. Bezwładny na martwej fali, unieruchomiony „Birkenhead” 9
począł się zanurzać dziobem. Przeciążony z jednej strony napływającą masą wody, a z drugiej masywną maszyną i kołami kadłub zaczął się ze straszliwym trzaskiem łamać na dwoje. Przedni maszt zwalił się na po kład, w chwilę później runął komin miażdżąc tambor osłaniający lewe koło, łódź ratunko wą i kłębiących się na pokładzie ludzi. Na fregacie rozpętało się w jednej chwili przera żające grozą piekło. W dziobowych pomie szczeniach, w maszynowni, w kotłowni i na zalanych już częściach międzypokładu zgi nęli ci wszyscy, którym nie udało się prze dostać na górny pokład. Na rufie rozlegały się histeryczne krzyki kobiet i płacz dzieci. Na śródokręciu miotał się w ciemnościach oszalały tłum. I wtedy kapitan Solmond raz jeszcze oka zał się dzielnym marynarzem. Stojąc na zgruchotanym częściowo przez zwalony ko min skrzydle mostka ryknął przez tubę: — Baczność! Słuchać kapitana! Oficero wie — na lewą burtę! Żołnierze — zbiórka na prawej! Wykonać rozkaz! Równocześnie dwaj żołnierze pod most kiem poczęli bić w werble, a dwaj inni, na roz kaz kapitana, dąć w trąbki podając regulami nowy sygnał zbiórki do apelu. I stało się coś nieoczekiwanego. Oficero wie i żołnierze jak gdyby oprzytomnieli. Przez chwilę zamarli w bezruchu — a po tem, ślizgając się po chylącym się pokła dzie, przepychając się i niemal biegnąc ufor mowali dwie wyrównane grupy: oficerowie po lewej, wieloszereg żołnierzy po prawej burcie. Pod nieustanny warkot bębnów i głos trąbki tuba znów zahuczała głosem Sol- monda: — Załoga — spuszczać łodzie na wodę! Reszta — pozostać na miejscach! Wolne przejście od rufy! Kobiety i dzieci najpierw do łodzi! Powtarzam — kobiety i dzieci naj pierw! Tak padł ów historyczny na dziesiątki i dziesiątki lat rozkaz. Przy warkocie werbli przy chrapliwym wtórze trąbek łodzie szyb ko i sprawnie, jak na manewrach, schodziły na wodę, sprawnie i szybko sprowadzane do nich kobiety i dzieci, wpychano siłą te, które wyciągały ręce ku stojącym na pokła dzie mężom i nie chciały ich opuścić, zwal niano z talii wypełnione szalupy i odbijano od coraz szybciej pogrążającego się okrętu. Ostatnich dwu łodzi nie trzeba już było opu szczać — po przecięciu talii woda sama już uniosła je z pokładu. Tylko że łodzi było o wiele za mało — obliczono je jedynie na przeciętną przewidzianą planami liczbę oko ło 300 ludzi. W dodatku jedną łódź zgrucho- tał komin. Gdyby nie ów nieszczęsny rozkaz zejścia z rafy, „Birkenhead” tonąłby powoli — i wystarczyłoby czasu na zbicie tratew, zrzucenie na wodę belek czy bodaj desek — a brzeg był przecież w zasięgu wzroku... Gdy ostatnia z łodzi odeszła od burty, z tuby Solmonda rozległ się ostatni jego rozkaz: — A teraz zachowajcie się jak mężczyźni — i ratujcie się, jak możecie! Na wszelki jednak zorganizowany ratunek — i na jakikolwiek ratunek w ogóle było już za późno. Z ogłuszającym trzaskiem kadłub transportowca przełamał się do reszty, środ kowy wielki maszt — grotmaszt — runął w spienioną wodę, dziób okrętu zmierzył bukszprytem ku milczącym gwiazdom, wznosząc się niemal pionowo w górę, ol brzymia wzdęta fala runęła na szybko pogrą żającą się rufę i „ Birkenhead” zniknął w cie mnym odmęcie. Rozlegające się w ciemno ściach krzyki gasły szybko. Oddalające się ku brzegowi łodzie miarowo kołysała idąca wciąż od oceanu martwa fala. Kapitan Solmond przypłacił życiem swoją pochopną decyzję. Wraz z nim zginęło w tej strasznej katastrofie niemal pół tysiąca ludzi: według jednych źródeł 454, według innych 436. W łodziach uratowało się tylko 184. 10
Ale wśród uratowanych były wszystkie kobiety i dzieci, które przewoził „Birken- head” . ORKIESTRA OKRĘTOWA — Woodward, uważaj, już drugi raz sfałszo wałeś — padła rzucona przytłumionym gło sem uwaga. — Przepraszam, panie Hartley, ale kon trabas ześlizguje mi się wciąż po podłodze. A przez tę pękatą kamizelkę trudno jest mi go dobrze trzymać — zabrzmiała równie przyciszona odpowiedź. — To nic, musisz uważać — i cała pozo stała piątka również! Melodia ma być czysta jak na koncercie! Bierzcie się w garść! — zareplikował już nieco głośniej dyrygent siedmioosobowego zespołu. Skoczne, dziarskie dźwięki kolejnego, wydatnie synkopowanego utworu zagłuszy ły jego ostatnie słowa i gwar wielu wzburzo nych głosów dochodzących ze wszystkich stron. Hartley, nie przerywając ani na mo ment gry, spojrzał przelotnie poza ozdob ną, złoconą balustradę, o którą opierał się bokiem. Za balustradą otwierała się tonąca w blasku elektrycznych lamp wspaniała, rozległa klatka schodowa uchodząca w głąb szeroką spiralą wokół lśniących mi gotliwymi refleksami kolumn. Czerwonawy poblask pokrywającego stopnie dywanu padał na białe ściany i — może to było złu dzenie — jak gdyby nieco różowił mleczne klosze lamp. Wzrok Hartleya obojętnie jednak ogarnął ten, znany mu zresztą dobrze, widok. Przez chwilę natomiast zatrzymał się na czymś, co w tym luksusowym otoczeniu było zaskaku jącym dysonansem. Głęboko, o kilka kondy gnacji poniżej górnej balustrady, klatkę schodową wypełniała woda. Gładka, niemal nieruchoma, pełna odbić świetlnych z zanu rzonych już w niej, lecz nadal świecących lamp. I woda ta powoli wspinała się na po kryte dywanem stopnie, zatapiając jeden za drugim. W dodatku lustro wody nie było równoległe w stosunku do podestu, który właśnie zaczynała pokrywać — jego część już była przez nią zalana, część jeszcze su cha. Powierzchnia tej wody była, jak gdyby wbrew prawom fizyki, ukośnie nachylona względem wielkiej centralnej kolumny wspierającej schody. Tyle tylko, że prawa fizyki nie były naru szone. To kolumna — a wraz z nią cała klat ka schodowa były odchylone od pionu, a po desty i podłogi od poziomu. Dlatego właśnie Hartley musiał się opierać podczas gry o ba lustradę, a Woodwardowi ześlizgiwał się kontrabas. Cała siódemka stała zresztą na szeroko rozstawionych nogach, wpatrzona w instrumenty i zdająca się nic nie dostrze gać poza nimi. Niektórzy mieli przymknięte oczy, jak gdyby bez reszty chcieli się skupić na granej melodii. Miejsce, w którym się znajdowali, nie było ich zwykłym podium w rozległym salonie o bogatym secesyjnym wystroju. Stali pod wielkim przeszklonym świetlikiem sufito wym, za którym stała czarna kwietniowa noc. Pod nogami zaś mieli parkiet najwyż szego podestu głównej klatki schodowej największego, najwspanialszego, najbar dziej luksusowego i bezpiecznego statku świata — brytyjskiego liniowca pasażerskie go „Titanic” . Nowoczesnego kolosa odby wającego swą pierwszą, dziewiczą podróż ze Starego do Nowego Świata; ściślej z Southampton, poprzez Cherbourg, do No wego Jorku. Tylko że od północy z 13 na 14 kwietnia roku 1912 określenie „bezpieczny” prze stało być prawdziwe. Lekkomyślność do wódcy, który utrzymał pełną prędkość pły nącego pośród nocy transatlantyku, pomimo wielu ostrzeżeń o dryfujących lodach, jakie 11
Tonący transatlantyk „ Titanic” otrzymał, skrzyżowała się ze złym, fatalnym dla statku zrządzeniem losu. Przypadek bo wiem spowodował, że na drodze „Titanika” znalazła się tak zwana czarna góra lodowa — i że ocean był tak spokojny, iż nie oddy chał nawet zwykłą martwą falą. Czarna góra — to góra lodowa, która na krótko przedtem straciła równowagę, topniejąc od spodu, i przewróciła się. Zamiast lśniących białych krawędzi prezentuje wtedy ciemne, niemal czarne ściany, które w długim zanurzeniu pokryły się wszelkiego rodzaju osadami. Co więcej, jej świeżo zanurzone, dotąd nadwo dne części sterczą nie obtopionymi jeszcze,
ostrymi załomami po odrywających się blo kach lodu. Czarną górę dostrzec można wśród ciemnej nocy przede wszystkim po białych pianach rozbijających się o nią fal. Przy zupełnie spokojnym morzu i braku na wet martwej fali nie ma ostrzegającego o lo dowej grozie przyboju; jest tylko ciemne, z pozoru puste morze. Taką właśnie górę los postawił na drodze „Titanika” . Gdy ją zauważono, była już w odległości zaledwie kilkuset metrów. Nie było mowy o zastopowaniu olbrzymiego transatlantyku. Należało jedynie spróbować ominąć lodową przeszkodę — i uczyniono to. I to był drugi — nie ostatni zresztą — zły traf. Gdyby nie ten, prawidłowy zresztą logi cznie manewr, statek, uderzając na wprost, uszkodziłby prawdopodobnie poważnie część dziobową — i na tym zapewne by się skończyło. Mijając górę prawą burtą oceani czny kolos otarł się o nią podwodną częścią kadłuba. Czarna góra sterczała jednak pod wodą wieloma ostrymi krawędziami — i taka właśnie krawędź rozcięła jak nożem poszy cie dna na długości niemal 90 m, poprzez sześć kolejnych przedziałów wodoszczel nych. Przedziałów, których grodzie sięgały tylko nieco powyżej linii wodnej — nie prze widziano bowiem przypadku, by mogły zo stać zalane więcej niż dwa, może najwyżej trzy przedziały. Był to początek agonii statku, wspaniałego statku, tak bezpiecznego, że ilość miejsc w łodziach ratunkowych obliczono tylko dla 53% ludzi na pokładzie. Ten statek nie mógł przecież zatonąć — więc łodzie mogły co najwyżej służyć do dekoracji lub do stopnio wego przewożenia pasażerów i załogi na inne statki w mało zresztą prawdopodobnym przypadku pożaru lub wejścia na mieliznę. Tragedia „Titanika” zakończyła się po dwu godzinach, o 2.20 w nocy, gdy nad jego pionowo zsuwającą się w czarne fale rufą spienił się fosforyzujący w martwym świetle gwiazd wir. Trwała ona dłużej dla tych, któ rzy przeżyli katastrofę w łodziach, i dla tych, których nie zabiła po niewielu minutach lo dowata woda o temperaturze bliskiej zera stopni Celsjusza. 32% pasażerów i załogę podniósł z łodzi po dwu dalszych godzinach statek pasażerski „Carpathia” , który jako pierwszy przybył na wodne cmentarzysko, w którym spoczęło 1513 ofiar strasznej ka tastrofy. Katastrofę tę zresztą wielokrotnie szcze gółowo opisywano, analizowano, malowano i nawet filmowano. Jej tragiczny bilans mógł by jednak mieć po stronie strat znacznie większe liczby — gdyby nie zespół pana Hartleya. Dramat „Titanika” narastał bowiem stopniowo. Przez wiele minut nikt nie chciał wierzyć w to, że niezatapialny kolos jest za grożony. Nie chciano schodzić do łodzi, lek ceważono rozkazy, cedowano się, szarman cko ustępowano miejsca kobietom i dzie ciom, spacerowano, debatowano. Narastają-
ca groza zalewającej nieubłaganie korytarze, schody i kabiny wody, coraz głębiej zanu rzający się przód statku, czarna noc i czarne morze, od którego szło lodowate, nieubła gane tchnienie śmierci — zdmuchnęły ten spokój jak domek z kart. Błyskawicznie za częła się szerzyć panika, walczono o dostęp na górne pokłady, o miejsca w łodziach, część załogi oddała się pijaństwu, część pa sażerów szukała ratunku rzucając się w cie mne fale. Nieliczne grupy irlandzkich emi grantów skupiły się w zbiorowej modlitwie. Oficerowie statku próbowali opanować sytu ację głosem, uderzeniami, a nawet rewol werowymi strzałami. Lecz od momentu pojawienia się pierw szych objawów paniki — w centralnym pun kcie statku, przy głównej klatce schodowej stanęła orkiestra okrętowa. Nie cała — jedy nie dyrygent i sześciu muzyków z 25-oso- bowego zespołu. Skoczne, wesołe melodie popłynęły ponad pokładami. Gdy przegrano „Great Big Beautiful Doli” , rozebrzmiał „Alexander Ragtime Band” , później inne, podobne. Kaskada dźwięków spłynęła na lu dzi jak trzeźwiący strumień. Przecież nie może być tak źle, jeśli oni tak spokojnie, tak wesoło grają! Przecież to tacy sami ludzie — gdyby było źle, czy mogliby nie ratować się, nie biec do łodzi, tylko spokojnie grać „Wiel ką, wspaniałą lalkę” ? Więc można uspokoić się, można usłuchać komend oficerów, mo żna nie torować sobie drogi pięściami, nie odpychać kobiet i dzieci, nie szturmować schodzących w dół szalup... Mijały minuty i kwadranse pełne narastają cej grozy — i spokojnego rytmu kolejnych melodii. Woda połknęła ostatni stopień schodów i ciemną strugą podpłynęła pod stopy opartego o mocno już przechyloną balustradę Hartleya. Różowy odblask w niej pogłębił się — światła elektryczne zaczęły coraz bardziej żółknąć, czerwienieć, przy gasać. Dyrygent jednym ruchem ręki zerwał sko czną melodię. Sześć par oczu podniosło się na niego. — Koledzy — powiedział przychrypłym lekko głosem — odchodzimy. My, oni wszy scy tam — i „Titanic” . Gramy teraz co inne go, gramy „Jesień” . Żeby im — i nam — było — łatwiej... Poważne, niemal smutne tony kościelne go anglikańskiego chorału rozległy się wśród narastającego już we wnętrzu statku szumu coraz gwałtowniej napływającej wody. Spoza pokładu, z ciemnego morza niosły się krzyki z łodzi i spośród czarnych fal. Na pokładzie resztki głosów i modlitw gi nęły w dźwiękach melodii. Nagle rufa statku gwałtownie wzniosła się w górę, przedni komin runął w wodę w sno pach iskier, pogasły światła — i olbrzymi, ciemny kadłub w ciągu dwu minut zsunął się w głąb czarnego morza. Muzyka umilkła. Muzyka, która wielu lu dziom ułatwiła spokojne dojście do łodzi, za łożenie pasów ratunkowych, uratowanie ży cia. Muzyka, która wielu innym pomogła w przejściu poza jego granicę. Siedmiu ludzi. Dyrygent W. Hartley. Mu zycy — P.C. Taylor, J.L. Hume, W. Wood- ward, W.T. Brailey, G. Krins i P. Ciarkę. Ci, którzy widzieli, jak przez półtorej godziny woda zatapia jeden po drugim stopnie klatki schodowej — i mimo to grali skoczne melo die. Trudno jest zdecydować'się na ofiarę z własnego życia — za innych. Może jednak łatwiej o taką decyzję w porywie chwili, w ataku na wroga, w rzuceniu się na ratunek w płomienie, do rzeki, pod pędzący samochód lub pociąg. Może trudniej patrząc, jak zegar zalewanych schodów odmierza ostatnie mi nuty życia. Na pomniku cmentarnym jednego z mu zyków wyryto słowa błędnie przez pewien czas przypisywanej im owej ostatniej me- 14
lodii, jako hymnu „Bliżej, mój Boże, do Ciebie” . Może błąd był podwójny. Może byli bliżej przede wszystkim — ludziom? WOJOWNIK I REKIN Ostatni dzień maja i pierwszy czerwca roku 1916 to dni, które na zawsze uwieczniły się w historii wojen morskich. Od zarania dzie jów aż po czasy najnowsze nie było — i za pewne nie będzie już nigdy — starcia dwu tak potężnych zespołów okrętów, dwu tak olbrzymich flot wojennych. W boju jutlandz kim — lub jak określają inni — w boju na Skagerraku zmierzyły się ze sobą siły, które nigdy przedtem ani nigdy potem nie miały sobie równych. Ich ogrom uzmysławiają ze stawienia statystyczne: półtorej setki — do kładnie 151 — okrętów brytyjskich (w tym 28 olbrzymich okrętów liniowych, 9 krążow ników liniowych, 8 pancernych i 26 lekkich) o łącznej wyporności przeszło miliona — 1130 tysięcy — ton, uzbrojonych w 344 naj cięższe działa (nie licząc setek mniejszych) znalazło się wobec stu — dokładnie 99 (w tej liczbie 22 okrętów liniowych, 5 krążowni ków liniowych i 11 lekkich) okrętów nie mieckich, wypierających łącznie niemal 700 tysięcy ton i dysponujących 244 ciężkimi działami. Na pokładach okrętów brytyjskich walczyło 60 tysięcy ludzi, na niemieckich — 45 tysięcy. Łącznie więc w tym gigantycz nym boju wszechczasów uczestniczyło ćwierć tysiąca okrętów i ponad 100 tysięcy ludzi! Nawet największe operacje desanto we drugiej wojny światowej nie mogą się z tymi zmaganiami równać — jeśli nie uwzglę dniać zespołów transportowych i logistycz nych. Ten olbrzymi bój, w którym poszło na dno ćwierć setki okrętów i zginęło niemal 10 ty sięcy ludzi, składał się, w najbardziej ogól nym ujęciu, z czterech faz: nawiązania kon taktu bojowego; starcia silnych zespołów rozpoznawczych, których trzonem były po obu stronach krążowniki liniowe; boju sił głównych oraz nocnych ataków brytyjskich kontrtorpedowców * na eskadry pancerni ków niemieckich. Na styku drugiej i trzeciej fazy, po star ciach sił rozpoznawczych, starciach, w któ rych Brytyjczycy ponieśli najcięższe straty — trzy wielkie krążowniki liniowe: „lnvinci- ble” , „Indefatigable” i „Queen Mary” , roze grał się kolejny dramat. Ubezpieczenie czoła nadpływającej od północnego zachodu brytyjskiej Grand Fleet — Wielkiej Floty, głównego zespołu trzech eskadr okrętów liniowych — stanowiła 1. Es kadra krążowników pancernych kontrad mirała Roberta K. Arbuthnota. Tworzyły ją trzy nieco starsze okręty z lat 1904— 1907: flagowy „Defence” i dwa niemal bliźniacze, nieznacznie mniejsze i starsze: „Warrior" i „Black Prince” — „Wojownik” i „Czarny Książę” ; ten ostatni miał jako nazwę przy domek Wellingtona, pogromcy Napoleona pod Waterloo. Gdy pancerniki głównych sił poczęły z formacji marszowej rozwijać się w bojowy szyk torowy, eskadra Arbuthnota winna była, zgodnie z planem taktycznym, przejść na lewą lub prawą stronę kolumny okrętów liniowych i przesunąć się ku tyłowi — odsłaniając pole walki pancernym gigan tom. Zadzierżysty i wojowniczy sir Arbuth- not — poza służbą namiętny i zapalczywy gracz w rugby **, zauważył jednak tuż przed rozpoczęciem manewru majaczący przed li niami brytyjskimi we mgle i dymach płonący i unieruchomiony trzykominowy niemiecki krążownik. Był to „Wiesbaden” , nowoczes ny, dopiero przed rokiem ukończony okręt * Tak nazywano wówczas niszczyciele. ** Dynamiczna i agresywna gra w piłkę ręcz- no-nożną. 15
należący do zespołu rozpoznawczego kontr admirała Bodickera. Zespół ten, natknąw szy się niespodziewanie na brytyjskie krą żowniki liniowe kontradmirała Hooda, został rozbity przez nie ogniem potężnych dział. Wielokrotnie trafiony „Wiesbaden” zamienił się w płonący wrak, a uszkodzony poważnie „Pillau” wraz z „Elbingiem” i flagowym „Frankfurtem” zawróciły i uszły pod osłonę własnych krążowników liniowych. Te ostat nie wzięły wkrótce odwet, zatapiając po gromcę „Wiesbadena” — flagowy „lnvinci- ble" wraz z admirałem Hoodem i niemal całą załogą. Wobec przewagi Niemców do krą żowników liniowych dołączyły już siły głów ne — brytyjskie krążowniki liniowe zawraca ją ku własnym eskadrom, ku trzonowi Grand Fleet. Na swej drodze napotykają krążowniki Arbuthnota, który jak gdyby nie dostrzegając niczego poza obezwładnionym „Wiesbade- nem” idzie ku niemu całą siłą maszyn w za miarze dobicia go ogniem swych dział — przed wycofaniem się na tyły sił głównych. Sir Robert, żądny łatwego sukcesu, tak dale ce nie zważa na nic, że flagowy „Lion", idą cy na czele wycofującego się zespołu bry tyjskich krążowników liniowych, tylko dzięki maksymalnemu wyłożeniu steru i zwrotowi na prawą burtę mija o niespełna sto metrów rufę „Warriora” , drugiego w szyku spośród trójki okrętów Arbuthnota przecinających mu kurs przed samym dziobem. Spieszący ku „Wiesbadenowi” Arbuthnot nie zwraca uwagi na widoczne okręty brytyjskie, ale nie może również dostrzec przesłoniętych mgłą i dymami zbliżających się głównych sił nie mieckich. Gdy jest już niemal pewien suk cesu, gwałtowny poryw południowo-zacho dniego wiatru rozdziera mroczne opary i od słania w odległości niespełna siedmiu kilo metrów idące na czele niemieckiej kolumny najnowsze krążowniki liniowe „Lutzów” i „Derfflinger” , a za nimi długą linię kolejnych pancernych kolosów. Niemcy nie tracą ani jednej zbędnej chwi li. O 19.16 na przerażająco bliskim dla cięż kich dział dystansie „Lutzów” otwiera ogień na zespół Arbuthnota, w minutę później do łącza „Derfflinger” i dalsze okręty. Los dzielnego, lecz mało przezornego ad mirała i jego okrętów jest przesądzony. W cztery minuty po otwarciu ognia „De- fence” , siedmiokrotnie trafiony przez cięż kie pociski „Lutzowa” , w grzmocie potężnej eksplozji wylatuje w powietrze w wysokim na 900 m słupie ognia i dymu. Ani admirała, ani nikogo z 903 ludzi załogi krążownika nie oszczędziła płomienna śmierć. Następny w szyku „Warrior” zygzakuje, usiłując zmianami kursu zmylić niemieckich artylerzystów. Niestety, odległość jest mor derczo mała. W ciągu kilku minut w okręt trafia 21 pocisków: 6 artylerii średniej i aż 15 ciężkiej. Jeden z tych ostatnich przebija pancerz burtowy na wysokości pierwszego z czterech kominów i wybucha w pobliżu maszynowni. Przez rozdarte poszycie po czyna napływać pod maszyny woda. Na szczęście mechanikom — wśród których jest wielu zabitych i rannych — udaje się utrzymać mechanizmy w ruchu. Dzięki temu krążownikowi udaje się z kolei — po kilku dalszych dramatycznych minutach — wyjść spod ognia niemieckich pancerników, odchylających kurs po dostrzeżeniu zbliża jącej się Grand Fleet. Ostatni z zespołu „Black Prince” uchodzi w ślad za „Warriorem", najmniej stosunko wo pokiereszowany. Los jego będzie jednak równie tragiczny, jak flagowego „Defence” . Wlokąc się za głównymi siłami stracił z nimi w nocy kontakt i w sześć godzin po drama tycznej akcji dziennej natknął się niespo dziewanie na kolumnę niemieckich pancer ników. Rozpoznany został przez nie w odle głości zaledwie tysiąca metrów — donośno- ści zwykłego karabinu. Niemieckie okręty oświetliły go i oślepiły potężnymi reflektora-
/VI- JŻ- eń lo- d- e- ż- ej m a, ie h ;t 5 a D J 1 1 I I mi i otwarły natychmiast ogień ze wszyst kich dział. Jeden tylko pancernik „Thurin- gen” wyrzucił na niego w ciągu kilku minut 61 pocisków! Nieszczęsny krążownik ogar nęły od dzioba do rufy płomienie; rozstrzeli wany na strzępy kadłub przełamał się i z rozżarzonymi do białości blachami poszycia zapadł w odmęty wraz z całą załogą — 857 ludźmi, z których nie uratował się nikt. Na wet niemieccy sprawozdawcy pisali później, że był to „okrutny, najstraszniejszy i najbar dziej wstrząsający widok z całego boju” . Ostatni z eskadry, okaleczony straszliwie „Warrior” , mający w swym wnętrzu i na po kładach „tylko” 71 zabitych i 27 rannych, walczył jednak nadal — chociaż już tylko o przetrwanie. Mgły wieczorne i zapadająca noc pogłębiały uczucie osamotnienia i za grożenia. Postrzelany krążownik, wlokący się na dogorywających obrotach maszyn, był właściwie bezbronnym wrakiem. Każdej chwili z ciemności mogły wysunąć się cienie niemieckich torpedowców lub zabłysnąć ref lektory większych okrętów i zagrzmieć sal wy ich dział. Łączności z własnymi siłami nie było; nie miał również żadnego rozeznania w sytuacji. Wszystko skrywała złowróżbna noc. W dodatku coraz bardziej podnosiło się morze, coraz bardziej rosła fala — i coraz więcej wody wlewało się przez setki prze- strzelin w porozdzierany pociskami i odłam kami kadłub. Po paru godzinach dramatycz nych zmagań załoga maszynowni musiała dać za wygraną. Podnosząca się, pomimo wytężonej pracy pomp, woda unieruchomiła silniki, zalała paleniska; stanęły dynamoma- szyny. Okręt wytracił resztki prędkości, przestał słuchać steru, począł bezwładnie przewalać się na falach. W ciemnych wnę trzach coraz wyżej podnosiła się niewidocz na, czarna, chlupocząca woda. Zza żelaz nych burt coraz głośniej słychać było nara stający szum morza. Na okrytej dymami ru fie ciągle jeszcze szalał pożar. Po kilku ciężkich, jakże ciężkich godzi nach zajaśniał jednak promień nadziei. Oko ło 22.00 z mroku wyłonił się niewielki, nie kształtny cień: okręt! Na szczęście swój, własny! Okrętem tym był „Engadine” , niewielki, dwukominowy prom pasażerski, przewożą cy w czasie pokoju pasażerów przez kanał La Manche na uczęszczanym szlaku pomię dzy portami Dover i Calais. Zarekwirowany po wybuchu wojny wraz z kilkoma podobny mi jednostkami został, podobnie jak i one, przystosowany na awiomatkę — skromnego i małego protoplastę późniejszych lotniskow ców. W wielkim, niekształtnym hangarze, nadbudowanym na rufie, mieściły się cztery pływakowe wodnopłatowce, które podczas dziennego boju wykonały kilka lotów rozpo znawczych. Podczas nocy były oczywiście — przy ówczesnym stanie awiacji — bez użyteczne i odesłany już na tyły „Engadine” zdołał odszukać borykającego się z mo rzem, bezsilnego „Warriora” . Wszystkie jednak próby wzięcia na hol bezwładnego okrętu okazały się daremne. Leżący w poprzek fali wielki kadłub, porozbi jany osprzęt, zmywające co chwilę pokłady spienione grzywacze, ciemna noc i wicher uniemożliwiły manewry. O brzasku podjęto ciężką decyzję opuszczenia krążownika i przeokrętowania załogi na ' „Engadine” . Operacja ta nie była bynajmniej łatwa. Mały parowiec tańczył na wysokiej fali jak korek, a podejście do najeżonej działami, pogiętymi żurawikami i zadziorami przestrzelin burty głęboko zanurzonego „Warriora” groziło wgnieceniem lub rozdarciem poszycia — a nawet katastrofą. Dramatyczna próba podejścia i przycumo wania do prawej burty krążownika nie po wiodła się. Nie udał się również drugi ma newr — tym razem dojścia do lewej burty. Po tym manewrze „Engadine” odszedł po nownie na trawers prawej burty „Warriora” , 2 — Nierówne boje 17
utrzymując odległość kilkudziesięciu me trów. Zgromadzona przy podstawach kominów załoga krążownika — przez pokłady prze chodziły już co chwilę fale — wpatrywała się w pełnym napięcia milczeniu w rysujący się w słabym świetle dnia kontur awiomatki. Lu dzie mieli za sobą dramatyczne godziny boju — i niemal równie długie, nie kończą ce się nocne godziny upartej, wytężonej walki o okręt, który morze nieubłaganie wy dzierało im niejako spod nóg. Niemal cudem głęboko zanurzony dziobem krążownik trzy mał się jeszcze na równej stępce, przewala jąc się tylko ciężko na poprzecznej fali. Jeśli „Engadine” nie przycumuje — czekała wszystkich przeprawa wpław przez huczą ce, spienione wody. Ilu dotrze do wyrzuco nych z parowca siatek? Ilu rozbiją wiry o burty? A ranni — w tym wielu bezwładnie le żących na noszach? Wielu, w ponurym mil czeniu, poczęło wyrzucać z kieszeni wszys tkie obciążające przedmioty — nawet odła mki niemieckich pocisków zabrane jako smutne pamiątki. Dowódca „Engadine” był jednak dziel nym marynarzem. W wariacko śmiałym ma newrze, wykorzystując przechył krążownika na fali, podszedł do jego burty i nie bacząc na dziurawione i zgniatane żurawikami nad budówki — przycumował. W mgnieniu oka rzucono liny i siatki — i w mgnieniu oka ludzie z „Warriora" rzucili się ku nim w witalnej, niemal zwierzęcej żądzy życia. Za nimi był koszmar tonącego wraka, który każdej chwili mógł pójść na dno w po tężnym, wchłaniającym wszystko wirze — przed nimi zbawcze burty i pokłady „Enga dine” , ocalenie i ratunek! Tłum marynarzy skłębił się u burt i siatek, niebaczny na trys kające spomiędzy zwierających się ścian obu okrętów gejzery wody. Lżej ranni usiło wali wlec się ku relingom. W tej dramatycznej chwili nieprawdopo dobnym dźwiękiem odezwał się jasny, ostry, donośny głos trąbki sygnałowej. To trębacz okrętowy na polecenie dowódcy, usiłującego opanować sytuację, podawał ru tynowy sygnał „Spocznij, na miejsca!” Po dobnie jak przed ponad półwiekiem trębacz „Birkenheada” ... Jak podcięci biczem' ludzie „Warriora” zamarli na miejscu. W ułamkach sekund rozstrzygała się wal ka pomiędzy przemożnym ludzkim stra chem i chęcią ucieczki od mrocznej, mokrej śmierci a dyscypliną, żołnierskim obowiąz kiem i zimną rozwagą. W następnych sekundach marynarze po częli bez słowa, w milczeniu, wracać pod kominy. Burty i siatki pozostały puste. Po kil ku chwilach cała załoga stała ponownie na Engadine
Na pierwszym planie „Engadine", w głębi „ Warrior" krawędzi zmywanej falami pokładówki. Strach i panika zostały przełamane. Teraz już szybko, spokojnie padały rozka zy. Szybko, grupami zeskakiwano na po kład, podchodzono do burty, chwytano liny, wspinano się na siatki, wciągano się na „En gadine” . Rannych przeprowadzano i wspie rano, przeciągano nosze, podwieszano je na linach. I raz jeszcze zwyciężono śmierć i strach. Jedne z noszy zerwały się wraz z rannym z liny, zsunęły po siatce między kadłuby, a ranny zawisł tuż nad wodą, zaczepiony o ja kiś występ i zmywany już grzywą fali. Każdej następnej chwili mógł runąć w spieniony od męt lub zostać zmiażdżony zderzającymi się co kilka minut stalowymi ścianami burt. Stojący przy relingu „Engadine” porucz- nik-pilot Rutland nie wahał się ani chwili. Skoczył w dół czepiając się lin siatki, uchwy cił rannego, zapętlił wokół niego rzucone z pokładu liny i, podpierając nieprzytom nego marynarza, wciągnięty został wraz z nim na górę. W pół minuty później burty obu okrętów zwarły się ze sobą z chrzę stem i łomotem w kolejnym zderzeniu obu kadłubów. W momencie skoku porucznik Rutland na pewno ani przez moment nie miał na myśli przyznanego mu później wysokiego odzna czenia — medalu Alberta *. W niewiele minut później wszyscy ludzie z „Warriora” byli już na „Engadine” . Strach przezwyciężono tak dalece, że grupa mary narzy zeszła nawet do magazynu krążowni- * Niestety, uratowany przez Rutlanda ranny marynarz wkrótce zmarł. 19
ka i przerzuciła na awiomatkę nieco żelaz nych porcji, konserw i chleba — zapasy pro wiantu małego okrętu nie były obliczone na ponad siedem setek dodatkowych wygło dzonych żołądków. Jako ostatni zszedł z krążownika, zgodnie z tradycją, dowódca wraz z oficerami. Zgodnie też z tradycją po żegnano trzykrotnym „hurra” dzielnego „Warriora” , niezłomnego wojownika, który tak długo opierał się morzu, jak gdyby bro niąc do ostatka życia swej załogi. Gdy około 8.45 czterokominowy kontur ostatniego z trzech tragicznych okrętów es kadry Arbuthnota zniknął za grzbietami fal, na jego opuszczonych pokładach pozostały nie tylko ciała poległych marynarzy, mają cych wkrótce wraz z okrętem spocząć na dnie morza. Pozostał też pognębiony ludzką wolą strach i wykpiona śmierć — której w ostatniej niemal chwili wydarto ponad sied miuset ludzi. Na krótko przed tragiczną w skutkach szarżą eskadry Arbuthnota rozegrał się je szcze jeden dramat. Należący do głównych sił Grand Fleet zespół trzech krążowników liniowych kontradmirała Hooda został skie rowany dla wsparcia znajdujących się w cię żkiej sytuacji okrętów sił rozpoznawczych. Osłonę zespołu stanowiła część 4. Flotylli kontrtorpedowców — cztery jednostki typu „K” , prowadzone przez komandora podpo rucznika Loftusa Jonesa na flagowym „Sharku” — „Rekinie” . Zanim jeszcze brytyjskie krążowniki uwi kłały się w artyleryjski bój, w którym, jak już wspomniano, zginął admirał Hood wraz ze swoim flagowym „lnvincible” , eskadra zo stała zaatakowana przez flotyllę niemieckich kontrtorpedowców wspieranych przez lek kie krążowniki „Regensburg” i „Frankfurt” . Aby udaremnić ataki torpedowe na okręty Flooda, ruszają do śmiałego ataku kontrtor- pedowce komandora Jonesa, którym towa rzyszy lekki krążownik „Chester” . Wywią zuje się wiele zaciętych pojedynków artyle- ryjsko-torpedowych, w których Niemcy, wspierani ogniem ciężkiej artylerii swych krążowników liniowych, mają zdecydowaną przewagę. Ppmimo tego zmasowany atak trzech flotylli niemieckich zostaje udarem niony — ani jedna torpeda nie trafia w krążo wniki Flooda. Prowadzący natomiast brawu rowy kontratak „Shark" dostaje się podczas dokonywania zwrotu pod ogień niemieckich krążowników liniowych i otrzymuje dwa fata lne trafienia ciężkimi pociskami — w burto we zbiorniki paliwa i w mechanizm sterowy. Okręt staje się z miejsca unieruchomionym potencjalnym wrakiem, do którego podcho dzą na odległość niespełna 5 kilometrów lekkie krążowniki niemieckie i zasypują go z tej przerażająco małej odległości gradem pocisków. Jeden z nich rozbija i zrzuca za burtę dziobowe działo wraz z obsługą, inny
Dwa fatalne trafienia ciężkimi pociskami przesądziły los „ Sharka unieszkodliwia rufowe. „Shark" walczy jed nak bohatersko i odgryza się jak prawdziwy rekin. Jedyne pozostałe na śródokręciu działo, obsługiwane przez ostatnich trzech artylerzystów, jacy pozostali przy życiu — chorążego Smitha i dwóch starszych mary narzy, Howella i Hopego, prowadzi nadal ogień do wroga. Kieruje nim sam dowódca okrętu, Loftus Jones. Grad odłamków sypie się naokoło; na rozkaz Jonesa żyjący jesz cze marynarze kładą się na pokładzie i kryją za osprzętem, aby uniknąć ran. W tym momencie do płonącego „Sharka” podchodzi drugi okręt flotylli, bliźniaczy „Acasta” , a jego dowódca, kapitan Barron, proponuje podanie holu lub przyjęcie na po kład załogi. Krótka chwila zastopowania wy starcza, by „Acasta” sam dostał dwa pociski — w dziób i w rufę. Loftus Jones nie namyśla się ani chwili. — Odejdźcie! — ryczy przez tubę. — Natychmiast odejdźcie! Nie dajcie się zato pić i zabić za nas! Jones jest dowódcą flotylli i jego decyzja jest rozkazem. „Acasta” odchodzi całą siłą maszyn, dostając jeszcze trzecie trafienie. Pomimo tego udaje jej się schronić za krą żowniki Hooda i dowlec do Aberdeen, mając tylko 6 zabitych i jednego rannego na pokła dzie. „Shark” walczy do ostatka. Do bezwład nego okrętu podchodzą na dystans 600 m dwa niemieckie kontrtorpedowce S 54 i V 48 * i bijąc niemal na wprost z dział zasypu ją brytyjczyka pociskami. Ostatnie działo * V 48 został w dalszym przebiegu bitwy zato piony. 21
„Sharka” grzmi jednak bez przerwy, a osta tnia torpeda wyrzucona z ocalałej jeszcze wyrzutni, chociaż niecelna, studzi nieco w zapale Niemców. Oba okręty odchodzą na nieco większą odległość, nie przerywając ognia. Jeden z pocisków trafia wreszcie w zionące ogniem pozostałe działo. Ugodzony w nogę Howell pada; w minutę później odła mek trafia w kolano Jonesa. Hope odciąga broczącego krwią komandora ku rufie i usi łuje zatamować upływ krwi. W tym momen cie Jones dostrzega, że pocisk odstrzelił ga- fel masztu i bandera zwisa splątana na prze ciętej linie. Nie bacząc na ranę, w obawie, by wróg nie sądził, iż wywieszono białą fla gę *, komandor krzyczy: — Bandera, na Boga, podnieść banderę! Jeden z marynarzy, bosmanmat Griffin, wspina się wśród piekła wybuchów i wycia pocisków na maszt, odcina i zrzuca banderę — a chorąży Smith wciąga ją ponownie i pod nosi na ocalałej rejce. W tej chwili jeden z niemieckich okrętów wyrzuca dwie torpedy, z których jedna trafia w śródokręcie. Płonący „Shark” przechyla się ciężko na rozdartą burtę i poczyna zanurzać się w fale. — Wszyscy na pokład! Opuszczać okręt! — chrypi resztką sił Jones. Ale ci wszyscy to zaledwie kilkunastu lu dzi. Reszty nie poderwie już żaden rozkaz. Pozostaną na zawsze na „Sharku” , którego tak bohatersko bronili. Na dwie tratewki Carleya schodzi z zanu rzającego się już w wodę pokładu zaledwie 14 marynarzy — w tym większość rannych. * Brytyjska bandera wojenna „White Ensign” — „Biały Sztandar” , jest istotnie niemal biała, przecięta jedynie czerwonym krzyżem i z tzw. „Union Jackiem” w górnym rogu przy drzewcu. Zwinięta może czynić pozór białej. Obawy Jone sa nie były płonne: niemieckie oficjalne źródła podały mylną (później dopiero sprostowaną) informację o wywieszeniu na „Sharku” białej flagi. Jeden z nich wciąga jeszcze na tratwę nie mal nieprzytomnego Jonesa. Tuż przed godziną 19.00, po niemal trzech kwadransach dramatycznego boju, „Shark” tonie z rozwianą na rejce banderą — jak przystało na niezłomnego do końca „Rekina” . Na tych, którzy znaleźli się na tratewce, duński parowiec „Vidar” zrządzeniem losu natknął się w trzy godziny później; zabrał na pokład jedynie 7 żywych; z nich jeden wkrótce potem zmarł. Siedmiu pozostałych — wśród nich bohaterski Jones — nie do czekało chwili ratunku. Odeszli do 78 in nych, do reszty załogi, która spoczywała już z wrakiem „Sharka” na dnie Morza Północ nego. W jednej z relacji o walce okrętu sprawo zdawca mówi: „Dzielny dowódca, Loftus William Jones, który podtrzymując najlepsze tradycje floty walczył na swym zdemolowanym i tonącym okręcie jeszcze wtedy, gdy poddanie go nie byłoby już żadnym tchórzostwem, znalazł śmierć w szarym Morzu Północnym, które tak dobrze znał. Dla jego niezłomnego du cha kapitulacja była czymś nie do pomyśle nia. Nie wyobrażał sobie bardziej godnej śmierci niż śmierć w boju. Krzyż Wiktorii, który przyznano mu pośmiertnie, był po dzięką i upamiętnieniem najdzielniejszego i najbardziej nieustraszonego oficera, jakiego miała brytyjska flota kontrtorpedowców” . Nawet źródła niemieckie podkreślają bo haterską walkę „Sharka", jego załogi i jego dowódcy. Dowódcy, który stojąc na rozstrzeliwanym pociskami bezwładnym półwraku podał na „Acastę” rozkaz: „Odejdźcie! Nie dajcie się zabić za nas!” , a leżąc ciężko ranny i brocząc krwią wołał „Bandera! Podnieść banderę!” A przecież Loftus Jones był zwykłym człowiekiem, do którego mogły mieć dostęp i ludzki strach, i chęć ocalenia życia.
Przeciw wszystkim POTIOMKINOWCY Bodaj najtrudniej jest w życiu o pionierski zryw, wbrew biernemu lub nawet wrogiemu ogółowi. Teza ta znajduje potwierdzenie za równo w sprawach całkiem błahych, jak i w najistotniejszych. Człowiek bądź grupa ludzi ansująca nową modę lub nowy styl w pio sence, malarstwie czy poezji albo porwie za sobą innych i zyska rzesze naśladowców — albo też zostanie wyszydzona, wykpiona i odtrącona w zapomnienie. W pośrednim zaś przypadku spotka się z ogólną obojętnością, chociaż, być może, zainspiruje w przyszłoś ci nowy nurt. Podobnie dzieje się i przy zrywach społe cznych— demonstracjach, powstaniach, re wolucjach. Zryw grupy odważnych lub zdes perowanych ludzi staje się albo iskrą rzuco ną na prochy, albo zostaje zdławiony przez przemoc — tyle że odtąd, być może, będzie zarzewiem tlącym pod popiołami, z którego przy kolejnej okazji może znowu wybuchnąć potężny płomień. W Rosji carów na przełomie XIX i XX wie ku takie właśnie zarzewia tliły się pod popio łami. Zmurszały, ale wszechwładny jeszcze carat tłumił wszystkie rozpalające się iskry — ale było ich coraz więcej. Płomień, który ogarnął później całą Rosję, miał z nich roz gorzeć z przemożną siłą dopiero w roku 1917, ale już początek stulecia zaznaczył się coraz groźniejszymi dla samodzierżawia zrywami. Rok 1901 — strajk i barykady w Zakładach Obuchowskich; 1902 — bunty chłopskie na Ukrainie i Powołżu, które ogarnęły 340 wsi i osad; 1903 — powszechny strajk na połud niu Rosji; 1904 — wielki strajk w zagłębiu naftowym Baku; styczeń 1905 — zbrojne, krwawe starcia robotników z wojskiem w Petersburgu... Takie samo wrzenie ogarnęło i flotę rosyj ską, w której marynarze z robotniczych śro dowisk stanowili niemal jedną trzecią ogółu załóg okrętów. Działający w Sewastopolu rewolucyjny Centralny Komitet Floty, zwany potocznie „Centralką” , podjął w kwietniu 1905 roku decyzję o wznieceniu powstania. Realizację opóźniło przeciwdziałanie władz, które ma sowo spisywały ze stanu załóg marynarzy podejrzanych o rewolucyjne poglądy i po wiązania, zastępując ich poborowymi z głębi lądu. Ostatecznie wybuch powstania wyzna czono na połowę czerwca, gdy eskadra czar nomorska wyjdzie z Sewastopola na ćwi czenia artyleryjskie. Na krótko przedtem z załogi największego okrętu eskadry, pancer nika „Kniaź Potiomkin Tawriczeskij", noszą cego nazwisko osławionego faworyta carycy Katarzyny II, zdjęto na ląd 300 „niepew nych” marynarzy, zastępując ich poborowy mi. Wśród usuniętych znalazła się połowa 80-osobowego aktywu przygotowującego powstanie. Pancernik „Potiomkin” wyznaczony zo stał bowiem przez „Centralkę” — na prośbę załogi — na okręt, który miał rozpocząć re wolucyjny zryw floty Morza Czarnego. Po mimo czystki wśród załogi nastrój wrzenia narastał. Oliwy do ognia dolał incydent z prowiantem. Na wysłanym pośpiesznie na akwen ćwiczebny pancerniku nie uzupełnio no zapasów. Oficer prowiantowy udał się więc śpiesznie na torpedowcu Nr 267 do Odessy i prowiant przywiózł. Równocześnie jednak załoga torpedowca przywiozła wia domości, że Odessa ogarnięta jest strajkiem i że oficer zmusił strajkujących do sprzedaży 23
prowiantu, pomimo tego, że magazyny floty pełne były zapasów. Na znak protestu i soli darności ze strajkującymi „potiomkinowcy” postanowili odmówić przyjęcia posiłku przy gotowanego z zakupionego prowiantu. Powiadomiony o tym dowódca okrętu, ko mandor Golikow, polecił zebrać załogę na pokładzie i postanowił ostro rozprawić się z „buntownikami” . W krótkich, twardych słowach nakazał tym, którzy godzą się na posiłek, przejść ku rufowej wieży artyleryj skiej. Równocześnie wezwał uzbrojoną wartę. W pierwszym momencie zastraszenie po działało. Grupa podoficerów i marynarzy za wodowych przeszła na rufę, za nimi poszli poborowi i jeszcze inni. Pozostała jedynie grupa około 30 ludzi. Pewny już siebie Goli kow rozkazał warcie otoczyć ich i przynieść brezentową płachtę. Było to przygotowanie do regulaminowego rozstrzelania za bunt na pokładzie. Wśród stojącej pod wieżą załogi pierwszy zorientował się w sytuacji mechanik Matu- szenko. — Bracia! Co oni robią z naszymi! W nich, za karabiny i w nich! Iskra padła na prochy. Ludzie runęli na pokład bateryjny, poczęli rozchwytywać stojące w kozłach karabiny, gorączkowo nabijać. Jeden z marynarzy, 28-letni Wakulińczuk, widzi, jak starszy oficer Hilarewskij mierzy z karabinu do biegnących po pomoście ludzi, usiłuje go rozbroić — i pada ugodzony dwo ma kulami przez dowódcę warty, Denczika. Spotkanie pancernika „ Potiomkin" z eskadrą
Równocześnie zostaje powalony grożący bagnetem Golikowowi Matuszenko. Nic już jednak nie jest w stanie powstrzy mać marynarzy. Po niewielu minutach okręt jest w ich ręku — kosztem 4 zabitych i 4 rannych. Siedmiu najbardziej znienawidzo nych oficerów zostaje rozstrzelanych, 17 pozostałych wziętych pod straż i po czte rech dniach wysadzonych na ląd. Dostają szyderczo po garści kopiejek „na drogę do domu” . Stojący przy pancerniku torpedowiec Nr 267 próbuje umknąć — rewolucjonistów jest wśród jego załogi niewielu. Ostrzegawcze strzały z dział zmuszają go do zastopowania i powrotu. Wkrótce i na nim, podobnie jak na pancerniku, obok przekreślonej błękitnym krzyżem bandery św. Andrzeja podnosi się — po raz pierwszy w carskiej flocie — czer wona flaga. Przypadek nadał jej swoistą symbolikę. Była to bowiem flaga kodu — li tera N — oznaczająca w układzie sygnałów „prowadzę ogień” , strzelam. O godzinie 14.00 dnia 14 czerwca 1905 roku oba okręty biorą kurs na Odessę. „Potiomkinem” dowodzi jeden z czterech oficerów, którzy przeszli na stronę rewo lucjonistów, chorąży Aleksiejew; pierw szym oficerem zostaje bosman Mursak, głównym mechanikiem porucznik-inżynier Kowalenko. Na drugi dzień pancernik i torpedowiec wchodzą do Odessy, gdzie opanowany zo staje jeszcze okręt hydrograficzny „Wie cha” . W Odessie też odbywa się manifesta cyjny pogrzeb zmarłego z odniesionych ran marynarza Wakulińczuka. Odessa zresztą cała wrze. Carska policja zaaranżowała w przeddzień pogrzebu splądrowanie składów portowych przez wypuszczonych z więzień kryminalistów i w odwet dokonała masakry na demonstrujących tłumach, zabijając oko ło 1260 ludzi. Tutaj jednak załoga „Potiomkina” popeł niła błąd, który, być może, przesądził o lo sach jej zrywu. Nie wysadzono desantu i nie wsparto ogniem dział rewolucjonistów w mieście. Ograniczono się jedynie do dwóch niecelnych strzałów skierowanych na gmach teatru, gdzie mieścił się sztab carskich ofi cerów kierujących akcją przeciw tłumom. Gdyby — co było bardzo prawdopodobne — ruch rewolucyjny przy pomocy potiomki- nowców opanował miasto i port — płomień powstańczego zrywu mógłby objąć cały kraj. Potiomkinowcy nie byli jednolitym akty wem — znaczna część załogi, poborowi i wielu marynarzy zawodowych, była dość 25
bierna i ostrożna. Najważniejsze jednak, że w każdej chwili oczekiwano pojawienia się reszty eskadry czarnomorskiej, z którą trze ba będzie się zmierzyć — jeśli nie przejdzie na stronę rewolucji. O godzinie 10.00 przed południem 17 czerwca na widnokręgu pojawiły się rzeczy wiście okręty zespołu admirała Kriegera. Sytuacja na nich była również niezbyt pew na dla caratu — pomimo intensywnej czystki wśród załogi i uzupełnienia jej poborowymi. Krieger miał więc polecenie, aby głównie zastraszać — ale nie otwierać ognia do „buntowników"; nie wiadomo bowiem było, jakie skutki miałoby na okrętach wydanie ta kiego rozkazu. O tym jednak nie mogła wiedzieć załoga „Potiomkina” , która również odebrała roz kaz „Centralki” , by nie strzelać do własnych towarzyszy na okrętach eskadry. Na pierwszy meldunek o pojawieniu się zespołu Kriegera pancernik, z idącym w jego torze wodnym torpedowcem, wyszedł z portu i skierował się wprost na linię płyną cej również w szyku torowym eskadry — ig norując wzywający do poddania się sygnał podniesiony na flagowym „Rostisławie” . Artylerzyści „Potiomkina” stali przy dzia łach skierowanych z jednej strony na „Ro- stisława” , z drugiej na następny w linii „Tri Swiatitelja” — pomiędzy które kierowały się oba okręty. Mijały minuty niesłychanego na prężenia. Jeśli oba pancerniki otwarłyby, przy ciągle malejącej odległości, ogień na „Potiomkina” — jego los byłby przesą dzony. Ale działa carskich okrętów milczały i wśród okrzyków „hura" przecięto linię szy ku eskadry. Na podniesiony na „Rostisła wie” kolejny sygnał: „Rzucić natychmiast kotwicę" — „Potiomkin” odpowiedział in nym: „Eskadra zakotwiczyć. Chcemy roz mawiać z dowódcą". Za idącymi na otwarte morze obydwoma okrętami skręcił cały zespół Kriegera rozpo czynając pościg. Potiomkinowcy wiedzieli, że w walce nie mają żadnych szans. Jedyną nadzieją było oddziałanie moralne na załogi pozostałych pancerników, spowodowanie pójścia ich w ślady rewolucjonistów i opanowanie okrę tów. Toteż „Potiomkin” zawrócił ku eska drze, dodając do poprzedniego sygnału dru gi: „Jeśli nie zastopujecie, otworzymy ogień!” Admirał Krieger rzeczywiście zatrzymał swój zespół. Na pancerniku „Georgij Pobie- donosiec” wszczął się bowiem rozruch i po częto obezwładniać oficerów. „Potiomkin” raz jeszcze przeciął szyk eskadry, wykonał zwrot i przepłynął wolno wzdłuż całej kolum ny podnosząc sygnał: „Nie strzelać!” Z pancernika wznoszono okrzyki wzywające do przyłączenia się do rewolucyjnego zry wu. Z pokładów kolejnych okrętów eskadry odpowiadano okrzykami „hura” , a „Pobie- donosiec” zasygnalizował: „Wysadzamy na ląd oficerów i idziemy za wami!” Admirał Krieger podjął jedyną możliwą w tej sytuacji decyzję. Podał sygnał: „Kurs za okrętem flagowym na pełne morze!” Po kil ku kwadransach dymy eskadry skryły się za widnokręgiem. Dla „Potiomkina” był to koniec dramaty cznej próby — ale nie koniec kłopotów. Na okręcie kończyły się zapasy węgla, wody i prowiantu. Podjęto więc decyzję przejścia do neutralnej Rumunii dla ich uzupełnienia. Rankiem 20 czerwca obydwa okręty rzuciły kotwice na redzie Konstancy. Uprzedziła je jednak nota rządu carskiego skierowana do Turcji i Rumunii, zwracająca się o pomoc w stłumieniu powstania. Wła dze rumuńskie przyjęły ją i kategorycznie odmówiły jakichkolwiek usług i sprzedaży zapasów. Tego samego więc dnia „Potiom kin” i Nr 267 opuściły rumuńskie wody i w dwa dni później, we wczesnych godzinach 26
porannych 22 czerwca, weszły do portu w Feodozji. Niestety, władze carskie były zbyt silne, by przychylne rewolucji nastroje w mieście i porcie mogły przyjąć formę realnej pomocy dla potiomkinowców. Płomienny zryw dogorywał. Pozostawia jąc torpedowiec w porcie pancernik na resztkach paliwa i wody do kotłów zawrócił do Konstancy. W dniu 25 czerwca okręt i za łoga zostały internowane. Co więcej, wkrót ce potem Rumuni przekazali marynarzy z „Potiomkina” — z wyjątkiem kilku, którym udało się zbiec — władzom carskim. Ich od wet był bezpardonowy. Siedmiu potiomki nowców skazano na karę śmierci, około 50 posłano do więzień i do kompanii karnych. Podobnie też stracono przywódców zdła wionego zrywu na „Pobiedonoscu” i na okręcie szkolnym „Prut” ; stłumiono również próby powstania na pancernikach „Jekatie- rina II” i „Sinop” . Dla zatarcia pamięci o rewolucyjnym zry wie przejęty ponownie przez carską flotę pancernik przemianowano na „Pantielej- mon” — w dniu tego świętego bowiem flota rosyjska odniosła w roku 1714 zwycięstwo w boju morskim pod Gangutem (Hango- -Udde). Iskry płomiennego zrywu zakryły znowu popioły — na długie 12 lat. Sam „Pantielejmon” przechodził jeszcze zmienne koleje losu. Brał aktywny udział w operacjach na Morzu Czarnym, podczas I wojny światowej uczestniczył wraz z daw nym przeciwnikiem, „Rostisławem” , w opa nowaniu Trapezuntu. Po rewolucji lutowej załoga przywróciła okrętowi w kwietniu 1917 roku dawną nazwę, zmieniając ją w miesiąc później na „Boriec za Swobodu” — „Bojo wnik o wolność” . W okresie rewolucji paź dziernikowej okręt stał bezczynnie: jego mechanizmy wymagały poważnego remon tu, a większość marynarzy walczyła na róż nych frontach wewnętrznych. Po zawarciu pokoju w Brześciu, w marcu 1918 roku, współdziałające z nacjonalistycznym rzą dem ukraińskim wojska niemieckie wkro czyły w pierwszych dniach maja do Sewa stopola. Część floty czarnomorskiej zdołała wyjść z portu 30 kwietnia, kierując się do Noworosyjska. Pozostałe w bazie okręty za jęli Niemcy, podnosząc na nich niemieckie bandery. Ten sam los spotkał również „Bor- ca za Swobodu” . Po kapitulacji Niemiec Se wastopol zajęty został z kolei przez biało- gwardyjskie oddziały Wrangla, wspierane przez brytyjskich i francuskich interwentów. W ich ręce wpadły wszystkie znajdujące się tam okręty i statki. Wycofując się z Krymu interwenci uprowadzili z sobą zdolne do rej su jednostki; pozostałe zatopili lub ciężko uszkodzili. Wśród tych ostatnich był i dawny „Potiomkin” , na którym — podobnie jak i na innych starych pancernikach — rozerwano 29 kwietnia 1919 roku ładunkami wybucho wymi cylindry maszyn napędowych. Po za kończeniu działań wojennych okręt nie na dawał się już do remontu i w latach 1923- -25 rozebrany został na złom. Nie przestał jednak jeszcze służyć krajo wi! Części przeciętego na dwoje jego masz tu ustawiono jako znaki nawigacyjne, stawy, na limanach Dniepru i Bohu, długo jeszcze znane jako „Stawy potiomkinowskie", nato miast jedną wieżę ciężkiej artylerii pancerni ka ustawiono na wyspie Bieriezań jako bate rię dział nadbrzeżnych. W roku 1941 biła ona jeszcze ogniem zaporowym w naciera jące wojska niemieckie. „Potiomkin” pozo stał do końca niezłomny! „g i n ę , A LE NIE PO DDAJĘ SIĘ!” Wiosna roku 1918 zaciągnęła ciemnymi chmurami niebo nad rosyjską flotą Morza Czarnego — flotą, która już przestała być 27
carską, ale nie stała się jeszcze radziecką. Po zawarciu pokoju brzeskiego i wstrzyma niu działań na froncie wschodnim Niemcy nie dotrzymują jego postanowień, zasłania jąc się porozumieniem zawartym z nacjona listyczną Ukraińską Radą Centralną. Trzy- stutysięczna armia niemiecka rusza na Ukrainę. Łamiąc opór oddziałów rewolucyj nych wojska niemieckie wkraczają 1 marca do Kijowa, 8 kwietnia zajmują Charków, 18 kwietnia opanowują wrota do Krymu — przesmyk Perekop, 22 kwietnia — Symfero pol i szybkim marszem zbliżają się do głów nej bazy floty czarnomorskiej — Sewasto pola. Admirał Sablin, pełniący obowiązki głów nodowodzącego flotą w tym porcie, otrzy mał już 27 marca od rządu radzieckiego po lecenie przygotowania wszystkich jednostek — przede wszystkim bojowych — do ewa kuacji bazy i do przejścia do portu w Nowo- rosyjsku. Sytuacja polityczna we flocie jest jednak skomplikowana i niejasna. Znaczna część dowódców i oficerów, a także ukra ińskich marynarzy pozostaje pod wpływami ugodowców i nacjonalistów i sabotuje roz kaz. Na zebraniu delegatów załóg okrętów w dniu 29 kwietnia przeforsowano nieznaczną większością głosów uchwałę o uznaniu Ukraińskiej Rady Centralnej i przekazaniu jej władzy nad flotą. W praktyce równa się to wydaniu floty w ręce Niemców. Część okrę tów podporządkowuje się uchwale i pod nosi narodowe bandery ukraińskie, inne jed nak jednostki, na których przeważają wpły wy rewolucjonistów, gorączkowo przygoto wują się do wyjścia w morze. Późnym wieczorem pierwszy zespół, pro wadzony przez niszczyciele „Kercz” , „Pył- kij” i torpedowce „Lejtenant Szestakow” i „Striemitielnyj” , opuszcza port, biorąc kurs na Noworosyjsk. Rankiem następnego dnia wychodzi w ślad za nimi druga eskadra, w skład której wchodzą dwa największe pan cerniki floty czarnomorskiej, „Wolja” i „Swobodnaja Rossija” . W Sewastopolu po zostaje jedynie 8 starych pancerników z unieruchomionymi maszynami — wśród nich słynny „Boriec za Swobodu", dawny „Potiomkin” — 2 krążowniki, 18 okrętów podwodnych oraz wiele jednostek pomocni czych. Część z nich zostaje później znisz czona przez własne załogi. Jednostki, które uszły przed wrogiem do Noworosyjska, przechodzą jednak nadal ciężkie chwile. Port nie ma ani zaplecza, ani zapasów paliwa, ani żadnych możliwości re montów czy zabezpieczenia gotowości bo jowej eskadry. Niemcy bez przerwy wywie rają nacisk dyplomatyczny na rząd radziecki domagając się wydania okrętów. W dniu 24 maja główny radziecki sztab morski zwraca się do Rady Najwyższej z memoriałem przedstawiającym groźną i beznadziejną sy-