Opracowanie graficzne
Michał Jędrczak
ISBN 83-205-3407-0
Copyright by L/udowa Spółdzielnia Wydawnicza
Warszawa 1982
Prolog
Tego popołudnia tłoczno było we wszystkich knaj
pach. Zbierało się na burzę, ludzie od samego rana cho
dzili podekscytowani i z nadzieją spoglądali w niebo.
Na burzę zbierało się zresztą już od dwóch tygodni, ale
jedyną konsekwencją tych atmosferycznych zapowiedzi
był kurz, który gromadził się nagle w najmniej oczeki
wanym miejscu i wybuchał jak bomba, wciskając się
każdemu do oczu, nosa, uszu i pod ubranie. Wiatr za-
wiewał od różnych stron, roznosił pył po czystych, wy
asfaltowanych alejach ogrodu botanicznego, skłębiał się
w olbrzymie tumany na nowo ubitych drogach skrzy
żowanych przed wjazdem do centrum, wdzierał się
gwałtownym ślizgiem w otwarte drzwi gościnnych lo
kali podmiejskich. '
Naprzeciw ogrodu botanicznego wiła się w kurzu
„Jedyna”. Piętnaście minut deszczu postawiłoby ten
budynek na przyzwoitym poziomie, ale teraz — całość
wyglądała jak ogromny śmietnik udekorowany oknami
i rzeźbionym stylowo gankiem. Nawet nie wiadomo
Skąd wzięła się taka masa szmat, papierów i gałęzi
przyklejonych do brudnoszarych ścian. Może wiatr roz
walił gdzieś składnicę makulatury i teraz cały ten wy
zwolony nagle stos strzępów rozdziela się sprawiedli
wie, zdobiąc w szczególny sposób domy, przystanki
autobusowe i rozłożyste drzewa. A żar, jaki szedł z nie
ba, pozwalał przypuszczać, że ziemia coraz głębiej za-
mieniąc się będzie w lotny pył i — że niedługo w pył
zamieni się wszystko, co nie może długo żyć bez wil
goci.
W „Jedynej" kłębiło się mnóstwo ludzi, którzy bar
dzo krótko wytrzymywali bez wilgoci. Spulchniali swo
je wysuszone ciała chłodnym, aromatycznym piwem.
Bo tak właśnie powinno być! Miasto leżało przecież
w samym środku chmielowego zagłębia.
Na razie piwo jest. Do wieczora jednak zabraknie.
Zawsze brakowało na dwie godziny przed zamknięciem
lokalu. Kiedy wieczorem opuszczało śię już swoją piw
ną przystań, nie trzeba było nawet trzeźwieć. Zaraz za
drzwiami wiatr z wyciem chwytał w objęcia, wysu
szał nawodnione śluzówki i towarzyszył podczas całej
drogi do domu. Najgłośniejsze zawodzenie wichru sły
szano zawsze w ogrodzie botanicznym. Ogromne drzewa
poddawały’ się miękko powiewom, skrzypiały często
u podstawy, ale wytrzymywały napór. Za to w wielu
miejscach krzewy rosły tak gęsto, że między nimi two
rzyły się upragnione oazy spokoju. Puszysta trawa nie
przepuszczała kurzu, wiatr wyżywał się tam jedynie
na drobnych liściach i kwiatach fiołków, które wpraw
dzie straciły już swoją świeżość, ale z uwagi na liczeb
ność sprawiały wrażenie niebiesko-zielonego dywanu
przyciągającego oczy miłośników przyrody.
Tutaj więc kurzu nie było. Były wysokie drzewa
śpiewające językiem wiatru. Były krzewy pokryte bia
łym i różowym kwieciem tak dokładnie, że chyba liś
cie nie mogły złapać dla siebie głębszego oddechu.
I były peonie. Cudowne! Wyrośnięte już chyba do gra
nic możliwości. Grube, zielonobrązowe łodygi dumnie
utrzymywały szeroko rozparte kielichy kwiatów, któ
re prowokowały do wtulania w nie zachwyconych
twarzy. Bo... jakaż wrażliwa natura oprzeć się może
tak bezinteresownie odsłoniętemu pięknu?
— No powiedz — zwrócił się szczupły, delikatnej
6
urody chłopak do szerokiego pukla spalonych słońcem
włosów okrywających krwiste kielichy kwiatów — dla
czego całujesz kwiaty, zamiast mnie?
Płomienne włosy nie poruszyły się, natomiast nagie
do ramion ręce uniosły się delikatnie i pieszczotliwie
objęły cały ogromny bukiet.
Chłopak odsunął się nieco, przez chwilę jeszcze trwał
z nachmurzoną twarzą, ale po kilkunastu sekundach
uśmiechnął się serdecznie.
— Naprawdę nie wiem — powiedział cicho — komu
jest teraz lepiej. Kwiatom czy tobie. Wydaje mi się, jak
gdyby kwiaty doskonale rozumiały twoją pieszczotę.
Może nawet mają ochotę skłonić kielichy i oprzeć je na
twoich ramionach? Tylko że... te łodygi są tak grube!
Takie łodygi nie pozwalają pąkom na pocałunki, praw
da? Karolino, obudź się! Kwiaty chcą cię całować, ale
nie mogą!
Głowa dziewczyny powoli uniosła się znad kwiatów.
Jej piękna twarz uśmiechnęła się w rozmarzeniu.
— Bardzo ładnie to powiedziałeś — wyrzekła. — Bę
dziesz poetą? Jesteś taki poważny! To źle czy dobrze?
Kim chciałbyś zostać w przyszłości?
— Nikim — zawstydził się chłopak. — Po prostu
przez chwilę czułem się jak kwiat spragniony miłości.
— Przecież ty wiesz, jak bardzo cię kocham.
— Wiem... No tak... Ale przez te kilka minut byłaś
tylko dla kwiatów — powiedział z wyrzutem.
— One są tak piękne! — spojrzała na niego znowu
i wyciągnęła ręce. — Pocałujesz mnie? Zamknę oczy
i będzie mi się zdawało, że to peonie składają poca
łunki na moich ustach!
— Karolino!
— Nie gniewaj się! — wyszeptała z zamkniętymi
oczami. — Nie bądź zazdrosny o kwiaty. Jest mi tak
dobrze z tobą i z nimi!
Przytuliła się do niego całym ciałem.
7
Westchnienie ulatujące z jej ust zmieszało się z de
likatnym powiewem wiatru, uniosło się w górę i roz
puściło bez śladu w gwałtownym szumie wytworzo
nym przez gęste listowie rozrośniętych gałęzi. Nie uci
szyło wiatru, nie miało żadnej czarodziejskiej siły na
zatrzymanie żywiołów skłonnych spustoszyć chroniące
się w zaciszu piękno. Napastliwy rytm posuwał się
ciągle naprzód, penetrował każdą alejkę, wdzierał się
do altanek, łamał ozdobne krzaiki, parł zdecydowanie
na boki, przepychał się pomiędzy żywopłotami i na mu
zycznym tle przeciągających się na wszystkie strony
drzew ciągle pozostawał niesłyszalny.
— Nawet nie wiesz — mówiła cicho dziewczyna
w przerwie między pocałunkami — jak bardzo jestem
szczęśliwa. Chciałabym, aby wszyscy ludzie byli tacy
szczęśliwi! Wszyscy powinni się kochać, powinni śmiać
się często, mieszkać wśród kwiatów, kochać i być ko
chani... Dlaczego nic nie mówisz?
— Bo nie wiem, czy wypada — uśmiechnął się nie
pewnie.
— Powiedz.
— Tak sobie myślę...
— Śmiało!
— Zastanawiam się, gdzie poszliby ci, którzy nie
mają kwiatów w domu. Tutaj?
— Dlaczego nie?
— Przeszkadzaliby nam!
— Mało tu miejsca?
— Oj, Karusia! Ile masz lat?
— Szesnaście. Przecież wiesz.
— To ci powiem, że trzeba by stu takich ogrodów,
aby pomieścić w nich wszystkich mieszkańców.
— Nie mam nic przeciwko stu ogrodom! — zawoła
ła patetycznie.
Chłopak pokiwał głową z zastanowieniem.
— Ja też — powiedział po chwili. — Niepotrzebny
8
byłby nawet asfalt w alejach, bo na asfalcie zbyt głośno
słyszy się kroki.
Kroki zbliżały się coraz bardziej, wiatr ustawiał je
miękko, zacierał natychmiast echo śladów, które kiedy
indziej mogły być słyszalne nawet na szczytach drzew.
W takim dniu nie słyszy się nic, a po pewnym czasie
nie słyszy się nawet wiatru, któremu nie wystarczały
już ani oczy, ani uszy, ani usta. Wiatr wdzierał się już.
do podświadomości i zabierał ze sobą wszystko, co po
trafił stłumić mocą swojego pędu. I dlatego próżno by
łoby doszukiwać się echa jakichkolwiek kroków po
śród pęków kwitnących peonii. A podniecona wyobraź
nia znajdowała wtedy dla siebie zupełnie inny wymiar..
Karolina coraz mocniej obejmowała chłopaka za
szyję. Leżeli przytuleni, spleceni szczelnie nogami. Je
go ręka wsunęła się delikatnie pod bluzkę uniesioną
na plecach dziewczyny. Aż wstrzymał oddech czując,
jak gorąca skóra reaguje drżeniem na każdy ślizg jego
delikatnych palców.
Odwróciła się na plecy, aby ułatwić mu poznawanie
piersi. Guziki odpięły się chyba same, w każdym razie
żadne z nich nie myślało teraz o guzikach. A piersi
jędrniały pod łakomymi pocałunkami, wznosiły się uno
szone impulsem westchnień i czekały wciąż na niekoń-.
czący się dotyk ust chłopca.
W koronach drzew zderzały się gwałtownie niedo
strzegalne smugi wiatru, uciekające tam z wielu za
kątków miasta, a na dole, za gęstą osłoną kwiecistych
żywopłotów było cicho i przytulnie. Zmrok, który nagle
nadszedł, nie stanowił miary czasu, jaka oddziela dzień
od nocy. Było jeszcze dość wcześnie, ale granatowa
chmura, wisząca niezbyt wysoko nad okazałym ogrodo
wym dębem, przyspieszyła koniec dnia. Rozkapryszony,
dyszący złością dzień niechętnie zbliżał się do ciemnej
granicy wyznaczonej niewyraźnymi konturami na
brzmiałego nieba.
9 .
— Niedługo zacznie się noc, a tutaj ciągle jest ciep
ło! — szepnęła dziewczyna. — Ubieramy się już?
— Jeszcze pięć minut! — prosił chłopak. — Tak bar
dzo kocham twoje dało!
— Za pięć minut spadnie deszcz! — roześmiała się
niemal bezgłośnie. — Ale daruję ci te pięć minut. Bę
dziesz chciał jeszcze następne pięć minut? Dam ci je
również.
— Nie — odparł uszczęśliwiony. — Te jedne pięć
minut wystarczy. Bo zacznę upominać się o pięć go
dzin! — pogroził.
— Ojej! Wobec tego tylko pięć minut!
Po upływie pięciu minut chłopak otrzymał mocne
uderzenie w tył głowy i nie potrafił stawić nawet naj
mniejszego oporu, kiedy poczuł, że chwycono go z dwu
stron i rzucono prosto na rozkwitły żywopłot. Później
jego mózg zaczął pracować na zwolnionych obrotach.
Nawet nie zdołał sobie uświadomić tego, co się z nim
stało. Było mu trochę żle i trochę błogo. Czuł chłód.
Widocznie w tamtym miejscu buszował silniejszy wiatr.
Oczy miał na pół przymknięte, patrzył przez rzęsy
i dostrzegał cienie poruszające się przed nim w jakimś
dzikim tańcu. Zastanawiał się, dlaczego jest mu tak
lekko, nie czuł zupełnie swojego dała. A jednocześnie
zdawał sobie sprawę, że dźwiga własną głowę rozro
śniętą do potwornych rozmiarów i że w tej głowie
znajdują się okropnie wielkie oczy, które niewiele
widzą. Dlaczego? Przecież są takie duże! Cały świat
powinny ogarnąć, a nie widzą niczego wyraźnie, nawet
kwiatów. Wciągnął głęboko powietrze. Nozdrza chwy
ciły woń pąków. Uśmiechnął się. Jak dobrze! Co za
przyjemność, kiedy leży się tak wygodnie, łyka się
orzeźwiający wiatr razem z zapachem kwiatów i kiedy
wyciągnięta w bok ręka może dotknąć spragnionego
10
ciała kochanej dziewczyny. Trzeba się tylko trochę
przysunąć. O! W kręgosłupie tkwi jakiś unieruchamia
jący ból. Czyżby to kolce żywopłotu upominały się
o haracz, za powstrzymywanie wiatru i za ten spokój,
który trwał tak długo? Trzeba się wreszcie z tym upo
rać! Rozprostować palce. Palce? Przecież muszą gdzieś
być te wszystkie palce! Szkoda, że oczy tak słabo widzą,
bo w głowie odbywa się akurat wielki wyścig samocho
dowy. Cała grupa jedzie teraz pod górę. Wspaniałe są
te lśniące, rozpędzone kształty. Szerokim strumieniem
podjeżdżają na sam wierzchołek i tutaj zlewają się
w jedno. Nawet rozmaite barwy karoserii tracą swoją
różnorodność, stają się jasne, coraz jaśniejsze, aż wresz
cie osiągają jednolitą, białą karnację. I nie jest to już
wyścigowe auto, krążące po torze usypanym w ogrom
nej głowie ludzkiej. Pędzący pojazd zamienił się teraz
w nieruchome ciało dziewczęce. To dziwne! Dlaczego
twarda blacha potrafi zamienić się w miękką, ciepłą
skórę? Robi się coraz cieplej. Może wiatr przeniósł się
w górne partie drzew i teraz na ziemi zapanuje spo
kój? Słychać jęk. Nawet nie wiadomo, skąd taki odgłos
dochodzi. Czy tylko nie z własnych trzewi? Te ręce,
które przed chwilą gdzieś się zatraciły, zaczynają stop
niowo dawać o sobie znać. Są już coraz bliżej, stają się
pełniejsze, nawet drgania można w nich odczuć. I pal
ce też chyba znajdują się na dawnym miejscu. O, pro
szę! Można je zginać i prostować. To dobrze, bo czło
wiek na pewno dużo lepiej wygląda z rękami niiż bez.
Kiedy się nie ma rąk, to chyba i przeciągnąć się trudno.
No bo jak?
Jeśli palce można już powoli zaciskać i otwierać, to
znaczy, że coś zaczyna się zmieniać. Głowa powróciła
już do zwykłych rozmiarów, ale echo rozpędzonych sil
ników jeszcze się w niej tłucze. Za to ciało staje się
z każdą chwilą cięższe, dokładniej odczuwalne, chociaż
wciąż bezwładne i niezdolne do sterowania przez mózg.
u
Do uszu dochodzą przytłumione odgłosy rozmów.
Trudno uchwycić ich sens, zresztą jest to bez znaczenia.
Dlaczego włosy z tyłu głowy są takie mokre? Czyżby
głowa leżała w kałuży? Ale skąd kałuża? Deszcz nie
padał już prawie miesiąc. Trudno sobie wyobrazić, że
by krzewy podlewane były przez ogrodników pielęgnu
jących kwiaty, a gdyby nawet, to i tak woda wyschła
by do tej pory...
Jakieś oienie migają przed oczami, zatrzymują się na
chwilę przy nim i znikają. Chyba już wieczór. Ciemno
dookoła. Trudno powiedzieć, czy to ta wielka chmura
zasłoniła wreszcie słońce, czy też dzień się skończył.
Cha! cha! Jakie to dziwne! Niby ciemno, a widać o wiele
lepiej niż przedtem.
Znowu mignęło coś przed oczami.
— Ten jest już dobry! — dał się słyszeć twardy, po
gardliwy głos.
O co tu chodzi? Kto jest dobry? Dla kogo dobry?
Wszyscy jesteśmy dobrzy. Wobec tego również „ten”
musi być dobry. Ale kto tutaj jest?
— Teraz ty ładuj! — odezwał się ktoś znowu. —
Twoja kolej!
— A jak z nią?
— Co cię obchodzi? Może jeszcze zapytasz ją o zgo
dę, co?
Jakiś niepokój zaczyna atakować świadomość. Echo
rozpędzonych motorów rozsadzających wnętrze głowy
stopniowo ucicha. Jak gdyby jakieś grubo obite drzwi
zamknęły się tam w środku i wytłumiły ten nieprzy
jemny tumult. Jest ciemno, ale przecież nie na tyle,
żeby nie można było zorientować się w sytuacji. A całe
ciało drży z obawy. Tu musi dziać się coś niedobrego!
Od ciemnego podłoża odcina się jaskrawię białe ciało
dziewczyny. Dlaczego jest naga?... Hej! Ubierz się, bo
zimno! Nie, zimno nie jest, ale tak przeważnie się
krzyczy. Jeśli jednak krzyknęło się, to dlaczego ona
12
nie usłyszała? Dlaczego zupełnie nie było słychać
krzyku? Znowu wiatr zagłusza wszystko. Znowu sły
chać jęk. Tylko... skąd? Ze ściśniętego kurczowo gardła
czy stamtąd? Ktoś leży w poprzek na piersiach dziew
czyny, zasłania jej twarz. Co on chce zrobić? Jeszcze
ją udusi! Tak nie można! Jest tyle czystego, świeżego
powietrza — niech swobodnie oddycha, jeśli chce. Dla
czego „jeśli”? Przecież na pewno chce! Mózg zmusza się
do wysiłku. Oczy patrzą coraz wnikliwej. Te cudowne
białe nogi przygniata jakiś obcy cień. A ten cień wpija
się drapieżnymi rękami w nieruchome biodra... O!!! Ta
smuga światła, która oczyściła świadomość z resztek
nieznośnego hałasu, pozwoliła jasno zrozumieć, co się
tam dzieje. Karolina! Karusia! Kochana moja!!! Wy
dawać by się mogło, że siła tej rozpaczy zburzy wszy
stko dokoła, że wybiegnie poza park i eksploduje wśród
murów miasta...
Nie usłyszał nawet żaden z nich. Ani ci, którzy gwał
cili teraz bezsilne ciało, ani ci, którzy stali i uśmiechali
się drwiąco nad nieruchomo leżącym chłopakiem.
Trzeba krzyczeć, trzeba głośno krzyczeć. Ktoś musi tu
przyjść i uratować Karolinę. A ich trzeba zabić! Wszy
stkich! Trzeba urwać im głowy i te głowy ustawić na
przeciw okaleczonych kadłubów. Głowa powinna
patrzeć, jak kadłub rzuca się w drgawkach nieopisanej
męki... Potrzeba ogromnej męki dla tych ludzi! Co zro
bić, żeby tego dokonać? Gdyby chociaż udało się wy
ciągnąć rękę i złapać za którąś z tych znienawidzonych
głów! Złapać i wyrwać z tułowia!
Ręka prostuje się z nadludzkim wysiłkiem, palce
rozkurczają się, całe ramię oderwane od bezwładnego
korpusu sięga w kierunku uśmiechniętych twarzy.
— Przyjaciel nam się budzi! — rozległo się od strony
kępy peonii.
Do zastygłych w nienawiści oczu zbliżyły się najpierw
zakurzone buty, a po chwili twarz człowieka, który
13
z ciekawością obejrzeć _chciał zgnębioną przez siebie
ofiarę.
— I co powiesz, koleś? Dziewczyna jest w porządku.
Masz dobry gust! Cha! cha! cha!
Głowa, która powinna przecież płonąć z bólu, jest
już na wysokości ramienia. Teraz trzeba ją tylko po
chwycić... pochwycić. I wyrwać!!! Już. Mocno!
Palce kurczowo uczepiły się gęstej grzywy osłaniają
cej czoło. Ukazała się szrama w kształcie ósemki tuż
u nasady włosów. Niewielka, ale dość głęboka i oto
czona ciemną obwódką. Dostrzegalna mimo zapadają
cych ciemności. Ale już po chwili zrobiło się tak ciem
no, że ósemka rozmyła się w bezkształtną, spadającą
gdzieś w dół masę. Całe ciało znowu ogarnął błogi bez
wład.
1
Sprawa nie była łatwa i Siwy wiedział o tym najle
piej. A przecież wszystko zaczęło się tak banalnie.
Trudno było wtedy przypuszczać nawet, że ten bez
barwny początek rozbłyśnie nagle wszystkimi kolo
rami tęczy. Nno... mniej więcej tak samo jak po ude
rzeniu cegłą w głowę na środku ciemnej piwnicy.
Bo Siwy od iluś tam już lat miał wszystko zaplano
wane, plany sprawdzały się bez pudła i teraz po prostu
nie wierzył w przypadek. Pojęcia nie miał o tym, że
jeden okolicznościowy wieczorek taneczny na peryfe
riach miasta doda mu tyle nowych bodźców do życia.
A przecież wahał się do ostatniego momentu. Orkie
stra już chyba od dwóch godzin bębniła na wysokich
obrotach, gdy on dotykał klamki. Dotykał i puszczał
ją z powrotem. Wchodzić — nie wchodzić? Szybko do
szedł do wniosku, że cokolwiek zrobi — będzie źle. Od
czuwał pragnienie relaksu, ale czy na pewno osiągnie
go w tańcu? Kiedy w ogóle był na zabawie po raz
ostatni? Wstyd się przyznać! Chyba jeszcze w liceum,
na balu maturalnym. Tańczył dobrze, minęło dziesięć
lat, raczej nie skompromituje się, taniec to jak jazda
na rowerze — trudno zapomnieć.
Psiakrew, deszcz! Teraz naprawdę nie ma wyboru. Do
autobusu prawie kilometr. Wejść trzeba koniecznie, bo
zanosi się na ulewę.
Zagrzmiało. Burza w październiku! To jest dopiero
15
uciecha! Dla tych, którzy siedzą w ciepłym pokoiku
przy herbacie. Po diabła było przychodzić? Też sie
dział w ciepłym pokoiku, a herbaty mógł sobie zaparzyć
cały garnek. Nawet dwa garnki!
Wiatr się zerwał. Teraz przestało padać z góry na
■dół, zaczyna zacinać gdzieś z boku. No i koniec wahań!
Energicznie nacisnął klamkę i pchnął drzwi.
Chyba nie przewidział wszystkiego. Nie docenił swo
jej popularności.
— Siwy przyszedł! — To były pierwsze słowa, które
wybiegły z kilku kątów i wpadły mu w uszy.
Uśmiechnął się sam do siebie. Jakoś tak bezwiednie.
Niech myślą, że do nich, nikt na tym nie straci. Jesz
cze kilka lat temu rozpromieniał się w takiej sytuacji.
Być znanym! Marzenie wieku młodzieńczego. Winnetou
dla cywilizowanego świata! Pierwsze sukcesy, pierwsze
oklaski, pierwsze fanfary. Łza kręci się w oku, pierś
idzie do przodu nawet garbatemu, świat pięknieje,
wartość żyaia wzrasta dziesięciokrotnie, uśmiech nie
schodzi z twarzy. A jeszcze wcześniej? Adorował tych,
za którymi się oglądano, których sam podziwiał. A gdy
by tak samemu stanąć na podium? Uda się? Może jed
nak się uda?...
Ten blondynek, który dopadł go pierwszy już przy
drzwiach, jest szalenie sympatyczny. Sympatyczny, ale
niedelikatny. Mógł przynajmniej udać, że na razie nie
dostrzega Siwego. Po co ta sensacja?
— Cześć, Siwy! Na trening przyszedłeś?
No, od biedy można to uznać za żart! Ale co odpo
wiedzieć?
O! Już zanosi się na tłok. Przez tłum zaczął prze
pychać się Jasio. Taki „Jasio” najlepszy jest chyba dla
mamusi. Dla narodu raczej — „Jasisko”. Potężnie roz
budowana pierś, ręce lekko rozstawione na boki, głowa
uniesiona do góry. Trochę w tym pozy, ale nie ulega
wątpliwości, że jeśli komuś zatrzasną się nieopatrznie
16
drzwi w mieszkaniu, to takie drzwi można otworzyć
Jasiem. Wypadną razem z futryną, nie ma obaw!
— Cześć, Siwy! Na zabawę przyszedłeś?
Pytanie niezbyt mądre. Nie przywiozła go przecież
karetka pogotowia. Widocznie zabawa taneczna w za
sadniczy sposób ogłupia ludzi.
Jasio był jeszcze bardziej sympatyczny od blondyn
ka. Świata nie widział poza swoimi bicepsami! Hodo
wał je według wszystkich możliwych recept. Na pewno
za godzinę pójdzie do domu, bo trzeba będzie się wy
spać. Nieregularny tryb żyda fatalnie odbija się na bi
cepsach. Spadną w obwodzie o pół centymetra i zaraz
katastrofa. Cały trening od nowa. Koszmarne jest życie
kulturysty!
Otwarły się drzwi od sekretariatu. A więc ktoś tam
siedział, mimo że orkiestra przeszkadza jak tylko może.
Kto... Prezes! No tak. U niego to normalne! Potrząsa
głową udekorowaną skąpym wianuszkiem włosów i ob
licza możliwości drużyny na najbliższy mecz. Taki to
chyba w ogóle nie słyszy muzyki. Ciągle myśli. O Si
wym też z pewnośdą myśli. Waga — osiemdziesiąt.
A więc — czy dać go do kategorii niższej, czy do
wyższej? Bo osiemdziesiąt to wygodne pogranicze. Jeśli
do wyższej, to dwa litry mleka zaraz przed zawodami,
a jeśli do niższej, to bieg przełajowy...
— No, no, no! — powiedział na widok Siwego i przyj
rzał mu się badawczo.
Takie małe „dobry wieczór” prezesowi należało się.
— Pierwszy raz widzę kolegę na zabawie! — zawia
domił serdecznie kogo tylko się dało, bo głos miał jak
kolumna dźwiękowa. — Stało się coś?
— Nie — Siwemu zrobiło się głupio, pożałował, że
w ogóle tu przyszedł. — Zdałem wreszcie ten zaległy
egzamin z farmakologii i chciałem odpocząć.
— Cieszę się! — Prezes naprawdę wyglądał na zado
wolonego. Ale czy rzeczywiście z powodu tego egza-
2 — Cienie... 17
mmu? Może i tak. Mógł mieć wyrzuty sumienia. Prze
cież Siwy już dawno powinien skończyć studia, a przez
te wszystkie zawody, zgrupowania, mecze, wyjazdy...
I tak wszyscy się dziwą, że już dobrnął do ostatniego
roku. A bo to raz go pytali, jakim cudem zdał jakiś
trudny egzamin? A gdy Pucołek przychodził do pokoju,
to od razu walił z grubej rury:
— Siwy, fama głosi, że czwórkę z ginekologii dosta
łeś za ten wygrany turniej międzynarodowy.
— Zająłem tam dopiero drugie miejsce — prostował
Siwy dla spokoju.
— No właśnie. Gdybyś był pierwszy, dostałbyś piąt
kę.
I zaraz dodawał usprawiedliwiająco:
■— Tak głosi fama.
A na famę Siwy nie miał już wpływu.
Za to teraz prezes stał koło niego i cieszył się. Jasio
też się cieszył, a blondynek klepał Siwego po plecach.
Oznaczało to, że wszystko jest dobrze.
— No to... zatańcz! — zaryzykował prezes. — Ja
muszę jeszcze zrobić plan finansowy na przyszły rok.
A więc trzeba będzie zatańczyć. Ale z kim? Nie wi
dać, żeby któraś z dziewczyn podpierała ścianę. Par
sknął z niechęcią. Najchętniej zatańczyłby jednego wal
ca z prezesem i — do domku!
Raczej odczuł, niż zauważył utkwione w siebie oczy.
Dziewczyna była bardzo młoda, miała czarne, rozpusz
czone włosy i ładną twarz. Bardzo ładną twarz!
— Starzeję się — pomyślał obojętnie. — Dzieciarnia
ogląda się za mną.
Tańczyła z jakimś wysokim facetem. Faceta nie znał,
ale tamten zaraz kiwnął mu ręką na powitanie.
Uśmiechnął się uprzejmie, nie lubił sprawiać ludziom
przykrości. Może tamtemu dobrze zrobi ten jego
uśmiech? Uśmiech mistrza. Na przykład na trawienie,
18
na zapalenie korzonków albo na to, żeby mu wojna po
nocach się nie śniła.
Blondynek znowu się przypałętał. Z dziewczyną.
— Przedstawiam ci moją narzeczoną — wyszczerzył
się do Siwego. — Marysia! To jest właśnie ten kolega,
o którym ci tyle mówiłem.
— Ach! To pan! — wykrzyknęła Marysia. Kapała
radością.
— Tak, to ja — potwierdził Siwy. I natychmiast
uzgodnił sam ze sobą, że faktycznie on to jest on, a nikt.
inny.
— Pan w ogóle nie tańczy! — zaryzykowała, a akcent
postawiła na tym „w ogóle”.
— Dopiero przyszedłem — odparł i rozłożył ręce, bo
mu ta salonowa dysputa kompletnie nie wychodziła.
Może Marysia nie taka, jaką by się chciało?
— Bo my z Ryśkiem tańczymy bez przerwy! — papla
ła dziarsko i zaczęła podrygiwać trochę w przód, a tro
chę w tył. Tył miała dużo lepszy.
— Ma pani zdrowie! — westchnął z podziwem. —
Rysiek też odporny na drgania, zresztą kondycję ma
żelazną!
Nudna była ta rozmowa, może ją zapytać, co sądzi
o witrażach Marca Chagalla? Albo — czy bardziej prze
konuje ją kameralność Picassa, czy perspektywiczność
Salvadora Dali? A zresztą — czy okonie biorą lepiej
na błystki wirowe „Meps”, czy na kiełbia?
Poszli tańczyć, zanim zdecydował się na wybór pro
blemu do dyskusji. Chyba zapytałby w końcu, czy lubi
kartoflankę ze śmietaną, bo on sam bardzo. Poczuł
głód. Wyjrzał przez okno. Oczywiście nic nie zobaczył,
bo szyby były brudne, a deszcz jeszcze bardziej zasła
niał widoczność. Poza tym ciemno było przecież po dru
giej stronie okna.
— Halo! — poczuł lekkie dotknięcie na ramieniu.
19
Odwrócić się, czy tylko odpowiedzieć w ten sam spo
sób? To była chyba ta czarna. Wujka zgubiła i teraz
może ma chęć rodzinę kompletować? Gdyby tak miała
w torebce talerz kartoflanki ze śmietaną! Ale nie ma.
Na pewno nie ma. Wobec tego nie warto chyba się od
wracać.
Odwrócił się jednak. Tak. Ta czarnowłosa stała przed
nim i ze znudzoną miną kołysała się w takt melodii.
— Niech pan ze mną zatańczy, bo nie mam z kim —
odezwała się patrząc raczej w okno niż na niego.
Zwrócił uwagę na saksofonistę. Nie! Na saksofon. Po
co ten saksofon tak się świeci? Gdyby go tak na czarno,
na matowo obrobić? Ten złocisty poblask był zupeł
nie do kitu. Inne instrumenty też lśniły tak samo. Bez
nadziejny gust!
— Dlaczego akurat ja? — zapytał uprzejmie wpa
trując się w wytrzeszczone oczy saksofonisty.
— Sama nie wiem — przyznała beztrosko, nie odry
wając oczu od okna.
— Ma pani tam kogoś? Za tym oknem?
— Mam.
— Może wujka?
— Nie, stryjka.
— Aha. I stryjek lubi deszcz? — pokiwał głową
z pobłażaniem. — Bardzo ciekawy stryjek. Chętnie go
poznam.
— To może następnym razem? — pociągnęła oczami
po jego twarzy. Poczuł się jak średnio czerstwy chleb
krojony tępym scyzorykiem.
— Ile pani ma lat?
— A bo co? Pan może belfer? — Tym razem patrzy
ła w drugie okno.
Głupio mu się zrobiło. Faktycznie. Wystartował jak
belfer. Objął ją zdecydowanie. Miała oczy na wyso
kości jego oczu, dorównywała mu wzrostem.
— Nie jadł pan dzisiaj obiadu? — otarła się spoj
rzeniem o jego czubek nosa.
Wzruszył ramionami i przytulił ją mocno. Fakt, że
za kartoflankę oddałby pół godziny żyda. Cholera!
Wciąż to żarcie łazi po głowie! Zdziwił się przyjemnie,
bo tak jakoś idealnie pasowała do jego ramion, odru
chowo wzmocnił uścisk.
— O! — spojrzała na niego z przerażeniem, ale zaraz
przybrała swoją zwyczajną pozę. — Niech pan przesta
nie popisywać się!
— Ale z pani nudziara! — odezwał się wreszcie.
— Oho! Jaki pan rozmowny! — dopiero teraz spoj
rzała mu w oczy.
— Aha — skwitował oszczędnie jej podniosły z na
gła nastrój.
Jakiś ruch zrobił się na podium dla orkiestry. Siwy
skrzywił się lekko. Za mikrofon chwycił prezes. Czyż
by miał ochotę zaśpiewać „Tango Milonga”? Nie. Ra
czej coś powie.
— Proszę państwa! — powiedział i uśmiechnął się,
jak gdyby za chwilę zamierzał rozrzucać dolary wśród
tłumu. — Po raz pierwszy mam zaszczyt powitać na
naszej klubowej zabawie mistrza Europy!
Siwy przełknął ślinę. Cholera! Już lepiej było iść do
knajpy czwartej kategorii. Obciągnąłby z jakimś lum
pem pół litra, zakąsiłby śledzikiem, przysięgliby sobie
obydwaj braterstwo do końca życia, potem daliby sobie
po mordzie i wszystko wródłoby spokojnie do normy,
a Siwy do domu.
Ale prezes jeszcze nie skończył.
— Prosimy, kolego! — zawołał z daleka. — Specjal
ne tango dla naszego sympatycznego mistrza!
No i zagrano. Siwy tańczył, a prezes stał na wyso-
kośd i deszył się. Znowu się deszył! Mamę by było to
prezesowe życie, gdyby nie miał z czego się cieszyć.
21
Co by mu pozostało? Chyba tylko stonkę na pegeerow-
skich polach wybierać. Też radocha! Złapać taką ga
dzinę, przerobić paski na kropki i wypuszczać jako
biedronki...
— Muszę panu powiedzieć — przerwała mu nagle
próbę ekshumacji praw Mendla — że mam na imię
Ewa.
— Nie szkodzi! — westchnął, będąc jeszcze pod wra
żeniem niemądrego pomysłu prezesa.
Była niezrażona.
— Nie wiedziałam, że tacy sławni ludzie w ogóle
chodzą po ziemi!
— A pani myślała, że fruwają?
Wzruszyła bezradnie ramionami.
— Do której klasy pani chodzi? — wyrwało mu się
znowu.
Co jest? Jakiś pedagogiczny kompleks uświadomiony
właśnie teraz, po latach? Może powinien zostać nauczy
cielem biologii, a nie lekarzem?
— Nie chodzę do szkoły — poinformowała obojęt
nie, ale łagodnie.
— A mamusia? — walił coraz bardziej głupio.
— Też nie chodzi do szkoły. I babcia nie chodzi —
dodała z satysfakcją.
— Ojej! — zmartwił się, bo znowu poczuł głód.
— Pieprzy pan takie głupoty, że wcale nie wiem,
co odpowiedzieć! — wyrzekła nagle naburmuszona. —
Do dupy taka zabawa! Przepraszam za wyrażenie!
Słownik miała nowoczesny. A Siwy był piekielnie
staroświecki. Może dlatego właśnie zdecydował się od
prowadzić ją po zabawie do domu. Zresztą szybko wy
dało się, że brakuje mu poczucia humoru. Ewa wyrwała
mu się na pustej ulicy i pogoniła za jakimś smutnym
przechodniem. Gdy tamten przerażony odwrócił głowę,
zamiauczała mu piskliwie w twarz. Dał nogę tak szyb
ko, że nawet nie zdążyła się powtórzyć. Ale zadowolo
22
na była jak niemowlę po wytrąbieniu butli mleka.
— Widział mistrz ten numer? Ja też zostanę mistrzy
nią! W straszeniu ludzi!
— Drugi da ci po pupie! — oburzył się. — Skończą
się marzenia o mistrzostwie.
— Oho! Mistrz czuje się nieswojo! — zakpiła. —
Czyżby mistrz wstydził się mnie?
—• Nigdy nie miałem wnuków. Nie wiem, co się z ni
mi robi.
— Ależ dziadku! Odprowadzisz mnie chyba do dom
ku?
— Chyba do reszty osiwieję przez drogę?
— Nie szkodzi, dziadku! Do twarzy ci w tym srebrze!
— Potrafisz zupełnie nic nie mówić?
— Tak.
— To spróbuj.
— A jeszcze jedno słówko?
— Niech ci będzie.
-—- Umówisz się ze mną na następną zabawę?
— Ja?
Rozejrzała się wokół.
— Przecież tu nikogo więcej nie ma!
— I co ja będę z tobą robił?
— Jeśli nie wiesz, to ja ci podpowiem. Jak spotkasz
się ze mną wcześniej, to ci nawet ściągawkę przygotuję.
— Ależ się rozpędziłaś!
— Przecież tak lubisz szkołę!
Roześmiał się. Po chwili roześmiał się jeszcze raz.
Taki fajny kumpel!
2
Najwyższy poziom kultury na Podzamczu repre
zentował Fredek. Nikt nie miał żadnych wątpliwoś
ci co do tego. Garniturek był zawsze dopasowa
ny, kancik u spodni wyprasowany do granic ry
23
zyka — podobno muchy przecinało na pół, kiedy
Fredek nagle ruszył nogą w barze mlecznym. Kra
waty Fredka zajmowały pół szafy i dzięki temu
szafa wyglądała jak kolekcja egzotycznych motyli. Te
wszystkie krawaty były na gumce, bo Fredek był czło
wiekiem praktycznym' i nie lubił niespodzianek. O nie
spodziankę nietrudno. W zamieszaniu każdy chwyta
za co się da. Kiedy się ciągnie za normalny krawat,
wtedy łatwo stracić kontakt ze świeżym powietrzem.
A Fredek niesamowicie, cenił sobie świeże powietrze.
Do parku chodził wieczorami, do ogrodu botanicznego
zaglądał, by na kwiaty popatrzeć, a czasem nawet za
miasto wyjeżdżał, żeby nad rzeką płynącą wśród grzą
skich bagien oko nacieszyć urokami nie skażonej przy
rody.
Miał własny samochód, może nie najlepiej prezentu
jący się z zewnątrz, ale tylko wtajemniczeni wiedzieli,
co tam siedzi pod maską. Bo Fredek już dawno przestał
pracować w swoim biurze, gdzie wypijał dziennie dwa
naście herbatek, zupełnie mu taka herbaciana praca nie
pasowała. I życie było nijakie.
Fredek znajomych miał w bród. Całe Podzamcze
i Stare Miasto uważało za zaszczyt uścisnąć Fredkowi
grabulę. Fredek nie pospolitował się jednak z byle kim.
Maturę miał, inteligentem był — różnym drobnym chu-
liganikom kazał sobie mówić „panie Fredku”, a jak nie,
to zjeżdżaj chamie, bo pan Fredek zaraz cię uszkodzi!
Fredek nie wiedział, co znaczy strach. Na Podzamczu
strasznych dla niego nie było, na Starym Mieście też
nie.
Był właśnie sobotni wieczór i Fredek zdecydował się
zrobić wycieczkę do akademików na Parkowej. Tam
już wyrobił sobie taką metę, że czuł się jak na rodzin
nym Podzamczu. Samochód wypucował przed połud
niem do połysku — mowy nie ma, żeby na taki samo
chód, na taki połysk no i oczywiście na... takiego Fred-
24
ka nie zerwać jakiejś dziewczyny. Taki niefart w ogóle
nie wchodził w grę. Zresztą Fredek nigdy nie dysku
tował z dziewczynami. Jak się tylko jakaś zagapiła, za
raz ciągnął za rękę do samochodu, niby żartem, niby
sposobem — dziewczyny nie zdążyły nawet pisnąć,
a już było po wszystkim. Z powrotem wędrowały już
same. Nie lubił Fredek tłoku w samochodzie. No i prze
cież świeżego powietrza ciągle mu było trzeba!
Podjechał na Parkową i zatrzymał się niedaleko przy
stanku.
— Cześć, Fredek! — dosłyszał okrzyk w momencie,
gdy zamykał wóz.
Obejrzał się. Jakiś małolat z pierwszego roku.
— Cześć! Cześć, stary! — pomachał ręką. U tych
młodszych roczników uchodził za bóstwo. Legendy sobie
o nim opowiadali. Podobno gdy tylko wpadał do pokoju
w żeńskim akademiku, zaraz wszystkie baby ściągały
majtki. Straszny rwacz z Fredka! Jak on to robi? Cho
lera! Podpatrzeć go w akcji! To byłaby dopiero lekcja!
Fredek zbliżył się do pierwszego budynku. Zza drzwi
wynurzyły się dwie sylwetki. Momentalnie przybrał na
twarz uśmiech pełen uprzejmości.
— Cześć, chłopcy! — zawołał wylewnie. — Co sły
chać? Siwy, nie jesteś dzisiaj na żadnych zawodach?
— Tak jakoś wypadło, Fredek — odezwał się Siwy
z nikłym uśmiechem. — Pucołek startuje jutro.
— O, psiakrew! — rozpalił się Fredek. — Przyjdę
na pewno! W siatkę grasz!
— Tak się złożyło — Pucołek machnął ręką od nie
chcenia. — Tym razem w siatkówkę. Akademickie mi
strzostwa Polski.
— Wiem, wiem. Wszyscy wiedzą, że jesteś tutaj naj
bardziej wszechstronny. Dokąd idziecie?
— Na zabawę.
— Powodzenia! Podwiózłbym was, ale czekam tu na
jedną.
25
— W porządku, Fredek! Zdążymy. Cześć!
— Cześć, cześć!
Poszli. Z takimi trzeba dyplomatycznie. To nie żadne
pierwszoroczniaki. Za Siwym specjalnie nie przepadał,
ale musi się z nim liczyć. W ogóle należy liczyć się ze
wszystkimi, o których głośno się mówi. Pucołek to
kiełbik przy Siwym, ale jednocześnie najbliższy kum
pel. Nie zaszkodzi powiedzieć „cześć”. Szyków mu i tak
w niczym nie psują. A w swojej dzielnicy Fredek też
może szepnąć, komu trzeba, że jak chcą, to niech leją
wszystkich po kolei, ale tych dwóch trzeba uprzejmie
omijać. Najważniejsza jest dyplomacja!
Wszedł na drugie piętro. Pokój 214. Tutaj mieszka
ją trzy. Fredek zaliczył już Majkę i Dzidkę. Została
Kryśka. Fantastyczna dziewczyna! Przycisnąć się do
takiej piersi!... Aż oczy zamknął na chwilę. Kryśka po
kazywała się w zeszłym roku z Siwym. W porządku.
Jeśli ona była z Siwym, to Fredek nawet głowę odkrę
cał w drugą stronę na jej widok. Nie chciał mieć żad
nych kłopotów. Ale teraz? Teraz Siwy kręci się nie
wiadomo z kim, może tylko z Pucołkiem, Kryśka jest
wolna.
Zapukał i wszedł do środka. Była sama. W szlafroku.
Paznokcie lakierowała.
— Witaj skarbie!
— Cześć, złotko! — odparła obojętnie. — Kiedy wy
chodzisz?
— Co? — Fredek nie zrozumiał w pierwszej chwili.
— Pytam się, kiedy stąd spływasz.
— Wolałabyś, żebym został jak najdłużej?
— Wolałabym, żebyś w ogóle tu nie przychodził.
— Mnie się tego nie mówi — ostrzegł z groźnym
spokojem.
— Poszukaj sobie naiwnych na pierwszym roku.
— Twoje koleżanki były na piątym i jakoś poszło.
Też są naiwne?
26
— Głupie. Poza tym wziąłeś je na siłę. Ciesz się, że
do prokuratora nie poszły.
— Na siłę? Czy ja związałem którąś, a potem wrzu
ciłem do samochodu?
— Wsiadły, bo były głupie, ale potem je biłeś.
Uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Niektóre to lubią. Mają więcej emocji.
— Dla mnie jesteś zwykły pasożyt — zaopiniowa
ła odważnie. — Wyiraczona szmata.
Trochę się speszył.
— Chciałem sobie tylko pogadać z tobą. Nic więcej.
— Z pętakami nie rozmawiam!
— Odważna jesteś.
— Jeszcze bardziej niż myślisz. Spływaj!
— Chyba spotkamy się jeszcze — zapowiedział od
wracając się do drzwi. — Nie będzie to najszczęśliw
szy dzień dla ciebie.
Poczuł się cholernie upokorzony. Nie wyszło! Trud
no. Ale w takiej formie jeszcze żadna mu nie odmó
wiła. Ma szczęście, że to jest jej mieszkanie. Pogada
z nią inaczej gdzieś na mieście. Kolesie ze Starego
Miasta zwęszą tropy. I oczko podmalują na niebiesko,
niebieskie cienie wokół oczu bardzo modne teraz. Kto
wie, może ona jeszcze podatna na środki wychowaw
cze?
3
Osiem łóżek ustawionych w obszernym pokoju sta
nowiło zasadnicze umeblowanie. Bo dwie szerokie szafy,
stół i krzesła otaczające ten stół — wszystko to wyda
wało się już tylko dodatkiem, bez którego właściwie
można się obejść. Przecież niekoniecznie siedzieć trze
ba przy stole albo na krześle. Siedzieć można byle
gdzie, natomiast spać trzeba na łóżku. Można też
27
wprawdzie spać na podłodze, ale ogólnie nie jest to
dobrze widziane. Na podłodze kręcą się ludzie, łatwo
jest zawadzić nogą o leżącego i upaść. Miejscem gwa
rantującym studentowi pełne bezpieczeństwo jest więc
tylko łóżko, na którym można leżeć, siedzieć, jeść,
pisać, opowiadać kawały i tworzyć listy do stęsknionej
rodziny.
Bykol nigdy nie pisał listów do rodziny. W piśmie
był raczej kiepski. Wolał gadać. Pamięć miał zupełnie
dobrą, podręczniki opanowywał szybciej niż jego ko
ledzy, na giełdzie przed salą egzaminacyjną wszystkim
udzielał pierwszej pomocy. A do rodziny wolał po pro
stu jeździć. Co dwa tygodnie opróżniał walizkę z okru
chów, zapinał paltocik, czapkę uszatkę zakładał głęboko
na czoło, lapidarnie żegnał się słowami „to lecę” i wy
chodził dostojnie za drzwi. O! Bykol zdawał sobie za
wsze sprawę z tego, że wszyscy będą myśleć przez cale
dwa dni tylko o nim. Co przywiezie z domu? Jajeczka
czy pasztetówkę? Bykol przywoził różne rzeczy. Naj
większe wzięcie u kolegów miał smalec przetapiany
razem z plasterkami boczku, kiełbasy i cebuli. Do tego
trzeba było dorzucić słoik konserwowanych pomidorów,
dwa garnki herbaty, koszyk chleba i... i tych ośmiu,
którzy tu mieszkają.
— Bykol to jest wielki człowiek! — chwalił kolegę
Pucołek, klepiąc go delikatnie po głowie.
— No i co z tego? — naburmuszył się zaraz By
kol. — Siadacie wszyscy, zżeracie moje zapasy w ciągu
jednego wieczora i na tym koniec. Gdybym mieszkał
sam, miałbym wyżerkę na cały miesiąc.
-— Na miesiąc? — Pucołek robił wielkie oczy. — Po
trzech dniach grzyb wyrósłby na tym wszystkim. Prze
cież w środku jest cebula. Cebula nie wytrzymuje
długo. Powinienieś cieszyć się, że cię ratujemy. Ja oso
biście nigdy nie mogę spokojnie patrzeć, kiedy widzę,
że dobre żarcie się marnuje!
28
— Już poliki ci spuchły od tego żarcia! — zgorszył
się Bykol. — Wyglądasz jak pogryziony przez osy!
— Bo to się nazywa oryginalna uroda — wyjaśnił
skromnie Pucołek. — Mam rację czy nie, Siwy?
— Siwy nie zna się na takiej urodzie — wtrącił chu
dy blondyn dopijający resztki^ herbaty z dużego słoika
po ogórkach. — Siwy jest sportowcem.
— No to co? Myślisz może, że sportowcy na niczym
się nie znają? — najeżył się Pucołek.
— Zainteresowania mają wąskie...
— I co jeszcze?
— Jeśli mówię, że wąskie, to znaczy, że nic więcej —
odparł spokojnie Chudy.
— No, no! — Pucołek zrobił wielkie oczy. — Pan
doktor raczy tak uważać? Ty głąbie kapuściany! —
wykrzywił się po chwili komicznie. — Współczuję
twoim przyszłym pacjentom! Przecież ty ich do szyb
kiej śmierci doprowadzisz, bo nigdy w życiu nie dasz
rady postawić właściwiej diagnozy!
— Daj spokój, Pucołek! — odezwał się łagodnie Si
wy. — Pozwól człowiekowi wyrazić swój pogląd! Prze
cież on mnie się czepia, a nie ciebie.
— Ja go znam już sześć lat! — pobłażliwie poinfor
mował Pucołek. — Zaraz zabierze się do mnie, bo wia
domo, że ja też trenuję!
— Ty się nie liczysz! ■— Chudy machnął lekceważąco,
ręką. — Nie ta klasa. Po tobie pozostanie najwyżej ne
krolog!
Pucołek pogardliwie spojrzał mu w oczy.
— A nie mówiłem? — powiedział. — Neptek, jeśli
chodzi o diagnozę! Przyjdzie pacjent z biegunką, to on
go do dentysty skieruje! Cha! cha! cha!
— Oj tak! — westchnął Bykol. — Aż się płakać chce,
gdy sobie człowiek uświadomi, komu teraz dyplomy
dają.
Chudy ze zgrozą w oczach popatrzył w sufit.
29
— Jeszcze ten się odzywa! — wykrzyknął. — Koniec
świata! Nie dosyć, że. książek uczy się na pamięć, to
jeszcze głos w porządnym towarzystwie zabiera! A spis
rozdziałów też wkuwasz na blachę? Ja to się dziwię —
spojrzał w okno — jak on zdał egzamin wstępny na
studia! Niby wszystko wie, a nic z tego nie rozumie,
no nie?
— A to matołek! — wysapał tylko Bykol. — Gdyby
nie wysoka kultura, której jestem czołowym przedsta
wicielem, to dałbym mu w łeb!
— No proszę! — Chudy już odczepił się od sportow
ców i zarezerwował sobie tylko Bykola jako przedmiot
żartów na dziś. — Kultura! Mówi „kultura ! A prze
cież gdyby nas tutaj nie było, nazwoziłby ziemi, gnoju
i nawozów sztucznych, a potem nasadziłby ziemniaków
i spał w redlance, dopóki by go stonka nie zeżarła!
Bykol wysłuchał z zainteresowaniem całej wypowie
dzi przeciwnika ii zwrócił się do Pucołka:
— Masz klej?
— Nie mam.
— To wrzućmy Chudego do garnka z gotowaną wo
dą! Jak mu się kości rozpuszczą, będzie klej. A ze skó
ry uszyjemy sobie buty na zimę. Co ty na to?
— Dobra myśl — zgodził się Pucołek. — Jeszcze gło
wę trzeba na coś wykorzystać!
— Koniecznie! Na co?
— Na wazonik do kwiatów.
— Nie przecieknie?
— Chyba nie. Tyle wody tam chlupie teraz, a podłoga
sucha.
— No to ustalone. Czemu nic nie mówisz, Siwy?
— Spać mi się chce.
— Starość się zbliża.
— Możliwe, ale to ńie szkodzi. Jeśli umrę podczas
snu, to nie będę miał okazji niczego żałować. Nawet te
go, że kiedyś mieszkałem z wami!
30
— Tak, to będzie największa strata dla ciebie.
— Racja — przytaknął Siwy. — Choćbym miał żyć
nawet dwieście lat, to i tak nigdzie nie nasłucham się
tylu głupstw, co w tym pokoju przez te kilka sezonów.
— On nami gardzi! — oburzył się Chudy.
— Nie nami, tylko tobą — sprostował Pucołek.
— Dlaczego mną?
— Bo głupio wyglądasz.
— Ja?
— Aha. Szczególnie wtedy, kiedy ci się wydaje, że
mądrze mówisz. Ja bym cię momentalnie zdekapito-
wał!
— Sadysta z ciebie! — zmartwił się Siwy. — Nie do
syć, że człowiek odważniki w kieszeń pakuje, gdy wy
chodzi na wiatr, a ty go chcesz unicestwić!
— Tak zupełnie unicestwić to nie! — krzyknął Puco
łek. — Trochę by z niego pozostało!
— Na przykład puszka kleju! — nadął się triumfują
co Bykol.
— Tak jest! — Pucołek z szacunkiem spojrzał na
Bykola. — Bykol to jest egzemplarz inteligentny. Wszy
stko rozumie.
— W przypadku Chudego nie byłoby to unicestwie
nie o wymowie negatywnej — dodał patetycznie By
kol. — To przecież dla jego dobra. Ma porządnych ko
legów, może więc liczyć na sprawiedliwą eutanazję.
Jako niezdolny do walki o byt! — zakończył.
— O rety! — zawołał zdumiony Pucołek. — Jaki ten
Bykol mądry! Na filozofię trzeba go pchnąć po dyplo
mie! Nareszcie usłyszałem teorię, którą całkowicie po
pieram!
Usłyszeli pukanie do drzwi i przestali mówić. Puco
łek rozejrzał się wokół i głośnym szeptem wykrzyczał:
— Co tu się dzieje! Kultura na każdym kroku! Lu
dzie pukają, zamiast wchodzić! Może to rektor przy
szedł? Wlazł!!! — krzyknął głośniej.
31
Wszedł Jasio i od razu zasłonił sobą pół ściany.
— Witamy pana inżyniera! — skłonił się Puco-
łek. — Myślałem że to nasza hołota wróciła z obozu
kondycyjnego dla kulturalno-oświatowych i teraz pró
buje tutaj zaprowadzić nowe sposoby wpraszania się
na kolację!
Jasio ze zdumieniem rozejrzał się po pokoju.
— Co on gada? — zapytał Siwego.
— Trudno wyczuć, o co mu chodzi. Domyślam się
mniej więcej, że od miesiąca nikt tu nie pukał.
— Nikt was nie odwiedza?
— Odwiedzają, ale ręce trzymają w kieszeni przed
drzwiami. Nawet klamkę trzeba za nich naciskać.
—• Kupa dziwaków mieszka teraz w akademiku! —
prychnął Jasio.
— Dawniej takich nie było? — zapytał Bykol.
—■Dawniej ludzie nie mieli czasu! W kolejce się
stało przed spółdzielnią studencką i czekało się na przy
dział prac.
— To znaczy, że program studiów był cienki — pod
sumował Chudy. — Jednym słowem niski poziom nauki.
Jasio zawadził o niego oczami z politowaniem.
— Wyglądasz mi na oiężkoatletę.
— Cha! cha! cha! — zaryczał Pucołek. — Jasio ma
jednak najlepsze rozeznanie! Jak chcesz, to ci w pięt
naście minut całą ekipę takich kulturystów zmontujemy!
—■Jedzenie mu kradniecie czy co? — zainteresował
się Jasio. — Dwa tygodnie temu wyglądał lepiej.
— Odchudza się — wyjaśnił Bykol. — Przedtem nie
mieścił się w pokoju.
—■Rozumiem — pokiwał głową Jasio. — To bardzo
poważny problem.
— Chcieliśmy dokonać na nim humanitarnej euta
nazji, ale nie mamy jeszcze zgody dziekana!
— Nie warto — odparł Jasio. — Zamknijcie go do
słoika po ogórkach i problem z głowy.
32
— Najgorzej jak zakręty mózgu zarośnięte zostają
przez muskuły! ■—• skomentował wreszcie Chudy. —
Porusza się wtedy człowiek po omacku w świecie. Ope
rację bym zrobił wam wszystkim!
— Tylko nie to! — zastrzegł się od razu Pucołek. —
Trzymaj się jak najdalej od żywych! Najpierw popod-
pisuj jeszcze przez dziesięć lat listę obecności w pro
sektorium. Tam możesz bezkarnie ćwiczyć się w szer
mierce ze skalpelem.
—. Wy tak codziennie dyskutujecie? — zadziwił się
Jasio.
— On zawsze zaczyna! — poskarżył się Bykol wska
zując palcem Chudego. — Ten kulturysta z dobrze roz
winiętą mimiką!
— Z niego nie jest żaden kulturysta — sprzeciwił się
Pucołek. — Z niego może być najwyżej zakładka do
Icsiążki!
— Niewykluczone. A gdzie reszta?
— W bibliotece.
— Fuchę złapali? Kurz z książek zdrapują?
— Uczą się! — dobitnie powiedział Pucołek. — Zna
czy: mało zdolni!
—■Rozumiem — współczująco skinął głową. — Jeśli
chodzi o ścisłość, to przyszedłem na pięć minut.
— Siedzisz już prawie pół godziny — poinformował
Chudy.
— Mam sprawę do Siwego.
Siwy uśmiechnął się uprzejmie, a Pucołek od razu
zapytał:
— My mamy wyjść, czy wy wyjdziecie?
— Możecie zostać — uspokoił go protekcjonalnie Ja
sio.
— Dzięki za wspaniałomyślność!
— Wczoraj byli u prezesa Francuzi.
— I co? — zapytał Siwy.
— Zaproponowali mecz.
3 — Cienie... 33
— Na kiedy?
— Za trzy tygodnie.
— U nas czy u nich?
— U nich.
— Cholera.
— Źle?
— Chyba że źle! Co ja będę robił jesieniią we Francji? .
— Będziesz brał udział w zawodach.
— Ach, rzeczywiście! Zapomniałem.
— Prezes prosił, żebym cię zawiadomił i na tym ko
niec. Wychodzę.
— Szkoda.
— Nie żałuję. Podejrzewam, że waszych sporów nie
ukończycie do jutra. Długo tak gadacie?
— Do trzeciej rano. Czasem do czwartej.
— A tamci?
— Którzy?
— Mało zdolni.
— Też gadają.
— To wy chyba robicie przygotowania dc pracy
w domu wariatów?
— Niewykluczone — przyznał Pucołek. — '.am naj
lepiej płacą.
Jasio stanął już w otwartych drzwiach.
— Nie ma chyba gorszej rzeczy — stwierdził uro
czyście — od merkantylizmu dzisiejszych lekarzy!
4
Sobota nastała znowu, zresztą po piątku niczego lep
szego nie można było się spodziewać, a Siwy już od
samego rana wmawiał sobie z głębokim przekonaniem,
że na żadną zabawę nie pójdzie. A kiedy już się ubrał
i zamierzał wyjść, Pucołek zastygł w podziwie i oczka
zaokrągliły mu się jak u pluszowego misia. Nie mógł
34
pojąć, jak można tak nagle, na starość, zacząć chodzić
na tańce. Zapytał też, czy Siwy nauczył się już wódkę
pić, bo to bardzo ważna sprawa.
— U nas na wsi — włączył się natychmiast Bykol —
jakby nie wypił z chłopakami na zabawie, toby go pa
likami od pomidorów zatłukli.
Bykoi miał wygląd weterynarza. Dlaczego uparł się
leczyć ludzii?
Ewa już na Siwego czekała. Umalowana była wyzy
wająco, a króciutka spódniczka ledwo zasłaniała końce
pończoch.
Czekali na niego jeszcze inni. Czterech ich było. Od
otoczenia odróżniali się jedynie niepohamowaną ener
gią, która nieustannie błyszczała im w oczach. Dwóch
od razu pokraśndało z radości, gdy Ewa podeszła do
Siwego. Dwóch pozostałych spoglądało bez żadnych da
jących się odczytać emocji. Na wszelki wypadek.
Niski brodacz z włosami do ramion rozejrzał się stra
tegicznie po sali i zaproponował obojętnym głosem:
— Bijemy.
— Ryzyko — ostrożnie zakomunikował elegancik w
niesamowicie szerokich spodniach.
— Kto to? — sprawozdania domagał się barczysty
facet o wykropkowanych kącikach oczu. — Może mi
się wydaje — dodał — ale już go kiedyś spotkałem.
— To jest Siwy — zreferował czwarty, przeżuwając
rytmicznie gumę. Trochę przypominał krowę z wyrazu
twarzy. — Waga półciężka.
— No to jak? — brodacz zniecierpliwił się. — Bi
jemy, czy nie bijemy.
— W ogóle to bijemy — ustalił ten z gumą. — Ale
chwilowo nie bijemy. Okoliczności nie takie jak trzeba.
— A co z Ewą?
— Zameldujesz Alkowi, że Ewa złapała bok i do te
go niebezpieczny bok.
—■Jak to: niebezpieczny? — szarpnął się brodacz.
35
— Normalnie. Zahacz go, to się przekonasz. Nie daję
cd dużych szans. No... dziesięć sekund!
Brodacz wytrzeszczył oczy na Siwego.
— Dziesięć sekund? Jeszcze takiego nie spotkałem!
Takie ma kopyto?
— Chyba coś tam ma. Ja sam nie widziałem. Ale
ktoś mówił. Alek też raz powiedział, że jest jeden fa
cet, z którym niełatwo wygrać. Mówił, że to jakiś „Si
wy”. Na mieście nie ma drugiego Siwego. Ja znam
wszystkich szczawików!
Brodacz z coraz większym szacunkiem wpatrywał się
w człowieka, który ma takie straszne kopyto.
— Chciałbym go zobaczyć w jakiejś akcji!
— Może będzie okazja. Jak się od Ewy nie odczepi.
— Podobno ona sama przyczepiła się do niego.
— A co to za różnica?
Z miny brodacza też natychmiast wynikło, że różni
cy nie ma. Tak bardzo chciałby przecież zobaczyć Si
wego w akcji. Teraz nie ma już facetów z kopytem
w garści. Każdy goni za forsą, kopyto ma niesprawne,
niewyćwiczone, łatwo takiego załatwić. A ten — dzie
sięć sekund! Cholera! Na wielkiego gieroja nie wyglą
da. Ale wygląd to nie wszystko. Najgorsi są tacy bez
wyglądu...
— Chodź, Beniek! — elegancik wpadł mu prosto w
tok rozważań. — Zapatrzyłeś się na faceta jak na gwia
zdę filmową. A może ty jesteś pedał? Cha! cha! cha! —-
poweselał od razu. — Ja to mam szczęście! Gdzie się
nie ruszę, tam pedał! Co za życie! Baby odłogiem leżą,
a pedały rozmnażają się jak stonka ziemniaczana w
pegeerze! Popraw się, Beniek, bo dostaniesz upomnie
nie z Ligi Kobiet!
— Ale z ciebie pierdoła! — stęknął Beniek. — Pi-
cuś glancuś! Czym sobie włosy dzisiaj polakierowałeś?
Smalczykiem? Skwarki masz na kołnierzu! Łeb ci się
świeci jak psu dupa!
I
36
Elegancik przełknął ślinę i nie podjął dyskusji. Od
wrócił się tylko bokiem. Jak gdyby dla nabrania roz
machu.
— Jeśli chcesz mnie stuknąć — uprzedził Beniek__
to idź najpierw i załatw sobie dobry worek po ce
mencie.
— Po cemencie? — zdziwił się elegant.
— A co? Może stać cię na normalną trumnę? Zre
sztą po śmierci będzie ci wszystko jedno — tak samo
dobrze w trumnie jak i w worku.
Elegant wzruszył ramionami.
— Nikogo nie uderzyłem bez uprzedzenia.
Ja tylko uprzedzałem — podkreślił z powagą Be
niek. — Nie lubię kłopotów tam, gdzie się ich nie spo
dziewam. A w czapę każdy może dostać — uzupełnił
sentencjonalnie i nie wiadomo, kogo to dotyczyło —
jego samego czy eleganta.
Za to Siwemu nawet przez myśl nie przeszło, że ktoś
tutaj ocenia jego możliwości i że nie ma takich, którzy
by nie mogli dostać w czapę. Znowu tańczył z Ewą
i z każdym tańcem czuł się lepiej.
— O czym mistrz myśli podczas tańca? — zapytała
go w pewnym momencie, zaglądając mu jednocześnie
w oczy.
Może i odgadła prawdziwe odczucia z jego spojrze
nia, bo uśmiechnęła się tylko, gdy odpowiedział:
— Myślę, że podłoga trochę skrzypi.
A orkiestra grała tak ostro, że gdyby na przykład
skrzypek dostał nagle bólów porodowych, to nikt by
go nie usłyszał. Nawet koledzy z zespołu.
Wielki Jasio tańczył opodal i spoglądał na Siwego
z politowaniem. Albo mu Siwy do tej zabawy nie pa
sował, albo Ewa. Tylko że Siwy najmniej właśnie
przejmował się tym, co Jasiowi nie pasuje. Zastana
wiał się, co by tu powiedzieć dziewczynie, bo prze
cież coś wypada mówić. Jeszcze pomyśli, że ten spor
37
towiec to jakiś niedorajda. Najgorsze, że nie ma o czym
gadać. A na dodatek orkiestra grzmoci dzisiaj, jakby
szła na wojnę. Przecież nie będzie wykrzykiwał dziew
czynie jakichś głupot do ucha. No bo takiej dziew
czynce można chyba tylko o jakichś głupotach opo
wiadać. Może o filmie? Na filmy wszystkie dziewczy
ny chodzą. Był ostatnio w kinach film o miłości? Nie.
O miłości nie było. Wszędzie westerny albo rewolucja.
Efekt taki sam — dużo huku i dymu. Jakie ona lubi
filmy?
— Jakie filmy lubisz? — zapytał przystawiając pra
wie usta do jej ucha.
— Science fiction — odparła bez wahania.
Zaraz też popatrzyła na niego z zaciekawieniem, a Si
wy pomyślał, że chyba nawet z nadzieją. Z nadzieją,
że on tu zaraz powyrzuca grajków, wyciągnie z kie
szeni, taśmę, ekran i puści film o własnej, czysto pry
watnej wyprawie na księżyc.
— Jakie jeszcze?
Może powie, że o kowbojach? Kiedy Siwy nie był
jeszcze Siwym, tylko zwykłym czternastolatkiem, do
konywał próby ujarzmienia krowy sąsiada. Siadał na
nią okrakiem i forsował rzeczkę. Zatem byłby pretekst
do dyskusji o rodeo.
— O wężach — dowiedział się więc zaraz.
Aż mu się zimno zrobiło.
A orkiestra zrobiła nagle mocny tusz, który odstra
szył tańczących od wszystkich dyskusji, potem wszyst
ko umilkło, a perkusista zapowiedział półgodzinną prze
rwę.
Ewa uśmiechnęła się serdecznie i poszła do szatni.
Coś potrzebnego zostawiła w płaszczu. Nie dosłyszał,
o co tam chodziło. Poczuł krople potu na czole. Trzeba
się opłukać pod kranem. Ten ostatni taniec wymagał
porządnej gimnastyki.
W popękane lustro nad zlewem spoglądał z wyraź
ną niechęcią. Czy naprawdę tak powinien wyglądać
człowiek, który nie ma jeszcze trzydziestu lat? Zmę
czone oczy, wąskie, zaciśnięte usta i włosy posiwiałe
na skroniach. Dobrze, że jest blondynem, mniej widać
tę siwiznę. Że też musiało mu się przytrafić coś takie
go! I nawet nie ma pojęcia, skąd to się wzięło. Tfu!
Do diabła! Kto to powiedział, że sport wyczynowv jest
najlepszą receptą na młodość? Poeta czy właściciel fa
bryki tenisówek? Obaj potrzebują rynków zbytu. Szlag
by ich trafił! To wysłużone lustro wcale nie odbija mło
dości. Raczej upór. Nie! Upór też nie. Za delikatnie
powiedziane. Zawziętość! Tak. Nareszcie! Zawzięty wy
czynowiec. Mistrzostwo za wszelką cenę!
Przełknął ślinę. Rzeczywiście tak było. Koledzy ze
studiów już od dawna pracują. Bo on musiał przecież
zostać sportowcem. I to nie byle jakim! Kosztem wielu
wyrzeczeń oczywiście. Warto było?
Uśmiechnął się. Uśmiechnął się jeszcze raz do lu
stra. Żeby zobaczyć, jak to teraz wychodzi. Chyba też
inaczej niż kiedyś. Może w pracowniach antropologicz
nych są specjalne wzorce uśmiechów? Na przykład
„uśmiech mistrza”? Mistrz nie jest specjalnie wysoki,
ale uśmiecha się tak, jakby stał na balkonie pierwsze
go piętra d prowadził wykład dla kibiców.
— Sympatyczni jesteście, kochani! Tak ładnie bije
cie brawo. W niczym nie przeszkadzacie. Szkoda tylko,
że wciąż domagacie się czegoś nowego. Za bardzo lu
bicie emocje. Zażyjcie tabletki na uspokojenie, cieszcie
się tym, co macie przed oczami i będzie zgoda! Czasy,
kiedy zawodnik silniejszy fizycznie wygrywał walkę,
dawno się skończyły. Teraz wszyscy są silni i gdyby
tylko od mięśni zależał wynik meczu, to zwycięstwo
rozstrzygano by poprzez rzucenie monety w górę. A pu
bliczność usnęłaby z nudów. Tam, gdzie spotykają się
najlepsi, decyduje odporność nerwowa. Twarz. Przede
wszystkim twarz! Twarz musiała tchnąć spokojem, ta-
3S
kim specyficznym spokojem, na jaki pozwala sobie
wielki pies atakowany przez ratlerka. Na twarzy nie
mogło być widoczne, że tydzień przed meczem spędza
ło się bezsenne noce, bo presja sytuacji wyzwalała ta
kie napięcie nerwowe, które nie dawało zasnąć. I oczy
powinny błyszczeć naturalnym blaskiem, trzeba było
wiele wysiłku, żeby ten naturalny blask oczu zade
monstrować światu. Zawodnikom i kibicom. Czasem ły
kało się trankwilizatory. Dawało to w efekcie pogor
szenie refleksu. Nieraz spokój okazywał się cenniejszy
niż refleks w połączeniu z nerwowością, a czasem bra
kowało właśnie tego ułamka sekundy, który wtopił
się w tabletkę i wtedy przegrywało się.
I właśnie Siwy znalazł się w końcu na takim etapie,
na którym już nie wypadało przegrywać. Może się, czy
nie może, ale klasa musi być! Bo już się ludzie przy
zwyczaili. Mistrz to jest mistrz!
A to popękane lustro bez najmniejszych skrupułów
przypomina, jakim kosztem mistrz demonstrował kla
sę...
Drzwi otworzyły się na całą szerokość. Jeżeli drzwi
otwierają się szeroko, to można się domyślać, że w po
bliżu znajduje się Jasio. Jasio nawet wrota od stodo
ły otworzyłby do oporu, żeby tylko zaakcentować swo
je wejśaie. Każde jego wejście było występem. Nawet
w toalecie. Taki sobie Hamlet-chałupnik!
— Słuchaj, Siwy! Czy ty chociaż wiesz, z kim się
bawisz?
— Z dziewczyną przecież, o ile znam się na medy
cynie!
— To jest „Królewna” ze Starego Miasta. Zwykła
dziwka z chuligańskiej paczki. Tam już czekało na nią
jakichś czterech wymoczków. A może nawet na ciebie.
Niedawno wyszli. Przyczają się gdzieś za krzakiem
i dostaniesz cegłą po czapie. Nawet nie będziesz wie
dział od kogo! ,
40
— Królewna? — Siwy robił wrażenie człowieka wy
jątkowo zachwyconego, niech się Jasio zgorszy. — Czy
ja, ubogi proletariusz, marzyłem kiedykolwiek o kró
lewnie? Teraz dopiero...
— Przestań się wygłupiać! Mówię ci, że to dziwka!
■— Eeee!... Tak naukowe stwierdzenie wymaga do
wodów. Puszczała się z tobą?
— Nie, ale...
-— W takim razie nie wiadomo. Poza tym ja rów
nież nie jestem dziewicą. I wcale nie mam sobie tego
za złe. Gdybym urodził się po raz drugi, straciłbym
cnotę jeszcze wcześniej. I nie zostałbym wyczynowcem,
tylko normalnym, zdrowym łajdakiem. Cha! cha! cha!
Co ty na to?
Jasio popatrzył na niego z litością.
— W razie czego, ostrzegałem cię!
A Królewna wtulała się w niego coraz mocniej.
— Bardzo wygodne są te twoje ramiona — tłuma
czyła. — Tak mi tu dobrze...
Ktoś im przeszkodził. Blondynka z papierosem w
ustach. Chwyciła Ewę za rękę.
— Kto mnie tam szarpie? — zapytała Siwego.
— Blondynka.
—■Ojej! Będzie przynudzać. — Obejrzała się. —
Cześć, Anka! Co jest?
— Przyszłam po ciebie. Chłopaki czekają za rogiem.
— No to powiedz im, żeby mnie w dupę pocałowali!
Wciąż była bardzo nowoczesna i nawet nie starała
się tego ukrywać. Anka wydęła wargi. Spojrzała z cie
kawością na Siwego.
— Kto to jest? — Palce miała wycelowane w jego
oczy.
— To jest mistrz! — zwięźle przedstawiła Ewa.
— Mistrz? Z mistrzem jeszcze nie tańczyłam.
■— I nie zatańczysz!
— Nie zatańczę?
41
— Nie.
— Dlaczego?
— Bo jest zarezerwowany tylko dla mnie.
— No więc co mam robić? — wydawała się być wy
jątkowo nieporadna.
— Zatańczy pani z Jasiem! — uśmiechnął się Si
wy. — On też jest mistrzem. Jasiiu! — zawołał. — Zo
bacz, jaka ładna dziewczyna!
Z zabawy wracali we czwórkę. Jesienią dzielnica
sprawiała wyjątkowo obskórne wrażenie. Ciemne, sła
bo oświetlone ulice nikogo nie zachęcały do spaceru.
No i nikogo tu nie było. Tylko oni. A Sawy czuł się
świetnie. Ewa tuliła się do niego i szeptała mu w ucho
ciepłe głupstewka, bawiło go to, sam nie mówił pra
wie nic, trzymał ją tylko mocno za rękę, bo nawet nie
widziała, w którą stronę idzie, patrzyła cały czas na
niego.
I stukała go w bok co pięć minut.
— Ty! — wyszeptała głośno, gdy mijali kolejne, ob
darte z liści drzewo.
— Co? — zapytał krótko, bo tak było najlepiej.
— Muszę ci coś powiedzieć.
— To mów.
— Śniłeś mi się ostatniej nocy! j
— Już mówiłaś.
— No to co? Nie mogę powtórzyć?
— Ale nie powiedziałaś jeszcze, jaki to był sen.
— Niesamowity!
— Ojejej! Jaki?
— Nie powiem.
— Dlaczego?
— Zgorszyłbyś się.
— Ja?
— Tak. Na rekolekcje byś mnie wysłał. Bo ty już
taki jesrteś!
— Jaki?
42
— Właśnie taki. Aniołek! Albo przynajmniej jakiś
święty!
— Ale mnie wyceniłaś!
— Przecież muszę wiedzieć, z kim się zadaję, no
nie? — Odwróciła się do tyłu. — Anka, daj zapalić!
— Już nie mam fajek! Może oni mają!
— Oni? — Ewa roześmiała się trochę wulgarnie. —*
Nie palą i nie piją!
Anka aż przystanęła.
— Coś ty!
— Naprawdę!
— W co ja wdepnęłam! — zawołała teatralnie.
— A w co ja! — dodała Ewa naśladując koleżankę,
— Skręć dwa kroki w prawo — wtrącił sdę Siwy —.
to nie będziesz miała żadnych wątpliwości.
Po prawej, zaraz przy chodniku, rozpościerało się
dobrze nawodnione błoto.
— A kiosku z papierosami nie ma — marudziła da
lej Anka.
— Nie ma — mruknął Jasio niepewnie.
— Niedobrze.
Siwy prychnął niecierpliwie:
— Dojdziemy do centrum, to skoczę do jakiejś knaj
py i kupię wam całą stertę!
— Sam nigdy nie paliłeś? — zaciekawiła się znowna
Anka.
— Nie.
Roześmiała się głośno.
— Ewa! Może to klerycy?
Jasio przystanął i popatrzył na Ankę spod oka.
— Chodź tutaj grzeszna duszyczko! — zawołał po
ważnie.
Zbliżyła sdę z uśmiechem. Cały czas była w wesołym
nastroju. Jasio przyciągnął ją do siebie, podniósł w górę,
potem przykląkł na jedno kolano, przełożył Ankę przez
drugie, podwinął jej płaszczyk i spódnicę do góry, wre-
43
szcie pogłaskał białe majteczki opinające zgrabny ku-
perek i wymierzył trzy zamaszyste klapsy. Dziewczy
na piszczała, nogami kręciła na wszystkie strony.
— Masz już rozgrzeszenie! — Jasio puścił ją i wy
prostował się.
Ewa zachichotała głośno.
— Pocałuj księdza w rękę! — krzyknęła.
i,
5
— No to jak będzie, chłopcy? — głos Fredka świad
czył o narastającej niecierpliwości. — Umawiam się
z wami, a wy nawet miejsca w kawiarni nie potraficie
zająć? Pełno tu ludzi!
Wyrośnięty chłopak o wykropkowanych skośnie koń
cach powiek pogardliwie przyjrzał się gościom zajmu
jącym dwa pierwsze z brzegu stoliki.
— Możemy zaraz zrobić tu porządek — oświadczył
beznamiętnie i obrócił głowę w kierunku barczystego
kumpla. — Robimy, Kasztelan?
— Porządek to sobie możesz robić wtedy, kiedy mnie
tu nie będzie! — warknął Fredek ze złością. — Ja nie
jestem od uczestniczenia w twoich akcjach porządko
wych! Zostań dozorcą, jeśli tak bardzo lubisz porzą
dek! Idź gdzieś na kurs kultury, Chińczyk.
— Co proponujesz? — zapytał rzeczowo Kasztelan.
— Chodźmy do „Smakosza”!
— Nie jestem pewny, czy są tam wolne miejsca.
—■Ale pijaczki są. Nietrudno ich stamtąd wyprowa
dzić!
— Zgoda.
Poszli tyralierą.
— Nie umie pan chodzić?! — wrzasnął urażony je
gomość, o którego brutalnie otarł się Chińczyk.
44
— Zamknij się, wujku, bo przypieprzę! — ostrzegł
groźnie Chińczyk.
Człowiek posłusznie się zamknął. Zniknął tak szyb
ko, że nawet nie zdążyli zapamiętać, jak wygląda.
Tylko Fredek miał swoje zwykłe zastrzeżenia
— Ty, Chińczyk! Za każdym razem mam ci powta
rzać, że jesteś ze mną? Do końca życia nie nauczysz się
kultury? No! Słyszysz, czy nie słyszysz?
I tym razem nie otrzymał odpowiedzi.
— Dawno nie widziałem Felka! — zmienił nagle te
mat.
— My też — krótko odparł Kasztelan.
—. Może wyjechał?
— Może...
— Nie przekazał nic dla mnie?
— Nde.
— No to nie ma o czym gadać! — ustalił Fredek.
Drzwi do „Smakosza” blokowało czterech nieznajo
mych w średnim wieku.
— Zobacz... ilu szczawików tu się pakuje! — wybeł
kotał jeden z nich.
— Z drogi, wujkowie! — rozkazał Kasztelan. —
Spieszy nam się.
Niechętnie odsunęli się od drzwi.
— Cholerne szczawie!
Przy jednym stoliku znajdowały się cztery wolne
krzesła, ale stół zastawiony był nietkniętymi jeszcze
daniami.
— To dla nas! — entuzjastycznie wykrzyknął Be-
niek.
— O trzy krzesła za mało — zwrócił uwagę Fre
dek.— I o trzy dania...
— Dostawią — niedbale zapowiedział Chińczyk i po
szedł szukać kelnera.
Zjawili się obydwaj już po kilkunastu sekundach.
45
— Czołem, chłopcy! — przywitał ich kelner. — O co
chodzi?
— Cześć! Cześć, Wacek! — uśmiechnął się Kaszte
lan. — Ten stolik nam pasuje.
— Siedzą tu jacyś z prowincji. Właśnie podałem im
żarcie.
— Gdzie są?
— Wyszli, bo jeden darł mordę i tamci trzej chcieli
go uspokoić.
— Aha! Stoją pod drzwiami!
— Nic wam nie poradzę. Stolik jest ich.
— A jeśli ich przekonamy, że nie warto tu wracać?
— W porządku. Ale nie tutaj. A co z daniami? Ja
mam zapłacić?
Kasztelan zawahał się.
— Co to jest? — zapytał.
— Zraz myśliwski.
— Niezłe. Zjadłbym.
— Nie tylko ty! — mlasnął Beniek.
— No to dorzuć trzy krzesła i trzy zrazy na ra
chunek Fredka! — zarządził Kasztelan.
Kelner zawahał się.
— Dobra jest! — odezwał się Fredek. — Zaprosiłem
ich. Płacę.
— A co z tamtymi? Nie przyjdą tu?
Chińczyk wzruszył pogardliwie ramionami. Kelner
zauważył ten gest.
— Pytam, bo robotę mam całkiem dobrą. Nie chcę,
żeby szef się przychrzaniał do mnie.
•— Ojej! — westchnął Kasztelan ze znudzeniem. —
Chodź, Chinol. Powiemy tamtym, żeby sobie poszli
gdzie indziej.
— Ja z wami! — wyrwał się Beniek.
— Głupi jesteś czy co? — wstrzymał go Fredek. —
Oni dwaj dadzą sobie radę. Nawet gdy się milicja przy
czepi, to można powiedzieć, że czterech napadło na
46
dwóch, a ci dwaj tylko się bronili. Takie stare chłopy
z was, a jeszcze nie nauczyliście się myśleć! — zakoń
czył krytycznie.
Kasztelan i Chińczyk wyszli bez słowa.
— Nerwusek z ciebie! — Fredek nie mógł sobie da
rować tej drobnej złośliwości wobec Beńka. — Ręce
ci się trzęsą, do psychiatry się zgłoś!
Beniek z niechęcią popatrzył na Fredka.
— Jak Kasztelan dostanie po mordzie, to zobaczymy,
kto będzie się trząsł!
Przyszedł kelner z krzesłami.
— Jeszcze nie wrócili? — zaciekawił się natychmiast.
— Przecież dopiero wyszli — przypomniał Beniek.
Kelner uniósł wysoko brwi.
— Alek by to załatwił w pół minuty! — zaakcen
tował dobitnie. — Sam.
— Alek ma jeszcze rok zawieszenia — odezwał się
Fredek. — I na razie nikogo nie będzie załatwiał.
— Dajcie spokój! — zwrócił uwagę przysadzisty
z włosami do ramion. — Ktoś tutaj podsłuchuje.
— Kto? — zaczepnie zapytał Beniek.
— Obejrzyj się, to zobaczysz.
Obejrzeli się wszyscy.
Przy sąsiednim stoliku siedział starszy, łysy czło
wiek w towarzystwie młodego atlety. Starszy coś mó
wił, a młodszy kiwał głową ze zrozumieniem, ale oczy
miał utkwione w nich.
— Znajomego tu ma? — burknął półgłosem Beniek.
_ Kawał byka — zaopiniował przysadzisty. — Już
go gdzieś widziałem.
— To taki jeden inżynier — poinformował kelner
szeptem. — Ciężarowiec. Niesympatyczny.
— Jak niesympatyczny, to poczęstuj go kiedy ja
kimś smrodliwym daniem! — szarpnął się Fredek.
— Żeby mi gnaty połamał! — skrzywił się kelner. —
Idę po wasze zrazy.
47
— Ja bym się za niego wziął! — napiął się Beniek.
— Zeżarłby cię razem z butami! — zakpił przysa
dzisty.
Wrócili Kasztelan z Chińczykiem.
— Jest już jedzonko dla nas?
— Wacek zaraz przyniesie.
— To dobrze.
— Co z tamtymi?
— Ustawiliśmy im właściwy azymut! — mruknął
Chińczyk, pokazując otarte i lekko krwawiące kostki
u prawej ręki.
— Jak było? Mówcie! — zapalił się Beniek.
— Normalnie.
— Jak?
— Milicją straszyli.
— Psiakrew! — zdenerwował się od razu Fredek. —
I co?
— Przyłożyliśmy jeszcze po razie i przestali stra
szyć.
— Tu macie jeszcze kandydata. Z tyłu.
— Ten byczek? — upewnił się Kasztelan.
— Mhrn!
— Najpierw załatwię z wami sprawę — wtrącił Fre
dek — a później dobierajcie sobie kandydatów. Jestem
już wystarczająco obciążony przez różnych strażników
świętego spokoju. Nie mam zamiaru spędzić zimy w
mamrze!
— To jest zupełnie dobre miejsce na zimę — u-
śmiechnął się Chińczyk. — Ciepło i przytulnie.
— U mnie w mieszkaniu kaloryfery grzeją wystar
czająco! — uciął Fredek.
— Więc mów, o co chodzi — odezwał się Kasztelan.
Przyszedł kelner z trzema daniami.
— Chcecie jeszcze coś?
— Piwo.
Skinął głową ze zrozumieniem.
48
— Jeszcze nie wiem, co z Felkiem — przypomniał
sobie Fredek. — Zawsze z nim załatwiałem sprawy.
— Ciągle to samo? — uniósł brwi Kasztelan. — Zno
wu chodzi o baby?
— Trzeba się nauczyć żyć! — powiedział sentencjo
nalnie Fredek. — Felek ma prezencję. Wszystkie pry
watki organizuje!
— No dobrze. Jeśli potrzebna nowa prywatka, to...
— Tym razem nie to!
— Więc?
— Pokażę wam jedną dziewczynę, a wy się nią za
opiekujecie.
— Sam nie możesz?
— Nieee — wycedził wolno Fredek. — Jej potrzeb
ny jakiś piękny nieznajomy.
— Tylko jeden?
— Im więcej, tym lepiej!
— A gdzie ta twoja kulturka? — wtrącił z satysfak
cją Chińczyk. — Bandytów nasyłasz na niewinną dzie
wczynę?
Fredek spojrzał na niego spod oka.
— Już zapomniałem, za co siedziałeś w kiciu, Chi-
nol — rzekł spokojnie. — Ty też zapomniałeś?
— Nie twoja sprawa! — mruknął Chińczyk i od
wrócił się bokiem.
— Jakąś dziewczynkę podobno popieśeiłeś! Chyba
byłeś kiepski, bo ona później do prokuratora się przy
tuliła! Cha! cha! cha! Gdybyś miał artystyczne zacięcie,
tobyś nie kiblował. Ilu was zwykle trzeba do rozebra
nia jednej baby, co?
Chińczyk zmrużył tylko powieki.
— Stare dzieje — powiedział usprawiedliwiająco Ka
sztelan. — Nie warto wspominać.
— Wiem — Fredek machnął lekceważąco ręką. —
Chińczyk pamięta tylko tyle, że przez kilka lat było-
mu ciepło.
4»4 — Cienie...
— Mów o tej swojej dziewczynie — zaproponował
ze skrzywieniem ust przysadzisty i przegarnął palcami
włosy.
— Taka Kryśka z medycyny...
— Dobra? Ile ma lat?
—■Stara baba! Z szóstego roku!
Kasztelan przeciągnął się leniwie.
— I co trzeba z nią zrobić?
Felek spojrzał na niego z niechęcią.
— Spotkać.
— W porządku.
— Ale... — zawiesił głos. — Jeśli w grę wejdzie pro
kurator, to ustalamy, że mnie ta sprawa nie obchodzi.
— Jak zwykle! — znowu westchnął Kasztelan.
— Będziecie mieli za to picie i żarcie na cały dzień.
— Skąd ty bierzesz forsę, Fredek? — zaciekawił się
Beniek. — Maszynę masz jakąś do robienia forsy?
Fredek postukał się w głowę.
— Mam — odpowiedział. — Tutaj.
— A na tej dziewczynie — wrócił do sprawy Kaszte
lan — tak bardzo oi zależy?
—• Jeszcze jak! — prychnął Fredek. — Jak tylko
załatwicie sprawę, zaraz się z nią ożenię!
6
Fredek niechętnie zadawał się z chłopakami ze Sta
rego Miasta. Zresztą rzadko byli mu potrzehni. A jeśli
już to tylko Felek, który przygarniał bezdomne dzie
wczęta na dworcu kolejowym. Stamtąd już niewiele
czasu było trzeba, aby dowieźć je na prywatkę. Fre
dek lubił prywatki i dlatego czuł pewną dozę sympatii
do kolegi po fachu. Tylko że ostatnio Felek wyjechał
nie wiadomo dokąd i chwilowo świat wokół Fredka
obracał się bez prywatek. Bo Fredek nie lubił zgarniać
z dworca. Diabli wiedzą, kto się tam kręci! Już lepiej
wybrać coś pod akademikami.
Zatrzymał tam wóz jak zwykle w odległości kilku
nastu metrów od przystanku autobusowego. Wieczór
był bezwietrzny, Fredek czuł się nawet nieźle tego dnia
i teraz trzeba tylko coś przygarnąć.
Wyszedł z samochodu, mocno przytrzasnął drzwicz
ki i rozejrzał się wokół. Na autobus czekała jakaś sie
rotka owinięta szczelnie płaszczem. Na głowie miała
kapturek, mogła więc stać i czekać na autobus bez
obawy, że zmarznie.
Odwróciła sdę w jego stronę, widocznie wyczula, że
jest obserwowana. O! Nawet ładna! Ładniejsza od tej
cholernej Kryśki, która go potraktowała ostatnio jak
pętaka.
— Może panią podwieźć do śródmieścia? — zapro
ponował uprzejmie i zrobił dwa kroki w jej stronę.
— Oj, tak! — ucieszyła się dziewczyna. — Chcę zdą
żyć do teatru, a nie wiem, czy autobus przyjedzie na
czas!
— Proszę siadać. Do którego teatru panią zawieźć?
Podała mu bilet.
— Wie pan, ja dopiero dwa tygodnie tu mieszkam.
Studia zaczęłam i jeszcze nie wiem, gdzie co jest i jak
się to wszystko nazywa. Ten teatr chyba jest gdzieś
w śródmieściu? — zapytała niepewnie.
Fredek rzucił okiem na bilet.
— Oczywiście! Pojedziemy krótszą drogą, będzie
szybciej.
A to dopiero się trafiło! Dziewczyna młoda, miasta
nie zna, wiarę w człowieka ma, nie boi się — co za
fart! W takim razie trzeba koniecznie jechać na skróty.
Za parkiem.
— Pan chyba do kogoś przyjechał? — przerwała mu
wątek. — Zabieram panu czas.
— Nic podobnego! — zastrzegł się spiesznie. — Umó-
wiłem się z kolegą, ale nie przyszedł, więc muszę je
chać z powrotem.
Zaczęła rozglądać się dopiero wtedy, gdy wielkie
drzewa zasłoniły światła latarni ulicznych.
— Tą drogą jeszcze nigdy nie jechałam — wyrze
kła ze zdziwieniem.
— Świat poznaje się stopniowo — wyrzekł filozo
ficznie Fredek i nacisnął hamulec.
— Zatrzymuje się pan?
— Tylko dlatego, że jeszcze nie zdążyłem się przed
stawić. Fredek jestem, a ty?
— A... a ja Jola — powiedziała z wahaniem.
— No to fajno! Rozbieraj się, Jola!
Nie zrozumiała. Patrzyła na niego niepewnie i cze
kała na dalsze wyjaśnienia. To dopiero dowcipny! Tro
chę ordynarny ten dowcip, ale niech tam! Byle szyb
ciej w śródmieściu!
— U mnie sprawa musi być załatwiona bez sęków —
dodał po chwili tanem rzeczoznawcy. Szybko, łatwo
i przyjemnie! Rozbierasz się sama, czy wolisz, żebym
oi pomógł?
Dopiero teraz ogarnął ją lęk. Sięgnęła ręką do klam
ki. Fredek uprzedził zamiar i uderzył ją mocno w
twarz.
— He! he! Widzę, że też jesteś z takich, co to lu
bią przedtem trochę dostać!
Uderzył jeszcze raz. Zasłoniła się obiema rękami.
Fredek nacisnął dźwignię jej fotela i oparcie odchy
liło się nagle do poziomu. Jola upadła głową na tylne
siedzenie. Momentalnie chwycił ją za włosy i przycisnął
jej ciało swoim ciężarem. /
Odruchowo wbiła mu paznokcie prawej ręki w twarz.
Zawył z bólu, zwinął dłoń w pięść i zadał mocny cios
w głowę dziewczyny. Na chwilę poczuła się zamroczo
na, napięcie mięśniowe ustąpiło momentalnie.
Pociągnął ręką po piersiach, rozdrapując głęboko skó
52
rę. Broniła się jeszcze, ale była już bezsilna. Zdarł bie
liznę ostatnim wściekłym ruchem. Leżała już bezwład
nie zaciskając tylko oczy aż do bólu.
— A to mi się trafiło! — wychrypiał po chwili. —
Cnotka! Coś ty robiła do tej pory? Mamusia nie po
zwalała? Ojej! — cmoknął ze zgrozą. — Ale zacofana
rodzinka!
Z trudem wyprostowała się na tylnym siedzeniu. Po
patrzył na nią ze zgorszeniem.
— Wygodnie ci, co? Rozsiadłaś sdę jak hrabina, a ja
się spieszę do domu. Teatr też już przepadł, nie masz
po co jechać! Proponuję spacerek do akademika! Świe
że powietrze dobrze ci teraz zrobi.
Otworzył jej drzwi. Wywlekła się na zewnątrz, przy
trzymując ręką ubranie.
— Miałaś szczęście, że trafił ci się taki facet jak
ja! — wykrzyknął odjeżdżając. — W razie czego to
zawsze jestem w „Czarciej Łapie” na Starym Mieście!
Możemy powtórzyć ten numer za kilka dni!
Nacisnął z satysfakcją pedał gazu. Z babami to tak
zawsze. Chce, ale boi się. Człowiek by zdrowie stracił,
zanim by je przekonał. Najlepiej zawsze przebojem!
One to lubią. Dla zasady mówią „nie”, bronią sdę, ucie
kają. Dla naiwnych takie gierki! Zawsze czują swę
dzenie między nogami, a studenci nie wiedzą jeszcze,
jak się tam drapie. A przecież wiadomo, że jak czło
wiek dobrze podrapie, to taka zaraz staje sdę łagodna
jak baranek. Ręce liże! Ta też podobna do innych. Dzi
siaj nie chciała, ale jutro już się zorientuje, że pan
Fredek to prawdziwy mężczyzna i tylko patrzeć, jak
przyleci do „Czarciej”. Ale z nim nie będzie miała tak
łatwo. Najpierw musi go przeprosić za swoje nieodpo
wiednie zachowanie tam, za parkiem, a dopiero póź
niej Fredek pozwoli jej na trochę przyjemności. Nie tak
szybko, ślicznotko! Pan Fredek musi się szanować. Ta
kie jest życie! Gdyby tak opiekował się każdą, która na
53
Opracowanie graficzne Michał Jędrczak ISBN 83-205-3407-0 Copyright by L/udowa Spółdzielnia Wydawnicza Warszawa 1982 Prolog Tego popołudnia tłoczno było we wszystkich knaj pach. Zbierało się na burzę, ludzie od samego rana cho dzili podekscytowani i z nadzieją spoglądali w niebo. Na burzę zbierało się zresztą już od dwóch tygodni, ale jedyną konsekwencją tych atmosferycznych zapowiedzi był kurz, który gromadził się nagle w najmniej oczeki wanym miejscu i wybuchał jak bomba, wciskając się każdemu do oczu, nosa, uszu i pod ubranie. Wiatr za- wiewał od różnych stron, roznosił pył po czystych, wy asfaltowanych alejach ogrodu botanicznego, skłębiał się w olbrzymie tumany na nowo ubitych drogach skrzy żowanych przed wjazdem do centrum, wdzierał się gwałtownym ślizgiem w otwarte drzwi gościnnych lo kali podmiejskich. ' Naprzeciw ogrodu botanicznego wiła się w kurzu „Jedyna”. Piętnaście minut deszczu postawiłoby ten budynek na przyzwoitym poziomie, ale teraz — całość wyglądała jak ogromny śmietnik udekorowany oknami i rzeźbionym stylowo gankiem. Nawet nie wiadomo Skąd wzięła się taka masa szmat, papierów i gałęzi przyklejonych do brudnoszarych ścian. Może wiatr roz walił gdzieś składnicę makulatury i teraz cały ten wy zwolony nagle stos strzępów rozdziela się sprawiedli wie, zdobiąc w szczególny sposób domy, przystanki autobusowe i rozłożyste drzewa. A żar, jaki szedł z nie ba, pozwalał przypuszczać, że ziemia coraz głębiej za-
mieniąc się będzie w lotny pył i — że niedługo w pył zamieni się wszystko, co nie może długo żyć bez wil goci. W „Jedynej" kłębiło się mnóstwo ludzi, którzy bar dzo krótko wytrzymywali bez wilgoci. Spulchniali swo je wysuszone ciała chłodnym, aromatycznym piwem. Bo tak właśnie powinno być! Miasto leżało przecież w samym środku chmielowego zagłębia. Na razie piwo jest. Do wieczora jednak zabraknie. Zawsze brakowało na dwie godziny przed zamknięciem lokalu. Kiedy wieczorem opuszczało śię już swoją piw ną przystań, nie trzeba było nawet trzeźwieć. Zaraz za drzwiami wiatr z wyciem chwytał w objęcia, wysu szał nawodnione śluzówki i towarzyszył podczas całej drogi do domu. Najgłośniejsze zawodzenie wichru sły szano zawsze w ogrodzie botanicznym. Ogromne drzewa poddawały’ się miękko powiewom, skrzypiały często u podstawy, ale wytrzymywały napór. Za to w wielu miejscach krzewy rosły tak gęsto, że między nimi two rzyły się upragnione oazy spokoju. Puszysta trawa nie przepuszczała kurzu, wiatr wyżywał się tam jedynie na drobnych liściach i kwiatach fiołków, które wpraw dzie straciły już swoją świeżość, ale z uwagi na liczeb ność sprawiały wrażenie niebiesko-zielonego dywanu przyciągającego oczy miłośników przyrody. Tutaj więc kurzu nie było. Były wysokie drzewa śpiewające językiem wiatru. Były krzewy pokryte bia łym i różowym kwieciem tak dokładnie, że chyba liś cie nie mogły złapać dla siebie głębszego oddechu. I były peonie. Cudowne! Wyrośnięte już chyba do gra nic możliwości. Grube, zielonobrązowe łodygi dumnie utrzymywały szeroko rozparte kielichy kwiatów, któ re prowokowały do wtulania w nie zachwyconych twarzy. Bo... jakaż wrażliwa natura oprzeć się może tak bezinteresownie odsłoniętemu pięknu? — No powiedz — zwrócił się szczupły, delikatnej 6 urody chłopak do szerokiego pukla spalonych słońcem włosów okrywających krwiste kielichy kwiatów — dla czego całujesz kwiaty, zamiast mnie? Płomienne włosy nie poruszyły się, natomiast nagie do ramion ręce uniosły się delikatnie i pieszczotliwie objęły cały ogromny bukiet. Chłopak odsunął się nieco, przez chwilę jeszcze trwał z nachmurzoną twarzą, ale po kilkunastu sekundach uśmiechnął się serdecznie. — Naprawdę nie wiem — powiedział cicho — komu jest teraz lepiej. Kwiatom czy tobie. Wydaje mi się, jak gdyby kwiaty doskonale rozumiały twoją pieszczotę. Może nawet mają ochotę skłonić kielichy i oprzeć je na twoich ramionach? Tylko że... te łodygi są tak grube! Takie łodygi nie pozwalają pąkom na pocałunki, praw da? Karolino, obudź się! Kwiaty chcą cię całować, ale nie mogą! Głowa dziewczyny powoli uniosła się znad kwiatów. Jej piękna twarz uśmiechnęła się w rozmarzeniu. — Bardzo ładnie to powiedziałeś — wyrzekła. — Bę dziesz poetą? Jesteś taki poważny! To źle czy dobrze? Kim chciałbyś zostać w przyszłości? — Nikim — zawstydził się chłopak. — Po prostu przez chwilę czułem się jak kwiat spragniony miłości. — Przecież ty wiesz, jak bardzo cię kocham. — Wiem... No tak... Ale przez te kilka minut byłaś tylko dla kwiatów — powiedział z wyrzutem. — One są tak piękne! — spojrzała na niego znowu i wyciągnęła ręce. — Pocałujesz mnie? Zamknę oczy i będzie mi się zdawało, że to peonie składają poca łunki na moich ustach! — Karolino! — Nie gniewaj się! — wyszeptała z zamkniętymi oczami. — Nie bądź zazdrosny o kwiaty. Jest mi tak dobrze z tobą i z nimi! Przytuliła się do niego całym ciałem. 7
Westchnienie ulatujące z jej ust zmieszało się z de likatnym powiewem wiatru, uniosło się w górę i roz puściło bez śladu w gwałtownym szumie wytworzo nym przez gęste listowie rozrośniętych gałęzi. Nie uci szyło wiatru, nie miało żadnej czarodziejskiej siły na zatrzymanie żywiołów skłonnych spustoszyć chroniące się w zaciszu piękno. Napastliwy rytm posuwał się ciągle naprzód, penetrował każdą alejkę, wdzierał się do altanek, łamał ozdobne krzaiki, parł zdecydowanie na boki, przepychał się pomiędzy żywopłotami i na mu zycznym tle przeciągających się na wszystkie strony drzew ciągle pozostawał niesłyszalny. — Nawet nie wiesz — mówiła cicho dziewczyna w przerwie między pocałunkami — jak bardzo jestem szczęśliwa. Chciałabym, aby wszyscy ludzie byli tacy szczęśliwi! Wszyscy powinni się kochać, powinni śmiać się często, mieszkać wśród kwiatów, kochać i być ko chani... Dlaczego nic nie mówisz? — Bo nie wiem, czy wypada — uśmiechnął się nie pewnie. — Powiedz. — Tak sobie myślę... — Śmiało! — Zastanawiam się, gdzie poszliby ci, którzy nie mają kwiatów w domu. Tutaj? — Dlaczego nie? — Przeszkadzaliby nam! — Mało tu miejsca? — Oj, Karusia! Ile masz lat? — Szesnaście. Przecież wiesz. — To ci powiem, że trzeba by stu takich ogrodów, aby pomieścić w nich wszystkich mieszkańców. — Nie mam nic przeciwko stu ogrodom! — zawoła ła patetycznie. Chłopak pokiwał głową z zastanowieniem. — Ja też — powiedział po chwili. — Niepotrzebny 8 byłby nawet asfalt w alejach, bo na asfalcie zbyt głośno słyszy się kroki. Kroki zbliżały się coraz bardziej, wiatr ustawiał je miękko, zacierał natychmiast echo śladów, które kiedy indziej mogły być słyszalne nawet na szczytach drzew. W takim dniu nie słyszy się nic, a po pewnym czasie nie słyszy się nawet wiatru, któremu nie wystarczały już ani oczy, ani uszy, ani usta. Wiatr wdzierał się już. do podświadomości i zabierał ze sobą wszystko, co po trafił stłumić mocą swojego pędu. I dlatego próżno by łoby doszukiwać się echa jakichkolwiek kroków po śród pęków kwitnących peonii. A podniecona wyobraź nia znajdowała wtedy dla siebie zupełnie inny wymiar.. Karolina coraz mocniej obejmowała chłopaka za szyję. Leżeli przytuleni, spleceni szczelnie nogami. Je go ręka wsunęła się delikatnie pod bluzkę uniesioną na plecach dziewczyny. Aż wstrzymał oddech czując, jak gorąca skóra reaguje drżeniem na każdy ślizg jego delikatnych palców. Odwróciła się na plecy, aby ułatwić mu poznawanie piersi. Guziki odpięły się chyba same, w każdym razie żadne z nich nie myślało teraz o guzikach. A piersi jędrniały pod łakomymi pocałunkami, wznosiły się uno szone impulsem westchnień i czekały wciąż na niekoń-. czący się dotyk ust chłopca. W koronach drzew zderzały się gwałtownie niedo strzegalne smugi wiatru, uciekające tam z wielu za kątków miasta, a na dole, za gęstą osłoną kwiecistych żywopłotów było cicho i przytulnie. Zmrok, który nagle nadszedł, nie stanowił miary czasu, jaka oddziela dzień od nocy. Było jeszcze dość wcześnie, ale granatowa chmura, wisząca niezbyt wysoko nad okazałym ogrodo wym dębem, przyspieszyła koniec dnia. Rozkapryszony, dyszący złością dzień niechętnie zbliżał się do ciemnej granicy wyznaczonej niewyraźnymi konturami na brzmiałego nieba. 9 .
— Niedługo zacznie się noc, a tutaj ciągle jest ciep ło! — szepnęła dziewczyna. — Ubieramy się już? — Jeszcze pięć minut! — prosił chłopak. — Tak bar dzo kocham twoje dało! — Za pięć minut spadnie deszcz! — roześmiała się niemal bezgłośnie. — Ale daruję ci te pięć minut. Bę dziesz chciał jeszcze następne pięć minut? Dam ci je również. — Nie — odparł uszczęśliwiony. — Te jedne pięć minut wystarczy. Bo zacznę upominać się o pięć go dzin! — pogroził. — Ojej! Wobec tego tylko pięć minut! Po upływie pięciu minut chłopak otrzymał mocne uderzenie w tył głowy i nie potrafił stawić nawet naj mniejszego oporu, kiedy poczuł, że chwycono go z dwu stron i rzucono prosto na rozkwitły żywopłot. Później jego mózg zaczął pracować na zwolnionych obrotach. Nawet nie zdołał sobie uświadomić tego, co się z nim stało. Było mu trochę żle i trochę błogo. Czuł chłód. Widocznie w tamtym miejscu buszował silniejszy wiatr. Oczy miał na pół przymknięte, patrzył przez rzęsy i dostrzegał cienie poruszające się przed nim w jakimś dzikim tańcu. Zastanawiał się, dlaczego jest mu tak lekko, nie czuł zupełnie swojego dała. A jednocześnie zdawał sobie sprawę, że dźwiga własną głowę rozro śniętą do potwornych rozmiarów i że w tej głowie znajdują się okropnie wielkie oczy, które niewiele widzą. Dlaczego? Przecież są takie duże! Cały świat powinny ogarnąć, a nie widzą niczego wyraźnie, nawet kwiatów. Wciągnął głęboko powietrze. Nozdrza chwy ciły woń pąków. Uśmiechnął się. Jak dobrze! Co za przyjemność, kiedy leży się tak wygodnie, łyka się orzeźwiający wiatr razem z zapachem kwiatów i kiedy wyciągnięta w bok ręka może dotknąć spragnionego 10 ciała kochanej dziewczyny. Trzeba się tylko trochę przysunąć. O! W kręgosłupie tkwi jakiś unieruchamia jący ból. Czyżby to kolce żywopłotu upominały się o haracz, za powstrzymywanie wiatru i za ten spokój, który trwał tak długo? Trzeba się wreszcie z tym upo rać! Rozprostować palce. Palce? Przecież muszą gdzieś być te wszystkie palce! Szkoda, że oczy tak słabo widzą, bo w głowie odbywa się akurat wielki wyścig samocho dowy. Cała grupa jedzie teraz pod górę. Wspaniałe są te lśniące, rozpędzone kształty. Szerokim strumieniem podjeżdżają na sam wierzchołek i tutaj zlewają się w jedno. Nawet rozmaite barwy karoserii tracą swoją różnorodność, stają się jasne, coraz jaśniejsze, aż wresz cie osiągają jednolitą, białą karnację. I nie jest to już wyścigowe auto, krążące po torze usypanym w ogrom nej głowie ludzkiej. Pędzący pojazd zamienił się teraz w nieruchome ciało dziewczęce. To dziwne! Dlaczego twarda blacha potrafi zamienić się w miękką, ciepłą skórę? Robi się coraz cieplej. Może wiatr przeniósł się w górne partie drzew i teraz na ziemi zapanuje spo kój? Słychać jęk. Nawet nie wiadomo, skąd taki odgłos dochodzi. Czy tylko nie z własnych trzewi? Te ręce, które przed chwilą gdzieś się zatraciły, zaczynają stop niowo dawać o sobie znać. Są już coraz bliżej, stają się pełniejsze, nawet drgania można w nich odczuć. I pal ce też chyba znajdują się na dawnym miejscu. O, pro szę! Można je zginać i prostować. To dobrze, bo czło wiek na pewno dużo lepiej wygląda z rękami niiż bez. Kiedy się nie ma rąk, to chyba i przeciągnąć się trudno. No bo jak? Jeśli palce można już powoli zaciskać i otwierać, to znaczy, że coś zaczyna się zmieniać. Głowa powróciła już do zwykłych rozmiarów, ale echo rozpędzonych sil ników jeszcze się w niej tłucze. Za to ciało staje się z każdą chwilą cięższe, dokładniej odczuwalne, chociaż wciąż bezwładne i niezdolne do sterowania przez mózg. u
Do uszu dochodzą przytłumione odgłosy rozmów. Trudno uchwycić ich sens, zresztą jest to bez znaczenia. Dlaczego włosy z tyłu głowy są takie mokre? Czyżby głowa leżała w kałuży? Ale skąd kałuża? Deszcz nie padał już prawie miesiąc. Trudno sobie wyobrazić, że by krzewy podlewane były przez ogrodników pielęgnu jących kwiaty, a gdyby nawet, to i tak woda wyschła by do tej pory... Jakieś oienie migają przed oczami, zatrzymują się na chwilę przy nim i znikają. Chyba już wieczór. Ciemno dookoła. Trudno powiedzieć, czy to ta wielka chmura zasłoniła wreszcie słońce, czy też dzień się skończył. Cha! cha! Jakie to dziwne! Niby ciemno, a widać o wiele lepiej niż przedtem. Znowu mignęło coś przed oczami. — Ten jest już dobry! — dał się słyszeć twardy, po gardliwy głos. O co tu chodzi? Kto jest dobry? Dla kogo dobry? Wszyscy jesteśmy dobrzy. Wobec tego również „ten” musi być dobry. Ale kto tutaj jest? — Teraz ty ładuj! — odezwał się ktoś znowu. — Twoja kolej! — A jak z nią? — Co cię obchodzi? Może jeszcze zapytasz ją o zgo dę, co? Jakiś niepokój zaczyna atakować świadomość. Echo rozpędzonych motorów rozsadzających wnętrze głowy stopniowo ucicha. Jak gdyby jakieś grubo obite drzwi zamknęły się tam w środku i wytłumiły ten nieprzy jemny tumult. Jest ciemno, ale przecież nie na tyle, żeby nie można było zorientować się w sytuacji. A całe ciało drży z obawy. Tu musi dziać się coś niedobrego! Od ciemnego podłoża odcina się jaskrawię białe ciało dziewczyny. Dlaczego jest naga?... Hej! Ubierz się, bo zimno! Nie, zimno nie jest, ale tak przeważnie się krzyczy. Jeśli jednak krzyknęło się, to dlaczego ona 12 nie usłyszała? Dlaczego zupełnie nie było słychać krzyku? Znowu wiatr zagłusza wszystko. Znowu sły chać jęk. Tylko... skąd? Ze ściśniętego kurczowo gardła czy stamtąd? Ktoś leży w poprzek na piersiach dziew czyny, zasłania jej twarz. Co on chce zrobić? Jeszcze ją udusi! Tak nie można! Jest tyle czystego, świeżego powietrza — niech swobodnie oddycha, jeśli chce. Dla czego „jeśli”? Przecież na pewno chce! Mózg zmusza się do wysiłku. Oczy patrzą coraz wnikliwej. Te cudowne białe nogi przygniata jakiś obcy cień. A ten cień wpija się drapieżnymi rękami w nieruchome biodra... O!!! Ta smuga światła, która oczyściła świadomość z resztek nieznośnego hałasu, pozwoliła jasno zrozumieć, co się tam dzieje. Karolina! Karusia! Kochana moja!!! Wy dawać by się mogło, że siła tej rozpaczy zburzy wszy stko dokoła, że wybiegnie poza park i eksploduje wśród murów miasta... Nie usłyszał nawet żaden z nich. Ani ci, którzy gwał cili teraz bezsilne ciało, ani ci, którzy stali i uśmiechali się drwiąco nad nieruchomo leżącym chłopakiem. Trzeba krzyczeć, trzeba głośno krzyczeć. Ktoś musi tu przyjść i uratować Karolinę. A ich trzeba zabić! Wszy stkich! Trzeba urwać im głowy i te głowy ustawić na przeciw okaleczonych kadłubów. Głowa powinna patrzeć, jak kadłub rzuca się w drgawkach nieopisanej męki... Potrzeba ogromnej męki dla tych ludzi! Co zro bić, żeby tego dokonać? Gdyby chociaż udało się wy ciągnąć rękę i złapać za którąś z tych znienawidzonych głów! Złapać i wyrwać z tułowia! Ręka prostuje się z nadludzkim wysiłkiem, palce rozkurczają się, całe ramię oderwane od bezwładnego korpusu sięga w kierunku uśmiechniętych twarzy. — Przyjaciel nam się budzi! — rozległo się od strony kępy peonii. Do zastygłych w nienawiści oczu zbliżyły się najpierw zakurzone buty, a po chwili twarz człowieka, który 13
z ciekawością obejrzeć _chciał zgnębioną przez siebie ofiarę. — I co powiesz, koleś? Dziewczyna jest w porządku. Masz dobry gust! Cha! cha! cha! Głowa, która powinna przecież płonąć z bólu, jest już na wysokości ramienia. Teraz trzeba ją tylko po chwycić... pochwycić. I wyrwać!!! Już. Mocno! Palce kurczowo uczepiły się gęstej grzywy osłaniają cej czoło. Ukazała się szrama w kształcie ósemki tuż u nasady włosów. Niewielka, ale dość głęboka i oto czona ciemną obwódką. Dostrzegalna mimo zapadają cych ciemności. Ale już po chwili zrobiło się tak ciem no, że ósemka rozmyła się w bezkształtną, spadającą gdzieś w dół masę. Całe ciało znowu ogarnął błogi bez wład. 1 Sprawa nie była łatwa i Siwy wiedział o tym najle piej. A przecież wszystko zaczęło się tak banalnie. Trudno było wtedy przypuszczać nawet, że ten bez barwny początek rozbłyśnie nagle wszystkimi kolo rami tęczy. Nno... mniej więcej tak samo jak po ude rzeniu cegłą w głowę na środku ciemnej piwnicy. Bo Siwy od iluś tam już lat miał wszystko zaplano wane, plany sprawdzały się bez pudła i teraz po prostu nie wierzył w przypadek. Pojęcia nie miał o tym, że jeden okolicznościowy wieczorek taneczny na peryfe riach miasta doda mu tyle nowych bodźców do życia. A przecież wahał się do ostatniego momentu. Orkie stra już chyba od dwóch godzin bębniła na wysokich obrotach, gdy on dotykał klamki. Dotykał i puszczał ją z powrotem. Wchodzić — nie wchodzić? Szybko do szedł do wniosku, że cokolwiek zrobi — będzie źle. Od czuwał pragnienie relaksu, ale czy na pewno osiągnie go w tańcu? Kiedy w ogóle był na zabawie po raz ostatni? Wstyd się przyznać! Chyba jeszcze w liceum, na balu maturalnym. Tańczył dobrze, minęło dziesięć lat, raczej nie skompromituje się, taniec to jak jazda na rowerze — trudno zapomnieć. Psiakrew, deszcz! Teraz naprawdę nie ma wyboru. Do autobusu prawie kilometr. Wejść trzeba koniecznie, bo zanosi się na ulewę. Zagrzmiało. Burza w październiku! To jest dopiero 15
uciecha! Dla tych, którzy siedzą w ciepłym pokoiku przy herbacie. Po diabła było przychodzić? Też sie dział w ciepłym pokoiku, a herbaty mógł sobie zaparzyć cały garnek. Nawet dwa garnki! Wiatr się zerwał. Teraz przestało padać z góry na ■dół, zaczyna zacinać gdzieś z boku. No i koniec wahań! Energicznie nacisnął klamkę i pchnął drzwi. Chyba nie przewidział wszystkiego. Nie docenił swo jej popularności. — Siwy przyszedł! — To były pierwsze słowa, które wybiegły z kilku kątów i wpadły mu w uszy. Uśmiechnął się sam do siebie. Jakoś tak bezwiednie. Niech myślą, że do nich, nikt na tym nie straci. Jesz cze kilka lat temu rozpromieniał się w takiej sytuacji. Być znanym! Marzenie wieku młodzieńczego. Winnetou dla cywilizowanego świata! Pierwsze sukcesy, pierwsze oklaski, pierwsze fanfary. Łza kręci się w oku, pierś idzie do przodu nawet garbatemu, świat pięknieje, wartość żyaia wzrasta dziesięciokrotnie, uśmiech nie schodzi z twarzy. A jeszcze wcześniej? Adorował tych, za którymi się oglądano, których sam podziwiał. A gdy by tak samemu stanąć na podium? Uda się? Może jed nak się uda?... Ten blondynek, który dopadł go pierwszy już przy drzwiach, jest szalenie sympatyczny. Sympatyczny, ale niedelikatny. Mógł przynajmniej udać, że na razie nie dostrzega Siwego. Po co ta sensacja? — Cześć, Siwy! Na trening przyszedłeś? No, od biedy można to uznać za żart! Ale co odpo wiedzieć? O! Już zanosi się na tłok. Przez tłum zaczął prze pychać się Jasio. Taki „Jasio” najlepszy jest chyba dla mamusi. Dla narodu raczej — „Jasisko”. Potężnie roz budowana pierś, ręce lekko rozstawione na boki, głowa uniesiona do góry. Trochę w tym pozy, ale nie ulega wątpliwości, że jeśli komuś zatrzasną się nieopatrznie 16 drzwi w mieszkaniu, to takie drzwi można otworzyć Jasiem. Wypadną razem z futryną, nie ma obaw! — Cześć, Siwy! Na zabawę przyszedłeś? Pytanie niezbyt mądre. Nie przywiozła go przecież karetka pogotowia. Widocznie zabawa taneczna w za sadniczy sposób ogłupia ludzi. Jasio był jeszcze bardziej sympatyczny od blondyn ka. Świata nie widział poza swoimi bicepsami! Hodo wał je według wszystkich możliwych recept. Na pewno za godzinę pójdzie do domu, bo trzeba będzie się wy spać. Nieregularny tryb żyda fatalnie odbija się na bi cepsach. Spadną w obwodzie o pół centymetra i zaraz katastrofa. Cały trening od nowa. Koszmarne jest życie kulturysty! Otwarły się drzwi od sekretariatu. A więc ktoś tam siedział, mimo że orkiestra przeszkadza jak tylko może. Kto... Prezes! No tak. U niego to normalne! Potrząsa głową udekorowaną skąpym wianuszkiem włosów i ob licza możliwości drużyny na najbliższy mecz. Taki to chyba w ogóle nie słyszy muzyki. Ciągle myśli. O Si wym też z pewnośdą myśli. Waga — osiemdziesiąt. A więc — czy dać go do kategorii niższej, czy do wyższej? Bo osiemdziesiąt to wygodne pogranicze. Jeśli do wyższej, to dwa litry mleka zaraz przed zawodami, a jeśli do niższej, to bieg przełajowy... — No, no, no! — powiedział na widok Siwego i przyj rzał mu się badawczo. Takie małe „dobry wieczór” prezesowi należało się. — Pierwszy raz widzę kolegę na zabawie! — zawia domił serdecznie kogo tylko się dało, bo głos miał jak kolumna dźwiękowa. — Stało się coś? — Nie — Siwemu zrobiło się głupio, pożałował, że w ogóle tu przyszedł. — Zdałem wreszcie ten zaległy egzamin z farmakologii i chciałem odpocząć. — Cieszę się! — Prezes naprawdę wyglądał na zado wolonego. Ale czy rzeczywiście z powodu tego egza- 2 — Cienie... 17
mmu? Może i tak. Mógł mieć wyrzuty sumienia. Prze cież Siwy już dawno powinien skończyć studia, a przez te wszystkie zawody, zgrupowania, mecze, wyjazdy... I tak wszyscy się dziwą, że już dobrnął do ostatniego roku. A bo to raz go pytali, jakim cudem zdał jakiś trudny egzamin? A gdy Pucołek przychodził do pokoju, to od razu walił z grubej rury: — Siwy, fama głosi, że czwórkę z ginekologii dosta łeś za ten wygrany turniej międzynarodowy. — Zająłem tam dopiero drugie miejsce — prostował Siwy dla spokoju. — No właśnie. Gdybyś był pierwszy, dostałbyś piąt kę. I zaraz dodawał usprawiedliwiająco: ■— Tak głosi fama. A na famę Siwy nie miał już wpływu. Za to teraz prezes stał koło niego i cieszył się. Jasio też się cieszył, a blondynek klepał Siwego po plecach. Oznaczało to, że wszystko jest dobrze. — No to... zatańcz! — zaryzykował prezes. — Ja muszę jeszcze zrobić plan finansowy na przyszły rok. A więc trzeba będzie zatańczyć. Ale z kim? Nie wi dać, żeby któraś z dziewczyn podpierała ścianę. Par sknął z niechęcią. Najchętniej zatańczyłby jednego wal ca z prezesem i — do domku! Raczej odczuł, niż zauważył utkwione w siebie oczy. Dziewczyna była bardzo młoda, miała czarne, rozpusz czone włosy i ładną twarz. Bardzo ładną twarz! — Starzeję się — pomyślał obojętnie. — Dzieciarnia ogląda się za mną. Tańczyła z jakimś wysokim facetem. Faceta nie znał, ale tamten zaraz kiwnął mu ręką na powitanie. Uśmiechnął się uprzejmie, nie lubił sprawiać ludziom przykrości. Może tamtemu dobrze zrobi ten jego uśmiech? Uśmiech mistrza. Na przykład na trawienie, 18 na zapalenie korzonków albo na to, żeby mu wojna po nocach się nie śniła. Blondynek znowu się przypałętał. Z dziewczyną. — Przedstawiam ci moją narzeczoną — wyszczerzył się do Siwego. — Marysia! To jest właśnie ten kolega, o którym ci tyle mówiłem. — Ach! To pan! — wykrzyknęła Marysia. Kapała radością. — Tak, to ja — potwierdził Siwy. I natychmiast uzgodnił sam ze sobą, że faktycznie on to jest on, a nikt. inny. — Pan w ogóle nie tańczy! — zaryzykowała, a akcent postawiła na tym „w ogóle”. — Dopiero przyszedłem — odparł i rozłożył ręce, bo mu ta salonowa dysputa kompletnie nie wychodziła. Może Marysia nie taka, jaką by się chciało? — Bo my z Ryśkiem tańczymy bez przerwy! — papla ła dziarsko i zaczęła podrygiwać trochę w przód, a tro chę w tył. Tył miała dużo lepszy. — Ma pani zdrowie! — westchnął z podziwem. — Rysiek też odporny na drgania, zresztą kondycję ma żelazną! Nudna była ta rozmowa, może ją zapytać, co sądzi o witrażach Marca Chagalla? Albo — czy bardziej prze konuje ją kameralność Picassa, czy perspektywiczność Salvadora Dali? A zresztą — czy okonie biorą lepiej na błystki wirowe „Meps”, czy na kiełbia? Poszli tańczyć, zanim zdecydował się na wybór pro blemu do dyskusji. Chyba zapytałby w końcu, czy lubi kartoflankę ze śmietaną, bo on sam bardzo. Poczuł głód. Wyjrzał przez okno. Oczywiście nic nie zobaczył, bo szyby były brudne, a deszcz jeszcze bardziej zasła niał widoczność. Poza tym ciemno było przecież po dru giej stronie okna. — Halo! — poczuł lekkie dotknięcie na ramieniu. 19
Odwrócić się, czy tylko odpowiedzieć w ten sam spo sób? To była chyba ta czarna. Wujka zgubiła i teraz może ma chęć rodzinę kompletować? Gdyby tak miała w torebce talerz kartoflanki ze śmietaną! Ale nie ma. Na pewno nie ma. Wobec tego nie warto chyba się od wracać. Odwrócił się jednak. Tak. Ta czarnowłosa stała przed nim i ze znudzoną miną kołysała się w takt melodii. — Niech pan ze mną zatańczy, bo nie mam z kim — odezwała się patrząc raczej w okno niż na niego. Zwrócił uwagę na saksofonistę. Nie! Na saksofon. Po co ten saksofon tak się świeci? Gdyby go tak na czarno, na matowo obrobić? Ten złocisty poblask był zupeł nie do kitu. Inne instrumenty też lśniły tak samo. Bez nadziejny gust! — Dlaczego akurat ja? — zapytał uprzejmie wpa trując się w wytrzeszczone oczy saksofonisty. — Sama nie wiem — przyznała beztrosko, nie odry wając oczu od okna. — Ma pani tam kogoś? Za tym oknem? — Mam. — Może wujka? — Nie, stryjka. — Aha. I stryjek lubi deszcz? — pokiwał głową z pobłażaniem. — Bardzo ciekawy stryjek. Chętnie go poznam. — To może następnym razem? — pociągnęła oczami po jego twarzy. Poczuł się jak średnio czerstwy chleb krojony tępym scyzorykiem. — Ile pani ma lat? — A bo co? Pan może belfer? — Tym razem patrzy ła w drugie okno. Głupio mu się zrobiło. Faktycznie. Wystartował jak belfer. Objął ją zdecydowanie. Miała oczy na wyso kości jego oczu, dorównywała mu wzrostem. — Nie jadł pan dzisiaj obiadu? — otarła się spoj rzeniem o jego czubek nosa. Wzruszył ramionami i przytulił ją mocno. Fakt, że za kartoflankę oddałby pół godziny żyda. Cholera! Wciąż to żarcie łazi po głowie! Zdziwił się przyjemnie, bo tak jakoś idealnie pasowała do jego ramion, odru chowo wzmocnił uścisk. — O! — spojrzała na niego z przerażeniem, ale zaraz przybrała swoją zwyczajną pozę. — Niech pan przesta nie popisywać się! — Ale z pani nudziara! — odezwał się wreszcie. — Oho! Jaki pan rozmowny! — dopiero teraz spoj rzała mu w oczy. — Aha — skwitował oszczędnie jej podniosły z na gła nastrój. Jakiś ruch zrobił się na podium dla orkiestry. Siwy skrzywił się lekko. Za mikrofon chwycił prezes. Czyż by miał ochotę zaśpiewać „Tango Milonga”? Nie. Ra czej coś powie. — Proszę państwa! — powiedział i uśmiechnął się, jak gdyby za chwilę zamierzał rozrzucać dolary wśród tłumu. — Po raz pierwszy mam zaszczyt powitać na naszej klubowej zabawie mistrza Europy! Siwy przełknął ślinę. Cholera! Już lepiej było iść do knajpy czwartej kategorii. Obciągnąłby z jakimś lum pem pół litra, zakąsiłby śledzikiem, przysięgliby sobie obydwaj braterstwo do końca życia, potem daliby sobie po mordzie i wszystko wródłoby spokojnie do normy, a Siwy do domu. Ale prezes jeszcze nie skończył. — Prosimy, kolego! — zawołał z daleka. — Specjal ne tango dla naszego sympatycznego mistrza! No i zagrano. Siwy tańczył, a prezes stał na wyso- kośd i deszył się. Znowu się deszył! Mamę by było to prezesowe życie, gdyby nie miał z czego się cieszyć. 21
Co by mu pozostało? Chyba tylko stonkę na pegeerow- skich polach wybierać. Też radocha! Złapać taką ga dzinę, przerobić paski na kropki i wypuszczać jako biedronki... — Muszę panu powiedzieć — przerwała mu nagle próbę ekshumacji praw Mendla — że mam na imię Ewa. — Nie szkodzi! — westchnął, będąc jeszcze pod wra żeniem niemądrego pomysłu prezesa. Była niezrażona. — Nie wiedziałam, że tacy sławni ludzie w ogóle chodzą po ziemi! — A pani myślała, że fruwają? Wzruszyła bezradnie ramionami. — Do której klasy pani chodzi? — wyrwało mu się znowu. Co jest? Jakiś pedagogiczny kompleks uświadomiony właśnie teraz, po latach? Może powinien zostać nauczy cielem biologii, a nie lekarzem? — Nie chodzę do szkoły — poinformowała obojęt nie, ale łagodnie. — A mamusia? — walił coraz bardziej głupio. — Też nie chodzi do szkoły. I babcia nie chodzi — dodała z satysfakcją. — Ojej! — zmartwił się, bo znowu poczuł głód. — Pieprzy pan takie głupoty, że wcale nie wiem, co odpowiedzieć! — wyrzekła nagle naburmuszona. — Do dupy taka zabawa! Przepraszam za wyrażenie! Słownik miała nowoczesny. A Siwy był piekielnie staroświecki. Może dlatego właśnie zdecydował się od prowadzić ją po zabawie do domu. Zresztą szybko wy dało się, że brakuje mu poczucia humoru. Ewa wyrwała mu się na pustej ulicy i pogoniła za jakimś smutnym przechodniem. Gdy tamten przerażony odwrócił głowę, zamiauczała mu piskliwie w twarz. Dał nogę tak szyb ko, że nawet nie zdążyła się powtórzyć. Ale zadowolo 22 na była jak niemowlę po wytrąbieniu butli mleka. — Widział mistrz ten numer? Ja też zostanę mistrzy nią! W straszeniu ludzi! — Drugi da ci po pupie! — oburzył się. — Skończą się marzenia o mistrzostwie. — Oho! Mistrz czuje się nieswojo! — zakpiła. — Czyżby mistrz wstydził się mnie? —• Nigdy nie miałem wnuków. Nie wiem, co się z ni mi robi. — Ależ dziadku! Odprowadzisz mnie chyba do dom ku? — Chyba do reszty osiwieję przez drogę? — Nie szkodzi, dziadku! Do twarzy ci w tym srebrze! — Potrafisz zupełnie nic nie mówić? — Tak. — To spróbuj. — A jeszcze jedno słówko? — Niech ci będzie. -—- Umówisz się ze mną na następną zabawę? — Ja? Rozejrzała się wokół. — Przecież tu nikogo więcej nie ma! — I co ja będę z tobą robił? — Jeśli nie wiesz, to ja ci podpowiem. Jak spotkasz się ze mną wcześniej, to ci nawet ściągawkę przygotuję. — Ależ się rozpędziłaś! — Przecież tak lubisz szkołę! Roześmiał się. Po chwili roześmiał się jeszcze raz. Taki fajny kumpel! 2 Najwyższy poziom kultury na Podzamczu repre zentował Fredek. Nikt nie miał żadnych wątpliwoś ci co do tego. Garniturek był zawsze dopasowa ny, kancik u spodni wyprasowany do granic ry 23
zyka — podobno muchy przecinało na pół, kiedy Fredek nagle ruszył nogą w barze mlecznym. Kra waty Fredka zajmowały pół szafy i dzięki temu szafa wyglądała jak kolekcja egzotycznych motyli. Te wszystkie krawaty były na gumce, bo Fredek był czło wiekiem praktycznym' i nie lubił niespodzianek. O nie spodziankę nietrudno. W zamieszaniu każdy chwyta za co się da. Kiedy się ciągnie za normalny krawat, wtedy łatwo stracić kontakt ze świeżym powietrzem. A Fredek niesamowicie, cenił sobie świeże powietrze. Do parku chodził wieczorami, do ogrodu botanicznego zaglądał, by na kwiaty popatrzeć, a czasem nawet za miasto wyjeżdżał, żeby nad rzeką płynącą wśród grzą skich bagien oko nacieszyć urokami nie skażonej przy rody. Miał własny samochód, może nie najlepiej prezentu jący się z zewnątrz, ale tylko wtajemniczeni wiedzieli, co tam siedzi pod maską. Bo Fredek już dawno przestał pracować w swoim biurze, gdzie wypijał dziennie dwa naście herbatek, zupełnie mu taka herbaciana praca nie pasowała. I życie było nijakie. Fredek znajomych miał w bród. Całe Podzamcze i Stare Miasto uważało za zaszczyt uścisnąć Fredkowi grabulę. Fredek nie pospolitował się jednak z byle kim. Maturę miał, inteligentem był — różnym drobnym chu- liganikom kazał sobie mówić „panie Fredku”, a jak nie, to zjeżdżaj chamie, bo pan Fredek zaraz cię uszkodzi! Fredek nie wiedział, co znaczy strach. Na Podzamczu strasznych dla niego nie było, na Starym Mieście też nie. Był właśnie sobotni wieczór i Fredek zdecydował się zrobić wycieczkę do akademików na Parkowej. Tam już wyrobił sobie taką metę, że czuł się jak na rodzin nym Podzamczu. Samochód wypucował przed połud niem do połysku — mowy nie ma, żeby na taki samo chód, na taki połysk no i oczywiście na... takiego Fred- 24 ka nie zerwać jakiejś dziewczyny. Taki niefart w ogóle nie wchodził w grę. Zresztą Fredek nigdy nie dysku tował z dziewczynami. Jak się tylko jakaś zagapiła, za raz ciągnął za rękę do samochodu, niby żartem, niby sposobem — dziewczyny nie zdążyły nawet pisnąć, a już było po wszystkim. Z powrotem wędrowały już same. Nie lubił Fredek tłoku w samochodzie. No i prze cież świeżego powietrza ciągle mu było trzeba! Podjechał na Parkową i zatrzymał się niedaleko przy stanku. — Cześć, Fredek! — dosłyszał okrzyk w momencie, gdy zamykał wóz. Obejrzał się. Jakiś małolat z pierwszego roku. — Cześć! Cześć, stary! — pomachał ręką. U tych młodszych roczników uchodził za bóstwo. Legendy sobie o nim opowiadali. Podobno gdy tylko wpadał do pokoju w żeńskim akademiku, zaraz wszystkie baby ściągały majtki. Straszny rwacz z Fredka! Jak on to robi? Cho lera! Podpatrzeć go w akcji! To byłaby dopiero lekcja! Fredek zbliżył się do pierwszego budynku. Zza drzwi wynurzyły się dwie sylwetki. Momentalnie przybrał na twarz uśmiech pełen uprzejmości. — Cześć, chłopcy! — zawołał wylewnie. — Co sły chać? Siwy, nie jesteś dzisiaj na żadnych zawodach? — Tak jakoś wypadło, Fredek — odezwał się Siwy z nikłym uśmiechem. — Pucołek startuje jutro. — O, psiakrew! — rozpalił się Fredek. — Przyjdę na pewno! W siatkę grasz! — Tak się złożyło — Pucołek machnął ręką od nie chcenia. — Tym razem w siatkówkę. Akademickie mi strzostwa Polski. — Wiem, wiem. Wszyscy wiedzą, że jesteś tutaj naj bardziej wszechstronny. Dokąd idziecie? — Na zabawę. — Powodzenia! Podwiózłbym was, ale czekam tu na jedną. 25
— W porządku, Fredek! Zdążymy. Cześć! — Cześć, cześć! Poszli. Z takimi trzeba dyplomatycznie. To nie żadne pierwszoroczniaki. Za Siwym specjalnie nie przepadał, ale musi się z nim liczyć. W ogóle należy liczyć się ze wszystkimi, o których głośno się mówi. Pucołek to kiełbik przy Siwym, ale jednocześnie najbliższy kum pel. Nie zaszkodzi powiedzieć „cześć”. Szyków mu i tak w niczym nie psują. A w swojej dzielnicy Fredek też może szepnąć, komu trzeba, że jak chcą, to niech leją wszystkich po kolei, ale tych dwóch trzeba uprzejmie omijać. Najważniejsza jest dyplomacja! Wszedł na drugie piętro. Pokój 214. Tutaj mieszka ją trzy. Fredek zaliczył już Majkę i Dzidkę. Została Kryśka. Fantastyczna dziewczyna! Przycisnąć się do takiej piersi!... Aż oczy zamknął na chwilę. Kryśka po kazywała się w zeszłym roku z Siwym. W porządku. Jeśli ona była z Siwym, to Fredek nawet głowę odkrę cał w drugą stronę na jej widok. Nie chciał mieć żad nych kłopotów. Ale teraz? Teraz Siwy kręci się nie wiadomo z kim, może tylko z Pucołkiem, Kryśka jest wolna. Zapukał i wszedł do środka. Była sama. W szlafroku. Paznokcie lakierowała. — Witaj skarbie! — Cześć, złotko! — odparła obojętnie. — Kiedy wy chodzisz? — Co? — Fredek nie zrozumiał w pierwszej chwili. — Pytam się, kiedy stąd spływasz. — Wolałabyś, żebym został jak najdłużej? — Wolałabym, żebyś w ogóle tu nie przychodził. — Mnie się tego nie mówi — ostrzegł z groźnym spokojem. — Poszukaj sobie naiwnych na pierwszym roku. — Twoje koleżanki były na piątym i jakoś poszło. Też są naiwne? 26 — Głupie. Poza tym wziąłeś je na siłę. Ciesz się, że do prokuratora nie poszły. — Na siłę? Czy ja związałem którąś, a potem wrzu ciłem do samochodu? — Wsiadły, bo były głupie, ale potem je biłeś. Uśmiechnął się z zadowoleniem. — Niektóre to lubią. Mają więcej emocji. — Dla mnie jesteś zwykły pasożyt — zaopiniowa ła odważnie. — Wyiraczona szmata. Trochę się speszył. — Chciałem sobie tylko pogadać z tobą. Nic więcej. — Z pętakami nie rozmawiam! — Odważna jesteś. — Jeszcze bardziej niż myślisz. Spływaj! — Chyba spotkamy się jeszcze — zapowiedział od wracając się do drzwi. — Nie będzie to najszczęśliw szy dzień dla ciebie. Poczuł się cholernie upokorzony. Nie wyszło! Trud no. Ale w takiej formie jeszcze żadna mu nie odmó wiła. Ma szczęście, że to jest jej mieszkanie. Pogada z nią inaczej gdzieś na mieście. Kolesie ze Starego Miasta zwęszą tropy. I oczko podmalują na niebiesko, niebieskie cienie wokół oczu bardzo modne teraz. Kto wie, może ona jeszcze podatna na środki wychowaw cze? 3 Osiem łóżek ustawionych w obszernym pokoju sta nowiło zasadnicze umeblowanie. Bo dwie szerokie szafy, stół i krzesła otaczające ten stół — wszystko to wyda wało się już tylko dodatkiem, bez którego właściwie można się obejść. Przecież niekoniecznie siedzieć trze ba przy stole albo na krześle. Siedzieć można byle gdzie, natomiast spać trzeba na łóżku. Można też 27
wprawdzie spać na podłodze, ale ogólnie nie jest to dobrze widziane. Na podłodze kręcą się ludzie, łatwo jest zawadzić nogą o leżącego i upaść. Miejscem gwa rantującym studentowi pełne bezpieczeństwo jest więc tylko łóżko, na którym można leżeć, siedzieć, jeść, pisać, opowiadać kawały i tworzyć listy do stęsknionej rodziny. Bykol nigdy nie pisał listów do rodziny. W piśmie był raczej kiepski. Wolał gadać. Pamięć miał zupełnie dobrą, podręczniki opanowywał szybciej niż jego ko ledzy, na giełdzie przed salą egzaminacyjną wszystkim udzielał pierwszej pomocy. A do rodziny wolał po pro stu jeździć. Co dwa tygodnie opróżniał walizkę z okru chów, zapinał paltocik, czapkę uszatkę zakładał głęboko na czoło, lapidarnie żegnał się słowami „to lecę” i wy chodził dostojnie za drzwi. O! Bykol zdawał sobie za wsze sprawę z tego, że wszyscy będą myśleć przez cale dwa dni tylko o nim. Co przywiezie z domu? Jajeczka czy pasztetówkę? Bykol przywoził różne rzeczy. Naj większe wzięcie u kolegów miał smalec przetapiany razem z plasterkami boczku, kiełbasy i cebuli. Do tego trzeba było dorzucić słoik konserwowanych pomidorów, dwa garnki herbaty, koszyk chleba i... i tych ośmiu, którzy tu mieszkają. — Bykol to jest wielki człowiek! — chwalił kolegę Pucołek, klepiąc go delikatnie po głowie. — No i co z tego? — naburmuszył się zaraz By kol. — Siadacie wszyscy, zżeracie moje zapasy w ciągu jednego wieczora i na tym koniec. Gdybym mieszkał sam, miałbym wyżerkę na cały miesiąc. -— Na miesiąc? — Pucołek robił wielkie oczy. — Po trzech dniach grzyb wyrósłby na tym wszystkim. Prze cież w środku jest cebula. Cebula nie wytrzymuje długo. Powinienieś cieszyć się, że cię ratujemy. Ja oso biście nigdy nie mogę spokojnie patrzeć, kiedy widzę, że dobre żarcie się marnuje! 28 — Już poliki ci spuchły od tego żarcia! — zgorszył się Bykol. — Wyglądasz jak pogryziony przez osy! — Bo to się nazywa oryginalna uroda — wyjaśnił skromnie Pucołek. — Mam rację czy nie, Siwy? — Siwy nie zna się na takiej urodzie — wtrącił chu dy blondyn dopijający resztki^ herbaty z dużego słoika po ogórkach. — Siwy jest sportowcem. — No to co? Myślisz może, że sportowcy na niczym się nie znają? — najeżył się Pucołek. — Zainteresowania mają wąskie... — I co jeszcze? — Jeśli mówię, że wąskie, to znaczy, że nic więcej — odparł spokojnie Chudy. — No, no! — Pucołek zrobił wielkie oczy. — Pan doktor raczy tak uważać? Ty głąbie kapuściany! — wykrzywił się po chwili komicznie. — Współczuję twoim przyszłym pacjentom! Przecież ty ich do szyb kiej śmierci doprowadzisz, bo nigdy w życiu nie dasz rady postawić właściwiej diagnozy! — Daj spokój, Pucołek! — odezwał się łagodnie Si wy. — Pozwól człowiekowi wyrazić swój pogląd! Prze cież on mnie się czepia, a nie ciebie. — Ja go znam już sześć lat! — pobłażliwie poinfor mował Pucołek. — Zaraz zabierze się do mnie, bo wia domo, że ja też trenuję! — Ty się nie liczysz! ■— Chudy machnął lekceważąco, ręką. — Nie ta klasa. Po tobie pozostanie najwyżej ne krolog! Pucołek pogardliwie spojrzał mu w oczy. — A nie mówiłem? — powiedział. — Neptek, jeśli chodzi o diagnozę! Przyjdzie pacjent z biegunką, to on go do dentysty skieruje! Cha! cha! cha! — Oj tak! — westchnął Bykol. — Aż się płakać chce, gdy sobie człowiek uświadomi, komu teraz dyplomy dają. Chudy ze zgrozą w oczach popatrzył w sufit. 29
— Jeszcze ten się odzywa! — wykrzyknął. — Koniec świata! Nie dosyć, że. książek uczy się na pamięć, to jeszcze głos w porządnym towarzystwie zabiera! A spis rozdziałów też wkuwasz na blachę? Ja to się dziwię — spojrzał w okno — jak on zdał egzamin wstępny na studia! Niby wszystko wie, a nic z tego nie rozumie, no nie? — A to matołek! — wysapał tylko Bykol. — Gdyby nie wysoka kultura, której jestem czołowym przedsta wicielem, to dałbym mu w łeb! — No proszę! — Chudy już odczepił się od sportow ców i zarezerwował sobie tylko Bykola jako przedmiot żartów na dziś. — Kultura! Mówi „kultura ! A prze cież gdyby nas tutaj nie było, nazwoziłby ziemi, gnoju i nawozów sztucznych, a potem nasadziłby ziemniaków i spał w redlance, dopóki by go stonka nie zeżarła! Bykol wysłuchał z zainteresowaniem całej wypowie dzi przeciwnika ii zwrócił się do Pucołka: — Masz klej? — Nie mam. — To wrzućmy Chudego do garnka z gotowaną wo dą! Jak mu się kości rozpuszczą, będzie klej. A ze skó ry uszyjemy sobie buty na zimę. Co ty na to? — Dobra myśl — zgodził się Pucołek. — Jeszcze gło wę trzeba na coś wykorzystać! — Koniecznie! Na co? — Na wazonik do kwiatów. — Nie przecieknie? — Chyba nie. Tyle wody tam chlupie teraz, a podłoga sucha. — No to ustalone. Czemu nic nie mówisz, Siwy? — Spać mi się chce. — Starość się zbliża. — Możliwe, ale to ńie szkodzi. Jeśli umrę podczas snu, to nie będę miał okazji niczego żałować. Nawet te go, że kiedyś mieszkałem z wami! 30 — Tak, to będzie największa strata dla ciebie. — Racja — przytaknął Siwy. — Choćbym miał żyć nawet dwieście lat, to i tak nigdzie nie nasłucham się tylu głupstw, co w tym pokoju przez te kilka sezonów. — On nami gardzi! — oburzył się Chudy. — Nie nami, tylko tobą — sprostował Pucołek. — Dlaczego mną? — Bo głupio wyglądasz. — Ja? — Aha. Szczególnie wtedy, kiedy ci się wydaje, że mądrze mówisz. Ja bym cię momentalnie zdekapito- wał! — Sadysta z ciebie! — zmartwił się Siwy. — Nie do syć, że człowiek odważniki w kieszeń pakuje, gdy wy chodzi na wiatr, a ty go chcesz unicestwić! — Tak zupełnie unicestwić to nie! — krzyknął Puco łek. — Trochę by z niego pozostało! — Na przykład puszka kleju! — nadął się triumfują co Bykol. — Tak jest! — Pucołek z szacunkiem spojrzał na Bykola. — Bykol to jest egzemplarz inteligentny. Wszy stko rozumie. — W przypadku Chudego nie byłoby to unicestwie nie o wymowie negatywnej — dodał patetycznie By kol. — To przecież dla jego dobra. Ma porządnych ko legów, może więc liczyć na sprawiedliwą eutanazję. Jako niezdolny do walki o byt! — zakończył. — O rety! — zawołał zdumiony Pucołek. — Jaki ten Bykol mądry! Na filozofię trzeba go pchnąć po dyplo mie! Nareszcie usłyszałem teorię, którą całkowicie po pieram! Usłyszeli pukanie do drzwi i przestali mówić. Puco łek rozejrzał się wokół i głośnym szeptem wykrzyczał: — Co tu się dzieje! Kultura na każdym kroku! Lu dzie pukają, zamiast wchodzić! Może to rektor przy szedł? Wlazł!!! — krzyknął głośniej. 31
Wszedł Jasio i od razu zasłonił sobą pół ściany. — Witamy pana inżyniera! — skłonił się Puco- łek. — Myślałem że to nasza hołota wróciła z obozu kondycyjnego dla kulturalno-oświatowych i teraz pró buje tutaj zaprowadzić nowe sposoby wpraszania się na kolację! Jasio ze zdumieniem rozejrzał się po pokoju. — Co on gada? — zapytał Siwego. — Trudno wyczuć, o co mu chodzi. Domyślam się mniej więcej, że od miesiąca nikt tu nie pukał. — Nikt was nie odwiedza? — Odwiedzają, ale ręce trzymają w kieszeni przed drzwiami. Nawet klamkę trzeba za nich naciskać. —• Kupa dziwaków mieszka teraz w akademiku! — prychnął Jasio. — Dawniej takich nie było? — zapytał Bykol. —■Dawniej ludzie nie mieli czasu! W kolejce się stało przed spółdzielnią studencką i czekało się na przy dział prac. — To znaczy, że program studiów był cienki — pod sumował Chudy. — Jednym słowem niski poziom nauki. Jasio zawadził o niego oczami z politowaniem. — Wyglądasz mi na oiężkoatletę. — Cha! cha! cha! — zaryczał Pucołek. — Jasio ma jednak najlepsze rozeznanie! Jak chcesz, to ci w pięt naście minut całą ekipę takich kulturystów zmontujemy! —■Jedzenie mu kradniecie czy co? — zainteresował się Jasio. — Dwa tygodnie temu wyglądał lepiej. — Odchudza się — wyjaśnił Bykol. — Przedtem nie mieścił się w pokoju. —■Rozumiem — pokiwał głową Jasio. — To bardzo poważny problem. — Chcieliśmy dokonać na nim humanitarnej euta nazji, ale nie mamy jeszcze zgody dziekana! — Nie warto — odparł Jasio. — Zamknijcie go do słoika po ogórkach i problem z głowy. 32 — Najgorzej jak zakręty mózgu zarośnięte zostają przez muskuły! ■—• skomentował wreszcie Chudy. — Porusza się wtedy człowiek po omacku w świecie. Ope rację bym zrobił wam wszystkim! — Tylko nie to! — zastrzegł się od razu Pucołek. — Trzymaj się jak najdalej od żywych! Najpierw popod- pisuj jeszcze przez dziesięć lat listę obecności w pro sektorium. Tam możesz bezkarnie ćwiczyć się w szer mierce ze skalpelem. —. Wy tak codziennie dyskutujecie? — zadziwił się Jasio. — On zawsze zaczyna! — poskarżył się Bykol wska zując palcem Chudego. — Ten kulturysta z dobrze roz winiętą mimiką! — Z niego nie jest żaden kulturysta — sprzeciwił się Pucołek. — Z niego może być najwyżej zakładka do Icsiążki! — Niewykluczone. A gdzie reszta? — W bibliotece. — Fuchę złapali? Kurz z książek zdrapują? — Uczą się! — dobitnie powiedział Pucołek. — Zna czy: mało zdolni! —■Rozumiem — współczująco skinął głową. — Jeśli chodzi o ścisłość, to przyszedłem na pięć minut. — Siedzisz już prawie pół godziny — poinformował Chudy. — Mam sprawę do Siwego. Siwy uśmiechnął się uprzejmie, a Pucołek od razu zapytał: — My mamy wyjść, czy wy wyjdziecie? — Możecie zostać — uspokoił go protekcjonalnie Ja sio. — Dzięki za wspaniałomyślność! — Wczoraj byli u prezesa Francuzi. — I co? — zapytał Siwy. — Zaproponowali mecz. 3 — Cienie... 33
— Na kiedy? — Za trzy tygodnie. — U nas czy u nich? — U nich. — Cholera. — Źle? — Chyba że źle! Co ja będę robił jesieniią we Francji? . — Będziesz brał udział w zawodach. — Ach, rzeczywiście! Zapomniałem. — Prezes prosił, żebym cię zawiadomił i na tym ko niec. Wychodzę. — Szkoda. — Nie żałuję. Podejrzewam, że waszych sporów nie ukończycie do jutra. Długo tak gadacie? — Do trzeciej rano. Czasem do czwartej. — A tamci? — Którzy? — Mało zdolni. — Też gadają. — To wy chyba robicie przygotowania dc pracy w domu wariatów? — Niewykluczone — przyznał Pucołek. — '.am naj lepiej płacą. Jasio stanął już w otwartych drzwiach. — Nie ma chyba gorszej rzeczy — stwierdził uro czyście — od merkantylizmu dzisiejszych lekarzy! 4 Sobota nastała znowu, zresztą po piątku niczego lep szego nie można było się spodziewać, a Siwy już od samego rana wmawiał sobie z głębokim przekonaniem, że na żadną zabawę nie pójdzie. A kiedy już się ubrał i zamierzał wyjść, Pucołek zastygł w podziwie i oczka zaokrągliły mu się jak u pluszowego misia. Nie mógł 34 pojąć, jak można tak nagle, na starość, zacząć chodzić na tańce. Zapytał też, czy Siwy nauczył się już wódkę pić, bo to bardzo ważna sprawa. — U nas na wsi — włączył się natychmiast Bykol — jakby nie wypił z chłopakami na zabawie, toby go pa likami od pomidorów zatłukli. Bykoi miał wygląd weterynarza. Dlaczego uparł się leczyć ludzii? Ewa już na Siwego czekała. Umalowana była wyzy wająco, a króciutka spódniczka ledwo zasłaniała końce pończoch. Czekali na niego jeszcze inni. Czterech ich było. Od otoczenia odróżniali się jedynie niepohamowaną ener gią, która nieustannie błyszczała im w oczach. Dwóch od razu pokraśndało z radości, gdy Ewa podeszła do Siwego. Dwóch pozostałych spoglądało bez żadnych da jących się odczytać emocji. Na wszelki wypadek. Niski brodacz z włosami do ramion rozejrzał się stra tegicznie po sali i zaproponował obojętnym głosem: — Bijemy. — Ryzyko — ostrożnie zakomunikował elegancik w niesamowicie szerokich spodniach. — Kto to? — sprawozdania domagał się barczysty facet o wykropkowanych kącikach oczu. — Może mi się wydaje — dodał — ale już go kiedyś spotkałem. — To jest Siwy — zreferował czwarty, przeżuwając rytmicznie gumę. Trochę przypominał krowę z wyrazu twarzy. — Waga półciężka. — No to jak? — brodacz zniecierpliwił się. — Bi jemy, czy nie bijemy. — W ogóle to bijemy — ustalił ten z gumą. — Ale chwilowo nie bijemy. Okoliczności nie takie jak trzeba. — A co z Ewą? — Zameldujesz Alkowi, że Ewa złapała bok i do te go niebezpieczny bok. —■Jak to: niebezpieczny? — szarpnął się brodacz. 35
— Normalnie. Zahacz go, to się przekonasz. Nie daję cd dużych szans. No... dziesięć sekund! Brodacz wytrzeszczył oczy na Siwego. — Dziesięć sekund? Jeszcze takiego nie spotkałem! Takie ma kopyto? — Chyba coś tam ma. Ja sam nie widziałem. Ale ktoś mówił. Alek też raz powiedział, że jest jeden fa cet, z którym niełatwo wygrać. Mówił, że to jakiś „Si wy”. Na mieście nie ma drugiego Siwego. Ja znam wszystkich szczawików! Brodacz z coraz większym szacunkiem wpatrywał się w człowieka, który ma takie straszne kopyto. — Chciałbym go zobaczyć w jakiejś akcji! — Może będzie okazja. Jak się od Ewy nie odczepi. — Podobno ona sama przyczepiła się do niego. — A co to za różnica? Z miny brodacza też natychmiast wynikło, że różni cy nie ma. Tak bardzo chciałby przecież zobaczyć Si wego w akcji. Teraz nie ma już facetów z kopytem w garści. Każdy goni za forsą, kopyto ma niesprawne, niewyćwiczone, łatwo takiego załatwić. A ten — dzie sięć sekund! Cholera! Na wielkiego gieroja nie wyglą da. Ale wygląd to nie wszystko. Najgorsi są tacy bez wyglądu... — Chodź, Beniek! — elegancik wpadł mu prosto w tok rozważań. — Zapatrzyłeś się na faceta jak na gwia zdę filmową. A może ty jesteś pedał? Cha! cha! cha! —- poweselał od razu. — Ja to mam szczęście! Gdzie się nie ruszę, tam pedał! Co za życie! Baby odłogiem leżą, a pedały rozmnażają się jak stonka ziemniaczana w pegeerze! Popraw się, Beniek, bo dostaniesz upomnie nie z Ligi Kobiet! — Ale z ciebie pierdoła! — stęknął Beniek. — Pi- cuś glancuś! Czym sobie włosy dzisiaj polakierowałeś? Smalczykiem? Skwarki masz na kołnierzu! Łeb ci się świeci jak psu dupa! I 36 Elegancik przełknął ślinę i nie podjął dyskusji. Od wrócił się tylko bokiem. Jak gdyby dla nabrania roz machu. — Jeśli chcesz mnie stuknąć — uprzedził Beniek__ to idź najpierw i załatw sobie dobry worek po ce mencie. — Po cemencie? — zdziwił się elegant. — A co? Może stać cię na normalną trumnę? Zre sztą po śmierci będzie ci wszystko jedno — tak samo dobrze w trumnie jak i w worku. Elegant wzruszył ramionami. — Nikogo nie uderzyłem bez uprzedzenia. Ja tylko uprzedzałem — podkreślił z powagą Be niek. — Nie lubię kłopotów tam, gdzie się ich nie spo dziewam. A w czapę każdy może dostać — uzupełnił sentencjonalnie i nie wiadomo, kogo to dotyczyło — jego samego czy eleganta. Za to Siwemu nawet przez myśl nie przeszło, że ktoś tutaj ocenia jego możliwości i że nie ma takich, którzy by nie mogli dostać w czapę. Znowu tańczył z Ewą i z każdym tańcem czuł się lepiej. — O czym mistrz myśli podczas tańca? — zapytała go w pewnym momencie, zaglądając mu jednocześnie w oczy. Może i odgadła prawdziwe odczucia z jego spojrze nia, bo uśmiechnęła się tylko, gdy odpowiedział: — Myślę, że podłoga trochę skrzypi. A orkiestra grała tak ostro, że gdyby na przykład skrzypek dostał nagle bólów porodowych, to nikt by go nie usłyszał. Nawet koledzy z zespołu. Wielki Jasio tańczył opodal i spoglądał na Siwego z politowaniem. Albo mu Siwy do tej zabawy nie pa sował, albo Ewa. Tylko że Siwy najmniej właśnie przejmował się tym, co Jasiowi nie pasuje. Zastana wiał się, co by tu powiedzieć dziewczynie, bo prze cież coś wypada mówić. Jeszcze pomyśli, że ten spor 37
towiec to jakiś niedorajda. Najgorsze, że nie ma o czym gadać. A na dodatek orkiestra grzmoci dzisiaj, jakby szła na wojnę. Przecież nie będzie wykrzykiwał dziew czynie jakichś głupot do ucha. No bo takiej dziew czynce można chyba tylko o jakichś głupotach opo wiadać. Może o filmie? Na filmy wszystkie dziewczy ny chodzą. Był ostatnio w kinach film o miłości? Nie. O miłości nie było. Wszędzie westerny albo rewolucja. Efekt taki sam — dużo huku i dymu. Jakie ona lubi filmy? — Jakie filmy lubisz? — zapytał przystawiając pra wie usta do jej ucha. — Science fiction — odparła bez wahania. Zaraz też popatrzyła na niego z zaciekawieniem, a Si wy pomyślał, że chyba nawet z nadzieją. Z nadzieją, że on tu zaraz powyrzuca grajków, wyciągnie z kie szeni, taśmę, ekran i puści film o własnej, czysto pry watnej wyprawie na księżyc. — Jakie jeszcze? Może powie, że o kowbojach? Kiedy Siwy nie był jeszcze Siwym, tylko zwykłym czternastolatkiem, do konywał próby ujarzmienia krowy sąsiada. Siadał na nią okrakiem i forsował rzeczkę. Zatem byłby pretekst do dyskusji o rodeo. — O wężach — dowiedział się więc zaraz. Aż mu się zimno zrobiło. A orkiestra zrobiła nagle mocny tusz, który odstra szył tańczących od wszystkich dyskusji, potem wszyst ko umilkło, a perkusista zapowiedział półgodzinną prze rwę. Ewa uśmiechnęła się serdecznie i poszła do szatni. Coś potrzebnego zostawiła w płaszczu. Nie dosłyszał, o co tam chodziło. Poczuł krople potu na czole. Trzeba się opłukać pod kranem. Ten ostatni taniec wymagał porządnej gimnastyki. W popękane lustro nad zlewem spoglądał z wyraź ną niechęcią. Czy naprawdę tak powinien wyglądać człowiek, który nie ma jeszcze trzydziestu lat? Zmę czone oczy, wąskie, zaciśnięte usta i włosy posiwiałe na skroniach. Dobrze, że jest blondynem, mniej widać tę siwiznę. Że też musiało mu się przytrafić coś takie go! I nawet nie ma pojęcia, skąd to się wzięło. Tfu! Do diabła! Kto to powiedział, że sport wyczynowv jest najlepszą receptą na młodość? Poeta czy właściciel fa bryki tenisówek? Obaj potrzebują rynków zbytu. Szlag by ich trafił! To wysłużone lustro wcale nie odbija mło dości. Raczej upór. Nie! Upór też nie. Za delikatnie powiedziane. Zawziętość! Tak. Nareszcie! Zawzięty wy czynowiec. Mistrzostwo za wszelką cenę! Przełknął ślinę. Rzeczywiście tak było. Koledzy ze studiów już od dawna pracują. Bo on musiał przecież zostać sportowcem. I to nie byle jakim! Kosztem wielu wyrzeczeń oczywiście. Warto było? Uśmiechnął się. Uśmiechnął się jeszcze raz do lu stra. Żeby zobaczyć, jak to teraz wychodzi. Chyba też inaczej niż kiedyś. Może w pracowniach antropologicz nych są specjalne wzorce uśmiechów? Na przykład „uśmiech mistrza”? Mistrz nie jest specjalnie wysoki, ale uśmiecha się tak, jakby stał na balkonie pierwsze go piętra d prowadził wykład dla kibiców. — Sympatyczni jesteście, kochani! Tak ładnie bije cie brawo. W niczym nie przeszkadzacie. Szkoda tylko, że wciąż domagacie się czegoś nowego. Za bardzo lu bicie emocje. Zażyjcie tabletki na uspokojenie, cieszcie się tym, co macie przed oczami i będzie zgoda! Czasy, kiedy zawodnik silniejszy fizycznie wygrywał walkę, dawno się skończyły. Teraz wszyscy są silni i gdyby tylko od mięśni zależał wynik meczu, to zwycięstwo rozstrzygano by poprzez rzucenie monety w górę. A pu bliczność usnęłaby z nudów. Tam, gdzie spotykają się najlepsi, decyduje odporność nerwowa. Twarz. Przede wszystkim twarz! Twarz musiała tchnąć spokojem, ta- 3S
kim specyficznym spokojem, na jaki pozwala sobie wielki pies atakowany przez ratlerka. Na twarzy nie mogło być widoczne, że tydzień przed meczem spędza ło się bezsenne noce, bo presja sytuacji wyzwalała ta kie napięcie nerwowe, które nie dawało zasnąć. I oczy powinny błyszczeć naturalnym blaskiem, trzeba było wiele wysiłku, żeby ten naturalny blask oczu zade monstrować światu. Zawodnikom i kibicom. Czasem ły kało się trankwilizatory. Dawało to w efekcie pogor szenie refleksu. Nieraz spokój okazywał się cenniejszy niż refleks w połączeniu z nerwowością, a czasem bra kowało właśnie tego ułamka sekundy, który wtopił się w tabletkę i wtedy przegrywało się. I właśnie Siwy znalazł się w końcu na takim etapie, na którym już nie wypadało przegrywać. Może się, czy nie może, ale klasa musi być! Bo już się ludzie przy zwyczaili. Mistrz to jest mistrz! A to popękane lustro bez najmniejszych skrupułów przypomina, jakim kosztem mistrz demonstrował kla sę... Drzwi otworzyły się na całą szerokość. Jeżeli drzwi otwierają się szeroko, to można się domyślać, że w po bliżu znajduje się Jasio. Jasio nawet wrota od stodo ły otworzyłby do oporu, żeby tylko zaakcentować swo je wejśaie. Każde jego wejście było występem. Nawet w toalecie. Taki sobie Hamlet-chałupnik! — Słuchaj, Siwy! Czy ty chociaż wiesz, z kim się bawisz? — Z dziewczyną przecież, o ile znam się na medy cynie! — To jest „Królewna” ze Starego Miasta. Zwykła dziwka z chuligańskiej paczki. Tam już czekało na nią jakichś czterech wymoczków. A może nawet na ciebie. Niedawno wyszli. Przyczają się gdzieś za krzakiem i dostaniesz cegłą po czapie. Nawet nie będziesz wie dział od kogo! , 40 — Królewna? — Siwy robił wrażenie człowieka wy jątkowo zachwyconego, niech się Jasio zgorszy. — Czy ja, ubogi proletariusz, marzyłem kiedykolwiek o kró lewnie? Teraz dopiero... — Przestań się wygłupiać! Mówię ci, że to dziwka! ■— Eeee!... Tak naukowe stwierdzenie wymaga do wodów. Puszczała się z tobą? — Nie, ale... -— W takim razie nie wiadomo. Poza tym ja rów nież nie jestem dziewicą. I wcale nie mam sobie tego za złe. Gdybym urodził się po raz drugi, straciłbym cnotę jeszcze wcześniej. I nie zostałbym wyczynowcem, tylko normalnym, zdrowym łajdakiem. Cha! cha! cha! Co ty na to? Jasio popatrzył na niego z litością. — W razie czego, ostrzegałem cię! A Królewna wtulała się w niego coraz mocniej. — Bardzo wygodne są te twoje ramiona — tłuma czyła. — Tak mi tu dobrze... Ktoś im przeszkodził. Blondynka z papierosem w ustach. Chwyciła Ewę za rękę. — Kto mnie tam szarpie? — zapytała Siwego. — Blondynka. —■Ojej! Będzie przynudzać. — Obejrzała się. — Cześć, Anka! Co jest? — Przyszłam po ciebie. Chłopaki czekają za rogiem. — No to powiedz im, żeby mnie w dupę pocałowali! Wciąż była bardzo nowoczesna i nawet nie starała się tego ukrywać. Anka wydęła wargi. Spojrzała z cie kawością na Siwego. — Kto to jest? — Palce miała wycelowane w jego oczy. — To jest mistrz! — zwięźle przedstawiła Ewa. — Mistrz? Z mistrzem jeszcze nie tańczyłam. ■— I nie zatańczysz! — Nie zatańczę? 41
— Nie. — Dlaczego? — Bo jest zarezerwowany tylko dla mnie. — No więc co mam robić? — wydawała się być wy jątkowo nieporadna. — Zatańczy pani z Jasiem! — uśmiechnął się Si wy. — On też jest mistrzem. Jasiiu! — zawołał. — Zo bacz, jaka ładna dziewczyna! Z zabawy wracali we czwórkę. Jesienią dzielnica sprawiała wyjątkowo obskórne wrażenie. Ciemne, sła bo oświetlone ulice nikogo nie zachęcały do spaceru. No i nikogo tu nie było. Tylko oni. A Sawy czuł się świetnie. Ewa tuliła się do niego i szeptała mu w ucho ciepłe głupstewka, bawiło go to, sam nie mówił pra wie nic, trzymał ją tylko mocno za rękę, bo nawet nie widziała, w którą stronę idzie, patrzyła cały czas na niego. I stukała go w bok co pięć minut. — Ty! — wyszeptała głośno, gdy mijali kolejne, ob darte z liści drzewo. — Co? — zapytał krótko, bo tak było najlepiej. — Muszę ci coś powiedzieć. — To mów. — Śniłeś mi się ostatniej nocy! j — Już mówiłaś. — No to co? Nie mogę powtórzyć? — Ale nie powiedziałaś jeszcze, jaki to był sen. — Niesamowity! — Ojejej! Jaki? — Nie powiem. — Dlaczego? — Zgorszyłbyś się. — Ja? — Tak. Na rekolekcje byś mnie wysłał. Bo ty już taki jesrteś! — Jaki? 42 — Właśnie taki. Aniołek! Albo przynajmniej jakiś święty! — Ale mnie wyceniłaś! — Przecież muszę wiedzieć, z kim się zadaję, no nie? — Odwróciła się do tyłu. — Anka, daj zapalić! — Już nie mam fajek! Może oni mają! — Oni? — Ewa roześmiała się trochę wulgarnie. —* Nie palą i nie piją! Anka aż przystanęła. — Coś ty! — Naprawdę! — W co ja wdepnęłam! — zawołała teatralnie. — A w co ja! — dodała Ewa naśladując koleżankę, — Skręć dwa kroki w prawo — wtrącił sdę Siwy —. to nie będziesz miała żadnych wątpliwości. Po prawej, zaraz przy chodniku, rozpościerało się dobrze nawodnione błoto. — A kiosku z papierosami nie ma — marudziła da lej Anka. — Nie ma — mruknął Jasio niepewnie. — Niedobrze. Siwy prychnął niecierpliwie: — Dojdziemy do centrum, to skoczę do jakiejś knaj py i kupię wam całą stertę! — Sam nigdy nie paliłeś? — zaciekawiła się znowna Anka. — Nie. Roześmiała się głośno. — Ewa! Może to klerycy? Jasio przystanął i popatrzył na Ankę spod oka. — Chodź tutaj grzeszna duszyczko! — zawołał po ważnie. Zbliżyła sdę z uśmiechem. Cały czas była w wesołym nastroju. Jasio przyciągnął ją do siebie, podniósł w górę, potem przykląkł na jedno kolano, przełożył Ankę przez drugie, podwinął jej płaszczyk i spódnicę do góry, wre- 43
szcie pogłaskał białe majteczki opinające zgrabny ku- perek i wymierzył trzy zamaszyste klapsy. Dziewczy na piszczała, nogami kręciła na wszystkie strony. — Masz już rozgrzeszenie! — Jasio puścił ją i wy prostował się. Ewa zachichotała głośno. — Pocałuj księdza w rękę! — krzyknęła. i, 5 — No to jak będzie, chłopcy? — głos Fredka świad czył o narastającej niecierpliwości. — Umawiam się z wami, a wy nawet miejsca w kawiarni nie potraficie zająć? Pełno tu ludzi! Wyrośnięty chłopak o wykropkowanych skośnie koń cach powiek pogardliwie przyjrzał się gościom zajmu jącym dwa pierwsze z brzegu stoliki. — Możemy zaraz zrobić tu porządek — oświadczył beznamiętnie i obrócił głowę w kierunku barczystego kumpla. — Robimy, Kasztelan? — Porządek to sobie możesz robić wtedy, kiedy mnie tu nie będzie! — warknął Fredek ze złością. — Ja nie jestem od uczestniczenia w twoich akcjach porządko wych! Zostań dozorcą, jeśli tak bardzo lubisz porzą dek! Idź gdzieś na kurs kultury, Chińczyk. — Co proponujesz? — zapytał rzeczowo Kasztelan. — Chodźmy do „Smakosza”! — Nie jestem pewny, czy są tam wolne miejsca. —■Ale pijaczki są. Nietrudno ich stamtąd wyprowa dzić! — Zgoda. Poszli tyralierą. — Nie umie pan chodzić?! — wrzasnął urażony je gomość, o którego brutalnie otarł się Chińczyk. 44 — Zamknij się, wujku, bo przypieprzę! — ostrzegł groźnie Chińczyk. Człowiek posłusznie się zamknął. Zniknął tak szyb ko, że nawet nie zdążyli zapamiętać, jak wygląda. Tylko Fredek miał swoje zwykłe zastrzeżenia — Ty, Chińczyk! Za każdym razem mam ci powta rzać, że jesteś ze mną? Do końca życia nie nauczysz się kultury? No! Słyszysz, czy nie słyszysz? I tym razem nie otrzymał odpowiedzi. — Dawno nie widziałem Felka! — zmienił nagle te mat. — My też — krótko odparł Kasztelan. —. Może wyjechał? — Może... — Nie przekazał nic dla mnie? — Nde. — No to nie ma o czym gadać! — ustalił Fredek. Drzwi do „Smakosza” blokowało czterech nieznajo mych w średnim wieku. — Zobacz... ilu szczawików tu się pakuje! — wybeł kotał jeden z nich. — Z drogi, wujkowie! — rozkazał Kasztelan. — Spieszy nam się. Niechętnie odsunęli się od drzwi. — Cholerne szczawie! Przy jednym stoliku znajdowały się cztery wolne krzesła, ale stół zastawiony był nietkniętymi jeszcze daniami. — To dla nas! — entuzjastycznie wykrzyknął Be- niek. — O trzy krzesła za mało — zwrócił uwagę Fre dek.— I o trzy dania... — Dostawią — niedbale zapowiedział Chińczyk i po szedł szukać kelnera. Zjawili się obydwaj już po kilkunastu sekundach. 45
— Czołem, chłopcy! — przywitał ich kelner. — O co chodzi? — Cześć! Cześć, Wacek! — uśmiechnął się Kaszte lan. — Ten stolik nam pasuje. — Siedzą tu jacyś z prowincji. Właśnie podałem im żarcie. — Gdzie są? — Wyszli, bo jeden darł mordę i tamci trzej chcieli go uspokoić. — Aha! Stoją pod drzwiami! — Nic wam nie poradzę. Stolik jest ich. — A jeśli ich przekonamy, że nie warto tu wracać? — W porządku. Ale nie tutaj. A co z daniami? Ja mam zapłacić? Kasztelan zawahał się. — Co to jest? — zapytał. — Zraz myśliwski. — Niezłe. Zjadłbym. — Nie tylko ty! — mlasnął Beniek. — No to dorzuć trzy krzesła i trzy zrazy na ra chunek Fredka! — zarządził Kasztelan. Kelner zawahał się. — Dobra jest! — odezwał się Fredek. — Zaprosiłem ich. Płacę. — A co z tamtymi? Nie przyjdą tu? Chińczyk wzruszył pogardliwie ramionami. Kelner zauważył ten gest. — Pytam, bo robotę mam całkiem dobrą. Nie chcę, żeby szef się przychrzaniał do mnie. •— Ojej! — westchnął Kasztelan ze znudzeniem. — Chodź, Chinol. Powiemy tamtym, żeby sobie poszli gdzie indziej. — Ja z wami! — wyrwał się Beniek. — Głupi jesteś czy co? — wstrzymał go Fredek. — Oni dwaj dadzą sobie radę. Nawet gdy się milicja przy czepi, to można powiedzieć, że czterech napadło na 46 dwóch, a ci dwaj tylko się bronili. Takie stare chłopy z was, a jeszcze nie nauczyliście się myśleć! — zakoń czył krytycznie. Kasztelan i Chińczyk wyszli bez słowa. — Nerwusek z ciebie! — Fredek nie mógł sobie da rować tej drobnej złośliwości wobec Beńka. — Ręce ci się trzęsą, do psychiatry się zgłoś! Beniek z niechęcią popatrzył na Fredka. — Jak Kasztelan dostanie po mordzie, to zobaczymy, kto będzie się trząsł! Przyszedł kelner z krzesłami. — Jeszcze nie wrócili? — zaciekawił się natychmiast. — Przecież dopiero wyszli — przypomniał Beniek. Kelner uniósł wysoko brwi. — Alek by to załatwił w pół minuty! — zaakcen tował dobitnie. — Sam. — Alek ma jeszcze rok zawieszenia — odezwał się Fredek. — I na razie nikogo nie będzie załatwiał. — Dajcie spokój! — zwrócił uwagę przysadzisty z włosami do ramion. — Ktoś tutaj podsłuchuje. — Kto? — zaczepnie zapytał Beniek. — Obejrzyj się, to zobaczysz. Obejrzeli się wszyscy. Przy sąsiednim stoliku siedział starszy, łysy czło wiek w towarzystwie młodego atlety. Starszy coś mó wił, a młodszy kiwał głową ze zrozumieniem, ale oczy miał utkwione w nich. — Znajomego tu ma? — burknął półgłosem Beniek. _ Kawał byka — zaopiniował przysadzisty. — Już go gdzieś widziałem. — To taki jeden inżynier — poinformował kelner szeptem. — Ciężarowiec. Niesympatyczny. — Jak niesympatyczny, to poczęstuj go kiedy ja kimś smrodliwym daniem! — szarpnął się Fredek. — Żeby mi gnaty połamał! — skrzywił się kelner. — Idę po wasze zrazy. 47
— Ja bym się za niego wziął! — napiął się Beniek. — Zeżarłby cię razem z butami! — zakpił przysa dzisty. Wrócili Kasztelan z Chińczykiem. — Jest już jedzonko dla nas? — Wacek zaraz przyniesie. — To dobrze. — Co z tamtymi? — Ustawiliśmy im właściwy azymut! — mruknął Chińczyk, pokazując otarte i lekko krwawiące kostki u prawej ręki. — Jak było? Mówcie! — zapalił się Beniek. — Normalnie. — Jak? — Milicją straszyli. — Psiakrew! — zdenerwował się od razu Fredek. — I co? — Przyłożyliśmy jeszcze po razie i przestali stra szyć. — Tu macie jeszcze kandydata. Z tyłu. — Ten byczek? — upewnił się Kasztelan. — Mhrn! — Najpierw załatwię z wami sprawę — wtrącił Fre dek — a później dobierajcie sobie kandydatów. Jestem już wystarczająco obciążony przez różnych strażników świętego spokoju. Nie mam zamiaru spędzić zimy w mamrze! — To jest zupełnie dobre miejsce na zimę — u- śmiechnął się Chińczyk. — Ciepło i przytulnie. — U mnie w mieszkaniu kaloryfery grzeją wystar czająco! — uciął Fredek. — Więc mów, o co chodzi — odezwał się Kasztelan. Przyszedł kelner z trzema daniami. — Chcecie jeszcze coś? — Piwo. Skinął głową ze zrozumieniem. 48 — Jeszcze nie wiem, co z Felkiem — przypomniał sobie Fredek. — Zawsze z nim załatwiałem sprawy. — Ciągle to samo? — uniósł brwi Kasztelan. — Zno wu chodzi o baby? — Trzeba się nauczyć żyć! — powiedział sentencjo nalnie Fredek. — Felek ma prezencję. Wszystkie pry watki organizuje! — No dobrze. Jeśli potrzebna nowa prywatka, to... — Tym razem nie to! — Więc? — Pokażę wam jedną dziewczynę, a wy się nią za opiekujecie. — Sam nie możesz? — Nieee — wycedził wolno Fredek. — Jej potrzeb ny jakiś piękny nieznajomy. — Tylko jeden? — Im więcej, tym lepiej! — A gdzie ta twoja kulturka? — wtrącił z satysfak cją Chińczyk. — Bandytów nasyłasz na niewinną dzie wczynę? Fredek spojrzał na niego spod oka. — Już zapomniałem, za co siedziałeś w kiciu, Chi- nol — rzekł spokojnie. — Ty też zapomniałeś? — Nie twoja sprawa! — mruknął Chińczyk i od wrócił się bokiem. — Jakąś dziewczynkę podobno popieśeiłeś! Chyba byłeś kiepski, bo ona później do prokuratora się przy tuliła! Cha! cha! cha! Gdybyś miał artystyczne zacięcie, tobyś nie kiblował. Ilu was zwykle trzeba do rozebra nia jednej baby, co? Chińczyk zmrużył tylko powieki. — Stare dzieje — powiedział usprawiedliwiająco Ka sztelan. — Nie warto wspominać. — Wiem — Fredek machnął lekceważąco ręką. — Chińczyk pamięta tylko tyle, że przez kilka lat było- mu ciepło. 4»4 — Cienie...
— Mów o tej swojej dziewczynie — zaproponował ze skrzywieniem ust przysadzisty i przegarnął palcami włosy. — Taka Kryśka z medycyny... — Dobra? Ile ma lat? —■Stara baba! Z szóstego roku! Kasztelan przeciągnął się leniwie. — I co trzeba z nią zrobić? Felek spojrzał na niego z niechęcią. — Spotkać. — W porządku. — Ale... — zawiesił głos. — Jeśli w grę wejdzie pro kurator, to ustalamy, że mnie ta sprawa nie obchodzi. — Jak zwykle! — znowu westchnął Kasztelan. — Będziecie mieli za to picie i żarcie na cały dzień. — Skąd ty bierzesz forsę, Fredek? — zaciekawił się Beniek. — Maszynę masz jakąś do robienia forsy? Fredek postukał się w głowę. — Mam — odpowiedział. — Tutaj. — A na tej dziewczynie — wrócił do sprawy Kaszte lan — tak bardzo oi zależy? —• Jeszcze jak! — prychnął Fredek. — Jak tylko załatwicie sprawę, zaraz się z nią ożenię! 6 Fredek niechętnie zadawał się z chłopakami ze Sta rego Miasta. Zresztą rzadko byli mu potrzehni. A jeśli już to tylko Felek, który przygarniał bezdomne dzie wczęta na dworcu kolejowym. Stamtąd już niewiele czasu było trzeba, aby dowieźć je na prywatkę. Fre dek lubił prywatki i dlatego czuł pewną dozę sympatii do kolegi po fachu. Tylko że ostatnio Felek wyjechał nie wiadomo dokąd i chwilowo świat wokół Fredka obracał się bez prywatek. Bo Fredek nie lubił zgarniać z dworca. Diabli wiedzą, kto się tam kręci! Już lepiej wybrać coś pod akademikami. Zatrzymał tam wóz jak zwykle w odległości kilku nastu metrów od przystanku autobusowego. Wieczór był bezwietrzny, Fredek czuł się nawet nieźle tego dnia i teraz trzeba tylko coś przygarnąć. Wyszedł z samochodu, mocno przytrzasnął drzwicz ki i rozejrzał się wokół. Na autobus czekała jakaś sie rotka owinięta szczelnie płaszczem. Na głowie miała kapturek, mogła więc stać i czekać na autobus bez obawy, że zmarznie. Odwróciła sdę w jego stronę, widocznie wyczula, że jest obserwowana. O! Nawet ładna! Ładniejsza od tej cholernej Kryśki, która go potraktowała ostatnio jak pętaka. — Może panią podwieźć do śródmieścia? — zapro ponował uprzejmie i zrobił dwa kroki w jej stronę. — Oj, tak! — ucieszyła się dziewczyna. — Chcę zdą żyć do teatru, a nie wiem, czy autobus przyjedzie na czas! — Proszę siadać. Do którego teatru panią zawieźć? Podała mu bilet. — Wie pan, ja dopiero dwa tygodnie tu mieszkam. Studia zaczęłam i jeszcze nie wiem, gdzie co jest i jak się to wszystko nazywa. Ten teatr chyba jest gdzieś w śródmieściu? — zapytała niepewnie. Fredek rzucił okiem na bilet. — Oczywiście! Pojedziemy krótszą drogą, będzie szybciej. A to dopiero się trafiło! Dziewczyna młoda, miasta nie zna, wiarę w człowieka ma, nie boi się — co za fart! W takim razie trzeba koniecznie jechać na skróty. Za parkiem. — Pan chyba do kogoś przyjechał? — przerwała mu wątek. — Zabieram panu czas. — Nic podobnego! — zastrzegł się spiesznie. — Umó-
wiłem się z kolegą, ale nie przyszedł, więc muszę je chać z powrotem. Zaczęła rozglądać się dopiero wtedy, gdy wielkie drzewa zasłoniły światła latarni ulicznych. — Tą drogą jeszcze nigdy nie jechałam — wyrze kła ze zdziwieniem. — Świat poznaje się stopniowo — wyrzekł filozo ficznie Fredek i nacisnął hamulec. — Zatrzymuje się pan? — Tylko dlatego, że jeszcze nie zdążyłem się przed stawić. Fredek jestem, a ty? — A... a ja Jola — powiedziała z wahaniem. — No to fajno! Rozbieraj się, Jola! Nie zrozumiała. Patrzyła na niego niepewnie i cze kała na dalsze wyjaśnienia. To dopiero dowcipny! Tro chę ordynarny ten dowcip, ale niech tam! Byle szyb ciej w śródmieściu! — U mnie sprawa musi być załatwiona bez sęków — dodał po chwili tanem rzeczoznawcy. Szybko, łatwo i przyjemnie! Rozbierasz się sama, czy wolisz, żebym oi pomógł? Dopiero teraz ogarnął ją lęk. Sięgnęła ręką do klam ki. Fredek uprzedził zamiar i uderzył ją mocno w twarz. — He! he! Widzę, że też jesteś z takich, co to lu bią przedtem trochę dostać! Uderzył jeszcze raz. Zasłoniła się obiema rękami. Fredek nacisnął dźwignię jej fotela i oparcie odchy liło się nagle do poziomu. Jola upadła głową na tylne siedzenie. Momentalnie chwycił ją za włosy i przycisnął jej ciało swoim ciężarem. / Odruchowo wbiła mu paznokcie prawej ręki w twarz. Zawył z bólu, zwinął dłoń w pięść i zadał mocny cios w głowę dziewczyny. Na chwilę poczuła się zamroczo na, napięcie mięśniowe ustąpiło momentalnie. Pociągnął ręką po piersiach, rozdrapując głęboko skó 52 rę. Broniła się jeszcze, ale była już bezsilna. Zdarł bie liznę ostatnim wściekłym ruchem. Leżała już bezwład nie zaciskając tylko oczy aż do bólu. — A to mi się trafiło! — wychrypiał po chwili. — Cnotka! Coś ty robiła do tej pory? Mamusia nie po zwalała? Ojej! — cmoknął ze zgrozą. — Ale zacofana rodzinka! Z trudem wyprostowała się na tylnym siedzeniu. Po patrzył na nią ze zgorszeniem. — Wygodnie ci, co? Rozsiadłaś sdę jak hrabina, a ja się spieszę do domu. Teatr też już przepadł, nie masz po co jechać! Proponuję spacerek do akademika! Świe że powietrze dobrze ci teraz zrobi. Otworzył jej drzwi. Wywlekła się na zewnątrz, przy trzymując ręką ubranie. — Miałaś szczęście, że trafił ci się taki facet jak ja! — wykrzyknął odjeżdżając. — W razie czego to zawsze jestem w „Czarciej Łapie” na Starym Mieście! Możemy powtórzyć ten numer za kilka dni! Nacisnął z satysfakcją pedał gazu. Z babami to tak zawsze. Chce, ale boi się. Człowiek by zdrowie stracił, zanim by je przekonał. Najlepiej zawsze przebojem! One to lubią. Dla zasady mówią „nie”, bronią sdę, ucie kają. Dla naiwnych takie gierki! Zawsze czują swę dzenie między nogami, a studenci nie wiedzą jeszcze, jak się tam drapie. A przecież wiadomo, że jak czło wiek dobrze podrapie, to taka zaraz staje sdę łagodna jak baranek. Ręce liże! Ta też podobna do innych. Dzi siaj nie chciała, ale jutro już się zorientuje, że pan Fredek to prawdziwy mężczyzna i tylko patrzeć, jak przyleci do „Czarciej”. Ale z nim nie będzie miała tak łatwo. Najpierw musi go przeprosić za swoje nieodpo wiednie zachowanie tam, za parkiem, a dopiero póź niej Fredek pozwoli jej na trochę przyjemności. Nie tak szybko, ślicznotko! Pan Fredek musi się szanować. Ta kie jest życie! Gdyby tak opiekował się każdą, która na 53