eugeniusz30

  • Dokumenty288
  • Odsłony29 262
  • Obserwuję16
  • Rozmiar dokumentów2.3 GB
  • Ilość pobrań15 680

Mirosław Prandota - cienie starego miasta

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :6.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Mirosław Prandota - cienie starego miasta.pdf

eugeniusz30 SKANY2 literatura piękna
Użytkownik eugeniusz30 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 106 stron)

Opracowanie graficzne Michał Jędrczak ISBN 83-205-3407-0 Copyright by L/udowa Spółdzielnia Wydawnicza Warszawa 1982 Prolog Tego popołudnia tłoczno było we wszystkich knaj­ pach. Zbierało się na burzę, ludzie od samego rana cho­ dzili podekscytowani i z nadzieją spoglądali w niebo. Na burzę zbierało się zresztą już od dwóch tygodni, ale jedyną konsekwencją tych atmosferycznych zapowiedzi był kurz, który gromadził się nagle w najmniej oczeki­ wanym miejscu i wybuchał jak bomba, wciskając się każdemu do oczu, nosa, uszu i pod ubranie. Wiatr za- wiewał od różnych stron, roznosił pył po czystych, wy­ asfaltowanych alejach ogrodu botanicznego, skłębiał się w olbrzymie tumany na nowo ubitych drogach skrzy­ żowanych przed wjazdem do centrum, wdzierał się gwałtownym ślizgiem w otwarte drzwi gościnnych lo­ kali podmiejskich. ' Naprzeciw ogrodu botanicznego wiła się w kurzu „Jedyna”. Piętnaście minut deszczu postawiłoby ten budynek na przyzwoitym poziomie, ale teraz — całość wyglądała jak ogromny śmietnik udekorowany oknami i rzeźbionym stylowo gankiem. Nawet nie wiadomo Skąd wzięła się taka masa szmat, papierów i gałęzi przyklejonych do brudnoszarych ścian. Może wiatr roz­ walił gdzieś składnicę makulatury i teraz cały ten wy­ zwolony nagle stos strzępów rozdziela się sprawiedli­ wie, zdobiąc w szczególny sposób domy, przystanki autobusowe i rozłożyste drzewa. A żar, jaki szedł z nie­ ba, pozwalał przypuszczać, że ziemia coraz głębiej za-

mieniąc się będzie w lotny pył i — że niedługo w pył zamieni się wszystko, co nie może długo żyć bez wil­ goci. W „Jedynej" kłębiło się mnóstwo ludzi, którzy bar­ dzo krótko wytrzymywali bez wilgoci. Spulchniali swo­ je wysuszone ciała chłodnym, aromatycznym piwem. Bo tak właśnie powinno być! Miasto leżało przecież w samym środku chmielowego zagłębia. Na razie piwo jest. Do wieczora jednak zabraknie. Zawsze brakowało na dwie godziny przed zamknięciem lokalu. Kiedy wieczorem opuszczało śię już swoją piw­ ną przystań, nie trzeba było nawet trzeźwieć. Zaraz za drzwiami wiatr z wyciem chwytał w objęcia, wysu­ szał nawodnione śluzówki i towarzyszył podczas całej drogi do domu. Najgłośniejsze zawodzenie wichru sły­ szano zawsze w ogrodzie botanicznym. Ogromne drzewa poddawały’ się miękko powiewom, skrzypiały często u podstawy, ale wytrzymywały napór. Za to w wielu miejscach krzewy rosły tak gęsto, że między nimi two­ rzyły się upragnione oazy spokoju. Puszysta trawa nie przepuszczała kurzu, wiatr wyżywał się tam jedynie na drobnych liściach i kwiatach fiołków, które wpraw­ dzie straciły już swoją świeżość, ale z uwagi na liczeb­ ność sprawiały wrażenie niebiesko-zielonego dywanu przyciągającego oczy miłośników przyrody. Tutaj więc kurzu nie było. Były wysokie drzewa śpiewające językiem wiatru. Były krzewy pokryte bia­ łym i różowym kwieciem tak dokładnie, że chyba liś­ cie nie mogły złapać dla siebie głębszego oddechu. I były peonie. Cudowne! Wyrośnięte już chyba do gra­ nic możliwości. Grube, zielonobrązowe łodygi dumnie utrzymywały szeroko rozparte kielichy kwiatów, któ­ re prowokowały do wtulania w nie zachwyconych twarzy. Bo... jakaż wrażliwa natura oprzeć się może tak bezinteresownie odsłoniętemu pięknu? — No powiedz — zwrócił się szczupły, delikatnej 6 urody chłopak do szerokiego pukla spalonych słońcem włosów okrywających krwiste kielichy kwiatów — dla­ czego całujesz kwiaty, zamiast mnie? Płomienne włosy nie poruszyły się, natomiast nagie do ramion ręce uniosły się delikatnie i pieszczotliwie objęły cały ogromny bukiet. Chłopak odsunął się nieco, przez chwilę jeszcze trwał z nachmurzoną twarzą, ale po kilkunastu sekundach uśmiechnął się serdecznie. — Naprawdę nie wiem — powiedział cicho — komu jest teraz lepiej. Kwiatom czy tobie. Wydaje mi się, jak gdyby kwiaty doskonale rozumiały twoją pieszczotę. Może nawet mają ochotę skłonić kielichy i oprzeć je na twoich ramionach? Tylko że... te łodygi są tak grube! Takie łodygi nie pozwalają pąkom na pocałunki, praw­ da? Karolino, obudź się! Kwiaty chcą cię całować, ale nie mogą! Głowa dziewczyny powoli uniosła się znad kwiatów. Jej piękna twarz uśmiechnęła się w rozmarzeniu. — Bardzo ładnie to powiedziałeś — wyrzekła. — Bę­ dziesz poetą? Jesteś taki poważny! To źle czy dobrze? Kim chciałbyś zostać w przyszłości? — Nikim — zawstydził się chłopak. — Po prostu przez chwilę czułem się jak kwiat spragniony miłości. — Przecież ty wiesz, jak bardzo cię kocham. — Wiem... No tak... Ale przez te kilka minut byłaś tylko dla kwiatów — powiedział z wyrzutem. — One są tak piękne! — spojrzała na niego znowu i wyciągnęła ręce. — Pocałujesz mnie? Zamknę oczy i będzie mi się zdawało, że to peonie składają poca­ łunki na moich ustach! — Karolino! — Nie gniewaj się! — wyszeptała z zamkniętymi oczami. — Nie bądź zazdrosny o kwiaty. Jest mi tak dobrze z tobą i z nimi! Przytuliła się do niego całym ciałem. 7

Westchnienie ulatujące z jej ust zmieszało się z de­ likatnym powiewem wiatru, uniosło się w górę i roz­ puściło bez śladu w gwałtownym szumie wytworzo­ nym przez gęste listowie rozrośniętych gałęzi. Nie uci­ szyło wiatru, nie miało żadnej czarodziejskiej siły na zatrzymanie żywiołów skłonnych spustoszyć chroniące się w zaciszu piękno. Napastliwy rytm posuwał się ciągle naprzód, penetrował każdą alejkę, wdzierał się do altanek, łamał ozdobne krzaiki, parł zdecydowanie na boki, przepychał się pomiędzy żywopłotami i na mu­ zycznym tle przeciągających się na wszystkie strony drzew ciągle pozostawał niesłyszalny. — Nawet nie wiesz — mówiła cicho dziewczyna w przerwie między pocałunkami — jak bardzo jestem szczęśliwa. Chciałabym, aby wszyscy ludzie byli tacy szczęśliwi! Wszyscy powinni się kochać, powinni śmiać się często, mieszkać wśród kwiatów, kochać i być ko­ chani... Dlaczego nic nie mówisz? — Bo nie wiem, czy wypada — uśmiechnął się nie­ pewnie. — Powiedz. — Tak sobie myślę... — Śmiało! — Zastanawiam się, gdzie poszliby ci, którzy nie mają kwiatów w domu. Tutaj? — Dlaczego nie? — Przeszkadzaliby nam! — Mało tu miejsca? — Oj, Karusia! Ile masz lat? — Szesnaście. Przecież wiesz. — To ci powiem, że trzeba by stu takich ogrodów, aby pomieścić w nich wszystkich mieszkańców. — Nie mam nic przeciwko stu ogrodom! — zawoła­ ła patetycznie. Chłopak pokiwał głową z zastanowieniem. — Ja też — powiedział po chwili. — Niepotrzebny 8 byłby nawet asfalt w alejach, bo na asfalcie zbyt głośno słyszy się kroki. Kroki zbliżały się coraz bardziej, wiatr ustawiał je miękko, zacierał natychmiast echo śladów, które kiedy indziej mogły być słyszalne nawet na szczytach drzew. W takim dniu nie słyszy się nic, a po pewnym czasie nie słyszy się nawet wiatru, któremu nie wystarczały już ani oczy, ani uszy, ani usta. Wiatr wdzierał się już. do podświadomości i zabierał ze sobą wszystko, co po­ trafił stłumić mocą swojego pędu. I dlatego próżno by­ łoby doszukiwać się echa jakichkolwiek kroków po­ śród pęków kwitnących peonii. A podniecona wyobraź­ nia znajdowała wtedy dla siebie zupełnie inny wymiar.. Karolina coraz mocniej obejmowała chłopaka za szyję. Leżeli przytuleni, spleceni szczelnie nogami. Je­ go ręka wsunęła się delikatnie pod bluzkę uniesioną na plecach dziewczyny. Aż wstrzymał oddech czując, jak gorąca skóra reaguje drżeniem na każdy ślizg jego delikatnych palców. Odwróciła się na plecy, aby ułatwić mu poznawanie piersi. Guziki odpięły się chyba same, w każdym razie żadne z nich nie myślało teraz o guzikach. A piersi jędrniały pod łakomymi pocałunkami, wznosiły się uno­ szone impulsem westchnień i czekały wciąż na niekoń-. czący się dotyk ust chłopca. W koronach drzew zderzały się gwałtownie niedo­ strzegalne smugi wiatru, uciekające tam z wielu za­ kątków miasta, a na dole, za gęstą osłoną kwiecistych żywopłotów było cicho i przytulnie. Zmrok, który nagle nadszedł, nie stanowił miary czasu, jaka oddziela dzień od nocy. Było jeszcze dość wcześnie, ale granatowa chmura, wisząca niezbyt wysoko nad okazałym ogrodo­ wym dębem, przyspieszyła koniec dnia. Rozkapryszony, dyszący złością dzień niechętnie zbliżał się do ciemnej granicy wyznaczonej niewyraźnymi konturami na­ brzmiałego nieba. 9 .

— Niedługo zacznie się noc, a tutaj ciągle jest ciep­ ło! — szepnęła dziewczyna. — Ubieramy się już? — Jeszcze pięć minut! — prosił chłopak. — Tak bar­ dzo kocham twoje dało! — Za pięć minut spadnie deszcz! — roześmiała się niemal bezgłośnie. — Ale daruję ci te pięć minut. Bę­ dziesz chciał jeszcze następne pięć minut? Dam ci je również. — Nie — odparł uszczęśliwiony. — Te jedne pięć minut wystarczy. Bo zacznę upominać się o pięć go­ dzin! — pogroził. — Ojej! Wobec tego tylko pięć minut! Po upływie pięciu minut chłopak otrzymał mocne uderzenie w tył głowy i nie potrafił stawić nawet naj­ mniejszego oporu, kiedy poczuł, że chwycono go z dwu stron i rzucono prosto na rozkwitły żywopłot. Później jego mózg zaczął pracować na zwolnionych obrotach. Nawet nie zdołał sobie uświadomić tego, co się z nim stało. Było mu trochę żle i trochę błogo. Czuł chłód. Widocznie w tamtym miejscu buszował silniejszy wiatr. Oczy miał na pół przymknięte, patrzył przez rzęsy i dostrzegał cienie poruszające się przed nim w jakimś dzikim tańcu. Zastanawiał się, dlaczego jest mu tak lekko, nie czuł zupełnie swojego dała. A jednocześnie zdawał sobie sprawę, że dźwiga własną głowę rozro­ śniętą do potwornych rozmiarów i że w tej głowie znajdują się okropnie wielkie oczy, które niewiele widzą. Dlaczego? Przecież są takie duże! Cały świat powinny ogarnąć, a nie widzą niczego wyraźnie, nawet kwiatów. Wciągnął głęboko powietrze. Nozdrza chwy­ ciły woń pąków. Uśmiechnął się. Jak dobrze! Co za przyjemność, kiedy leży się tak wygodnie, łyka się orzeźwiający wiatr razem z zapachem kwiatów i kiedy wyciągnięta w bok ręka może dotknąć spragnionego 10 ciała kochanej dziewczyny. Trzeba się tylko trochę przysunąć. O! W kręgosłupie tkwi jakiś unieruchamia­ jący ból. Czyżby to kolce żywopłotu upominały się o haracz, za powstrzymywanie wiatru i za ten spokój, który trwał tak długo? Trzeba się wreszcie z tym upo­ rać! Rozprostować palce. Palce? Przecież muszą gdzieś być te wszystkie palce! Szkoda, że oczy tak słabo widzą, bo w głowie odbywa się akurat wielki wyścig samocho­ dowy. Cała grupa jedzie teraz pod górę. Wspaniałe są te lśniące, rozpędzone kształty. Szerokim strumieniem podjeżdżają na sam wierzchołek i tutaj zlewają się w jedno. Nawet rozmaite barwy karoserii tracą swoją różnorodność, stają się jasne, coraz jaśniejsze, aż wresz­ cie osiągają jednolitą, białą karnację. I nie jest to już wyścigowe auto, krążące po torze usypanym w ogrom­ nej głowie ludzkiej. Pędzący pojazd zamienił się teraz w nieruchome ciało dziewczęce. To dziwne! Dlaczego twarda blacha potrafi zamienić się w miękką, ciepłą skórę? Robi się coraz cieplej. Może wiatr przeniósł się w górne partie drzew i teraz na ziemi zapanuje spo­ kój? Słychać jęk. Nawet nie wiadomo, skąd taki odgłos dochodzi. Czy tylko nie z własnych trzewi? Te ręce, które przed chwilą gdzieś się zatraciły, zaczynają stop­ niowo dawać o sobie znać. Są już coraz bliżej, stają się pełniejsze, nawet drgania można w nich odczuć. I pal­ ce też chyba znajdują się na dawnym miejscu. O, pro­ szę! Można je zginać i prostować. To dobrze, bo czło­ wiek na pewno dużo lepiej wygląda z rękami niiż bez. Kiedy się nie ma rąk, to chyba i przeciągnąć się trudno. No bo jak? Jeśli palce można już powoli zaciskać i otwierać, to znaczy, że coś zaczyna się zmieniać. Głowa powróciła już do zwykłych rozmiarów, ale echo rozpędzonych sil­ ników jeszcze się w niej tłucze. Za to ciało staje się z każdą chwilą cięższe, dokładniej odczuwalne, chociaż wciąż bezwładne i niezdolne do sterowania przez mózg. u

Do uszu dochodzą przytłumione odgłosy rozmów. Trudno uchwycić ich sens, zresztą jest to bez znaczenia. Dlaczego włosy z tyłu głowy są takie mokre? Czyżby głowa leżała w kałuży? Ale skąd kałuża? Deszcz nie padał już prawie miesiąc. Trudno sobie wyobrazić, że­ by krzewy podlewane były przez ogrodników pielęgnu­ jących kwiaty, a gdyby nawet, to i tak woda wyschła­ by do tej pory... Jakieś oienie migają przed oczami, zatrzymują się na chwilę przy nim i znikają. Chyba już wieczór. Ciemno dookoła. Trudno powiedzieć, czy to ta wielka chmura zasłoniła wreszcie słońce, czy też dzień się skończył. Cha! cha! Jakie to dziwne! Niby ciemno, a widać o wiele lepiej niż przedtem. Znowu mignęło coś przed oczami. — Ten jest już dobry! — dał się słyszeć twardy, po­ gardliwy głos. O co tu chodzi? Kto jest dobry? Dla kogo dobry? Wszyscy jesteśmy dobrzy. Wobec tego również „ten” musi być dobry. Ale kto tutaj jest? — Teraz ty ładuj! — odezwał się ktoś znowu. — Twoja kolej! — A jak z nią? — Co cię obchodzi? Może jeszcze zapytasz ją o zgo­ dę, co? Jakiś niepokój zaczyna atakować świadomość. Echo rozpędzonych motorów rozsadzających wnętrze głowy stopniowo ucicha. Jak gdyby jakieś grubo obite drzwi zamknęły się tam w środku i wytłumiły ten nieprzy­ jemny tumult. Jest ciemno, ale przecież nie na tyle, żeby nie można było zorientować się w sytuacji. A całe ciało drży z obawy. Tu musi dziać się coś niedobrego! Od ciemnego podłoża odcina się jaskrawię białe ciało dziewczyny. Dlaczego jest naga?... Hej! Ubierz się, bo zimno! Nie, zimno nie jest, ale tak przeważnie się krzyczy. Jeśli jednak krzyknęło się, to dlaczego ona 12 nie usłyszała? Dlaczego zupełnie nie było słychać krzyku? Znowu wiatr zagłusza wszystko. Znowu sły­ chać jęk. Tylko... skąd? Ze ściśniętego kurczowo gardła czy stamtąd? Ktoś leży w poprzek na piersiach dziew­ czyny, zasłania jej twarz. Co on chce zrobić? Jeszcze ją udusi! Tak nie można! Jest tyle czystego, świeżego powietrza — niech swobodnie oddycha, jeśli chce. Dla­ czego „jeśli”? Przecież na pewno chce! Mózg zmusza się do wysiłku. Oczy patrzą coraz wnikliwej. Te cudowne białe nogi przygniata jakiś obcy cień. A ten cień wpija się drapieżnymi rękami w nieruchome biodra... O!!! Ta smuga światła, która oczyściła świadomość z resztek nieznośnego hałasu, pozwoliła jasno zrozumieć, co się tam dzieje. Karolina! Karusia! Kochana moja!!! Wy­ dawać by się mogło, że siła tej rozpaczy zburzy wszy­ stko dokoła, że wybiegnie poza park i eksploduje wśród murów miasta... Nie usłyszał nawet żaden z nich. Ani ci, którzy gwał­ cili teraz bezsilne ciało, ani ci, którzy stali i uśmiechali się drwiąco nad nieruchomo leżącym chłopakiem. Trzeba krzyczeć, trzeba głośno krzyczeć. Ktoś musi tu przyjść i uratować Karolinę. A ich trzeba zabić! Wszy­ stkich! Trzeba urwać im głowy i te głowy ustawić na­ przeciw okaleczonych kadłubów. Głowa powinna patrzeć, jak kadłub rzuca się w drgawkach nieopisanej męki... Potrzeba ogromnej męki dla tych ludzi! Co zro­ bić, żeby tego dokonać? Gdyby chociaż udało się wy­ ciągnąć rękę i złapać za którąś z tych znienawidzonych głów! Złapać i wyrwać z tułowia! Ręka prostuje się z nadludzkim wysiłkiem, palce rozkurczają się, całe ramię oderwane od bezwładnego korpusu sięga w kierunku uśmiechniętych twarzy. — Przyjaciel nam się budzi! — rozległo się od strony kępy peonii. Do zastygłych w nienawiści oczu zbliżyły się najpierw zakurzone buty, a po chwili twarz człowieka, który 13

z ciekawością obejrzeć _chciał zgnębioną przez siebie ofiarę. — I co powiesz, koleś? Dziewczyna jest w porządku. Masz dobry gust! Cha! cha! cha! Głowa, która powinna przecież płonąć z bólu, jest już na wysokości ramienia. Teraz trzeba ją tylko po­ chwycić... pochwycić. I wyrwać!!! Już. Mocno! Palce kurczowo uczepiły się gęstej grzywy osłaniają­ cej czoło. Ukazała się szrama w kształcie ósemki tuż u nasady włosów. Niewielka, ale dość głęboka i oto­ czona ciemną obwódką. Dostrzegalna mimo zapadają­ cych ciemności. Ale już po chwili zrobiło się tak ciem­ no, że ósemka rozmyła się w bezkształtną, spadającą gdzieś w dół masę. Całe ciało znowu ogarnął błogi bez­ wład. 1 Sprawa nie była łatwa i Siwy wiedział o tym najle­ piej. A przecież wszystko zaczęło się tak banalnie. Trudno było wtedy przypuszczać nawet, że ten bez­ barwny początek rozbłyśnie nagle wszystkimi kolo­ rami tęczy. Nno... mniej więcej tak samo jak po ude­ rzeniu cegłą w głowę na środku ciemnej piwnicy. Bo Siwy od iluś tam już lat miał wszystko zaplano­ wane, plany sprawdzały się bez pudła i teraz po prostu nie wierzył w przypadek. Pojęcia nie miał o tym, że jeden okolicznościowy wieczorek taneczny na peryfe­ riach miasta doda mu tyle nowych bodźców do życia. A przecież wahał się do ostatniego momentu. Orkie­ stra już chyba od dwóch godzin bębniła na wysokich obrotach, gdy on dotykał klamki. Dotykał i puszczał ją z powrotem. Wchodzić — nie wchodzić? Szybko do­ szedł do wniosku, że cokolwiek zrobi — będzie źle. Od­ czuwał pragnienie relaksu, ale czy na pewno osiągnie go w tańcu? Kiedy w ogóle był na zabawie po raz ostatni? Wstyd się przyznać! Chyba jeszcze w liceum, na balu maturalnym. Tańczył dobrze, minęło dziesięć lat, raczej nie skompromituje się, taniec to jak jazda na rowerze — trudno zapomnieć. Psiakrew, deszcz! Teraz naprawdę nie ma wyboru. Do autobusu prawie kilometr. Wejść trzeba koniecznie, bo zanosi się na ulewę. Zagrzmiało. Burza w październiku! To jest dopiero 15

uciecha! Dla tych, którzy siedzą w ciepłym pokoiku przy herbacie. Po diabła było przychodzić? Też sie­ dział w ciepłym pokoiku, a herbaty mógł sobie zaparzyć cały garnek. Nawet dwa garnki! Wiatr się zerwał. Teraz przestało padać z góry na ■dół, zaczyna zacinać gdzieś z boku. No i koniec wahań! Energicznie nacisnął klamkę i pchnął drzwi. Chyba nie przewidział wszystkiego. Nie docenił swo­ jej popularności. — Siwy przyszedł! — To były pierwsze słowa, które wybiegły z kilku kątów i wpadły mu w uszy. Uśmiechnął się sam do siebie. Jakoś tak bezwiednie. Niech myślą, że do nich, nikt na tym nie straci. Jesz­ cze kilka lat temu rozpromieniał się w takiej sytuacji. Być znanym! Marzenie wieku młodzieńczego. Winnetou dla cywilizowanego świata! Pierwsze sukcesy, pierwsze oklaski, pierwsze fanfary. Łza kręci się w oku, pierś idzie do przodu nawet garbatemu, świat pięknieje, wartość żyaia wzrasta dziesięciokrotnie, uśmiech nie schodzi z twarzy. A jeszcze wcześniej? Adorował tych, za którymi się oglądano, których sam podziwiał. A gdy­ by tak samemu stanąć na podium? Uda się? Może jed­ nak się uda?... Ten blondynek, który dopadł go pierwszy już przy drzwiach, jest szalenie sympatyczny. Sympatyczny, ale niedelikatny. Mógł przynajmniej udać, że na razie nie dostrzega Siwego. Po co ta sensacja? — Cześć, Siwy! Na trening przyszedłeś? No, od biedy można to uznać za żart! Ale co odpo­ wiedzieć? O! Już zanosi się na tłok. Przez tłum zaczął prze­ pychać się Jasio. Taki „Jasio” najlepszy jest chyba dla mamusi. Dla narodu raczej — „Jasisko”. Potężnie roz­ budowana pierś, ręce lekko rozstawione na boki, głowa uniesiona do góry. Trochę w tym pozy, ale nie ulega wątpliwości, że jeśli komuś zatrzasną się nieopatrznie 16 drzwi w mieszkaniu, to takie drzwi można otworzyć Jasiem. Wypadną razem z futryną, nie ma obaw! — Cześć, Siwy! Na zabawę przyszedłeś? Pytanie niezbyt mądre. Nie przywiozła go przecież karetka pogotowia. Widocznie zabawa taneczna w za­ sadniczy sposób ogłupia ludzi. Jasio był jeszcze bardziej sympatyczny od blondyn­ ka. Świata nie widział poza swoimi bicepsami! Hodo­ wał je według wszystkich możliwych recept. Na pewno za godzinę pójdzie do domu, bo trzeba będzie się wy­ spać. Nieregularny tryb żyda fatalnie odbija się na bi­ cepsach. Spadną w obwodzie o pół centymetra i zaraz katastrofa. Cały trening od nowa. Koszmarne jest życie kulturysty! Otwarły się drzwi od sekretariatu. A więc ktoś tam siedział, mimo że orkiestra przeszkadza jak tylko może. Kto... Prezes! No tak. U niego to normalne! Potrząsa głową udekorowaną skąpym wianuszkiem włosów i ob­ licza możliwości drużyny na najbliższy mecz. Taki to chyba w ogóle nie słyszy muzyki. Ciągle myśli. O Si­ wym też z pewnośdą myśli. Waga — osiemdziesiąt. A więc — czy dać go do kategorii niższej, czy do wyższej? Bo osiemdziesiąt to wygodne pogranicze. Jeśli do wyższej, to dwa litry mleka zaraz przed zawodami, a jeśli do niższej, to bieg przełajowy... — No, no, no! — powiedział na widok Siwego i przyj­ rzał mu się badawczo. Takie małe „dobry wieczór” prezesowi należało się. — Pierwszy raz widzę kolegę na zabawie! — zawia­ domił serdecznie kogo tylko się dało, bo głos miał jak kolumna dźwiękowa. — Stało się coś? — Nie — Siwemu zrobiło się głupio, pożałował, że w ogóle tu przyszedł. — Zdałem wreszcie ten zaległy egzamin z farmakologii i chciałem odpocząć. — Cieszę się! — Prezes naprawdę wyglądał na zado­ wolonego. Ale czy rzeczywiście z powodu tego egza- 2 — Cienie... 17

mmu? Może i tak. Mógł mieć wyrzuty sumienia. Prze­ cież Siwy już dawno powinien skończyć studia, a przez te wszystkie zawody, zgrupowania, mecze, wyjazdy... I tak wszyscy się dziwą, że już dobrnął do ostatniego roku. A bo to raz go pytali, jakim cudem zdał jakiś trudny egzamin? A gdy Pucołek przychodził do pokoju, to od razu walił z grubej rury: — Siwy, fama głosi, że czwórkę z ginekologii dosta­ łeś za ten wygrany turniej międzynarodowy. — Zająłem tam dopiero drugie miejsce — prostował Siwy dla spokoju. — No właśnie. Gdybyś był pierwszy, dostałbyś piąt­ kę. I zaraz dodawał usprawiedliwiająco: ■— Tak głosi fama. A na famę Siwy nie miał już wpływu. Za to teraz prezes stał koło niego i cieszył się. Jasio też się cieszył, a blondynek klepał Siwego po plecach. Oznaczało to, że wszystko jest dobrze. — No to... zatańcz! — zaryzykował prezes. — Ja muszę jeszcze zrobić plan finansowy na przyszły rok. A więc trzeba będzie zatańczyć. Ale z kim? Nie wi­ dać, żeby któraś z dziewczyn podpierała ścianę. Par­ sknął z niechęcią. Najchętniej zatańczyłby jednego wal­ ca z prezesem i — do domku! Raczej odczuł, niż zauważył utkwione w siebie oczy. Dziewczyna była bardzo młoda, miała czarne, rozpusz­ czone włosy i ładną twarz. Bardzo ładną twarz! — Starzeję się — pomyślał obojętnie. — Dzieciarnia ogląda się za mną. Tańczyła z jakimś wysokim facetem. Faceta nie znał, ale tamten zaraz kiwnął mu ręką na powitanie. Uśmiechnął się uprzejmie, nie lubił sprawiać ludziom przykrości. Może tamtemu dobrze zrobi ten jego uśmiech? Uśmiech mistrza. Na przykład na trawienie, 18 na zapalenie korzonków albo na to, żeby mu wojna po nocach się nie śniła. Blondynek znowu się przypałętał. Z dziewczyną. — Przedstawiam ci moją narzeczoną — wyszczerzył się do Siwego. — Marysia! To jest właśnie ten kolega, o którym ci tyle mówiłem. — Ach! To pan! — wykrzyknęła Marysia. Kapała radością. — Tak, to ja — potwierdził Siwy. I natychmiast uzgodnił sam ze sobą, że faktycznie on to jest on, a nikt. inny. — Pan w ogóle nie tańczy! — zaryzykowała, a akcent postawiła na tym „w ogóle”. — Dopiero przyszedłem — odparł i rozłożył ręce, bo mu ta salonowa dysputa kompletnie nie wychodziła. Może Marysia nie taka, jaką by się chciało? — Bo my z Ryśkiem tańczymy bez przerwy! — papla­ ła dziarsko i zaczęła podrygiwać trochę w przód, a tro­ chę w tył. Tył miała dużo lepszy. — Ma pani zdrowie! — westchnął z podziwem. — Rysiek też odporny na drgania, zresztą kondycję ma żelazną! Nudna była ta rozmowa, może ją zapytać, co sądzi o witrażach Marca Chagalla? Albo — czy bardziej prze­ konuje ją kameralność Picassa, czy perspektywiczność Salvadora Dali? A zresztą — czy okonie biorą lepiej na błystki wirowe „Meps”, czy na kiełbia? Poszli tańczyć, zanim zdecydował się na wybór pro­ blemu do dyskusji. Chyba zapytałby w końcu, czy lubi kartoflankę ze śmietaną, bo on sam bardzo. Poczuł głód. Wyjrzał przez okno. Oczywiście nic nie zobaczył, bo szyby były brudne, a deszcz jeszcze bardziej zasła­ niał widoczność. Poza tym ciemno było przecież po dru­ giej stronie okna. — Halo! — poczuł lekkie dotknięcie na ramieniu. 19

Odwrócić się, czy tylko odpowiedzieć w ten sam spo­ sób? To była chyba ta czarna. Wujka zgubiła i teraz może ma chęć rodzinę kompletować? Gdyby tak miała w torebce talerz kartoflanki ze śmietaną! Ale nie ma. Na pewno nie ma. Wobec tego nie warto chyba się od­ wracać. Odwrócił się jednak. Tak. Ta czarnowłosa stała przed nim i ze znudzoną miną kołysała się w takt melodii. — Niech pan ze mną zatańczy, bo nie mam z kim — odezwała się patrząc raczej w okno niż na niego. Zwrócił uwagę na saksofonistę. Nie! Na saksofon. Po co ten saksofon tak się świeci? Gdyby go tak na czarno, na matowo obrobić? Ten złocisty poblask był zupeł­ nie do kitu. Inne instrumenty też lśniły tak samo. Bez­ nadziejny gust! — Dlaczego akurat ja? — zapytał uprzejmie wpa­ trując się w wytrzeszczone oczy saksofonisty. — Sama nie wiem — przyznała beztrosko, nie odry­ wając oczu od okna. — Ma pani tam kogoś? Za tym oknem? — Mam. — Może wujka? — Nie, stryjka. — Aha. I stryjek lubi deszcz? — pokiwał głową z pobłażaniem. — Bardzo ciekawy stryjek. Chętnie go poznam. — To może następnym razem? — pociągnęła oczami po jego twarzy. Poczuł się jak średnio czerstwy chleb krojony tępym scyzorykiem. — Ile pani ma lat? — A bo co? Pan może belfer? — Tym razem patrzy­ ła w drugie okno. Głupio mu się zrobiło. Faktycznie. Wystartował jak belfer. Objął ją zdecydowanie. Miała oczy na wyso­ kości jego oczu, dorównywała mu wzrostem. — Nie jadł pan dzisiaj obiadu? — otarła się spoj­ rzeniem o jego czubek nosa. Wzruszył ramionami i przytulił ją mocno. Fakt, że za kartoflankę oddałby pół godziny żyda. Cholera! Wciąż to żarcie łazi po głowie! Zdziwił się przyjemnie, bo tak jakoś idealnie pasowała do jego ramion, odru­ chowo wzmocnił uścisk. — O! — spojrzała na niego z przerażeniem, ale zaraz przybrała swoją zwyczajną pozę. — Niech pan przesta­ nie popisywać się! — Ale z pani nudziara! — odezwał się wreszcie. — Oho! Jaki pan rozmowny! — dopiero teraz spoj­ rzała mu w oczy. — Aha — skwitował oszczędnie jej podniosły z na­ gła nastrój. Jakiś ruch zrobił się na podium dla orkiestry. Siwy skrzywił się lekko. Za mikrofon chwycił prezes. Czyż­ by miał ochotę zaśpiewać „Tango Milonga”? Nie. Ra­ czej coś powie. — Proszę państwa! — powiedział i uśmiechnął się, jak gdyby za chwilę zamierzał rozrzucać dolary wśród tłumu. — Po raz pierwszy mam zaszczyt powitać na naszej klubowej zabawie mistrza Europy! Siwy przełknął ślinę. Cholera! Już lepiej było iść do knajpy czwartej kategorii. Obciągnąłby z jakimś lum­ pem pół litra, zakąsiłby śledzikiem, przysięgliby sobie obydwaj braterstwo do końca życia, potem daliby sobie po mordzie i wszystko wródłoby spokojnie do normy, a Siwy do domu. Ale prezes jeszcze nie skończył. — Prosimy, kolego! — zawołał z daleka. — Specjal­ ne tango dla naszego sympatycznego mistrza! No i zagrano. Siwy tańczył, a prezes stał na wyso- kośd i deszył się. Znowu się deszył! Mamę by było to prezesowe życie, gdyby nie miał z czego się cieszyć. 21

Co by mu pozostało? Chyba tylko stonkę na pegeerow- skich polach wybierać. Też radocha! Złapać taką ga­ dzinę, przerobić paski na kropki i wypuszczać jako biedronki... — Muszę panu powiedzieć — przerwała mu nagle próbę ekshumacji praw Mendla — że mam na imię Ewa. — Nie szkodzi! — westchnął, będąc jeszcze pod wra­ żeniem niemądrego pomysłu prezesa. Była niezrażona. — Nie wiedziałam, że tacy sławni ludzie w ogóle chodzą po ziemi! — A pani myślała, że fruwają? Wzruszyła bezradnie ramionami. — Do której klasy pani chodzi? — wyrwało mu się znowu. Co jest? Jakiś pedagogiczny kompleks uświadomiony właśnie teraz, po latach? Może powinien zostać nauczy­ cielem biologii, a nie lekarzem? — Nie chodzę do szkoły — poinformowała obojęt­ nie, ale łagodnie. — A mamusia? — walił coraz bardziej głupio. — Też nie chodzi do szkoły. I babcia nie chodzi — dodała z satysfakcją. — Ojej! — zmartwił się, bo znowu poczuł głód. — Pieprzy pan takie głupoty, że wcale nie wiem, co odpowiedzieć! — wyrzekła nagle naburmuszona. — Do dupy taka zabawa! Przepraszam za wyrażenie! Słownik miała nowoczesny. A Siwy był piekielnie staroświecki. Może dlatego właśnie zdecydował się od­ prowadzić ją po zabawie do domu. Zresztą szybko wy­ dało się, że brakuje mu poczucia humoru. Ewa wyrwała mu się na pustej ulicy i pogoniła za jakimś smutnym przechodniem. Gdy tamten przerażony odwrócił głowę, zamiauczała mu piskliwie w twarz. Dał nogę tak szyb­ ko, że nawet nie zdążyła się powtórzyć. Ale zadowolo­ 22 na była jak niemowlę po wytrąbieniu butli mleka. — Widział mistrz ten numer? Ja też zostanę mistrzy­ nią! W straszeniu ludzi! — Drugi da ci po pupie! — oburzył się. — Skończą się marzenia o mistrzostwie. — Oho! Mistrz czuje się nieswojo! — zakpiła. — Czyżby mistrz wstydził się mnie? —• Nigdy nie miałem wnuków. Nie wiem, co się z ni­ mi robi. — Ależ dziadku! Odprowadzisz mnie chyba do dom­ ku? — Chyba do reszty osiwieję przez drogę? — Nie szkodzi, dziadku! Do twarzy ci w tym srebrze! — Potrafisz zupełnie nic nie mówić? — Tak. — To spróbuj. — A jeszcze jedno słówko? — Niech ci będzie. -—- Umówisz się ze mną na następną zabawę? — Ja? Rozejrzała się wokół. — Przecież tu nikogo więcej nie ma! — I co ja będę z tobą robił? — Jeśli nie wiesz, to ja ci podpowiem. Jak spotkasz się ze mną wcześniej, to ci nawet ściągawkę przygotuję. — Ależ się rozpędziłaś! — Przecież tak lubisz szkołę! Roześmiał się. Po chwili roześmiał się jeszcze raz. Taki fajny kumpel! 2 Najwyższy poziom kultury na Podzamczu repre­ zentował Fredek. Nikt nie miał żadnych wątpliwoś­ ci co do tego. Garniturek był zawsze dopasowa­ ny, kancik u spodni wyprasowany do granic ry­ 23

zyka — podobno muchy przecinało na pół, kiedy Fredek nagle ruszył nogą w barze mlecznym. Kra­ waty Fredka zajmowały pół szafy i dzięki temu szafa wyglądała jak kolekcja egzotycznych motyli. Te wszystkie krawaty były na gumce, bo Fredek był czło­ wiekiem praktycznym' i nie lubił niespodzianek. O nie­ spodziankę nietrudno. W zamieszaniu każdy chwyta za co się da. Kiedy się ciągnie za normalny krawat, wtedy łatwo stracić kontakt ze świeżym powietrzem. A Fredek niesamowicie, cenił sobie świeże powietrze. Do parku chodził wieczorami, do ogrodu botanicznego zaglądał, by na kwiaty popatrzeć, a czasem nawet za miasto wyjeżdżał, żeby nad rzeką płynącą wśród grzą­ skich bagien oko nacieszyć urokami nie skażonej przy­ rody. Miał własny samochód, może nie najlepiej prezentu­ jący się z zewnątrz, ale tylko wtajemniczeni wiedzieli, co tam siedzi pod maską. Bo Fredek już dawno przestał pracować w swoim biurze, gdzie wypijał dziennie dwa­ naście herbatek, zupełnie mu taka herbaciana praca nie pasowała. I życie było nijakie. Fredek znajomych miał w bród. Całe Podzamcze i Stare Miasto uważało za zaszczyt uścisnąć Fredkowi grabulę. Fredek nie pospolitował się jednak z byle kim. Maturę miał, inteligentem był — różnym drobnym chu- liganikom kazał sobie mówić „panie Fredku”, a jak nie, to zjeżdżaj chamie, bo pan Fredek zaraz cię uszkodzi! Fredek nie wiedział, co znaczy strach. Na Podzamczu strasznych dla niego nie było, na Starym Mieście też nie. Był właśnie sobotni wieczór i Fredek zdecydował się zrobić wycieczkę do akademików na Parkowej. Tam już wyrobił sobie taką metę, że czuł się jak na rodzin­ nym Podzamczu. Samochód wypucował przed połud­ niem do połysku — mowy nie ma, żeby na taki samo­ chód, na taki połysk no i oczywiście na... takiego Fred- 24 ka nie zerwać jakiejś dziewczyny. Taki niefart w ogóle nie wchodził w grę. Zresztą Fredek nigdy nie dysku­ tował z dziewczynami. Jak się tylko jakaś zagapiła, za­ raz ciągnął za rękę do samochodu, niby żartem, niby sposobem — dziewczyny nie zdążyły nawet pisnąć, a już było po wszystkim. Z powrotem wędrowały już same. Nie lubił Fredek tłoku w samochodzie. No i prze­ cież świeżego powietrza ciągle mu było trzeba! Podjechał na Parkową i zatrzymał się niedaleko przy­ stanku. — Cześć, Fredek! — dosłyszał okrzyk w momencie, gdy zamykał wóz. Obejrzał się. Jakiś małolat z pierwszego roku. — Cześć! Cześć, stary! — pomachał ręką. U tych młodszych roczników uchodził za bóstwo. Legendy sobie o nim opowiadali. Podobno gdy tylko wpadał do pokoju w żeńskim akademiku, zaraz wszystkie baby ściągały majtki. Straszny rwacz z Fredka! Jak on to robi? Cho­ lera! Podpatrzeć go w akcji! To byłaby dopiero lekcja! Fredek zbliżył się do pierwszego budynku. Zza drzwi wynurzyły się dwie sylwetki. Momentalnie przybrał na twarz uśmiech pełen uprzejmości. — Cześć, chłopcy! — zawołał wylewnie. — Co sły­ chać? Siwy, nie jesteś dzisiaj na żadnych zawodach? — Tak jakoś wypadło, Fredek — odezwał się Siwy z nikłym uśmiechem. — Pucołek startuje jutro. — O, psiakrew! — rozpalił się Fredek. — Przyjdę na pewno! W siatkę grasz! — Tak się złożyło — Pucołek machnął ręką od nie­ chcenia. — Tym razem w siatkówkę. Akademickie mi­ strzostwa Polski. — Wiem, wiem. Wszyscy wiedzą, że jesteś tutaj naj­ bardziej wszechstronny. Dokąd idziecie? — Na zabawę. — Powodzenia! Podwiózłbym was, ale czekam tu na jedną. 25

— W porządku, Fredek! Zdążymy. Cześć! — Cześć, cześć! Poszli. Z takimi trzeba dyplomatycznie. To nie żadne pierwszoroczniaki. Za Siwym specjalnie nie przepadał, ale musi się z nim liczyć. W ogóle należy liczyć się ze wszystkimi, o których głośno się mówi. Pucołek to kiełbik przy Siwym, ale jednocześnie najbliższy kum­ pel. Nie zaszkodzi powiedzieć „cześć”. Szyków mu i tak w niczym nie psują. A w swojej dzielnicy Fredek też może szepnąć, komu trzeba, że jak chcą, to niech leją wszystkich po kolei, ale tych dwóch trzeba uprzejmie omijać. Najważniejsza jest dyplomacja! Wszedł na drugie piętro. Pokój 214. Tutaj mieszka­ ją trzy. Fredek zaliczył już Majkę i Dzidkę. Została Kryśka. Fantastyczna dziewczyna! Przycisnąć się do takiej piersi!... Aż oczy zamknął na chwilę. Kryśka po­ kazywała się w zeszłym roku z Siwym. W porządku. Jeśli ona była z Siwym, to Fredek nawet głowę odkrę­ cał w drugą stronę na jej widok. Nie chciał mieć żad­ nych kłopotów. Ale teraz? Teraz Siwy kręci się nie wiadomo z kim, może tylko z Pucołkiem, Kryśka jest wolna. Zapukał i wszedł do środka. Była sama. W szlafroku. Paznokcie lakierowała. — Witaj skarbie! — Cześć, złotko! — odparła obojętnie. — Kiedy wy­ chodzisz? — Co? — Fredek nie zrozumiał w pierwszej chwili. — Pytam się, kiedy stąd spływasz. — Wolałabyś, żebym został jak najdłużej? — Wolałabym, żebyś w ogóle tu nie przychodził. — Mnie się tego nie mówi — ostrzegł z groźnym spokojem. — Poszukaj sobie naiwnych na pierwszym roku. — Twoje koleżanki były na piątym i jakoś poszło. Też są naiwne? 26 — Głupie. Poza tym wziąłeś je na siłę. Ciesz się, że do prokuratora nie poszły. — Na siłę? Czy ja związałem którąś, a potem wrzu­ ciłem do samochodu? — Wsiadły, bo były głupie, ale potem je biłeś. Uśmiechnął się z zadowoleniem. — Niektóre to lubią. Mają więcej emocji. — Dla mnie jesteś zwykły pasożyt — zaopiniowa­ ła odważnie. — Wyiraczona szmata. Trochę się speszył. — Chciałem sobie tylko pogadać z tobą. Nic więcej. — Z pętakami nie rozmawiam! — Odważna jesteś. — Jeszcze bardziej niż myślisz. Spływaj! — Chyba spotkamy się jeszcze — zapowiedział od­ wracając się do drzwi. — Nie będzie to najszczęśliw­ szy dzień dla ciebie. Poczuł się cholernie upokorzony. Nie wyszło! Trud­ no. Ale w takiej formie jeszcze żadna mu nie odmó­ wiła. Ma szczęście, że to jest jej mieszkanie. Pogada z nią inaczej gdzieś na mieście. Kolesie ze Starego Miasta zwęszą tropy. I oczko podmalują na niebiesko, niebieskie cienie wokół oczu bardzo modne teraz. Kto wie, może ona jeszcze podatna na środki wychowaw­ cze? 3 Osiem łóżek ustawionych w obszernym pokoju sta­ nowiło zasadnicze umeblowanie. Bo dwie szerokie szafy, stół i krzesła otaczające ten stół — wszystko to wyda­ wało się już tylko dodatkiem, bez którego właściwie można się obejść. Przecież niekoniecznie siedzieć trze­ ba przy stole albo na krześle. Siedzieć można byle gdzie, natomiast spać trzeba na łóżku. Można też 27

wprawdzie spać na podłodze, ale ogólnie nie jest to dobrze widziane. Na podłodze kręcą się ludzie, łatwo jest zawadzić nogą o leżącego i upaść. Miejscem gwa­ rantującym studentowi pełne bezpieczeństwo jest więc tylko łóżko, na którym można leżeć, siedzieć, jeść, pisać, opowiadać kawały i tworzyć listy do stęsknionej rodziny. Bykol nigdy nie pisał listów do rodziny. W piśmie był raczej kiepski. Wolał gadać. Pamięć miał zupełnie dobrą, podręczniki opanowywał szybciej niż jego ko­ ledzy, na giełdzie przed salą egzaminacyjną wszystkim udzielał pierwszej pomocy. A do rodziny wolał po pro­ stu jeździć. Co dwa tygodnie opróżniał walizkę z okru­ chów, zapinał paltocik, czapkę uszatkę zakładał głęboko na czoło, lapidarnie żegnał się słowami „to lecę” i wy­ chodził dostojnie za drzwi. O! Bykol zdawał sobie za­ wsze sprawę z tego, że wszyscy będą myśleć przez cale dwa dni tylko o nim. Co przywiezie z domu? Jajeczka czy pasztetówkę? Bykol przywoził różne rzeczy. Naj­ większe wzięcie u kolegów miał smalec przetapiany razem z plasterkami boczku, kiełbasy i cebuli. Do tego trzeba było dorzucić słoik konserwowanych pomidorów, dwa garnki herbaty, koszyk chleba i... i tych ośmiu, którzy tu mieszkają. — Bykol to jest wielki człowiek! — chwalił kolegę Pucołek, klepiąc go delikatnie po głowie. — No i co z tego? — naburmuszył się zaraz By­ kol. — Siadacie wszyscy, zżeracie moje zapasy w ciągu jednego wieczora i na tym koniec. Gdybym mieszkał sam, miałbym wyżerkę na cały miesiąc. -— Na miesiąc? — Pucołek robił wielkie oczy. — Po trzech dniach grzyb wyrósłby na tym wszystkim. Prze­ cież w środku jest cebula. Cebula nie wytrzymuje długo. Powinienieś cieszyć się, że cię ratujemy. Ja oso­ biście nigdy nie mogę spokojnie patrzeć, kiedy widzę, że dobre żarcie się marnuje! 28 — Już poliki ci spuchły od tego żarcia! — zgorszył się Bykol. — Wyglądasz jak pogryziony przez osy! — Bo to się nazywa oryginalna uroda — wyjaśnił skromnie Pucołek. — Mam rację czy nie, Siwy? — Siwy nie zna się na takiej urodzie — wtrącił chu­ dy blondyn dopijający resztki^ herbaty z dużego słoika po ogórkach. — Siwy jest sportowcem. — No to co? Myślisz może, że sportowcy na niczym się nie znają? — najeżył się Pucołek. — Zainteresowania mają wąskie... — I co jeszcze? — Jeśli mówię, że wąskie, to znaczy, że nic więcej — odparł spokojnie Chudy. — No, no! — Pucołek zrobił wielkie oczy. — Pan doktor raczy tak uważać? Ty głąbie kapuściany! — wykrzywił się po chwili komicznie. — Współczuję twoim przyszłym pacjentom! Przecież ty ich do szyb­ kiej śmierci doprowadzisz, bo nigdy w życiu nie dasz rady postawić właściwiej diagnozy! — Daj spokój, Pucołek! — odezwał się łagodnie Si­ wy. — Pozwól człowiekowi wyrazić swój pogląd! Prze­ cież on mnie się czepia, a nie ciebie. — Ja go znam już sześć lat! — pobłażliwie poinfor­ mował Pucołek. — Zaraz zabierze się do mnie, bo wia­ domo, że ja też trenuję! — Ty się nie liczysz! ■— Chudy machnął lekceważąco, ręką. — Nie ta klasa. Po tobie pozostanie najwyżej ne­ krolog! Pucołek pogardliwie spojrzał mu w oczy. — A nie mówiłem? — powiedział. — Neptek, jeśli chodzi o diagnozę! Przyjdzie pacjent z biegunką, to on go do dentysty skieruje! Cha! cha! cha! — Oj tak! — westchnął Bykol. — Aż się płakać chce, gdy sobie człowiek uświadomi, komu teraz dyplomy dają. Chudy ze zgrozą w oczach popatrzył w sufit. 29

— Jeszcze ten się odzywa! — wykrzyknął. — Koniec świata! Nie dosyć, że. książek uczy się na pamięć, to jeszcze głos w porządnym towarzystwie zabiera! A spis rozdziałów też wkuwasz na blachę? Ja to się dziwię — spojrzał w okno — jak on zdał egzamin wstępny na studia! Niby wszystko wie, a nic z tego nie rozumie, no nie? — A to matołek! — wysapał tylko Bykol. — Gdyby nie wysoka kultura, której jestem czołowym przedsta­ wicielem, to dałbym mu w łeb! — No proszę! — Chudy już odczepił się od sportow­ ców i zarezerwował sobie tylko Bykola jako przedmiot żartów na dziś. — Kultura! Mówi „kultura ! A prze­ cież gdyby nas tutaj nie było, nazwoziłby ziemi, gnoju i nawozów sztucznych, a potem nasadziłby ziemniaków i spał w redlance, dopóki by go stonka nie zeżarła! Bykol wysłuchał z zainteresowaniem całej wypowie­ dzi przeciwnika ii zwrócił się do Pucołka: — Masz klej? — Nie mam. — To wrzućmy Chudego do garnka z gotowaną wo­ dą! Jak mu się kości rozpuszczą, będzie klej. A ze skó­ ry uszyjemy sobie buty na zimę. Co ty na to? — Dobra myśl — zgodził się Pucołek. — Jeszcze gło­ wę trzeba na coś wykorzystać! — Koniecznie! Na co? — Na wazonik do kwiatów. — Nie przecieknie? — Chyba nie. Tyle wody tam chlupie teraz, a podłoga sucha. — No to ustalone. Czemu nic nie mówisz, Siwy? — Spać mi się chce. — Starość się zbliża. — Możliwe, ale to ńie szkodzi. Jeśli umrę podczas snu, to nie będę miał okazji niczego żałować. Nawet te­ go, że kiedyś mieszkałem z wami! 30 — Tak, to będzie największa strata dla ciebie. — Racja — przytaknął Siwy. — Choćbym miał żyć nawet dwieście lat, to i tak nigdzie nie nasłucham się tylu głupstw, co w tym pokoju przez te kilka sezonów. — On nami gardzi! — oburzył się Chudy. — Nie nami, tylko tobą — sprostował Pucołek. — Dlaczego mną? — Bo głupio wyglądasz. — Ja? — Aha. Szczególnie wtedy, kiedy ci się wydaje, że mądrze mówisz. Ja bym cię momentalnie zdekapito- wał! — Sadysta z ciebie! — zmartwił się Siwy. — Nie do­ syć, że człowiek odważniki w kieszeń pakuje, gdy wy­ chodzi na wiatr, a ty go chcesz unicestwić! — Tak zupełnie unicestwić to nie! — krzyknął Puco­ łek. — Trochę by z niego pozostało! — Na przykład puszka kleju! — nadął się triumfują­ co Bykol. — Tak jest! — Pucołek z szacunkiem spojrzał na Bykola. — Bykol to jest egzemplarz inteligentny. Wszy­ stko rozumie. — W przypadku Chudego nie byłoby to unicestwie­ nie o wymowie negatywnej — dodał patetycznie By­ kol. — To przecież dla jego dobra. Ma porządnych ko­ legów, może więc liczyć na sprawiedliwą eutanazję. Jako niezdolny do walki o byt! — zakończył. — O rety! — zawołał zdumiony Pucołek. — Jaki ten Bykol mądry! Na filozofię trzeba go pchnąć po dyplo­ mie! Nareszcie usłyszałem teorię, którą całkowicie po­ pieram! Usłyszeli pukanie do drzwi i przestali mówić. Puco­ łek rozejrzał się wokół i głośnym szeptem wykrzyczał: — Co tu się dzieje! Kultura na każdym kroku! Lu­ dzie pukają, zamiast wchodzić! Może to rektor przy­ szedł? Wlazł!!! — krzyknął głośniej. 31

Wszedł Jasio i od razu zasłonił sobą pół ściany. — Witamy pana inżyniera! — skłonił się Puco- łek. — Myślałem że to nasza hołota wróciła z obozu kondycyjnego dla kulturalno-oświatowych i teraz pró­ buje tutaj zaprowadzić nowe sposoby wpraszania się na kolację! Jasio ze zdumieniem rozejrzał się po pokoju. — Co on gada? — zapytał Siwego. — Trudno wyczuć, o co mu chodzi. Domyślam się mniej więcej, że od miesiąca nikt tu nie pukał. — Nikt was nie odwiedza? — Odwiedzają, ale ręce trzymają w kieszeni przed drzwiami. Nawet klamkę trzeba za nich naciskać. —• Kupa dziwaków mieszka teraz w akademiku! — prychnął Jasio. — Dawniej takich nie było? — zapytał Bykol. —■Dawniej ludzie nie mieli czasu! W kolejce się stało przed spółdzielnią studencką i czekało się na przy­ dział prac. — To znaczy, że program studiów był cienki — pod­ sumował Chudy. — Jednym słowem niski poziom nauki. Jasio zawadził o niego oczami z politowaniem. — Wyglądasz mi na oiężkoatletę. — Cha! cha! cha! — zaryczał Pucołek. — Jasio ma jednak najlepsze rozeznanie! Jak chcesz, to ci w pięt­ naście minut całą ekipę takich kulturystów zmontujemy! —■Jedzenie mu kradniecie czy co? — zainteresował się Jasio. — Dwa tygodnie temu wyglądał lepiej. — Odchudza się — wyjaśnił Bykol. — Przedtem nie mieścił się w pokoju. —■Rozumiem — pokiwał głową Jasio. — To bardzo poważny problem. — Chcieliśmy dokonać na nim humanitarnej euta­ nazji, ale nie mamy jeszcze zgody dziekana! — Nie warto — odparł Jasio. — Zamknijcie go do słoika po ogórkach i problem z głowy. 32 — Najgorzej jak zakręty mózgu zarośnięte zostają przez muskuły! ■—• skomentował wreszcie Chudy. — Porusza się wtedy człowiek po omacku w świecie. Ope­ rację bym zrobił wam wszystkim! — Tylko nie to! — zastrzegł się od razu Pucołek. — Trzymaj się jak najdalej od żywych! Najpierw popod- pisuj jeszcze przez dziesięć lat listę obecności w pro­ sektorium. Tam możesz bezkarnie ćwiczyć się w szer­ mierce ze skalpelem. —. Wy tak codziennie dyskutujecie? — zadziwił się Jasio. — On zawsze zaczyna! — poskarżył się Bykol wska­ zując palcem Chudego. — Ten kulturysta z dobrze roz­ winiętą mimiką! — Z niego nie jest żaden kulturysta — sprzeciwił się Pucołek. — Z niego może być najwyżej zakładka do Icsiążki! — Niewykluczone. A gdzie reszta? — W bibliotece. — Fuchę złapali? Kurz z książek zdrapują? — Uczą się! — dobitnie powiedział Pucołek. — Zna­ czy: mało zdolni! —■Rozumiem — współczująco skinął głową. — Jeśli chodzi o ścisłość, to przyszedłem na pięć minut. — Siedzisz już prawie pół godziny — poinformował Chudy. — Mam sprawę do Siwego. Siwy uśmiechnął się uprzejmie, a Pucołek od razu zapytał: — My mamy wyjść, czy wy wyjdziecie? — Możecie zostać — uspokoił go protekcjonalnie Ja­ sio. — Dzięki za wspaniałomyślność! — Wczoraj byli u prezesa Francuzi. — I co? — zapytał Siwy. — Zaproponowali mecz. 3 — Cienie... 33

— Na kiedy? — Za trzy tygodnie. — U nas czy u nich? — U nich. — Cholera. — Źle? — Chyba że źle! Co ja będę robił jesieniią we Francji? . — Będziesz brał udział w zawodach. — Ach, rzeczywiście! Zapomniałem. — Prezes prosił, żebym cię zawiadomił i na tym ko­ niec. Wychodzę. — Szkoda. — Nie żałuję. Podejrzewam, że waszych sporów nie ukończycie do jutra. Długo tak gadacie? — Do trzeciej rano. Czasem do czwartej. — A tamci? — Którzy? — Mało zdolni. — Też gadają. — To wy chyba robicie przygotowania dc pracy w domu wariatów? — Niewykluczone — przyznał Pucołek. — '.am naj­ lepiej płacą. Jasio stanął już w otwartych drzwiach. — Nie ma chyba gorszej rzeczy — stwierdził uro­ czyście — od merkantylizmu dzisiejszych lekarzy! 4 Sobota nastała znowu, zresztą po piątku niczego lep­ szego nie można było się spodziewać, a Siwy już od samego rana wmawiał sobie z głębokim przekonaniem, że na żadną zabawę nie pójdzie. A kiedy już się ubrał i zamierzał wyjść, Pucołek zastygł w podziwie i oczka zaokrągliły mu się jak u pluszowego misia. Nie mógł 34 pojąć, jak można tak nagle, na starość, zacząć chodzić na tańce. Zapytał też, czy Siwy nauczył się już wódkę pić, bo to bardzo ważna sprawa. — U nas na wsi — włączył się natychmiast Bykol — jakby nie wypił z chłopakami na zabawie, toby go pa­ likami od pomidorów zatłukli. Bykoi miał wygląd weterynarza. Dlaczego uparł się leczyć ludzii? Ewa już na Siwego czekała. Umalowana była wyzy­ wająco, a króciutka spódniczka ledwo zasłaniała końce pończoch. Czekali na niego jeszcze inni. Czterech ich było. Od otoczenia odróżniali się jedynie niepohamowaną ener­ gią, która nieustannie błyszczała im w oczach. Dwóch od razu pokraśndało z radości, gdy Ewa podeszła do Siwego. Dwóch pozostałych spoglądało bez żadnych da­ jących się odczytać emocji. Na wszelki wypadek. Niski brodacz z włosami do ramion rozejrzał się stra­ tegicznie po sali i zaproponował obojętnym głosem: — Bijemy. — Ryzyko — ostrożnie zakomunikował elegancik w niesamowicie szerokich spodniach. — Kto to? — sprawozdania domagał się barczysty facet o wykropkowanych kącikach oczu. — Może mi się wydaje — dodał — ale już go kiedyś spotkałem. — To jest Siwy — zreferował czwarty, przeżuwając rytmicznie gumę. Trochę przypominał krowę z wyrazu twarzy. — Waga półciężka. — No to jak? — brodacz zniecierpliwił się. — Bi­ jemy, czy nie bijemy. — W ogóle to bijemy — ustalił ten z gumą. — Ale chwilowo nie bijemy. Okoliczności nie takie jak trzeba. — A co z Ewą? — Zameldujesz Alkowi, że Ewa złapała bok i do te­ go niebezpieczny bok. —■Jak to: niebezpieczny? — szarpnął się brodacz. 35

— Normalnie. Zahacz go, to się przekonasz. Nie daję cd dużych szans. No... dziesięć sekund! Brodacz wytrzeszczył oczy na Siwego. — Dziesięć sekund? Jeszcze takiego nie spotkałem! Takie ma kopyto? — Chyba coś tam ma. Ja sam nie widziałem. Ale ktoś mówił. Alek też raz powiedział, że jest jeden fa­ cet, z którym niełatwo wygrać. Mówił, że to jakiś „Si­ wy”. Na mieście nie ma drugiego Siwego. Ja znam wszystkich szczawików! Brodacz z coraz większym szacunkiem wpatrywał się w człowieka, który ma takie straszne kopyto. — Chciałbym go zobaczyć w jakiejś akcji! — Może będzie okazja. Jak się od Ewy nie odczepi. — Podobno ona sama przyczepiła się do niego. — A co to za różnica? Z miny brodacza też natychmiast wynikło, że różni­ cy nie ma. Tak bardzo chciałby przecież zobaczyć Si­ wego w akcji. Teraz nie ma już facetów z kopytem w garści. Każdy goni za forsą, kopyto ma niesprawne, niewyćwiczone, łatwo takiego załatwić. A ten — dzie­ sięć sekund! Cholera! Na wielkiego gieroja nie wyglą­ da. Ale wygląd to nie wszystko. Najgorsi są tacy bez wyglądu... — Chodź, Beniek! — elegancik wpadł mu prosto w tok rozważań. — Zapatrzyłeś się na faceta jak na gwia­ zdę filmową. A może ty jesteś pedał? Cha! cha! cha! —- poweselał od razu. — Ja to mam szczęście! Gdzie się nie ruszę, tam pedał! Co za życie! Baby odłogiem leżą, a pedały rozmnażają się jak stonka ziemniaczana w pegeerze! Popraw się, Beniek, bo dostaniesz upomnie­ nie z Ligi Kobiet! — Ale z ciebie pierdoła! — stęknął Beniek. — Pi- cuś glancuś! Czym sobie włosy dzisiaj polakierowałeś? Smalczykiem? Skwarki masz na kołnierzu! Łeb ci się świeci jak psu dupa! I 36 Elegancik przełknął ślinę i nie podjął dyskusji. Od­ wrócił się tylko bokiem. Jak gdyby dla nabrania roz­ machu. — Jeśli chcesz mnie stuknąć — uprzedził Beniek__ to idź najpierw i załatw sobie dobry worek po ce­ mencie. — Po cemencie? — zdziwił się elegant. — A co? Może stać cię na normalną trumnę? Zre­ sztą po śmierci będzie ci wszystko jedno — tak samo dobrze w trumnie jak i w worku. Elegant wzruszył ramionami. — Nikogo nie uderzyłem bez uprzedzenia. Ja tylko uprzedzałem — podkreślił z powagą Be­ niek. — Nie lubię kłopotów tam, gdzie się ich nie spo­ dziewam. A w czapę każdy może dostać — uzupełnił sentencjonalnie i nie wiadomo, kogo to dotyczyło — jego samego czy eleganta. Za to Siwemu nawet przez myśl nie przeszło, że ktoś tutaj ocenia jego możliwości i że nie ma takich, którzy by nie mogli dostać w czapę. Znowu tańczył z Ewą i z każdym tańcem czuł się lepiej. — O czym mistrz myśli podczas tańca? — zapytała go w pewnym momencie, zaglądając mu jednocześnie w oczy. Może i odgadła prawdziwe odczucia z jego spojrze­ nia, bo uśmiechnęła się tylko, gdy odpowiedział: — Myślę, że podłoga trochę skrzypi. A orkiestra grała tak ostro, że gdyby na przykład skrzypek dostał nagle bólów porodowych, to nikt by go nie usłyszał. Nawet koledzy z zespołu. Wielki Jasio tańczył opodal i spoglądał na Siwego z politowaniem. Albo mu Siwy do tej zabawy nie pa­ sował, albo Ewa. Tylko że Siwy najmniej właśnie przejmował się tym, co Jasiowi nie pasuje. Zastana­ wiał się, co by tu powiedzieć dziewczynie, bo prze­ cież coś wypada mówić. Jeszcze pomyśli, że ten spor­ 37

towiec to jakiś niedorajda. Najgorsze, że nie ma o czym gadać. A na dodatek orkiestra grzmoci dzisiaj, jakby szła na wojnę. Przecież nie będzie wykrzykiwał dziew­ czynie jakichś głupot do ucha. No bo takiej dziew­ czynce można chyba tylko o jakichś głupotach opo­ wiadać. Może o filmie? Na filmy wszystkie dziewczy­ ny chodzą. Był ostatnio w kinach film o miłości? Nie. O miłości nie było. Wszędzie westerny albo rewolucja. Efekt taki sam — dużo huku i dymu. Jakie ona lubi filmy? — Jakie filmy lubisz? — zapytał przystawiając pra­ wie usta do jej ucha. — Science fiction — odparła bez wahania. Zaraz też popatrzyła na niego z zaciekawieniem, a Si­ wy pomyślał, że chyba nawet z nadzieją. Z nadzieją, że on tu zaraz powyrzuca grajków, wyciągnie z kie­ szeni, taśmę, ekran i puści film o własnej, czysto pry­ watnej wyprawie na księżyc. — Jakie jeszcze? Może powie, że o kowbojach? Kiedy Siwy nie był jeszcze Siwym, tylko zwykłym czternastolatkiem, do­ konywał próby ujarzmienia krowy sąsiada. Siadał na nią okrakiem i forsował rzeczkę. Zatem byłby pretekst do dyskusji o rodeo. — O wężach — dowiedział się więc zaraz. Aż mu się zimno zrobiło. A orkiestra zrobiła nagle mocny tusz, który odstra­ szył tańczących od wszystkich dyskusji, potem wszyst­ ko umilkło, a perkusista zapowiedział półgodzinną prze­ rwę. Ewa uśmiechnęła się serdecznie i poszła do szatni. Coś potrzebnego zostawiła w płaszczu. Nie dosłyszał, o co tam chodziło. Poczuł krople potu na czole. Trzeba się opłukać pod kranem. Ten ostatni taniec wymagał porządnej gimnastyki. W popękane lustro nad zlewem spoglądał z wyraź­ ną niechęcią. Czy naprawdę tak powinien wyglądać człowiek, który nie ma jeszcze trzydziestu lat? Zmę­ czone oczy, wąskie, zaciśnięte usta i włosy posiwiałe na skroniach. Dobrze, że jest blondynem, mniej widać tę siwiznę. Że też musiało mu się przytrafić coś takie­ go! I nawet nie ma pojęcia, skąd to się wzięło. Tfu! Do diabła! Kto to powiedział, że sport wyczynowv jest najlepszą receptą na młodość? Poeta czy właściciel fa­ bryki tenisówek? Obaj potrzebują rynków zbytu. Szlag by ich trafił! To wysłużone lustro wcale nie odbija mło­ dości. Raczej upór. Nie! Upór też nie. Za delikatnie powiedziane. Zawziętość! Tak. Nareszcie! Zawzięty wy­ czynowiec. Mistrzostwo za wszelką cenę! Przełknął ślinę. Rzeczywiście tak było. Koledzy ze studiów już od dawna pracują. Bo on musiał przecież zostać sportowcem. I to nie byle jakim! Kosztem wielu wyrzeczeń oczywiście. Warto było? Uśmiechnął się. Uśmiechnął się jeszcze raz do lu­ stra. Żeby zobaczyć, jak to teraz wychodzi. Chyba też inaczej niż kiedyś. Może w pracowniach antropologicz­ nych są specjalne wzorce uśmiechów? Na przykład „uśmiech mistrza”? Mistrz nie jest specjalnie wysoki, ale uśmiecha się tak, jakby stał na balkonie pierwsze­ go piętra d prowadził wykład dla kibiców. — Sympatyczni jesteście, kochani! Tak ładnie bije­ cie brawo. W niczym nie przeszkadzacie. Szkoda tylko, że wciąż domagacie się czegoś nowego. Za bardzo lu­ bicie emocje. Zażyjcie tabletki na uspokojenie, cieszcie się tym, co macie przed oczami i będzie zgoda! Czasy, kiedy zawodnik silniejszy fizycznie wygrywał walkę, dawno się skończyły. Teraz wszyscy są silni i gdyby tylko od mięśni zależał wynik meczu, to zwycięstwo rozstrzygano by poprzez rzucenie monety w górę. A pu­ bliczność usnęłaby z nudów. Tam, gdzie spotykają się najlepsi, decyduje odporność nerwowa. Twarz. Przede wszystkim twarz! Twarz musiała tchnąć spokojem, ta- 3S

kim specyficznym spokojem, na jaki pozwala sobie wielki pies atakowany przez ratlerka. Na twarzy nie mogło być widoczne, że tydzień przed meczem spędza­ ło się bezsenne noce, bo presja sytuacji wyzwalała ta­ kie napięcie nerwowe, które nie dawało zasnąć. I oczy powinny błyszczeć naturalnym blaskiem, trzeba było wiele wysiłku, żeby ten naturalny blask oczu zade­ monstrować światu. Zawodnikom i kibicom. Czasem ły­ kało się trankwilizatory. Dawało to w efekcie pogor­ szenie refleksu. Nieraz spokój okazywał się cenniejszy niż refleks w połączeniu z nerwowością, a czasem bra­ kowało właśnie tego ułamka sekundy, który wtopił się w tabletkę i wtedy przegrywało się. I właśnie Siwy znalazł się w końcu na takim etapie, na którym już nie wypadało przegrywać. Może się, czy nie może, ale klasa musi być! Bo już się ludzie przy­ zwyczaili. Mistrz to jest mistrz! A to popękane lustro bez najmniejszych skrupułów przypomina, jakim kosztem mistrz demonstrował kla­ sę... Drzwi otworzyły się na całą szerokość. Jeżeli drzwi otwierają się szeroko, to można się domyślać, że w po­ bliżu znajduje się Jasio. Jasio nawet wrota od stodo­ ły otworzyłby do oporu, żeby tylko zaakcentować swo­ je wejśaie. Każde jego wejście było występem. Nawet w toalecie. Taki sobie Hamlet-chałupnik! — Słuchaj, Siwy! Czy ty chociaż wiesz, z kim się bawisz? — Z dziewczyną przecież, o ile znam się na medy­ cynie! — To jest „Królewna” ze Starego Miasta. Zwykła dziwka z chuligańskiej paczki. Tam już czekało na nią jakichś czterech wymoczków. A może nawet na ciebie. Niedawno wyszli. Przyczają się gdzieś za krzakiem i dostaniesz cegłą po czapie. Nawet nie będziesz wie­ dział od kogo! , 40 — Królewna? — Siwy robił wrażenie człowieka wy­ jątkowo zachwyconego, niech się Jasio zgorszy. — Czy ja, ubogi proletariusz, marzyłem kiedykolwiek o kró­ lewnie? Teraz dopiero... — Przestań się wygłupiać! Mówię ci, że to dziwka! ■— Eeee!... Tak naukowe stwierdzenie wymaga do­ wodów. Puszczała się z tobą? — Nie, ale... -— W takim razie nie wiadomo. Poza tym ja rów­ nież nie jestem dziewicą. I wcale nie mam sobie tego za złe. Gdybym urodził się po raz drugi, straciłbym cnotę jeszcze wcześniej. I nie zostałbym wyczynowcem, tylko normalnym, zdrowym łajdakiem. Cha! cha! cha! Co ty na to? Jasio popatrzył na niego z litością. — W razie czego, ostrzegałem cię! A Królewna wtulała się w niego coraz mocniej. — Bardzo wygodne są te twoje ramiona — tłuma­ czyła. — Tak mi tu dobrze... Ktoś im przeszkodził. Blondynka z papierosem w ustach. Chwyciła Ewę za rękę. — Kto mnie tam szarpie? — zapytała Siwego. — Blondynka. —■Ojej! Będzie przynudzać. — Obejrzała się. — Cześć, Anka! Co jest? — Przyszłam po ciebie. Chłopaki czekają za rogiem. — No to powiedz im, żeby mnie w dupę pocałowali! Wciąż była bardzo nowoczesna i nawet nie starała się tego ukrywać. Anka wydęła wargi. Spojrzała z cie­ kawością na Siwego. — Kto to jest? — Palce miała wycelowane w jego oczy. — To jest mistrz! — zwięźle przedstawiła Ewa. — Mistrz? Z mistrzem jeszcze nie tańczyłam. ■— I nie zatańczysz! — Nie zatańczę? 41

— Nie. — Dlaczego? — Bo jest zarezerwowany tylko dla mnie. — No więc co mam robić? — wydawała się być wy­ jątkowo nieporadna. — Zatańczy pani z Jasiem! — uśmiechnął się Si­ wy. — On też jest mistrzem. Jasiiu! — zawołał. — Zo­ bacz, jaka ładna dziewczyna! Z zabawy wracali we czwórkę. Jesienią dzielnica sprawiała wyjątkowo obskórne wrażenie. Ciemne, sła­ bo oświetlone ulice nikogo nie zachęcały do spaceru. No i nikogo tu nie było. Tylko oni. A Sawy czuł się świetnie. Ewa tuliła się do niego i szeptała mu w ucho ciepłe głupstewka, bawiło go to, sam nie mówił pra­ wie nic, trzymał ją tylko mocno za rękę, bo nawet nie widziała, w którą stronę idzie, patrzyła cały czas na niego. I stukała go w bok co pięć minut. — Ty! — wyszeptała głośno, gdy mijali kolejne, ob­ darte z liści drzewo. — Co? — zapytał krótko, bo tak było najlepiej. — Muszę ci coś powiedzieć. — To mów. — Śniłeś mi się ostatniej nocy! j — Już mówiłaś. — No to co? Nie mogę powtórzyć? — Ale nie powiedziałaś jeszcze, jaki to był sen. — Niesamowity! — Ojejej! Jaki? — Nie powiem. — Dlaczego? — Zgorszyłbyś się. — Ja? — Tak. Na rekolekcje byś mnie wysłał. Bo ty już taki jesrteś! — Jaki? 42 — Właśnie taki. Aniołek! Albo przynajmniej jakiś święty! — Ale mnie wyceniłaś! — Przecież muszę wiedzieć, z kim się zadaję, no nie? — Odwróciła się do tyłu. — Anka, daj zapalić! — Już nie mam fajek! Może oni mają! — Oni? — Ewa roześmiała się trochę wulgarnie. —* Nie palą i nie piją! Anka aż przystanęła. — Coś ty! — Naprawdę! — W co ja wdepnęłam! — zawołała teatralnie. — A w co ja! — dodała Ewa naśladując koleżankę, — Skręć dwa kroki w prawo — wtrącił sdę Siwy —. to nie będziesz miała żadnych wątpliwości. Po prawej, zaraz przy chodniku, rozpościerało się dobrze nawodnione błoto. — A kiosku z papierosami nie ma — marudziła da­ lej Anka. — Nie ma — mruknął Jasio niepewnie. — Niedobrze. Siwy prychnął niecierpliwie: — Dojdziemy do centrum, to skoczę do jakiejś knaj­ py i kupię wam całą stertę! — Sam nigdy nie paliłeś? — zaciekawiła się znowna Anka. — Nie. Roześmiała się głośno. — Ewa! Może to klerycy? Jasio przystanął i popatrzył na Ankę spod oka. — Chodź tutaj grzeszna duszyczko! — zawołał po­ ważnie. Zbliżyła sdę z uśmiechem. Cały czas była w wesołym nastroju. Jasio przyciągnął ją do siebie, podniósł w górę, potem przykląkł na jedno kolano, przełożył Ankę przez drugie, podwinął jej płaszczyk i spódnicę do góry, wre- 43

szcie pogłaskał białe majteczki opinające zgrabny ku- perek i wymierzył trzy zamaszyste klapsy. Dziewczy­ na piszczała, nogami kręciła na wszystkie strony. — Masz już rozgrzeszenie! — Jasio puścił ją i wy­ prostował się. Ewa zachichotała głośno. — Pocałuj księdza w rękę! — krzyknęła. i, 5 — No to jak będzie, chłopcy? — głos Fredka świad­ czył o narastającej niecierpliwości. — Umawiam się z wami, a wy nawet miejsca w kawiarni nie potraficie zająć? Pełno tu ludzi! Wyrośnięty chłopak o wykropkowanych skośnie koń­ cach powiek pogardliwie przyjrzał się gościom zajmu­ jącym dwa pierwsze z brzegu stoliki. — Możemy zaraz zrobić tu porządek — oświadczył beznamiętnie i obrócił głowę w kierunku barczystego kumpla. — Robimy, Kasztelan? — Porządek to sobie możesz robić wtedy, kiedy mnie tu nie będzie! — warknął Fredek ze złością. — Ja nie jestem od uczestniczenia w twoich akcjach porządko­ wych! Zostań dozorcą, jeśli tak bardzo lubisz porzą­ dek! Idź gdzieś na kurs kultury, Chińczyk. — Co proponujesz? — zapytał rzeczowo Kasztelan. — Chodźmy do „Smakosza”! — Nie jestem pewny, czy są tam wolne miejsca. —■Ale pijaczki są. Nietrudno ich stamtąd wyprowa­ dzić! — Zgoda. Poszli tyralierą. — Nie umie pan chodzić?! — wrzasnął urażony je­ gomość, o którego brutalnie otarł się Chińczyk. 44 — Zamknij się, wujku, bo przypieprzę! — ostrzegł groźnie Chińczyk. Człowiek posłusznie się zamknął. Zniknął tak szyb­ ko, że nawet nie zdążyli zapamiętać, jak wygląda. Tylko Fredek miał swoje zwykłe zastrzeżenia — Ty, Chińczyk! Za każdym razem mam ci powta­ rzać, że jesteś ze mną? Do końca życia nie nauczysz się kultury? No! Słyszysz, czy nie słyszysz? I tym razem nie otrzymał odpowiedzi. — Dawno nie widziałem Felka! — zmienił nagle te­ mat. — My też — krótko odparł Kasztelan. —. Może wyjechał? — Może... — Nie przekazał nic dla mnie? — Nde. — No to nie ma o czym gadać! — ustalił Fredek. Drzwi do „Smakosza” blokowało czterech nieznajo­ mych w średnim wieku. — Zobacz... ilu szczawików tu się pakuje! — wybeł­ kotał jeden z nich. — Z drogi, wujkowie! — rozkazał Kasztelan. — Spieszy nam się. Niechętnie odsunęli się od drzwi. — Cholerne szczawie! Przy jednym stoliku znajdowały się cztery wolne krzesła, ale stół zastawiony był nietkniętymi jeszcze daniami. — To dla nas! — entuzjastycznie wykrzyknął Be- niek. — O trzy krzesła za mało — zwrócił uwagę Fre­ dek.— I o trzy dania... — Dostawią — niedbale zapowiedział Chińczyk i po­ szedł szukać kelnera. Zjawili się obydwaj już po kilkunastu sekundach. 45

— Czołem, chłopcy! — przywitał ich kelner. — O co chodzi? — Cześć! Cześć, Wacek! — uśmiechnął się Kaszte­ lan. — Ten stolik nam pasuje. — Siedzą tu jacyś z prowincji. Właśnie podałem im żarcie. — Gdzie są? — Wyszli, bo jeden darł mordę i tamci trzej chcieli go uspokoić. — Aha! Stoją pod drzwiami! — Nic wam nie poradzę. Stolik jest ich. — A jeśli ich przekonamy, że nie warto tu wracać? — W porządku. Ale nie tutaj. A co z daniami? Ja mam zapłacić? Kasztelan zawahał się. — Co to jest? — zapytał. — Zraz myśliwski. — Niezłe. Zjadłbym. — Nie tylko ty! — mlasnął Beniek. — No to dorzuć trzy krzesła i trzy zrazy na ra­ chunek Fredka! — zarządził Kasztelan. Kelner zawahał się. — Dobra jest! — odezwał się Fredek. — Zaprosiłem ich. Płacę. — A co z tamtymi? Nie przyjdą tu? Chińczyk wzruszył pogardliwie ramionami. Kelner zauważył ten gest. — Pytam, bo robotę mam całkiem dobrą. Nie chcę, żeby szef się przychrzaniał do mnie. •— Ojej! — westchnął Kasztelan ze znudzeniem. — Chodź, Chinol. Powiemy tamtym, żeby sobie poszli gdzie indziej. — Ja z wami! — wyrwał się Beniek. — Głupi jesteś czy co? — wstrzymał go Fredek. — Oni dwaj dadzą sobie radę. Nawet gdy się milicja przy­ czepi, to można powiedzieć, że czterech napadło na 46 dwóch, a ci dwaj tylko się bronili. Takie stare chłopy z was, a jeszcze nie nauczyliście się myśleć! — zakoń­ czył krytycznie. Kasztelan i Chińczyk wyszli bez słowa. — Nerwusek z ciebie! — Fredek nie mógł sobie da­ rować tej drobnej złośliwości wobec Beńka. — Ręce ci się trzęsą, do psychiatry się zgłoś! Beniek z niechęcią popatrzył na Fredka. — Jak Kasztelan dostanie po mordzie, to zobaczymy, kto będzie się trząsł! Przyszedł kelner z krzesłami. — Jeszcze nie wrócili? — zaciekawił się natychmiast. — Przecież dopiero wyszli — przypomniał Beniek. Kelner uniósł wysoko brwi. — Alek by to załatwił w pół minuty! — zaakcen­ tował dobitnie. — Sam. — Alek ma jeszcze rok zawieszenia — odezwał się Fredek. — I na razie nikogo nie będzie załatwiał. — Dajcie spokój! — zwrócił uwagę przysadzisty z włosami do ramion. — Ktoś tutaj podsłuchuje. — Kto? — zaczepnie zapytał Beniek. — Obejrzyj się, to zobaczysz. Obejrzeli się wszyscy. Przy sąsiednim stoliku siedział starszy, łysy czło­ wiek w towarzystwie młodego atlety. Starszy coś mó­ wił, a młodszy kiwał głową ze zrozumieniem, ale oczy miał utkwione w nich. — Znajomego tu ma? — burknął półgłosem Beniek. _ Kawał byka — zaopiniował przysadzisty. — Już go gdzieś widziałem. — To taki jeden inżynier — poinformował kelner szeptem. — Ciężarowiec. Niesympatyczny. — Jak niesympatyczny, to poczęstuj go kiedy ja­ kimś smrodliwym daniem! — szarpnął się Fredek. — Żeby mi gnaty połamał! — skrzywił się kelner. — Idę po wasze zrazy. 47

— Ja bym się za niego wziął! — napiął się Beniek. — Zeżarłby cię razem z butami! — zakpił przysa­ dzisty. Wrócili Kasztelan z Chińczykiem. — Jest już jedzonko dla nas? — Wacek zaraz przyniesie. — To dobrze. — Co z tamtymi? — Ustawiliśmy im właściwy azymut! — mruknął Chińczyk, pokazując otarte i lekko krwawiące kostki u prawej ręki. — Jak było? Mówcie! — zapalił się Beniek. — Normalnie. — Jak? — Milicją straszyli. — Psiakrew! — zdenerwował się od razu Fredek. — I co? — Przyłożyliśmy jeszcze po razie i przestali stra­ szyć. — Tu macie jeszcze kandydata. Z tyłu. — Ten byczek? — upewnił się Kasztelan. — Mhrn! — Najpierw załatwię z wami sprawę — wtrącił Fre­ dek — a później dobierajcie sobie kandydatów. Jestem już wystarczająco obciążony przez różnych strażników świętego spokoju. Nie mam zamiaru spędzić zimy w mamrze! — To jest zupełnie dobre miejsce na zimę — u- śmiechnął się Chińczyk. — Ciepło i przytulnie. — U mnie w mieszkaniu kaloryfery grzeją wystar­ czająco! — uciął Fredek. — Więc mów, o co chodzi — odezwał się Kasztelan. Przyszedł kelner z trzema daniami. — Chcecie jeszcze coś? — Piwo. Skinął głową ze zrozumieniem. 48 — Jeszcze nie wiem, co z Felkiem — przypomniał sobie Fredek. — Zawsze z nim załatwiałem sprawy. — Ciągle to samo? — uniósł brwi Kasztelan. — Zno­ wu chodzi o baby? — Trzeba się nauczyć żyć! — powiedział sentencjo­ nalnie Fredek. — Felek ma prezencję. Wszystkie pry­ watki organizuje! — No dobrze. Jeśli potrzebna nowa prywatka, to... — Tym razem nie to! — Więc? — Pokażę wam jedną dziewczynę, a wy się nią za­ opiekujecie. — Sam nie możesz? — Nieee — wycedził wolno Fredek. — Jej potrzeb­ ny jakiś piękny nieznajomy. — Tylko jeden? — Im więcej, tym lepiej! — A gdzie ta twoja kulturka? — wtrącił z satysfak­ cją Chińczyk. — Bandytów nasyłasz na niewinną dzie­ wczynę? Fredek spojrzał na niego spod oka. — Już zapomniałem, za co siedziałeś w kiciu, Chi- nol — rzekł spokojnie. — Ty też zapomniałeś? — Nie twoja sprawa! — mruknął Chińczyk i od­ wrócił się bokiem. — Jakąś dziewczynkę podobno popieśeiłeś! Chyba byłeś kiepski, bo ona później do prokuratora się przy­ tuliła! Cha! cha! cha! Gdybyś miał artystyczne zacięcie, tobyś nie kiblował. Ilu was zwykle trzeba do rozebra­ nia jednej baby, co? Chińczyk zmrużył tylko powieki. — Stare dzieje — powiedział usprawiedliwiająco Ka­ sztelan. — Nie warto wspominać. — Wiem — Fredek machnął lekceważąco ręką. — Chińczyk pamięta tylko tyle, że przez kilka lat było- mu ciepło. 4»4 — Cienie...

— Mów o tej swojej dziewczynie — zaproponował ze skrzywieniem ust przysadzisty i przegarnął palcami włosy. — Taka Kryśka z medycyny... — Dobra? Ile ma lat? —■Stara baba! Z szóstego roku! Kasztelan przeciągnął się leniwie. — I co trzeba z nią zrobić? Felek spojrzał na niego z niechęcią. — Spotkać. — W porządku. — Ale... — zawiesił głos. — Jeśli w grę wejdzie pro­ kurator, to ustalamy, że mnie ta sprawa nie obchodzi. — Jak zwykle! — znowu westchnął Kasztelan. — Będziecie mieli za to picie i żarcie na cały dzień. — Skąd ty bierzesz forsę, Fredek? — zaciekawił się Beniek. — Maszynę masz jakąś do robienia forsy? Fredek postukał się w głowę. — Mam — odpowiedział. — Tutaj. — A na tej dziewczynie — wrócił do sprawy Kaszte­ lan — tak bardzo oi zależy? —• Jeszcze jak! — prychnął Fredek. — Jak tylko załatwicie sprawę, zaraz się z nią ożenię! 6 Fredek niechętnie zadawał się z chłopakami ze Sta­ rego Miasta. Zresztą rzadko byli mu potrzehni. A jeśli już to tylko Felek, który przygarniał bezdomne dzie­ wczęta na dworcu kolejowym. Stamtąd już niewiele czasu było trzeba, aby dowieźć je na prywatkę. Fre­ dek lubił prywatki i dlatego czuł pewną dozę sympatii do kolegi po fachu. Tylko że ostatnio Felek wyjechał nie wiadomo dokąd i chwilowo świat wokół Fredka obracał się bez prywatek. Bo Fredek nie lubił zgarniać z dworca. Diabli wiedzą, kto się tam kręci! Już lepiej wybrać coś pod akademikami. Zatrzymał tam wóz jak zwykle w odległości kilku­ nastu metrów od przystanku autobusowego. Wieczór był bezwietrzny, Fredek czuł się nawet nieźle tego dnia i teraz trzeba tylko coś przygarnąć. Wyszedł z samochodu, mocno przytrzasnął drzwicz­ ki i rozejrzał się wokół. Na autobus czekała jakaś sie­ rotka owinięta szczelnie płaszczem. Na głowie miała kapturek, mogła więc stać i czekać na autobus bez obawy, że zmarznie. Odwróciła sdę w jego stronę, widocznie wyczula, że jest obserwowana. O! Nawet ładna! Ładniejsza od tej cholernej Kryśki, która go potraktowała ostatnio jak pętaka. — Może panią podwieźć do śródmieścia? — zapro­ ponował uprzejmie i zrobił dwa kroki w jej stronę. — Oj, tak! — ucieszyła się dziewczyna. — Chcę zdą­ żyć do teatru, a nie wiem, czy autobus przyjedzie na czas! — Proszę siadać. Do którego teatru panią zawieźć? Podała mu bilet. — Wie pan, ja dopiero dwa tygodnie tu mieszkam. Studia zaczęłam i jeszcze nie wiem, gdzie co jest i jak się to wszystko nazywa. Ten teatr chyba jest gdzieś w śródmieściu? — zapytała niepewnie. Fredek rzucił okiem na bilet. — Oczywiście! Pojedziemy krótszą drogą, będzie szybciej. A to dopiero się trafiło! Dziewczyna młoda, miasta nie zna, wiarę w człowieka ma, nie boi się — co za fart! W takim razie trzeba koniecznie jechać na skróty. Za parkiem. — Pan chyba do kogoś przyjechał? — przerwała mu wątek. — Zabieram panu czas. — Nic podobnego! — zastrzegł się spiesznie. — Umó-

wiłem się z kolegą, ale nie przyszedł, więc muszę je­ chać z powrotem. Zaczęła rozglądać się dopiero wtedy, gdy wielkie drzewa zasłoniły światła latarni ulicznych. — Tą drogą jeszcze nigdy nie jechałam — wyrze­ kła ze zdziwieniem. — Świat poznaje się stopniowo — wyrzekł filozo­ ficznie Fredek i nacisnął hamulec. — Zatrzymuje się pan? — Tylko dlatego, że jeszcze nie zdążyłem się przed­ stawić. Fredek jestem, a ty? — A... a ja Jola — powiedziała z wahaniem. — No to fajno! Rozbieraj się, Jola! Nie zrozumiała. Patrzyła na niego niepewnie i cze­ kała na dalsze wyjaśnienia. To dopiero dowcipny! Tro­ chę ordynarny ten dowcip, ale niech tam! Byle szyb­ ciej w śródmieściu! — U mnie sprawa musi być załatwiona bez sęków — dodał po chwili tanem rzeczoznawcy. Szybko, łatwo i przyjemnie! Rozbierasz się sama, czy wolisz, żebym oi pomógł? Dopiero teraz ogarnął ją lęk. Sięgnęła ręką do klam­ ki. Fredek uprzedził zamiar i uderzył ją mocno w twarz. — He! he! Widzę, że też jesteś z takich, co to lu­ bią przedtem trochę dostać! Uderzył jeszcze raz. Zasłoniła się obiema rękami. Fredek nacisnął dźwignię jej fotela i oparcie odchy­ liło się nagle do poziomu. Jola upadła głową na tylne siedzenie. Momentalnie chwycił ją za włosy i przycisnął jej ciało swoim ciężarem. / Odruchowo wbiła mu paznokcie prawej ręki w twarz. Zawył z bólu, zwinął dłoń w pięść i zadał mocny cios w głowę dziewczyny. Na chwilę poczuła się zamroczo­ na, napięcie mięśniowe ustąpiło momentalnie. Pociągnął ręką po piersiach, rozdrapując głęboko skó­ 52 rę. Broniła się jeszcze, ale była już bezsilna. Zdarł bie­ liznę ostatnim wściekłym ruchem. Leżała już bezwład­ nie zaciskając tylko oczy aż do bólu. — A to mi się trafiło! — wychrypiał po chwili. — Cnotka! Coś ty robiła do tej pory? Mamusia nie po­ zwalała? Ojej! — cmoknął ze zgrozą. — Ale zacofana rodzinka! Z trudem wyprostowała się na tylnym siedzeniu. Po­ patrzył na nią ze zgorszeniem. — Wygodnie ci, co? Rozsiadłaś sdę jak hrabina, a ja się spieszę do domu. Teatr też już przepadł, nie masz po co jechać! Proponuję spacerek do akademika! Świe­ że powietrze dobrze ci teraz zrobi. Otworzył jej drzwi. Wywlekła się na zewnątrz, przy­ trzymując ręką ubranie. — Miałaś szczęście, że trafił ci się taki facet jak ja! — wykrzyknął odjeżdżając. — W razie czego to zawsze jestem w „Czarciej Łapie” na Starym Mieście! Możemy powtórzyć ten numer za kilka dni! Nacisnął z satysfakcją pedał gazu. Z babami to tak zawsze. Chce, ale boi się. Człowiek by zdrowie stracił, zanim by je przekonał. Najlepiej zawsze przebojem! One to lubią. Dla zasady mówią „nie”, bronią sdę, ucie­ kają. Dla naiwnych takie gierki! Zawsze czują swę­ dzenie między nogami, a studenci nie wiedzą jeszcze, jak się tam drapie. A przecież wiadomo, że jak czło­ wiek dobrze podrapie, to taka zaraz staje sdę łagodna jak baranek. Ręce liże! Ta też podobna do innych. Dzi­ siaj nie chciała, ale jutro już się zorientuje, że pan Fredek to prawdziwy mężczyzna i tylko patrzeć, jak przyleci do „Czarciej”. Ale z nim nie będzie miała tak łatwo. Najpierw musi go przeprosić za swoje nieodpo­ wiednie zachowanie tam, za parkiem, a dopiero póź­ niej Fredek pozwoli jej na trochę przyjemności. Nie tak szybko, ślicznotko! Pan Fredek musi się szanować. Ta­ kie jest życie! Gdyby tak opiekował się każdą, która na 53