eugeniusz30

  • Dokumenty288
  • Odsłony29 262
  • Obserwuję16
  • Rozmiar dokumentów2.3 GB
  • Ilość pobrań15 680

Olgierd Budrewicz - zobaczyć , znaczy uwierzyć

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :13.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Olgierd Budrewicz - zobaczyć , znaczy uwierzyć.pdf

eugeniusz30 SKANY2 Podróżnicze
Użytkownik eugeniusz30 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 174 stron)

Po raz pierw szy od czasów pow stania warszawskiego le­ żałem plackiem na ziemi, a nad głową fruw ały kulki. Po­ dobną pozycję co ja zajęli na traw ie i chodniku liczni prze­ chodnie, nie wyłączając starców i dzieci. Pasażerowie przejeżdżającego bulw arem samochodu ostrzeliw ali z rew olw erów wóz, który parkow ał przed jed­ nym z biur lotniczych. Kiedy um ilkły strzały, ludzie unieśli się bez zdziwienia i poszli swoją drogą. Dopiero wtedy z pobliskich budynków wychylili się uzbrojeni dozorcy. Na jezdni ani na chwilę nie ustaw ał ruch. 11

Był powszedni dzień M anili. Takich jest 365 w roku. O czym nie wszyscy przybysze do tego k raju wiedzą i co ich najczęściej zaskakuje. Filipiny, a zwłaszcza ich m iejski zespół stołeczny (Mani­ la — Quezon — Pasay — M akati) oraz prow incja Cavite należą do najbardziej niespokojnych obszarów kuli ziem­ skiej. To tu ta j przetrw ały echa Dzikiego Zachodu, wzboga­ cone doświadczeniami Chicago i Nowego Jorku, spotęgowa­ ne tem peram entem , braw urą i fantazją „Filipinos”. Tatuś pomoże Przyrzekłem kolegom -dziennikarzom z Manili, że będę pisał o głównych problem ach Filipin, a nie ograniczę się do relacjonow ania o zbrodniach n a siedm iu tysiącach wysp. Republika Filipińska, od 1946 roku niepodległe państw o na zachodnich krańcach Pacyfiku, kraj w herm etycznej dotąd orbicie wpływów USA, znajduje się u progu historycznych przem ian politycznych i gospodarczych. Ale przestępczość jest w ażnym i charakterystycznym problem em tego rejonu św iata, więc — nie zapominając o innych — postanow iłem zająć się nim osobno. Zm uszenie m nie do przyjęcia pozycji horyzontalnej w biały dzień na ulicy wielkiego m iasta, kie­ dy to m usiałem wyglądać szczególnie głupio, było przysło­ wiową kroplą w kielichu. Przedtem wszakże zgromadziło się kropel całe mnóstwo. Na Filipinach spraw y przestępczości tak głęboko wrosły w życie, że stały się czymś oczywistym i dla miejscowych czę­ sto niezauważalnym. Co trzeci człowiek nosi przy sobie nóż lub rew olw er, obowiązek posiadania zezwolenia na broń istnieje tylko na papierze, nigdy nie zebrano broni od p ar­ tyzantów. Ogromne tablice przydrożne naw ołują przechod­ niów, by „uczynili k raj bezpiecznym i zostaw iali broń w domu”. P rezydent państw a stanął osobiście na czele walki z przestępczością i uroczyście przyjm uje w swym pałacu zgwałcone dziewczęta. Jedna z takich dziewcząt została w łaśnie obwołana boha­ terką narodow ą. Ofiara seksualnego gangu (specialite Fili­ 12 pin) odważyła się po raz pierwszy wypowiedzieć wojnę swym oprawcom: wbrew tradycji nie zataiła faktu zhańbie­ nia, wezw ała na pomoc policję, przystąpiła do współdziała­ nia przy tropieniu przestępców. Piękna M aggie De la Riva, popularna aktorka filmowa i telew izyjna, została uprow a­ dzona nocą spod studia TV, a następnie zgwałcona przez czterech zbirów w pew nym obskurnym motelu. Wobec w y­ jątkowo szybkiej akcji policji wszystkich członków gangu schwytano; grozi im kara śmierci. Przy okazji wyszło na jaw , że w identyczny sposób zostało przedtem uprowadzo­ nych pięć innych znanych aktorek, wszystkie one — zastra­ szone groźbą zemsty — zachowały całkow ite milczenie. De la Riva nie zlękła się pogróżek i anonimów o kwasie solnym, który wypali jej oczy. Prasa filipińska uderzyła w w ielki dzwon: „Honor droższy niż życie”, „Praw dziw y przykład m ęstw a”, „Dzielna dziewczyna, kto pójdzie w jej ślady?”, „Maggie, cześć tw ojej odwadze!” W ślady poszło parę panienek, prezydent Marcos też sfo­ tografow ał się z nim i dla prasy. P rasa zaś napuchła od w ia­ domości o sensacyjnej aferze. M niej pow ażne dzienniki roz­ szczepiały włos na czworo, szanujące się gazety przeszły do uogólnień; w ybitni dziennikarze raz jeszcze rozważali pu­ blicznie przyczyny katastrofalnego stanu bezpieczeństwa w kraju, znakomici karykaturzyści chw ytali byka za rogi — jeden z nich wyrysow ał łobuza, który gra na nosie prze­ chodzącemu policjantowi; ten łobuz to — czytałby — „wpływowy nastolatek-chuligan”. Strzał w dziesiątkę. Chwała prasie filipińskiej, że nie w aha się atakow ać od frontu. Przy okazji afery Maggie De la Riva ujaw niono — o czym zresztą wszyscy od dawna wiedzieli — że większość członków gangów to synowie de­ putowanych, m inistrów , generałów, szefów policji. Że zuch­ wałość młodzieńców w ypływa z pewności, iż „tatuś zawsze w ybroni”. No i tatusiow ie od lat robią, co mogą, a banano­ wa młodzież (zwana tu „niedotykalni”, jako że banany to na Filipinach kartofle) rozrabia, aż skry lecą. W iemy skądinąd, że ów specyficzny układ m iędzypokoleniowy w śród w arstw posiadających władzę i pieniądze istnieje na pięciu konty­ 13

nentach, 'nigdzie jednak nie realizow any jest z tak przera­ żającą skutecznością. Zostawić broń w domu? Można, ale byłoby to diabelnie nierozważne, wyłączałoby z ogólnej zabaw y, pozbawiało ży­ cie dreszczyku praw dziw ej emocji. K lęska ostateczna spot­ kałaby obyw atela Filipin, gdyby do pieniędzy m iał docho­ dzić li tylko prozaiczną pracą, gdyby konflikty dnia po­ wszedniego przyszło m u rozw iązyw ać za pośrednictw em tego rodzaju instytucji, jak sąd i urząd, gdyby miłość i nie­ nawiść m iały obyć się bez krw i, krzyku i strzałów. Zdeponuj swoją broń Początkowo schwytano tylko trzech spraw ców porw ania Maggie. Czw arty zbiegł do prow incji Cavite; widziano go w białym „mercedesie”, uzbrojonego w dw a pistolety m a­ szynowe. T ak się złożyło, że dokładnie tego samego dnia, kiedy w stronę Taal w Cavite pędził gangster Aąuino, po­ jechałem tam z zaprzyjaźnionym dziennikarzem z „The M a­ nila Chronicie”, M ijeresem. Od pierw szej chwili było mi dziwnie, jako że Dziki Zachód znam tylko z filmów. Co kilka kilom etrów stoją przy szosie budki policji, a przejeżdżające samochody m ają obowiązek przyham ować — nam aw iają ich do tego tablice z grzecznym napisem „M ay w e help you?” (czy możemy ci pomóc?) lub po prostu „Go slow. PC — check point” *; tuż za posterunkiem podziękow anie w swoi­ stym angielskim „Thank u ”. Nie ma dnia, żeby w Cavite nie zginął z ręk i bandytów człowiek, szosa z M anili jest ich ważnym szlakiem kom unikacyjnym i transportow ym . Spotkaliśm y tego dnia aż trzy białe „mercedesy”, w każ­ dym zaś z nich tkw ili osobnicy o spojrzeniu zbirów. Powie­ działem sobie jak kiedyś w Południow ej Ameryce: niczego nie demonizować. W ydaje ci się, że stoi przed tobą bandzior, a to tylko dżentelmen o dum nym spojrzeniu i groźnym wą- sie. * Policyjny punkit kontrolny. 14 Nie demonizować! Także, jeżeli widzi się zamaskowane dzieci baw iące się praw dziw ym karabinem (czy nabitym?), jeżeli przed wejściem do pałacu prezydenta i gmachów mi­ nisterstw odczytuje się wezwanie „Prosim y zdeponować swoją broń palną”, a wielgachne tablice w ołają co krok o pozostaw ianiu broni w domu. Nie demonizować naw et wówczas, gdy w mieście strzelają jak na wojnie. Szpalty gazet filipińskich w ypełnione są co dzień infor­ m acjam i o zbrodniach i krw aw ych porachunkach. Mnóstwo wiadomości o zaginionych dzieciach, zwłaszcza 14—16-let- nich dziewczynkach. Depesze o terrorystycznej i samowol­ nej akcji wojska lub policji. Co krok apel: „Zawiadom na­ tychm iast o każdym przestępstwie...” Od czasu do czasu przez prasę przechodzi św ięta fala oburzenia na skandalicz­ ny stan bezpieczeństwa, a najw yższe czynniki ogłaszają grom kie oświadczenia. Tak stało się po aferze z piękną Mag­ gie. W pałacu prezydenckim M alacanang zwołano specjalne posiedzenie Rady Pokoju i Porządku, w rezultacie utworzo­ no dwustuosobowy korpus bezpieczeństwa, którego zada­ niem m a być współdziałanie z lokalną policją W ielkiej Ma­ nili (wraz z m iastam i satelickim i — ponad pięć milionów mieszkańców), powołano jednolite dowództwo dla całego zespołu miejskiego; to w otum nieufności wobec skorum po­ w anej, niedołężnej policji lokalnej było jedynie potw ierdze­ niem opinii publicznej, która m a na ten tem at od dawna w yrobione zdanie. Ale w otum nieufności wypowiedziano już przed wielu la­ ty. Zew nętrznym jego wyrazem są pryw atni policjanci, chroniący urzędy, banki, hotele, większe sklepy, bu­ dynki mieszkalne. Ci fantazyjnie um undurow ani kon- stable uzbrojeni są w rew olw ery, pistolety maszynowe, w y­ posażeni w pałki i kajdanki. Co krok stoją kolorow i dozorcy, pilnują m ienia i bezpieczeństwa ludzi, lecz równocześnie powiększają trudną do skontrolow ania arm ię posiadaczy broni i — jak wykazuje doświadczenie — posługują się m undurem nie zawsze w uczciwym celu. Przyjechaliśm y do hotelu T aal Vista Lodge nad jezioro, na którym leży wyspa z malowniczym wulkanem . Zjeżony 15

lufam i różnych pukaw ek cerber obejrzał m nie przenikliwie i chyba otarł się mimochodem o ty ln ą kieszeń — m iałem tam tylko scyzoryk, ale od razu poczułem się jak swój czło­ wiek. Bandyto, proszę o autograf W którym ś punkcie szosy Taal — M anila uryw a się be­ tonowa nawierzchnia. T utaj stoi dom pięknej donii Carmen, którą niegdyś pragnął zdobyć jeden z prezydentów Filipin (ściślej: m iędzywojennej am erykańskiej W spólnoty Filipiń­ skiej). Dygnitarz natrafił dość niespodziew anie na opór i ja­ ko argum entu w persw azjach użył obietnicy zbudowania specjalnej betonowej drogi do stolicy. Czy Carmen uległa namowom? K roniki milczą na ten tem at, ale betonow a szosa istnieje. N ie tylko spraw y serca, jeżeli tak je można nazwać, za­ łatw iane są w ten sposób. Na Filipinach protekcja i korup­ cja panują wszechwładnie. W szystko jest kw estią w zajem ­ nych usług. Urzędnicy, policjanci, naw et część dziennikarzy pozostaje na czyichś usługach. Pow iązania m afijno-rodzin- ne decydują o spraw ach władzy i dochodów — jeżeli nie m asz wpływowego kuzyna lub szw agra, kiepski tw ój los. Oszustwa podatkow e ocenia się n a kilkaset milionów do­ larów rocznie. Przem yt — szczególnie z brytyjskiego B or­ neo — jest potężną gałęzią gospodarki; w ielka tablica w porcie m anilskim (zdaje się, że tablice są w tym k raju głów­ nym narzędziem w alki z przestępczością!) prezentuje pre­ zydenta Marcosa, który w skazuje palcem przechodniów i woła: „Pomóż położyć kres kontrabandzie — uczyń naród znowu wielkim!” Choć tablice z patriotycznym i apelam i obrodziły ponad w szelką m iarę, straty skarbu państw a z powodu przem ytu wynoszą około 200—300 milionów do­ larów rocznie. Organizacja adm inistracji państw ow ej pozostawia w iele do życzenia, za to organizacja podziemia jest wzorowa. Syn­ dykaty przestępcze — ze związkiem szmuglerów na czele — rządzą życiem gospodarczym. Potężne gangi m ają swoje nazwy, szefów, a naw et stałe siedziby: prowadzą krw aw e 16 porachunki, a wówczas to przypadkow i świadkowie tej róż­ nicy zdań zmuszeni są do nurkow ania nosem w trawie. Nie każdy może sobie pozwolić na pryw atną policję dla obrony życia i mienia. Oczywiście najbogatsi mogą. Na Fili­ pinach widziałem, jedyne bodaj na świecie, dobrowolne „obozy koncentracyjne”, w których zam ykają się ci, co m ają coś do stracenia; całe dzielnice w illi i pałacyków obwarowa­ ły się wysokimi m uram i, które przekroczyć można tylko przez nieliczne strzeżone przejścia, gdzie stoją uzbrojeni po zęby gwardziści. Nocą zapadają bariery, po ulicach przela­ tują patrole policyjne, każdego podejrzanego zatrzym uje się i legitym uje. Przejeżdżałem samochodem przez stołeczne „obozy” Forbes P ark i St. Lorenzo — puste ulice, na środku jezdni beczki ze znakam i ograniczenia szybkości do 30 km na godzinę, cisza, nieufne oczy um undurow anych osobników w siodełkowatych czapkach z nylonowym i pokrowcami. 0 ileż poczciwiej i swobodniej jest w sąsiedztwie pałacu prezydenta i jego podręcznego depozytu na broń! Spraw y to raczej ponure, a przecie Filipińczycy są przy­ jaźni, radośni, m ają słońce w uśmiechu. Co wobec tego było 1 jest przyczyną chronicznej epidem ii przestępczości w tym kraju? Przez praw ie cztery stulecia na 7107 wyspach panoszyli się okupanci — najpierw Hiszpanie, potem Amerykanie. Około dw ustu razy podnosili Filipińczycy bunt przeciw* w ła­ dzy M adrytu. Znacznie większe były straty A m erykanów w pacyfikacji k raju niż w całej wojnie z Hiszpanią na Pacyfi­ ku. K ażdy Filipińczyk uważał za swój obowiązek występo­ w anie przeciw władzy — z rozpędu w ystępuje przeciw niej i dzisiaj. Hiszpanie nigdy nie opanowali do końca niektó­ rych części kraju, na przykład M indanao i wysp archipelagu Sulu, a Am erykanie m usieli dla pokonania oporu w prow a­ dzić do akcji m orderczą broń kalibru 45 mm (która to broń jest teraz ulubionym narzędziem bandytów i gangsterów). Cavite była jedną z ośmiu prowincji, które w 1896 roku przystąpiły do w alki z Hiszpanami, obecnie tu właśnie n aj­ więcej jest kłopotów. Oto spadek i jego osobliwe konsek­ wencje. 2 — Zobaczyć znaczy uwierzyć 17

D ruga przyczyna aktualnych problemów pochodzi z im­ portu. Zapalczywi, odważni, pełni tem peram entu Filipińczy­ cy przejęli z dobrodziejstwem inw entarza am erykański styl życia i rozryw ki. Ten styl lansują obyw atele USA osobiście, a także poprzez masowe środki przekazu, głównie film i te­ lewizję. Prezydent Marcos uznał ostatnio za konieczne zwo­ łać specjalną konferencję poświęconą ścisłej korelacji po­ między produktam i przem ysłu rozrywkowego a przestępczo­ ścią; prasa filipińska zaatakow ała ostro ogłupiające i depra­ wujące filmy, program y radiow e i telew izyjne, a naw et upowszechniany gatunek muzyki, tańca etc.; któryś z dzien­ nikarzy w M anili powiedział mi: „Dzięki filmom krym inal­ nym nasza młodzież chętniej nagabuje o autografy gangste­ rów i zbrodniarzy przed sądem niż sportowców, artystów czy polityków ”. „Jest rzeczą powszechnie znaną — pisze Al­ fredo Roces w »The M anila Times« — że w ielu właścicieli m a s s m e d i a (środków masowego przekazu) zajm uje się tym wyłącznie dla celów kom ercjalnych”. Poszedłem na filipiński film o dziwacznym tytule „Ope­ racja płytoteka”. K rym inał z tw istem i tuzinam i urodziwych dziewcząt w bikini i m ini spódniczkach. G angsterzy wyko­ rzystyw ali hipnozę dla poryw ania co lepszych egzem plarzy płci pięknej. Pierw szą porw aną jest w filmie... Maggie De la Riva. Ta sama zapłakana dziewczyna, którą przyjm uje w sw ych salonach prezydent republiki. M aggie grała samą sie­ bie, oczywiście przed praw dziw ą aferą. K rąg się zamknął. Żeby nie brakow ało pointy ostatecznej: sam prezydent Ferdinand Marcos stanął w 1939 ro k u przed sądem pod za­ rzutem zamordowania deputow anego do Kongresu, Julio N alundasana; choć podsądny nie przyznał się do zarzucanej m u w iny, został początkowo skazany na dożywocie, a dopie­ ro później uniew inniony przez sąd najw yższy (całą spraw ę w yciągnięto Marcosowi w toku kam panii wyborczej). W szystko, co dzieje się i działo na filipińskich wyspach, może być doskonałym tem atem do powieści sensacyjnych scenariuszy filmowych, a także reportaży. Gorzej, kiedy z tem atem trzeba żyć na co dzień. ZOSTAŃ MILIONEREM W LAS VEGAS! Jechałem autobusem z W illiams w Arizonie do Las Vegas w Nevadzie z paskudną uciechą w sercu. Godna potępienia przekora niosła m nie jak na skrzydłach do tego najrzadziej (285 tysięcy) zaludnionego stanu USA. Do jedynego stanu, w którym istnieje legalny hazard — istnieje i jest, obok roz­ wodów, kopalń srebra i hodowli bydła, podstaw ą budżetu stanowego. Do stanu, którego uroki są wstydliw ym tem atem Ameryki. 19

W drodze po nic Już na sto pięćdziesiąt kilom etrów od celu, jeszcze na te­ rytorium Arizony, do pośpiechu zachęcają reklam y najw ięk­ szego w świecie ośrodka gier hazardow ych: ZOBACZ TEN MILION DOLARÓW W KASYNIE GOLDEN NUGGET! Pustynia, kępy ni to traw y, ni kaktusów , wydmy, rosnące coraz bardziej góry — Nevada za progiem. Szosa bardzo wąska, niebezpiecznie kręta. W ciągu kilkunastu m inut ściem nia się i autobus leci teraz jak pocisk stratosferyczny. W tygodniku, którego kartk i przerzucam , jakaś linia lotni­ cza oferuje loty na trasie Los Angeles — Las Vegas z kon­ certam i fortepianow ym i na pokładzie; nazywa się to SKY PIANO. N agle posuw ający się czarnym i serpentynam i autobus wjeżdża w strefę rzęsiście oświetloną, jak w środek wielkie­ go lunaparku. To już słynna zapora Hoovera na rzece Colo­ rado. Św ietne dzieło, ale i jak pokazane! Wśród skał groź­ nych i malowniczych rysują się betonow e ściany, filary, jakby baszty. Gdzieś na dole czeka na zachw yt turystów pełne blasków i odblasków sztuczne jezioro. Przypom ina m i się zasłyszana gdzieś anegdota. Turysta zapytuje robotnika przy zaporze Hoovera, jakie inne cuda m a jeszcze do pokazania Nevada. Odpowiedź brzmi: „Nic. Nevada ma tak w iele n ic , że każdego dnia Las Vegas w y­ syła setki turystów z kieszeniam i pełnym i tego”. Am erykanie tak wstydzą się Las Vegas, że w wielu w y­ daw nictw ach propagandow ych zamieszczają „story” o obu obiektach równocześnie: o najw yżej na kuli ziemskiej poło­ żonej zaporze wodnej i o najw iększej spelunce świata. W ysupłujemy się z plątaniny dróg i uścisku skał Czarnego K anionu, pozostawiając za sobą obiekt przemysłowy o nie­ zw ykłej urodzie. Mocny i budujący akcent graniczny Ne- vady! W kilka dni później pierwsze miasteczko: Boulder City. Już w Nevadzie, lecz — jako osiedle m ieszkalne pracow ni­ ków zapory — pod specjalną opieką rządu federalnego, czyli pozbawione przyw ilejów stanow ych w postaci emo­ cjonujących gier z fruw ającą kuleczką. 20 Za chwilę zabłysła uroczysta tablica WITAMY W NEVA- DZIE. Spostrzegłem lekkie pawilonowe budyneczki z ocze­ kiwanymi: CASINO GAMBLING. W reflektorze autobusu znalazło się dwóch um undurow a­ nych mężczyzn z podniesioną ręką. N a brzegu szosy przy­ czaił się samochód policyjny z fioletową, obracającą się jak latarnia m orska lam pą. Przez ułam ek sekundy pomyślałem naiw nie, że to po mnie, bym nie w tykał nosa w te strony. Ale nie, szybko przesunęli się przez autobus, zajrzeli w tw a­ rze siedm iu pasażerów i kiw nęli na pożegnanie kierowcy. Dopiero nazajutrz m iałem wyczytać w gazecie, że na sty­ ku trzech stanów — K alifornii, Nevady i Arizony — trw a w ielki pościg za m ordercą policjanta Richarda Duvala. Zbrodniarz ucieka kradzionym samochodem pustynnym i szosami, ale być może korzysta również z innych środków lokomocji. Byłem w Nevadzie. Hazard umasowiony W jazd nocą do Las Vegas jest udziałem w efektownym widowisku. Po długim w spinaniu się autobus sięga wresz­ cie w ierzchołka i oto podnosi się kurtyna: gdzieś daleko, wśród pustynnej nocy, leży ogromna plam a światła. Plam a kolorowa, ruchliwa, drgająca. Św iatowa stolica pokera i ru ­ lety. W kw adrans później kołujem y pod dw orzec autobusowy w centrum Las Vegas. W ychodzę w prost na Frem ont S treet, główną ulicę m iasta. Obok Brodwayu i Times Square’u jest to najjaśniejsza ulica Stanów. Słynny „Lśniący Parów USA”. Idę odważnie, m ając w pamięci wskazania jakiegoś pros­ pektu: dawać podwójne napiw ki, nie żądać reszty, nie sta­ wiać więcej niż 500 dolarów. Liczę kasyna gry. Na kilkuset m etrach ulicy piętnaście. Blask żarów ek i neonów zmusza do m rużenia oczu. Mimo późnej pory gęsta czerń ludzka na szerokich chod­ nikach. Osobliwy dźwięk ze wszystkich stron: jakby setki żołnierzy repetow ało karabiny. 21

Sale gier w kasynach są przedłużeniem ulicy. Gracze stoją jedną nogą w środku, drugą na trotuarze. O dkryw am źródło dziwnego szczęku. To autom aty do gry, tak zw ane „slot machines”. Na tej jednej ulicy działa ich 2500. W dziesiątkach szulerni, spelunek, dwuznacznych barów tkw ią mężczyźni w kapeluszach i w ytw orne damy w nurko­ wych szalach. Jeszcze tej samej nocy (kto nocą śpi w Las Vegas?) ob­ chodzę całe miasto. W szystkie domy i ulice, poza Frem ont Street, pełnią jedynie rolę gospodarczego zaplecza „Lśniące­ go P arow u”; są kuchnią, garażem, sypialnią, warsztatem , magazynem pryncypalnej szulerni. Gdzie te palm y i barw y krajobrazu z reklam ow ych afi­ szów? Zam iast nich rozciąga się kam ienna pustynia, prze­ dłużenie piasków i wydm Nevady. Gdzież są ci radośni, roz­ baw ieni turyści, którzy w liczbie ośmiu i pół miliona odwie­ dzają corocznie stolicę amerykańskiego hazardu? Widzę tylko skupione, napięte, smutne, zmęczone tw arze ludzi ciężko pracujących. To jest tw ardy business, długi łańcuch zimnych handlow ych transakcji. Dwadzieścia cztery godziny na dobę czynne są domy gry przy Frem ont Street. Rozczulenie ogarnia m nie na wspom­ nienie niew innych praktyk elitarnego kasyna w Monte C ar- lo. W Las Vegas, Nevada, udało się A m erykanom hazard umasowić. M ilionerem za trzy cytryny Pod elektrycznym i gwiazdam i sztucznego nieba kilkuset spelunek Las Vegas osoby łatw ow ierne i szalone pozosta­ w iają co roku mnóstwo dolarów, z czego (oficjalnie) 108 mi­ lionów stanow iło w 1959 roku czysty zysk właścicieli domów gry. Część pieniędzy przywożonych i pozostawianych tutaj idzie następnie do kasy w stolicy Nevady, Carson City. Równe dwadzieścia procent dochodów budżetow ych stanu pochodzi z tego źródła. Kiedy w 1951 roku o sto kilom etrów od Las Yegas eksplo­ 22 dowało siedem bomb atomowych, efekt eksperym entu w i­ doczny był w postaci św iatła na obszarze pół m iliona mil kw adratow ych w czterech stanach, a w stanie Nowy Jo rk spadł radioaktyw ny śnieg. Zapaleni gracze w Las Vegas nie podnieśli naw et głowy znad rulety. P róbne wybuchy nie w płynęły na poziom obrotów kasyn gry i liczbę przyjazdów do Lost Wages *. Wcześnie rano idę n a śniadanie do restauracji hotelu F re­ m ont przy ulicy o tej sam ej nazwie. Na drzw iach odczytuję napis: CHILDREN WELCOME. Słusznie, niech się kształci młody narybek. Od mojego stolika rozciąga się św ietny w idok najw iększe­ go jednokondygnacyjnego kasyna w Nevadzie. Przy sto­ łach gry w baccarata i crapsa szpilki nie wetkniesz. Cie­ kawe czy to ju ż , czy j e s z c z e... D la inform acji i wygody śniadających n a w ielkiej tablicy w yśw ietla się w yniki gry keno. Napis ogłasza: NEXT GA­ MĘ 82. Szczęk noży i w idelcy miesza się z klekotem autom atów ustaw ionych wszędzie — w przejściach, koło kuchni, przy drzw iach do ubikacji. Jeżeli są w każdym drug-storze **, w poczekalni do dentysty, w hallu kina, dlaczego nie m ają być tutaj?... Czas objaśnić ich działanie: najpierw w rzuca się 1, 5, 10 lub 25 centów (zależnie od napisu), po czym po­ rusza się umieszczoną z praw ej strony m aszyny dźwignią. Na m ałym ekraniku przed oczami m igają szybko rozm aite rysuneczki — jeżeli w jednym szeregu ułożą się trzy iden­ tyczne motywy, autom at wyrzuca pew ną ilość m onet i zwy­ kle głośno przy tym dzwoni. Na którejś z m aszyn wypisa­ no czarno na białym: TRZY CYTRYNY — JESTES MILIONEREM TRZY DZWONKI — MASZ KSIĘŻYC TRZY SIÓDEMKI — MASZ INDYKA W M onte Carlo „slot m achines” nie dostąpiły zaszczytu * W woLnym przekładzie: „Stracone Pieniądze”. ** Drug-store — apteka. 23

w ejścia do kasyna, ustaw iono je tylko w hallu. W Las Ve- gas są podstawowym w arsztatem pracy. Te m etalow e puszki wciągają; zaczyna się od w rzucania pięciocentówek, a póź­ niej idzie się pew nie do zielonego stolika. Sala kasyna Frem ont jest tak przestronna, że nie bardzo rozumiem, na czym trzym a się sufit. Piękny lokal! Do kogo należy? Czy, jak wiele innych podobnych obiektów w Ne- vadzie, do znanych gangsterów?... Pod okiem w niebie Większość domów przy Frem ont S treet nie posiada okien i nie wyw iesza zegarów; orientacja w porze d nia.i czasie mogłaby jedynie zakłócić dyscyplinę pracy osób oddanych grze. Od strony ulicy stoją na ogół autom aty, szczebel przejścio­ wy do crapsa, rulety, keno, chuck-a-luck, fero-bank, pokera, koła szczęścia, których stanow iska roztasow ały się w głębi m rocznych lokali. Tam rozciąga się w ielkie pole bitw y o do­ lary. Z wysoka obserw uje w ydarzenia w atchm an, człowiek zawieszony na czymś, co jest skrzyżow aniem ambony z ka­ biną wielkiego dźwigu. W spierają go „oczy w niebie”: lustra i w ew nętrzna telewizja. W szystko, by dopilnować uczciwo­ ści i... dochodowości gry. W ielkim powodzeniem cieszy się gra w keno, stara chiń­ ska gra. Gracze siedzą w kilku rzędach, trochę jak w teatrze, trochę jak w tram w aju. W ypełnili drukow ane kartki z cyf­ ram i od 1 do 80, a raczej m aznęli tuszem dziesięć cyfr. Jeżeli „padnie” wszystkie dziesięć, kasa wypłaci 25 tysięcy dola­ rów. S tary Chińczyk miesza kuleczki z cyfram i, wyciąga je, a w ynik pojaw ia się na tablicy. Coś m i się w ydaje, że nie trzeba jeździć aż do Las Vegas, żeby zagrać w coś takiego... W kasynie ,,Nevada Club” obsługa nosi czarne kraw atki i m ałe śmieszne fartuszki. Lokal w ypełniają setki koloro­ wych baloników. Ci, co grają w coś poważniejszego, otrzy­ m ują darm o napoje i prezenty. K lientów „slot machines” gratis się fotografuje. A jednak ten „hazard ludow y” w art jest także dłuższych 24 obserwacji. Godzinami przyglądam się osobnikom wrzuca­ jącym w żarłoczne pyski m aszyn m onety centowe i dolarowe (srebrne jednodolarów ki znajdują się w zachodnich stanach w norm alnym obiegu). Rzadko kto w ygryw a, na ogół wszyscy po pewnym czasie tracą cały zapas monet. Wów­ czas podbiega do nich jedna ze ślicznych, a skąpo ubranych dziewcząt, i zmienia banknot n a drobne. Specjalni m onterzy błyskawicznie napraw iają uszkodzone maszyny. U tysiąckrotniona, zmechanizowana, naukowo zorganizo­ wana, uwspółcześniona rozryw ka poszukiwaczy złota z Da­ lekiego Zachodu! W sklepach Las Vegas możesz zapłacić za żyletki lub pastę do zębów sztonami, przyjm ują je także rzem ieślnicy i ad­ wokaci. Możesz kupić dziecku m ałą ruletkę lub m iniaturow ą „slot m achinę” pod pedagogiczną nazwą „Mały B andyta”; jest to w ierna kopia autom atów ustaw ionych w kilku domach gry, są one korpusem zamaskowanych bohaterów prerii, dźwignia do poruszania jest równocześnie ręką z pistole­ tem. N ad kasynem „Lucky S trike” dw aj neonowi kowboje niestrudzenie w ysypują z talerzy złoto. Że niby przyjeż­ dżało się tu kiedyś po złoto i przyjeżdża się teraz. Do roku 1910 hazard kw itł w Nevadzie bez przeszkód, potem wydano zakaz gier i... kw itł nadal. W 1931 roku za­ legalizowano hazard ponownie i uczyniono go ważną gałę­ zią przem ysłu; dzięki niem u zniesiono w Nevadzie podatek dochodowy, gm inny, spadkowy, obrotowy, a naw et m yta na drogach — skarb w Carson City zadowala się podat­ kiem od wielkiej własności * i dw uprocentow ym podat­ kiem od gier hazardowych. Zagapiłem się na młodego człowieka, system atycznie po­ dw ajającego staw ki w rulecie i system atycznie przegry­ wającego. Jakby wyczuł mój wzrok, odw raca się i mówi: „Czym w ięcej staw iasz, tym m niej tracisz wygryw ając”. * 85% ziemi, a raczej pustyni należy w Nevadzie do stanu. 25

Biała Droga Zachodu Najw iększą imprezą kasyna Frem ont jest trzynasto- i pół dniowy m araton pokera (stawki do pięciu tysięcy dola­ rów) — najw iększym widowiskiem Stripu jest występ M arleny D ietrich i paryskiego „Lido”. Zapytałem naiw nie portiera w hotelu, jakim środkiem lokomocji dojeżdża się do Stripu. „Tylko samochodem” — odpowiedział. — „A jeżeli ktoś nie m a samochodu?” — „Ten nie jeździ na Strip”. Strip, czyli W ielka Biała Droga Zachodu, jest to trzyna- stokilom etrow y odcinek szosy federalnej n r 91, biegnącej z m iasta w kierunku południowo-zachodnim. Strip uw aża się powszechnie za najw iększe — obok P ary­ ża — centrum rozryw kow e na kuli ziemskiej. W 1940 roku wzniesiono tu pierwszy hotel „El Rancho Vegas” — w 1960 roku stoi kilkanaście niezwykłych, w ielopiętrowych hoteli, z salam i teatralnym i i kabaretowo-widowiskowym i, z tuzi­ nam i luksusow ych kasyn gry, przy których Frem ont Street w ydaje się zabawą dla ubogich. K rąży po Las Vegas dowcip: „Spotkałem dziś człowieka, który n i e buduje hotelu”. Dowcip ilustruje dobrze sytuację tego pustynnego osiedla, które z trudem może przyjąć wszystkich chętnych do pozo­ staw ienia tu pieniędzy. Pięćdziesięciotysięczne m iasto-kasy- no posiada dziś 53 hotele, z czego 15 najw yższej klasy, oraz 286 m oteli i pensjonatów. H otele Stripu rozrzucone są w pew nej odległości od sie­ bie, szerokie, napuszone, zapięte n a ostatni guzik. Leżą w pustynnym otoczeniu lub wśród sztucznej tropikalnej roś­ linności, na ogół nieco oddalone od szosy, legitym ujące się wobec przejeżdżających autom obilistów św ietlnym i na­ zwiskam i słynnych artystów . Ceny pokojów około 15—20 dolarów za dobę, wyżywienie drugie tyle. Strip — miejsce wczasowe dla m ilionerów i aktorów z pobliskiego (470 ki­ lometrów!) Hollywoodu. Sam „Stardust” posiada 1300 pokojów, jest więc jednym z najw iększych hoteli na świecie. Hotel, któ ry choruje na elephantiasis. 26 Niewiele ustępują m u „Aku-A ku”, „Riviera”, „Flam in- go”, „Tropicana”, „H acienda” (z pryw atnym i samolotami do Los Angeles i San Francisco), „El Rancho”, „Desert Inn”, „Sahara”. N ieśm iertelna M arlena i „Lido” nie są żadnym ewene­ m entem . „Lido” m a tu swoją stałą filię, a poza M arleną należałoby wym ienić kilka dziesiątek gwiazd, które się liczą: Ray A nthony, Lionel Hampton, D uke Ellington, H ar­ ry Belafonte, Glenn M iller, Louis Arm strong, F rank Sina­ tra, Tony M artin, Jim m y Durante, E artha K itt. Paryż eks­ portuje tu również stale najpiękniejsze dziewczęta z „Folies B ergere” i „Crazy Horse Saloon”. Obejrzenie któregokolw iek z tych św ietnych artystów lub zespołów związane jest z koniecznością zjedzenia ko­ lacji w cenie 15—20 dolarów od osoby plus napiwki. Przedsiębiorstw a hotelarsko-kabaretow e jedynie wspie­ rają główną gałąź gospodarki na Białej Drodze — kasyna gry. Przez całą dobę oblężone są stoły z ruletą i crapsem, ew entualne luki w ypełniają liczni „sym ulatorzy”, grający wysoko za pieniądze kasyna. Na w spaniałym Stripie szczęśliwi wczasowicze z milio­ nam i chętnie i często strzelają sobie w łeb, łykają lum inal, pozwalają odwozić się w kaftanie bezpieczeństwa do zakła­ du dla obłąkanych. Równie chętnie i często zm ieniają swój stan cywilny; przy Stripie można odczytać ogłoszenia ka­ plic różnych wyznań: FREE WEDDING INFORMATION *. Poza Reno („największe m ałe miasto św iata”), w północ­ nej Nevadzie, Las Vegas jest drugim ośrodkiem masowych rozwodów w USA; w roku 1958 udzielono ich tu taj 3850. Kiedyś dla otrzym ania rozw odu w Nevadzie w ym agany był sześciomiesięczny pobyt w granicach stanu. Ponieważ Floryda, A rkansas i Idaho poszły w jej ślady i również ustanow iły sześciomiesięczny okres oczekiwania na rozwód, N evada — by pozbyć się konkurencji — obniżyła m inimum początkowo do trzech miesięcy, następnie zaś do sześciu tygodni. Dzięki tem u prostem u a genialnem u pociągnięciu * Bezpłatna inform acja w spraw ie ślubów. 27

stała się Nevada M ekką ludzi, którzy m ają trudności z uzyskaniem rozwodu w innych częściach Ameryki. Na północy Nevady istnieją jeszcze dziś resztki dużego niegdyś osiedla V irginia City; w 1939 roku liczyło ono 40 tysięcy głów, obecnie m a dwadzieścia razy mniej. Jest jednym ze słynnych m iast-upiorów , atrakcji turystycznej Dalekiego Zachodu. Do V irginia City i setki jem u podob­ nych przybyw ali niegdyś poszukiwacze złota i srebra, a później, kiedy w yczerpyw ały się zasoby tych kruszców, od­ chodzili. Do Las Vegas przyjeżdżają ludzie, by się złota pozbyć, a tych nie zbraknie chyba nigdy, bo ich — jak po­ w iada przysłowie — nie sieją... Oddychaj czystym powietrzem! Na lotnisko M cCarran jedzie się ze śródmieścia wzdłuż całej Białej Drogi Zachodu, obserw ując mimo woli w ielką licytację obietnic wygody, luksusu, rozryw ek, osiągnięcia m ajątku. Na sam ym końcu tego jarm arku dla bogaczy znajduje się port lotniczy. Lotnisko służy do lądow ań i startów Boein­ gów i Viokersów, przy okazji jest także ostatnim domem gier hazardow ych w łańcuchu kasyn Białej Drogi. W arkot samolotów miesza się ze szczękiem „slot m achi- nes”, które w tym m iejscu cieszą się potrójnym powodze­ niem; jedni, by skrócić czas oczekiwania, inni korzystają z ostatnich chwil na ziem i Nevady. W tłum ie graczy kręci się panienka, zmieniająca banknoty. Do niektórych m aszyn ustaw iają się kolejki. Obok, pod ścianą, stoją autom aty z orzechami i cukier­ kami, opatrzone dużym napisem : DOCHÓD NA NIEW I­ DOMYCH. N ikt się tym nie interesuje. Najwidoczniej lu­ dzie w Las Vegas nie lubią słodyczy. Pasażerow ie cisną się do kiosku, sprzedającego m iniatu­ row e ruletki i poradniki najskuteczniejszych metod gry w crapsa i keno. Pięć zegarów w skazuje pięć czasów obowiązujących w różnych strefach Stanów Zjednoczonych. A utom at z tlenem zaprasza do włożenia tw arzy do spe­ cjalnej komory: ODDYCHAJ CZYSTYM POWIETRZEM! Propozycja nie pozbawiona ironii... Las Vegas jest jedynym chyba w świecie portem lotni­ czym, na którego budynku poza św ietlnym napisem płonie neonowy rysunek. Rysunek przedstaw ia człowieka z wor­ kiem i konia (lub osiołka, spraw a nie jest jasna). Symbol czasów poszukiwaczy złota. Mój sąsiad w samolocie przedstaw ia się nie bez dumy w głosie: krupier z „Sahary”. Po trzech m inutach wiem, że zarabia pięćdziesiąt dolarów dziennie. Po dziesięciu, że w Nevadzie wszystkie specjalności obsługi domów gry są bar­ dzo szanow anym zajęciem. Samolot idzie ostro w górę. Biała Droga Zachodu jarzy się jak w wielkim pożarze. Z kilkuset m etrów z łatwością odczytuję ogromne litery reklam. K rupier przekonuje mnie, że legalizacja gier hazardo­ wych byłaby najlepszym sposobem uzdrow ienia gospodarki USA. Stew ardessa przynosi nowy num er dziennika z Los An­ geles. Na pierwszej stronie odczytuję wielopiętrow y nagłó­ wek: NOWA AFERA W LAS VEGAS — MILIONY DO KIESZENI GANGSTERÓW — JA K DŁUGO BĘDZIEMY TOLEROWAĆ GNIAZDO DEMORALIZACJI W NEVA- DZIE?

szalonych dni i nocy, zechcą go wysłuchać bez zgorszenia i — w dobrym humorze. Pierw sze symptomy obłędu Ladies and gentlem en, za moment samolot w yląduje w Port of Spain, stolicy Trynidadu. Przepraszam , czy państw o pam iętacie krok calypso?... Oczywiście, najw ażniejsza jest zasada, aby „pozwolić nogom samym chodzić”. Czy pań­ stwo przypom inacie sobie, co i jak się pije?... Doskonale, rum. Rum i ginger, powoli, lecz systematycznie. Dziękujemy, możemy lądować. Dokum enty, celnicy, rew izja. Proza. (Tak całkiem zwa­ riow ana to ta w yspa jednak nie jest.) Za szklanym i drzw iam i tłum miejscowych czeka na tłum przyjezdnych. N ie wykluczone, że przybyła po m nie pani M agdalena Kurpielow a, znajom a-nieznajoma, polecona drogą korespondencyjną via Caracas. Jeszcze do W arszawy nadeszła jej kartka: „Niech się stara przyjechać na k ar­ nawał. To najw ażniejsze wydarzenie i święto narodow e na Trynidadzie. Niech da znać, to kupię bilety na defiladę »band« i wybór królow ej. Może naw et postaram się o ho­ tel”. Teraz zaś niech się dobrze rozgląda, bo może pani Mag­ dalena też tkw i w tłumie. Nie sposób się pomylić! To niew ątpliw ie ta blondynka o nadw iślańskim spojrzeniu, tuż przy wyjściu. — Czy pani czeka na kogoś z Polski? — (pytanie zadano po polsku). — Tak — brzm i odpowiedź, a pani rozgląda się nadal, jakby fakt, że ktoś mówi po polsku, był tu zjaw iskiem powszednim. N agle się budzi: — Ach, dobry wieczór. W łaśnie czekamy. Poznanie następuje w sąsiednim barze. Przybyła połowa Polonii trynidadzkiej. Pani M agdalena Kurpielowa, szef departam entu wielkiej firm y poszukiw ań naftowych, pan Stanisław K urpie], m anager trzech dużych firm, ich syn 31

Andrzej. Staw ili się dw aj przyjaciele: architekt Edm und Szutenberg oraz właściciel kutra rybackiego „Boni E thel”, Zygm unt Starzyński. Przyjechał rów nież najw ybitniejszy architekt trynidadzki W illiam Ackelsberg z małżonką. — No to co, rum and ginger? — Tylko żadne nie, bo to słowo nieznane w karnaw ale! — Może pan nie z Polski, panie? Więc zaczynamy, drodzy państwo! Już nas chyba nic nie uratuje. Szklaneczka z cierpką lem oniadką, zwaną alkoho­ lem. Potem druga i — jesteśm y pasowani na rycerzy ka­ raibskich bachanalii. O hotelu nie m a mowy; już przed miesiącem wszystko było zajęte. Ale są dobrzy Polacy, m ają wolne łóżko z mało dziuraw ą moskitierą. I lodówkę, w której znajdują się dwa najw ażniejsze produkty: rum oraz ginger. Do m iasta jedzie się samochodem. Możliwie szybko i rzecz jasna, lew ą stroną. Gdzieś koło Arouca, T acarigua i Tunapuna — u stóp zie­ lonego pasm a N orthern Rangę — można chwycić uchem pierwsze akordy zbliżającego się obłędu: z chałupek, z w ą­ wozów, z głębi lasów płyną m etaliczne dźwięki bębnów. Praw da, że to trochę jakby dzieci na podwórku w aliły w dziuraw e garnki i nocniki, a trochę jak uderzenia o dużą taflę szkła?... Po szosie spacerują leniw ie grupy ludzi — czarnych, żółtych, brązowych, bladych; jakby na coś cze­ kali, jakby się coś w krótce miało wydarzyć. P ort of Spain, czyli daw ny P uerto de Espańa, sporo obie­ cuje, lecz niew iele spełnia. Takie sobie średnie, mało schlu­ dne miasteczko, pełne domów drew nianych i byle jakich, pachnących olejem i rybami. Wóz ham uje przed czerwonym św iatłem na skrzyżowa­ niu i w tedy otw ierają się jakieś drzw i w sąsiednim domu, skąd w ysypuje się kilkunastu jegomościów w napoleoń­ skich kapeluszach i tyleż dam w skąpych togach rzymskich. Ze środka dochodzi rytm iczny jazgot. Francuzi i Rzym ian- ki poruszają się krokiem tanecznym i nader współczesnym. Zaczyna się! 32 Pięć wieków karnaw ału Zaczęło się w 1498 roku, jak wszystko praw ie w tej oko­ licy — od pana Kolumba. Wielki, a skory do poezji od­ kryw ca nazwał wyspę krajem kolibra. Istotnie, kolibry za­ mieszkują ten ląd, przecinając niebo we wszystkich kie­ runkach z szybkością stu kilom etrów na godzinę. Są jedynym i pierw otnym i m ieszkańcami Trynidadu, którzy przetrw ali te pięć wieków. Już w 1532 roku pod Cum ucurapo rozegrała się w ielka bitw a między miejscowymi Karaibam i a lądującym i Hisz­ panami. Najeźdźcy przegrali, ale w rok później powrócili i wym ordowali gospodarzy. Założyli pierw sze na wyspie miasto San Jose de O ruńa nad rzeką Caroni. W 1595 roku zjaw ił się jednak Sir W alter Raleigh, który — jak tuziny innych dostojnych bandziorów — poszukiwał w tych stro­ nach El Dorado. Raleigh przy okazji pobił Hiszpanów i ich wodza De Barrio, a San Jose na wszelki wypadek spalił. Hiszpanie utrzym ali się jednak na Trynidadzie aż do koń­ ca XV III wieku. W tym czasie wpuścili tu taj tysiące F ran­ cuzów i ich kolorowych poddanych z M artyniki tudzież in­ nych wysp Karaibów . W 1797 roku przybył adm irał b rytyj­ ski H arvey, którem u bardzo podobała się wyspa, palmy, kolibry, kobiety i który tylko do Hiszpanów m iał pewne zastrzeżenia. Dzięki jego usilnym staraniom w 1802 roku M adryt zmuszony był scedować Trynidad Londynowi ń tak rozpoczął się trzeci etap historii kraju. Za spraw ą Anglii przybyw ają większe fale czarnych nie­ wolników z A fryki Zachodniej, a od 1845 roku kontraktow i robotnicy z Indii. Żeby nie było nudno, Anglicy zainicjo­ wali jeszcze im igrację z Chin, z M adery i Wenezueli. W ten sposób powstał jeden z najbardziej kosmopolitycznych na­ rodów na kuli ziemskiej, którem u w latach pięćdziesiątych bieżącego stulecia — czw arty etap! — przyznano częściową suwerenność w ram ach Federacji Indii Zachodnich*. W szystko to oczywiście stanow i tylko uzupełnienie i skrom ny dodatek do historii trynidadzkiego karnaw ału. • Następnie Trynidad (wraz z Jam ajką) wyłam ał się z federacji, zmierzając do niepodległości „na własnym podw órku”. J —Zobaczyć, znaczy uwierzyć 33

I chyba słusznie — w końcu krw aw e zabaw y zdobywców i kolonizatorów odbyw ały się przez całe wieki w w ielu punktach kuli ziemskiej, natom iast karnaw ał na T rynida­ dzie jest im prezą niepow tarzalną! Początek tego przyjem niejszego rozdziału dziejów w yspy przypadkowo łączy się rów nież z Hiszpanami. Już w San Jose de Oruńa bawiono się na ulicach, przebierano, tańczo­ no na wzór Sewilli i Barcelony. Praw o do zabaw y mieli jednak niem al wyłącznie b iali władcy, dopuszczając po­ czątkowo nielicznych kolorowych, i to najczęściej z ko­ nieczności — swoje żony i dzieci. Później kolory skóry przem ieszały się tak dokładnie, że już trudniej było się po­ łapać, kto jest kto. Dopiero jednak po zniesieniu niew ol­ nictw a, od 1840 roku, nastąpiła praw dziw a eksplozja radoś­ ci na Trynidadzie. Hiszpanie odeszli pozostawiając po sobie to co najlepsze: bakcyl spontanicznej, barw nej zabawy. W ładzę przejęli zim ni Anglicy, ale karnaw ał stał się włas­ nością gorącego ludu. Przede w szystkim dodali swoje trzy decydujące grosze M urzyni im portując na Trynidad muzy­ kę, instrum enty, rytm y i melodie z zachodniej Afryki. Pieś­ niarze Tai-Tai z Czarnego Lądu reinkarnow ali się w po­ staci południow oam erykańskich trubadurów słynnego ea- lypso. Śpiewano przy ścinaniu trzciny cukrow ej „canne- -boulay”, śpiewano po domach, gajach, szałasach, teraz śpiew a się i tańczy na każdej piędzi wyspy. Tyle oświaty i kultury. Przepraszam , dziękuję. Zastanaw ia m nie tylko, dlaczego nasze nogi poruszają się przez ostatnie godziny tak rytm icznie, a stopa uderza lekko o podłogę? Głupie pytanie! Jak może być inaczej, skoro ze wszystkich stron rozpalonej doliny Diego M artin dobiegają dźwięki bębnów i melodie calypso. Pod oknem stoi właśnie taki czarny pan i śpiew a z angielska po trynidadzku: „Car- naval is a bacchana, w e doan kay. We drink we rum and we tum bie down, we doan kay”. Ju tro o godzinie piątej rano nastąpi start do ostatnich dwóch dni karnaw ału. Ustanie wszelka praca, skończy się spanie i norm alne odżywianie — rozpocznie się szaleństwo ostateczne! 34 Szczęście od św itu Zegary biją piątą. To już „ J’ouvert”. Na ulice P ort of Spain (a także innych m iast i m iasteczek Trynidadu) w y­ biega wszystko, co żyje. Z okolicznych dolin spływ ają ku śródm ieściu potoki ludzkie. Z przedmieść i osad podmiej­ skich rusza ogromna law ina przebierańców. Pow ietrze wi­ bruje od dźwięku stalowych bębnów, saksofonów i trąbek, od śpiewu, krzyku, szurgotu nóg. Już w odległości wielu kilom etrów od centrum — od Ma­ rinę Square — ustaje wszelki ruch samochodowy. Można tylko iść w tłum ie. A jak iść, to podobnie jak inni, krokiem calypso, tym rytm icznym r o a d m a r c h : lew a noga na­ przód, praw a też, ale trochę m niej, pięta prosto, pięta nieco do w ew nątrz, ręce zgięte w łokciach, poruszające się w a­ hadłowo... Raz, dwa, raz, dwa... M azurkiewicz, bój się Boga! Żeby tylko znajomi nie zo­ baczyli! Morning, noon and night Enerybody happy and bright! Spałeś ostatniej nocy?... To siedź cicho, ogromna więk­ szość tych ludzi na ulicach nie zm rużyła oka. Tańczyli całą noc po klubach, podw órkach i m ieszkaniach lub przygoto­ wywali kostiumy. Idzie grupa chłopców w damskich koszulach i kaleso­ nach. M urzyni udają Indian, Hindusi udają Murzynów, Mu­ rzyni i Hindusi — białych. G rupa diabłów w czerwonych fraczkach. Stado nietoperzy z czarnym i i zielonymi skrzyd­ łami. „Banda” piratów z przepaskami n a oczach. Tysiące docierają do M arinę Sąuare. Docierają krótko przed południem , kiedy słońce wkracza już w fazę kulm ina­ cyjną. Ani na chwilę nie gasną dźwięki „steelbandów”, ani na m om ent nie ustają w tańcu (i w piciu rum u w prost z butelek) uczestnicy zabawy. Tego dnia nie ma na ulicach Port of Spain człowieka, który ośmieliłby się iść krokiem zwyczajnym. Wszyscy kołyszą się w biodrach, posuwają wolno i tanecznie. Ale patrzcie na M urzynów — he, he! — 35

tak się idzie: całe ciało uczestniczy w m arszu, lecz rytm jakby wew nętrzny, przedziwnie spokojny, lekko tylko akcentow any ruchem głowy i rąk. Biegnie „banda” dzikich Indian. Tańczy grupa wym a­ zanych smołą, z transparentem : „Kłopoty w Kongo” (nie m a nic świętego, podobno było tutaj kiedyś i „powstanie w arszaw skie”). Idzie M urzynka z nogą w gipsie. Wlecze się stara H induska z tabliczką: „M adame D racula”. Tak się trzeba bawić, ladies! And gentlemen. Dzieci, starcy, kulaw i. Czarni, żółci, biali. Wyżsi urzęd­ nicy, tragarze portow i, kupcy, taksów karze. To nie jest pokaz. Poza — tfu! —• paru zdziwionymi cu­ dzoziemcami wszyscy w ygłupiają się dla samych siebie, całkowicie platonicznie, z czystej potrzeby ducha. Czarna dziewczyna śpi pod m urem na stojąco, budzi się nagle i natychm iast tańczy calypso. H andlarka porzuca stragan i — kołysząc się — biegnie pogapić się na coś, na co w arto. Bokiem przechodzi sparaliżow ana — jej w ielki dzień, dziś nikt nie wie, czy jest chora, czy tańczy calypso! Zakonnice w pochodzie karnaw ałow ym , zakonnice na chod­ nikach — olaboga, które praw dziw e? Gdzieś koło godziny drugiej na ulicach przerzedza się. N a chwilę, na parę godzin, do popołudnia. Na jezdniach leżą pogubione buty, kaw ałki peruk, butel­ ki po rum ie, skorupy kokosów. Everybody happy... Ludw ik XIV pokazuje język Polonia trynidadzka, acz szczupła liczebnie, jest dobrze zorganizowana; ułożono w spaniały program odwiedzin wszystkich knajp, które się liczą i gdzie należy służbowo choć trochę zabawić. Ustalono także, że niezbędne z nauko­ wego punktu widzenia jest zobaczenie defilady „band” kostiumowych w Q ueen’s P ark Savannah oraz wyborów królow ej piękności w Q ueen’s P ark Oval. K arnaw ał dziecię­ cy i wybór króla calypso można sobie darować. Nie m a co ukryw ać, na królow ą piękności koronowano 36 jedną z brzydszych kandydatek do tytułu; widocznie i tu Uczą się uboczne argum enty. Jeżeli z jej urodą nie było tak zupełnie źle, to dlatego, że Trynidad słynie z najpiękniej­ szych dziew cząt na świecie. W każdym razie Miss Ann-M a- i Ir Sutherland — jak większość jej ryw alek, lekko podko- lnrowana — odniosła ogromny sukces i za zasługi odjecha­ li z Ovalu sportowym samochodem. .lak podała prasa, królem calypso został The M ighty t Dnugla detronizując bezapelacyjnie w spaniałego M ighty Sparrow . Potężny W róbel odszedł po dwóch latach miłości­ wego panow ania. Nowy król zwyciężył w szystkich konku­ rentów, m. in. Potężnego K apitana, Lorda Yula Brynnera, Lorda Christo, nie mówiąc już o tych, co odpadli przed­ tem A tilla H un, K aznodzieja Małej W yspy, Niszczyciel, Lord Melodia. M ighty Dougla dostał koronę za swoje ca­ ły psa: „Najbardziej leniw y człowiek” i „Rozłupcie Douglę mi dwoje” ; oczywiście, jak przew iduje regulam in, sam •ikomponował m uzykę i ułożył słowa. Co tam m onarchowie! W stąpm y sobie (na rum i ginger) do byle jakiego baru. Na przykład do „China Clipper” na pięterko lub gdziekolwiek. Zobaczymy, jak rosną ludowe kadry przyszłych królów. Oto dwaj faceci (wszędzie, tu I tam, zawszej dwaj) śpiew ają sobie calypso. Improwizują, gadają, tworzą na żywo kuplety o znanych ludziach i w aż­ nych wydarzeniach. Towarzyszy im tłum ek innych baro­ wych gości, pow tarza refren, wybija rytm , chóralnie się lanieje. Tak się trzeba bawić, gentlemen! A nd ladies. Albo inaczej. W w ielkiej defiladzie w Queen’s P ark Sa- vnnnah. W ciężkim skwarze. W szatach kosztownych i ko­ lorowych. Na oczach tysięcy gapiów. Defilada „band” trw a dw a razy (w poniedziałek i w to­ rek) po osiem godzin. Jest to konkurs na najpiękniejsze, najbardziej pomysłowe stroje. Żywe obrazy w wydaniu trynidadzkim . Krokiem calypso, przy akom paniam encie licznych or­ kiestr, przem aszerow ują przez park słynni wodzowie, pa­ pieże, królowie. Każda „banda” prezentuje swoją koncep­ cję' ..żywego obrazu” , dem onstrując np. Odkrywców Nowe­ 37

go Św iata, Świetność Bizancjum, Glorię Piekła, Vive la France, Łowców Głów. Kołysze się w biodrach czarnolica Joanna d ’Arc i kokietuje czarna M adam e Pom padour, tań­ czą calypso generałowie, biskupi, prem ierzy. Można przeżyć całe życie i n ie zobaczyć w sumie tylu profanacji i kpin z ludzkich świętości! I takiej fantazji. I takiej pasji zabaw y za wszelką cenę. G rupy ludzi pląsających tu pod słońcem Południa tworzą się na zasadzie absolutnej dobrowolności, w ybierają kie­ row nika i reżysera, współuczestniczą we w szystkich kosz­ tach. Stroje w arte są niekiedy trzech pensji miesięcznych ich właścicieli, dochodzą do pięciuset dolarów. K ierow nicy „band” w ysyłani są do Paryża i Nowego Jorku, aby stu ­ diować tam dokum enty m inionych epok i następnie pro­ jektow ać najlepsze, najw ierniejsze stylowo kostium y — i sięgnąć po nagrodę. Przez scenę parku przechodzą plem iona z Zambezi, a każ­ dy w ojow nik niesie na ram ieniu żywą małpkę. Przecw ało- w ują tysiące czarnych żołnierzy i m arynarzy, posypują­ cych się tonam i białego pudru. Tańczą Indianie strzelając z karabinów i łuków do publiczności. Idą bataliony diab­ łów, katów , haw ajskich tancerek, mnichów. Jadą trony, gilotyny, szubienice, powozy, m akiety zwierząt. Ludw ik XIV m a przyjaciela w śród publiczności — woła kilka razy „Jack” i pokazuje m u język. Quasimodo uśmie­ cha się zalotnie do dziewcząt. Napoleon żuje gumę. Tak się trzeba bawić, moi państwo! D ynam it w bębnach W torek wieczór, „Las Lap”, ekstaza sięga szczytu. Jesteś­ m y w C ountry Clubie. Gdzie b y indziej mógł być o tej porze szanujący się uczestnik trynidadzkich saturnaliów ? Pod w arunkiem oczywiście, że m a białą skórę, bo z czar­ ną do klubu wejścia nie ma. A więc: ekskluzyw ny lokal wyższego tow arzystwa. Ca­ lypso, steelbandy, rum and ginger, m askarada, ciąg dalszy draki: 38 Polacy w komplecie. Jest naw et doktor B astyra, znany na wyspie lekarz, ze swą francuską m ałżonką. Są także państw o Scott, obyw atele brytyjscy, Polacy z przekonania. Mówiąc stylem trynidadzkim , jest nice, nice, niee! (za­ m iast very nice). Na parkiecie tańczy zbity tłum. Raczej podskakuje (jump up). Tłu/ką dw ie orkiestry — jedna z lew ej, druga z p ra­ wej. Część gości stoi zw artą ścianą z boku, wrzeszczy, ska­ cze w w miejscu. M uzyka absolutnie katarynkow a, go­ dzinami pow tarza się ta sama melodia, niekiedy tylko w Innych sekwencjach. Ale tempo w zrasta nieustannie, od czasu do czasu dochodzi do granic ludzkiej wytrzym ało­ ści — wówczas tłum z krzykiem w yrzuca ręce w górę i przez m inutę jest spokój. Potem da capo al fine: m aszeruj, podskakuj, kręć kuprem , wrzeszcz, popijaj rum , baw się. D ynam it jest w tych steelbandach! Zw yczajne beczki po oleju czy smarze, odpowiednio przycięte, z podzielonym na kilkanaście pól dnem; każde pole, uderzone pałeczką, w ydaje in n y ton. Wcale groźny musi to być instrum ent, skoro tylko przez dwa karnaw ałow e dni w roku wolno z nim wyjść na ulice; przed ostatnią w ojną i tuż po wojnie stalowe bębny służyły w charakterze wojowniczych tam - -lamów, naw ołując robotników trynidadzkich rafinerii nafty do rozruchów i strajków . Dzisiaj podniecenie jest urzędowo dozwolone. Aż do pół­ nocy. Aż do zupełnego wyczerpania. Chodzą po ogrodach i salach klubu panienki, które nie­ om ylnie wiedzą, co ‘przykryć, a co odkryć. Jakaś dam a zdejm uje nad naszym stolikiem m askę — spokojnie, tylko m askę — i okazuje się, że m a absolutnie taką samą tw arz. Szwendają się policjanci w białych hełm ach, na pew no fałszywi. Biega cała kohorta diabełków w czerwonych bły­ szczących fraczkach. Ktoś kogoś całuje, ktoś pije rum (and ginger), ktoś śpie­ wa: Janet, Janet, why you treat Barbados so? Jańety Janet, you’re a wicked w oman oh-ho! 39

... Uwaga! Bije dzwon! Północ. G aśnie światło. O rkiestra gra „God save the Q ueen”. Tusz, jeszcze jedno calypso, kilkanaście pań i kilka pa­ nów w skakuje do ogrodowego basenu; jakiś jegomość w rzym skiej zbroi o m ało nie tonie. Stasia wnosimy za kierow nicę samochodu, bo biedaczek słaby na nogę. Policjant, czarny, więc pewnie praw dziw y, pom aga wysupłać się z parkingu. No i, Jezus M aria, Trójco Św ięta, jedziemy! Trochę po jezdni, na ogół lewą stroną. Ruch jak na Nowym Swiecie koło czw artej po południu. Mundzio nieśmiało protestuje przeciw jeździe po chodni­ kach. — O. K., kochani, dziś można śmiało, przecież wszyscy kierow cy pijaniusieńcy. — Jak tak, to sorry, sorry, sorry... A ju tro znowu dzień, szanow ni państw o. Pierw szy dzień przygotow ań do następnego karnaw ału! K ról duński F ryderyk IX ma pokryte tatuażem ręce i piersi. Świadomość tego faktu dotarła do m nie z całą mo­ cą, kiedy dotknąłem stopą ziemi w stolicy Danii. Szedłem w ąskim i uliczkami od strony Raadhuspladsen w kierunku starej dzielnicy m iasta. Jeszcze przez kw adrans wałczyłem ze sobą, czy nie zająć się produkcją duńskiego masła lub plagą cyklistów na Półw yspie Jutlandzkim . Pow ażniej i po­ żyteczniej. Ale diabeł prow adził m nie bezbłędnie do Ny- havn, dzielnicy portow ej Kopenhagi... Zatrzym ałem się przed pom nikiem -kotw icą nad brzegiem 41

kanału, skąd rozciągała się panoram a ulicy o dobrej i złej sław ie jednego z najw iększych w Europie ośrodków roz­ ryw ki ludzi morza. W zrok szukał już reklam m istrzów n aj­ rzadszej ze sztuk plastycznych. Po lew ej stronie czerw ienił się neon knajpy „Hong-Kong” , na dachu którejś kam ie­ niczki świeciła m atow o tarcza zegara. Z praw ej docierały dźw ięki „Mostu na rzece K w ai”, pod drzew em całowała się apatycznie para. Skoro Jego K rólew ska Mość uznał za stosowne czyn­ nie zainteresować się sztuką tatuażu, niech m nie — przeciętnem u obywatelow i — w olno będzie także. Nie, nie, nic o m aśle ani o rowerach! Poszedłem prosto do piw nicy m istrza Arnego. Rozpięte żagle n a piersiach „Najlepszy w mieście”, „N ajw ybitniejszy ekspert w Skandynaw ii”, „Elektryczne m aszyny”, „30 lat doświad­ czenia”. Tak pisze A rne w swoich ulotkach reklam ow ych i to pow tarza natychm iast na progu swego atelier przy ulicy Nyhavn 40. A telier jest skrzyżow aniem gabinetu to rtu r z m uzeum osobliwości. Na środku stoi ciężki stół i skórzana kanapa. W rogu znajduje się niski stolik, dw a krzesła oraz szafka z instrum entam i. Na stoliku przykuw a uwagę kręcące się kółko z m ałym i miseczkami pełnym i farb: paleta tatuatora. Milczę. Oglądam rysunki na ścianach. Jest ich setki, mo­ że tysiące. W zory do wyboru. Tapeta, którą w dowolnych fragm entach można sobie przenieść na w łasną skórę. K olejno wskazuję palcem na egzotyczne kw iaty, żaglow­ ce o rozpiętych żaglach, miecze ogniste, smoki ziejące siar­ ką, krucyfiksy, jaskółki w locie, na dziewczęta nie zeszpe­ cone obfitością szat, na podkowy, węże i flagi narodowe. — Ile? M istrz odpowiada natychm iast, rzucając pogodnie: — Pięćdziesiąt koron *... sto... czterdzieści pięć, trzysta dwadzieścia... * Około 7 koron duńskich = 1 dolar. 42 K lient ociąga się, studiuje wzory pod sufitem i na wyso­ kości kolan. A rtysta nie okazuje zdziwienia. Przeciwnie, jest przyjacielski, ciepły, serdeczny. Coś na pam iątkę czy na niespodziankę? Na niespodziankę. - Erik, pokaż panu! Z kanapy unosi się m asyw na postać, coś wypluwa, po czym zdejm uje m arynarkę i zaw ija rękaw y koszuli. (Święta Petronelo, m iej m nie w swej opiece, co też mi pokaże pan Erik?) Na praw ym przedram ieniu stoi sobie para młodych ludzi w pozie niew ymuszonej. E rik porusza skórą na ręku, w pro­ wadzając w m artw y rysunek pewną dozę nie pozbawionej dwuznaczności akcji. K lient robi m inę niejasną. Czujny m istrz gromi swego modela. Św inia, to nie to! Pokaż drugą! Na lewym ram ieniu kw itnie w całej krasie kw iat chry­ zantemy. A rne siada w rogu, zakłada grube okulary, chwyta z pół­ ki w szafce coś w rodzaju pistoletu, a E rik popycha m nie łagodnie w stronę warsztatu. W yznaję wówczas z naiwnością dziecięcia, że nie mam pieniędzy i że ja tu w ogóle nie w tej spraw ie. A rne odkłada narzędzia swej twórczości, E rik opiera wielką łapę na moim ram ieniu i wszystko w skazuje na to, że opuszczę piwnicę w tem pie zbliżonym do rakiety księ­ życowej. Na co się też człowiek w trakcie pełnienia swych obowiązków nie naraża! Nie doceniłem klasy mistrza! Unosi się z krzesła, w ska­ zuje mi wolne miejsce na kanapie i każe Erikow i otworzyć trzy butelki piwa. Potem zaciąga się papierosem i pyta po ojcowsku, co m nie do niego sprowadza. W obawie przed wypisaniem na m ej piersi kilku obelżywych i niezm ywal­ nych wyrazów — w yznaję szczerze swą profesję, tudzież cel wizyty. Po czym w ychylam y jeszcze trzy butelki duń­ skiego piw a i właściwie możemy już praw ie zacząć praco­ wać wspólnie. 43

1000 koron m etr ogona Otóż, szanowni państw o, jeżeli ktoś z was ma ochotę, dzieło ducha i fantazji kosztuje od 20 do 2000 koron. Już za 900 macie piersi pełne zwojów różnokolorowego smoka, rzecz praw dziw ie piękną, z gw arancją na całe życie. Ta­ tuować można wszystko, z w yjątkiem gałki ocznej! Siedem kolorów, na żądanie oryginalne i niepow tarzalne desenie, higiena, bezbolesność! Do piw nicy wtacza się w łaśnie dwóch dżentelmenów. Z otw artym i ustam i dokonują przeglądu ścian. A rne opro­ wadza ich, w spiera serdeczną radą. Pięćdziesiąt... sto... czterdzieści pięć... — A to ile? — To paw, to sto pięćdziesiąt. — A ogon może 'być dłuższy? — Oczywiście, 10 koron za centym etr. W ychodzą jednak, a A rne siada do piw a i do monologu przeznaczonego dla polskiej prasy, na której reklam ie „sza­ lenie m u zależy”. To niepraw da, że m arynarze stanow ią większość klien­ tów atelier tatuatora. Nie przekraczają oni —• jak tw ier­ dzi — 20 procent. Reszta to młodzież, turyści, panie i pano­ wie z tow arzystw a, a nawet... hm... z bardzo dobrego tow arzystw a. A rne wyjeżdża w krótce do NRF, gdzie ktoś bogaty i sław ny płaci m u wysokie honorarium i pokryw a koszty podróży, by artysta na m iejscu zechciał stworzyć je­ den ze swych barw nych obrazów. W ogóle każdy szanujący się, nie pozbawiony wyobraźni, nieprzeciętny człowiek pod­ daje sw e ciało zabiegom tatuatora. Czynią to sław ni akto­ rzy i aktorki z Anitą Eckberg (prawe ram ię) i Michel Si­ monem na czele. M onarcha duński, z absolutnie niezrozu­ m iałych i głęboko bolesnych przyczyn, tatuow ał się u o ileż lichszych konkurentów w Londynie i Bangkoku... Monolog przerw any. G abinet m istrza nawiedzili trzej młodzieńcy w wieku lat 12—15. W ybrylantynow ane włosy, rączki w kieszeniach, grube sw etry, cienkie spodnie. — Ile? — Pięćdziesiąt. — Ile? — Czterdzieści. — Ile? — Dwadzieścia pięć. 44 — A za pięć koron jest coś? — Za pięć może być imię dziewczyny, jeżeli krótkie. — A m ały kw iatek? — K w iatek dziewięć. Chłopcy zbijają się w gromadkę, licząc monety, gromadzą m ajątek do wspólnej puli. — Osiem. A rne jest w yrozum iały i kocha dzieci. — Siadaj! Aha, a ile ty m asz lat? — Szesnaście. A rne m ruga do mnie, że niby to szesnaście to śmiechu w arte, ale zabiera się do roboty. Gdyby chciał zwracać uw a­ gę na takie drobiazgi, ubyłaby m u spora część klienteli. Czasem tylko wpada jakaś mama, w ym achując rękam i, że jej syna oszpecono. Wówczas A rne wygłasza przemówienie 0 historycznych źródłach sztuki tatuażu i tłumaczy, że był przekonany, iż m a do czynienia z dorosłym mężczyzną. Tak czy inaczej, dzieciom robić nie lubi, bo potem podnosi się w rzawa i naw et policja go indaguje. M ałe dzieci tatuuje jedynie wtedy, gdy przyprow adzają je rodzice. Zdarza się, że jakiś ojciec prosi o czytelne w ypisanie im ienia, nazwiska 1 naw et adresu na ram ieniu synka lub córeczki; żeby się nie zgubiło. Tymczasem delikw ent opada na krzesło i pod bacznym okiem przyjaciół poddaje się zabiegowi upiększania swego ciała. N ajpierw A rne w ygala m u maszynką włosy z przed-, ram ienia, następnie sm aruje w ybrane m iejsce wazeliną. Te­ raz chw yta ów groźny przyrząd, przypom inający pistolet małego kalibru, i rozpoczyna się główna operacja. „Pisto­ let”, połączony przew odem z 12-woltowym akum ulatorem , wychyla z „lufy” szatański języczek w postaci sztyftu z kil­ ku splecionych drucików , które z częstotliwością 2500 drgań na m inutę nakłuw ają skórę chłopca. „Lufa” raz po raz za­ nurza się w miseczce z farbą, a następnie z bzykaniem w strzykuje czerń w rękę pacjenta. W krótkim czasie zary­ sow uje się k o n tu r płatków i łodygi. Z kolei inna, grubsza, lufa innego pistoletu łyka farbę czerwoną i oto .płatki czer­ w ienią się pięknie. Młody człowiek zachowuje się jak u den­ 45

tysty, jego usta i dłonie w yrażają wysoki stopień cierpienia, co bardzo działa na współtowarzyszy. W czasie zabiegu far­ ba pryska gęsto dokoła i A rne ściera ją ligniną. Operacja skończona. Pozostają czynności higieniczne; gruba, dość brudna dłoń szprycuje kw iatek spirytusem euflarinow ym , przykłada opatrunek z gazy i przykleja plastrem . — P erfum pan nie daje? — Za osiem koron? F arba trw alsza od uczuć P rzed północą piw nica gęsta jest od dym u i oparów piw a. K lienci i kandydaci na klientów wchodzą i wychodzą, m a­ szynki warkoczą pracowicie. K anapa i wszystkie stołki pełne są w paniałych typów dzielnicy portow ej. Jestem już „swój człowiek”, nie m a się przede m ną większych tajem ­ nic. D em onstruje m i się na ciele E rika rozm aite wzory, jakby był tablicą, z której m ożna ścierać kredę. W ydziera m i się naw et strony ze „Złotej Księgi”, w której pan A l­ brecht B. — pokryty m alunkam i od stóp do głów — pisze: „Lubię A rnego, lubię jego dzieła — on skompletow ał mój tatuaż cudownie”. A rne sam produkuje aparaty do tatuażu i sprzedaje je po 125 koron w kraju i za granicą. Kolor czarny, podstawo- ■wy, używ any głównie do konturów , wym aga „lufy” ze zwo­ jem 3 drutów . Inne kolory nakłuw a się 5- 8- i 15-zwojo- wym drutem . Nadużyw am zaufania i podpatruję, skąd bierze się czarną farbę. Zaskoczenie: z wysokiej butelki z napisem : „Perl- tusch Pelikan — G iinther W agner”. Na tym kończy się mo­ ja wścibskość, pochodzenia innych farb nie potrafię dociec. N iektóre — jak żółć i czerw ień — przyrządzane są według własnych oryginalnych recept. A rne szczyci się wyłącznym posiadaniem barw y fioletow ej oraz brązu „Van Dyck”. Tato-A rne w ypisał sobie nad drzw iam i: „Firm a założona . w roku 1928”. Syn odziedziczył zawód po ojcu, który bardzo wcześnie odkrył w swym potom ku talen t artysty. Zarobki 46 latuatora wynoszą dla władz podatkow ych 20 tysięcy koron rocznie, faktycznie są w ielokrotnie wyższe. Po północy do jam y piwnicznej zagląda w esolutka pa­ nienka o śladach m inionej urody; A rne daje jej piw a I troskliw ie w yprow adza na ulicę. Pojaw ia się kelnerka / inform acją, że na górze znajduje się gość, który chciałby Nobie wytatuow ać kompozycję flagową z orłam i. W kraczają trzej panowie, których statek przed godziną przycum ował io m etrów stąd po trzytygodniow ej podróży z A fryki Wschodniej. Ktoś chwali się jaszczurką w ytatuow aną w Yo- kohamie na podbiciu stopy; A rne ogląda rysunek i pow ia­ da: —Ładne, ale z Rotterdam u. Na ścianie wisi wycięta z gazety karykatura: tatuator wpisuje na korpus jegomościa kolejne imię żeńskie. Ciało /a pełnione jest szczelnie napisam i, tylko m iejsce na sercu pozostało wolne. „To na miłość” — mówi klient z rysunku. Sądząc z ilości dziewic, serc przebitych strzałą i bukie­ tów róż, miłość znajduje swój najczęstszy w yraz w tw ór­ czości Arnego. F arba jest trw alsza niż uczucia. Tej nocy byłem św iadkiem krótkiej w ym iany zdań. Chciałbym się stąd pozbyć tej Conchity. To trudne. Nie można wywabić? Tego nie robił byle fuszer, tylko ja sam przed dwoma laty, to będzie trudne. * - Zapłacę. Kosztuje trzy razy więcej niż cena tego motywu. W ymazuj! - Już się robi! Tatuaż królów — królewski tatuaż Na kanale koło m ostu kołysze się lekko łódź ze zwiniętym żaglem. Spod pokładu dochodzi znajomy bzyk. Lam pa naf­ towa oświetla płaszczyznę pokrytą celofanem, fotografię oraz w zory tatuażu. „Zejdź na dół” — zaprasza cię „Tato- -A aben” napisem przy trapie. Po drugiej stronie kanału najpierw jest piw nica „Tato- 47

-Jacka”, a później „Tato-Olego” pod neonową siedemnastką. Ole prowadzi zakład wyższej kategorii niż Arne. Tam ten jest artystą i rzem ieślnikiem, ten lekarzem i naukowcem. T am ten żyje za pan b rat z całą K openhagą — ten zachow uje l dystans właściwy ludziom o ustalonej pozycji społecznej, j N ad wejściem do zakładu, na olejno pom alowanej ścianie, -j wyniosłe stw ierdzenie: „Tatuaż królów — królew ski ta­ tuaż”. W pewnej sprzeczności stoi w ym alow any obok słynny „K ubuś-M arynarz”. Ole pracuje w białym fartuchu, dezynfekuje narzędzia w miednicy z wodą, którą gotuje grzałką elektryczną. Porusza . się po swym pokoiku w ażny i zasadniczy. — Dziennikarz? To doskonale, w zeszłym m iesiącu była \ u m nie dziennikarka egipska i zrobiłem jej piękny motyw J na lew ym obojczyku. Tylko z wam i to nic nie wiadomo, j wszystko wam się dokładnie tłum aczy, a później w artykule \ błędy techniczne. Ole robi 5000 różnych motywów, można je sobie — jak u Arnego — w ybrać ze ścian. W zory umieszczono tu ele­ gancko, za szkłem. W blat masywnego stołu w bito złote gwoździe, układa­ jące się w napisy imion: „Leo”, „A xel”, „M aria”. Tatuator woli gwoździe w drzew ie niż farbę we własnym ciele. Na stole ogromny album z setkam i fotografii i wycinków z cza- ; sopism: ludzie sław ni, koronowane głowy, tatuow ane piersi, nogi, tw arze i pośladki. Ole, mimo dość młodego wieku, objechał cały świat. Za­ czął jako m arynarz, lecz szybko przerzucił się na zawód tatuatora. Praktykow ał w H am burgu, Barcelonie i C asa-J blance. — W Casablance była robota! Pracow ałem w Busbierze... • — Znam. To dzielnica rozpusty. — Skąd pan wie? Jest trochę zaskoczony. — Byłem. Ale tam są ostatnio wojskowe koszary. Staje się natychm iast m niej godny. Opowiada o trud­ nościach ze zdobyciem wiedzy. Trzeba się uczyć co najm niej sześć lat. Chodzi o um iejętność przyrządzania farb, o posłu- 48

Fremont Street w Las Vegas, największej spelunce p ół­ kuli zachodniej. Kasyna gry otwarte 24 godziny na dobę. W Las Zegas możesz stracić miliony i wszelkie nadzieje. Sw ą grą możesz włączyć się w akcję charytatywną na rzecz gangsterów. Jest przystojny, elegancko umundurowany, dobrze jony. Należy do legionu „prywatnych po/icjantó Filipinach.

Dźwięk stalowych bębnów rozpala tłumy, wprowadza je — wraz z rumem — w stan ekstazy i euforii. " Strzelający bandyta" z Nevady. Tym razem wyjątkowo nie żyw y człowiek, lecz kukła-automat do gry. Karnawał na Trynidadzie! Największe — obok Rio — szaleństwo ulicznej zabawy. Przez trzy doby cala wyspa tańczy calypso. %

Kiwanie się „pistoletem ” w ten sposób, by igły nie wchodziły w ciało ani za głęboko, ani za płytko, by farba ściekała rów ­ nomiernie. Chodzi o zdolność kom ponowania rysunku, o przenoszenie go na skórę bez szablonu. Ole wyjeżdża w krótce służbowo do Las Palmas, gdzie pra­ ni je kolega. Tam teraz pełnia sezonu. Tu go ktoś zastąpi. W Danii sezon rozpoczyna się na wiosnę, w raz z najazdem turystów. Na ścianach ryczą tygrysy, wiją się smoki, pikują orły, fruw ają albatrosy, wdzięczą się nimfy. Wchodzi Murzyn. Ładna historia, będzie go tatuow ał na biało? Nie m a tak ciemnej skóry, żeby nie było znać n a niej czarnej farby. Mistrz Ole w ydaje polecenia swej asystentce, gotuje na­ rzędzia, m yje ręce, szykuje się do zabiegu jak pilny chirurg, liędzie robił num er 12: korw etę o w ydętych w iatrem ża- glach. Czterech mistrzów z K openhagi W Kopenhadze, najbardziej południow ym mieście Półno­ cy, pracuje stale czterech koncesjonowanych fachowców od tatuażu oraz kilku cichych amatorów. Kopenhascy m istrzo­ wie uważani są za solidnych rzemieślników. Na terenie I>anii znajduje się jeszcze dwóch innych tatuatorów ,'w Ar- hl,ls i Aalborg. Tatuaż jest w Danii dozwolony. „Tato-Jack” I „Tato-Ole” ogłaszają się w gazetach i książce telefonicznej. .Sytuację ułatw ia fakt, że w sąsiedniej Norw egii proceder tatuow ania jest surow o wzbroniony, a w Szwecji policja go Bobie „nie życzy”. T atuatorzy w m iastach portow ych stanow ią osobny klan 1 nie chcą mieć nic wspólnego np. z kolegam i z Paryża lub K airu. Jest ich obecnie na kuli ziem skiej około 200. Są zrze­ szeni w International Tatooing Club z siedzibą w Nowym Jorku. C entrala klubu udziela fachowych rad, Organizuje zjazdy, na żądanie przysyła pomocników i zastępców. W Illi­ nois istnieje fabryka aparatów do tatuażu. ■i ■Zobaczyć, znaczy uwierzyć

Główne ośrodki tatuażu: Londyn, Kopenhaga, Ham­ burg, Rotterdam , Barcelona, M arsylia, porty japońskie, Hongkong, Singapur, San Francisco, Nowy Jork, Tenerifa, porty A fryki Północnej i Zachodniej. O statnie lata w ykazują w zrost zainteresow ania tatuażem . M istrzowie kopenhascy pracują w dni powszednie i św ięta do 2 w nocy. Tatuaż jest modny. Głównymi klientam i są Skandynawow ie, Am erykanie i Anglicy. „Polacy też lubią, tylko m ają mało pieniędzy” (Ole). „Narody katolickie m niej się tatuują, bo nie w ypada z dziewczynką iść do nieba” (Arne). Technika i treść tatuażu są obszerną dziedziną wiedzy. Tatuaż m a swoją naukow ą literaturę, swoich specjalistów - -etnologów, historyków , seksuologów, religioznawców, k ry ­ minologów. Sztuka tatuażu (od tahickiego „tatua”) liczy so­ bie w iele tysięcy lat i jej dzieła są ważnym i dokum entam i k u ltury od Egiptu poczynając poprzez Asyryjeżyków, W i­ kingów, Azteków, Chińczyków i Sarm atów — aż do czasów nowożytnych. Do dnia dzisiejszego tatuażow i poddają się m iliony ludzi cywilizowanych i dzikich (tatuaż popiołem). Tatuaż wreszcie posiada swoją ponurą k artę z lat ostatniej wojny: num ery na rękach więźniów obozów koncentracyj­ nych, znaki SS u żołnierzy tej formacji. Jest noc. Idę pięćset m etrów w stronę Amalienborgu. Na dziedzińcu przed pałacem królew skim palą się gazowe lam ­ py jak na Targów ku i stukają obcasami czterej gwardziści w futrzanych czapach. Potem w racam na sąsiednią N yhavn i jeszcze raz robię przegląd knajp, do których wchodzi się po schodkach w górę, i zakładów „tato”, do których schodzi się po schod­ kach w dół. Cafe W est obiecuje „południowoam erykańskie efekty”. Hotel K ronprinsen zaprasza na przyjem ny nocleg. Stare kamieniczki, „V erm uth Cinzano”, parów ki na ulicy. Statek tonie, dw aj m ajtkow ie trzym ają się komina: „Ty, nie możemy zginąć, m usim y jeszcze odwiedzić uroczy lokal Cap H orn”. 50 Pow iadają, że kiedy w roku 1844 m arszałek napoleoński Jean Baptiste um ierał jako K arol XIV, król Szwecji, na jego ram ieniu znaleziono w ytatuow any napis: „Śm ierć królom ”. F ryderyk IX duński ograniczył się na razie do smoków, lecz zakłady m istrzów tatuażu mieszczą się między królewskim pałacem i królew skim teatrem ; wszystko może się jeszcze zdarzyć.