eugeniusz30

  • Dokumenty288
  • Odsłony29 846
  • Obserwuję16
  • Rozmiar dokumentów2.3 GB
  • Ilość pobrań15 883

Ryszar Liskowacki - ballady okrutne

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :3.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Ryszar Liskowacki - ballady okrutne.pdf

eugeniusz30 SKANY2 powieść wojenna
Użytkownik eugeniusz30 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 80 stron)

Projekt okładki ZDZISŁAW MILACH © Copyright by Ryszard Liskowacki, Poznań 1976 ISBN 83-210-0011-8 Zamiast motta: Kochana mamo moja, piszę, bo ja już mogę trzymać ołówek w garści, co jest chyba cudem jakimś. Przeży­ łem ja takie cztery dni, że ani się cieszyć, ani skarżyć, tylko myśleć i myśleć, że w środku każdego piekła jest jeszcze jedno, najgorsze piekło. I ja tam byłem przez calutkie cztery dni, aż mnie trafiło na sam koniec pra­ wie. Jak mnie kto zapyta, ile mi lat, to odpowiem, że dwadzieścia jeden i cztery dni. Tak ja zawsze będę do lat swoich dodawał te cztery dni oddzielnie, bo inaczej toby było niesprawiedliwe. Przez rzekę my przeszliś­ my, która nie miała końca, a później był taki kanał Alt Oder czy coś. To my cztery dni od rzeki do tego kanału, a drogi tej tyle co od naszej wioski do Zakrzów­ ka, czyli żabi skok, to sobie wyobraź, co się tam działo na takim skrawku ziemi. Ale żyję i pomału zaczynam w to wierzyć, co swoim listem do Ciebie świadczę. Z listij kaprala Józefa Danieluka

Na takiej wielkiej wodzie, na takiej pięknej wyspie... 1. Jeszcze cztery dni temu, gdy w zadyszanych noc­ nych marszach mijali puste wsie i miasteczka, gdy przystawali przed pogiętymi, zadartymi w niebo, roz­ strzelanymi na wylot drogowskazami, sylabizując: Pribbernow, Miihlenbeck, Konigsberg, Mohrin — Ru- ciak, myśląc o tym, co będzie jutro, myślał jednocześ­ nie o tym, żeby mieć wreszcie syna obok siebie. Spra­ wa była bardzo prosta. I może właśnie dlatego nikt nie chciał Ruciakowi pomóc. Ci, którzy przez drogi nie­ znajome, nogi do krwi ocierając (dowódca plutonu: — Gdybyś ty mi, Ruciak, chciał pluton uzupełnić dziesię­ cioma, dajmy na to, wygami, to ja bym głową ruszył, ale ty mi dupę trujesz jednym smarkaczem. Przyjdzie do nas legalnie, wezmę, zaprowiantuję, nie przyjdzie, to żadna bieda), machorkę żując, bo jest rozkaz: palić nie wolno, ci, którzy siedem kilometrów na godzinę albo i więcej, pół godziny odpoczynku albo i mniej (szef kompanii: — Pamiętam o tym, Ruciak, co mam nie pamiętać, ale nie teraz, człowieku, bo wszystko musi mieć swój porządek. I ty, Ruciak, nie wariuj ko- 7

chaniutki, ty sobie tak nie myśl, że na 2. batalion Niemcy najgorsze świństwa szykują, a 3. batalion to oni będą kwiatami witać. W każdym batalionie można po kościach, kochaniutki, oberwać i w każdym można medalion zarobić. Czyż nie?), ci wszyscy w kurzu i zmęczeniu, nie wiedząc jeszcze, czy na Berlin idą, czy może na Szczecin, wiedzieli przecież jedno, że nawet w marszu takim można się trochę przespać, a jeśli już myśleć w marszu, to albo o sprawach wielkich jak osta­ teczność, albo o tak małym jak ziarnko piasku, które do buta się dostało pod onucę i w piętę uwiera. A spra­ wa Ruciaka nie pasuje ani do ostateczności, ani do kłującego ziarnka. — Czyż nie? — pyta szef kompanii, sierżant Mroczko. — Czyż tak — odpowiada Ruciak z pełnym niby zrozumieniem, ale i z odrobiną wątpli­ wości — wszystko jest jasne i prawidłowe, obywatelu sierżancie, no jeśli w każdym batalionie można jedna­ kowo dostać i zarobić, to ja prośbę składam, żeby mój syn Ruciak, znaczy się Władysław, w 3. batalionie za­ rabiał. Bo mnie już dwie wojny wytresowały, to ja wiem, kiedy takiego smarkacza z okopu wypchnąć, a kiedy za portki złapać, żeby po próżnicy głowy nie wychybnął. — Aż w lesie stanęli, który wodą wiosenną pachniał i który prawie do samej wody sosnami pod­ chodził. I zaraz od plutonu do plutonu szepty: jesteś­ my, koniec marszu. Kto był bliżej toru, ten mógł prze­ czytać na czerwonym murze malutkiej, kolejowej sta­ cji: Zackerick. A kto był dalej, temu szef kompanii rzecz wyjaśnił: — Fajrant, chłopaki; to jezioro, co jest przed nami, to jest rzeka Odra. Tu zrobimy taką gra­ nicę, że lepszej nie trzeba. — Rzeka była jak jezioro. Szeroko, leniwie rozlana, mulista przy brzegu, nie­ ruchoma. Jakby zamarła w oczekiwaniu na swój wielki los. I gdy się już naoglądali, głowy wychylając ostroż­ 8 nie z płytkich okopów, bo zachodni brzeg ze sznaj- perską gościnnością ich powitał, gdy się napatrzyli na drzewa jakby już zielone, na niebo poranne, dobrą po­ godę zwiastujące, na wodę, której się można było prze­ straszyć (kto chciał, ten słuchał Ruciaka, a Ruciak ra­ czej do siebie, nie do tych, którzy mu przytakiwali głowami: — Takiej wody wielgachnej to my nie brali jeszcze, toć nawet łódką sprawną w cztery wiosła ma­ chać tu trzeba minut ze trzydzieści, bo tam gdzie oko ledwie sięga, tam nurt dopiero, albo i godzinę całą machać trzeba, żeby butem tamtego parszywego brze­ gu dotknąć), gdy już podniecona radość z nich wyszła jak powietrze z pękniętej dętki i gdy powróciło zmę­ czenie, bo można przez trzy dni nogi oszukiwać, ale czwartego dnia nogi nabierają rozumu i bez żadnego przyzwolenia odpoczynku, należnego, bądź co bądź, no­ gom ludzkim, szukają, sierżant Mroczko odnalazł Ru­ ciaka. Usiadł obok niego. Przywarli plecami do tej sa­ mej sosny. Poczęstował Ruciaka machorką, a zaraz po­ tem, gdy już płuca pierwszym łykiem dymu okopcili, poczęstował go słowami: — Porucznikowi powiedziałem w twojej sprawie, a on powiedział: ludzka sprawa, za­ łatwię to Ruciakowi, jeśli będę mógł załatwić. Z do­ wódcą batalionu pogadam, tak do mnie porucznik, a jak będzie sposobność, to nawet z pułkownikiem Sie- nickim. I co ty na to, Ruciak? — Ja się na to cieszę. A w szeczególności to ja się cieszę, bo Ruciak Włady­ sław synem jest moim jedynym, w domu to tylko dwie dziewuchy, i to zamężne, a więc tak jakby już nie w domu. Ja sierżantowi nisko się kłaniam za tę przy­ sługę. — A idź ty, Ruciak, do cholery ze swoim kłania­ niem. Dla mnie to ten interes tylko tyle znaczy, że w kompanii będzie jedna lufa więcej. Czyż nie? — Czyż tak — gorliwie przytaknął stary żołnierz — 9

Ł dwóch Ruciaków w kupie, to już jest poważna siła. A Władek ma krzepę jak kowal, tylko żołnierskiego rozumu jeszcze u niego ciut za mało. 2. Drugą noc już Odrę wąchają. W nocy łatwiej z brze­ giem rzeki się witać. Mętna, czarna woda dociera w niektórych miejscach prawie do samej szosy. Gdy się tylko ściemni, można tam dojść, nie schylając karku. Niemcy zachowują się w nocy dosyć przyzwoicie. Na polskim brzegu nie zgasły jeszcze wszystkie pożary. Płonie las w Gustebiese, skwierczą drewniane domki w Zackerick, ale to wszystko zostało z popołudniowej kanonady. Teraz tylko erkaemiści na dwóch brzegach rzeki rozmawiają ze sobą bez szczególnego entuzjazmu krótkimi seriami. Ruciak wrócił z lasu z naręczem sos­ nowych gałęzi. Szykował sobie posłanie z taką staran­ nością, jakby w tym dole piaszczystym miał spać przez cały kwiecień. — Królewiczu, piasek ci za twardy? — dogadywał kapral Józefacki, najlepszy poeta w kompa­ nii, a może nawet w całym 3. batalionie. Józefacki pi­ sał listy do swej dziewczyny wyłącznie wierszem: „Jak już się wojna skończy, to nas już nikt nie rozłączy. Skończą się straszne boje i będziemy szczęśliwi oboje.” Takie wiersze miały wymowę ogólnoludzką i z rów­ nym powodzeniem mogły służyć Józefackiemu, jak i tym, którzy z większą wprawą władali karabinem niż ołówkiem. Kapral był nałogowym palaczem. Chy­ ba tylko dlatego nie mógł się zdobyć na absolutną bezinteresowność w sztuce. Ustalił jednak wyjątkowo 10 korzystny dla młodych żołnierzy cennik. Za jedną zwrotkę brał jednego papierosa albo szczyptę machor­ ki, z której można było przyzwoitego knota skręcić. — Piasek mi nie twardy — odpowiada Ruciak bez żadne­ go gniewu —• ale mi jakoś truposzami śmierdzi. A ta­ ka gałązeczka sosnowa pod głową, taka poduszka zie­ lona to jakby człowiek żywicą oddychał. A jak człowiek żywicą oddycha, to się nie chce człowiekowi umierać, a jak się nie chce umierać, to się nie umrze. — Turec­ kie gadanie, Ruciak — parsknął kapral, ale nie odstępo­ wał od wyścielonego sośniną legowiska — a są tacy, któ­ rym na tamten świat pilno? Są tacy w ogóle? — Czego by nie mieli być? — Ruciak spojrzał na kaprala z ży­ czliwą wyrozumiałością. — A taki Kucwa z pierwszej kompanii, na ten przykład. Tylko tyle mu w głowie, że­ by być w przodzie za każdym razem. Zapytają o ocho­ tnika, to już Kucwa pierwszy. Czego by nie mieli być? Ja się do starej, do swoich dziewuch ja się śpieszę, a Kucwa? Do kogo wracać jemu? Z chałupy to mu tylko spalenizna została, a z rodziny jedna duża mogiłka. Obcymi rękami usypana. — Już się na drugi bok prze­ wracał, zadyszany od tego długiego gadania na śmier­ telny temat, zmęczony ponad ludzką miarę całodzien­ nym rąbaniem sosen, długich, prostych, z których sa­ perzy solidne tratwy budowali, już płaszcz na głowę, już oczy przymykał, bo nawet w ciemności oczy trzeba zamknąć, żeby sobie należycie przed snem różne ważne myśli w głowie uporządkować, gdy nagle swoje na­ zwisko usłyszał. Jeszcze z oczami zamkniętymi: — Nie dadzą się człowiekowi wyspać, nocna sprawa to nie może być dobra sprawa, a już na wojnie to jest cał­ kiem obrzydliwa sprawa, bez spania wojowanie kiep­ skie — ale już w czujności rosnącej, bo głosy najpierw przy torze, a później bliżej, między drzewami, a póź­ niej jeszcze bliżej, na skrzyżowaniu leśnych ścieżek: 11

— Ruciak kima już pewnikiem jak kret w norze, w le­ wo bardziej trzeba i kawałek z górki... Ruciak. Ruciaka. Ruciakowi to dobrze. Postawił na swoim. Teraz to już prosto. — Zerwał się, wyskoczył z rowu i pobiegł, po­ tykając się o korzenie. — Władziu, syneczku, no nie widzisz ty mnie? Przecież ja ci stoję na drodze samej, przecież ja nie duch jeszcze. A ojca swojego nawet w noc widzieć ty powinien. — Zwarli się ramionami jak zmęczeni zapaśnicy, którzy odpoczywają przez chwilę ciałami się wzajemnie podpierając. I tyle tylko było ciszy, ile w tym zwarciu z radości bezsilnym. Później szli ramię przy ramieniu, chociaż nie jest to określe­ nie zbyt dokładne, bo syn przewyższał ojca przynaj­ mniej o głowę. A stary mówił w pośpiechu to wszys­ tko, co musiał powiedzieć. — Tak, znaczy się, porucz­ nik słowa swojego ->a wiatr nie puścił i my już razem, Władziu. Po sprawieuiiwości to jest, bo syn przy ojcu być powinien i jak ziemię orać trzeba, i jak wojować trzeba, i jak się ojcu na umieranie bierze, to po spra­ wiedliwości syn przy tym umieraniu klęknąć winien. I my już razem. Sośniny przyniosłem na legowisko i słoniny kapkę zostawiłem, żeby nam od gadania szczęki nie zmartwiały. Wyczucie u mnie było, że goś­ cia przywitam. Przekąsimy ździebko i powiemy sobie, co należy na taką okoliczność. Bo jak my z tego Grei- fenbergu wyszli, to raz ja ciebie tylko widział, a i z domu żadnego pisma nie odebrał. A raniutko, ze świ­ tem to ty zobaczysz, Władziu, wielki widok z mojego okopu. To taki widok, że samą wodę zobaczysz i kawa­ łek nieba. I my tę wodę brać musimy, Władziu. — Syn żuł żółtą ze starości słoninę i przytakiwał. Później wtu­ lił się w okop, podciągnął długie nogi pod brzuch i nie protestował, gdy go ojciec własnym płaszczem nakrył. Jeszcze cztery dni temu, gdy w zadyszanych, nocnych marszach mijali puste wsie i miasteczka, Ruciak z nie­ 12 pokojem myślał, co będzie jutro, teraz Ruciak mamro­ cze coś, nad chrapiącym synem i jeśli nawet myśli 0 dniu jutrzejszym, to nie ma w tym myśleniu żadne­ go niepokoju. I gdyby się nawet przyśnił tej nocy Ru­ ciakowi sen prawdziwy, sen, w którym generał Bew- ziuk rozmawia z pułkownikiem Sienickim o czarnym losie 3. batalionu, Ruciak nie odegnałby swych myśli, w których była sama łagodność. Zawsze przecież na wojnie komuś los czarny jak czarne, ciężkie skrzydła 1zawsze komuś ułaskawienie dane. 3. A komu ułaskawienie? 3. batalion ułaskawienia nie otrzyma, ale w batalionie jest więcej niż trzy setki lu­ dzi i nie każdemu to samo pisane, chociaż taki sam rozkaz. Wyspa. — No, pomyśl ty, Władziu, że to akurat nam przypadło. Niby różnica nie taka wielka, bo jed­ ni dzisiaj, a drudzy na ten przykład jutro, ale ja ci od serca powiem, że mnie jutro bardziej by pasowało. Za mało my mieli tej spokojności dla siebie. Wyspa. Za miesiąc, za dwa, gdy wody opadną, tej wyspy chyba już nie będzie. Rzeka powróci do swego koryta, a z wyspy zielony pagórek zostanie. Trawa tam będzie taka soczysta że krów nawet kijem nie przegnasz. — Jeszcze się nie rozwidniło, ale oni widzą już wszystko. Na ba­ gnistym nabrzeżu w pobliżu kolejowego mostu, którego środkowe przęsła Niemcy zdążyli wysadzić w powie­ trze, saperzy ustawili kilkadziesiąt łodzi. Ruch się robi na polskim wybrzeżu coraz większy, żołnierze pokas- łując i sapiąc ładują na te łodzie wszystko, co będzie im potrzebne na tamtym brzegu. Moździerze ładują. 13

Lekkie działka ładują. Karabiny maszynowe ładują. Skrzynki z amunicją ładują. Aż dziwne trochę, że Niemcy tak cierpliwie wsłuchują się w ten stukot, w te pokrzykiwania, które chociaż ciche, niosą się na pewno po nocnej wodzie aż na tamten brzeg. I jakby chcąc całą tę wojenną krzątaninę przytłumić, zagłu­ szyć: — Świtać zaraz będzie — Ruciak do syna, który zdjął na chwilę hełm i wyciera rękawem spocone czo­ ło — a my tam winni być jeszcze przy ciemności, a ty mi do przodu nie uciekaj, tylko na ojca spoglądaj w potrzebie, co on będzie robił. — Jakby już nie było potrzeby maskowania tego, co za chwilę nastąpi, ogniem za ich plecami las rzygnął ze stu albo i więcej armatnich luf, ostatnie przygotowanie przeprawy przez Odrę się rozpoczęło. Toporne, wielkie łodzie na wodzie się już kołyszą. Wskakują teraz drużynami, sadowią się, szukając bezpieczniejszego miejsca i zapominając, że dla tych, którzy na łódź wstępują, każde miejsce jest złe. I ledwie Ruciak usłyszał: odbijać! i ledwie zdążył powtórzyć ten okrzyk, powtórzyć tylko dlatego żeby nie milczeć, bo najgorsze jest oczekiwanie w mil­ czeniu, a już poczuł i wszyscy poczuli, pół plutonu ciasno przyklejonego ciałami do łodzi poczuło, że nie odpłyną. Woda nie sięgała tu wyżej niż do łydki i wszystkie łodzie do mulistego dna przywarły. Więc już nie ma okrzyków: Odbijać! Wiosłować! Więc naj­ pierw porucznik Łęcki, a później sierżant Mroczko i prawie jednocześnie pięciu innych poruczników, i trzynastu sierżantów, i dwudziestu trzech plutono­ wych, i kto tylko chciał (a chcieli prawie wszyscy), podawać zaczęli myśl na wagę zbawienia: łodzie na ple­ cy! Do wody wszyscy i targać łodzie aż na głębinę. Ło­ dzie na plecy. Aby dalej od brzegu. I już trzydzieści ło­ dzi na żołnierskich plecach. Komu ułaskawienie? Jesz­ cze nie teraz myśli takie. Ktoś potknął się o korzeń, ktoś się przewrócił na wyślizganym przez wodę kamie­ niu. Dwadzieścia dziewięć. Ruciak ostrożnie maca dno rozmiękłymi butami. Chwilami wydaje mu się, że te dziurawe buty już dawno się w wodzie rozpłynęły, że całkiem boso przyjdzie mu brać niemiecki brzeg. — Gdzie do cholery ta głębina? Saperzy łodzie ciosali, a pomyślunku nie mieli, żeby głębokość chociaż kijkiem zmierzyć. — Dwadzieścia osiem. Dwie łodzie z pochylo­ nych pleców w dół, nie w głębinę, w muł. — Moździe­ rze szlag trafił, moździerze ratować! — A co ty, czło­ wieku, z moździerzami teraz? Do kieszeni je niby wsa­ dzisz? Paluchami z bajora wyciągniesz? — Jeszcze ich ogień z własnego brzegu osłania. I wyspa jeszcze. Ona ich odgradza od niemieckiego brzegu. Dwadzieścia sie­ dem. — Cholerniki, łamagi macedońskie, amunicję ra­ tować. — Niemcy słyszą, czują, ale jeszcze nie widzą. Nie dlatego że ciemność, bo już ciemności nie ma, ale dlatego że wyspa wszystko zasłania. Przebrnęli kilka­ dziesiąt metrów. Niektórzy brnąć musieli dwa razy ty­ le, żeby się do pasa w wodzie zanurzyć i żeby krzyk­ nąć: — Jest głębina! Stawiać łodzie! Płyniemy! — Z nabrzeżnego wału szły długie serie z niemieckich ma- szynówek. Ale pociski niosły górą. Cwiergotały 3. ba­ talionowi nad głowami. Jeszcze nie dla nich. Wyspa. Tarcza. Później, gdy już wiosłowali zawzięcie, na tę wyspę kurs biorąc: — Słoneczko już, synku. Przy sło­ neczku wszystko ludzkie bardziej, niby wszystko wi­ dać, a nas z Bożą pomocą nie widać — później niemiec­ cy artylerzyści zaczęli się trochę po omacku wstrzeli­ wać w tę wodę, co za wyspą, w te łodzie, co za wyspą. Woda wytryskiwała do góry i opadała jasnymi kropla­ mi. Aż sto pierwszy pocisk po omacku trafił. Jak na ćwiczeniach. W środek łodzi. Wytrysnęły do góry szczątki desek. Opadała jasnymi kroplami. Szczątki lu­ dzi. Kroplami. — Jezusiu, dosunęło im. Trzeci pluton 15

chyba... — Miazga. Kroplami. Parę metrów mieli już tylko do brzegu. Znów prześwietlona słońcem fontanna wody. Na pięć metrów wysokiej. — Nie bój, Władziu, na wyspę jak my wleziem, to oni nas mogą pocałować. Na wodzie, nie powiem, straszno, ale wyspa to już, Władziu, ziemia. — Dopłynęli. Słońce stało wysoko, gdy batalion w wyspę zaczął się wkopywać. Pazurami, łopatami, kawałkami desek. Kto się z jednego końca wyspy na drugi przeczołgał, zobaczył w całej okazałoś­ ci niemiecki brzeg. Przeczołgali się przede wszystkim zwiadowcy. Wrócili. I teraz ci wszyscy w płytkich, mo­ krych okopach, dysząc jeszcze ze zmęczenia, łapiąc sze­ roko otwartymi ustami powietrze, słyszą: — Będzie do Niemców najwyżej dwieście metrów. Dwieście met­ rów, ale już samej głębiny, bo za wyspą rzeka ma główny nurt. — Słyszą. Najwyżej dwieście. Kombinują każdy po swojemu: dwieście, ale to już nie noc. Dwieś­ cie, ale jasność taka, że można z tej odległości żabie w oko strzelić. Każdy po swojemu: była płycizna, źle. A teraz sama głębina, jeszcze gorzej. Oddychają na za­ pas. Położyli się na plecach, patrzą w niebo. Na zapas. A kto to może wiedzieć, kiedy takie patrzenie jest ostatnie. Ruciak myśli: nie po sprawiedliwości wyszło. To ja po to synka z 2. batalionu wyciągałem, żeby go w pierwszej kolejności przez taką wodę wielgach­ ną rzucać? Ruciak podaje synowi manierkę z kawą: — Ja ci wszystko po generalsku wyłożę. Po to nas w wo­ dę dzisiaj wepchnęli, żeby Niemiaszkom słabe strony wymacać. Pokozakujemy odrobinę na tamtym brzegu i dawaj z powrotem. Nasze generały na górce teraz jakiejś stoją, przez szkła popatrują i tak oni do sie­ bie: tutaj Fryce ognia mają, a tam gówno oni mają. I jak jutro cała nasza dywizja przez wodę ruszy, to już będzie wiedziała, gdzie ma ruszyć. Wyrozumiałeś, w czym rzecz stoi? — Wszystko jasne, tato, tylko 16 czy Niemcy dadzą nam na swoim brzegu pokozako- wać chociaż trochę? — A co by nie mieli dać? Że też ty, Władziu, nie pomyślisz głębiej, przecież my do nich nie z plutonem w gościnę, my do nich z całym batalionem. A ja cię, Władziu, uczył nie będę, co to jest 3. batalion, boś ty i bez mojej nauki wiedzieć 0 tym powinien. — Zaczęło grzmieć na niemieckim brzegu, ale pociski przelatywały nad wyspą i wybu­ chały tam, gdzie już od dwóch kwadransów nie by­ ło batalionowych łodzi. Wciągnięte zostały na brzeg 1 teraz dopiero dokładnie można było zobaczyć, ile w tym sosnowym drewnie dziur, ile ołowiu. — Łyk­ nij jeszcze, Władziu, jak tyle wody dookoła, to naj­ bardziej w gardle zasycha. — Akurat czasu im tyle zostało, żeby łyknąć trochę kawy i pachnącego błotem powietrza. Ruciak słyszy już wołanie sierżanta: — Do łodzi wracać! Na plecy brać i przez wyspę! — Zakrę­ ca Ruciak manierkę, pasem się mocniej ściska, nie spieszy się: a Władzio nie głupi, w moje myśli do­ brze zajrzał, powiedział, czego ja nie chciałem z gard­ ła wypluć. Kozakami to my dzisiaj nie będziemy. Daj nam Boże, ale nie będziemy. Nie po sprawiedliwości wyszło. Niosą. Póki na szczyt wyspy nie wyszli, mogli jeszcze pooddychać ciszą. Przez bajoro, przez wodę do kolan sięgającą nieśli, teraz niosą przez wyspę. Ziemia mułem i rybami pachnąca. Niosą. I jeszcze wyżej. Kar­ ki obolałe prostując, jakby chcąc tymi szerokimi, płas­ kimi łodziami niebo zbyt jasne podeprzeć. Niemcy jeszcze milczą. Dlaczego? Nawet artylerzyści, którzy zdążyli się wstrzelać w wyspę, też nagle zamilkli. Pierwsza łódź wyhuśtana na żołnierskich ramionach już się prawie z wodą wita. Z dobrą wodą, z głęboką. Łódź tutaj, nawet najcięższa, na płytkim dnie nie osiądzie. Z dobrą wodą. Można długi pacierz zmówić, zanim twarzą do dna się dosięgnie. Z głęboką. Dlaczego? 2 — B allady okrutne 17

Zwariowali ze strachu, widząc tę dziwną paradę lodzi niesionych ostrożnie, jakby były z dykty zbudowane, jakby się mogły roztrzaskać, ześlizgując się ze zmę­ czonych pleców. Zrzucą tę pierwszą łódź, aż woda z wrażenia zaklaszcze i teraz tylko dwieście metrów. Pokozakujemy? Zrzucili. I zaczęli szybko wskakiwać, ślizgając się na mokrym drzewie. — Prędzej, do stu jasnych choler! — łapiąc silnie za wiosła, bo nurt tutaj bystry i zaczęło natychmiast łódź znosić w le­ wo. — Trzymać, chłopaki, do kurwy nędzy, trzymać kurs! — i jeszcze w lewo, coraz dalej od stalowego szkieletu mostu. I właśnie wtedy zagotowało się. Jak­ by na jeden rozkaz, jakby za jednym pociągnięciem cyngla, zacharczał, zapłonął, zadudnił niemiecki brzeg. I wypuszczając łodzie, żywi padali obok martwych, a martwi nawet szybciej. Ruciakowi, który zdążył jed­ nym susem w płytką bruzdę się zaryć, wydawało się przez chwilę, że nie ma już niemieckiego brzegu, że nie ma tam drzew, krzaków, przeciwpowodziowego wału, tylko jest jeden wielki błysk ognia. Zaczął się wycofywać w głąb wyspy, a w wodzie szczątki trzech łodzi, rozbitych, podziurawionych jak sito, nie cze­ kając na żaden rozkaz, a na tych szczątkach kilku rannych i zabitych, reszta z dnem się już wita, bo nikt chyba zresztą rozkazów nie wydaje, jest na woj­ nie taki czas, są sekundy, w których można liczyć tylko na własny rozkaz, na własny strach, na intuicję, odwagę i głupotę. W głąb wyspy. Po lewej i prawej stronie Ruciaka pełzające w pośpiechu przerażone cia­ ła. A dokąd? A gdzie bezpieczniej? A komu dane ułas­ kawienie? Wyspa taka, że można ją przez pięć minut dokładnie krokami zmierzyć. Wzdłuż i wszerz. — Wła­ dziu, do mnie pospieszaj, tutaj mam dołek, głowę cho­ ciaż wsadzić można. — Ale już są rozkazy. I już jest nawet „czterdziestka piątka” na stanowisku. Jedyne 18 działo, jakie im zostało na wyspie. Plutonowy Łeb- kowski nie marnuje amunicji, bo jej nie ma za wiele. Strzela celnie i niektórzy nawet wykrzykują: — Przy- pieprzyłeś w cekaem! Tylko się zakurzyło. Dostał! — Ale mało radości w tym krzyku i mało dostojeństwa w tym umieraniu na wyspie, na której można milczeć, można krzyczeć, można płakać, można nawet strzelać, ale nie można honorowo, idąc do przodu, umierać i nie można nawet tchórzliwie na bezpieczne tyły się wyco­ fać. Nie ma tu bowiem tej pierwszej i tej ostatniej linii. Jest wyspa. I czują się wszyscy tak, jakby byli na wielkiej patelni podgrzewanej ze wszystkich stron jednakowym ogniem. Czekać można. Tyle im zostało. Nie na pomoc nagłą, bo kto się odważy następny ba­ talion w środku dnia na wodę pchać? Nie na wyczer­ panie Niemców, bo jeśli nawet lufy rozgrzane będą musieli na pobliskim brzegu ostudzić — Dwieście met­ rów tylko było, chłopaki, jeden skok i już byśmy tam byli, chłopaki... — to ile z takiego studzenia będzie tutaj odpoczynku? Niechby nawet pół godziny. A do zmierzchu ile zostało? Nikt głośno o tym nie mówi, ale ci, którzy jeszcze myśleć potrafią: a do zmierzchu ile zostało? To jest ratunek. Trzeba czekać, trzeba umierać cierpliwie, aż przypomni sobie o nich noc. Wtedy będzie można te ostatnie, które zostały, łodzie od wyspy odepchnąć i powrócić tam, skąd przyszli. Wi­ dzą swój brzeg. Nie tak dokładnie jak niemiecki, ale widzą. — Władziu, damy przecież radę, co byśmy nie mieli dać? Nocka przyjdzie i pluśniemy do wody. — Teraz właśnie studzenie rozgrzanych luf albo obiado­ wa przerwa, albo może jakiś rozkaz oszczędnego ofi­ cera: przerwać ogień, szkoda amunicji, tam na wys­ pie nikt żywy nie mógł zostać. Mógł. Cisza nagła. Przy­ tulone do ziemi ciała odprężają się. Nogi trzeba spraw­ dzić. Lewa. Prawa. Ręce trzeba wypróbować. Przed 19

oczami pięć wybrudzonych błotem palców. I każdy pa­ lec żyje. I musi to udowodnić niezdarną ruchliwością. Przytulone do ziemi ciała nie odprężają się. Żółte, sine palce przywierają zachłannie do ziemi. Już się od niej nie oderwą. — Józefa całego rozpaćkało, panie sier­ żancie. — Sanitariusz, dawaj szybko tutaj, bo się ka­ pral całkiem wykrwawi. — Bołdak, obywatelu sierżan­ cie, w grdykę dostał, pod samym brzegiem leży, sikało z niego, że nie daj Bóg. — Liczą. Najpierw żywych, później zabitych, a jeszcze później amunicję. Zabitych za dużo, żywych za mało, amunicji prawie wcale. A ra­ chunki jeszcze nie skończone. Młody Ruciak amunicję nosi. Zabierają zabitym, oddają żywym. Porucznik Za­ ręba do sierżanta Mroczko: — Oni nas chcą do wody ze­ pchnąć, bo wtedy jak do kaczek. Kto przeżyje, to prze­ żyje, ale przeżyć można tylko na wyspie. Powiedz to w plutonach. Niech nikogo strach nie zagna do wo­ dy. — Powiedzieć w plutonach? Szukaj tu, człowieku, plutonów. Każdy szukał swego dołka, swojej szansy i swojej śmierci. Na własną rękę. W plutonach? Po co? Wszyscy wiedzą to samo co porucznik Zaręba. A przynajmniej czują to samo. Przynajmniej to: kto prze­ żyje, ten przeżyje, zmierzch jedyny ratunek. A wte­ dy nie trzeba nas będzie do wody spychać, sami się zepchniemy. I ta droga powrotna na brzeg, gdzieśmy już zdążyli korzenie zapuścić, będzie dwa razy krótsza. Strach będzie nas popędzał, bo nie każde zdychanie jest jednakowe. Nawet na wojnie. A najgorsze to jest takie zdychanie, gdy na ostatek nie można nawet kłów szko­ pom pokazać, nawet zawarczeć nie można, bo kto to usłyszy albo komu to potrzebne? Stary Ruciak poma­ ga sanitariuszowi z 1. kompanii. Cisza jeszcze, ile jesz­ cze? znoszą rannego z niskiego pagórka, cisza jesz­ cze, ze środka wyspy aż na sam brzeg. Ten bez­ pieczny albo raczej trochę bezpieczniejszy, po wscho­ 20 dniej stronie wyspy. Ile jeszcze tej ciszy? ręką sięgnie, jeżeli sięgnie, wody dotknie, a później mokre palce na usta, ssanie palców później, jeżeli sięgnie. — Mia­ łeś szczęście, braciszku, to i nie narzekaj, kula weszła bez twojej pomocy i wyszła podobnym sposobem, ni­ czego wyciągać nie trzeba, to i płakać, znaczy się, nie trzeba. Jak na psie wszystko się zagoi. A ty myślisz, że ja nie byłem nigdy harapnięty? Gorzej od ciebie byłem, aniołowie mnie już brali na spytki, a widzisz ty, braciszku, że oto stoję przed tobą i żyję. — Wra­ ca stary Ruciak z sanitariuszem, odwracając leżących, tych którzy twarzą do ziemi, jakby ból albo i krzyk ostatni chcieli brzuchem do tego bagniska, gdzie tra­ wy tyle co nic, przycisnąć. — Zakryj mu powieki, bo go słońce, nieboraka, razi. — Ile tej ciszy darowanej? Minuty się wloką, a jakby stały w miejscu. — Ułóż go wygodniej, bo musi długo czekać na swoją mogił­ kę. — Jemu i tak jest wygodnie. — Co ty tam wiesz, łapiduchu. O życiu to ty może trochę wiesz, a o śmier­ ci to nawet ja za wiele nie pojmuję, no, mam od cie­ bie ze trzydzieści roczków więcej, a nie pojmuję. Ten na brzegu, cośmy go zostawili, do wieczora nie dociąg­ nie. On nie miał w oczach życia. Ale nas wymłócili, Jezusie! — Niemcy ciszę przerwali, gdy Ruciak cią­ gnął w stronę brzegu młodego chłopaka z urwaną do łokcia ręką. Sanitariusz dwa bandaże na kikucie owinął, a krew była silniejsza i przeciskała się przez te banda­ że na wolny świat. Wyspa znów kołysała się od wy­ buchów i coraz silniej się kołysała, jakby za chwilę miała się schronić pod wodę. Ruciak zostawił rannego pod jakimś wątłym krzaczkiem i wskoczył do rowu. Wcisnął głowę w ziemię i zaczął wykrzykiwać, krztu­ sząc się mokrym piaskiem: — Żeby wasze matki i żo­ ny do zachodu życia płodu nie nosiły, żeby wam się matka ziemia w próchno zamieniła, gady, takie wy te­ 21

raz mocne, bo nas macie jak niedźwiedzia w klat- ce- Krzyczał i nikt go w tej nawałnicy ogniowej nie słyszał, i chyba sam siebie nie słyszał, bo zamilkł nagle. Podniósł głowę i wtedy rozrywający się w po­ bliżu pocisk ochlapał mu twarz wielkimi kawałami bło­ ta. Przetarł oczy, podczołgał się tam, gdzie zostawił rannego, i przytaszczył go do swojego dołka. Nie było tu ani milej, ani bezpieczniej, ale Ruciak, odstępując rannemu swój niby okop, chciał sobie, a może nie tyl­ ko sobie udowodnić, że ma już wszystkiego po dziur­ ki w nosie, to znaczy, że nie boi się już niczego. Sie­ dział wyprostowany przy rannym, położył mu rękę na spoconym czole i patrzył bez namiętności żadnej na powolne wyspy umieranie. Później znów była cisza. Przyczołgał się do ojca młody Ruciak. — Dajesz im? — zapytał ojciec, odkręcając manierkę z resztką kawy. — Jak należy — syn odpowiedział — erkaemistę zabiło i pracowałem przez cały czas przy maszynce. — Przez cały czas? — upewnił się stary. — Do ostatniej taś- my pracowałem, a teraz to sobie mogę tylko zagwiz­ dać. — My im jeszcze zagwiżdżemy, synku. Miałeś ty szczęście, żeś do 3. batalionu w samiutką porę przyma- szerował. A czy to jest po sprawiedliwości? Jest to? A prosiłem ja niższej i wyższej szarży, żeby syna mi dali do plutonu. A prosiłem ja przez miesiące cztery i na przeszkodzie zawsze jakaś przeszkoda stała. A dla­ czego wczoraj, na ten przykład, nic nie stanęło w po- przeK drogi synowi mojemu? A mogli go zatrzymać cho­ ciaż i dwa dni albo dzionek jeden i już na wyspę nie miałby sposobności. — Stary Ruciak wziął rannego za nogi. Młody Ruciak wziął rannego pod ramiona. I znów ciszę wykorzystując, do brzegu wschodniego, ranny omdlał zupełnie, bandaż na kikucie w czerwieni i czer­ ni, ziemia czarna pod nogami, trzydzieści kroków, za­ padali się po kostki w błocie, szli. Nie było żadnej pew­ ności, czy nawet dla wszystkich zdrowych i całych ło­ dzi wieczorem wystarczy. Nieśli. Była pewność, że nie można inaczej, że rannych trzeba bliżej brzegu. Niech wiedzą, że się o nich myśli. Chociaż to. Tak mówił Mroczko jeszcze przed... — Dotrwamy do wieczora, sierżancie? — Ktoś dotrwa. — Nie dotrwał. Ugodzi­ ło go, gdy szedł do wschodniego brzegu na środek wys­ py, na małe wzniesienie, gdzie stały trzy cekaemy, z których tylko jeden mógł jeszcze strzelać. Podbiegł sta­ ry Ruciak: — Sierżancie, Panie Jezusie, taki szmat dro­ gi razem i teraz? I tutaj? — Coś chciał odpowiedzieć, ale tylko ustami ruszał. Więc tylko sobie powiedział. To też się liczy. Patrzył na Ruciaka i wzrok mu ła­ godniał, chmurą zachodził. Umierał szybko, bez żad­ nych wykrętów, jakby się wstydził, że właśnie w ta­ kiej trudnej chwili batalion opuszcza. 4. Odzyskał przytomność, gdy mieli już za sobą połowę drogi. Rozpoznali bojem, co mieli rozpoznać. Życiem też trochę rozpoznali. Gwiazd jeszcze nie było, ale był już zmrok. Ruciak otworzył powoli, jakby ze strachem oczy i przez chwilę wsłuchiwał się w głośne sapanie wiosłujących. Chciał unieść głowę, ale ból wielki na­ tychmiast go dopadł i mocno przycisnął do łodzi. Gdzieś z tyłu, z gęstego mroku, skąd uciekali, goniły ich po­ jedyncze wybuchy pocisków. Później biała rakieta syp­ nęła gwiazdami i ktoś na łodzi krzyknął: — Wiosłować, wiosłować, gówno nam już zrobią! — Ruciak, pokonu­ jąc ból, poznawał świat. Wracał do niego pomału, aż wreszcie wrócił. I wtedy krzyknął przeraźliwym gło- 23

sem, a ci przy wiosłach zamarli na sekundę w bezru­ chu: — Władzio gdzie?! — Wtedy schylił się nad nim kapral Józefacki i powiedział zmęczonym, beznamięt­ nym głosem: — Cicho, stary, wszystko będzie po ludz­ ku. Wrócimy przecież na wyspę, nie zostawimy Wła­ dzia bez mogiłki. Taki jeden Lipień z Zackerick Czerwona ściana stacji kolejowej. Tuż za plecami Lipienia. Taki większy domek. Dwie albo i trzy ro­ dziny mógłby pomieścić. Zackerick. Szyny są wyślizga­ ne. Błyszczą jeszcze, ale już prowadzą do nikąd. Albo na koniec świata. Albo do piekła. Jak kto chce. Jak komu wygodnie. Sto metrów tych szyn, sto pięćdzie­ siąt i już most się stalowym sklepieniem otwiera. A za pierwszym przęsłem otwiera się przepaść. Widać ją z daleka i nikt sobie nie robi złudzeń, że będzie po tym moście maszerował. — Słuchajcie, Lipień, to jest ostat­ nia polska stacja. A po tamtej stronie rzeki Germania się rozpoczyna. Rozumiecie historię? — Prosta ona, to i rozumiem. — A nazwę tej historii to wy zapamię­ tacie? — Czego nie, zapamiętam. Ale jaka to nazwa? — Napisana tu przecież. Litera po literze. Czarno na bia­ łym. Zackerick. — Nie zapamiętam. Do germańskiej historii nie mam jakoś głowy. Tyle tylko pamiętam, że halt albo Hande hoch i jeszcze że Hitler kaputt. — To też dobre, ale stacja nad samą wodą, nad samą granicą jeszcze lepsza. A za pierwszym przęsłem prze- 25

paść. Aż do samego dna rzeki. Jedni ze strachem: bę­ dzie tej wody z pięć metrów. Inni z nadzieją: a może tylko trzy? Cóż to za różnica? myśli Lipień bez pod­ niecenia żadnego i wzdłuż szyn, prościutko ułożonych, wzrok mu się ślizga. I od przęsła do przęsła wzro­ kiem przeskakuje. I już tamtą ziemię za wodą, za górą, za lasem, za strachem, za nadzieją, za przekleństwem, za zmiłowaniem, uważnie obmacuje wzrokiem. Nasyp jakiś. A za nasypem? Krzaki chudziutkie. A za krza­ kami? Dwie godziny patrzenia. I nic. — Słuchajcie, Lipień, wy tu macie patrzeć za cały pierwszy batalion. Przez cztery godziny wy jesteście, że się tak wyrażę, wielkim okiem batalionu. Partyzant z was był? — Był. — No, to obserwujcie tych skurwysynów. Patrzcie i kombinujcie sobie naukowo. Dymek, krzaczek, a naj­ bardziej to wy obserwujcie różne błyski. Co ja wam będę gadał? — Lipień odgarnia krzaki, które już zie­ lonością pachną. Można by wyjść z tej kryjówki i na środku toru stanąć. Albo nawet pomaszerować wzdłuz szyn. Dziesięć sekund? Dwadzieścia metrów? Pomasze­ rować. Pomaszerować. Poma... nawet najlepszemu snaj­ perowi nie zawsze wychodzą dziesiątki... szerować. A może na tym odcinku przy moście nie ma snajpera? A może za tamtym wałem nudzi się teraz przy cekae- mie jakiś szczeniak... piętnaście sekund... trzydzieści metrów... już by mnie miał jak na dłoni... szczeniak, który najpierw długą serią świat zadziwi, a dopiero później pomyśli, że nie należało strzelać. Bo nie po to maskuje się cekaemy, żeby jakiegoś tam Lipienia na odkrytym brzegu ołowiem faszerować. Zaczajona broń może nawet płakać z nienawiści, ale nie może szcze­ kać, dopóki na brzegu jak stół płaskim nie pokaże się przynajmniej setka Lipieniów. Dwie godziny. Wyjść? „Kochana mamo, w pierwszych słowach listu to ja pi­ szę, że mi jest ciężko. Spokoju nie mam żadnego ani 26 w dzień, ani w nocy, bo jak usłyszałem od ciebie to, co musiałem usłyszeć, to o spokój nawet modlić się nie mam żadnego prawa. Dla jednych to się już lada dzień wojna zakończy, a dla ciebie, kochana mamo, a także dla mnie to się ona już dawno zakończyła. Bo koniec to jest wtedy, gdy już większego nieszczęścia dla czło­ wieka być nie może. A czy dla nas, kochana mamo, może być jeszcze większe nieszczęście od tego, cośmy doświadczyli?” Tuż za plecami czerwona ściana. Stacja jest ustawiona bokiem do rzeki. Bokiem do tamtego brzegu. Nie trzeba się więc bać snajpera. Można ła­ zić bez zgiętego karku po malutkiej poczekalni, w któ­ rej pełno biletów kolejowych, szkła i różnych szkop- skich papierów. Wczoraj rano kapral Jaguś znalazł w pokoiku na piętrze paczkę z takimi dziwnymi książ­ kami, że aż porucznik Naręcz zawiózł to wszystko do sztabu pułku. Ale najpierw sobie poczytali i czytał każ­ dy, kto chciał, bo to było po polsku. — O kurwa — powiedział Jaguś — litery polskie, słowa polskie, a śmierdzi gównem. — Na pierwszej stronie była fo­ tografia jakiegoś robotnika, który dźwigał co prawda na ramieniu duży kamień, ale bardzo się z tego cie­ szył, a na rękach miał ochronne rękawice. Żeby inu czasami ten kamień odcisków na palcach nie zrobił. „Europa pracuje w Niemczech. Sauckel mobilizuje re­ zerwy produkcyjne.” Tak tam było. Wielkimi literami. Z takim jeszcze dopiskiem, że wszystkie prawa zastrze­ żone i że „Copyright 1943 by Zentralverlag der NSDAP, Franz Eher Berlin”. I głos się rozlega z okna, którego Lipień nie mógł widzieć, bo tylko czerwoną ścianę miał za plecami. Ale głos ten był Lipieniowi wyjątkowo znajomy, więc do okna nie trzeba było zaglądać. Wy­ starczyło słuchać i odpowiadać. — No i co, Lipień? — Tak jakby nic, obywatelu plutonowy, patrzę. — To źle patrzycie, Lipień. Obserwator trzeciego batalionu wy­ 27

patrzył całą baterię ichnich dział. — Jak strzelali, to i wypatrzył. — Nie filozofujcie, Lipień, bo za to nie dają medali. Nikt się u nich nie rusza? — Ani duch, ani człowiek. — O Niemców ja pytam. — To ja prze­ cież mówię, że nikt. — A wy myślicie, Lipień, że ich tam nie ma? — Ja myślę, że ich tam jest cała kupa, tylko że się nie ruszają. — To wy tyle nie gadajcie, Lipień, tylko patrzcie, patrzcie. — Kapral otworzył książkę na tej stronie, gdzie było wielkie zdjęcie pra­ wie łysego faceta w bardzo paradnym mundurze. I za­ raz przeczytali, że to jest właśnie ten Fritz Sauckel, który mobilizował rezerwy produkcyjne dla III Rze­ szy. Gruszecki napluł na to zdjęcie, a starszy strzelec Łozik bardzo oczytany i prawdopodobnie dlatego w okularach, powiedział spokojnie, ale stanowczo: — Co ty plujesz, Gruszecki, na papier, ty za parę dni bę­ dziesz mógł osobiście napluć w mordę temu Sauckelo- wi. Daleko tu masz do Berlina? — Niby to i prawda — pokiwał głową Gruszecki — ale jak się patrzy na taką mordę, to ślina nie czeka na rozkaz. — No i zaczęli czytać, a przede wszystkim słuchać, bo pierwszeństwo w czytaniu miał jako zwykle Łozik. — „Robotnicy i ro­ botnice prawie wszystkich europejskich narodów są dziś w milionowych rzeszach zatrudnieni w niemiec­ kiej gospodarce wojennej. Wśród nich znajdują się miliony pracowników z tych państw, które zaprzy­ sięgły zgubę narodowo-socjalistycznej Rzeszy Adolfa Hitlera, a których obszary znajdują się obecnie pod opieką niemieckich wojsk oraz ich sojuszników.” — Pod opieką? — przerwał kapral Jaguś, a Łozik odpowie­ dział, nie odchylając nisko nad książką pochylonej gło­ wy: — Tak tu jest napisane. To taki przykład szkop- skiej propagandy. — A ty myślisz, że ja nie wiem, co to propaganda? — zdenerwował się kapral. — Wszy­ stko wiem, tylko ja się dziwię, że ta propaganda mo­ gła być aż tak bardzo skurwysyńska. — To może nie czytać dalej? — zaniepokoił się starszy strzelec Łozik, a kapral znów z takim ogniem w oczach, jakby go ktoś posądził o tchórzostwo albo o coś jeszcze gorsze­ go: — Czytaj, i to głośno, bo jak takiego zaszmelco- wanego łobuzerstwa słucham, to się czuję tak pięknie, jakbym srał uroczyście na grób Hitlera. — Więc Łozik znów czytał i prawie wszyscy chichotali. Tylko kapral był bardzo poważny, a stary Kulawik z drugiej kom­ panii to się nawet żegnał zamaszyście od czasu do czasu i mamrotał ni to do siebie, ni to do Pana Boga: — Grzech wielki czegoś takiego słuchać. — Ale słuchał. — „Na pochwałę tych zagranicznych pracowników muszę tutaj stwierdzić, że wszyscy oni z dobrym skutkiem usiłują dorównać niemieckim robotnikom. Niniejsza książka zaś jest nieprzekupnym i nieodpartym dowo­ dem tego, iż wielkoniemiecka Rzesza, pomimo knowań jej wrogów, umiała nie tylko dostatecznie wyżywić w jedyny w swoim rodzaju sposób miliony swych zagra­ nicznych pracowników, lecz ponadto zadbała o dobre pomieszczenia, odzież, opiekę zdrowotną i rozry­ wki.” — Trzy godziny patrzenia, a tamten brzeg jakby martwy. Za leniwą wodą, której z kilometr chyba bę­ dzie, w której ani zieloności, ani żadnego błękitu, tylko jakaś bagnista brunatność, za tą wodą ziemia najgor­ sza z najgorszych. Zanim ją nadepniesz, dziesięć razy spokorniejesz w strachu czystym jak żołnierska dusza. Dziesięć razy swojej zwyczajnej śmierci będziesz się uczył na pamięć. I nie ma na to żadnej rady. — Lipień, słyszysz mnie? — Ano słyszę. — I co widzisz? — Nic nie widzę z wyjątkiem ziemi, która się nie rusza. — I nie ma na to żadnej rady, choćbyś wiedział z rozkazu pięknego, że sprawiedliwy wyrok historii wykonujesz, choćbyś nawet uwierzyć zdołał, że jesteś najszczęśli­ wszym z żołnierzy, bo zaszczyt cię spotkał, bo przez tę 29

rzekę przejść musisz. Tak jakoś pod wieczór przyszli, synku, i się oni spieszyli, a spieszyli, żeby przed zmro­ kiem, co się oni jego bali, skończyć wszystko. Tyle ci, powiem, że pacierza niektórzy nie zdążyli zacząć, a już był z nimi koniec, a już my wszyscy, co na to patrzeć musielim, mówiliśmy amen. Za wioską my ich, pod sa­ mym lasem, bo na cmentarz nie mielim pozwolenia. Przy tych brzózkach my ich, co w połowie na polu Si­ kory, a w połowie na naszym. Nie zdążysz? Dwa kilo­ metry będzie z okładem. Żeby pójść i klęknąć? Tak on wierzył, że ciebie kula się żadna nie ima. Gadali my po wieczorze, jak świat był jeszcze do świata podobny. Nie­ miecki niby, ale i trochę ludzki, bo wiosna jeszcze ca- lutka była, bo koguty ze świtem piały, bo psy nie bały się szczekać na ludzi i mlekiem pachniało i bydłem, bez którego nijak człowiekowi żyć. Tak my z twoim ojcem lampę gasząc, żeby nie patrzeć na siebie, żeby się wzro­ kiem nie wykręcać, bo słowo czasami swoje gada, a wzrok swoje, i my w tej ciemności o tobie gadali. A ojciec ciągle to samo, że ciebie zło żadne nie do­ tknie, choćbyś nawet przez najgorsze przechodził. A jak wtedy upadł koło remizy, w ten piach bialutki, to ja, synu, w gardle taką twardą grudę poczułam, jakby mnie miało zadusić, i nie zawyłam z rozpaczy. A on się na ten piasek wykrwawiał i wykrwawiał, a oni czekali, aż ostatnia kropla z tych dwunastu ciał się wysączy. A Stasia Warchoła to tylko okropnie zbili i wzięli ze sobą. I podobno wyszło im w Zamościu, jak go na wszystkie strony wybadali od skóry do samej kości i jeszcze głębiej jak go wybadali, że Stasio jest niewin­ ny. To go wypuścili. Jakby tamci, Jezu mój, co w piach wsiąknęli razem ze swoją krwią, winni byli cze­ goś. Może jeden Kuraś karabin ukrywał, ale i to żadną winą nie jest. Nawet Jezus odpuszczenie daje, jak się wściekłe psy zabija, takie psy, co w czyjś dom, w czy­ jąś zagrodę się pchają. To wedle takiej prawdy jedy­ nej nawet Kuraś winnym być nie mógł. A tamci? A jak Stasia puścili, to zaraz wyszło na to, że jemu głowa od tego wszelkiego bólu zgłupiała. I tą swoją ogłupiałą głowę on dźwigał aż do sprawiedliwej śmier­ ci. Chodzi on teraz po chałupach, po drogach i gdacze, i pieje jak ten kogut, i podskakuje na jednej nodze, a ludzie patrzą i łzami się zalewają. Dobry był Stasio, lubilim go wszyscy, co ci gadać, sam o tym wiesz, bo ci był bratem prawie. A ze stryjem Kazimierzem, co za najspokojniejszego i najbardziej bojącego we wsi uchodził, to tak było. Oj, nakłócił się Kazimierz z oj­ cem twoim, bo nie mogło być zgody między wodą i og­ niem. Kazimierz zawsze swoje gadał, że Niemców za­ czepiać nie należy, że patykiem stalowego potwora nie zatrzymasz. A ojciec twój i za próg chciał wygnać Ka­ zimierza, co takie smutne strachliwości po ludziach rozsiewał. To tak z nim było. Oni, te Niemce znaczy, kazali mu wtedy jechać za przewodnika. Żeby drogę skrócić, bo im było przed nocą pilno. A przez bagna to będzie do szosy połowa drogi. Sześć kilometrów można nadrobić, jak się ktoś zna z bagnem osobiście i przy­ kładnie. Ktoś musiał powiedzieć, że stryj Kazimierz znajomość taką posiada, to oni powiedzieli, prowadź. To on żonę pocałował i dzieciaki też pocałował, i po­ szedł posłusznie, i nikt tego nie wie, czy on drogę zgu­ bił ze strachu, czy umyślnie chciał ją zgubić. Tak by­ ło z Kazimierzem. Wpakowali się te psy w bagno i kil­ ku utonęło. To wiem, bo później przyjeżdżali kilka ra­ zy one z Zamościa, żeby swoich w czarnej czeluści szukać. I nic z szukania nie wyszło. Jak bagno bierze, to już nigdy nie oddaje tego, co wzięło. To te psy po­ wiesiły stryja na dzikiej jabłoni, co się tam zaplątała w pobliżu. I jeszcze im było mało. Po stryjenkę przyszli i ją też powiesili w stodole, a dzieci dwoje u obcych 31

teraz. Jak dzikie zwierzątka za ojcem i matką jęczą, chociaż to jeszcze nie na ich rozum wiadomość, że już nic się nie odmieni, co się stało, bo kto się z żywymi pożegnał na zawsze, ten już po ziemi stąpać nie będzie. O Zosi twojej nie wiem niczego, co by było dobre i na­ dzieję sercu dawało. Jedni ją widzieli w grobie, drudzy ją widzieli w Lublinie, ale dni tyle minęło, a ona głosu 0 sobie nie daje. Komu wiarę dać? Byli i tacy, co do­ nieśli, że ona taką poplątaną drogę w lesie znalazła, że ta droga może ją zaprowadzić albo na tamten świat, al­ bo do ciemnicy zakratowanej, ale nie do domu. Ja się na tym nie wyznaję, bo świat teraz albo za bardzo zgłupiał, albo za bardzo zmądrzał, a mnie w samym środku tego nieszczęścia przyszło zostać. No i my teraz w ziemiance, co kartoflom dobrze służyła, a dzisiaj nam dobrze służy. Ogień wszystko zabrał, co my przez lata całe rękami własnymi postawili. I gdy Łozik do­ czytał do tego miejsca, że „trzeba było widzieć, z ja­ kim szacunkiem i zamyśleniem obcy robotnicy spo­ glądają na portrety Fiihrera, bo odczuwają dumę i ra­ dość, że pracują dla zwycięstwa sprawiedliwości...” Li­ pień przez ciasny krąg słuchających się przecisnął 1 trzasnął pięścią w pochylone plecy Łozika. Starszy strzelec wypuścił książkę i już jej nie podnósł. A Li­ pień zaczął ją deptać, deptać, deptać, jakby coś żywego albo nawet jakby kogoś żywego deptał. Stary Kula­ wik uśmiechnął się, przeżegnał Lipienia znakiem krzy­ ża i powiedział: amen. Wyjść? Dwadzieścia, trzydzieś­ ci metrów i już będę widoczny jak zając na pustym polu, na którym nawet małej bruzdy nie ma. Niech się na mnie napatrzą. Snajper ma taką lornetkę, że może człowieka na wylot przejrzeć. Niech zobaczy, co we mnie w środku. Niech. Z samego rana przy­ szedł porucznik Naręcz po tę paczkę z książkami, po tę mordę Sauckela i było trochę awantury. Wartow- 32 nikowi się dostało najbardziej, bo nie umiał albo nie chciał powiedzieć, kto sobie w nocy zrobił wychodek z tej kolejowej poczekalni, która, bądź co bądź, jest już absolutnie polską poczekalnią. Chociaż w połowie kwietnia tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego ro­ ku można tu było czekać tylko na uczciwą, żołnier­ ską śmierć. Gruszecki jeszcze na drugi dzień prawie na pamięć. A jak na pamięć, to i książka po co? „Oni ob­ chodzą się z nami, kochaną mamo, bardzo dobrze, do­ stajemy przydziały i jeszcze mogę odkładać co mie­ siąc 125 marek. Niemiecki robotnik wygląda poza fa­ bryką jak wielki pan z kapeluszem.” „Kochany synu, pracuj dużo, gdyż pracujesz nie tylko dla siebie. Po­ winniście poświęcić dwie wolne godziny, dla państwa, gdyż musisz wiedzieć, że jest tylko Bóg i Adolf Hi­ tler. Bóg na niebie, a Adolf Hitler na ziemi. A za nim my wszyscy w Europie.” A wartownik tłumaczył, że tu nie ma żadnego wychodka, tylko że tu jest całko­ wita dziejowa sprawiedliwość. — Gówno tu jest, a nie sprawiedliwość! — krzyczał Naręcz i w sensie prak­ tycznym miał poniekąd rację. Ale inni, którzy się zja­ wili na krzyk porucznika, byli zdania, że wartownik też jakąś tam rację posiada. Kulawik medytował Łw najgłębszym skupieniu i tak cicho, jakby mu wcale nie zależało na tym, aby ten serdeczny monolog szer­ sze kręgi zatoczył. — On, co to świństwo zrobił, nie chował się przecie po kątach z opuszczonymi gaciami. Tak więc wypada, że nie wychodka tutaj szukał. On misję swą spełnił widać, bo na samiuśkim środku izby nasrał na te księgi, co im się należało. — I Naręcz długo musiał szukać takiego egzemplarza, żeby w puł­ ku mogli wziąć coś takiego bez wstrętu do ręki. Aż mu kapral przyniósł i przy okazji wyszło, że chciał sobie jedną taką książkę wziąć na pamiątkę. Wyjść? Najpierw dziesięć kroków. Wystarczy? Wyjść? A może 2 — B allady okrutne 33

wystarczy ten hełm na lufę karabinu zatknięty? Hełm kołysze się nad stertą piachu. Wędruje w lewo, w pra­ wo nad głębokim okopem. Na tamtym brzegu rozlegają się strzały. Nie do Lipienia jednak strzelają. Z lewej strony gdzieś, jakby macali naszych ukrytych w dom- kach wioski Zackerick. W domkach po tej i tamtej stronie szosy. Do nich? A może do tamtych, którzy w Lietzegóricke? Po takiej wielkiej wodzie huk daleko niesie. Dzień dobry na tym brzegu można powiedzieć, a na drugim odpowiedzą: nie taki on dobry. Lipień nakłada hełm, otrzepuje płaszcz, na którym pełno jasnego piachu. Trzeba przyzwoicie wyglądać, jak się człowiek w taką gościnę wybiera. Wychodzi z okopu i robi to tak bezradnie, jakby po raz pierwszy w życiu w okopie się znalazł. Pięć kroków i już tor. A dokąd tędy pociągi niosły? A może aż do Berlina? Szyny błyszczą teraz w słońcu, tak jakby je ktoś specjalnie na wielkie święto wypucował. Na wielkie? Drobnymi kroczkami najpierw, bo drewniane podkłady pół met­ ra jeden od drugiego. Na święto? Więc najpierw dwa kroki, aby metr drogi odmierzyć. A dokąd? A pociąg już w tym miejscu na pewno zwalniał, żeby mostu rozpędem zbyt wielkim nie zachwiać. A po co? Teraz Lipień krok wydłuża, za jednym zamachem dwa pod­ kłady pokonuje. Jak na defiladzie. Łup. Łup, Łup. Bu­ ty nie człapią. Łup. Chociaż mają prawo, bo przeszły już dwa razy więcej, niż im było młotkiem i dratwą pisane. Teraz strzelą. Myśl spokojna. Może zbyt spo­ kojna. Teraz. Może z nadchodzącej trwożliwości taka. Strzelą. A tu wodą nagle zapachniało. Rybami. Ziels­ kiem. Mokradłem. Teraz? Życiem. Ustawiłem im się jak na kościelnej wieży. Ile tak mogę? Głupia nazwa, jakieś tam Zacke... kto to zapamięta? Ile tak mogą? Na muszce trzymać człowieka jak długo można? Ja- 34 kieś tam... rick. A plutonowy mówił: zapamiętać trze­ ba. Ile jeszcze? Mówił. Kroków. Ile? Po lewej stro­ nie torów, parę metrów od szyn dół po pięknym wy­ buchu. Kto chciał trafić? Kto nie trafił? Trafią? Zaraz przy torze, ale szyny nie są zerwane. Taka szyna to twarde zwierzę. I na mogiłę, synku; nie zdążysz? A kto ma takie prawo, synku, żeby ci zabraniać? Teraz chyba. Już teraz powinni. Muszą. A kto ma takie pra­ wo? Żadnego w nich szacunku dla munduru, co noszę. Lornety przecież mają. I patrzeć potrafią, żeby zielony kolor zobaczyć, żeby nawet mój guzik z orzełkiem. Do mostu miał już tak blisko, że ogarnęło go całko­ wite zwątpienie. I jeszcze minuta, i już nic. Ani zwąt­ pienia, ani strachu, ani nadziei, ani żadnej myśli. Gdzieś tam za jego plecami przy murze czerwonej stacji, w okopie, z którego wyszedł, i jeszcze w innych okopach, jego ciałem nie wygrzanych, gdzieś tam krzyk się gromadził, narastał i gonił za Lipieniem. Prośba w krzyku tym była. Tłumaczenia jakieś. Roz­ kazy. Klątwy było chyba najwięcej. Ale takiej klątwy, która nie boli, która nawet ciężko chorym sił dodaje czasami. I wszystko to się wymieszało, poplątało i by­ ło jak grom z jasnego nieba. I było cichsze niż ten je­ den strzał, który mógłby Lipienia obudzić, aby go w pełnej świadomości w najmocniejszy sen pogrążyć. Dlaczego oni tak? Dlaczego nie... A Lipień już prze­ cież przy brzegu samym, który formalnie był już jego brzegiem, ale nie dawał jeszcze Lipieniom w zielonych płaszczach ani bezpiecznego schronu, ani nawet spo­ kojnej śmierci. Stał i czekał. Jakby nie na los swój, lecz na ten pociąg, który po tych szynach. A dokąd? Zadudni. Żeby tam usta do piachu przyłożyć, żeby uchem do piachu, żeby trumny ojcowskiej posłuchać, czasu żołnierzom zabrakło. — Lipień, do kurwy nędzy, 35

ty zajobie zatracony! — głos plutonowego przedarł się wreszcie przez wszystkie inne głosy i o wodę się odbił. I trzy razy się odbił, jak płaski kamień sprawną ręką po spokojnej wodzie puszczony. — Ja cię, Lipień, ty szozeniaku cholerny, jak tu wrócisz, to ja cię, synku, czyś ty oszalał, komu ty się tak dajesz, synku, łatwo, no, ty pomyśl sobie, dzieciaku, komu ty radość wielką chcesz zrobić? Ja ci rozkazuję, Lipień, w tył zwrot, ja ci, synku, rozkazuję albo i proszę. — I być może było w głosie plutonowego Misiaka coś takiego, czego Lipień dotychczas, nie słyszał. Albo nie rozumiał. Al­ bo. I zrobił w tył zwrot. Znów czując wiatr od Odry. I zapach ryby. I smak życia. I wszyscy z ulgą odetch­ nęli, pokrzykując: — Szybciej Lipień, skokami, pochyl głowę, zejdź z toru, padnij, czołgaj się, nie rób z sie­ bie tarczy. — Ale Lipień tak wracał, jak szedł w tam­ tą stronę. Szedł zbyt uroczyście, żeby się kulić, żeby pochylać głowę. I gdy mu do okopu już tylko dziesięć metrów zostało, tyle że w czterech susach mógł życie dogonić, na niemieckim brzegu warknął krótką serią ciężki karabin maszynowy. Kilka pocisków stuknęło w czerwony mur stacji. Ci, którzy krzyczeli przed chwi­ lą: padnij, czołgaj się, przywarli instynktownie cia­ łami do nagrzanej słońcem ziemi. A później była cisza. 1 już do samego zmierzchu w pobliżu mostu, w po­ bliżu stacji Zackerick nic godnego uwagi się nie wy­ darzyło. Jeszcze przed zmierzchem plutonowy Misiak złożył bardzo dokładny raport. Chytrze to sobie Niem­ cy wykombinowali. Raport. Karabin maszynowy przy samym przęśle mostu. Raport. Dobrą znaleźli osłonę dla całej obsługi tej cholernej maszynki. Później do wszystkich kompanii dotarł apel Rady Wojennej Fron­ tu. Ruch się zaraz zrobił w plutonach, bo apel nale­ żało w miarę uroczyście odczytać. I chyba tylko dla­ tego pogrzeb Lipienia odbył się w takim pośpiechu, 36 że nawet stary Kulawik nie zdążył zakończyć spec­ jalnej na taką okoliczność modlitwy. — Jak on się na­ zywał? — zapytał Kulawika kapral, gdy już się zro­ biło ciemno. — Przecie Lipień i jeszcze Józef na imię. — To ja wiem — żachnął się kapral — ja pytam o tego szwabskiego gnoja, co na niego na stacji nasrali.

Kto czeka na karną kompanię, ten nie czeka na awans Szelest słychać najpierw. Pukanie w ścianę najpierw. Jurczyk nawet głowy nie podnosi. Wczoraj też było pukanie. Po co? Komórka jest mała i gnojówką śmier­ dzi, chociaż dwóch szeregowców z karnej kompanii czyściło wczoraj rano dosyć dokładnie ten parszywy kąt. Smród pozostaje czasami nawet wtedy, kiedy się dobrze podłogę wyczyści. (Porucznik Łukasz do kapi­ tana Marka: — Smród pozostaje nawet wtedy, gdy w życiorysie nie ma już niczego śmierdzącego. Wiesz o tym lepiej niż ja. — Dlaczego lepiej? — Bo ja znam tylko finał Jurczyka, a ty znasz jego początek. Tylko ty znasz. — Nie było żadnego początku, a finałem zajmie się prokurator.) Znów pukanie, a zaraz potem wołanie ciche: — Jurczyk, mowę ci odebrało? Powiedz, że jesteś, to ci machorkę wrzucę. — Wszystko ma swoją cenę. Machorka też. Ale milczenie ma teraz dla sierżanta Jurczyka cenę najwyższą. Z Łukaszem nie chciał rozmawiać, z kapitanem Markiem nawet sło­ wa nie zamienił, nawet jednym słowem na jasne gro­ my nie odpowiedział. Milczenie — bunt? Milczenie — 38 przekora? A może milczenie — dół głęboki, z którego nie chce się już wyjść? (Porucznik Łukasz do kapita­ na Marka: — Nie było żadnego początku? No, to po­ wiedz, dlaczego wczoraj właśnie Jurczyka wysłałeś? — Odpieprz się. Co to znaczy: „właśnie” Jurczyka? Po prostu go wysłałem. Bez żadnego „właśnie”. Jest zwia­ dowcą? Jest. Ma przyzwoite doświadczenie? Ma. Ze zwiadowcami coraz bardziej krucho, a ci lepsi na pysk już padają. Pułkownik chciał „języka”. Musiał mieć. 1 po co ci to wszystko mam tłumaczyć, wiesz o tym, a zaczynasz jakieś kretyńskie wykłady o moralności.) Okienko jest małe, kwadratowe i szczelnie wypełnione księżycem. — Przestań milczeć, bo zwariujesz. Jur­ czyk. Jurczyk. — Celną ma tamten rękę. Paczka z ma­ chorką wleciała przez okienko i upadła tuż przy butach sierżanta. I już ani słowa, bo minęły dwie minuty i słychać kroki wartownika. Spokojny, równy krok. Doliczy Jurczyk do stu dwudziestu i znowu usłyszy wartownika za drewnianą ścianą. Machorka tuż przy butach. Nie trzeba sięgać ręką. Można butem. Tuż. W papierze wszystko. W gazecie. Pewnie i zapałki są w środku. Jurczykowi chce się bardzo palić. Ani jeść, ani pić, ani rozmawiać, ani nawet myśleć. Palić. Tuż. Butem dosięgnąć. Dlaczego nie sięga? Palić. A może gdy już poczuł, że los się nad nim dostatecznie znęcił, chciał teraz zakpić z tego losu i postanowił znęcać się nad samym sobą. Sto osiemnaście. Sto dzie­ więtnaście. Sto dwadzieścia. Sto dwadzieścia jeden. Sto dwadzieścia dwa. Sto dwadzieścia trzy. Wartownik dopiero teraz nadszedł. Zwolnił kroku. Zmęczył się? Zapachniało w komórce ostrym, machorkowym dy­ mem. Jurczyk głowę uniósł, zaczął wąchać jak pies. Dymem. Małe okienko księżyca pełne. Nie wytrzymał wartownik. Nie wolno, a zapalił. Pewnie trzyma teraz grubego kopciucha w rękawie płaszcza. Skurczybyk. 59

Nie trzeba nawet sięgać ręką. Butem można. Gdzie jest taki mądrala, który wie, kiedy człowiekowi pisa­ ne? I czy naprawdę pisane? Szedł z Pawlakiem przez wąską dróżkę, przez taką wąską, że dla dwóch obok siebie najwyżej. Gadali o czymś, ale było to chyba ga­ danie o niczym, bo Jurczak ani słowa nie może sobie przypomnieć. Nauczyli się gadać o niczym i ratowali się takim gadaniem zwłaszcza wtedy, gdy głowa pę­ kała od kolczastych myśli. Jurczyk przystanął. Nie by­ ło czasu, żeby but rozwiązać, więc przykucnął tylko, palec wetknął za sztywną cholewkę i próbował wyłus­ kać ten ostry kamyk, który kłuł w samą kostkę. A Pawlak już pięć, dziesięć metrów w przodzie, Tak się zagalopował, że nie chciało mu się nawet obejrzeć za Jurczykiem. — Poczekaj, Pawlak, chcesz, żebym cię gonił? — Huk był tak potworny, że Jurczykiem o ziemię rzuciło. I trzy razy echo odbiło się w lesie. A gdy zrobiła się cisza, gdy ostatnia grudka twardej ziemi, na dwa piętra do góry wyrzucona, opadła w krzaki przydrożne na przypaloną wybuchem trawę, Pawlak już nie żył. Siedział później Jurczyk, nie bar­ dzo przytomny, nad poszarpanym ciałem kolegi. Ogłuchł zupełnie od wybuchu miny. I nawet nie sły­ szał, gdy z sąsiedniej placówki kilku żołnierzy nad­ biegło. Położyli to, co zostało z Pawlaka, na przeciw­ deszczowej pelerynie. Poszli. Jurczyk został, a później wołał za nimi, chociaż już nikogo nie było na wąskiej dróżce, takiej że tylko dwóch mogło iść obok siebie — a nogi? A co będzie z nogami Pawlaka? A dlaczego nogi zostawiliście? (Porucznik Łukasz do kapitana Marka: — Wiedziałeś przecież, co Jurczyka z Pawla­ kiem łączyło. Znałeś Jurczyka. Znałeś Pawlaka. Znałeś ich sprawy. — Ja ciebie nie rozumiem, Łukasz. Chcesz, żebym ci opowiedział historyjkę, którą znasz na pa­ mięć? Las ich łączył. Dwa lata w jednym oddziale. Ze 40 wsi jednej do lasu poszli. I jeszcze co mam ci po­ wiedzieć? Gdzie my jesteśmy, Łukasz? Na wycieczce czy na wojnie? Na przyczółku czerniakowskim stra­ ciłeś brata. I czy ktoś cię wtedy zwolnił ze służby, czy wysłał cię na urlop, czy prosiłeś o to? Gdzie my jesteśmy, Łukasz, kto się ma nad nami litować?). Przez kilka dni Jurczyk łaził, jakby nie wiedział, po jakim świecie łazi. Próbowali mu przypomnieć. Jedni z litości, drudzy z sympatii, a jeszcze inni z gniewu, bo co to za tragedia? Jednemu Pawlakowi taki los przyszedł? Że wyjątkowo głupi los go dopadł? — Jur­ czyk, a zastanów się ty, a pomyśl ty sobie, czy jest w ogóle mądra śmierć? Widziałeś ty taką? Jeden na minę włazi, drugi kulę wynajduje dla siebie najlepszą. Jednemu dzisiaj, drugiemu jutro. — Jurczyk warczał jak zły pies, gdy do niego z litością. Warczał jak zły pies, gdy do niego z gniewem. Któregoś dnia spost­ rzegł, że drżą mu ręce. Chciał sobie zaszyć dziurę w bluzie i nie trafił w ucho igły. Przez dziesięć minut próbował, a później się upił. Później pił, nie czekając na drżenie rąk. I trzynastego kwietnia rano, gdy do­ tarli nad brzeg Odry, Jurczyk też był pijany. Nie za­ taczał się. Było w nim bowiem jeszcze tyle trzeźwości, żeby wiedzieć, że kapitan Marek przygląda mu się częściej niż innym. Co o nich wiedzieli, o kapitanie Marku i sierżancie Jurczyku? Co wiedzieli ci, którzy zmęczoną gromadą przy sosnach stanęli, aby na wiel­ ką rzekę popatrzyć? Plutonowy Ziętek: — Coś między nimi było, głowę mogę za to dać. Razem przyszli do dywizji. Jednego dnia. A dopiero dwa dni później zja­ wił się Pawlak. — Porucznik Łukasz: — Najpierw przyszedł Jurczyk. Sam. Wrócił do lasu i wieczorem przyprowadził Marka. Tak było. Plutonowy Ziętek ob­ stawał przy swoim, ale w gruncie rzeczy nie było się o co spierać. Co jeszcze wiedzieli? Prawie nic. Dywizja 41

kończyła wtedy szkolenie, szykując się do wymarszu na front. Lasy wołyńskie. Lasy poleskie. Wołyńsko- -poleszuckie mszary i błota. Różnie tam bywało, zanim dywizja nie poświęciła drzew śpiewem porannym: „Kiedy ranne wstają zorze’”. Różnie. A nawet, gdy dywizja las wzięła we władanie, też różnie było. Front daleko. Śmierć niby daleko. „Wpered za Ukrainu. La- ■chiw rizaty”, blisko. Opowiadali. Słuchali. W jednej wiosce kartofle i mleko. W drugiej wiosce zasadzka. — Białoruska partyzantka tu była? — Nu, czy tylko ona była? Polska też była. Znaczy tak. Biała była. Czer­ wona była. A bywało, biało-czerwona. Wszystko tu było. I wiedzieć komu, co tu jeszcze jest? Rezuny to one są, znaczy się, jeszcze dzisiaj. — W taki czas sier- iant Jurczyk i podporucznik Marek ze swojego lasu wyszli i do lasu, gdzie dywizja stała, przymaszero- wali. Z lasu do lasu, chociaż to był jeden las. Nie przy- maszerowali. To był krok ludzi, których niepewność z oddziału wygnała i których w dywizji witała niepew­ ność. Podporucznik Marek był już w Warszawie po­ rucznikiem, a na Wale Pomorskim kapitanem. Sier­ żant Jurczyk był ciągle sierżantem. I za przeprawę przez Odrę też go awans nie czekał. Jest to bowiem całkiem zrozumiałe, że kto czeka na sąd wojenny, nie może czekać na awans. (Kapitan Marek do porucznika Łukasza: — Daję ci najlepszych, bo to musi być ro­ bota na medal. Z Giistebiese postukają trochę z ma- łokalibrówek, żeby szwabską uwagę odwrócić. Musisz przytargać dobrego „języka”, bo pułkownik głowy nam urwie. Wiesz, jak stoją sprawy. — Wiem, ofensywą pachnie. Wiem, ale zatrzymaj Jurczyka, wezmę Ko- brynia. Z Jurczykiem jest źle. — Dlaczego źle? To przecież doskonały zwiadowca. — To był doskonały zwiadowca. Po śmierci Pawlaka nie może się pozbierać do kupy. — Nie przesadzaj, jak poczuje nosem wodę, 42 to się natychmiast pozbiera. Robił już nie takie skoki. Nie będę się z nim pieścił, nie ma na to czasu. Daję ci najlepszych i...) I dopływali już do środka rzeki, gdy od strony Giistebiese zaczęło pohukiwać i błyskać. To było jakieś dziesięć kilometrów od nich, ale poczuli się raźniej. Będzie trochę niemieckich nerwów, a o to właśnie teraz chodzi. Niemiecki brzeg nie dawał się jednak sprowokować. Milczał. Płynęli więc do tego brzegu w napięciu coraz większym, nie mając nawet takiej pewności, czy zdążą dotknąć tamtej ziemi. Łu­ kasz siedział przy wiosłującym Jurczyku. Wsłuchiwał się w jego zmęczony, coraz szybszy oddech, jakby moż­ na było wyczytać z tego oddechu, co się teraz z Jur­ czykiem dzieje. A tylko to było pewne, że Jurczyk nie pokrzepił się wódką przed wyprawą. Sierżant przyjął wiadomość o nocnej akcji z ulgą. Zapaliło mu się w oczach. Powiedział prawie wesoło: — Przyda się czło­ wiekowi takie przewietrzenie. Rzeka szeroka, a ja lu­ bię wiosłować. — Mogę ci więc odstąpić także swoje wiosłowanie. — Kupuję. W tamtą stronę i z powrotem będę dymał wiosłem. — Sto dziewiętnaście. Sto dwa­ dzieścia. Jest. Teraz znowu równo chodzi. Gdyby nie księżyc, nie byłoby widać leżącej na podłodze paczki. Chłopaki pamiętają. Jednak. Dlaczego „jednak”? Dla­ czego mieliby nie pamiętać? Sięgnąć ręką. Sięgnąć butem. Gdyby nie księżyc, niczego bym nie widział. Wytrzymać głód to jest wielkie nic. Ale wytrzymać głód, patrząc na stół, wielki, uginający się pod cięża­ rem żarcia... Ta machorka pachnie nawet przez papier. Sięgnąć. Przed kim się zgrywam? Przed sobą się zgry­ wam. I zapałki są na pewno w środku. Ale przecież cały mój spokój z tego zgrywania się bierze, z tej świadomości, że chcę zapalić, a nie mogę, że mogę za­ palić, ale nie chcę. W Giistebiese jeszcze pohukują, ale coraz mniej tego pohukiwania. Niemcy milczą, jakby

sobie zupełnie ignorowali tę nocną pobudkę. Brzeg. Dziób łodzi wbija się w grzęzawisko. Wolanin wyska­ kuje pierwszy i rzuca się zaraz przy jakimś krzaczku na ziemię, wytykając przed siebie pepeszę. Ubezpiecza, kolegów. Porucznik Łukasz pomaga zepchnąć łódkę, trochę w lewo, gdzie jakieś szuwary, gdzie cień więk­ szy. Przy łódce zostaje kapral Cichowlas. Sprawdza­ nie zegarków. — Jeśli nie będzie nas do trzeciej, to znaczy, że nie masz na co czekać. Pakuj się do łodzi i wracaj — mówi porucznik Łukasz do Cichowlasa. —; Dołożę wam chociaż kwadrans. Trzeciej piętnaście — targuje się kapral. Brzegiem najpierw. Tylko brze­ giem. Nogi zapadają się po kostki w błocie. Jeszcze sto metrów, aby dalej od mostu, przy którym na pew­ no ostrzejsze patrole. Teraz porucznik Łukasz na prze­ dzie. Trzy kroki za nim plutonowy Archipczuk. Trzy kroki za Archipczukiem sierżant Jurczyk. Sierżant, Wolanin zamyka pochód. Łukasz decyduje się wreszcie i zakręca w prawo. Żadna mądrość teraz, niepotrzebna, żadne doświadczenie. Instynkt teraz tylko zwierzęcy. Muszą się wreszcie wdrapać na przeciwpowodziowy wał, który usypany zastał wzdłuż Odry kilkanaście metrów od brzegu. Na tym wale siedzieli w dzień nie­ mieccy snajperzy. Na tym wale muszą być teraz nie­ mieckie czujki. Może właśnie w tym miejscu, gdzie Łukasz, buciorami wbijając się w podmokłą ziemię, podciąga się metr po metrze do góry. Łatwą robotę miałaby teraz czujka. Wystarczyło poczekać spokojnie, aż czterech zwiadowców na szczyt wału się wdrapie. Łukasz wstrzymuje oddech. Jeszcze metr. Może naj­ ważniejszy? Może tak ważny, że aż ostatni? Instynkt tylko. Poczekać jeszcze dziesięć sekund. Jeżeli tam są, jeżeli czekają, może nie wytrzymają nerwowo. Pięć sekund. Lewa ręka dotarła już do celu. Prawa, ta z pistoletem, ubezpiecza lewą. Cisza. Instynkt tylko? 44, Aż instynkt. Na szczycie wału nie ma nikogo. Teraz z góry na dół, ślizgając się na brzuchu, łapiąc zdrętwia­ łymi z zimna palcami kamienie ostre, trawę wątłą, przygłuszoną błotem. Odpoczęli dwie minuty w kępie wikliny. Nie rozmawiają. Obgadali wszystko na tam­ tym brzegu, znają swoje role, a jeśli czegoś nie znają, to tylko dlatego że nie mogli wyznaczyć specjalnych ról także swoim przeciwnikom. Łukasz pokazuje rękę. Tam. Dlaczego akurat tam? Bo tam wskazuje Łukasz. Później się okaże, czy jest to ten najlepszy dla nich kierunek. Teraz wszystkie kierunki są dobre. I wszy­ stkie są złe. Omijają wielką kałużę, żeby się nie zdra­ dzić chlupotem. Dwa krótkie gwizdnięcia. To sierżant Wolanin, który odbił trochę w prawą stronę. Dwa krótkie, to znaczy, że coś jest i że nie ma niebezpie­ czeństwa. Już są przy Wolaninie, a Wolanin, jakby się pod ziemię zapadł. Wskoczył do okopu. — Wola­ nin! — Tu jestem, okop znalazłem. — No, to co? — Ale włażą wszyscy do obszernego, solidnie przyrządzo­ nego dołu/ — To mi wygląda na stanowisko ceka- emu — mówi szeptem Wolanin. I chyba ma rację, jeśli na noc cekaem został zdjęty, to znaczy, że Niemcy po­ wrócą tu dopiero o świcie. Łukasz każe zwiadowcom czekać i wyczołguje się na otwartą przestrzeń. Nie czekają zbyt długo na jego powrót. Znowu razem, do­ tykając się ramionami, głowa przy głowie, żeby słowo, żeby nawet szept z okopu się nie wydostał. — Tu, za­ raz obok, całkiem przyzwoita ścieżka. Mocno udepta­ na, widać, że często po niej łażą. Czekamy, chłopaki. Nadstawić uszu na krótkie fale. Może jakiemuś skurwy­ synowi będzie tu akurat po drodze. — Opierają się ło­ kciami o przedpiersie okopu. — No i jak? — pyta Łu­ kasz Jurczyka — nie znudziłeś się jeszcze? — Głupie pytanie i Łukasz o tym wie. I nie czeka na mądrą od­ powiedź. Chce po prostu usłyszeć głos sierżanta. Niech 45

odpowie byle co, ważny jest teraz głos, a nie słowa. Z głosu można wyczytać wszystko, co w środku czło­ wieka siedzi. Jurczyk też o tym wie. Zbyt długo jest zwiadowcą, żeby o tym nie wiedzieć. — Jak się zacznę nudzić, to zaraz zamelduję. — W porządku, myśli Łu­ kasz, nie jest źle. Kto całkiem oklapnął, tego nie stać na dowcip. Uszy na krótkie fale, ale słyszą nawet to, co się dzieje na końcu świata. Koniec świata to teraz Berlin. Tam się wszystko skończy. Tam się wszystko zacznie. Archipczuk przyłożył ucho do ziemi. — Du­ dni. — Wolanin przyłożył ucho do ziemi: — Jakby ca­ ły front ruszył. A przed nami nie ma żadnego fron­ tu. — Łukasz: — ale Berlin jest. Może dosuwają Hitle­ rowi z wysokiego nieba? Nocny nalot daleko sły­ chać. — Daj im, Panie Boże — mruczy Archipczuk. Przestają myśleć o Berlinie, bo po prawej stronie mo­ że kilometr od nich, a może mniej, zagdakał ciężki ka­ rabin maszynowy. Ale nie męczył ciszy zbyt długo. Woda echem odbiła krótką, gwałtowną serię, a polski brzeg, jakby się chcąc teraz zrewanżować Niemcom za tamto milczenie, gdy z Giistebiese leciały przez Odrę pociski z małokalibrówek, nie podejmuje pole­ miki z niemieckim cekaemem. Gniew sam przychodzi. Bez pozwolenia i bez przywołania. Cierpliwości trzeba się długo uczyć. Nauczyli się, bo to jest dla zwiadowcy pierwszy stopień wtajemniczenia. Więc czekają cier­ pliwie. Postanowili, że jeszcze dwadzieścia minut będą tkwić w tym dole. Jurczyk wyjął z pochwy krótki, lek­ ko zakrzywiony nóż i wbija go bez wysiłku najmniej­ szego w ziemię. Aż po rękojeść. To jest nóż Pawlaka, a Pawlak odziedziczył go po chudym gefreiterze przy­ wleczonym przez Wisłę pod Dęblinem. Nóż wszystkim się wtedy podobał, nawet porucznikowi Markowi, ale gefreiter był lepszy od swego fińskiego noża. Nawet nie trzeba go było zachęcać do gadania. Wypił ze stra­ 46 chu pół manierki kawy, a później opisał dokładnie, jak trzeba iść na tamte trzy bunkry, żeby się na miny nie wpakować. Ciach. Aż po rękojeść. Ciach. Aż po ręko­ jeść. I ostrze w ziemi zostało, bo Łukasz syknął. Goś­ cie. Zanim ziemia o tym powiedziała, najpierw powie­ działo powietrze. Śmiech doleciał do okopu i chyba jeszcze dalej doleciał. Może nawet czuwający przy łód­ ce kapral Cichowlas zdziwił się z powodu tej arogant ckiej wesołości. — Wesoło gnojkom — zdenerwował się Wolanin. — Wesoło jak na pogrzebie — dokończył Jurczyk i wyciągnąwszy z ziemi nóż, wytarł dokładnie ostrze palcami. Nie ma już księżyca, nie ma jeszcze słońca. W drewnianej budzie zrobiło się szaro i wt tej przedświtowej szarzyźnie zniknęła wreszcie paczka z machorką. A może także z zapałkami. Wiedzą przecież chłopaki, że bez zapałek machorka znaczy tyle co nic. Jurczyk zamknął oczy, oparł głowę o kłujące drzazga­ mi deski (Co się robi z takimi jak ja na ileś tam go­ dzin przed wielką zabawą, na której można zatańczyć aż do upadłego. Można zatańczyć nawet bez zgody prokuratora i bez jego ostatnich namaszczeń...) I usnął. Obudził go wartownik, stawiając na podłodze kocio­ łek z gorącą kawą. — A to co? — patrzył ze świętym zdziwieniem na małą paczuszkę leżącą pół metra u nóg Jurczyka. — A to gówno — odpowiedział sennie, bez gniewu, Jurczyk, bo właśnie zachciało mu się spać jak nigdy dotąd. — Dwóch — szeptem, lekko tylko podnieconym, Archipczuk. — Trzech — jeszcze ci­ szej i jeszcze spokojniej porucznik Łukasz. Niemcy idą właśnie po tej twardej, udeptanej ścieżce któ­ rą Łukasz trzydzieści pięć minut temu odnalazł. — Trzech? — Trzech i zamknijcie gęby. — Śmiech re- ehotliwy, jakby wymuszony. Dudni ziemia pod ciężki­ mi stąpnięciami trzech par nóg, za dużo szczęścia na raz. Czterech na trzech. Może się nie udać, ale niech 47

podejdą bliżej. I nagle koń zarżał w pobliżu, jakby chciał się przyłączyć do ludzkiej wesołości. Gdzie koń, tam i jeździec być może. A czterech na czterech, to całkiem zwariowana sprawa. Bo tu przecież nie chodzi o głośne zwycięstwo. Tu w ogóle strzelać nie wypada. Zwiadowcy są zbyt dobrze wychowani, żeby na obcym brzegu robić rwetes. Tych trzech doszło do wysokiego drzewa. Są teraz oddaleni od okopu zwiadowców naj­ wyżej trzydzieści metrów. — Bierzemy? — zaczyna się denerwować Archipczuk. — Jeszcze nie. Z tym ko­ niem musi się coś wyjaśnić. Chcesz na piechotę go­ nić kawalerzystę? — Nie chcę — przyznaje się Ai'- chipczuk. Wolanin: — Ta trójka jest zbyt wesoła. To mi się nie podoba. — Niemcy stoją teraz na lekkim wzniesieniu. Niebo rozchmurzyło się, pojawiły się gwiazdy. Nie jest to dla zwiadowców dobry interes. Znów zarżał koń. Jeden z Niemców opiera o drzewo karabin i zaczyna ściągać spodnie. Widać już wyraźnie białe kalesony. — Bydlak, świńska Świnia — Wolanin unosi się na palcach, jakby chciał jednym susem wys­ koczyć z okopu — sra nam pod samym nosem. To jest zniewaga dla dywizji. — Sind Sie schon fertig? — to ten kucający pod drzewem znów do śmiechu prowoku­ je. A tamci dwaj: — Jawohl. — A tamci dwaj: — Fe- uer! — Wolanin: — Grochówka bydlaka czyści. — A tamci: — Achtung. Feindliche Panzerwagen. Fe- uer. Bum. Bum. •— Porucznik Łukasz właśnie sobie wykalkulował, że nie ma rady, trzeba ryzykować. Pal diabli konia. Trzeba. Ten z opuszczonymi gaciami nawet trzech kroków nie zdąży przebiec, a ci dwaj (Feuer. Bum. Bum.) z boku trochę stanęli. I chyba na chwilę zapomnieli, po jakim chodzą świecie. Niby to jeszcze ich świat, ale tylko niby. Najpierw tych dwóch trzeba będzie wykończyć. A tamten pod drzewem: — Schon gut. Abtreten. — Poczekajcie, prosiaki, gdzie 48 wam się tak spieszy? Jeżeli schon gut, to już niech wam będzie schon gut. Łukasz daje znak ręką. Że­ by zdążyć, zanim tamten spodnie zapnie. — Wycho­ dzić. — I za sekundę — zostać! — Jurczyk już się wy­ śliznął z okopu. Wraca teraz. Na ubitej drodze głośny tupot. Krzyk. — Halt. Wer ist da? — Hier Róselein. — Dobre i to. Ładne sobie hasło wymyślili. Sama subtel­ ność i zapach. Wolanin wytarł szybkim ruchem spoco­ ne czoło. — Ale ma pan nosa, poruczniku. — Wszy­ stko jest w tych słowach zawarte, co tylko można po­ wiedzieć dobrego o instynkcie porucznika Łukasza. Nie że cofnął szybko rozkaz, ale że długo zwlekał z wydaniem tego rozkazu. Tamci się kłócą. Coś sobie wyjaśniają. Parę razy powtarza się słowo: Feldgendar- merie. Ładny gips. Jeszcze tu tylko żandarmerii polo- wej brakowało. — Sześciu teraz — mówi niepotrze­ bnie Jurczyk, bo każdy już zdążył policzyć. Przykuc­ nęli na samym dnie okopu, tylko Łukasz, twarz uma- zawszy błotem, głowę wychyla. Wystarczyło trzy minuty wcześniej wyjść z tego okopu i byłaby teraz tylko jedna, ale za to całkiem przegrana sprawa. I jak tu nie wierzyć, że koń jest przyjacielem człowieka? Mądrze rżał. Nie do śmiechu mu było. Może jest to na­ wet polski koń? Poczuł swoich i ostrzegł po swojemu. Niemcy odeszli hałasując bez żadnego umiaru. I w tym krzyku, prawie dowcipnie brzmiało słowo: ruhig! ru- hig! powtarzane przez jednego z żandarmów. Ale wre­ szcie była cisza. Żadna ulga, żadna radość, tylko cisza. Jaki z niej pożytek? Patrol połowęj żandarmerii zdo­ łał chyba dokładnie wypłoszyć wszystkich nocnych maruderów. Z polskiego brzegu wystrzelono zieloną rakietę. Diabli wiedzą po co. Patrzyli w milczeniu na zielony płomień, na zieloną gwiazdę opadającą łago­ dnym lukiem na ziemię. A może na wodę. Nie mogli tego sprawdzić, bo od rzeki oddzieleni byli wysokim 4 — B allady okrutne 49

wałem. Zresztą, cóż to za różnica. — Dziesięć po dru­ giej — w głosie porucznika Łukasza było dużo gniewu i trochę zniechęcenia. Nie musiał im wyjaśniać, że dal­ sze siedzenie w tym wygodnym okopie to już tylko strata czasu. Nie musiał. Wiedzieli. Tylko gdzie teraz? W głąb niemieckich pozycji czy wzdłuż tej drogi, któ­ ra od mostu chyba biegnie i chyba na przeciw Giiste- biese się kończy. W głąb czy wzdłuż? Niezbyt wiele już czasu zostało, nawet gdyby traktować poważnie te do­ datkowe piętnaście minut ofiarowane im przez kaprala Cichowlasa. Dopiero gdy wyskoczyli z okopów, poczu­ li, że nogi mają sztywne jak z drewna. Archipczuka zaczyna męczyć kaszel. Wsadził twarz w rozpięty szy­ nel, krztusi się, dławi. Chce przytłumić nagły atak, ale Łukaszowi wydaje się, że ten kaszel słychać aż na szczycie wału. I za szczytem wału. Czekają jednak cierpliwie, aż staruszek Archipczuk, który tydzień temu przekroczył pół wieku, będzie mógł spokojnie wciągnąć do płuc solidny łyk wilgotnego powietrza. Minutę czekają. No, może dwie. I była to prawie wie­ czność. — Bagna poleskie bokiem mu wyłażą — ko­ mentuje Jurczyk. — Nie bokiem, tylko płucami — próbuje się uśmiechnąć Archipczuk. Mogą iść dalej. Trzymają się niezbyt daleko od drogi, bo jest tu trochę krzaków. Niezbyt gęstych, ale dobre i to. Przez kilka minut siedzą w jakieś kępie, bo wydaje im się, że ktoś nadchodzi. Może i nadchodził, musiał chyba je­ dnak zmienić w ostatniej chwili kierunek marszu. Znów zielona rakieta. — Po co szkopów denerwują? — To nie dla szkopów, to dla nas. — Zielony kolor, nadzieja. Porucznik Łukasz ma coraz mniej nadziei. Bywa i tak, że trzeba wracać z pustymi rękami, ale dzisiaj jest sprawa wyjątkowa. Niezbyt dużo wiedzieli o niemieckim brzegu. Ledwie dotarli do Zackerick, do Giistebiese, do Lietzegdricke, ledwie zdążyli wygrzać 50 odziedziczone po rosyjskich dywizjach okopy własny­ mi ciałami, a już wróble ćwierkają o wielkim skoku przez Odrę. Co wiedzą? Że mają przed sobą 5. lekką dywizję piechoty, którą połamali już trochę na Pomo­ rzu, ale która zdążyła się widocznie trochę podkuro- wać. I jeszcze wiedzą, że jest tutaj 606. dywizja pie­ choty. I podobno w rejonie Wriezen Niemcy uloko­ wali 25. dywizję zmotoryzowaną. I jacyś spieszeni lot­ nicy także czekają w pogotowiu. Dużo tych wiadomo­ ści? Dla generałów i pułkowników może i dużo. Dla dowódców kompanii i batalionów bardzo mało. Oni oddaliby wielką wiadomość o 25. dywizji zmotoryzo­ wanej za dziesięć malutkich informacji: gdzie są ukry­ te gniazda karabinów maszynowych, który bunkier trzeba rozbić w pierwszej kolejności, żeby za sto me­ trów martwej ziemi nie płacić kompanią żywych lu­ dzi, gdzie się usadowili obserwatorzy, którzy kierować będą ogniem artylerii z dokładnością zegarmistrza? Dużo? Mało? Jak dla kogo. Wolanin poszedł trochę w prawo i nagle zobaczyli tylko połowę Wolanina. Wy­ ciągali go z błota, aż poczuli, że sami sterczą w błocie po kolana. — Zasrane szczęście — Wolanin powiedział tylko tyle, żeby więcej do tej sprawy nie wracać — to wszystko przez tego Fryca, który gołą dupę na nas wypiął. -— Szli teraz z większym trudem. Mokre, oble­ pione błotem buty, nasiąknięte śmierdzącą wodą spo­ dnie utrudniały marsz. — Zawracamy — szepnął po­ rucznik — pół godziny mamy jeszcze. Akurat tyle, że­ by zdążyć do Cichowlasa. — I gdy znów się znaleźli w miejscu, gdzie Archipczuka zaatakował kaszel, usły­ szeli kroki na drodze. Do ziemi mokrej przywarli, któ­ ra już teraz nie była dla nich mokra. Łukasz machnął ręką: — Dwóch na tamtą stronę drogi. — Został z Jur­ czykiem. Idący zagwizdał jakąś melodię skoczną. Chwała mu, niech gwiżdże. Przyłożyli głowy do ziemi. 51

Jeden, tylko jeden, chyba jeden. Chwała mu, że nie lubi towarzystwa. — Ja skaczę pierwszy, ty go wią­ żesz. Przygotuj knebel. — Jurczyk kiwa głową, że wszystko jest przecież jasne. Wyjmuje ze spodni dużą, niezbyt czystą chustkę i wkłada ją za pas. Podczołgują się bliżej drogi. Macają rękami, szukają jakiegoś za­ głębienia. Jest dołek. Wślizgują się tam i obcasami wbijają się w glinę. Trzeba mieć chociaż takie oparcie, żeby w ciągu sekundy skoczyć i powalić. Już nawet słowa nie można powiedzieć. Za późno na słowa. Szturchnięcie łokciem. Uważaj, skaczę. Niemiec idzie szybko, jakby znał tę drogę na pamięć. Jeszcze gwi­ żdże. Już. Porucznik zerwał się tak błyskawicznie, że Jurczyk, który nie chciał się spóźnić, spóźnił się o całą sekundę. Niemiec, przygnieciony rozpędzonym ciałem, zwalił się prawie natychmiast na ziemię. Kopie jeszcze nogami, próbując się wywinąć z twardych objęć Łuka­ sza, ale już się zorientował, w czym rzecz, zobaczył nad sobą trzy cienie. Ktoś mu przygniótł nogi, więc przestał się bronić i pojękuje: — Um Gotteswillen... nicht schiessen. — Ne bój się, włosek ci z głowy nie spadnie — dyszy Wolanin. A porucznik: — Wiąż go, Jurczyk. Knebel mu w pysk. — A Archipczuk: — Pta­ szku, któż strzelałby ciebie, ty nam żywiutki potrze­ bny. — Jurczykowi zaczynają się trząść ręce, ale nikt tego nie widzi, więc sierżant spieszy się, z robotą, już łapy obwiązane, jeszcze knebel, żeby nikt nie zauważył, już knebel, żeby nikt tych rąk trzęsących się bezwsty­ dnie, otwórz gębę szerzej, nie wypluwaj, bo będzie bum, bum, nie zauważył. To jest chwila, za którą war­ to zapłacić całym dniem życia. Uśmiechają się. Jest skurczybyk. Jest szczupak w sieci. Może nie szczupak, pies z nim tańcował, ale sieć nie jest pusta. Przyglą­ dają się uważniej Niemcowi, który aż się pochylił w pokorze, a może strach go tak złamał? Co znaczy „nie szczupak”? Przecież to oberfeldwebel. Wolanin stuka Niemca w plecy lufą pepeszki. — Los. Weiter. Vorwarts. Hier ist polnische Armee. Kapewu? — Idą teraz szybko i Niemiec dotrzymuje im kroku bez żad­ nego ociągania. Mądry Fryc, pogodził się już z losem. Nie jest młodziakiem. Już sobie chyba wykalkulował, czy jest, czy nie ma szansy, czy warto, czy nie warto brać się z losem za łeb. Pierwszy porucznik Łukasz, zaraz za nim, pokasłujący cichutko Archipczuk. Za plecami oberfeldwebla Jurczyk, a tyły ubezpiecza Wo­ lanin. Za piętnaście najwyżej za dwadzieścia minut muszą być przy łódce. Porucznik podnosi rękę, bo za­ raz skręcą w prawo i zaczną się wdrapywać na wał. Trzeba posłuchać, co w błocie piszczy. Jeszcze tylko przez ten wał. Nadsłuchują i nabierają przekonania, że tej nocy wszyscy bogowie czarni, żółci i biali po­ myśleli o gromadce porucznika Łukasza z wyjątkową życzliwością. I tak myśląc, nie zauważyli tego, co tyl­ ko Jurczyk zdążył zauważyć. Oberfeldwebel uwolnił nagle jedną rękę ze sznura, szarpnął za knebel i tyle zdążył: — Hilf... — Tyle zdążył. Zwalił się na ziemię razem ze swym nie dokończonym krzykiem. Ta był chyba najszybszy ruch w życiu zwiadowcy Jurczyka. I pomyśleć, że ten ruch trzęsącą ręką został wykona­ ny. Pochylili się nad Niemcem, który podrygiwał jesz­ cze, ale zaraz przestał, jakby tylko czekał na tę okaz­ ję, żeby skonać, gdy będą mu uszy do klatki piersio­ wej przykładali. Łukasz wyciągnął finkę z pleców o- berfeldwebla. — Ty gnoju — powiedział do Jurczy­ ka — ty zawszony gnoju. Mogłeś wbić to żelastwo we własne bebechy. — Stali chwilę nad tym Niemcem, jakby jeszcze nie wierząc, że sprawa jest skończona i że niczego nie da się odmienić. Patrzyli na leżącego w błocie Niemca, nie patrzyli na Jurczyka. I nikt się za nim nawet nie obejrzał, gdy wlókł się na końcu, 53