Na takiej wielkiej wodzie, na takiej pięknej wyspie...
1.
Jeszcze cztery dni temu, gdy w zadyszanych noc
nych marszach mijali puste wsie i miasteczka, gdy
przystawali przed pogiętymi, zadartymi w niebo, roz
strzelanymi na wylot drogowskazami, sylabizując:
Pribbernow, Miihlenbeck, Konigsberg, Mohrin — Ru-
ciak, myśląc o tym, co będzie jutro, myślał jednocześ
nie o tym, żeby mieć wreszcie syna obok siebie. Spra
wa była bardzo prosta. I może właśnie dlatego nikt nie
chciał Ruciakowi pomóc. Ci, którzy przez drogi nie
znajome, nogi do krwi ocierając (dowódca plutonu: —
Gdybyś ty mi, Ruciak, chciał pluton uzupełnić dziesię
cioma, dajmy na to, wygami, to ja bym głową ruszył,
ale ty mi dupę trujesz jednym smarkaczem. Przyjdzie
do nas legalnie, wezmę, zaprowiantuję, nie przyjdzie,
to żadna bieda), machorkę żując, bo jest rozkaz: palić
nie wolno, ci, którzy siedem kilometrów na godzinę
albo i więcej, pół godziny odpoczynku albo i mniej
(szef kompanii: — Pamiętam o tym, Ruciak, co mam
nie pamiętać, ale nie teraz, człowieku, bo wszystko
musi mieć swój porządek. I ty, Ruciak, nie wariuj ko-
7
chaniutki, ty sobie tak nie myśl, że na 2. batalion
Niemcy najgorsze świństwa szykują, a 3. batalion to
oni będą kwiatami witać. W każdym batalionie można
po kościach, kochaniutki, oberwać i w każdym można
medalion zarobić. Czyż nie?), ci wszyscy w kurzu
i zmęczeniu, nie wiedząc jeszcze, czy na Berlin idą, czy
może na Szczecin, wiedzieli przecież jedno, że nawet
w marszu takim można się trochę przespać, a jeśli już
myśleć w marszu, to albo o sprawach wielkich jak osta
teczność, albo o tak małym jak ziarnko piasku, które
do buta się dostało pod onucę i w piętę uwiera. A spra
wa Ruciaka nie pasuje ani do ostateczności, ani do
kłującego ziarnka. — Czyż nie? — pyta szef kompanii,
sierżant Mroczko. — Czyż tak — odpowiada Ruciak
z pełnym niby zrozumieniem, ale i z odrobiną wątpli
wości — wszystko jest jasne i prawidłowe, obywatelu
sierżancie, no jeśli w każdym batalionie można jedna
kowo dostać i zarobić, to ja prośbę składam, żeby mój
syn Ruciak, znaczy się Władysław, w 3. batalionie za
rabiał. Bo mnie już dwie wojny wytresowały, to ja
wiem, kiedy takiego smarkacza z okopu wypchnąć,
a kiedy za portki złapać, żeby po próżnicy głowy nie
wychybnął. — Aż w lesie stanęli, który wodą wiosenną
pachniał i który prawie do samej wody sosnami pod
chodził. I zaraz od plutonu do plutonu szepty: jesteś
my, koniec marszu. Kto był bliżej toru, ten mógł prze
czytać na czerwonym murze malutkiej, kolejowej sta
cji: Zackerick. A kto był dalej, temu szef kompanii
rzecz wyjaśnił: — Fajrant, chłopaki; to jezioro, co jest
przed nami, to jest rzeka Odra. Tu zrobimy taką gra
nicę, że lepszej nie trzeba. — Rzeka była jak jezioro.
Szeroko, leniwie rozlana, mulista przy brzegu, nie
ruchoma. Jakby zamarła w oczekiwaniu na swój wielki
los. I gdy się już naoglądali, głowy wychylając ostroż
8
nie z płytkich okopów, bo zachodni brzeg ze sznaj-
perską gościnnością ich powitał, gdy się napatrzyli na
drzewa jakby już zielone, na niebo poranne, dobrą po
godę zwiastujące, na wodę, której się można było prze
straszyć (kto chciał, ten słuchał Ruciaka, a Ruciak ra
czej do siebie, nie do tych, którzy mu przytakiwali
głowami: — Takiej wody wielgachnej to my nie brali
jeszcze, toć nawet łódką sprawną w cztery wiosła ma
chać tu trzeba minut ze trzydzieści, bo tam gdzie oko
ledwie sięga, tam nurt dopiero, albo i godzinę całą
machać trzeba, żeby butem tamtego parszywego brze
gu dotknąć), gdy już podniecona radość z nich wyszła
jak powietrze z pękniętej dętki i gdy powróciło zmę
czenie, bo można przez trzy dni nogi oszukiwać, ale
czwartego dnia nogi nabierają rozumu i bez żadnego
przyzwolenia odpoczynku, należnego, bądź co bądź, no
gom ludzkim, szukają, sierżant Mroczko odnalazł Ru
ciaka. Usiadł obok niego. Przywarli plecami do tej sa
mej sosny. Poczęstował Ruciaka machorką, a zaraz po
tem, gdy już płuca pierwszym łykiem dymu okopcili,
poczęstował go słowami: — Porucznikowi powiedziałem
w twojej sprawie, a on powiedział: ludzka sprawa, za
łatwię to Ruciakowi, jeśli będę mógł załatwić. Z do
wódcą batalionu pogadam, tak do mnie porucznik,
a jak będzie sposobność, to nawet z pułkownikiem Sie-
nickim. I co ty na to, Ruciak? — Ja się na to cieszę.
A w szeczególności to ja się cieszę, bo Ruciak Włady
sław synem jest moim jedynym, w domu to tylko dwie
dziewuchy, i to zamężne, a więc tak jakby już nie
w domu. Ja sierżantowi nisko się kłaniam za tę przy
sługę. — A idź ty, Ruciak, do cholery ze swoim kłania
niem. Dla mnie to ten interes tylko tyle znaczy, że
w kompanii będzie jedna lufa więcej. Czyż nie? —
Czyż tak — gorliwie przytaknął stary żołnierz —
9
Ł
dwóch Ruciaków w kupie, to już jest poważna siła.
A Władek ma krzepę jak kowal, tylko żołnierskiego
rozumu jeszcze u niego ciut za mało.
2.
Drugą noc już Odrę wąchają. W nocy łatwiej z brze
giem rzeki się witać. Mętna, czarna woda dociera w
niektórych miejscach prawie do samej szosy. Gdy się
tylko ściemni, można tam dojść, nie schylając karku.
Niemcy zachowują się w nocy dosyć przyzwoicie. Na
polskim brzegu nie zgasły jeszcze wszystkie pożary.
Płonie las w Gustebiese, skwierczą drewniane domki
w Zackerick, ale to wszystko zostało z popołudniowej
kanonady. Teraz tylko erkaemiści na dwóch brzegach
rzeki rozmawiają ze sobą bez szczególnego entuzjazmu
krótkimi seriami. Ruciak wrócił z lasu z naręczem sos
nowych gałęzi. Szykował sobie posłanie z taką staran
nością, jakby w tym dole piaszczystym miał spać przez
cały kwiecień. — Królewiczu, piasek ci za twardy? —
dogadywał kapral Józefacki, najlepszy poeta w kompa
nii, a może nawet w całym 3. batalionie. Józefacki pi
sał listy do swej dziewczyny wyłącznie wierszem: „Jak
już się wojna skończy, to nas już nikt nie rozłączy.
Skończą się straszne boje i będziemy szczęśliwi oboje.”
Takie wiersze miały wymowę ogólnoludzką i z rów
nym powodzeniem mogły służyć Józefackiemu, jak
i tym, którzy z większą wprawą władali karabinem
niż ołówkiem. Kapral był nałogowym palaczem. Chy
ba tylko dlatego nie mógł się zdobyć na absolutną
bezinteresowność w sztuce. Ustalił jednak wyjątkowo
10
korzystny dla młodych żołnierzy cennik. Za jedną
zwrotkę brał jednego papierosa albo szczyptę machor
ki, z której można było przyzwoitego knota skręcić. —
Piasek mi nie twardy — odpowiada Ruciak bez żadne
go gniewu —• ale mi jakoś truposzami śmierdzi. A ta
ka gałązeczka sosnowa pod głową, taka poduszka zie
lona to jakby człowiek żywicą oddychał. A jak człowiek
żywicą oddycha, to się nie chce człowiekowi umierać,
a jak się nie chce umierać, to się nie umrze. — Turec
kie gadanie, Ruciak — parsknął kapral, ale nie odstępo
wał od wyścielonego sośniną legowiska — a są tacy, któ
rym na tamten świat pilno? Są tacy w ogóle? — Czego
by nie mieli być? — Ruciak spojrzał na kaprala z ży
czliwą wyrozumiałością. — A taki Kucwa z pierwszej
kompanii, na ten przykład. Tylko tyle mu w głowie, że
by być w przodzie za każdym razem. Zapytają o ocho
tnika, to już Kucwa pierwszy. Czego by nie mieli być?
Ja się do starej, do swoich dziewuch ja się śpieszę, a
Kucwa? Do kogo wracać jemu? Z chałupy to mu tylko
spalenizna została, a z rodziny jedna duża mogiłka.
Obcymi rękami usypana. — Już się na drugi bok prze
wracał, zadyszany od tego długiego gadania na śmier
telny temat, zmęczony ponad ludzką miarę całodzien
nym rąbaniem sosen, długich, prostych, z których sa
perzy solidne tratwy budowali, już płaszcz na głowę,
już oczy przymykał, bo nawet w ciemności oczy trzeba
zamknąć, żeby sobie należycie przed snem różne ważne
myśli w głowie uporządkować, gdy nagle swoje na
zwisko usłyszał. Jeszcze z oczami zamkniętymi: — Nie
dadzą się człowiekowi wyspać, nocna sprawa to nie
może być dobra sprawa, a już na wojnie to jest cał
kiem obrzydliwa sprawa, bez spania wojowanie kiep
skie — ale już w czujności rosnącej, bo głosy najpierw
przy torze, a później bliżej, między drzewami, a póź
niej jeszcze bliżej, na skrzyżowaniu leśnych ścieżek:
11
— Ruciak kima już pewnikiem jak kret w norze, w le
wo bardziej trzeba i kawałek z górki... Ruciak. Ruciaka.
Ruciakowi to dobrze. Postawił na swoim. Teraz to już
prosto. — Zerwał się, wyskoczył z rowu i pobiegł, po
tykając się o korzenie. — Władziu, syneczku, no nie
widzisz ty mnie? Przecież ja ci stoję na drodze samej,
przecież ja nie duch jeszcze. A ojca swojego nawet w
noc widzieć ty powinien. — Zwarli się ramionami jak
zmęczeni zapaśnicy, którzy odpoczywają przez chwilę
ciałami się wzajemnie podpierając. I tyle tylko było
ciszy, ile w tym zwarciu z radości bezsilnym. Później
szli ramię przy ramieniu, chociaż nie jest to określe
nie zbyt dokładne, bo syn przewyższał ojca przynaj
mniej o głowę. A stary mówił w pośpiechu to wszys
tko, co musiał powiedzieć. — Tak, znaczy się, porucz
nik słowa swojego ->a wiatr nie puścił i my już razem,
Władziu. Po sprawieuiiwości to jest, bo syn przy ojcu
być powinien i jak ziemię orać trzeba, i jak wojować
trzeba, i jak się ojcu na umieranie bierze, to po spra
wiedliwości syn przy tym umieraniu klęknąć winien.
I my już razem. Sośniny przyniosłem na legowisko
i słoniny kapkę zostawiłem, żeby nam od gadania
szczęki nie zmartwiały. Wyczucie u mnie było, że goś
cia przywitam. Przekąsimy ździebko i powiemy sobie,
co należy na taką okoliczność. Bo jak my z tego Grei-
fenbergu wyszli, to raz ja ciebie tylko widział, a i z
domu żadnego pisma nie odebrał. A raniutko, ze świ
tem to ty zobaczysz, Władziu, wielki widok z mojego
okopu. To taki widok, że samą wodę zobaczysz i kawa
łek nieba. I my tę wodę brać musimy, Władziu. — Syn
żuł żółtą ze starości słoninę i przytakiwał. Później wtu
lił się w okop, podciągnął długie nogi pod brzuch i nie
protestował, gdy go ojciec własnym płaszczem nakrył.
Jeszcze cztery dni temu, gdy w zadyszanych, nocnych
marszach mijali puste wsie i miasteczka, Ruciak z nie
12
pokojem myślał, co będzie jutro, teraz Ruciak mamro
cze coś, nad chrapiącym synem i jeśli nawet myśli
0 dniu jutrzejszym, to nie ma w tym myśleniu żadne
go niepokoju. I gdyby się nawet przyśnił tej nocy Ru
ciakowi sen prawdziwy, sen, w którym generał Bew-
ziuk rozmawia z pułkownikiem Sienickim o czarnym
losie 3. batalionu, Ruciak nie odegnałby swych myśli,
w których była sama łagodność. Zawsze przecież na
wojnie komuś los czarny jak czarne, ciężkie skrzydła
1zawsze komuś ułaskawienie dane.
3.
A komu ułaskawienie? 3. batalion ułaskawienia nie
otrzyma, ale w batalionie jest więcej niż trzy setki lu
dzi i nie każdemu to samo pisane, chociaż taki sam
rozkaz. Wyspa. — No, pomyśl ty, Władziu, że to akurat
nam przypadło. Niby różnica nie taka wielka, bo jed
ni dzisiaj, a drudzy na ten przykład jutro, ale ja ci od
serca powiem, że mnie jutro bardziej by pasowało. Za
mało my mieli tej spokojności dla siebie. Wyspa. Za
miesiąc, za dwa, gdy wody opadną, tej wyspy chyba
już nie będzie. Rzeka powróci do swego koryta, a z
wyspy zielony pagórek zostanie. Trawa tam będzie taka
soczysta że krów nawet kijem nie przegnasz. — Jeszcze
się nie rozwidniło, ale oni widzą już wszystko. Na ba
gnistym nabrzeżu w pobliżu kolejowego mostu, którego
środkowe przęsła Niemcy zdążyli wysadzić w powie
trze, saperzy ustawili kilkadziesiąt łodzi. Ruch się robi
na polskim wybrzeżu coraz większy, żołnierze pokas-
łując i sapiąc ładują na te łodzie wszystko, co będzie
im potrzebne na tamtym brzegu. Moździerze ładują.
13
Lekkie działka ładują. Karabiny maszynowe ładują.
Skrzynki z amunicją ładują. Aż dziwne trochę, że
Niemcy tak cierpliwie wsłuchują się w ten stukot, w
te pokrzykiwania, które chociaż ciche, niosą się na
pewno po nocnej wodzie aż na tamten brzeg. I jakby
chcąc całą tę wojenną krzątaninę przytłumić, zagłu
szyć: — Świtać zaraz będzie — Ruciak do syna, który
zdjął na chwilę hełm i wyciera rękawem spocone czo
ło — a my tam winni być jeszcze przy ciemności,
a ty mi do przodu nie uciekaj, tylko na ojca spoglądaj
w potrzebie, co on będzie robił. — Jakby już nie było
potrzeby maskowania tego, co za chwilę nastąpi,
ogniem za ich plecami las rzygnął ze stu albo i więcej
armatnich luf, ostatnie przygotowanie przeprawy przez
Odrę się rozpoczęło. Toporne, wielkie łodzie na wodzie
się już kołyszą. Wskakują teraz drużynami, sadowią
się, szukając bezpieczniejszego miejsca i zapominając,
że dla tych, którzy na łódź wstępują, każde miejsce
jest złe. I ledwie Ruciak usłyszał: odbijać! i ledwie
zdążył powtórzyć ten okrzyk, powtórzyć tylko dlatego
żeby nie milczeć, bo najgorsze jest oczekiwanie w mil
czeniu, a już poczuł i wszyscy poczuli, pół plutonu
ciasno przyklejonego ciałami do łodzi poczuło, że nie
odpłyną. Woda nie sięgała tu wyżej niż do łydki
i wszystkie łodzie do mulistego dna przywarły. Więc
już nie ma okrzyków: Odbijać! Wiosłować! Więc naj
pierw porucznik Łęcki, a później sierżant Mroczko
i prawie jednocześnie pięciu innych poruczników,
i trzynastu sierżantów, i dwudziestu trzech plutono
wych, i kto tylko chciał (a chcieli prawie wszyscy),
podawać zaczęli myśl na wagę zbawienia: łodzie na ple
cy! Do wody wszyscy i targać łodzie aż na głębinę. Ło
dzie na plecy. Aby dalej od brzegu. I już trzydzieści ło
dzi na żołnierskich plecach. Komu ułaskawienie? Jesz
cze nie teraz myśli takie. Ktoś potknął się o korzeń,
ktoś się przewrócił na wyślizganym przez wodę kamie
niu. Dwadzieścia dziewięć. Ruciak ostrożnie maca dno
rozmiękłymi butami. Chwilami wydaje mu się, że te
dziurawe buty już dawno się w wodzie rozpłynęły, że
całkiem boso przyjdzie mu brać niemiecki brzeg. —
Gdzie do cholery ta głębina? Saperzy łodzie ciosali, a
pomyślunku nie mieli, żeby głębokość chociaż kijkiem
zmierzyć. — Dwadzieścia osiem. Dwie łodzie z pochylo
nych pleców w dół, nie w głębinę, w muł. — Moździe
rze szlag trafił, moździerze ratować! — A co ty, czło
wieku, z moździerzami teraz? Do kieszeni je niby wsa
dzisz? Paluchami z bajora wyciągniesz? — Jeszcze ich
ogień z własnego brzegu osłania. I wyspa jeszcze. Ona
ich odgradza od niemieckiego brzegu. Dwadzieścia sie
dem. — Cholerniki, łamagi macedońskie, amunicję ra
tować. — Niemcy słyszą, czują, ale jeszcze nie widzą.
Nie dlatego że ciemność, bo już ciemności nie ma, ale
dlatego że wyspa wszystko zasłania. Przebrnęli kilka
dziesiąt metrów. Niektórzy brnąć musieli dwa razy ty
le, żeby się do pasa w wodzie zanurzyć i żeby krzyk
nąć: — Jest głębina! Stawiać łodzie! Płyniemy! — Z
nabrzeżnego wału szły długie serie z niemieckich ma-
szynówek. Ale pociski niosły górą. Cwiergotały 3. ba
talionowi nad głowami. Jeszcze nie dla nich. Wyspa.
Tarcza. Później, gdy już wiosłowali zawzięcie, na tę
wyspę kurs biorąc: — Słoneczko już, synku. Przy sło
neczku wszystko ludzkie bardziej, niby wszystko wi
dać, a nas z Bożą pomocą nie widać — później niemiec
cy artylerzyści zaczęli się trochę po omacku wstrzeli
wać w tę wodę, co za wyspą, w te łodzie, co za wyspą.
Woda wytryskiwała do góry i opadała jasnymi kropla
mi. Aż sto pierwszy pocisk po omacku trafił. Jak na
ćwiczeniach. W środek łodzi. Wytrysnęły do góry
szczątki desek. Opadała jasnymi kroplami. Szczątki lu
dzi. Kroplami. — Jezusiu, dosunęło im. Trzeci pluton
15
chyba... — Miazga. Kroplami. Parę metrów mieli już
tylko do brzegu. Znów prześwietlona słońcem fontanna
wody. Na pięć metrów wysokiej. — Nie bój, Władziu,
na wyspę jak my wleziem, to oni nas mogą pocałować.
Na wodzie, nie powiem, straszno, ale wyspa to już,
Władziu, ziemia. — Dopłynęli. Słońce stało wysoko,
gdy batalion w wyspę zaczął się wkopywać. Pazurami,
łopatami, kawałkami desek. Kto się z jednego końca
wyspy na drugi przeczołgał, zobaczył w całej okazałoś
ci niemiecki brzeg. Przeczołgali się przede wszystkim
zwiadowcy. Wrócili. I teraz ci wszyscy w płytkich, mo
krych okopach, dysząc jeszcze ze zmęczenia, łapiąc sze
roko otwartymi ustami powietrze, słyszą: — Będzie
do Niemców najwyżej dwieście metrów. Dwieście met
rów, ale już samej głębiny, bo za wyspą rzeka ma
główny nurt. — Słyszą. Najwyżej dwieście. Kombinują
każdy po swojemu: dwieście, ale to już nie noc. Dwieś
cie, ale jasność taka, że można z tej odległości żabie
w oko strzelić. Każdy po swojemu: była płycizna, źle.
A teraz sama głębina, jeszcze gorzej. Oddychają na za
pas. Położyli się na plecach, patrzą w niebo. Na zapas.
A kto to może wiedzieć, kiedy takie patrzenie jest
ostatnie. Ruciak myśli: nie po sprawiedliwości wyszło.
To ja po to synka z 2. batalionu wyciągałem, żeby
go w pierwszej kolejności przez taką wodę wielgach
ną rzucać? Ruciak podaje synowi manierkę z kawą: —
Ja ci wszystko po generalsku wyłożę. Po to nas w wo
dę dzisiaj wepchnęli, żeby Niemiaszkom słabe strony
wymacać. Pokozakujemy odrobinę na tamtym brzegu
i dawaj z powrotem. Nasze generały na górce teraz
jakiejś stoją, przez szkła popatrują i tak oni do sie
bie: tutaj Fryce ognia mają, a tam gówno oni mają.
I jak jutro cała nasza dywizja przez wodę ruszy, to
już będzie wiedziała, gdzie ma ruszyć. Wyrozumiałeś,
w czym rzecz stoi? — Wszystko jasne, tato, tylko
16
czy Niemcy dadzą nam na swoim brzegu pokozako-
wać chociaż trochę? — A co by nie mieli dać? Że też
ty, Władziu, nie pomyślisz głębiej, przecież my do
nich nie z plutonem w gościnę, my do nich z całym
batalionem. A ja cię, Władziu, uczył nie będę, co to
jest 3. batalion, boś ty i bez mojej nauki wiedzieć
0 tym powinien. — Zaczęło grzmieć na niemieckim
brzegu, ale pociski przelatywały nad wyspą i wybu
chały tam, gdzie już od dwóch kwadransów nie by
ło batalionowych łodzi. Wciągnięte zostały na brzeg
1 teraz dopiero dokładnie można było zobaczyć, ile
w tym sosnowym drewnie dziur, ile ołowiu. — Łyk
nij jeszcze, Władziu, jak tyle wody dookoła, to naj
bardziej w gardle zasycha. — Akurat czasu im tyle
zostało, żeby łyknąć trochę kawy i pachnącego błotem
powietrza. Ruciak słyszy już wołanie sierżanta: — Do
łodzi wracać! Na plecy brać i przez wyspę! — Zakrę
ca Ruciak manierkę, pasem się mocniej ściska, nie
spieszy się: a Władzio nie głupi, w moje myśli do
brze zajrzał, powiedział, czego ja nie chciałem z gard
ła wypluć. Kozakami to my dzisiaj nie będziemy. Daj
nam Boże, ale nie będziemy. Nie po sprawiedliwości
wyszło. Niosą. Póki na szczyt wyspy nie wyszli, mogli
jeszcze pooddychać ciszą. Przez bajoro, przez wodę do
kolan sięgającą nieśli, teraz niosą przez wyspę. Ziemia
mułem i rybami pachnąca. Niosą. I jeszcze wyżej. Kar
ki obolałe prostując, jakby chcąc tymi szerokimi, płas
kimi łodziami niebo zbyt jasne podeprzeć. Niemcy
jeszcze milczą. Dlaczego? Nawet artylerzyści, którzy
zdążyli się wstrzelać w wyspę, też nagle zamilkli.
Pierwsza łódź wyhuśtana na żołnierskich ramionach już
się prawie z wodą wita. Z dobrą wodą, z głęboką. Łódź
tutaj, nawet najcięższa, na płytkim dnie nie osiądzie.
Z dobrą wodą. Można długi pacierz zmówić, zanim
twarzą do dna się dosięgnie. Z głęboką. Dlaczego?
2 — B allady okrutne
17
Zwariowali ze strachu, widząc tę dziwną paradę lodzi
niesionych ostrożnie, jakby były z dykty zbudowane,
jakby się mogły roztrzaskać, ześlizgując się ze zmę
czonych pleców. Zrzucą tę pierwszą łódź, aż woda
z wrażenia zaklaszcze i teraz tylko dwieście metrów.
Pokozakujemy? Zrzucili. I zaczęli szybko wskakiwać,
ślizgając się na mokrym drzewie. — Prędzej, do stu
jasnych choler! — łapiąc silnie za wiosła, bo nurt
tutaj bystry i zaczęło natychmiast łódź znosić w le
wo. — Trzymać, chłopaki, do kurwy nędzy, trzymać
kurs! — i jeszcze w lewo, coraz dalej od stalowego
szkieletu mostu. I właśnie wtedy zagotowało się. Jak
by na jeden rozkaz, jakby za jednym pociągnięciem
cyngla, zacharczał, zapłonął, zadudnił niemiecki brzeg.
I wypuszczając łodzie, żywi padali obok martwych,
a martwi nawet szybciej. Ruciakowi, który zdążył jed
nym susem w płytką bruzdę się zaryć, wydawało się
przez chwilę, że nie ma już niemieckiego brzegu, że
nie ma tam drzew, krzaków, przeciwpowodziowego
wału, tylko jest jeden wielki błysk ognia. Zaczął się
wycofywać w głąb wyspy, a w wodzie szczątki trzech
łodzi, rozbitych, podziurawionych jak sito, nie cze
kając na żaden rozkaz, a na tych szczątkach kilku
rannych i zabitych, reszta z dnem się już wita, bo
nikt chyba zresztą rozkazów nie wydaje, jest na woj
nie taki czas, są sekundy, w których można liczyć
tylko na własny rozkaz, na własny strach, na intuicję,
odwagę i głupotę. W głąb wyspy. Po lewej i prawej
stronie Ruciaka pełzające w pośpiechu przerażone cia
ła. A dokąd? A gdzie bezpieczniej? A komu dane ułas
kawienie? Wyspa taka, że można ją przez pięć minut
dokładnie krokami zmierzyć. Wzdłuż i wszerz. — Wła
dziu, do mnie pospieszaj, tutaj mam dołek, głowę cho
ciaż wsadzić można. — Ale już są rozkazy. I już jest
nawet „czterdziestka piątka” na stanowisku. Jedyne
18
działo, jakie im zostało na wyspie. Plutonowy Łeb-
kowski nie marnuje amunicji, bo jej nie ma za wiele.
Strzela celnie i niektórzy nawet wykrzykują: — Przy-
pieprzyłeś w cekaem! Tylko się zakurzyło. Dostał! —
Ale mało radości w tym krzyku i mało dostojeństwa
w tym umieraniu na wyspie, na której można milczeć,
można krzyczeć, można płakać, można nawet strzelać,
ale nie można honorowo, idąc do przodu, umierać i nie
można nawet tchórzliwie na bezpieczne tyły się wyco
fać. Nie ma tu bowiem tej pierwszej i tej ostatniej
linii. Jest wyspa. I czują się wszyscy tak, jakby byli
na wielkiej patelni podgrzewanej ze wszystkich stron
jednakowym ogniem. Czekać można. Tyle im zostało.
Nie na pomoc nagłą, bo kto się odważy następny ba
talion w środku dnia na wodę pchać? Nie na wyczer
panie Niemców, bo jeśli nawet lufy rozgrzane będą
musieli na pobliskim brzegu ostudzić — Dwieście met
rów tylko było, chłopaki, jeden skok i już byśmy tam
byli, chłopaki... — to ile z takiego studzenia będzie
tutaj odpoczynku? Niechby nawet pół godziny. A do
zmierzchu ile zostało? Nikt głośno o tym nie mówi,
ale ci, którzy jeszcze myśleć potrafią: a do zmierzchu
ile zostało? To jest ratunek. Trzeba czekać, trzeba
umierać cierpliwie, aż przypomni sobie o nich noc.
Wtedy będzie można te ostatnie, które zostały, łodzie
od wyspy odepchnąć i powrócić tam, skąd przyszli. Wi
dzą swój brzeg. Nie tak dokładnie jak niemiecki, ale
widzą. — Władziu, damy przecież radę, co byśmy nie
mieli dać? Nocka przyjdzie i pluśniemy do wody. —
Teraz właśnie studzenie rozgrzanych luf albo obiado
wa przerwa, albo może jakiś rozkaz oszczędnego ofi
cera: przerwać ogień, szkoda amunicji, tam na wys
pie nikt żywy nie mógł zostać. Mógł. Cisza nagła. Przy
tulone do ziemi ciała odprężają się. Nogi trzeba spraw
dzić. Lewa. Prawa. Ręce trzeba wypróbować. Przed
19
oczami pięć wybrudzonych błotem palców. I każdy pa
lec żyje. I musi to udowodnić niezdarną ruchliwością.
Przytulone do ziemi ciała nie odprężają się. Żółte, sine
palce przywierają zachłannie do ziemi. Już się od niej
nie oderwą. — Józefa całego rozpaćkało, panie sier
żancie. — Sanitariusz, dawaj szybko tutaj, bo się ka
pral całkiem wykrwawi. — Bołdak, obywatelu sierżan
cie, w grdykę dostał, pod samym brzegiem leży, sikało
z niego, że nie daj Bóg. — Liczą. Najpierw żywych,
później zabitych, a jeszcze później amunicję. Zabitych
za dużo, żywych za mało, amunicji prawie wcale. A ra
chunki jeszcze nie skończone. Młody Ruciak amunicję
nosi. Zabierają zabitym, oddają żywym. Porucznik Za
ręba do sierżanta Mroczko: — Oni nas chcą do wody ze
pchnąć, bo wtedy jak do kaczek. Kto przeżyje, to prze
żyje, ale przeżyć można tylko na wyspie. Powiedz to
w plutonach. Niech nikogo strach nie zagna do wo
dy. — Powiedzieć w plutonach? Szukaj tu, człowieku,
plutonów. Każdy szukał swego dołka, swojej szansy
i swojej śmierci. Na własną rękę. W plutonach? Po
co? Wszyscy wiedzą to samo co porucznik Zaręba. A
przynajmniej czują to samo. Przynajmniej to: kto prze
żyje, ten przeżyje, zmierzch jedyny ratunek. A wte
dy nie trzeba nas będzie do wody spychać, sami się
zepchniemy. I ta droga powrotna na brzeg, gdzieśmy
już zdążyli korzenie zapuścić, będzie dwa razy krótsza.
Strach będzie nas popędzał, bo nie każde zdychanie jest
jednakowe. Nawet na wojnie. A najgorsze to jest takie
zdychanie, gdy na ostatek nie można nawet kłów szko
pom pokazać, nawet zawarczeć nie można, bo kto to
usłyszy albo komu to potrzebne? Stary Ruciak poma
ga sanitariuszowi z 1. kompanii. Cisza jeszcze, ile jesz
cze? znoszą rannego z niskiego pagórka, cisza jesz
cze, ze środka wyspy aż na sam brzeg. Ten bez
pieczny albo raczej trochę bezpieczniejszy, po wscho
20
dniej stronie wyspy. Ile jeszcze tej ciszy? ręką sięgnie,
jeżeli sięgnie, wody dotknie, a później mokre palce
na usta, ssanie palców później, jeżeli sięgnie. — Mia
łeś szczęście, braciszku, to i nie narzekaj, kula weszła
bez twojej pomocy i wyszła podobnym sposobem, ni
czego wyciągać nie trzeba, to i płakać, znaczy się, nie
trzeba. Jak na psie wszystko się zagoi. A ty myślisz,
że ja nie byłem nigdy harapnięty? Gorzej od ciebie
byłem, aniołowie mnie już brali na spytki, a widzisz
ty, braciszku, że oto stoję przed tobą i żyję. — Wra
ca stary Ruciak z sanitariuszem, odwracając leżących,
tych którzy twarzą do ziemi, jakby ból albo i krzyk
ostatni chcieli brzuchem do tego bagniska, gdzie tra
wy tyle co nic, przycisnąć. — Zakryj mu powieki, bo
go słońce, nieboraka, razi. — Ile tej ciszy darowanej?
Minuty się wloką, a jakby stały w miejscu. — Ułóż
go wygodniej, bo musi długo czekać na swoją mogił
kę. — Jemu i tak jest wygodnie. — Co ty tam wiesz,
łapiduchu. O życiu to ty może trochę wiesz, a o śmier
ci to nawet ja za wiele nie pojmuję, no, mam od cie
bie ze trzydzieści roczków więcej, a nie pojmuję. Ten
na brzegu, cośmy go zostawili, do wieczora nie dociąg
nie. On nie miał w oczach życia. Ale nas wymłócili,
Jezusie! — Niemcy ciszę przerwali, gdy Ruciak cią
gnął w stronę brzegu młodego chłopaka z urwaną do
łokcia ręką. Sanitariusz dwa bandaże na kikucie owinął,
a krew była silniejsza i przeciskała się przez te banda
że na wolny świat. Wyspa znów kołysała się od wy
buchów i coraz silniej się kołysała, jakby za chwilę
miała się schronić pod wodę. Ruciak zostawił rannego
pod jakimś wątłym krzaczkiem i wskoczył do rowu.
Wcisnął głowę w ziemię i zaczął wykrzykiwać, krztu
sząc się mokrym piaskiem: — Żeby wasze matki i żo
ny do zachodu życia płodu nie nosiły, żeby wam się
matka ziemia w próchno zamieniła, gady, takie wy te
21
raz mocne, bo nas macie jak niedźwiedzia w klat-
ce- Krzyczał i nikt go w tej nawałnicy ogniowej
nie słyszał, i chyba sam siebie nie słyszał, bo zamilkł
nagle. Podniósł głowę i wtedy rozrywający się w po
bliżu pocisk ochlapał mu twarz wielkimi kawałami bło
ta. Przetarł oczy, podczołgał się tam, gdzie zostawił
rannego, i przytaszczył go do swojego dołka. Nie było
tu ani milej, ani bezpieczniej, ale Ruciak, odstępując
rannemu swój niby okop, chciał sobie, a może nie tyl
ko sobie udowodnić, że ma już wszystkiego po dziur
ki w nosie, to znaczy, że nie boi się już niczego. Sie
dział wyprostowany przy rannym, położył mu rękę na
spoconym czole i patrzył bez namiętności żadnej na
powolne wyspy umieranie. Później znów była cisza.
Przyczołgał się do ojca młody Ruciak. — Dajesz im? —
zapytał ojciec, odkręcając manierkę z resztką kawy. —
Jak należy — syn odpowiedział — erkaemistę zabiło
i pracowałem przez cały czas przy maszynce. — Przez
cały czas? — upewnił się stary. — Do ostatniej taś-
my pracowałem, a teraz to sobie mogę tylko zagwiz
dać. — My im jeszcze zagwiżdżemy, synku. Miałeś ty
szczęście, żeś do 3. batalionu w samiutką porę przyma-
szerował. A czy to jest po sprawiedliwości? Jest to?
A prosiłem ja niższej i wyższej szarży, żeby syna mi
dali do plutonu. A prosiłem ja przez miesiące cztery
i na przeszkodzie zawsze jakaś przeszkoda stała. A dla
czego wczoraj, na ten przykład, nic nie stanęło w po-
przeK drogi synowi mojemu? A mogli go zatrzymać cho
ciaż i dwa dni albo dzionek jeden i już na wyspę nie
miałby sposobności. — Stary Ruciak wziął rannego za
nogi. Młody Ruciak wziął rannego pod ramiona. I znów
ciszę wykorzystując, do brzegu wschodniego, ranny
omdlał zupełnie, bandaż na kikucie w czerwieni i czer
ni, ziemia czarna pod nogami, trzydzieści kroków, za
padali się po kostki w błocie, szli. Nie było żadnej pew
ności, czy nawet dla wszystkich zdrowych i całych ło
dzi wieczorem wystarczy. Nieśli. Była pewność, że nie
można inaczej, że rannych trzeba bliżej brzegu. Niech
wiedzą, że się o nich myśli. Chociaż to. Tak mówił
Mroczko jeszcze przed... — Dotrwamy do wieczora,
sierżancie? — Ktoś dotrwa. — Nie dotrwał. Ugodzi
ło go, gdy szedł do wschodniego brzegu na środek wys
py, na małe wzniesienie, gdzie stały trzy cekaemy, z
których tylko jeden mógł jeszcze strzelać. Podbiegł sta
ry Ruciak: — Sierżancie, Panie Jezusie, taki szmat dro
gi razem i teraz? I tutaj? — Coś chciał odpowiedzieć,
ale tylko ustami ruszał. Więc tylko sobie powiedział.
To też się liczy. Patrzył na Ruciaka i wzrok mu ła
godniał, chmurą zachodził. Umierał szybko, bez żad
nych wykrętów, jakby się wstydził, że właśnie w ta
kiej trudnej chwili batalion opuszcza.
4.
Odzyskał przytomność, gdy mieli już za sobą połowę
drogi. Rozpoznali bojem, co mieli rozpoznać. Życiem
też trochę rozpoznali. Gwiazd jeszcze nie było, ale był
już zmrok. Ruciak otworzył powoli, jakby ze strachem
oczy i przez chwilę wsłuchiwał się w głośne sapanie
wiosłujących. Chciał unieść głowę, ale ból wielki na
tychmiast go dopadł i mocno przycisnął do łodzi. Gdzieś
z tyłu, z gęstego mroku, skąd uciekali, goniły ich po
jedyncze wybuchy pocisków. Później biała rakieta syp
nęła gwiazdami i ktoś na łodzi krzyknął: — Wiosłować,
wiosłować, gówno nam już zrobią! — Ruciak, pokonu
jąc ból, poznawał świat. Wracał do niego pomału, aż
wreszcie wrócił. I wtedy krzyknął przeraźliwym gło-
23
sem, a ci przy wiosłach zamarli na sekundę w bezru
chu: — Władzio gdzie?! — Wtedy schylił się nad nim
kapral Józefacki i powiedział zmęczonym, beznamięt
nym głosem: — Cicho, stary, wszystko będzie po ludz
ku. Wrócimy przecież na wyspę, nie zostawimy Wła
dzia bez mogiłki.
Taki jeden Lipień z Zackerick
Czerwona ściana stacji kolejowej. Tuż za plecami
Lipienia. Taki większy domek. Dwie albo i trzy ro
dziny mógłby pomieścić. Zackerick. Szyny są wyślizga
ne. Błyszczą jeszcze, ale już prowadzą do nikąd. Albo
na koniec świata. Albo do piekła. Jak kto chce. Jak
komu wygodnie. Sto metrów tych szyn, sto pięćdzie
siąt i już most się stalowym sklepieniem otwiera. A za
pierwszym przęsłem otwiera się przepaść. Widać ją
z daleka i nikt sobie nie robi złudzeń, że będzie po tym
moście maszerował. — Słuchajcie, Lipień, to jest ostat
nia polska stacja. A po tamtej stronie rzeki Germania
się rozpoczyna. Rozumiecie historię? — Prosta ona,
to i rozumiem. — A nazwę tej historii to wy zapamię
tacie? — Czego nie, zapamiętam. Ale jaka to nazwa? —
Napisana tu przecież. Litera po literze. Czarno na bia
łym. Zackerick. — Nie zapamiętam. Do germańskiej
historii nie mam jakoś głowy. Tyle tylko pamiętam,
że halt albo Hande hoch i jeszcze że Hitler kaputt. —
To też dobre, ale stacja nad samą wodą, nad samą
granicą jeszcze lepsza. A za pierwszym przęsłem prze-
25
paść. Aż do samego dna rzeki. Jedni ze strachem: bę
dzie tej wody z pięć metrów. Inni z nadzieją: a może
tylko trzy? Cóż to za różnica? myśli Lipień bez pod
niecenia żadnego i wzdłuż szyn, prościutko ułożonych,
wzrok mu się ślizga. I od przęsła do przęsła wzro
kiem przeskakuje. I już tamtą ziemię za wodą, za górą,
za lasem, za strachem, za nadzieją, za przekleństwem,
za zmiłowaniem, uważnie obmacuje wzrokiem. Nasyp
jakiś. A za nasypem? Krzaki chudziutkie. A za krza
kami? Dwie godziny patrzenia. I nic. — Słuchajcie,
Lipień, wy tu macie patrzeć za cały pierwszy batalion.
Przez cztery godziny wy jesteście, że się tak wyrażę,
wielkim okiem batalionu. Partyzant z was był? — Był.
— No, to obserwujcie tych skurwysynów. Patrzcie
i kombinujcie sobie naukowo. Dymek, krzaczek, a naj
bardziej to wy obserwujcie różne błyski. Co ja wam
będę gadał? — Lipień odgarnia krzaki, które już zie
lonością pachną. Można by wyjść z tej kryjówki i na
środku toru stanąć. Albo nawet pomaszerować wzdłuz
szyn. Dziesięć sekund? Dwadzieścia metrów? Pomasze
rować. Pomaszerować. Poma... nawet najlepszemu snaj
perowi nie zawsze wychodzą dziesiątki... szerować. A
może na tym odcinku przy moście nie ma snajpera?
A może za tamtym wałem nudzi się teraz przy cekae-
mie jakiś szczeniak... piętnaście sekund... trzydzieści
metrów... już by mnie miał jak na dłoni... szczeniak,
który najpierw długą serią świat zadziwi, a dopiero
później pomyśli, że nie należało strzelać. Bo nie po to
maskuje się cekaemy, żeby jakiegoś tam Lipienia na
odkrytym brzegu ołowiem faszerować. Zaczajona broń
może nawet płakać z nienawiści, ale nie może szcze
kać, dopóki na brzegu jak stół płaskim nie pokaże się
przynajmniej setka Lipieniów. Dwie godziny. Wyjść?
„Kochana mamo, w pierwszych słowach listu to ja pi
szę, że mi jest ciężko. Spokoju nie mam żadnego ani
26
w dzień, ani w nocy, bo jak usłyszałem od ciebie to,
co musiałem usłyszeć, to o spokój nawet modlić się nie
mam żadnego prawa. Dla jednych to się już lada dzień
wojna zakończy, a dla ciebie, kochana mamo, a także
dla mnie to się ona już dawno zakończyła. Bo koniec
to jest wtedy, gdy już większego nieszczęścia dla czło
wieka być nie może. A czy dla nas, kochana mamo,
może być jeszcze większe nieszczęście od tego, cośmy
doświadczyli?” Tuż za plecami czerwona ściana. Stacja
jest ustawiona bokiem do rzeki. Bokiem do tamtego
brzegu. Nie trzeba się więc bać snajpera. Można ła
zić bez zgiętego karku po malutkiej poczekalni, w któ
rej pełno biletów kolejowych, szkła i różnych szkop-
skich papierów. Wczoraj rano kapral Jaguś znalazł w
pokoiku na piętrze paczkę z takimi dziwnymi książ
kami, że aż porucznik Naręcz zawiózł to wszystko do
sztabu pułku. Ale najpierw sobie poczytali i czytał każ
dy, kto chciał, bo to było po polsku. — O kurwa —
powiedział Jaguś — litery polskie, słowa polskie, a
śmierdzi gównem. — Na pierwszej stronie była fo
tografia jakiegoś robotnika, który dźwigał co prawda
na ramieniu duży kamień, ale bardzo się z tego cie
szył, a na rękach miał ochronne rękawice. Żeby inu
czasami ten kamień odcisków na palcach nie zrobił.
„Europa pracuje w Niemczech. Sauckel mobilizuje re
zerwy produkcyjne.” Tak tam było. Wielkimi literami.
Z takim jeszcze dopiskiem, że wszystkie prawa zastrze
żone i że „Copyright 1943 by Zentralverlag der NSDAP,
Franz Eher Berlin”. I głos się rozlega z okna, którego
Lipień nie mógł widzieć, bo tylko czerwoną ścianę miał
za plecami. Ale głos ten był Lipieniowi wyjątkowo
znajomy, więc do okna nie trzeba było zaglądać. Wy
starczyło słuchać i odpowiadać. — No i co, Lipień? —
Tak jakby nic, obywatelu plutonowy, patrzę. — To źle
patrzycie, Lipień. Obserwator trzeciego batalionu wy
27
patrzył całą baterię ichnich dział. — Jak strzelali, to
i wypatrzył. — Nie filozofujcie, Lipień, bo za to nie
dają medali. Nikt się u nich nie rusza? — Ani duch,
ani człowiek. — O Niemców ja pytam. — To ja prze
cież mówię, że nikt. — A wy myślicie, Lipień, że ich
tam nie ma? — Ja myślę, że ich tam jest cała kupa,
tylko że się nie ruszają. — To wy tyle nie gadajcie,
Lipień, tylko patrzcie, patrzcie. — Kapral otworzył
książkę na tej stronie, gdzie było wielkie zdjęcie pra
wie łysego faceta w bardzo paradnym mundurze. I za
raz przeczytali, że to jest właśnie ten Fritz Sauckel,
który mobilizował rezerwy produkcyjne dla III Rze
szy. Gruszecki napluł na to zdjęcie, a starszy strzelec
Łozik bardzo oczytany i prawdopodobnie dlatego w
okularach, powiedział spokojnie, ale stanowczo: — Co
ty plujesz, Gruszecki, na papier, ty za parę dni bę
dziesz mógł osobiście napluć w mordę temu Sauckelo-
wi. Daleko tu masz do Berlina? — Niby to i prawda —
pokiwał głową Gruszecki — ale jak się patrzy na taką
mordę, to ślina nie czeka na rozkaz. — No i zaczęli
czytać, a przede wszystkim słuchać, bo pierwszeństwo
w czytaniu miał jako zwykle Łozik. — „Robotnicy i ro
botnice prawie wszystkich europejskich narodów są
dziś w milionowych rzeszach zatrudnieni w niemiec
kiej gospodarce wojennej. Wśród nich znajdują się
miliony pracowników z tych państw, które zaprzy
sięgły zgubę narodowo-socjalistycznej Rzeszy Adolfa
Hitlera, a których obszary znajdują się obecnie pod
opieką niemieckich wojsk oraz ich sojuszników.” — Pod
opieką? — przerwał kapral Jaguś, a Łozik odpowie
dział, nie odchylając nisko nad książką pochylonej gło
wy: — Tak tu jest napisane. To taki przykład szkop-
skiej propagandy. — A ty myślisz, że ja nie wiem,
co to propaganda? — zdenerwował się kapral. — Wszy
stko wiem, tylko ja się dziwię, że ta propaganda mo
gła być aż tak bardzo skurwysyńska. — To może nie
czytać dalej? — zaniepokoił się starszy strzelec Łozik,
a kapral znów z takim ogniem w oczach, jakby go
ktoś posądził o tchórzostwo albo o coś jeszcze gorsze
go: — Czytaj, i to głośno, bo jak takiego zaszmelco-
wanego łobuzerstwa słucham, to się czuję tak pięknie,
jakbym srał uroczyście na grób Hitlera. — Więc Łozik
znów czytał i prawie wszyscy chichotali. Tylko kapral
był bardzo poważny, a stary Kulawik z drugiej kom
panii to się nawet żegnał zamaszyście od czasu do czasu
i mamrotał ni to do siebie, ni to do Pana Boga: —
Grzech wielki czegoś takiego słuchać. — Ale słuchał. —
„Na pochwałę tych zagranicznych pracowników muszę
tutaj stwierdzić, że wszyscy oni z dobrym skutkiem
usiłują dorównać niemieckim robotnikom. Niniejsza
książka zaś jest nieprzekupnym i nieodpartym dowo
dem tego, iż wielkoniemiecka Rzesza, pomimo knowań
jej wrogów, umiała nie tylko dostatecznie wyżywić w
jedyny w swoim rodzaju sposób miliony swych zagra
nicznych pracowników, lecz ponadto zadbała o dobre
pomieszczenia, odzież, opiekę zdrowotną i rozry
wki.” — Trzy godziny patrzenia, a tamten brzeg jakby
martwy. Za leniwą wodą, której z kilometr chyba bę
dzie, w której ani zieloności, ani żadnego błękitu, tylko
jakaś bagnista brunatność, za tą wodą ziemia najgor
sza z najgorszych. Zanim ją nadepniesz, dziesięć razy
spokorniejesz w strachu czystym jak żołnierska dusza.
Dziesięć razy swojej zwyczajnej śmierci będziesz się
uczył na pamięć. I nie ma na to żadnej rady. — Lipień,
słyszysz mnie? — Ano słyszę. — I co widzisz? — Nic
nie widzę z wyjątkiem ziemi, która się nie rusza. —
I nie ma na to żadnej rady, choćbyś wiedział z rozkazu
pięknego, że sprawiedliwy wyrok historii wykonujesz,
choćbyś nawet uwierzyć zdołał, że jesteś najszczęśli
wszym z żołnierzy, bo zaszczyt cię spotkał, bo przez tę
29
rzekę przejść musisz. Tak jakoś pod wieczór przyszli,
synku, i się oni spieszyli, a spieszyli, żeby przed zmro
kiem, co się oni jego bali, skończyć wszystko. Tyle ci,
powiem, że pacierza niektórzy nie zdążyli zacząć, a już
był z nimi koniec, a już my wszyscy, co na to patrzeć
musielim, mówiliśmy amen. Za wioską my ich, pod sa
mym lasem, bo na cmentarz nie mielim pozwolenia.
Przy tych brzózkach my ich, co w połowie na polu Si
kory, a w połowie na naszym. Nie zdążysz? Dwa kilo
metry będzie z okładem. Żeby pójść i klęknąć? Tak on
wierzył, że ciebie kula się żadna nie ima. Gadali my po
wieczorze, jak świat był jeszcze do świata podobny. Nie
miecki niby, ale i trochę ludzki, bo wiosna jeszcze ca-
lutka była, bo koguty ze świtem piały, bo psy nie bały
się szczekać na ludzi i mlekiem pachniało i bydłem, bez
którego nijak człowiekowi żyć. Tak my z twoim ojcem
lampę gasząc, żeby nie patrzeć na siebie, żeby się wzro
kiem nie wykręcać, bo słowo czasami swoje gada, a
wzrok swoje, i my w tej ciemności o tobie gadali.
A ojciec ciągle to samo, że ciebie zło żadne nie do
tknie, choćbyś nawet przez najgorsze przechodził. A
jak wtedy upadł koło remizy, w ten piach bialutki, to
ja, synu, w gardle taką twardą grudę poczułam, jakby
mnie miało zadusić, i nie zawyłam z rozpaczy. A on się
na ten piasek wykrwawiał i wykrwawiał, a oni czekali,
aż ostatnia kropla z tych dwunastu ciał się wysączy.
A Stasia Warchoła to tylko okropnie zbili i wzięli ze
sobą. I podobno wyszło im w Zamościu, jak go na
wszystkie strony wybadali od skóry do samej kości
i jeszcze głębiej jak go wybadali, że Stasio jest niewin
ny. To go wypuścili. Jakby tamci, Jezu mój, co w
piach wsiąknęli razem ze swoją krwią, winni byli cze
goś. Może jeden Kuraś karabin ukrywał, ale i to żadną
winą nie jest. Nawet Jezus odpuszczenie daje, jak się
wściekłe psy zabija, takie psy, co w czyjś dom, w czy
jąś zagrodę się pchają. To wedle takiej prawdy jedy
nej nawet Kuraś winnym być nie mógł. A tamci?
A jak Stasia puścili, to zaraz wyszło na to, że jemu
głowa od tego wszelkiego bólu zgłupiała. I tą swoją
ogłupiałą głowę on dźwigał aż do sprawiedliwej śmier
ci. Chodzi on teraz po chałupach, po drogach i gdacze,
i pieje jak ten kogut, i podskakuje na jednej nodze,
a ludzie patrzą i łzami się zalewają. Dobry był Stasio,
lubilim go wszyscy, co ci gadać, sam o tym wiesz, bo
ci był bratem prawie. A ze stryjem Kazimierzem, co
za najspokojniejszego i najbardziej bojącego we wsi
uchodził, to tak było. Oj, nakłócił się Kazimierz z oj
cem twoim, bo nie mogło być zgody między wodą i og
niem. Kazimierz zawsze swoje gadał, że Niemców za
czepiać nie należy, że patykiem stalowego potwora nie
zatrzymasz. A ojciec twój i za próg chciał wygnać Ka
zimierza, co takie smutne strachliwości po ludziach
rozsiewał. To tak z nim było. Oni, te Niemce znaczy,
kazali mu wtedy jechać za przewodnika. Żeby drogę
skrócić, bo im było przed nocą pilno. A przez bagna to
będzie do szosy połowa drogi. Sześć kilometrów można
nadrobić, jak się ktoś zna z bagnem osobiście i przy
kładnie. Ktoś musiał powiedzieć, że stryj Kazimierz
znajomość taką posiada, to oni powiedzieli, prowadź.
To on żonę pocałował i dzieciaki też pocałował, i po
szedł posłusznie, i nikt tego nie wie, czy on drogę zgu
bił ze strachu, czy umyślnie chciał ją zgubić. Tak by
ło z Kazimierzem. Wpakowali się te psy w bagno i kil
ku utonęło. To wiem, bo później przyjeżdżali kilka ra
zy one z Zamościa, żeby swoich w czarnej czeluści
szukać. I nic z szukania nie wyszło. Jak bagno bierze,
to już nigdy nie oddaje tego, co wzięło. To te psy po
wiesiły stryja na dzikiej jabłoni, co się tam zaplątała w
pobliżu. I jeszcze im było mało. Po stryjenkę przyszli
i ją też powiesili w stodole, a dzieci dwoje u obcych
31
teraz. Jak dzikie zwierzątka za ojcem i matką jęczą,
chociaż to jeszcze nie na ich rozum wiadomość, że już
nic się nie odmieni, co się stało, bo kto się z żywymi
pożegnał na zawsze, ten już po ziemi stąpać nie będzie.
O Zosi twojej nie wiem niczego, co by było dobre i na
dzieję sercu dawało. Jedni ją widzieli w grobie, drudzy
ją widzieli w Lublinie, ale dni tyle minęło, a ona głosu
0 sobie nie daje. Komu wiarę dać? Byli i tacy, co do
nieśli, że ona taką poplątaną drogę w lesie znalazła, że
ta droga może ją zaprowadzić albo na tamten świat, al
bo do ciemnicy zakratowanej, ale nie do domu. Ja się
na tym nie wyznaję, bo świat teraz albo za bardzo
zgłupiał, albo za bardzo zmądrzał, a mnie w samym
środku tego nieszczęścia przyszło zostać. No i my teraz
w ziemiance, co kartoflom dobrze służyła, a dzisiaj
nam dobrze służy. Ogień wszystko zabrał, co my przez
lata całe rękami własnymi postawili. I gdy Łozik do
czytał do tego miejsca, że „trzeba było widzieć, z ja
kim szacunkiem i zamyśleniem obcy robotnicy spo
glądają na portrety Fiihrera, bo odczuwają dumę i ra
dość, że pracują dla zwycięstwa sprawiedliwości...” Li
pień przez ciasny krąg słuchających się przecisnął
1 trzasnął pięścią w pochylone plecy Łozika. Starszy
strzelec wypuścił książkę i już jej nie podnósł. A Li
pień zaczął ją deptać, deptać, deptać, jakby coś żywego
albo nawet jakby kogoś żywego deptał. Stary Kula
wik uśmiechnął się, przeżegnał Lipienia znakiem krzy
ża i powiedział: amen. Wyjść? Dwadzieścia, trzydzieś
ci metrów i już będę widoczny jak zając na pustym
polu, na którym nawet małej bruzdy nie ma. Niech
się na mnie napatrzą. Snajper ma taką lornetkę, że
może człowieka na wylot przejrzeć. Niech zobaczy,
co we mnie w środku. Niech. Z samego rana przy
szedł porucznik Naręcz po tę paczkę z książkami, po
tę mordę Sauckela i było trochę awantury. Wartow-
32
nikowi się dostało najbardziej, bo nie umiał albo nie
chciał powiedzieć, kto sobie w nocy zrobił wychodek
z tej kolejowej poczekalni, która, bądź co bądź, jest
już absolutnie polską poczekalnią. Chociaż w połowie
kwietnia tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego ro
ku można tu było czekać tylko na uczciwą, żołnier
ską śmierć. Gruszecki jeszcze na drugi dzień prawie na
pamięć. A jak na pamięć, to i książka po co? „Oni ob
chodzą się z nami, kochaną mamo, bardzo dobrze, do
stajemy przydziały i jeszcze mogę odkładać co mie
siąc 125 marek. Niemiecki robotnik wygląda poza fa
bryką jak wielki pan z kapeluszem.” „Kochany synu,
pracuj dużo, gdyż pracujesz nie tylko dla siebie. Po
winniście poświęcić dwie wolne godziny, dla państwa,
gdyż musisz wiedzieć, że jest tylko Bóg i Adolf Hi
tler. Bóg na niebie, a Adolf Hitler na ziemi. A za nim
my wszyscy w Europie.” A wartownik tłumaczył, że
tu nie ma żadnego wychodka, tylko że tu jest całko
wita dziejowa sprawiedliwość. — Gówno tu jest, a
nie sprawiedliwość! — krzyczał Naręcz i w sensie prak
tycznym miał poniekąd rację. Ale inni, którzy się zja
wili na krzyk porucznika, byli zdania, że wartownik
też jakąś tam rację posiada. Kulawik medytował Łw
najgłębszym skupieniu i tak cicho, jakby mu wcale
nie zależało na tym, aby ten serdeczny monolog szer
sze kręgi zatoczył. — On, co to świństwo zrobił, nie
chował się przecie po kątach z opuszczonymi gaciami.
Tak więc wypada, że nie wychodka tutaj szukał. On
misję swą spełnił widać, bo na samiuśkim środku izby
nasrał na te księgi, co im się należało. — I Naręcz
długo musiał szukać takiego egzemplarza, żeby w puł
ku mogli wziąć coś takiego bez wstrętu do ręki. Aż
mu kapral przyniósł i przy okazji wyszło, że chciał
sobie jedną taką książkę wziąć na pamiątkę. Wyjść?
Najpierw dziesięć kroków. Wystarczy? Wyjść? A może
2 — B allady okrutne
33
wystarczy ten hełm na lufę karabinu zatknięty? Hełm
kołysze się nad stertą piachu. Wędruje w lewo, w pra
wo nad głębokim okopem. Na tamtym brzegu rozlegają
się strzały. Nie do Lipienia jednak strzelają. Z lewej
strony gdzieś, jakby macali naszych ukrytych w dom-
kach wioski Zackerick. W domkach po tej i tamtej
stronie szosy. Do nich? A może do tamtych, którzy
w Lietzegóricke? Po takiej wielkiej wodzie huk daleko
niesie. Dzień dobry na tym brzegu można powiedzieć,
a na drugim odpowiedzą: nie taki on dobry. Lipień
nakłada hełm, otrzepuje płaszcz, na którym pełno
jasnego piachu. Trzeba przyzwoicie wyglądać, jak się
człowiek w taką gościnę wybiera. Wychodzi z okopu
i robi to tak bezradnie, jakby po raz pierwszy w życiu
w okopie się znalazł. Pięć kroków i już tor. A dokąd
tędy pociągi niosły? A może aż do Berlina? Szyny
błyszczą teraz w słońcu, tak jakby je ktoś specjalnie
na wielkie święto wypucował. Na wielkie? Drobnymi
kroczkami najpierw, bo drewniane podkłady pół met
ra jeden od drugiego. Na święto? Więc najpierw dwa
kroki, aby metr drogi odmierzyć. A dokąd? A pociąg
już w tym miejscu na pewno zwalniał, żeby mostu
rozpędem zbyt wielkim nie zachwiać. A po co? Teraz
Lipień krok wydłuża, za jednym zamachem dwa pod
kłady pokonuje. Jak na defiladzie. Łup. Łup, Łup. Bu
ty nie człapią. Łup. Chociaż mają prawo, bo przeszły
już dwa razy więcej, niż im było młotkiem i dratwą
pisane. Teraz strzelą. Myśl spokojna. Może zbyt spo
kojna. Teraz. Może z nadchodzącej trwożliwości taka.
Strzelą. A tu wodą nagle zapachniało. Rybami. Ziels
kiem. Mokradłem. Teraz? Życiem. Ustawiłem im się
jak na kościelnej wieży. Ile tak mogę? Głupia nazwa,
jakieś tam Zacke... kto to zapamięta? Ile tak mogą?
Na muszce trzymać człowieka jak długo można? Ja-
34
kieś tam... rick. A plutonowy mówił: zapamiętać trze
ba. Ile jeszcze? Mówił. Kroków. Ile? Po lewej stro
nie torów, parę metrów od szyn dół po pięknym wy
buchu. Kto chciał trafić? Kto nie trafił? Trafią? Zaraz
przy torze, ale szyny nie są zerwane. Taka szyna to
twarde zwierzę. I na mogiłę, synku; nie zdążysz? A
kto ma takie prawo, synku, żeby ci zabraniać? Teraz
chyba. Już teraz powinni. Muszą. A kto ma takie pra
wo? Żadnego w nich szacunku dla munduru, co noszę.
Lornety przecież mają. I patrzeć potrafią, żeby zielony
kolor zobaczyć, żeby nawet mój guzik z orzełkiem.
Do mostu miał już tak blisko, że ogarnęło go całko
wite zwątpienie. I jeszcze minuta, i już nic. Ani zwąt
pienia, ani strachu, ani nadziei, ani żadnej myśli.
Gdzieś tam za jego plecami przy murze czerwonej
stacji, w okopie, z którego wyszedł, i jeszcze w innych
okopach, jego ciałem nie wygrzanych, gdzieś tam
krzyk się gromadził, narastał i gonił za Lipieniem.
Prośba w krzyku tym była. Tłumaczenia jakieś. Roz
kazy. Klątwy było chyba najwięcej. Ale takiej klątwy,
która nie boli, która nawet ciężko chorym sił dodaje
czasami. I wszystko to się wymieszało, poplątało i by
ło jak grom z jasnego nieba. I było cichsze niż ten je
den strzał, który mógłby Lipienia obudzić, aby go w
pełnej świadomości w najmocniejszy sen pogrążyć.
Dlaczego oni tak? Dlaczego nie... A Lipień już prze
cież przy brzegu samym, który formalnie był już jego
brzegiem, ale nie dawał jeszcze Lipieniom w zielonych
płaszczach ani bezpiecznego schronu, ani nawet spo
kojnej śmierci. Stał i czekał. Jakby nie na los swój,
lecz na ten pociąg, który po tych szynach. A dokąd?
Zadudni. Żeby tam usta do piachu przyłożyć, żeby
uchem do piachu, żeby trumny ojcowskiej posłuchać,
czasu żołnierzom zabrakło. — Lipień, do kurwy nędzy,
35
ty zajobie zatracony! — głos plutonowego przedarł się
wreszcie przez wszystkie inne głosy i o wodę się odbił.
I trzy razy się odbił, jak płaski kamień sprawną ręką
po spokojnej wodzie puszczony. — Ja cię, Lipień, ty
szozeniaku cholerny, jak tu wrócisz, to ja cię, synku,
czyś ty oszalał, komu ty się tak dajesz, synku, łatwo,
no, ty pomyśl sobie, dzieciaku, komu ty radość wielką
chcesz zrobić? Ja ci rozkazuję, Lipień, w tył zwrot,
ja ci, synku, rozkazuję albo i proszę. — I być może
było w głosie plutonowego Misiaka coś takiego, czego
Lipień dotychczas, nie słyszał. Albo nie rozumiał. Al
bo. I zrobił w tył zwrot. Znów czując wiatr od Odry.
I zapach ryby. I smak życia. I wszyscy z ulgą odetch
nęli, pokrzykując: — Szybciej Lipień, skokami, pochyl
głowę, zejdź z toru, padnij, czołgaj się, nie rób z sie
bie tarczy. — Ale Lipień tak wracał, jak szedł w tam
tą stronę. Szedł zbyt uroczyście, żeby się kulić, żeby
pochylać głowę. I gdy mu do okopu już tylko dziesięć
metrów zostało, tyle że w czterech susach mógł życie
dogonić, na niemieckim brzegu warknął krótką serią
ciężki karabin maszynowy. Kilka pocisków stuknęło w
czerwony mur stacji. Ci, którzy krzyczeli przed chwi
lą: padnij, czołgaj się, przywarli instynktownie cia
łami do nagrzanej słońcem ziemi. A później była cisza.
1 już do samego zmierzchu w pobliżu mostu, w po
bliżu stacji Zackerick nic godnego uwagi się nie wy
darzyło. Jeszcze przed zmierzchem plutonowy Misiak
złożył bardzo dokładny raport. Chytrze to sobie Niem
cy wykombinowali. Raport. Karabin maszynowy przy
samym przęśle mostu. Raport. Dobrą znaleźli osłonę
dla całej obsługi tej cholernej maszynki. Później do
wszystkich kompanii dotarł apel Rady Wojennej Fron
tu. Ruch się zaraz zrobił w plutonach, bo apel nale
żało w miarę uroczyście odczytać. I chyba tylko dla
tego pogrzeb Lipienia odbył się w takim pośpiechu,
36
że nawet stary Kulawik nie zdążył zakończyć spec
jalnej na taką okoliczność modlitwy. — Jak on się na
zywał? — zapytał Kulawika kapral, gdy już się zro
biło ciemno. — Przecie Lipień i jeszcze Józef na
imię. — To ja wiem — żachnął się kapral — ja pytam
o tego szwabskiego gnoja, co na niego na stacji nasrali.
Kto czeka na karną kompanię, ten nie czeka na awans
Szelest słychać najpierw. Pukanie w ścianę najpierw.
Jurczyk nawet głowy nie podnosi. Wczoraj też było
pukanie. Po co? Komórka jest mała i gnojówką śmier
dzi, chociaż dwóch szeregowców z karnej kompanii
czyściło wczoraj rano dosyć dokładnie ten parszywy
kąt. Smród pozostaje czasami nawet wtedy, kiedy się
dobrze podłogę wyczyści. (Porucznik Łukasz do kapi
tana Marka: — Smród pozostaje nawet wtedy, gdy w
życiorysie nie ma już niczego śmierdzącego. Wiesz o
tym lepiej niż ja. — Dlaczego lepiej? — Bo ja znam
tylko finał Jurczyka, a ty znasz jego początek. Tylko
ty znasz. — Nie było żadnego początku, a finałem
zajmie się prokurator.) Znów pukanie, a zaraz potem
wołanie ciche: — Jurczyk, mowę ci odebrało? Powiedz,
że jesteś, to ci machorkę wrzucę. — Wszystko ma
swoją cenę. Machorka też. Ale milczenie ma teraz dla
sierżanta Jurczyka cenę najwyższą. Z Łukaszem nie
chciał rozmawiać, z kapitanem Markiem nawet sło
wa nie zamienił, nawet jednym słowem na jasne gro
my nie odpowiedział. Milczenie — bunt? Milczenie —
38
przekora? A może milczenie — dół głęboki, z którego
nie chce się już wyjść? (Porucznik Łukasz do kapita
na Marka: — Nie było żadnego początku? No, to po
wiedz, dlaczego wczoraj właśnie Jurczyka wysłałeś? —
Odpieprz się. Co to znaczy: „właśnie” Jurczyka? Po
prostu go wysłałem. Bez żadnego „właśnie”. Jest zwia
dowcą? Jest. Ma przyzwoite doświadczenie? Ma. Ze
zwiadowcami coraz bardziej krucho, a ci lepsi na pysk
już padają. Pułkownik chciał „języka”. Musiał mieć.
1 po co ci to wszystko mam tłumaczyć, wiesz o tym,
a zaczynasz jakieś kretyńskie wykłady o moralności.)
Okienko jest małe, kwadratowe i szczelnie wypełnione
księżycem. — Przestań milczeć, bo zwariujesz. Jur
czyk. Jurczyk. — Celną ma tamten rękę. Paczka z ma
chorką wleciała przez okienko i upadła tuż przy butach
sierżanta. I już ani słowa, bo minęły dwie minuty
i słychać kroki wartownika. Spokojny, równy krok.
Doliczy Jurczyk do stu dwudziestu i znowu usłyszy
wartownika za drewnianą ścianą. Machorka tuż przy
butach. Nie trzeba sięgać ręką. Można butem. Tuż.
W papierze wszystko. W gazecie. Pewnie i zapałki
są w środku. Jurczykowi chce się bardzo palić. Ani
jeść, ani pić, ani rozmawiać, ani nawet myśleć. Palić.
Tuż. Butem dosięgnąć. Dlaczego nie sięga? Palić. A
może gdy już poczuł, że los się nad nim dostatecznie
znęcił, chciał teraz zakpić z tego losu i postanowił
znęcać się nad samym sobą. Sto osiemnaście. Sto dzie
więtnaście. Sto dwadzieścia. Sto dwadzieścia jeden.
Sto dwadzieścia dwa. Sto dwadzieścia trzy. Wartownik
dopiero teraz nadszedł. Zwolnił kroku. Zmęczył się?
Zapachniało w komórce ostrym, machorkowym dy
mem. Jurczyk głowę uniósł, zaczął wąchać jak pies.
Dymem. Małe okienko księżyca pełne. Nie wytrzymał
wartownik. Nie wolno, a zapalił. Pewnie trzyma teraz
grubego kopciucha w rękawie płaszcza. Skurczybyk.
59
Nie trzeba nawet sięgać ręką. Butem można. Gdzie
jest taki mądrala, który wie, kiedy człowiekowi pisa
ne? I czy naprawdę pisane? Szedł z Pawlakiem przez
wąską dróżkę, przez taką wąską, że dla dwóch obok
siebie najwyżej. Gadali o czymś, ale było to chyba ga
danie o niczym, bo Jurczak ani słowa nie może sobie
przypomnieć. Nauczyli się gadać o niczym i ratowali
się takim gadaniem zwłaszcza wtedy, gdy głowa pę
kała od kolczastych myśli. Jurczyk przystanął. Nie by
ło czasu, żeby but rozwiązać, więc przykucnął tylko,
palec wetknął za sztywną cholewkę i próbował wyłus
kać ten ostry kamyk, który kłuł w samą kostkę. A
Pawlak już pięć, dziesięć metrów w przodzie, Tak się
zagalopował, że nie chciało mu się nawet obejrzeć za
Jurczykiem. — Poczekaj, Pawlak, chcesz, żebym cię
gonił? — Huk był tak potworny, że Jurczykiem o
ziemię rzuciło. I trzy razy echo odbiło się w lesie. A
gdy zrobiła się cisza, gdy ostatnia grudka twardej
ziemi, na dwa piętra do góry wyrzucona, opadła w
krzaki przydrożne na przypaloną wybuchem trawę,
Pawlak już nie żył. Siedział później Jurczyk, nie bar
dzo przytomny, nad poszarpanym ciałem kolegi.
Ogłuchł zupełnie od wybuchu miny. I nawet nie sły
szał, gdy z sąsiedniej placówki kilku żołnierzy nad
biegło. Położyli to, co zostało z Pawlaka, na przeciw
deszczowej pelerynie. Poszli. Jurczyk został, a później
wołał za nimi, chociaż już nikogo nie było na wąskiej
dróżce, takiej że tylko dwóch mogło iść obok siebie —
a nogi? A co będzie z nogami Pawlaka? A dlaczego
nogi zostawiliście? (Porucznik Łukasz do kapitana
Marka: — Wiedziałeś przecież, co Jurczyka z Pawla
kiem łączyło. Znałeś Jurczyka. Znałeś Pawlaka. Znałeś
ich sprawy. — Ja ciebie nie rozumiem, Łukasz. Chcesz,
żebym ci opowiedział historyjkę, którą znasz na pa
mięć? Las ich łączył. Dwa lata w jednym oddziale. Ze
40
wsi jednej do lasu poszli. I jeszcze co mam ci po
wiedzieć? Gdzie my jesteśmy, Łukasz? Na wycieczce
czy na wojnie? Na przyczółku czerniakowskim stra
ciłeś brata. I czy ktoś cię wtedy zwolnił ze służby,
czy wysłał cię na urlop, czy prosiłeś o to? Gdzie my
jesteśmy, Łukasz, kto się ma nad nami litować?).
Przez kilka dni Jurczyk łaził, jakby nie wiedział, po
jakim świecie łazi. Próbowali mu przypomnieć. Jedni
z litości, drudzy z sympatii, a jeszcze inni z gniewu,
bo co to za tragedia? Jednemu Pawlakowi taki los
przyszedł? Że wyjątkowo głupi los go dopadł? — Jur
czyk, a zastanów się ty, a pomyśl ty sobie, czy jest
w ogóle mądra śmierć? Widziałeś ty taką? Jeden na
minę włazi, drugi kulę wynajduje dla siebie najlepszą.
Jednemu dzisiaj, drugiemu jutro. — Jurczyk warczał
jak zły pies, gdy do niego z litością. Warczał jak zły
pies, gdy do niego z gniewem. Któregoś dnia spost
rzegł, że drżą mu ręce. Chciał sobie zaszyć dziurę w
bluzie i nie trafił w ucho igły. Przez dziesięć minut
próbował, a później się upił. Później pił, nie czekając
na drżenie rąk. I trzynastego kwietnia rano, gdy do
tarli nad brzeg Odry, Jurczyk też był pijany. Nie za
taczał się. Było w nim bowiem jeszcze tyle trzeźwości,
żeby wiedzieć, że kapitan Marek przygląda mu się
częściej niż innym. Co o nich wiedzieli, o kapitanie
Marku i sierżancie Jurczyku? Co wiedzieli ci, którzy
zmęczoną gromadą przy sosnach stanęli, aby na wiel
ką rzekę popatrzyć? Plutonowy Ziętek: — Coś między
nimi było, głowę mogę za to dać. Razem przyszli do
dywizji. Jednego dnia. A dopiero dwa dni później zja
wił się Pawlak. — Porucznik Łukasz: — Najpierw
przyszedł Jurczyk. Sam. Wrócił do lasu i wieczorem
przyprowadził Marka. Tak było. Plutonowy Ziętek ob
stawał przy swoim, ale w gruncie rzeczy nie było się
o co spierać. Co jeszcze wiedzieli? Prawie nic. Dywizja
41
kończyła wtedy szkolenie, szykując się do wymarszu
na front. Lasy wołyńskie. Lasy poleskie. Wołyńsko-
-poleszuckie mszary i błota. Różnie tam bywało, zanim
dywizja nie poświęciła drzew śpiewem porannym:
„Kiedy ranne wstają zorze’”. Różnie. A nawet, gdy
dywizja las wzięła we władanie, też różnie było. Front
daleko. Śmierć niby daleko. „Wpered za Ukrainu. La-
■chiw rizaty”, blisko. Opowiadali. Słuchali. W jednej
wiosce kartofle i mleko. W drugiej wiosce zasadzka. —
Białoruska partyzantka tu była? — Nu, czy tylko ona
była? Polska też była. Znaczy tak. Biała była. Czer
wona była. A bywało, biało-czerwona. Wszystko tu
było. I wiedzieć komu, co tu jeszcze jest? Rezuny to
one są, znaczy się, jeszcze dzisiaj. — W taki czas sier-
iant Jurczyk i podporucznik Marek ze swojego lasu
wyszli i do lasu, gdzie dywizja stała, przymaszero-
wali. Z lasu do lasu, chociaż to był jeden las. Nie przy-
maszerowali. To był krok ludzi, których niepewność z
oddziału wygnała i których w dywizji witała niepew
ność. Podporucznik Marek był już w Warszawie po
rucznikiem, a na Wale Pomorskim kapitanem. Sier
żant Jurczyk był ciągle sierżantem. I za przeprawę
przez Odrę też go awans nie czekał. Jest to bowiem
całkiem zrozumiałe, że kto czeka na sąd wojenny, nie
może czekać na awans. (Kapitan Marek do porucznika
Łukasza: — Daję ci najlepszych, bo to musi być ro
bota na medal. Z Giistebiese postukają trochę z ma-
łokalibrówek, żeby szwabską uwagę odwrócić. Musisz
przytargać dobrego „języka”, bo pułkownik głowy nam
urwie. Wiesz, jak stoją sprawy. — Wiem, ofensywą
pachnie. Wiem, ale zatrzymaj Jurczyka, wezmę Ko-
brynia. Z Jurczykiem jest źle. — Dlaczego źle? To
przecież doskonały zwiadowca. — To był doskonały
zwiadowca. Po śmierci Pawlaka nie może się pozbierać
do kupy. — Nie przesadzaj, jak poczuje nosem wodę,
42
to się natychmiast pozbiera. Robił już nie takie skoki.
Nie będę się z nim pieścił, nie ma na to czasu. Daję
ci najlepszych i...) I dopływali już do środka rzeki, gdy
od strony Giistebiese zaczęło pohukiwać i błyskać. To
było jakieś dziesięć kilometrów od nich, ale poczuli się
raźniej. Będzie trochę niemieckich nerwów, a o to
właśnie teraz chodzi. Niemiecki brzeg nie dawał się
jednak sprowokować. Milczał. Płynęli więc do tego
brzegu w napięciu coraz większym, nie mając nawet
takiej pewności, czy zdążą dotknąć tamtej ziemi. Łu
kasz siedział przy wiosłującym Jurczyku. Wsłuchiwał
się w jego zmęczony, coraz szybszy oddech, jakby moż
na było wyczytać z tego oddechu, co się teraz z Jur
czykiem dzieje. A tylko to było pewne, że Jurczyk nie
pokrzepił się wódką przed wyprawą. Sierżant przyjął
wiadomość o nocnej akcji z ulgą. Zapaliło mu się w
oczach. Powiedział prawie wesoło: — Przyda się czło
wiekowi takie przewietrzenie. Rzeka szeroka, a ja lu
bię wiosłować. — Mogę ci więc odstąpić także swoje
wiosłowanie. — Kupuję. W tamtą stronę i z powrotem
będę dymał wiosłem. — Sto dziewiętnaście. Sto dwa
dzieścia. Jest. Teraz znowu równo chodzi. Gdyby nie
księżyc, nie byłoby widać leżącej na podłodze paczki.
Chłopaki pamiętają. Jednak. Dlaczego „jednak”? Dla
czego mieliby nie pamiętać? Sięgnąć ręką. Sięgnąć
butem. Gdyby nie księżyc, niczego bym nie widział.
Wytrzymać głód to jest wielkie nic. Ale wytrzymać
głód, patrząc na stół, wielki, uginający się pod cięża
rem żarcia... Ta machorka pachnie nawet przez papier.
Sięgnąć. Przed kim się zgrywam? Przed sobą się zgry
wam. I zapałki są na pewno w środku. Ale przecież
cały mój spokój z tego zgrywania się bierze, z tej
świadomości, że chcę zapalić, a nie mogę, że mogę za
palić, ale nie chcę. W Giistebiese jeszcze pohukują, ale
coraz mniej tego pohukiwania. Niemcy milczą, jakby
sobie zupełnie ignorowali tę nocną pobudkę. Brzeg.
Dziób łodzi wbija się w grzęzawisko. Wolanin wyska
kuje pierwszy i rzuca się zaraz przy jakimś krzaczku
na ziemię, wytykając przed siebie pepeszę. Ubezpiecza,
kolegów. Porucznik Łukasz pomaga zepchnąć łódkę,
trochę w lewo, gdzie jakieś szuwary, gdzie cień więk
szy. Przy łódce zostaje kapral Cichowlas. Sprawdza
nie zegarków. — Jeśli nie będzie nas do trzeciej, to
znaczy, że nie masz na co czekać. Pakuj się do łodzi
i wracaj — mówi porucznik Łukasz do Cichowlasa. —;
Dołożę wam chociaż kwadrans. Trzeciej piętnaście —
targuje się kapral. Brzegiem najpierw. Tylko brze
giem. Nogi zapadają się po kostki w błocie. Jeszcze
sto metrów, aby dalej od mostu, przy którym na pew
no ostrzejsze patrole. Teraz porucznik Łukasz na prze
dzie. Trzy kroki za nim plutonowy Archipczuk. Trzy
kroki za Archipczukiem sierżant Jurczyk. Sierżant,
Wolanin zamyka pochód. Łukasz decyduje się wreszcie
i zakręca w prawo. Żadna mądrość teraz, niepotrzebna,
żadne doświadczenie. Instynkt teraz tylko zwierzęcy.
Muszą się wreszcie wdrapać na przeciwpowodziowy
wał, który usypany zastał wzdłuż Odry kilkanaście
metrów od brzegu. Na tym wale siedzieli w dzień nie
mieccy snajperzy. Na tym wale muszą być teraz nie
mieckie czujki. Może właśnie w tym miejscu, gdzie
Łukasz, buciorami wbijając się w podmokłą ziemię,
podciąga się metr po metrze do góry. Łatwą robotę
miałaby teraz czujka. Wystarczyło poczekać spokojnie,
aż czterech zwiadowców na szczyt wału się wdrapie.
Łukasz wstrzymuje oddech. Jeszcze metr. Może naj
ważniejszy? Może tak ważny, że aż ostatni? Instynkt
tylko. Poczekać jeszcze dziesięć sekund. Jeżeli tam są,
jeżeli czekają, może nie wytrzymają nerwowo. Pięć
sekund. Lewa ręka dotarła już do celu. Prawa, ta z
pistoletem, ubezpiecza lewą. Cisza. Instynkt tylko?
44,
Aż instynkt. Na szczycie wału nie ma nikogo. Teraz z
góry na dół, ślizgając się na brzuchu, łapiąc zdrętwia
łymi z zimna palcami kamienie ostre, trawę wątłą,
przygłuszoną błotem. Odpoczęli dwie minuty w kępie
wikliny. Nie rozmawiają. Obgadali wszystko na tam
tym brzegu, znają swoje role, a jeśli czegoś nie znają,
to tylko dlatego że nie mogli wyznaczyć specjalnych
ról także swoim przeciwnikom. Łukasz pokazuje rękę.
Tam. Dlaczego akurat tam? Bo tam wskazuje Łukasz.
Później się okaże, czy jest to ten najlepszy dla nich
kierunek. Teraz wszystkie kierunki są dobre. I wszy
stkie są złe. Omijają wielką kałużę, żeby się nie zdra
dzić chlupotem. Dwa krótkie gwizdnięcia. To sierżant
Wolanin, który odbił trochę w prawą stronę. Dwa
krótkie, to znaczy, że coś jest i że nie ma niebezpie
czeństwa. Już są przy Wolaninie, a Wolanin, jakby
się pod ziemię zapadł. Wskoczył do okopu. — Wola
nin! — Tu jestem, okop znalazłem. — No, to co? —
Ale włażą wszyscy do obszernego, solidnie przyrządzo
nego dołu/ — To mi wygląda na stanowisko ceka-
emu — mówi szeptem Wolanin. I chyba ma rację, jeśli
na noc cekaem został zdjęty, to znaczy, że Niemcy po
wrócą tu dopiero o świcie. Łukasz każe zwiadowcom
czekać i wyczołguje się na otwartą przestrzeń. Nie
czekają zbyt długo na jego powrót. Znowu razem, do
tykając się ramionami, głowa przy głowie, żeby słowo,
żeby nawet szept z okopu się nie wydostał. — Tu, za
raz obok, całkiem przyzwoita ścieżka. Mocno udepta
na, widać, że często po niej łażą. Czekamy, chłopaki.
Nadstawić uszu na krótkie fale. Może jakiemuś skurwy
synowi będzie tu akurat po drodze. — Opierają się ło
kciami o przedpiersie okopu. — No i jak? — pyta Łu
kasz Jurczyka — nie znudziłeś się jeszcze? — Głupie
pytanie i Łukasz o tym wie. I nie czeka na mądrą od
powiedź. Chce po prostu usłyszeć głos sierżanta. Niech
45
odpowie byle co, ważny jest teraz głos, a nie słowa.
Z głosu można wyczytać wszystko, co w środku czło
wieka siedzi. Jurczyk też o tym wie. Zbyt długo jest
zwiadowcą, żeby o tym nie wiedzieć. — Jak się zacznę
nudzić, to zaraz zamelduję. — W porządku, myśli Łu
kasz, nie jest źle. Kto całkiem oklapnął, tego nie stać
na dowcip. Uszy na krótkie fale, ale słyszą nawet to,
co się dzieje na końcu świata. Koniec świata to teraz
Berlin. Tam się wszystko skończy. Tam się wszystko
zacznie. Archipczuk przyłożył ucho do ziemi. — Du
dni. — Wolanin przyłożył ucho do ziemi: — Jakby ca
ły front ruszył. A przed nami nie ma żadnego fron
tu. — Łukasz: — ale Berlin jest. Może dosuwają Hitle
rowi z wysokiego nieba? Nocny nalot daleko sły
chać. — Daj im, Panie Boże — mruczy Archipczuk.
Przestają myśleć o Berlinie, bo po prawej stronie mo
że kilometr od nich, a może mniej, zagdakał ciężki ka
rabin maszynowy. Ale nie męczył ciszy zbyt długo.
Woda echem odbiła krótką, gwałtowną serię, a polski
brzeg, jakby się chcąc teraz zrewanżować Niemcom
za tamto milczenie, gdy z Giistebiese leciały przez
Odrę pociski z małokalibrówek, nie podejmuje pole
miki z niemieckim cekaemem. Gniew sam przychodzi.
Bez pozwolenia i bez przywołania. Cierpliwości trzeba
się długo uczyć. Nauczyli się, bo to jest dla zwiadowcy
pierwszy stopień wtajemniczenia. Więc czekają cier
pliwie. Postanowili, że jeszcze dwadzieścia minut będą
tkwić w tym dole. Jurczyk wyjął z pochwy krótki, lek
ko zakrzywiony nóż i wbija go bez wysiłku najmniej
szego w ziemię. Aż po rękojeść. To jest nóż Pawlaka,
a Pawlak odziedziczył go po chudym gefreiterze przy
wleczonym przez Wisłę pod Dęblinem. Nóż wszystkim
się wtedy podobał, nawet porucznikowi Markowi, ale
gefreiter był lepszy od swego fińskiego noża. Nawet
nie trzeba go było zachęcać do gadania. Wypił ze stra
46
chu pół manierki kawy, a później opisał dokładnie, jak
trzeba iść na tamte trzy bunkry, żeby się na miny nie
wpakować. Ciach. Aż po rękojeść. Ciach. Aż po ręko
jeść. I ostrze w ziemi zostało, bo Łukasz syknął. Goś
cie. Zanim ziemia o tym powiedziała, najpierw powie
działo powietrze. Śmiech doleciał do okopu i chyba
jeszcze dalej doleciał. Może nawet czuwający przy łód
ce kapral Cichowlas zdziwił się z powodu tej arogant
ckiej wesołości. — Wesoło gnojkom — zdenerwował
się Wolanin. — Wesoło jak na pogrzebie — dokończył
Jurczyk i wyciągnąwszy z ziemi nóż, wytarł dokładnie
ostrze palcami. Nie ma już księżyca, nie ma jeszcze
słońca. W drewnianej budzie zrobiło się szaro i wt tej
przedświtowej szarzyźnie zniknęła wreszcie paczka z
machorką. A może także z zapałkami. Wiedzą przecież
chłopaki, że bez zapałek machorka znaczy tyle co nic.
Jurczyk zamknął oczy, oparł głowę o kłujące drzazga
mi deski (Co się robi z takimi jak ja na ileś tam go
dzin przed wielką zabawą, na której można zatańczyć
aż do upadłego. Można zatańczyć nawet bez zgody
prokuratora i bez jego ostatnich namaszczeń...) I usnął.
Obudził go wartownik, stawiając na podłodze kocio
łek z gorącą kawą. — A to co? — patrzył ze świętym
zdziwieniem na małą paczuszkę leżącą pół metra u nóg
Jurczyka. — A to gówno — odpowiedział sennie, bez
gniewu, Jurczyk, bo właśnie zachciało mu się spać
jak nigdy dotąd. — Dwóch — szeptem, lekko tylko
podnieconym, Archipczuk. — Trzech — jeszcze ci
szej i jeszcze spokojniej porucznik Łukasz. Niemcy
idą właśnie po tej twardej, udeptanej ścieżce któ
rą Łukasz trzydzieści pięć minut temu odnalazł. —
Trzech? — Trzech i zamknijcie gęby. — Śmiech re-
ehotliwy, jakby wymuszony. Dudni ziemia pod ciężki
mi stąpnięciami trzech par nóg, za dużo szczęścia na
raz. Czterech na trzech. Może się nie udać, ale niech
47
podejdą bliżej. I nagle koń zarżał w pobliżu, jakby
chciał się przyłączyć do ludzkiej wesołości. Gdzie koń,
tam i jeździec być może. A czterech na czterech, to
całkiem zwariowana sprawa. Bo tu przecież nie chodzi
o głośne zwycięstwo. Tu w ogóle strzelać nie wypada.
Zwiadowcy są zbyt dobrze wychowani, żeby na obcym
brzegu robić rwetes. Tych trzech doszło do wysokiego
drzewa. Są teraz oddaleni od okopu zwiadowców naj
wyżej trzydzieści metrów. — Bierzemy? — zaczyna
się denerwować Archipczuk. — Jeszcze nie. Z tym ko
niem musi się coś wyjaśnić. Chcesz na piechotę go
nić kawalerzystę? — Nie chcę — przyznaje się Ai'-
chipczuk. Wolanin: — Ta trójka jest zbyt wesoła. To
mi się nie podoba. — Niemcy stoją teraz na lekkim
wzniesieniu. Niebo rozchmurzyło się, pojawiły się
gwiazdy. Nie jest to dla zwiadowców dobry interes.
Znów zarżał koń. Jeden z Niemców opiera o drzewo
karabin i zaczyna ściągać spodnie. Widać już wyraźnie
białe kalesony. — Bydlak, świńska Świnia — Wolanin
unosi się na palcach, jakby chciał jednym susem wys
koczyć z okopu — sra nam pod samym nosem. To jest
zniewaga dla dywizji. — Sind Sie schon fertig? — to
ten kucający pod drzewem znów do śmiechu prowoku
je. A tamci dwaj: — Jawohl. — A tamci dwaj: — Fe-
uer! — Wolanin: — Grochówka bydlaka czyści. —
A tamci: — Achtung. Feindliche Panzerwagen. Fe-
uer. Bum. Bum. •— Porucznik Łukasz właśnie sobie
wykalkulował, że nie ma rady, trzeba ryzykować.
Pal diabli konia. Trzeba. Ten z opuszczonymi gaciami
nawet trzech kroków nie zdąży przebiec, a ci dwaj
(Feuer. Bum. Bum.) z boku trochę stanęli. I chyba na
chwilę zapomnieli, po jakim chodzą świecie. Niby to
jeszcze ich świat, ale tylko niby. Najpierw tych dwóch
trzeba będzie wykończyć. A tamten pod drzewem: —
Schon gut. Abtreten. — Poczekajcie, prosiaki, gdzie
48
wam się tak spieszy? Jeżeli schon gut, to już niech
wam będzie schon gut. Łukasz daje znak ręką. Że
by zdążyć, zanim tamten spodnie zapnie. — Wycho
dzić. — I za sekundę — zostać! — Jurczyk już się wy
śliznął z okopu. Wraca teraz. Na ubitej drodze głośny
tupot. Krzyk. — Halt. Wer ist da? — Hier Róselein. —
Dobre i to. Ładne sobie hasło wymyślili. Sama subtel
ność i zapach. Wolanin wytarł szybkim ruchem spoco
ne czoło. — Ale ma pan nosa, poruczniku. — Wszy
stko jest w tych słowach zawarte, co tylko można po
wiedzieć dobrego o instynkcie porucznika Łukasza.
Nie że cofnął szybko rozkaz, ale że długo zwlekał z
wydaniem tego rozkazu. Tamci się kłócą. Coś sobie
wyjaśniają. Parę razy powtarza się słowo: Feldgendar-
merie. Ładny gips. Jeszcze tu tylko żandarmerii polo-
wej brakowało. — Sześciu teraz — mówi niepotrze
bnie Jurczyk, bo każdy już zdążył policzyć. Przykuc
nęli na samym dnie okopu, tylko Łukasz, twarz uma-
zawszy błotem, głowę wychyla. Wystarczyło trzy
minuty wcześniej wyjść z tego okopu i byłaby teraz
tylko jedna, ale za to całkiem przegrana sprawa. I jak
tu nie wierzyć, że koń jest przyjacielem człowieka?
Mądrze rżał. Nie do śmiechu mu było. Może jest to na
wet polski koń? Poczuł swoich i ostrzegł po swojemu.
Niemcy odeszli hałasując bez żadnego umiaru. I w tym
krzyku, prawie dowcipnie brzmiało słowo: ruhig! ru-
hig! powtarzane przez jednego z żandarmów. Ale wre
szcie była cisza. Żadna ulga, żadna radość, tylko cisza.
Jaki z niej pożytek? Patrol połowęj żandarmerii zdo
łał chyba dokładnie wypłoszyć wszystkich nocnych
maruderów. Z polskiego brzegu wystrzelono zieloną
rakietę. Diabli wiedzą po co. Patrzyli w milczeniu na
zielony płomień, na zieloną gwiazdę opadającą łago
dnym lukiem na ziemię. A może na wodę. Nie mogli
tego sprawdzić, bo od rzeki oddzieleni byli wysokim
4 — B allady okrutne
49
wałem. Zresztą, cóż to za różnica. — Dziesięć po dru
giej — w głosie porucznika Łukasza było dużo gniewu
i trochę zniechęcenia. Nie musiał im wyjaśniać, że dal
sze siedzenie w tym wygodnym okopie to już tylko
strata czasu. Nie musiał. Wiedzieli. Tylko gdzie teraz?
W głąb niemieckich pozycji czy wzdłuż tej drogi, któ
ra od mostu chyba biegnie i chyba na przeciw Giiste-
biese się kończy. W głąb czy wzdłuż? Niezbyt wiele już
czasu zostało, nawet gdyby traktować poważnie te do
datkowe piętnaście minut ofiarowane im przez kaprala
Cichowlasa. Dopiero gdy wyskoczyli z okopów, poczu
li, że nogi mają sztywne jak z drewna. Archipczuka
zaczyna męczyć kaszel. Wsadził twarz w rozpięty szy
nel, krztusi się, dławi. Chce przytłumić nagły atak, ale
Łukaszowi wydaje się, że ten kaszel słychać aż na
szczycie wału. I za szczytem wału. Czekają jednak
cierpliwie, aż staruszek Archipczuk, który tydzień
temu przekroczył pół wieku, będzie mógł spokojnie
wciągnąć do płuc solidny łyk wilgotnego powietrza.
Minutę czekają. No, może dwie. I była to prawie wie
czność. — Bagna poleskie bokiem mu wyłażą — ko
mentuje Jurczyk. — Nie bokiem, tylko płucami —
próbuje się uśmiechnąć Archipczuk. Mogą iść dalej.
Trzymają się niezbyt daleko od drogi, bo jest tu trochę
krzaków. Niezbyt gęstych, ale dobre i to. Przez kilka
minut siedzą w jakieś kępie, bo wydaje im się, że
ktoś nadchodzi. Może i nadchodził, musiał chyba je
dnak zmienić w ostatniej chwili kierunek marszu.
Znów zielona rakieta. — Po co szkopów denerwują? —
To nie dla szkopów, to dla nas. — Zielony kolor,
nadzieja. Porucznik Łukasz ma coraz mniej nadziei.
Bywa i tak, że trzeba wracać z pustymi rękami, ale
dzisiaj jest sprawa wyjątkowa. Niezbyt dużo wiedzieli
o niemieckim brzegu. Ledwie dotarli do Zackerick, do
Giistebiese, do Lietzegdricke, ledwie zdążyli wygrzać
50
odziedziczone po rosyjskich dywizjach okopy własny
mi ciałami, a już wróble ćwierkają o wielkim skoku
przez Odrę. Co wiedzą? Że mają przed sobą 5. lekką
dywizję piechoty, którą połamali już trochę na Pomo
rzu, ale która zdążyła się widocznie trochę podkuro-
wać. I jeszcze wiedzą, że jest tutaj 606. dywizja pie
choty. I podobno w rejonie Wriezen Niemcy uloko
wali 25. dywizję zmotoryzowaną. I jacyś spieszeni lot
nicy także czekają w pogotowiu. Dużo tych wiadomo
ści? Dla generałów i pułkowników może i dużo. Dla
dowódców kompanii i batalionów bardzo mało. Oni
oddaliby wielką wiadomość o 25. dywizji zmotoryzo
wanej za dziesięć malutkich informacji: gdzie są ukry
te gniazda karabinów maszynowych, który bunkier
trzeba rozbić w pierwszej kolejności, żeby za sto me
trów martwej ziemi nie płacić kompanią żywych lu
dzi, gdzie się usadowili obserwatorzy, którzy kierować
będą ogniem artylerii z dokładnością zegarmistrza?
Dużo? Mało? Jak dla kogo. Wolanin poszedł trochę w
prawo i nagle zobaczyli tylko połowę Wolanina. Wy
ciągali go z błota, aż poczuli, że sami sterczą w błocie
po kolana. — Zasrane szczęście — Wolanin powiedział
tylko tyle, żeby więcej do tej sprawy nie wracać —
to wszystko przez tego Fryca, który gołą dupę na nas
wypiął. -— Szli teraz z większym trudem. Mokre, oble
pione błotem buty, nasiąknięte śmierdzącą wodą spo
dnie utrudniały marsz. — Zawracamy — szepnął po
rucznik — pół godziny mamy jeszcze. Akurat tyle, że
by zdążyć do Cichowlasa. — I gdy znów się znaleźli w
miejscu, gdzie Archipczuka zaatakował kaszel, usły
szeli kroki na drodze. Do ziemi mokrej przywarli, któ
ra już teraz nie była dla nich mokra. Łukasz machnął
ręką: — Dwóch na tamtą stronę drogi. — Został z Jur
czykiem. Idący zagwizdał jakąś melodię skoczną.
Chwała mu, niech gwiżdże. Przyłożyli głowy do ziemi.
51
Jeden, tylko jeden, chyba jeden. Chwała mu, że nie
lubi towarzystwa. — Ja skaczę pierwszy, ty go wią
żesz. Przygotuj knebel. — Jurczyk kiwa głową, że
wszystko jest przecież jasne. Wyjmuje ze spodni dużą,
niezbyt czystą chustkę i wkłada ją za pas. Podczołgują
się bliżej drogi. Macają rękami, szukają jakiegoś za
głębienia. Jest dołek. Wślizgują się tam i obcasami
wbijają się w glinę. Trzeba mieć chociaż takie oparcie,
żeby w ciągu sekundy skoczyć i powalić. Już nawet
słowa nie można powiedzieć. Za późno na słowa.
Szturchnięcie łokciem. Uważaj, skaczę. Niemiec idzie
szybko, jakby znał tę drogę na pamięć. Jeszcze gwi
żdże. Już. Porucznik zerwał się tak błyskawicznie, że
Jurczyk, który nie chciał się spóźnić, spóźnił się o całą
sekundę. Niemiec, przygnieciony rozpędzonym ciałem,
zwalił się prawie natychmiast na ziemię. Kopie jeszcze
nogami, próbując się wywinąć z twardych objęć Łuka
sza, ale już się zorientował, w czym rzecz, zobaczył
nad sobą trzy cienie. Ktoś mu przygniótł nogi, więc
przestał się bronić i pojękuje: — Um Gotteswillen...
nicht schiessen. — Ne bój się, włosek ci z głowy nie
spadnie — dyszy Wolanin. A porucznik: — Wiąż go,
Jurczyk. Knebel mu w pysk. — A Archipczuk: — Pta
szku, któż strzelałby ciebie, ty nam żywiutki potrze
bny. — Jurczykowi zaczynają się trząść ręce, ale nikt
tego nie widzi, więc sierżant spieszy się, z robotą, już
łapy obwiązane, jeszcze knebel, żeby nikt nie zauważył,
już knebel, żeby nikt tych rąk trzęsących się bezwsty
dnie, otwórz gębę szerzej, nie wypluwaj, bo będzie
bum, bum, nie zauważył. To jest chwila, za którą war
to zapłacić całym dniem życia. Uśmiechają się. Jest
skurczybyk. Jest szczupak w sieci. Może nie szczupak,
pies z nim tańcował, ale sieć nie jest pusta. Przyglą
dają się uważniej Niemcowi, który aż się pochylił
w pokorze, a może strach go tak złamał? Co znaczy
„nie szczupak”? Przecież to oberfeldwebel. Wolanin
stuka Niemca w plecy lufą pepeszki. — Los. Weiter.
Vorwarts. Hier ist polnische Armee. Kapewu? — Idą
teraz szybko i Niemiec dotrzymuje im kroku bez żad
nego ociągania. Mądry Fryc, pogodził się już z losem.
Nie jest młodziakiem. Już sobie chyba wykalkulował,
czy jest, czy nie ma szansy, czy warto, czy nie warto
brać się z losem za łeb. Pierwszy porucznik Łukasz,
zaraz za nim, pokasłujący cichutko Archipczuk. Za
plecami oberfeldwebla Jurczyk, a tyły ubezpiecza Wo
lanin. Za piętnaście najwyżej za dwadzieścia minut
muszą być przy łódce. Porucznik podnosi rękę, bo za
raz skręcą w prawo i zaczną się wdrapywać na wał.
Trzeba posłuchać, co w błocie piszczy. Jeszcze tylko
przez ten wał. Nadsłuchują i nabierają przekonania,
że tej nocy wszyscy bogowie czarni, żółci i biali po
myśleli o gromadce porucznika Łukasza z wyjątkową
życzliwością. I tak myśląc, nie zauważyli tego, co tyl
ko Jurczyk zdążył zauważyć. Oberfeldwebel uwolnił
nagle jedną rękę ze sznura, szarpnął za knebel i tyle
zdążył: — Hilf... — Tyle zdążył. Zwalił się na ziemię
razem ze swym nie dokończonym krzykiem. Ta był
chyba najszybszy ruch w życiu zwiadowcy Jurczyka.
I pomyśleć, że ten ruch trzęsącą ręką został wykona
ny. Pochylili się nad Niemcem, który podrygiwał jesz
cze, ale zaraz przestał, jakby tylko czekał na tę okaz
ję, żeby skonać, gdy będą mu uszy do klatki piersio
wej przykładali. Łukasz wyciągnął finkę z pleców o-
berfeldwebla. — Ty gnoju — powiedział do Jurczy
ka — ty zawszony gnoju. Mogłeś wbić to żelastwo we
własne bebechy. — Stali chwilę nad tym Niemcem,
jakby jeszcze nie wierząc, że sprawa jest skończona
i że niczego nie da się odmienić. Patrzyli na leżącego
w błocie Niemca, nie patrzyli na Jurczyka. I nikt się
za nim nawet nie obejrzał, gdy wlókł się na końcu,
53
Projekt okładki ZDZISŁAW MILACH © Copyright by Ryszard Liskowacki, Poznań 1976 ISBN 83-210-0011-8 Zamiast motta: Kochana mamo moja, piszę, bo ja już mogę trzymać ołówek w garści, co jest chyba cudem jakimś. Przeży łem ja takie cztery dni, że ani się cieszyć, ani skarżyć, tylko myśleć i myśleć, że w środku każdego piekła jest jeszcze jedno, najgorsze piekło. I ja tam byłem przez calutkie cztery dni, aż mnie trafiło na sam koniec pra wie. Jak mnie kto zapyta, ile mi lat, to odpowiem, że dwadzieścia jeden i cztery dni. Tak ja zawsze będę do lat swoich dodawał te cztery dni oddzielnie, bo inaczej toby było niesprawiedliwe. Przez rzekę my przeszliś my, która nie miała końca, a później był taki kanał Alt Oder czy coś. To my cztery dni od rzeki do tego kanału, a drogi tej tyle co od naszej wioski do Zakrzów ka, czyli żabi skok, to sobie wyobraź, co się tam działo na takim skrawku ziemi. Ale żyję i pomału zaczynam w to wierzyć, co swoim listem do Ciebie świadczę. Z listij kaprala Józefa Danieluka
Na takiej wielkiej wodzie, na takiej pięknej wyspie... 1. Jeszcze cztery dni temu, gdy w zadyszanych noc nych marszach mijali puste wsie i miasteczka, gdy przystawali przed pogiętymi, zadartymi w niebo, roz strzelanymi na wylot drogowskazami, sylabizując: Pribbernow, Miihlenbeck, Konigsberg, Mohrin — Ru- ciak, myśląc o tym, co będzie jutro, myślał jednocześ nie o tym, żeby mieć wreszcie syna obok siebie. Spra wa była bardzo prosta. I może właśnie dlatego nikt nie chciał Ruciakowi pomóc. Ci, którzy przez drogi nie znajome, nogi do krwi ocierając (dowódca plutonu: — Gdybyś ty mi, Ruciak, chciał pluton uzupełnić dziesię cioma, dajmy na to, wygami, to ja bym głową ruszył, ale ty mi dupę trujesz jednym smarkaczem. Przyjdzie do nas legalnie, wezmę, zaprowiantuję, nie przyjdzie, to żadna bieda), machorkę żując, bo jest rozkaz: palić nie wolno, ci, którzy siedem kilometrów na godzinę albo i więcej, pół godziny odpoczynku albo i mniej (szef kompanii: — Pamiętam o tym, Ruciak, co mam nie pamiętać, ale nie teraz, człowieku, bo wszystko musi mieć swój porządek. I ty, Ruciak, nie wariuj ko- 7
chaniutki, ty sobie tak nie myśl, że na 2. batalion Niemcy najgorsze świństwa szykują, a 3. batalion to oni będą kwiatami witać. W każdym batalionie można po kościach, kochaniutki, oberwać i w każdym można medalion zarobić. Czyż nie?), ci wszyscy w kurzu i zmęczeniu, nie wiedząc jeszcze, czy na Berlin idą, czy może na Szczecin, wiedzieli przecież jedno, że nawet w marszu takim można się trochę przespać, a jeśli już myśleć w marszu, to albo o sprawach wielkich jak osta teczność, albo o tak małym jak ziarnko piasku, które do buta się dostało pod onucę i w piętę uwiera. A spra wa Ruciaka nie pasuje ani do ostateczności, ani do kłującego ziarnka. — Czyż nie? — pyta szef kompanii, sierżant Mroczko. — Czyż tak — odpowiada Ruciak z pełnym niby zrozumieniem, ale i z odrobiną wątpli wości — wszystko jest jasne i prawidłowe, obywatelu sierżancie, no jeśli w każdym batalionie można jedna kowo dostać i zarobić, to ja prośbę składam, żeby mój syn Ruciak, znaczy się Władysław, w 3. batalionie za rabiał. Bo mnie już dwie wojny wytresowały, to ja wiem, kiedy takiego smarkacza z okopu wypchnąć, a kiedy za portki złapać, żeby po próżnicy głowy nie wychybnął. — Aż w lesie stanęli, który wodą wiosenną pachniał i który prawie do samej wody sosnami pod chodził. I zaraz od plutonu do plutonu szepty: jesteś my, koniec marszu. Kto był bliżej toru, ten mógł prze czytać na czerwonym murze malutkiej, kolejowej sta cji: Zackerick. A kto był dalej, temu szef kompanii rzecz wyjaśnił: — Fajrant, chłopaki; to jezioro, co jest przed nami, to jest rzeka Odra. Tu zrobimy taką gra nicę, że lepszej nie trzeba. — Rzeka była jak jezioro. Szeroko, leniwie rozlana, mulista przy brzegu, nie ruchoma. Jakby zamarła w oczekiwaniu na swój wielki los. I gdy się już naoglądali, głowy wychylając ostroż 8 nie z płytkich okopów, bo zachodni brzeg ze sznaj- perską gościnnością ich powitał, gdy się napatrzyli na drzewa jakby już zielone, na niebo poranne, dobrą po godę zwiastujące, na wodę, której się można było prze straszyć (kto chciał, ten słuchał Ruciaka, a Ruciak ra czej do siebie, nie do tych, którzy mu przytakiwali głowami: — Takiej wody wielgachnej to my nie brali jeszcze, toć nawet łódką sprawną w cztery wiosła ma chać tu trzeba minut ze trzydzieści, bo tam gdzie oko ledwie sięga, tam nurt dopiero, albo i godzinę całą machać trzeba, żeby butem tamtego parszywego brze gu dotknąć), gdy już podniecona radość z nich wyszła jak powietrze z pękniętej dętki i gdy powróciło zmę czenie, bo można przez trzy dni nogi oszukiwać, ale czwartego dnia nogi nabierają rozumu i bez żadnego przyzwolenia odpoczynku, należnego, bądź co bądź, no gom ludzkim, szukają, sierżant Mroczko odnalazł Ru ciaka. Usiadł obok niego. Przywarli plecami do tej sa mej sosny. Poczęstował Ruciaka machorką, a zaraz po tem, gdy już płuca pierwszym łykiem dymu okopcili, poczęstował go słowami: — Porucznikowi powiedziałem w twojej sprawie, a on powiedział: ludzka sprawa, za łatwię to Ruciakowi, jeśli będę mógł załatwić. Z do wódcą batalionu pogadam, tak do mnie porucznik, a jak będzie sposobność, to nawet z pułkownikiem Sie- nickim. I co ty na to, Ruciak? — Ja się na to cieszę. A w szeczególności to ja się cieszę, bo Ruciak Włady sław synem jest moim jedynym, w domu to tylko dwie dziewuchy, i to zamężne, a więc tak jakby już nie w domu. Ja sierżantowi nisko się kłaniam za tę przy sługę. — A idź ty, Ruciak, do cholery ze swoim kłania niem. Dla mnie to ten interes tylko tyle znaczy, że w kompanii będzie jedna lufa więcej. Czyż nie? — Czyż tak — gorliwie przytaknął stary żołnierz — 9
Ł dwóch Ruciaków w kupie, to już jest poważna siła. A Władek ma krzepę jak kowal, tylko żołnierskiego rozumu jeszcze u niego ciut za mało. 2. Drugą noc już Odrę wąchają. W nocy łatwiej z brze giem rzeki się witać. Mętna, czarna woda dociera w niektórych miejscach prawie do samej szosy. Gdy się tylko ściemni, można tam dojść, nie schylając karku. Niemcy zachowują się w nocy dosyć przyzwoicie. Na polskim brzegu nie zgasły jeszcze wszystkie pożary. Płonie las w Gustebiese, skwierczą drewniane domki w Zackerick, ale to wszystko zostało z popołudniowej kanonady. Teraz tylko erkaemiści na dwóch brzegach rzeki rozmawiają ze sobą bez szczególnego entuzjazmu krótkimi seriami. Ruciak wrócił z lasu z naręczem sos nowych gałęzi. Szykował sobie posłanie z taką staran nością, jakby w tym dole piaszczystym miał spać przez cały kwiecień. — Królewiczu, piasek ci za twardy? — dogadywał kapral Józefacki, najlepszy poeta w kompa nii, a może nawet w całym 3. batalionie. Józefacki pi sał listy do swej dziewczyny wyłącznie wierszem: „Jak już się wojna skończy, to nas już nikt nie rozłączy. Skończą się straszne boje i będziemy szczęśliwi oboje.” Takie wiersze miały wymowę ogólnoludzką i z rów nym powodzeniem mogły służyć Józefackiemu, jak i tym, którzy z większą wprawą władali karabinem niż ołówkiem. Kapral był nałogowym palaczem. Chy ba tylko dlatego nie mógł się zdobyć na absolutną bezinteresowność w sztuce. Ustalił jednak wyjątkowo 10 korzystny dla młodych żołnierzy cennik. Za jedną zwrotkę brał jednego papierosa albo szczyptę machor ki, z której można było przyzwoitego knota skręcić. — Piasek mi nie twardy — odpowiada Ruciak bez żadne go gniewu —• ale mi jakoś truposzami śmierdzi. A ta ka gałązeczka sosnowa pod głową, taka poduszka zie lona to jakby człowiek żywicą oddychał. A jak człowiek żywicą oddycha, to się nie chce człowiekowi umierać, a jak się nie chce umierać, to się nie umrze. — Turec kie gadanie, Ruciak — parsknął kapral, ale nie odstępo wał od wyścielonego sośniną legowiska — a są tacy, któ rym na tamten świat pilno? Są tacy w ogóle? — Czego by nie mieli być? — Ruciak spojrzał na kaprala z ży czliwą wyrozumiałością. — A taki Kucwa z pierwszej kompanii, na ten przykład. Tylko tyle mu w głowie, że by być w przodzie za każdym razem. Zapytają o ocho tnika, to już Kucwa pierwszy. Czego by nie mieli być? Ja się do starej, do swoich dziewuch ja się śpieszę, a Kucwa? Do kogo wracać jemu? Z chałupy to mu tylko spalenizna została, a z rodziny jedna duża mogiłka. Obcymi rękami usypana. — Już się na drugi bok prze wracał, zadyszany od tego długiego gadania na śmier telny temat, zmęczony ponad ludzką miarę całodzien nym rąbaniem sosen, długich, prostych, z których sa perzy solidne tratwy budowali, już płaszcz na głowę, już oczy przymykał, bo nawet w ciemności oczy trzeba zamknąć, żeby sobie należycie przed snem różne ważne myśli w głowie uporządkować, gdy nagle swoje na zwisko usłyszał. Jeszcze z oczami zamkniętymi: — Nie dadzą się człowiekowi wyspać, nocna sprawa to nie może być dobra sprawa, a już na wojnie to jest cał kiem obrzydliwa sprawa, bez spania wojowanie kiep skie — ale już w czujności rosnącej, bo głosy najpierw przy torze, a później bliżej, między drzewami, a póź niej jeszcze bliżej, na skrzyżowaniu leśnych ścieżek: 11
— Ruciak kima już pewnikiem jak kret w norze, w le wo bardziej trzeba i kawałek z górki... Ruciak. Ruciaka. Ruciakowi to dobrze. Postawił na swoim. Teraz to już prosto. — Zerwał się, wyskoczył z rowu i pobiegł, po tykając się o korzenie. — Władziu, syneczku, no nie widzisz ty mnie? Przecież ja ci stoję na drodze samej, przecież ja nie duch jeszcze. A ojca swojego nawet w noc widzieć ty powinien. — Zwarli się ramionami jak zmęczeni zapaśnicy, którzy odpoczywają przez chwilę ciałami się wzajemnie podpierając. I tyle tylko było ciszy, ile w tym zwarciu z radości bezsilnym. Później szli ramię przy ramieniu, chociaż nie jest to określe nie zbyt dokładne, bo syn przewyższał ojca przynaj mniej o głowę. A stary mówił w pośpiechu to wszys tko, co musiał powiedzieć. — Tak, znaczy się, porucz nik słowa swojego ->a wiatr nie puścił i my już razem, Władziu. Po sprawieuiiwości to jest, bo syn przy ojcu być powinien i jak ziemię orać trzeba, i jak wojować trzeba, i jak się ojcu na umieranie bierze, to po spra wiedliwości syn przy tym umieraniu klęknąć winien. I my już razem. Sośniny przyniosłem na legowisko i słoniny kapkę zostawiłem, żeby nam od gadania szczęki nie zmartwiały. Wyczucie u mnie było, że goś cia przywitam. Przekąsimy ździebko i powiemy sobie, co należy na taką okoliczność. Bo jak my z tego Grei- fenbergu wyszli, to raz ja ciebie tylko widział, a i z domu żadnego pisma nie odebrał. A raniutko, ze świ tem to ty zobaczysz, Władziu, wielki widok z mojego okopu. To taki widok, że samą wodę zobaczysz i kawa łek nieba. I my tę wodę brać musimy, Władziu. — Syn żuł żółtą ze starości słoninę i przytakiwał. Później wtu lił się w okop, podciągnął długie nogi pod brzuch i nie protestował, gdy go ojciec własnym płaszczem nakrył. Jeszcze cztery dni temu, gdy w zadyszanych, nocnych marszach mijali puste wsie i miasteczka, Ruciak z nie 12 pokojem myślał, co będzie jutro, teraz Ruciak mamro cze coś, nad chrapiącym synem i jeśli nawet myśli 0 dniu jutrzejszym, to nie ma w tym myśleniu żadne go niepokoju. I gdyby się nawet przyśnił tej nocy Ru ciakowi sen prawdziwy, sen, w którym generał Bew- ziuk rozmawia z pułkownikiem Sienickim o czarnym losie 3. batalionu, Ruciak nie odegnałby swych myśli, w których była sama łagodność. Zawsze przecież na wojnie komuś los czarny jak czarne, ciężkie skrzydła 1zawsze komuś ułaskawienie dane. 3. A komu ułaskawienie? 3. batalion ułaskawienia nie otrzyma, ale w batalionie jest więcej niż trzy setki lu dzi i nie każdemu to samo pisane, chociaż taki sam rozkaz. Wyspa. — No, pomyśl ty, Władziu, że to akurat nam przypadło. Niby różnica nie taka wielka, bo jed ni dzisiaj, a drudzy na ten przykład jutro, ale ja ci od serca powiem, że mnie jutro bardziej by pasowało. Za mało my mieli tej spokojności dla siebie. Wyspa. Za miesiąc, za dwa, gdy wody opadną, tej wyspy chyba już nie będzie. Rzeka powróci do swego koryta, a z wyspy zielony pagórek zostanie. Trawa tam będzie taka soczysta że krów nawet kijem nie przegnasz. — Jeszcze się nie rozwidniło, ale oni widzą już wszystko. Na ba gnistym nabrzeżu w pobliżu kolejowego mostu, którego środkowe przęsła Niemcy zdążyli wysadzić w powie trze, saperzy ustawili kilkadziesiąt łodzi. Ruch się robi na polskim wybrzeżu coraz większy, żołnierze pokas- łując i sapiąc ładują na te łodzie wszystko, co będzie im potrzebne na tamtym brzegu. Moździerze ładują. 13
Lekkie działka ładują. Karabiny maszynowe ładują. Skrzynki z amunicją ładują. Aż dziwne trochę, że Niemcy tak cierpliwie wsłuchują się w ten stukot, w te pokrzykiwania, które chociaż ciche, niosą się na pewno po nocnej wodzie aż na tamten brzeg. I jakby chcąc całą tę wojenną krzątaninę przytłumić, zagłu szyć: — Świtać zaraz będzie — Ruciak do syna, który zdjął na chwilę hełm i wyciera rękawem spocone czo ło — a my tam winni być jeszcze przy ciemności, a ty mi do przodu nie uciekaj, tylko na ojca spoglądaj w potrzebie, co on będzie robił. — Jakby już nie było potrzeby maskowania tego, co za chwilę nastąpi, ogniem za ich plecami las rzygnął ze stu albo i więcej armatnich luf, ostatnie przygotowanie przeprawy przez Odrę się rozpoczęło. Toporne, wielkie łodzie na wodzie się już kołyszą. Wskakują teraz drużynami, sadowią się, szukając bezpieczniejszego miejsca i zapominając, że dla tych, którzy na łódź wstępują, każde miejsce jest złe. I ledwie Ruciak usłyszał: odbijać! i ledwie zdążył powtórzyć ten okrzyk, powtórzyć tylko dlatego żeby nie milczeć, bo najgorsze jest oczekiwanie w mil czeniu, a już poczuł i wszyscy poczuli, pół plutonu ciasno przyklejonego ciałami do łodzi poczuło, że nie odpłyną. Woda nie sięgała tu wyżej niż do łydki i wszystkie łodzie do mulistego dna przywarły. Więc już nie ma okrzyków: Odbijać! Wiosłować! Więc naj pierw porucznik Łęcki, a później sierżant Mroczko i prawie jednocześnie pięciu innych poruczników, i trzynastu sierżantów, i dwudziestu trzech plutono wych, i kto tylko chciał (a chcieli prawie wszyscy), podawać zaczęli myśl na wagę zbawienia: łodzie na ple cy! Do wody wszyscy i targać łodzie aż na głębinę. Ło dzie na plecy. Aby dalej od brzegu. I już trzydzieści ło dzi na żołnierskich plecach. Komu ułaskawienie? Jesz cze nie teraz myśli takie. Ktoś potknął się o korzeń, ktoś się przewrócił na wyślizganym przez wodę kamie niu. Dwadzieścia dziewięć. Ruciak ostrożnie maca dno rozmiękłymi butami. Chwilami wydaje mu się, że te dziurawe buty już dawno się w wodzie rozpłynęły, że całkiem boso przyjdzie mu brać niemiecki brzeg. — Gdzie do cholery ta głębina? Saperzy łodzie ciosali, a pomyślunku nie mieli, żeby głębokość chociaż kijkiem zmierzyć. — Dwadzieścia osiem. Dwie łodzie z pochylo nych pleców w dół, nie w głębinę, w muł. — Moździe rze szlag trafił, moździerze ratować! — A co ty, czło wieku, z moździerzami teraz? Do kieszeni je niby wsa dzisz? Paluchami z bajora wyciągniesz? — Jeszcze ich ogień z własnego brzegu osłania. I wyspa jeszcze. Ona ich odgradza od niemieckiego brzegu. Dwadzieścia sie dem. — Cholerniki, łamagi macedońskie, amunicję ra tować. — Niemcy słyszą, czują, ale jeszcze nie widzą. Nie dlatego że ciemność, bo już ciemności nie ma, ale dlatego że wyspa wszystko zasłania. Przebrnęli kilka dziesiąt metrów. Niektórzy brnąć musieli dwa razy ty le, żeby się do pasa w wodzie zanurzyć i żeby krzyk nąć: — Jest głębina! Stawiać łodzie! Płyniemy! — Z nabrzeżnego wału szły długie serie z niemieckich ma- szynówek. Ale pociski niosły górą. Cwiergotały 3. ba talionowi nad głowami. Jeszcze nie dla nich. Wyspa. Tarcza. Później, gdy już wiosłowali zawzięcie, na tę wyspę kurs biorąc: — Słoneczko już, synku. Przy sło neczku wszystko ludzkie bardziej, niby wszystko wi dać, a nas z Bożą pomocą nie widać — później niemiec cy artylerzyści zaczęli się trochę po omacku wstrzeli wać w tę wodę, co za wyspą, w te łodzie, co za wyspą. Woda wytryskiwała do góry i opadała jasnymi kropla mi. Aż sto pierwszy pocisk po omacku trafił. Jak na ćwiczeniach. W środek łodzi. Wytrysnęły do góry szczątki desek. Opadała jasnymi kroplami. Szczątki lu dzi. Kroplami. — Jezusiu, dosunęło im. Trzeci pluton 15
chyba... — Miazga. Kroplami. Parę metrów mieli już tylko do brzegu. Znów prześwietlona słońcem fontanna wody. Na pięć metrów wysokiej. — Nie bój, Władziu, na wyspę jak my wleziem, to oni nas mogą pocałować. Na wodzie, nie powiem, straszno, ale wyspa to już, Władziu, ziemia. — Dopłynęli. Słońce stało wysoko, gdy batalion w wyspę zaczął się wkopywać. Pazurami, łopatami, kawałkami desek. Kto się z jednego końca wyspy na drugi przeczołgał, zobaczył w całej okazałoś ci niemiecki brzeg. Przeczołgali się przede wszystkim zwiadowcy. Wrócili. I teraz ci wszyscy w płytkich, mo krych okopach, dysząc jeszcze ze zmęczenia, łapiąc sze roko otwartymi ustami powietrze, słyszą: — Będzie do Niemców najwyżej dwieście metrów. Dwieście met rów, ale już samej głębiny, bo za wyspą rzeka ma główny nurt. — Słyszą. Najwyżej dwieście. Kombinują każdy po swojemu: dwieście, ale to już nie noc. Dwieś cie, ale jasność taka, że można z tej odległości żabie w oko strzelić. Każdy po swojemu: była płycizna, źle. A teraz sama głębina, jeszcze gorzej. Oddychają na za pas. Położyli się na plecach, patrzą w niebo. Na zapas. A kto to może wiedzieć, kiedy takie patrzenie jest ostatnie. Ruciak myśli: nie po sprawiedliwości wyszło. To ja po to synka z 2. batalionu wyciągałem, żeby go w pierwszej kolejności przez taką wodę wielgach ną rzucać? Ruciak podaje synowi manierkę z kawą: — Ja ci wszystko po generalsku wyłożę. Po to nas w wo dę dzisiaj wepchnęli, żeby Niemiaszkom słabe strony wymacać. Pokozakujemy odrobinę na tamtym brzegu i dawaj z powrotem. Nasze generały na górce teraz jakiejś stoją, przez szkła popatrują i tak oni do sie bie: tutaj Fryce ognia mają, a tam gówno oni mają. I jak jutro cała nasza dywizja przez wodę ruszy, to już będzie wiedziała, gdzie ma ruszyć. Wyrozumiałeś, w czym rzecz stoi? — Wszystko jasne, tato, tylko 16 czy Niemcy dadzą nam na swoim brzegu pokozako- wać chociaż trochę? — A co by nie mieli dać? Że też ty, Władziu, nie pomyślisz głębiej, przecież my do nich nie z plutonem w gościnę, my do nich z całym batalionem. A ja cię, Władziu, uczył nie będę, co to jest 3. batalion, boś ty i bez mojej nauki wiedzieć 0 tym powinien. — Zaczęło grzmieć na niemieckim brzegu, ale pociski przelatywały nad wyspą i wybu chały tam, gdzie już od dwóch kwadransów nie by ło batalionowych łodzi. Wciągnięte zostały na brzeg 1 teraz dopiero dokładnie można było zobaczyć, ile w tym sosnowym drewnie dziur, ile ołowiu. — Łyk nij jeszcze, Władziu, jak tyle wody dookoła, to naj bardziej w gardle zasycha. — Akurat czasu im tyle zostało, żeby łyknąć trochę kawy i pachnącego błotem powietrza. Ruciak słyszy już wołanie sierżanta: — Do łodzi wracać! Na plecy brać i przez wyspę! — Zakrę ca Ruciak manierkę, pasem się mocniej ściska, nie spieszy się: a Władzio nie głupi, w moje myśli do brze zajrzał, powiedział, czego ja nie chciałem z gard ła wypluć. Kozakami to my dzisiaj nie będziemy. Daj nam Boże, ale nie będziemy. Nie po sprawiedliwości wyszło. Niosą. Póki na szczyt wyspy nie wyszli, mogli jeszcze pooddychać ciszą. Przez bajoro, przez wodę do kolan sięgającą nieśli, teraz niosą przez wyspę. Ziemia mułem i rybami pachnąca. Niosą. I jeszcze wyżej. Kar ki obolałe prostując, jakby chcąc tymi szerokimi, płas kimi łodziami niebo zbyt jasne podeprzeć. Niemcy jeszcze milczą. Dlaczego? Nawet artylerzyści, którzy zdążyli się wstrzelać w wyspę, też nagle zamilkli. Pierwsza łódź wyhuśtana na żołnierskich ramionach już się prawie z wodą wita. Z dobrą wodą, z głęboką. Łódź tutaj, nawet najcięższa, na płytkim dnie nie osiądzie. Z dobrą wodą. Można długi pacierz zmówić, zanim twarzą do dna się dosięgnie. Z głęboką. Dlaczego? 2 — B allady okrutne 17
Zwariowali ze strachu, widząc tę dziwną paradę lodzi niesionych ostrożnie, jakby były z dykty zbudowane, jakby się mogły roztrzaskać, ześlizgując się ze zmę czonych pleców. Zrzucą tę pierwszą łódź, aż woda z wrażenia zaklaszcze i teraz tylko dwieście metrów. Pokozakujemy? Zrzucili. I zaczęli szybko wskakiwać, ślizgając się na mokrym drzewie. — Prędzej, do stu jasnych choler! — łapiąc silnie za wiosła, bo nurt tutaj bystry i zaczęło natychmiast łódź znosić w le wo. — Trzymać, chłopaki, do kurwy nędzy, trzymać kurs! — i jeszcze w lewo, coraz dalej od stalowego szkieletu mostu. I właśnie wtedy zagotowało się. Jak by na jeden rozkaz, jakby za jednym pociągnięciem cyngla, zacharczał, zapłonął, zadudnił niemiecki brzeg. I wypuszczając łodzie, żywi padali obok martwych, a martwi nawet szybciej. Ruciakowi, który zdążył jed nym susem w płytką bruzdę się zaryć, wydawało się przez chwilę, że nie ma już niemieckiego brzegu, że nie ma tam drzew, krzaków, przeciwpowodziowego wału, tylko jest jeden wielki błysk ognia. Zaczął się wycofywać w głąb wyspy, a w wodzie szczątki trzech łodzi, rozbitych, podziurawionych jak sito, nie cze kając na żaden rozkaz, a na tych szczątkach kilku rannych i zabitych, reszta z dnem się już wita, bo nikt chyba zresztą rozkazów nie wydaje, jest na woj nie taki czas, są sekundy, w których można liczyć tylko na własny rozkaz, na własny strach, na intuicję, odwagę i głupotę. W głąb wyspy. Po lewej i prawej stronie Ruciaka pełzające w pośpiechu przerażone cia ła. A dokąd? A gdzie bezpieczniej? A komu dane ułas kawienie? Wyspa taka, że można ją przez pięć minut dokładnie krokami zmierzyć. Wzdłuż i wszerz. — Wła dziu, do mnie pospieszaj, tutaj mam dołek, głowę cho ciaż wsadzić można. — Ale już są rozkazy. I już jest nawet „czterdziestka piątka” na stanowisku. Jedyne 18 działo, jakie im zostało na wyspie. Plutonowy Łeb- kowski nie marnuje amunicji, bo jej nie ma za wiele. Strzela celnie i niektórzy nawet wykrzykują: — Przy- pieprzyłeś w cekaem! Tylko się zakurzyło. Dostał! — Ale mało radości w tym krzyku i mało dostojeństwa w tym umieraniu na wyspie, na której można milczeć, można krzyczeć, można płakać, można nawet strzelać, ale nie można honorowo, idąc do przodu, umierać i nie można nawet tchórzliwie na bezpieczne tyły się wyco fać. Nie ma tu bowiem tej pierwszej i tej ostatniej linii. Jest wyspa. I czują się wszyscy tak, jakby byli na wielkiej patelni podgrzewanej ze wszystkich stron jednakowym ogniem. Czekać można. Tyle im zostało. Nie na pomoc nagłą, bo kto się odważy następny ba talion w środku dnia na wodę pchać? Nie na wyczer panie Niemców, bo jeśli nawet lufy rozgrzane będą musieli na pobliskim brzegu ostudzić — Dwieście met rów tylko było, chłopaki, jeden skok i już byśmy tam byli, chłopaki... — to ile z takiego studzenia będzie tutaj odpoczynku? Niechby nawet pół godziny. A do zmierzchu ile zostało? Nikt głośno o tym nie mówi, ale ci, którzy jeszcze myśleć potrafią: a do zmierzchu ile zostało? To jest ratunek. Trzeba czekać, trzeba umierać cierpliwie, aż przypomni sobie o nich noc. Wtedy będzie można te ostatnie, które zostały, łodzie od wyspy odepchnąć i powrócić tam, skąd przyszli. Wi dzą swój brzeg. Nie tak dokładnie jak niemiecki, ale widzą. — Władziu, damy przecież radę, co byśmy nie mieli dać? Nocka przyjdzie i pluśniemy do wody. — Teraz właśnie studzenie rozgrzanych luf albo obiado wa przerwa, albo może jakiś rozkaz oszczędnego ofi cera: przerwać ogień, szkoda amunicji, tam na wys pie nikt żywy nie mógł zostać. Mógł. Cisza nagła. Przy tulone do ziemi ciała odprężają się. Nogi trzeba spraw dzić. Lewa. Prawa. Ręce trzeba wypróbować. Przed 19
oczami pięć wybrudzonych błotem palców. I każdy pa lec żyje. I musi to udowodnić niezdarną ruchliwością. Przytulone do ziemi ciała nie odprężają się. Żółte, sine palce przywierają zachłannie do ziemi. Już się od niej nie oderwą. — Józefa całego rozpaćkało, panie sier żancie. — Sanitariusz, dawaj szybko tutaj, bo się ka pral całkiem wykrwawi. — Bołdak, obywatelu sierżan cie, w grdykę dostał, pod samym brzegiem leży, sikało z niego, że nie daj Bóg. — Liczą. Najpierw żywych, później zabitych, a jeszcze później amunicję. Zabitych za dużo, żywych za mało, amunicji prawie wcale. A ra chunki jeszcze nie skończone. Młody Ruciak amunicję nosi. Zabierają zabitym, oddają żywym. Porucznik Za ręba do sierżanta Mroczko: — Oni nas chcą do wody ze pchnąć, bo wtedy jak do kaczek. Kto przeżyje, to prze żyje, ale przeżyć można tylko na wyspie. Powiedz to w plutonach. Niech nikogo strach nie zagna do wo dy. — Powiedzieć w plutonach? Szukaj tu, człowieku, plutonów. Każdy szukał swego dołka, swojej szansy i swojej śmierci. Na własną rękę. W plutonach? Po co? Wszyscy wiedzą to samo co porucznik Zaręba. A przynajmniej czują to samo. Przynajmniej to: kto prze żyje, ten przeżyje, zmierzch jedyny ratunek. A wte dy nie trzeba nas będzie do wody spychać, sami się zepchniemy. I ta droga powrotna na brzeg, gdzieśmy już zdążyli korzenie zapuścić, będzie dwa razy krótsza. Strach będzie nas popędzał, bo nie każde zdychanie jest jednakowe. Nawet na wojnie. A najgorsze to jest takie zdychanie, gdy na ostatek nie można nawet kłów szko pom pokazać, nawet zawarczeć nie można, bo kto to usłyszy albo komu to potrzebne? Stary Ruciak poma ga sanitariuszowi z 1. kompanii. Cisza jeszcze, ile jesz cze? znoszą rannego z niskiego pagórka, cisza jesz cze, ze środka wyspy aż na sam brzeg. Ten bez pieczny albo raczej trochę bezpieczniejszy, po wscho 20 dniej stronie wyspy. Ile jeszcze tej ciszy? ręką sięgnie, jeżeli sięgnie, wody dotknie, a później mokre palce na usta, ssanie palców później, jeżeli sięgnie. — Mia łeś szczęście, braciszku, to i nie narzekaj, kula weszła bez twojej pomocy i wyszła podobnym sposobem, ni czego wyciągać nie trzeba, to i płakać, znaczy się, nie trzeba. Jak na psie wszystko się zagoi. A ty myślisz, że ja nie byłem nigdy harapnięty? Gorzej od ciebie byłem, aniołowie mnie już brali na spytki, a widzisz ty, braciszku, że oto stoję przed tobą i żyję. — Wra ca stary Ruciak z sanitariuszem, odwracając leżących, tych którzy twarzą do ziemi, jakby ból albo i krzyk ostatni chcieli brzuchem do tego bagniska, gdzie tra wy tyle co nic, przycisnąć. — Zakryj mu powieki, bo go słońce, nieboraka, razi. — Ile tej ciszy darowanej? Minuty się wloką, a jakby stały w miejscu. — Ułóż go wygodniej, bo musi długo czekać na swoją mogił kę. — Jemu i tak jest wygodnie. — Co ty tam wiesz, łapiduchu. O życiu to ty może trochę wiesz, a o śmier ci to nawet ja za wiele nie pojmuję, no, mam od cie bie ze trzydzieści roczków więcej, a nie pojmuję. Ten na brzegu, cośmy go zostawili, do wieczora nie dociąg nie. On nie miał w oczach życia. Ale nas wymłócili, Jezusie! — Niemcy ciszę przerwali, gdy Ruciak cią gnął w stronę brzegu młodego chłopaka z urwaną do łokcia ręką. Sanitariusz dwa bandaże na kikucie owinął, a krew była silniejsza i przeciskała się przez te banda że na wolny świat. Wyspa znów kołysała się od wy buchów i coraz silniej się kołysała, jakby za chwilę miała się schronić pod wodę. Ruciak zostawił rannego pod jakimś wątłym krzaczkiem i wskoczył do rowu. Wcisnął głowę w ziemię i zaczął wykrzykiwać, krztu sząc się mokrym piaskiem: — Żeby wasze matki i żo ny do zachodu życia płodu nie nosiły, żeby wam się matka ziemia w próchno zamieniła, gady, takie wy te 21
raz mocne, bo nas macie jak niedźwiedzia w klat- ce- Krzyczał i nikt go w tej nawałnicy ogniowej nie słyszał, i chyba sam siebie nie słyszał, bo zamilkł nagle. Podniósł głowę i wtedy rozrywający się w po bliżu pocisk ochlapał mu twarz wielkimi kawałami bło ta. Przetarł oczy, podczołgał się tam, gdzie zostawił rannego, i przytaszczył go do swojego dołka. Nie było tu ani milej, ani bezpieczniej, ale Ruciak, odstępując rannemu swój niby okop, chciał sobie, a może nie tyl ko sobie udowodnić, że ma już wszystkiego po dziur ki w nosie, to znaczy, że nie boi się już niczego. Sie dział wyprostowany przy rannym, położył mu rękę na spoconym czole i patrzył bez namiętności żadnej na powolne wyspy umieranie. Później znów była cisza. Przyczołgał się do ojca młody Ruciak. — Dajesz im? — zapytał ojciec, odkręcając manierkę z resztką kawy. — Jak należy — syn odpowiedział — erkaemistę zabiło i pracowałem przez cały czas przy maszynce. — Przez cały czas? — upewnił się stary. — Do ostatniej taś- my pracowałem, a teraz to sobie mogę tylko zagwiz dać. — My im jeszcze zagwiżdżemy, synku. Miałeś ty szczęście, żeś do 3. batalionu w samiutką porę przyma- szerował. A czy to jest po sprawiedliwości? Jest to? A prosiłem ja niższej i wyższej szarży, żeby syna mi dali do plutonu. A prosiłem ja przez miesiące cztery i na przeszkodzie zawsze jakaś przeszkoda stała. A dla czego wczoraj, na ten przykład, nic nie stanęło w po- przeK drogi synowi mojemu? A mogli go zatrzymać cho ciaż i dwa dni albo dzionek jeden i już na wyspę nie miałby sposobności. — Stary Ruciak wziął rannego za nogi. Młody Ruciak wziął rannego pod ramiona. I znów ciszę wykorzystując, do brzegu wschodniego, ranny omdlał zupełnie, bandaż na kikucie w czerwieni i czer ni, ziemia czarna pod nogami, trzydzieści kroków, za padali się po kostki w błocie, szli. Nie było żadnej pew ności, czy nawet dla wszystkich zdrowych i całych ło dzi wieczorem wystarczy. Nieśli. Była pewność, że nie można inaczej, że rannych trzeba bliżej brzegu. Niech wiedzą, że się o nich myśli. Chociaż to. Tak mówił Mroczko jeszcze przed... — Dotrwamy do wieczora, sierżancie? — Ktoś dotrwa. — Nie dotrwał. Ugodzi ło go, gdy szedł do wschodniego brzegu na środek wys py, na małe wzniesienie, gdzie stały trzy cekaemy, z których tylko jeden mógł jeszcze strzelać. Podbiegł sta ry Ruciak: — Sierżancie, Panie Jezusie, taki szmat dro gi razem i teraz? I tutaj? — Coś chciał odpowiedzieć, ale tylko ustami ruszał. Więc tylko sobie powiedział. To też się liczy. Patrzył na Ruciaka i wzrok mu ła godniał, chmurą zachodził. Umierał szybko, bez żad nych wykrętów, jakby się wstydził, że właśnie w ta kiej trudnej chwili batalion opuszcza. 4. Odzyskał przytomność, gdy mieli już za sobą połowę drogi. Rozpoznali bojem, co mieli rozpoznać. Życiem też trochę rozpoznali. Gwiazd jeszcze nie było, ale był już zmrok. Ruciak otworzył powoli, jakby ze strachem oczy i przez chwilę wsłuchiwał się w głośne sapanie wiosłujących. Chciał unieść głowę, ale ból wielki na tychmiast go dopadł i mocno przycisnął do łodzi. Gdzieś z tyłu, z gęstego mroku, skąd uciekali, goniły ich po jedyncze wybuchy pocisków. Później biała rakieta syp nęła gwiazdami i ktoś na łodzi krzyknął: — Wiosłować, wiosłować, gówno nam już zrobią! — Ruciak, pokonu jąc ból, poznawał świat. Wracał do niego pomału, aż wreszcie wrócił. I wtedy krzyknął przeraźliwym gło- 23
sem, a ci przy wiosłach zamarli na sekundę w bezru chu: — Władzio gdzie?! — Wtedy schylił się nad nim kapral Józefacki i powiedział zmęczonym, beznamięt nym głosem: — Cicho, stary, wszystko będzie po ludz ku. Wrócimy przecież na wyspę, nie zostawimy Wła dzia bez mogiłki. Taki jeden Lipień z Zackerick Czerwona ściana stacji kolejowej. Tuż za plecami Lipienia. Taki większy domek. Dwie albo i trzy ro dziny mógłby pomieścić. Zackerick. Szyny są wyślizga ne. Błyszczą jeszcze, ale już prowadzą do nikąd. Albo na koniec świata. Albo do piekła. Jak kto chce. Jak komu wygodnie. Sto metrów tych szyn, sto pięćdzie siąt i już most się stalowym sklepieniem otwiera. A za pierwszym przęsłem otwiera się przepaść. Widać ją z daleka i nikt sobie nie robi złudzeń, że będzie po tym moście maszerował. — Słuchajcie, Lipień, to jest ostat nia polska stacja. A po tamtej stronie rzeki Germania się rozpoczyna. Rozumiecie historię? — Prosta ona, to i rozumiem. — A nazwę tej historii to wy zapamię tacie? — Czego nie, zapamiętam. Ale jaka to nazwa? — Napisana tu przecież. Litera po literze. Czarno na bia łym. Zackerick. — Nie zapamiętam. Do germańskiej historii nie mam jakoś głowy. Tyle tylko pamiętam, że halt albo Hande hoch i jeszcze że Hitler kaputt. — To też dobre, ale stacja nad samą wodą, nad samą granicą jeszcze lepsza. A za pierwszym przęsłem prze- 25
paść. Aż do samego dna rzeki. Jedni ze strachem: bę dzie tej wody z pięć metrów. Inni z nadzieją: a może tylko trzy? Cóż to za różnica? myśli Lipień bez pod niecenia żadnego i wzdłuż szyn, prościutko ułożonych, wzrok mu się ślizga. I od przęsła do przęsła wzro kiem przeskakuje. I już tamtą ziemię za wodą, za górą, za lasem, za strachem, za nadzieją, za przekleństwem, za zmiłowaniem, uważnie obmacuje wzrokiem. Nasyp jakiś. A za nasypem? Krzaki chudziutkie. A za krza kami? Dwie godziny patrzenia. I nic. — Słuchajcie, Lipień, wy tu macie patrzeć za cały pierwszy batalion. Przez cztery godziny wy jesteście, że się tak wyrażę, wielkim okiem batalionu. Partyzant z was był? — Był. — No, to obserwujcie tych skurwysynów. Patrzcie i kombinujcie sobie naukowo. Dymek, krzaczek, a naj bardziej to wy obserwujcie różne błyski. Co ja wam będę gadał? — Lipień odgarnia krzaki, które już zie lonością pachną. Można by wyjść z tej kryjówki i na środku toru stanąć. Albo nawet pomaszerować wzdłuz szyn. Dziesięć sekund? Dwadzieścia metrów? Pomasze rować. Pomaszerować. Poma... nawet najlepszemu snaj perowi nie zawsze wychodzą dziesiątki... szerować. A może na tym odcinku przy moście nie ma snajpera? A może za tamtym wałem nudzi się teraz przy cekae- mie jakiś szczeniak... piętnaście sekund... trzydzieści metrów... już by mnie miał jak na dłoni... szczeniak, który najpierw długą serią świat zadziwi, a dopiero później pomyśli, że nie należało strzelać. Bo nie po to maskuje się cekaemy, żeby jakiegoś tam Lipienia na odkrytym brzegu ołowiem faszerować. Zaczajona broń może nawet płakać z nienawiści, ale nie może szcze kać, dopóki na brzegu jak stół płaskim nie pokaże się przynajmniej setka Lipieniów. Dwie godziny. Wyjść? „Kochana mamo, w pierwszych słowach listu to ja pi szę, że mi jest ciężko. Spokoju nie mam żadnego ani 26 w dzień, ani w nocy, bo jak usłyszałem od ciebie to, co musiałem usłyszeć, to o spokój nawet modlić się nie mam żadnego prawa. Dla jednych to się już lada dzień wojna zakończy, a dla ciebie, kochana mamo, a także dla mnie to się ona już dawno zakończyła. Bo koniec to jest wtedy, gdy już większego nieszczęścia dla czło wieka być nie może. A czy dla nas, kochana mamo, może być jeszcze większe nieszczęście od tego, cośmy doświadczyli?” Tuż za plecami czerwona ściana. Stacja jest ustawiona bokiem do rzeki. Bokiem do tamtego brzegu. Nie trzeba się więc bać snajpera. Można ła zić bez zgiętego karku po malutkiej poczekalni, w któ rej pełno biletów kolejowych, szkła i różnych szkop- skich papierów. Wczoraj rano kapral Jaguś znalazł w pokoiku na piętrze paczkę z takimi dziwnymi książ kami, że aż porucznik Naręcz zawiózł to wszystko do sztabu pułku. Ale najpierw sobie poczytali i czytał każ dy, kto chciał, bo to było po polsku. — O kurwa — powiedział Jaguś — litery polskie, słowa polskie, a śmierdzi gównem. — Na pierwszej stronie była fo tografia jakiegoś robotnika, który dźwigał co prawda na ramieniu duży kamień, ale bardzo się z tego cie szył, a na rękach miał ochronne rękawice. Żeby inu czasami ten kamień odcisków na palcach nie zrobił. „Europa pracuje w Niemczech. Sauckel mobilizuje re zerwy produkcyjne.” Tak tam było. Wielkimi literami. Z takim jeszcze dopiskiem, że wszystkie prawa zastrze żone i że „Copyright 1943 by Zentralverlag der NSDAP, Franz Eher Berlin”. I głos się rozlega z okna, którego Lipień nie mógł widzieć, bo tylko czerwoną ścianę miał za plecami. Ale głos ten był Lipieniowi wyjątkowo znajomy, więc do okna nie trzeba było zaglądać. Wy starczyło słuchać i odpowiadać. — No i co, Lipień? — Tak jakby nic, obywatelu plutonowy, patrzę. — To źle patrzycie, Lipień. Obserwator trzeciego batalionu wy 27
patrzył całą baterię ichnich dział. — Jak strzelali, to i wypatrzył. — Nie filozofujcie, Lipień, bo za to nie dają medali. Nikt się u nich nie rusza? — Ani duch, ani człowiek. — O Niemców ja pytam. — To ja prze cież mówię, że nikt. — A wy myślicie, Lipień, że ich tam nie ma? — Ja myślę, że ich tam jest cała kupa, tylko że się nie ruszają. — To wy tyle nie gadajcie, Lipień, tylko patrzcie, patrzcie. — Kapral otworzył książkę na tej stronie, gdzie było wielkie zdjęcie pra wie łysego faceta w bardzo paradnym mundurze. I za raz przeczytali, że to jest właśnie ten Fritz Sauckel, który mobilizował rezerwy produkcyjne dla III Rze szy. Gruszecki napluł na to zdjęcie, a starszy strzelec Łozik bardzo oczytany i prawdopodobnie dlatego w okularach, powiedział spokojnie, ale stanowczo: — Co ty plujesz, Gruszecki, na papier, ty za parę dni bę dziesz mógł osobiście napluć w mordę temu Sauckelo- wi. Daleko tu masz do Berlina? — Niby to i prawda — pokiwał głową Gruszecki — ale jak się patrzy na taką mordę, to ślina nie czeka na rozkaz. — No i zaczęli czytać, a przede wszystkim słuchać, bo pierwszeństwo w czytaniu miał jako zwykle Łozik. — „Robotnicy i ro botnice prawie wszystkich europejskich narodów są dziś w milionowych rzeszach zatrudnieni w niemiec kiej gospodarce wojennej. Wśród nich znajdują się miliony pracowników z tych państw, które zaprzy sięgły zgubę narodowo-socjalistycznej Rzeszy Adolfa Hitlera, a których obszary znajdują się obecnie pod opieką niemieckich wojsk oraz ich sojuszników.” — Pod opieką? — przerwał kapral Jaguś, a Łozik odpowie dział, nie odchylając nisko nad książką pochylonej gło wy: — Tak tu jest napisane. To taki przykład szkop- skiej propagandy. — A ty myślisz, że ja nie wiem, co to propaganda? — zdenerwował się kapral. — Wszy stko wiem, tylko ja się dziwię, że ta propaganda mo gła być aż tak bardzo skurwysyńska. — To może nie czytać dalej? — zaniepokoił się starszy strzelec Łozik, a kapral znów z takim ogniem w oczach, jakby go ktoś posądził o tchórzostwo albo o coś jeszcze gorsze go: — Czytaj, i to głośno, bo jak takiego zaszmelco- wanego łobuzerstwa słucham, to się czuję tak pięknie, jakbym srał uroczyście na grób Hitlera. — Więc Łozik znów czytał i prawie wszyscy chichotali. Tylko kapral był bardzo poważny, a stary Kulawik z drugiej kom panii to się nawet żegnał zamaszyście od czasu do czasu i mamrotał ni to do siebie, ni to do Pana Boga: — Grzech wielki czegoś takiego słuchać. — Ale słuchał. — „Na pochwałę tych zagranicznych pracowników muszę tutaj stwierdzić, że wszyscy oni z dobrym skutkiem usiłują dorównać niemieckim robotnikom. Niniejsza książka zaś jest nieprzekupnym i nieodpartym dowo dem tego, iż wielkoniemiecka Rzesza, pomimo knowań jej wrogów, umiała nie tylko dostatecznie wyżywić w jedyny w swoim rodzaju sposób miliony swych zagra nicznych pracowników, lecz ponadto zadbała o dobre pomieszczenia, odzież, opiekę zdrowotną i rozry wki.” — Trzy godziny patrzenia, a tamten brzeg jakby martwy. Za leniwą wodą, której z kilometr chyba bę dzie, w której ani zieloności, ani żadnego błękitu, tylko jakaś bagnista brunatność, za tą wodą ziemia najgor sza z najgorszych. Zanim ją nadepniesz, dziesięć razy spokorniejesz w strachu czystym jak żołnierska dusza. Dziesięć razy swojej zwyczajnej śmierci będziesz się uczył na pamięć. I nie ma na to żadnej rady. — Lipień, słyszysz mnie? — Ano słyszę. — I co widzisz? — Nic nie widzę z wyjątkiem ziemi, która się nie rusza. — I nie ma na to żadnej rady, choćbyś wiedział z rozkazu pięknego, że sprawiedliwy wyrok historii wykonujesz, choćbyś nawet uwierzyć zdołał, że jesteś najszczęśli wszym z żołnierzy, bo zaszczyt cię spotkał, bo przez tę 29
rzekę przejść musisz. Tak jakoś pod wieczór przyszli, synku, i się oni spieszyli, a spieszyli, żeby przed zmro kiem, co się oni jego bali, skończyć wszystko. Tyle ci, powiem, że pacierza niektórzy nie zdążyli zacząć, a już był z nimi koniec, a już my wszyscy, co na to patrzeć musielim, mówiliśmy amen. Za wioską my ich, pod sa mym lasem, bo na cmentarz nie mielim pozwolenia. Przy tych brzózkach my ich, co w połowie na polu Si kory, a w połowie na naszym. Nie zdążysz? Dwa kilo metry będzie z okładem. Żeby pójść i klęknąć? Tak on wierzył, że ciebie kula się żadna nie ima. Gadali my po wieczorze, jak świat był jeszcze do świata podobny. Nie miecki niby, ale i trochę ludzki, bo wiosna jeszcze ca- lutka była, bo koguty ze świtem piały, bo psy nie bały się szczekać na ludzi i mlekiem pachniało i bydłem, bez którego nijak człowiekowi żyć. Tak my z twoim ojcem lampę gasząc, żeby nie patrzeć na siebie, żeby się wzro kiem nie wykręcać, bo słowo czasami swoje gada, a wzrok swoje, i my w tej ciemności o tobie gadali. A ojciec ciągle to samo, że ciebie zło żadne nie do tknie, choćbyś nawet przez najgorsze przechodził. A jak wtedy upadł koło remizy, w ten piach bialutki, to ja, synu, w gardle taką twardą grudę poczułam, jakby mnie miało zadusić, i nie zawyłam z rozpaczy. A on się na ten piasek wykrwawiał i wykrwawiał, a oni czekali, aż ostatnia kropla z tych dwunastu ciał się wysączy. A Stasia Warchoła to tylko okropnie zbili i wzięli ze sobą. I podobno wyszło im w Zamościu, jak go na wszystkie strony wybadali od skóry do samej kości i jeszcze głębiej jak go wybadali, że Stasio jest niewin ny. To go wypuścili. Jakby tamci, Jezu mój, co w piach wsiąknęli razem ze swoją krwią, winni byli cze goś. Może jeden Kuraś karabin ukrywał, ale i to żadną winą nie jest. Nawet Jezus odpuszczenie daje, jak się wściekłe psy zabija, takie psy, co w czyjś dom, w czy jąś zagrodę się pchają. To wedle takiej prawdy jedy nej nawet Kuraś winnym być nie mógł. A tamci? A jak Stasia puścili, to zaraz wyszło na to, że jemu głowa od tego wszelkiego bólu zgłupiała. I tą swoją ogłupiałą głowę on dźwigał aż do sprawiedliwej śmier ci. Chodzi on teraz po chałupach, po drogach i gdacze, i pieje jak ten kogut, i podskakuje na jednej nodze, a ludzie patrzą i łzami się zalewają. Dobry był Stasio, lubilim go wszyscy, co ci gadać, sam o tym wiesz, bo ci był bratem prawie. A ze stryjem Kazimierzem, co za najspokojniejszego i najbardziej bojącego we wsi uchodził, to tak było. Oj, nakłócił się Kazimierz z oj cem twoim, bo nie mogło być zgody między wodą i og niem. Kazimierz zawsze swoje gadał, że Niemców za czepiać nie należy, że patykiem stalowego potwora nie zatrzymasz. A ojciec twój i za próg chciał wygnać Ka zimierza, co takie smutne strachliwości po ludziach rozsiewał. To tak z nim było. Oni, te Niemce znaczy, kazali mu wtedy jechać za przewodnika. Żeby drogę skrócić, bo im było przed nocą pilno. A przez bagna to będzie do szosy połowa drogi. Sześć kilometrów można nadrobić, jak się ktoś zna z bagnem osobiście i przy kładnie. Ktoś musiał powiedzieć, że stryj Kazimierz znajomość taką posiada, to oni powiedzieli, prowadź. To on żonę pocałował i dzieciaki też pocałował, i po szedł posłusznie, i nikt tego nie wie, czy on drogę zgu bił ze strachu, czy umyślnie chciał ją zgubić. Tak by ło z Kazimierzem. Wpakowali się te psy w bagno i kil ku utonęło. To wiem, bo później przyjeżdżali kilka ra zy one z Zamościa, żeby swoich w czarnej czeluści szukać. I nic z szukania nie wyszło. Jak bagno bierze, to już nigdy nie oddaje tego, co wzięło. To te psy po wiesiły stryja na dzikiej jabłoni, co się tam zaplątała w pobliżu. I jeszcze im było mało. Po stryjenkę przyszli i ją też powiesili w stodole, a dzieci dwoje u obcych 31
teraz. Jak dzikie zwierzątka za ojcem i matką jęczą, chociaż to jeszcze nie na ich rozum wiadomość, że już nic się nie odmieni, co się stało, bo kto się z żywymi pożegnał na zawsze, ten już po ziemi stąpać nie będzie. O Zosi twojej nie wiem niczego, co by było dobre i na dzieję sercu dawało. Jedni ją widzieli w grobie, drudzy ją widzieli w Lublinie, ale dni tyle minęło, a ona głosu 0 sobie nie daje. Komu wiarę dać? Byli i tacy, co do nieśli, że ona taką poplątaną drogę w lesie znalazła, że ta droga może ją zaprowadzić albo na tamten świat, al bo do ciemnicy zakratowanej, ale nie do domu. Ja się na tym nie wyznaję, bo świat teraz albo za bardzo zgłupiał, albo za bardzo zmądrzał, a mnie w samym środku tego nieszczęścia przyszło zostać. No i my teraz w ziemiance, co kartoflom dobrze służyła, a dzisiaj nam dobrze służy. Ogień wszystko zabrał, co my przez lata całe rękami własnymi postawili. I gdy Łozik do czytał do tego miejsca, że „trzeba było widzieć, z ja kim szacunkiem i zamyśleniem obcy robotnicy spo glądają na portrety Fiihrera, bo odczuwają dumę i ra dość, że pracują dla zwycięstwa sprawiedliwości...” Li pień przez ciasny krąg słuchających się przecisnął 1 trzasnął pięścią w pochylone plecy Łozika. Starszy strzelec wypuścił książkę i już jej nie podnósł. A Li pień zaczął ją deptać, deptać, deptać, jakby coś żywego albo nawet jakby kogoś żywego deptał. Stary Kula wik uśmiechnął się, przeżegnał Lipienia znakiem krzy ża i powiedział: amen. Wyjść? Dwadzieścia, trzydzieś ci metrów i już będę widoczny jak zając na pustym polu, na którym nawet małej bruzdy nie ma. Niech się na mnie napatrzą. Snajper ma taką lornetkę, że może człowieka na wylot przejrzeć. Niech zobaczy, co we mnie w środku. Niech. Z samego rana przy szedł porucznik Naręcz po tę paczkę z książkami, po tę mordę Sauckela i było trochę awantury. Wartow- 32 nikowi się dostało najbardziej, bo nie umiał albo nie chciał powiedzieć, kto sobie w nocy zrobił wychodek z tej kolejowej poczekalni, która, bądź co bądź, jest już absolutnie polską poczekalnią. Chociaż w połowie kwietnia tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego ro ku można tu było czekać tylko na uczciwą, żołnier ską śmierć. Gruszecki jeszcze na drugi dzień prawie na pamięć. A jak na pamięć, to i książka po co? „Oni ob chodzą się z nami, kochaną mamo, bardzo dobrze, do stajemy przydziały i jeszcze mogę odkładać co mie siąc 125 marek. Niemiecki robotnik wygląda poza fa bryką jak wielki pan z kapeluszem.” „Kochany synu, pracuj dużo, gdyż pracujesz nie tylko dla siebie. Po winniście poświęcić dwie wolne godziny, dla państwa, gdyż musisz wiedzieć, że jest tylko Bóg i Adolf Hi tler. Bóg na niebie, a Adolf Hitler na ziemi. A za nim my wszyscy w Europie.” A wartownik tłumaczył, że tu nie ma żadnego wychodka, tylko że tu jest całko wita dziejowa sprawiedliwość. — Gówno tu jest, a nie sprawiedliwość! — krzyczał Naręcz i w sensie prak tycznym miał poniekąd rację. Ale inni, którzy się zja wili na krzyk porucznika, byli zdania, że wartownik też jakąś tam rację posiada. Kulawik medytował Łw najgłębszym skupieniu i tak cicho, jakby mu wcale nie zależało na tym, aby ten serdeczny monolog szer sze kręgi zatoczył. — On, co to świństwo zrobił, nie chował się przecie po kątach z opuszczonymi gaciami. Tak więc wypada, że nie wychodka tutaj szukał. On misję swą spełnił widać, bo na samiuśkim środku izby nasrał na te księgi, co im się należało. — I Naręcz długo musiał szukać takiego egzemplarza, żeby w puł ku mogli wziąć coś takiego bez wstrętu do ręki. Aż mu kapral przyniósł i przy okazji wyszło, że chciał sobie jedną taką książkę wziąć na pamiątkę. Wyjść? Najpierw dziesięć kroków. Wystarczy? Wyjść? A może 2 — B allady okrutne 33
wystarczy ten hełm na lufę karabinu zatknięty? Hełm kołysze się nad stertą piachu. Wędruje w lewo, w pra wo nad głębokim okopem. Na tamtym brzegu rozlegają się strzały. Nie do Lipienia jednak strzelają. Z lewej strony gdzieś, jakby macali naszych ukrytych w dom- kach wioski Zackerick. W domkach po tej i tamtej stronie szosy. Do nich? A może do tamtych, którzy w Lietzegóricke? Po takiej wielkiej wodzie huk daleko niesie. Dzień dobry na tym brzegu można powiedzieć, a na drugim odpowiedzą: nie taki on dobry. Lipień nakłada hełm, otrzepuje płaszcz, na którym pełno jasnego piachu. Trzeba przyzwoicie wyglądać, jak się człowiek w taką gościnę wybiera. Wychodzi z okopu i robi to tak bezradnie, jakby po raz pierwszy w życiu w okopie się znalazł. Pięć kroków i już tor. A dokąd tędy pociągi niosły? A może aż do Berlina? Szyny błyszczą teraz w słońcu, tak jakby je ktoś specjalnie na wielkie święto wypucował. Na wielkie? Drobnymi kroczkami najpierw, bo drewniane podkłady pół met ra jeden od drugiego. Na święto? Więc najpierw dwa kroki, aby metr drogi odmierzyć. A dokąd? A pociąg już w tym miejscu na pewno zwalniał, żeby mostu rozpędem zbyt wielkim nie zachwiać. A po co? Teraz Lipień krok wydłuża, za jednym zamachem dwa pod kłady pokonuje. Jak na defiladzie. Łup. Łup, Łup. Bu ty nie człapią. Łup. Chociaż mają prawo, bo przeszły już dwa razy więcej, niż im było młotkiem i dratwą pisane. Teraz strzelą. Myśl spokojna. Może zbyt spo kojna. Teraz. Może z nadchodzącej trwożliwości taka. Strzelą. A tu wodą nagle zapachniało. Rybami. Ziels kiem. Mokradłem. Teraz? Życiem. Ustawiłem im się jak na kościelnej wieży. Ile tak mogę? Głupia nazwa, jakieś tam Zacke... kto to zapamięta? Ile tak mogą? Na muszce trzymać człowieka jak długo można? Ja- 34 kieś tam... rick. A plutonowy mówił: zapamiętać trze ba. Ile jeszcze? Mówił. Kroków. Ile? Po lewej stro nie torów, parę metrów od szyn dół po pięknym wy buchu. Kto chciał trafić? Kto nie trafił? Trafią? Zaraz przy torze, ale szyny nie są zerwane. Taka szyna to twarde zwierzę. I na mogiłę, synku; nie zdążysz? A kto ma takie prawo, synku, żeby ci zabraniać? Teraz chyba. Już teraz powinni. Muszą. A kto ma takie pra wo? Żadnego w nich szacunku dla munduru, co noszę. Lornety przecież mają. I patrzeć potrafią, żeby zielony kolor zobaczyć, żeby nawet mój guzik z orzełkiem. Do mostu miał już tak blisko, że ogarnęło go całko wite zwątpienie. I jeszcze minuta, i już nic. Ani zwąt pienia, ani strachu, ani nadziei, ani żadnej myśli. Gdzieś tam za jego plecami przy murze czerwonej stacji, w okopie, z którego wyszedł, i jeszcze w innych okopach, jego ciałem nie wygrzanych, gdzieś tam krzyk się gromadził, narastał i gonił za Lipieniem. Prośba w krzyku tym była. Tłumaczenia jakieś. Roz kazy. Klątwy było chyba najwięcej. Ale takiej klątwy, która nie boli, która nawet ciężko chorym sił dodaje czasami. I wszystko to się wymieszało, poplątało i by ło jak grom z jasnego nieba. I było cichsze niż ten je den strzał, który mógłby Lipienia obudzić, aby go w pełnej świadomości w najmocniejszy sen pogrążyć. Dlaczego oni tak? Dlaczego nie... A Lipień już prze cież przy brzegu samym, który formalnie był już jego brzegiem, ale nie dawał jeszcze Lipieniom w zielonych płaszczach ani bezpiecznego schronu, ani nawet spo kojnej śmierci. Stał i czekał. Jakby nie na los swój, lecz na ten pociąg, który po tych szynach. A dokąd? Zadudni. Żeby tam usta do piachu przyłożyć, żeby uchem do piachu, żeby trumny ojcowskiej posłuchać, czasu żołnierzom zabrakło. — Lipień, do kurwy nędzy, 35
ty zajobie zatracony! — głos plutonowego przedarł się wreszcie przez wszystkie inne głosy i o wodę się odbił. I trzy razy się odbił, jak płaski kamień sprawną ręką po spokojnej wodzie puszczony. — Ja cię, Lipień, ty szozeniaku cholerny, jak tu wrócisz, to ja cię, synku, czyś ty oszalał, komu ty się tak dajesz, synku, łatwo, no, ty pomyśl sobie, dzieciaku, komu ty radość wielką chcesz zrobić? Ja ci rozkazuję, Lipień, w tył zwrot, ja ci, synku, rozkazuję albo i proszę. — I być może było w głosie plutonowego Misiaka coś takiego, czego Lipień dotychczas, nie słyszał. Albo nie rozumiał. Al bo. I zrobił w tył zwrot. Znów czując wiatr od Odry. I zapach ryby. I smak życia. I wszyscy z ulgą odetch nęli, pokrzykując: — Szybciej Lipień, skokami, pochyl głowę, zejdź z toru, padnij, czołgaj się, nie rób z sie bie tarczy. — Ale Lipień tak wracał, jak szedł w tam tą stronę. Szedł zbyt uroczyście, żeby się kulić, żeby pochylać głowę. I gdy mu do okopu już tylko dziesięć metrów zostało, tyle że w czterech susach mógł życie dogonić, na niemieckim brzegu warknął krótką serią ciężki karabin maszynowy. Kilka pocisków stuknęło w czerwony mur stacji. Ci, którzy krzyczeli przed chwi lą: padnij, czołgaj się, przywarli instynktownie cia łami do nagrzanej słońcem ziemi. A później była cisza. 1 już do samego zmierzchu w pobliżu mostu, w po bliżu stacji Zackerick nic godnego uwagi się nie wy darzyło. Jeszcze przed zmierzchem plutonowy Misiak złożył bardzo dokładny raport. Chytrze to sobie Niem cy wykombinowali. Raport. Karabin maszynowy przy samym przęśle mostu. Raport. Dobrą znaleźli osłonę dla całej obsługi tej cholernej maszynki. Później do wszystkich kompanii dotarł apel Rady Wojennej Fron tu. Ruch się zaraz zrobił w plutonach, bo apel nale żało w miarę uroczyście odczytać. I chyba tylko dla tego pogrzeb Lipienia odbył się w takim pośpiechu, 36 że nawet stary Kulawik nie zdążył zakończyć spec jalnej na taką okoliczność modlitwy. — Jak on się na zywał? — zapytał Kulawika kapral, gdy już się zro biło ciemno. — Przecie Lipień i jeszcze Józef na imię. — To ja wiem — żachnął się kapral — ja pytam o tego szwabskiego gnoja, co na niego na stacji nasrali.
Kto czeka na karną kompanię, ten nie czeka na awans Szelest słychać najpierw. Pukanie w ścianę najpierw. Jurczyk nawet głowy nie podnosi. Wczoraj też było pukanie. Po co? Komórka jest mała i gnojówką śmier dzi, chociaż dwóch szeregowców z karnej kompanii czyściło wczoraj rano dosyć dokładnie ten parszywy kąt. Smród pozostaje czasami nawet wtedy, kiedy się dobrze podłogę wyczyści. (Porucznik Łukasz do kapi tana Marka: — Smród pozostaje nawet wtedy, gdy w życiorysie nie ma już niczego śmierdzącego. Wiesz o tym lepiej niż ja. — Dlaczego lepiej? — Bo ja znam tylko finał Jurczyka, a ty znasz jego początek. Tylko ty znasz. — Nie było żadnego początku, a finałem zajmie się prokurator.) Znów pukanie, a zaraz potem wołanie ciche: — Jurczyk, mowę ci odebrało? Powiedz, że jesteś, to ci machorkę wrzucę. — Wszystko ma swoją cenę. Machorka też. Ale milczenie ma teraz dla sierżanta Jurczyka cenę najwyższą. Z Łukaszem nie chciał rozmawiać, z kapitanem Markiem nawet sło wa nie zamienił, nawet jednym słowem na jasne gro my nie odpowiedział. Milczenie — bunt? Milczenie — 38 przekora? A może milczenie — dół głęboki, z którego nie chce się już wyjść? (Porucznik Łukasz do kapita na Marka: — Nie było żadnego początku? No, to po wiedz, dlaczego wczoraj właśnie Jurczyka wysłałeś? — Odpieprz się. Co to znaczy: „właśnie” Jurczyka? Po prostu go wysłałem. Bez żadnego „właśnie”. Jest zwia dowcą? Jest. Ma przyzwoite doświadczenie? Ma. Ze zwiadowcami coraz bardziej krucho, a ci lepsi na pysk już padają. Pułkownik chciał „języka”. Musiał mieć. 1 po co ci to wszystko mam tłumaczyć, wiesz o tym, a zaczynasz jakieś kretyńskie wykłady o moralności.) Okienko jest małe, kwadratowe i szczelnie wypełnione księżycem. — Przestań milczeć, bo zwariujesz. Jur czyk. Jurczyk. — Celną ma tamten rękę. Paczka z ma chorką wleciała przez okienko i upadła tuż przy butach sierżanta. I już ani słowa, bo minęły dwie minuty i słychać kroki wartownika. Spokojny, równy krok. Doliczy Jurczyk do stu dwudziestu i znowu usłyszy wartownika za drewnianą ścianą. Machorka tuż przy butach. Nie trzeba sięgać ręką. Można butem. Tuż. W papierze wszystko. W gazecie. Pewnie i zapałki są w środku. Jurczykowi chce się bardzo palić. Ani jeść, ani pić, ani rozmawiać, ani nawet myśleć. Palić. Tuż. Butem dosięgnąć. Dlaczego nie sięga? Palić. A może gdy już poczuł, że los się nad nim dostatecznie znęcił, chciał teraz zakpić z tego losu i postanowił znęcać się nad samym sobą. Sto osiemnaście. Sto dzie więtnaście. Sto dwadzieścia. Sto dwadzieścia jeden. Sto dwadzieścia dwa. Sto dwadzieścia trzy. Wartownik dopiero teraz nadszedł. Zwolnił kroku. Zmęczył się? Zapachniało w komórce ostrym, machorkowym dy mem. Jurczyk głowę uniósł, zaczął wąchać jak pies. Dymem. Małe okienko księżyca pełne. Nie wytrzymał wartownik. Nie wolno, a zapalił. Pewnie trzyma teraz grubego kopciucha w rękawie płaszcza. Skurczybyk. 59
Nie trzeba nawet sięgać ręką. Butem można. Gdzie jest taki mądrala, który wie, kiedy człowiekowi pisa ne? I czy naprawdę pisane? Szedł z Pawlakiem przez wąską dróżkę, przez taką wąską, że dla dwóch obok siebie najwyżej. Gadali o czymś, ale było to chyba ga danie o niczym, bo Jurczak ani słowa nie może sobie przypomnieć. Nauczyli się gadać o niczym i ratowali się takim gadaniem zwłaszcza wtedy, gdy głowa pę kała od kolczastych myśli. Jurczyk przystanął. Nie by ło czasu, żeby but rozwiązać, więc przykucnął tylko, palec wetknął za sztywną cholewkę i próbował wyłus kać ten ostry kamyk, który kłuł w samą kostkę. A Pawlak już pięć, dziesięć metrów w przodzie, Tak się zagalopował, że nie chciało mu się nawet obejrzeć za Jurczykiem. — Poczekaj, Pawlak, chcesz, żebym cię gonił? — Huk był tak potworny, że Jurczykiem o ziemię rzuciło. I trzy razy echo odbiło się w lesie. A gdy zrobiła się cisza, gdy ostatnia grudka twardej ziemi, na dwa piętra do góry wyrzucona, opadła w krzaki przydrożne na przypaloną wybuchem trawę, Pawlak już nie żył. Siedział później Jurczyk, nie bar dzo przytomny, nad poszarpanym ciałem kolegi. Ogłuchł zupełnie od wybuchu miny. I nawet nie sły szał, gdy z sąsiedniej placówki kilku żołnierzy nad biegło. Położyli to, co zostało z Pawlaka, na przeciw deszczowej pelerynie. Poszli. Jurczyk został, a później wołał za nimi, chociaż już nikogo nie było na wąskiej dróżce, takiej że tylko dwóch mogło iść obok siebie — a nogi? A co będzie z nogami Pawlaka? A dlaczego nogi zostawiliście? (Porucznik Łukasz do kapitana Marka: — Wiedziałeś przecież, co Jurczyka z Pawla kiem łączyło. Znałeś Jurczyka. Znałeś Pawlaka. Znałeś ich sprawy. — Ja ciebie nie rozumiem, Łukasz. Chcesz, żebym ci opowiedział historyjkę, którą znasz na pa mięć? Las ich łączył. Dwa lata w jednym oddziale. Ze 40 wsi jednej do lasu poszli. I jeszcze co mam ci po wiedzieć? Gdzie my jesteśmy, Łukasz? Na wycieczce czy na wojnie? Na przyczółku czerniakowskim stra ciłeś brata. I czy ktoś cię wtedy zwolnił ze służby, czy wysłał cię na urlop, czy prosiłeś o to? Gdzie my jesteśmy, Łukasz, kto się ma nad nami litować?). Przez kilka dni Jurczyk łaził, jakby nie wiedział, po jakim świecie łazi. Próbowali mu przypomnieć. Jedni z litości, drudzy z sympatii, a jeszcze inni z gniewu, bo co to za tragedia? Jednemu Pawlakowi taki los przyszedł? Że wyjątkowo głupi los go dopadł? — Jur czyk, a zastanów się ty, a pomyśl ty sobie, czy jest w ogóle mądra śmierć? Widziałeś ty taką? Jeden na minę włazi, drugi kulę wynajduje dla siebie najlepszą. Jednemu dzisiaj, drugiemu jutro. — Jurczyk warczał jak zły pies, gdy do niego z litością. Warczał jak zły pies, gdy do niego z gniewem. Któregoś dnia spost rzegł, że drżą mu ręce. Chciał sobie zaszyć dziurę w bluzie i nie trafił w ucho igły. Przez dziesięć minut próbował, a później się upił. Później pił, nie czekając na drżenie rąk. I trzynastego kwietnia rano, gdy do tarli nad brzeg Odry, Jurczyk też był pijany. Nie za taczał się. Było w nim bowiem jeszcze tyle trzeźwości, żeby wiedzieć, że kapitan Marek przygląda mu się częściej niż innym. Co o nich wiedzieli, o kapitanie Marku i sierżancie Jurczyku? Co wiedzieli ci, którzy zmęczoną gromadą przy sosnach stanęli, aby na wiel ką rzekę popatrzyć? Plutonowy Ziętek: — Coś między nimi było, głowę mogę za to dać. Razem przyszli do dywizji. Jednego dnia. A dopiero dwa dni później zja wił się Pawlak. — Porucznik Łukasz: — Najpierw przyszedł Jurczyk. Sam. Wrócił do lasu i wieczorem przyprowadził Marka. Tak było. Plutonowy Ziętek ob stawał przy swoim, ale w gruncie rzeczy nie było się o co spierać. Co jeszcze wiedzieli? Prawie nic. Dywizja 41
kończyła wtedy szkolenie, szykując się do wymarszu na front. Lasy wołyńskie. Lasy poleskie. Wołyńsko- -poleszuckie mszary i błota. Różnie tam bywało, zanim dywizja nie poświęciła drzew śpiewem porannym: „Kiedy ranne wstają zorze’”. Różnie. A nawet, gdy dywizja las wzięła we władanie, też różnie było. Front daleko. Śmierć niby daleko. „Wpered za Ukrainu. La- ■chiw rizaty”, blisko. Opowiadali. Słuchali. W jednej wiosce kartofle i mleko. W drugiej wiosce zasadzka. — Białoruska partyzantka tu była? — Nu, czy tylko ona była? Polska też była. Znaczy tak. Biała była. Czer wona była. A bywało, biało-czerwona. Wszystko tu było. I wiedzieć komu, co tu jeszcze jest? Rezuny to one są, znaczy się, jeszcze dzisiaj. — W taki czas sier- iant Jurczyk i podporucznik Marek ze swojego lasu wyszli i do lasu, gdzie dywizja stała, przymaszero- wali. Z lasu do lasu, chociaż to był jeden las. Nie przy- maszerowali. To był krok ludzi, których niepewność z oddziału wygnała i których w dywizji witała niepew ność. Podporucznik Marek był już w Warszawie po rucznikiem, a na Wale Pomorskim kapitanem. Sier żant Jurczyk był ciągle sierżantem. I za przeprawę przez Odrę też go awans nie czekał. Jest to bowiem całkiem zrozumiałe, że kto czeka na sąd wojenny, nie może czekać na awans. (Kapitan Marek do porucznika Łukasza: — Daję ci najlepszych, bo to musi być ro bota na medal. Z Giistebiese postukają trochę z ma- łokalibrówek, żeby szwabską uwagę odwrócić. Musisz przytargać dobrego „języka”, bo pułkownik głowy nam urwie. Wiesz, jak stoją sprawy. — Wiem, ofensywą pachnie. Wiem, ale zatrzymaj Jurczyka, wezmę Ko- brynia. Z Jurczykiem jest źle. — Dlaczego źle? To przecież doskonały zwiadowca. — To był doskonały zwiadowca. Po śmierci Pawlaka nie może się pozbierać do kupy. — Nie przesadzaj, jak poczuje nosem wodę, 42 to się natychmiast pozbiera. Robił już nie takie skoki. Nie będę się z nim pieścił, nie ma na to czasu. Daję ci najlepszych i...) I dopływali już do środka rzeki, gdy od strony Giistebiese zaczęło pohukiwać i błyskać. To było jakieś dziesięć kilometrów od nich, ale poczuli się raźniej. Będzie trochę niemieckich nerwów, a o to właśnie teraz chodzi. Niemiecki brzeg nie dawał się jednak sprowokować. Milczał. Płynęli więc do tego brzegu w napięciu coraz większym, nie mając nawet takiej pewności, czy zdążą dotknąć tamtej ziemi. Łu kasz siedział przy wiosłującym Jurczyku. Wsłuchiwał się w jego zmęczony, coraz szybszy oddech, jakby moż na było wyczytać z tego oddechu, co się teraz z Jur czykiem dzieje. A tylko to było pewne, że Jurczyk nie pokrzepił się wódką przed wyprawą. Sierżant przyjął wiadomość o nocnej akcji z ulgą. Zapaliło mu się w oczach. Powiedział prawie wesoło: — Przyda się czło wiekowi takie przewietrzenie. Rzeka szeroka, a ja lu bię wiosłować. — Mogę ci więc odstąpić także swoje wiosłowanie. — Kupuję. W tamtą stronę i z powrotem będę dymał wiosłem. — Sto dziewiętnaście. Sto dwa dzieścia. Jest. Teraz znowu równo chodzi. Gdyby nie księżyc, nie byłoby widać leżącej na podłodze paczki. Chłopaki pamiętają. Jednak. Dlaczego „jednak”? Dla czego mieliby nie pamiętać? Sięgnąć ręką. Sięgnąć butem. Gdyby nie księżyc, niczego bym nie widział. Wytrzymać głód to jest wielkie nic. Ale wytrzymać głód, patrząc na stół, wielki, uginający się pod cięża rem żarcia... Ta machorka pachnie nawet przez papier. Sięgnąć. Przed kim się zgrywam? Przed sobą się zgry wam. I zapałki są na pewno w środku. Ale przecież cały mój spokój z tego zgrywania się bierze, z tej świadomości, że chcę zapalić, a nie mogę, że mogę za palić, ale nie chcę. W Giistebiese jeszcze pohukują, ale coraz mniej tego pohukiwania. Niemcy milczą, jakby
sobie zupełnie ignorowali tę nocną pobudkę. Brzeg. Dziób łodzi wbija się w grzęzawisko. Wolanin wyska kuje pierwszy i rzuca się zaraz przy jakimś krzaczku na ziemię, wytykając przed siebie pepeszę. Ubezpiecza, kolegów. Porucznik Łukasz pomaga zepchnąć łódkę, trochę w lewo, gdzie jakieś szuwary, gdzie cień więk szy. Przy łódce zostaje kapral Cichowlas. Sprawdza nie zegarków. — Jeśli nie będzie nas do trzeciej, to znaczy, że nie masz na co czekać. Pakuj się do łodzi i wracaj — mówi porucznik Łukasz do Cichowlasa. —; Dołożę wam chociaż kwadrans. Trzeciej piętnaście — targuje się kapral. Brzegiem najpierw. Tylko brze giem. Nogi zapadają się po kostki w błocie. Jeszcze sto metrów, aby dalej od mostu, przy którym na pew no ostrzejsze patrole. Teraz porucznik Łukasz na prze dzie. Trzy kroki za nim plutonowy Archipczuk. Trzy kroki za Archipczukiem sierżant Jurczyk. Sierżant, Wolanin zamyka pochód. Łukasz decyduje się wreszcie i zakręca w prawo. Żadna mądrość teraz, niepotrzebna, żadne doświadczenie. Instynkt teraz tylko zwierzęcy. Muszą się wreszcie wdrapać na przeciwpowodziowy wał, który usypany zastał wzdłuż Odry kilkanaście metrów od brzegu. Na tym wale siedzieli w dzień nie mieccy snajperzy. Na tym wale muszą być teraz nie mieckie czujki. Może właśnie w tym miejscu, gdzie Łukasz, buciorami wbijając się w podmokłą ziemię, podciąga się metr po metrze do góry. Łatwą robotę miałaby teraz czujka. Wystarczyło poczekać spokojnie, aż czterech zwiadowców na szczyt wału się wdrapie. Łukasz wstrzymuje oddech. Jeszcze metr. Może naj ważniejszy? Może tak ważny, że aż ostatni? Instynkt tylko. Poczekać jeszcze dziesięć sekund. Jeżeli tam są, jeżeli czekają, może nie wytrzymają nerwowo. Pięć sekund. Lewa ręka dotarła już do celu. Prawa, ta z pistoletem, ubezpiecza lewą. Cisza. Instynkt tylko? 44, Aż instynkt. Na szczycie wału nie ma nikogo. Teraz z góry na dół, ślizgając się na brzuchu, łapiąc zdrętwia łymi z zimna palcami kamienie ostre, trawę wątłą, przygłuszoną błotem. Odpoczęli dwie minuty w kępie wikliny. Nie rozmawiają. Obgadali wszystko na tam tym brzegu, znają swoje role, a jeśli czegoś nie znają, to tylko dlatego że nie mogli wyznaczyć specjalnych ról także swoim przeciwnikom. Łukasz pokazuje rękę. Tam. Dlaczego akurat tam? Bo tam wskazuje Łukasz. Później się okaże, czy jest to ten najlepszy dla nich kierunek. Teraz wszystkie kierunki są dobre. I wszy stkie są złe. Omijają wielką kałużę, żeby się nie zdra dzić chlupotem. Dwa krótkie gwizdnięcia. To sierżant Wolanin, który odbił trochę w prawą stronę. Dwa krótkie, to znaczy, że coś jest i że nie ma niebezpie czeństwa. Już są przy Wolaninie, a Wolanin, jakby się pod ziemię zapadł. Wskoczył do okopu. — Wola nin! — Tu jestem, okop znalazłem. — No, to co? — Ale włażą wszyscy do obszernego, solidnie przyrządzo nego dołu/ — To mi wygląda na stanowisko ceka- emu — mówi szeptem Wolanin. I chyba ma rację, jeśli na noc cekaem został zdjęty, to znaczy, że Niemcy po wrócą tu dopiero o świcie. Łukasz każe zwiadowcom czekać i wyczołguje się na otwartą przestrzeń. Nie czekają zbyt długo na jego powrót. Znowu razem, do tykając się ramionami, głowa przy głowie, żeby słowo, żeby nawet szept z okopu się nie wydostał. — Tu, za raz obok, całkiem przyzwoita ścieżka. Mocno udepta na, widać, że często po niej łażą. Czekamy, chłopaki. Nadstawić uszu na krótkie fale. Może jakiemuś skurwy synowi będzie tu akurat po drodze. — Opierają się ło kciami o przedpiersie okopu. — No i jak? — pyta Łu kasz Jurczyka — nie znudziłeś się jeszcze? — Głupie pytanie i Łukasz o tym wie. I nie czeka na mądrą od powiedź. Chce po prostu usłyszeć głos sierżanta. Niech 45
odpowie byle co, ważny jest teraz głos, a nie słowa. Z głosu można wyczytać wszystko, co w środku czło wieka siedzi. Jurczyk też o tym wie. Zbyt długo jest zwiadowcą, żeby o tym nie wiedzieć. — Jak się zacznę nudzić, to zaraz zamelduję. — W porządku, myśli Łu kasz, nie jest źle. Kto całkiem oklapnął, tego nie stać na dowcip. Uszy na krótkie fale, ale słyszą nawet to, co się dzieje na końcu świata. Koniec świata to teraz Berlin. Tam się wszystko skończy. Tam się wszystko zacznie. Archipczuk przyłożył ucho do ziemi. — Du dni. — Wolanin przyłożył ucho do ziemi: — Jakby ca ły front ruszył. A przed nami nie ma żadnego fron tu. — Łukasz: — ale Berlin jest. Może dosuwają Hitle rowi z wysokiego nieba? Nocny nalot daleko sły chać. — Daj im, Panie Boże — mruczy Archipczuk. Przestają myśleć o Berlinie, bo po prawej stronie mo że kilometr od nich, a może mniej, zagdakał ciężki ka rabin maszynowy. Ale nie męczył ciszy zbyt długo. Woda echem odbiła krótką, gwałtowną serię, a polski brzeg, jakby się chcąc teraz zrewanżować Niemcom za tamto milczenie, gdy z Giistebiese leciały przez Odrę pociski z małokalibrówek, nie podejmuje pole miki z niemieckim cekaemem. Gniew sam przychodzi. Bez pozwolenia i bez przywołania. Cierpliwości trzeba się długo uczyć. Nauczyli się, bo to jest dla zwiadowcy pierwszy stopień wtajemniczenia. Więc czekają cier pliwie. Postanowili, że jeszcze dwadzieścia minut będą tkwić w tym dole. Jurczyk wyjął z pochwy krótki, lek ko zakrzywiony nóż i wbija go bez wysiłku najmniej szego w ziemię. Aż po rękojeść. To jest nóż Pawlaka, a Pawlak odziedziczył go po chudym gefreiterze przy wleczonym przez Wisłę pod Dęblinem. Nóż wszystkim się wtedy podobał, nawet porucznikowi Markowi, ale gefreiter był lepszy od swego fińskiego noża. Nawet nie trzeba go było zachęcać do gadania. Wypił ze stra 46 chu pół manierki kawy, a później opisał dokładnie, jak trzeba iść na tamte trzy bunkry, żeby się na miny nie wpakować. Ciach. Aż po rękojeść. Ciach. Aż po ręko jeść. I ostrze w ziemi zostało, bo Łukasz syknął. Goś cie. Zanim ziemia o tym powiedziała, najpierw powie działo powietrze. Śmiech doleciał do okopu i chyba jeszcze dalej doleciał. Może nawet czuwający przy łód ce kapral Cichowlas zdziwił się z powodu tej arogant ckiej wesołości. — Wesoło gnojkom — zdenerwował się Wolanin. — Wesoło jak na pogrzebie — dokończył Jurczyk i wyciągnąwszy z ziemi nóż, wytarł dokładnie ostrze palcami. Nie ma już księżyca, nie ma jeszcze słońca. W drewnianej budzie zrobiło się szaro i wt tej przedświtowej szarzyźnie zniknęła wreszcie paczka z machorką. A może także z zapałkami. Wiedzą przecież chłopaki, że bez zapałek machorka znaczy tyle co nic. Jurczyk zamknął oczy, oparł głowę o kłujące drzazga mi deski (Co się robi z takimi jak ja na ileś tam go dzin przed wielką zabawą, na której można zatańczyć aż do upadłego. Można zatańczyć nawet bez zgody prokuratora i bez jego ostatnich namaszczeń...) I usnął. Obudził go wartownik, stawiając na podłodze kocio łek z gorącą kawą. — A to co? — patrzył ze świętym zdziwieniem na małą paczuszkę leżącą pół metra u nóg Jurczyka. — A to gówno — odpowiedział sennie, bez gniewu, Jurczyk, bo właśnie zachciało mu się spać jak nigdy dotąd. — Dwóch — szeptem, lekko tylko podnieconym, Archipczuk. — Trzech — jeszcze ci szej i jeszcze spokojniej porucznik Łukasz. Niemcy idą właśnie po tej twardej, udeptanej ścieżce któ rą Łukasz trzydzieści pięć minut temu odnalazł. — Trzech? — Trzech i zamknijcie gęby. — Śmiech re- ehotliwy, jakby wymuszony. Dudni ziemia pod ciężki mi stąpnięciami trzech par nóg, za dużo szczęścia na raz. Czterech na trzech. Może się nie udać, ale niech 47
podejdą bliżej. I nagle koń zarżał w pobliżu, jakby chciał się przyłączyć do ludzkiej wesołości. Gdzie koń, tam i jeździec być może. A czterech na czterech, to całkiem zwariowana sprawa. Bo tu przecież nie chodzi o głośne zwycięstwo. Tu w ogóle strzelać nie wypada. Zwiadowcy są zbyt dobrze wychowani, żeby na obcym brzegu robić rwetes. Tych trzech doszło do wysokiego drzewa. Są teraz oddaleni od okopu zwiadowców naj wyżej trzydzieści metrów. — Bierzemy? — zaczyna się denerwować Archipczuk. — Jeszcze nie. Z tym ko niem musi się coś wyjaśnić. Chcesz na piechotę go nić kawalerzystę? — Nie chcę — przyznaje się Ai'- chipczuk. Wolanin: — Ta trójka jest zbyt wesoła. To mi się nie podoba. — Niemcy stoją teraz na lekkim wzniesieniu. Niebo rozchmurzyło się, pojawiły się gwiazdy. Nie jest to dla zwiadowców dobry interes. Znów zarżał koń. Jeden z Niemców opiera o drzewo karabin i zaczyna ściągać spodnie. Widać już wyraźnie białe kalesony. — Bydlak, świńska Świnia — Wolanin unosi się na palcach, jakby chciał jednym susem wys koczyć z okopu — sra nam pod samym nosem. To jest zniewaga dla dywizji. — Sind Sie schon fertig? — to ten kucający pod drzewem znów do śmiechu prowoku je. A tamci dwaj: — Jawohl. — A tamci dwaj: — Fe- uer! — Wolanin: — Grochówka bydlaka czyści. — A tamci: — Achtung. Feindliche Panzerwagen. Fe- uer. Bum. Bum. •— Porucznik Łukasz właśnie sobie wykalkulował, że nie ma rady, trzeba ryzykować. Pal diabli konia. Trzeba. Ten z opuszczonymi gaciami nawet trzech kroków nie zdąży przebiec, a ci dwaj (Feuer. Bum. Bum.) z boku trochę stanęli. I chyba na chwilę zapomnieli, po jakim chodzą świecie. Niby to jeszcze ich świat, ale tylko niby. Najpierw tych dwóch trzeba będzie wykończyć. A tamten pod drzewem: — Schon gut. Abtreten. — Poczekajcie, prosiaki, gdzie 48 wam się tak spieszy? Jeżeli schon gut, to już niech wam będzie schon gut. Łukasz daje znak ręką. Że by zdążyć, zanim tamten spodnie zapnie. — Wycho dzić. — I za sekundę — zostać! — Jurczyk już się wy śliznął z okopu. Wraca teraz. Na ubitej drodze głośny tupot. Krzyk. — Halt. Wer ist da? — Hier Róselein. — Dobre i to. Ładne sobie hasło wymyślili. Sama subtel ność i zapach. Wolanin wytarł szybkim ruchem spoco ne czoło. — Ale ma pan nosa, poruczniku. — Wszy stko jest w tych słowach zawarte, co tylko można po wiedzieć dobrego o instynkcie porucznika Łukasza. Nie że cofnął szybko rozkaz, ale że długo zwlekał z wydaniem tego rozkazu. Tamci się kłócą. Coś sobie wyjaśniają. Parę razy powtarza się słowo: Feldgendar- merie. Ładny gips. Jeszcze tu tylko żandarmerii polo- wej brakowało. — Sześciu teraz — mówi niepotrze bnie Jurczyk, bo każdy już zdążył policzyć. Przykuc nęli na samym dnie okopu, tylko Łukasz, twarz uma- zawszy błotem, głowę wychyla. Wystarczyło trzy minuty wcześniej wyjść z tego okopu i byłaby teraz tylko jedna, ale za to całkiem przegrana sprawa. I jak tu nie wierzyć, że koń jest przyjacielem człowieka? Mądrze rżał. Nie do śmiechu mu było. Może jest to na wet polski koń? Poczuł swoich i ostrzegł po swojemu. Niemcy odeszli hałasując bez żadnego umiaru. I w tym krzyku, prawie dowcipnie brzmiało słowo: ruhig! ru- hig! powtarzane przez jednego z żandarmów. Ale wre szcie była cisza. Żadna ulga, żadna radość, tylko cisza. Jaki z niej pożytek? Patrol połowęj żandarmerii zdo łał chyba dokładnie wypłoszyć wszystkich nocnych maruderów. Z polskiego brzegu wystrzelono zieloną rakietę. Diabli wiedzą po co. Patrzyli w milczeniu na zielony płomień, na zieloną gwiazdę opadającą łago dnym lukiem na ziemię. A może na wodę. Nie mogli tego sprawdzić, bo od rzeki oddzieleni byli wysokim 4 — B allady okrutne 49
wałem. Zresztą, cóż to za różnica. — Dziesięć po dru giej — w głosie porucznika Łukasza było dużo gniewu i trochę zniechęcenia. Nie musiał im wyjaśniać, że dal sze siedzenie w tym wygodnym okopie to już tylko strata czasu. Nie musiał. Wiedzieli. Tylko gdzie teraz? W głąb niemieckich pozycji czy wzdłuż tej drogi, któ ra od mostu chyba biegnie i chyba na przeciw Giiste- biese się kończy. W głąb czy wzdłuż? Niezbyt wiele już czasu zostało, nawet gdyby traktować poważnie te do datkowe piętnaście minut ofiarowane im przez kaprala Cichowlasa. Dopiero gdy wyskoczyli z okopów, poczu li, że nogi mają sztywne jak z drewna. Archipczuka zaczyna męczyć kaszel. Wsadził twarz w rozpięty szy nel, krztusi się, dławi. Chce przytłumić nagły atak, ale Łukaszowi wydaje się, że ten kaszel słychać aż na szczycie wału. I za szczytem wału. Czekają jednak cierpliwie, aż staruszek Archipczuk, który tydzień temu przekroczył pół wieku, będzie mógł spokojnie wciągnąć do płuc solidny łyk wilgotnego powietrza. Minutę czekają. No, może dwie. I była to prawie wie czność. — Bagna poleskie bokiem mu wyłażą — ko mentuje Jurczyk. — Nie bokiem, tylko płucami — próbuje się uśmiechnąć Archipczuk. Mogą iść dalej. Trzymają się niezbyt daleko od drogi, bo jest tu trochę krzaków. Niezbyt gęstych, ale dobre i to. Przez kilka minut siedzą w jakieś kępie, bo wydaje im się, że ktoś nadchodzi. Może i nadchodził, musiał chyba je dnak zmienić w ostatniej chwili kierunek marszu. Znów zielona rakieta. — Po co szkopów denerwują? — To nie dla szkopów, to dla nas. — Zielony kolor, nadzieja. Porucznik Łukasz ma coraz mniej nadziei. Bywa i tak, że trzeba wracać z pustymi rękami, ale dzisiaj jest sprawa wyjątkowa. Niezbyt dużo wiedzieli o niemieckim brzegu. Ledwie dotarli do Zackerick, do Giistebiese, do Lietzegdricke, ledwie zdążyli wygrzać 50 odziedziczone po rosyjskich dywizjach okopy własny mi ciałami, a już wróble ćwierkają o wielkim skoku przez Odrę. Co wiedzą? Że mają przed sobą 5. lekką dywizję piechoty, którą połamali już trochę na Pomo rzu, ale która zdążyła się widocznie trochę podkuro- wać. I jeszcze wiedzą, że jest tutaj 606. dywizja pie choty. I podobno w rejonie Wriezen Niemcy uloko wali 25. dywizję zmotoryzowaną. I jacyś spieszeni lot nicy także czekają w pogotowiu. Dużo tych wiadomo ści? Dla generałów i pułkowników może i dużo. Dla dowódców kompanii i batalionów bardzo mało. Oni oddaliby wielką wiadomość o 25. dywizji zmotoryzo wanej za dziesięć malutkich informacji: gdzie są ukry te gniazda karabinów maszynowych, który bunkier trzeba rozbić w pierwszej kolejności, żeby za sto me trów martwej ziemi nie płacić kompanią żywych lu dzi, gdzie się usadowili obserwatorzy, którzy kierować będą ogniem artylerii z dokładnością zegarmistrza? Dużo? Mało? Jak dla kogo. Wolanin poszedł trochę w prawo i nagle zobaczyli tylko połowę Wolanina. Wy ciągali go z błota, aż poczuli, że sami sterczą w błocie po kolana. — Zasrane szczęście — Wolanin powiedział tylko tyle, żeby więcej do tej sprawy nie wracać — to wszystko przez tego Fryca, który gołą dupę na nas wypiął. -— Szli teraz z większym trudem. Mokre, oble pione błotem buty, nasiąknięte śmierdzącą wodą spo dnie utrudniały marsz. — Zawracamy — szepnął po rucznik — pół godziny mamy jeszcze. Akurat tyle, że by zdążyć do Cichowlasa. — I gdy znów się znaleźli w miejscu, gdzie Archipczuka zaatakował kaszel, usły szeli kroki na drodze. Do ziemi mokrej przywarli, któ ra już teraz nie była dla nich mokra. Łukasz machnął ręką: — Dwóch na tamtą stronę drogi. — Został z Jur czykiem. Idący zagwizdał jakąś melodię skoczną. Chwała mu, niech gwiżdże. Przyłożyli głowy do ziemi. 51
Jeden, tylko jeden, chyba jeden. Chwała mu, że nie lubi towarzystwa. — Ja skaczę pierwszy, ty go wią żesz. Przygotuj knebel. — Jurczyk kiwa głową, że wszystko jest przecież jasne. Wyjmuje ze spodni dużą, niezbyt czystą chustkę i wkłada ją za pas. Podczołgują się bliżej drogi. Macają rękami, szukają jakiegoś za głębienia. Jest dołek. Wślizgują się tam i obcasami wbijają się w glinę. Trzeba mieć chociaż takie oparcie, żeby w ciągu sekundy skoczyć i powalić. Już nawet słowa nie można powiedzieć. Za późno na słowa. Szturchnięcie łokciem. Uważaj, skaczę. Niemiec idzie szybko, jakby znał tę drogę na pamięć. Jeszcze gwi żdże. Już. Porucznik zerwał się tak błyskawicznie, że Jurczyk, który nie chciał się spóźnić, spóźnił się o całą sekundę. Niemiec, przygnieciony rozpędzonym ciałem, zwalił się prawie natychmiast na ziemię. Kopie jeszcze nogami, próbując się wywinąć z twardych objęć Łuka sza, ale już się zorientował, w czym rzecz, zobaczył nad sobą trzy cienie. Ktoś mu przygniótł nogi, więc przestał się bronić i pojękuje: — Um Gotteswillen... nicht schiessen. — Ne bój się, włosek ci z głowy nie spadnie — dyszy Wolanin. A porucznik: — Wiąż go, Jurczyk. Knebel mu w pysk. — A Archipczuk: — Pta szku, któż strzelałby ciebie, ty nam żywiutki potrze bny. — Jurczykowi zaczynają się trząść ręce, ale nikt tego nie widzi, więc sierżant spieszy się, z robotą, już łapy obwiązane, jeszcze knebel, żeby nikt nie zauważył, już knebel, żeby nikt tych rąk trzęsących się bezwsty dnie, otwórz gębę szerzej, nie wypluwaj, bo będzie bum, bum, nie zauważył. To jest chwila, za którą war to zapłacić całym dniem życia. Uśmiechają się. Jest skurczybyk. Jest szczupak w sieci. Może nie szczupak, pies z nim tańcował, ale sieć nie jest pusta. Przyglą dają się uważniej Niemcowi, który aż się pochylił w pokorze, a może strach go tak złamał? Co znaczy „nie szczupak”? Przecież to oberfeldwebel. Wolanin stuka Niemca w plecy lufą pepeszki. — Los. Weiter. Vorwarts. Hier ist polnische Armee. Kapewu? — Idą teraz szybko i Niemiec dotrzymuje im kroku bez żad nego ociągania. Mądry Fryc, pogodził się już z losem. Nie jest młodziakiem. Już sobie chyba wykalkulował, czy jest, czy nie ma szansy, czy warto, czy nie warto brać się z losem za łeb. Pierwszy porucznik Łukasz, zaraz za nim, pokasłujący cichutko Archipczuk. Za plecami oberfeldwebla Jurczyk, a tyły ubezpiecza Wo lanin. Za piętnaście najwyżej za dwadzieścia minut muszą być przy łódce. Porucznik podnosi rękę, bo za raz skręcą w prawo i zaczną się wdrapywać na wał. Trzeba posłuchać, co w błocie piszczy. Jeszcze tylko przez ten wał. Nadsłuchują i nabierają przekonania, że tej nocy wszyscy bogowie czarni, żółci i biali po myśleli o gromadce porucznika Łukasza z wyjątkową życzliwością. I tak myśląc, nie zauważyli tego, co tyl ko Jurczyk zdążył zauważyć. Oberfeldwebel uwolnił nagle jedną rękę ze sznura, szarpnął za knebel i tyle zdążył: — Hilf... — Tyle zdążył. Zwalił się na ziemię razem ze swym nie dokończonym krzykiem. Ta był chyba najszybszy ruch w życiu zwiadowcy Jurczyka. I pomyśleć, że ten ruch trzęsącą ręką został wykona ny. Pochylili się nad Niemcem, który podrygiwał jesz cze, ale zaraz przestał, jakby tylko czekał na tę okaz ję, żeby skonać, gdy będą mu uszy do klatki piersio wej przykładali. Łukasz wyciągnął finkę z pleców o- berfeldwebla. — Ty gnoju — powiedział do Jurczy ka — ty zawszony gnoju. Mogłeś wbić to żelastwo we własne bebechy. — Stali chwilę nad tym Niemcem, jakby jeszcze nie wierząc, że sprawa jest skończona i że niczego nie da się odmienić. Patrzyli na leżącego w błocie Niemca, nie patrzyli na Jurczyka. I nikt się za nim nawet nie obejrzał, gdy wlókł się na końcu, 53