eugeniusz30

  • Dokumenty288
  • Odsłony29 262
  • Obserwuję16
  • Rozmiar dokumentów2.3 GB
  • Ilość pobrań15 680

Tadeusz Rojek - XIII tajemnic historii

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :5.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Tadeusz Rojek - XIII tajemnic historii.pdf

eugeniusz30 SKANY2 historia historia polski
Użytkownik eugeniusz30 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 103 stron)

Opracowanie graficzne MACIEJ KAŁKUS Jopyright by Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia”, Warszawa 1987 Redaktor MARIA PIETRZYK Redaktor techniczny MARIA BOCHACZ Korektorzy ANNA MORAWSKA RYLL NAWOJKA PELIWO ISBN 83-IO-08952-x P R I N T E D I N P O L A N D Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia", Warszawa 1987 r. Wydanie pi-r Nakład 29 750+250 egzemplarzy. Ark. wyd. 12, 5. Ark. druk Al-13,0. Odda, do składania w sierpniu 1985 r. Podpisano do druku w marcu 1987 r. w Warszawie. Przygotowalnia, druk i oprawa — Łódzka Drukarnia Dziełowa w Łodzi. Zam. 806/1100/85 k-25 ROZDZIAŁ I MNICH Z ZASŁONIĘTĄ TWARZĄ klasztornej celi mnich w benedyk­ tyńskim habicie siedzi pochylony nad stołem, wydaje się, że głęboko pogrążony w pracy. Na stole leży rękopis. W celi panuje przytłacza­ jąca cisza, przez grube mury nie dochodzi żaden głos zewnętrznego świata. Mnich odwrócony plecami do wejścia nie pozwala ujrzeć swo­ jej twarzy. Gdyby się chociaż na chwilę odwrócił, może udałoby się rozpoznać, kim jest. Niestety, pozostanie w tej nieruchomej pozycji odwrócony od nas przez cale wieki i nigdy nie odsłoni oblicza. Pozostanie tajemnicą, nie rozwiązaną zagadką, nad którą biedzić się będą uczeni różnych epok i żaden do dnia dzisiejszego nie znajdzie jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, kim byl. Nikt też nie dowie się, dlaczego tak zazdrośnie strzegł swego sekretu. Kim był ten, który z sobie- tylko wiadomych przyczyn postanowił dla potomnych zostać Nieznajomym, zagadkowym Anonimem? Może nie warto byłoby dokładać tylu starań, wysiłków, trudów, tyle żmudnego po archiwach szperania, gdyby nie fakt, że zawdzięczamy mu tak wiele. Jest autorem pierwszego dzieła poświęconego polskiej historii. Dzięki niemu poznajemy półlegendarne, półbajeczne dzieje sięgające bardzo głęboko w naszą przeszłość aż do przodków Mieszka I, aby następnie wkroczyć na pewniejszy nieco grunt historycznych 5

wydarzeń, aż do panowania Bolesława III Krzywoustego, który jest właściwym bohaterem jego „Kroniki”. Pierwszy polski kronikarz, pierwszy wdziejach naszych pisarz, który starannie zgromadzone fakty przedstawił w swojej księdze, pierwszy autor dzieła łacińskiej literatury świeckiej w Polsce jest i prawdopo­ dobnie pozostanie anonimem. Bardzo starannie pokrywał mrokiem milczenia niemal wszystko, co pozwoliłoby go lepiej poznać. Kilka jakby od niechcenia rzuconych słów rozpaliło ciekawość, osnuło się wieloma komentarzami dociekliwych badaczy i uczonych, ale nie doprowadziło do celu. Prawdopodobnie dodatkowym powodem tego zainteresowania osobą autora „Kroniki” była jego osobliwa i drażniąca dyskrecja przy oma­ wianiu niezwykle ważnych wydarzeń. Anonim wiedział z pewnością bardzo dużo, nie napisał wszystkiego, nie chciał albo nie mógł tego uczynić, więc tam, gdzie czuł, że nie wolno mu się zapuszczać zbyt daleko, milczał, poprzestając zaledwie na paru zdaniach. Powiada o sobie, że jest pielgrzymem i wygnańcem z własnej ziemi, pozwala też przypuszczać, że był członkiem znakomitego rodu, lecz blaskiem świetnego nazwiska nie chciałby się chełpić i ponad innych wynosić. Można też zjego słów wysnuć mniemanie, że swego pisarstwa nie rozpoczynał od „Kroniki polskiej”, lecz że był w sztuce pióra nieźle wyćwiczony, że nie chciał też, by mu lenistwo pióro ze szczętem stępiło. To i wszystko, co o sobie powiedział, albo prawie wszystko, bo w trakcie ektury jego dzieła można jeszcze coś między wierszami wyczytać, być może wbrew zamierzeniom autora. Utworu swego nie podpisał, lecz każdą księgę-a jest ich trzy - zaczynał od dedykacji ówczesnym znakomitościom, jak kanclerz i biskupi, a jedynie trzecią księgę zadedykował „... czcigodnym kapelanom książęcym i innym godnym pamięci zacnym duchownym w Polsce”, co u niektórych badaczy zrodziło przypuszczenie, że Anonim, sam będąc szefem kancelarii książęcej, po śmierci Michała Awdańca swoim podwładnym i współpra­ cownikom ofiarował trzecią część dzieła. W owych czasach kancelaria książęca nosiła także miano kapeli (od łacińskiego słowa capella-kap- lica), a jej duchowni pracownicy zwali się kapelanami. Wiemy więc z tego, że Anonim obracał się w kręgach wysokiej hierarchii duchownej, w kołach dworskich, że najprawdopodobniej kanele? Michał - nazywa go właściwym twórcą dzieła-i biskupi byli 6 jego informatorami. W trakcie swej pracy znajdował się w pobliżu księcia, na jego dworze, zapewne w Krakowie, aczkolwiek niektórzy historycy umieszczają go w różnych klasztorach poza stolicą księcia Bolesława. Z „Kroniki” wynika także, iż był wtajemniczany w poufne sprawy politycznej natury. Był więc osobą znaną i poważaną. A jednak nikt nie zdradził nigdy ani jego imienia, ani kraju, skąd pochodził, ani też dróg, które go do Polski zaprowadziły. Nie wiemy, czy powodemjego wygnania było przestępstwo, czy odszczepieńcze poglądy, czy też czyn jaki szpetny, a może dał się ponieść nieokiełznanemu temperamentowi i dopuścił się czyjejś obrazy, po czym nie pozostawało mu już nic prócz wygnania. W każdym razie nie chodziło o sprawy błahe, bo za takie nikogo nie spotykała aż tak surowa kara. Cóż więc takiego popełnił? Niektórzy historycy przypuszcząją, że Anonim z całym rozmysłem poplątał ścieżki swoich losów, aby zmylić potomnych, którzy chcieliby nazbyt głęboko przeniknąć jego tajemnicę. Anonim miałby więc swoją biografię wzbogacić o fakty zgoła zmyślone? Lubi mówiąc o sobie zasłaniać się skromnością, co niezbyt harmonizuje zjego natarczywym domaganiem się zapłaty za napisane dzieło. Może to zresztą świadczyć, że pisał je na zamówienie. Nie brzmi więc całkiem wiarygodnie, gdy pisze: „Aby uniknąć wrażenia, żeja, mało znaczny człowiek, puszę się ponad swoją skromną miarę, postanowiłem na czele tej książeczki umieścić nie swoje, lecz wasze imiona”. Po przeczytaniu takiego wyznania trudno zwalczyć fantazję, któ­ ra rozwija przed nami obraz przedstawiciela jakiegoś znakomite­ go rodu, potomka świetnych przodków, skazanego na wygnanie i na tym wygnaniu piszącego pierwszą historię królów i książąt polskich. Źle świadczy o tych, którzy z jego pracy korzystali, że nie zdradzili potomnym jego imienia. A korzystali wszyscy kronikarze od mistrza Wincentego Kadłubka poczynając. Czyżby oni także nie wiedzieli, kim był Anonim? Ajednak żaden z nich imienia jego nie wypowiedział. Czy tyle wokół niego zebrało się niechęci, złości, zawiści, że ani jedno pióro nie utrwaliło na pergaminie tego, kim był? Zazdrość? Oburzenie? Oburzenie, że wspominając zabójstwo biskupa Stanisława poważył się mówić także o jego winie, a nie samego tylko króla-zabójcę potępiać. Żyli jeszcze z pewnością świadkowie tego 7

dramatu, który nie przestał budzić różnych emocji, i oni mogli takim ujęciem sprawy czuć się szczególnie dotknięci. Historyk prof. Karol Maleczyński twierdzi, że dzieło Anonima spo­ tkało się z nieprzychylnym przyjęciem zróżnych stron dlatego, że autor zachował dużą dozę krytycyzmu wobec osób działających w otoczeniu księcia, w szczególności gdy chodziło o drażliwe wydarzenia z czasów Władysława Hermana. Mogła tu wzburzyć umysły sprawa powrotu i nagłej śmierci Mieszka, syna Bolesława Śmiałego. Istnieje opinia, że między ukończeniem dwóch pierwszych ksiąg a zamknięciem trzeciej upłynął rok. W tym czasie odpisy dzieła krążyły wśród pierwszych czytelników, budząc ostrą krytykę i rodząc nastroje niechęci wobec autora. Wystarczyło, że na pierwszym miejscu stawiał on panującego, a omijał dostojny autorytet Kościoła, że ani jednym słowem nie zaznaczał jego wyższości ponad władzę świecką. A przecież spór między tiarą a koroną stanowił wtedy problem epoki, priorytet władzy papieża jako zastępcy Chrystusa stanowił treść polityki nie­ dawno zmarłego Grzegorza VII. Znalazły się na domiar złego w „Kronice” fragmenty mówiące obłędach duchowieństwa albo wyzierały * z jej karty fakty, którym kler nie chciał nadawać rozgłosu. Jeżeli więc brak informacji ze strony współczesnych, skoro nikt nie chciał uchylić rąbka tajemnicy osłaniającej szczelnie postać autora „Kroniki polskiej”, pozostawał jeden tylko klucz: samo jego dzieło, tekst, jaki wyszedł spod jego pióra. Drobiazgowa, żmudna, wnikliwa, wymagająca benedyktyńskiej cierpliwości analiza tekstu, a także ogromnie trudna praca porównawcza, mająca na celu szukanie podo­ bieństw między stylem „Kroniki”, sposobem jej napisania, a analogicz­ nymi dziełami z tej epoki, wsłuchiwanie się w rytm zdań-taka jedynie droga pozostawała badaczom pragnącym przeniknąć tajemnicę Anoni­ ma. Pierwszym, który usiłował przybliżyć jego osobę posługując się samym tylko tekstem, był Marcin Kromer, wybitny przedstawiciel epoki Odrodzenia, sam kronikarz, pisarz i historyk. Wjego księgozbio­ rze znajdował się ocalały po dzień dzisiejszy egzemplarz „Kroniki polskiej”, na którym zanotował swoją uwagę: „Niniejszą historię napisał Gall, mnichjakiś zapewne, jak można wnosić zprzedmów, który żył za czasów Bolesława III”. Gall v>pojęciu Kromera oznaczał Francuza. Mógł tak przypuszczać na 8 podstawie tych fragmentów „Kroniki”, które mówiły o podróży posels­ twa polskiego do St. Gilles. Poselstwo to miało w imieniu Władysława Hermana ijego małżonki Judyty złożyć u grobu św. Idziego w klasztorze St. Gilles wota i zanieść doniego gorące modlitwy opobłogosławienie ich związku małżeńskiego synem - dziedzicem tronu. Fragmenty „Kroni­ ki” związane z tym zdradzały pewną znajomość południowej Francji. Kromera naśladowali inni, wskazany przez niego kierunek przyjęty został przez licznych historyków. Wtę stronę zwróciły się poszukiwania, lecz do jednomyślności w sprawie pochodzenia Anonima było daleko. Uważano go, owszem, za Francuza z Prowansji, a może ze środkowej Francji, wywodzącego się gdzieś spomiędzy Orleanu i Tours albo z Flandrii, za czym wiele zdawało się przemawiać, lecz kreowano go także na Niemca, Włocha, Węgra, mnicha iro-szkockiego czy w końcu Polaka, a jeżeli już nie Polaka, to przynajmniej Słowianina zamieszkującego południowe połacie rozległego wówczas węgierskiego królestwa. Wyda­ wałosię niektórym rzeczą możliwą, że podjego anonimowością kryje się Baldwin, hrabia Flandrii, zaginiony w czasie pierwszej wyprawy krzy­ żowej, snuto domysły o przynależności jego do znamienitego rodu weneckiego Orseolich, który wydal czterech dożów, widziano w nim arcybiskupa Pizy, ale i skromnego mnicha z węgierskiego klasztoru w Samogyvśr. A może był uczniem Iwona, biskupa Chartres, którego katedralna szkoła odznaczała się wysokim poziomem nauk. Sam biskup był autorem najpoważniejszych prac z dziedziny prawa kościelnego. Kronika Galla powstała za jego życia, a styl jej naśladuje - jak powiada historyk Jan Zathey-styl Iwona. Czy więc nie należy wśród uczniów biskupa Iwona szukać Anonima? Lecz oto w polu widzenia historyków ayawia się inny jeszcze autor, z którego Gall Anonim mógł czerpać wzory: Stefan, opat klasztoru św. Jakuba w Liege (Leodium) w latach 1095-1112. Pióro jego zdradzało talent literacki. Może więc Anonim przebywał w jego klasztorze? Sensacyjnie brzmi hipoteza, że nasz Kronikarz mógł być tajemniczym mnichem, który w latach 1108-1115 zbiegł zklaszoru w Bonneval położonego w diecezji Chartres i należał do iliskich Iwona, biskupa Chartres; hipoteza ta jednak nie zapuściła Korzeni. Celem poszukiwań stało się odnalezienie jakiegoś innego dzieła, które można byłoby przypisać Anonimowi, skoro wiadomo, że parał się on piórem, zanim do „Kroniki” się zabrał. Mogłoby to z pewnością ułatwić badania. Ci, którzy wywodzili pochodzenie jego z 9

Wenecji, wskazali na „Historię translacji relikwii św. Mikołaja Wiel­ kiego”. Domniemanym autorem tego dzieła miał być mnich z klasztoru św. Mikołaja na Lido koło Wenecji, który ukrywa swoje imię i, być może - jak przypuszcza historyk Danuta Borowska—zrozmysłem wska­ zuje fałszywe ślady, prowadzące rzekomo do wspomnianego klasztoru. Nie był prawdopodobnie Czechem, ponieważ nie tai wobec tego kraju swej niechęci. Może jednak został z Czech wypędzony i stąd jego niechęć. Uczeni zwracają uwagę na pewną ilość czeskich nazw polskich miejscowości w tekście „Kroniki”, co mogłoby potwierdzać związki z naszym południowym sąsiadem. Nie był zapewne Niemcem, ponieważ krytycznie ocenia nieetyczne postępki cesarza Henryka V, a poddanym cesarskim każe mówić rzeczy zupełnie do nich niepodobne. Wykazuje zarazem niezłą znajomość dworu cesarskiego, co skłoniło do wysunięcia przypuszczenia, iż Gall Anonim towarzyszył Henrykowi V w wyprawie koronacyjnej do Rzymu, bawił na dworze cesarskim w Spirze w roku 1111, gdzie oglądał uroczysty pogrzeb starego cesarza Henryka IV. Są to jednak dosyć luźne hipotezy wyprowadzone pośrednio z tekstu „Kroni­ ki” przez prof. Karola Maleczyńskiego. Nie był Skandynawem, ponieważ ma bardzo mętne pojęcie o krajach położonych na północnym brzegu Bałtyku. Pisze tak, jak gdyby sam był człowiekiem Południa, nazywając Bolesława Krzywoustego księciem Północy. Gdyby był Włochem, dziwne mogłoby się wydawać, żeo Alpach pisze, jak gdyby ich nigdy nie widział. Byli tacy, którzy chcieli z Anonima na siłę zrobić Polaka, mimo że on sam podawał się za obcego przybysza. Jeszcze w okresie międzywojennym głośny publicysta i pisarz Adolf Nowaczyński bardzo gorąco bronił takiej hipotezy. Przed nim jednak dosyć długo pokutowała ona w różnych publikacjach, a czasopismo „Pamiętnik Warszawski” z roku 1819 twierdziło z całą powagą, że Gall Anonim nie tylko że był Polakiem, lecz wiadomo, iż „Kronikę” pisał w Rzymie w klasztorze na Monte Coellio. Jak w tym dalekiln Rzymie mógł docierać do szczegółów polskich wydarzeń, pozostanie sekretem autora tego twierdzenia. Niemałe zamieszanie w sprawie rzekomo polskiego pochodzenia Anonima wywołał gdański historyk i wydawca Gotfryd Lengnich, który, wydając po raz pierwszy „Kronikę polską”, zaprezentował jej autora jako Marcina Gallusa. Pomylił go bowiem zMarcinem Galikiem, o którym mówi Jan Długosz, a który z autorem „Kroniki” nic nie 10 miał wspólnego. Co raz wydrukowane, nie daje się łatwo wymazać i chociaż Joachim Lelewel zgodził się z Kromerem, to jednak fałszy­ we twierdzenie utrzymywało się bardzo długo, bo aż do naszego wieku. Kolejne wykluczenia różnych poglądów, mających ustalić pochodze­ nie Anonima, zwęziło ich krąg wprawdzie, lecz rozstrzygnięcia nie przyniosło. Jeżeli nie był Polakiem, to był może jednak Słowianinem, wywodzą­ cym się ze Słowiańszczyzny węgierskiej. Pamiętajmy, że dzisiejsza stolica Jugosławii - Belgrad - w XII wieku wchodziła w skład monarchii węgierskiej. Prof. Stanisław Kętrzyński zwrócił uwagę, że Gall Anonim doskonale zna zarówno granice Polski, jak i całej Słowiańszczyzny, o której zresztą pisze w słowach pełnych zachwytu i uwielbienia. „Kraj to wprawdzie bardzo lesisty, ale nie mało przecież obfituje w złoto i srebro, chleb i mięso, wryby i miód, a pod tym zwłaszcza względem zasługuje na wywyższenie nad inne, że choć otoczony przez tyle wyżej wspomnianych ludów chrześcijańskich i pogańskich i wielokrotnie napadany przez wszystkie naraz i każdy zosobna, nigdy przecież nie został przez nikogo ujarzmiony w zupełności; kraj, gdzie powietrze zdrowe, rola żyzna, las miodopłynny, wody rybne, rycerze wojowniczy, wieśniacy pracowici, konie wytrzymałe, woły chętne do orki, krowy mleczne, owce wełnis­ te”. Sam przedstawia się Anonim jako wygnaniec i pielgrzym. Był może wygnańcem z jakiegoś klasztoru, o co przecież nie było trudno w czasach, gdy zażarta walka toczyła się między cesarstwem a papiestwem o prymat władzy. Przez Niemcy, Francję, Włochy płynęła wzburzona rzeka najostrzejszych polemik i sporów, i nie byłoby nic dziwnego, gdyby mnich za głoszone przekonania zmuszony został do opuszczenia miejsca swego pobytu. Nie musiał to być jego klasztor macierzysty, choć pisze o zamierzonym powrocie do niego po napisaniu „Kroniki”. Był-jak powiada-pielgrzymem. Mogło to w tamtych czasach ozna­ czać pątniczą wyprawę do Ziemi Świętej przerywaną dłuższymi poby­ tami w klasztorach, a kto wie, czypod pobożną pielgrzymką nie kryła się jakaś delikatna misja polityczna. Chociaż autor „Kroniki” tak staran­ nie chowa przed nami twarz swoją, to jednak nie zdołał ukryć inteligencji, przenikliwości, bystrości, oczytania i dlatego wolno prz\ 11

puszczać, że był nie tylko skromnym, szarym pielgrzymem podążającym do świętego miejsca. Są to oczywiście domysły i nic więcej, lecz wszystko, co jest związane z osobą Galla Anonima, nie wykracza poza takie właśnie granice. W tamtych czasach pielgrzymami zwali się-jak przypomina Jerzy Zathey-mnisi irlandzcy, względnie iro-szkoccy, i odznaczali się szcze­ gólnym zamiłowaniem do uprawiania ascezy, postów i pielgrzymek. Gall zaś z osobliwym upodobaniem przedstawia sceny pokuty Bolesława Krzywoustego po zabiciu brata Zbigniewa. Byłżeby więc nasz pierwszy kronikarz jednym z tych mnichów iro-szkockich, których osiedlanie się wniektórych klasztorach polskich, jak np. w Oleśnicy, Tyńcu czy Lubiniu, zostało przez uczonych stwier­ dzone? Bardzo daleko podążają historycy w swoich rozważaniach. O pocho­ dzenie Galla Anonima walczy z sobą dziewięć hipotez, z których każda łudzi jakimś prawdopodobieństwem, a im jest oryginalniejsza, tym łatwiej przykuwa uwagę. Być może postać naszego pierwszego kroni­ karza nie wzbudzałaby tyle zainteresowania, gdyby jego dzieło nie było tak dobrze napisane. Po ośmiu wiekach „Kronika polska” nie przestaje być czytana, o czym świadczy liczba jej wydań, nie przestaje być swoistym bestsellerem, bo ta czcigodna staruszka m a-jak pisał prof. Stanisław Helsztyński-„wszystkie cechy, które zrobić z niej mogą zachwycającą lekturę: napisana żywo, interesująco, bardzo po ludzku, należy do rzędu arcydzieł tego rodząju, że przyniosłaby chlubę każdemu piśmiennictwu”. Cóż więc dziwnego, że autor tak znakomitego dzieła nie przestaje budzić zainteresowania, że mimo upływu tylu wieków chciałoby się wiedzieć, kim był ów benedyktyński mnich nader dbały o zachowanie swego incognito. Wszystko w nim niepokoi badaczy, pragnących się do niego zbliżyć: niezwykła indywidualność, niezwykły sposób zebrania wiedzy o przybranej ojczyźnie i „niezwykła miłość, którą Polsce i jej księciu okazał”. Jest w „Kronice polskiej” coś niby drogowskaz, który wszystkim prawie badaczom, poczynając od Marcina Kromera, podążać każe we wskazanym przez niego kierunku. Tym drogowskazem jest mocno podkreślany przez Anonima kult świętego Idziego. Ajeżeli znim czuł się szczególnie związany, to uważano, że Anonima należy szukać tam, gdzie 12 osoba świętego cieszyła się szczególną adoracją i gdzie spoczywały jego relikwie-w klasztorze St. Gilles w Prowansji. Do klasztoru tego przybywali pielgrzymi z różnych stron, a samo St. Gilles było gwarnym miastem, ruchliwym ośrodkiem handlowym. Jeżeli więc Anonim prze­ bywał w sławnym klasztorze, to nie znaczy jeszcze, że był Francuzem. Wprawdzie wiele jest w jego dziele szczegółów świadczących o dobrej znajomości Francji, lecz równie dużo wiedzy zdradza, gdy pisze o Węgrzech. Zrodziła się stąd teoria, że Anonim był mnichem klasztoru w Samogyvar na Węgrzech, teoria tym bardziej prawdopodobna, że klasztor ten byl filią St. Gilles i sprowadzeni do niego mnisi byli Francuzami. W Samogyvar, tak jak w St. Gilles, osoba św. Idziego otoczona była szczególną adoracją. Do Samogyvar właśnie pospieszył Bolesław Krzywousty wpokutnej pielgrzymce po zabiciu brata i nie jest wykluczone, że worszakujego znajdował się Anonim; tym tłumaczyłaby się jego niezła znajomość Węgier. Przeczyłoby to jednak domniemaniu, że był mnichem węgierskiego klasztoru poświęconego kultowi św. Idziego. Było może inaczej. Z klasztoru St. Gilles sprowadzi! Anonima do Polski biskup poznański Franko, inicjator kultu św. Idziego w naszym kraju. On to właśnie skłonił Władysława Hermana i żonęjego Judytę, by zwrócili się do tego świętego w St. Gilles z prośbą o potomstwo. Pochodził zapewne z tamtych stron, bo gdyby tak nie było, nie występowałby wobec księcia z podobną propozycją. Może więc Franko i Anonim poznali się w St. Gilles i biskup namówił młodego mnicha, który go zainteresował swoją nieprzeciętną umysłowością, do odwiedze­ nia Polski i ewentualnego osiedlenia się w niej. Chciał mu może zaofiarować wysokie stanowisko na dworze, w klasztorze albo w Kościele. Nie zdążyłjednak tego uczynić, bo zmarł. Anonim znalazł się w trudnej sytuacji, pozbawiony oparcia, zapewne tułał się po klasztorach i wtedy, może pod czyimś wpływem, podjął decyzję pisania kroniki, „by chleba polskiego darmo nie jeść”. Między jego przybyciem do Polski a decyzją pisania „Kroniki” musiało coś się wydarzyć, co jego plany życiowe pokrzyżowało. Taką hipotezę wysunął prof. Stanisław Kętrzyński. Leczinny historyk, Jerzy Zathey, nie negując roli odegranej whistorii Anonima przez biskupa Franko, przypomina, iż dostojnik ów w roku 081 uczestniczył w konsekracji krypty klasztoru św. Huberta w 13

Ardenach, który posiadał relikwie św. Idziego sprowadzone z St. Gilles. Tam stanął kościół pod wezwaniem świętego jako pierwszy we Flandrii ośrodek jego kultu. Może właśnie w Ardenach znajdował się klasztor macierzysty Anonima i może stamtąd, a nie z St. Gilles, spłynął do Polski kult św. Idziego. A klasztor św. Huberta może mieć dla nas szczególne znaczenie. Związana z nim jest kronika napisana w roku 1106. Jej autor, Lambert Młodszy, wielki tego klasztoru miłośnik, musiał z niego uchodzić i szukać sobie innego schronienia. Podobieństwa między jego kroniką a kroniką Gallową są tak uderzające, tak sugestywne, że Jerzy Zathey stawia wręcz pytanie, czy Lambert nie jest Anonimem i opowiada się za przeprowadzeniem w tej sprawie bardzo dokładnych badań, ponieważ sprawa jest tego z pewnością godna. Może więc badania uczonych zbliżają nas do celu? W labiryncie różnych przypuszczeń i różnych domniemań, gdy tak długo nie dało się dojść dojednoznacznych wyników, ktoś zauważył, że nie tyle ważnyjest kraj pochodzenia i nie od jego ustalania zaczynać należy tę naukowo- -detektywistyczną przygodę, lecz od stwierdzenia, jakie środowisko mogło go wychować, gdzie kształtował swoją intelektualną sylwetkę. Ani Prowansja, ani Węgry nie wydawały się tu właściwe, ponieważ nie stanowiły w tym okresie ważnych ośrodków kulturalnych czy nauko­ wych. „Na początku XII wieku Węgry były, podobnie jak Polska, krajem, gdzie kultura łacińska, przed stu laty dopiero wprowadzona, nie zdołała zapuścić korzeni - pisze prof. Marian Plezia - iwydąje się wysoce wątpliwe, aby można było tam zdobyć taką biegłość wjęzyku łacińskim i taką swobodę operowania formą literacką, jakiej dowody składa nasz autor”. Raczej okolice Tours i Orleanu mogły być szkołą Anonima, bo tam właśnie w połowie XII wieku rozwinęły się poważne studia nad klasyczną literaturą łacińską. Anonim zaś, chociaż nigdzie o swych studiach wyraźnie nie wspomina, dziełem swym świadczy o szerokim oczytaniu i głębokim wykształceniu. Nie były mu obce dzieła literatury klasycznej ani średniowiecznej. Nie miał wprawdzie zwycząju cytowa nia znanych autorów, a raczej czerpał z ich myśli, omawiał je, przystosowywał do poruszanych spraw, zdradzając przy tym znajomość filozofii, estetyki, historii. Tu i ówdzie zdarzały mu się potknięcia, jak z tą Kleopatrą, którą nazwał królową Kartaginy, lecz kto wie, czy błędy te - zresztą nieliczne - nie od kopisty pochodzą. Bo przecież autentycz-

nego tekstu „Kroniki” nie posiadamy. Takie potknięcia zdarzały się wówczas wszystkim. Uderza i zadziwia jego wykształcenie, inteligencja, talent pisarski. Wyraźnie górował nad innymi. Dlajakich to przyczyn duchowny na tak wysokim poziomie miałby pozostawać w cieniu anonimowości i to jeszcze w okresie kryzysu przeżywanego podówczas przez kler polski? Wydaje się, że jego zainteresowania wyrastają ponad sprawy piasto­ wskiej dynastii i poza ramy samej „Kroniki”. Stajemy tu znowu na granicy mroku spowijającego gęstym całunem zarówno samego Galla, jak ijego dzieło. Jest w niej wiele niedomówień, wiele spraw niejasnych, jakby umyślnie nie dokończonych. Autor wyraźnie daje do zrozumienia, że wie znacznie więcej niż pisze, że o danym wydarzeniu wie wszystko, co wiedzieli jego współcześni, lecz nie wyjawia tego z nie znanych nam przyczyn. Tak z powodu jego fatalnej dla potomności dyskrecji zapadła w ciemność sprawa konfliktu między biskupem krakowskim Stanisławem a królem Bolesławem Śmia­ łym - konfliktu zakończonego tragiczną śmiercią biskupa. Poświęcił Gall Anonim temu tak ważnemu w dziejach naszych wydarzeniu zaledwie parę wierszy, nad którymi od długich lat biedzą się uczeni, pragnący mimo wszystko tę tajemnicę rozwikłać; dotychczas na próżno. Wkrótce po tym zagadkowym przemilczeniu następuje inne. Nie wyjaśnia autor „Kroniki”, dlaczego Mieszko, syn Bolesława Śmiałego, opuścił Węgry i przybył do Polski, a przybył na zaproszenie stryja, Władysława Hermana, któremu musiał być przecież bardzo niewygodny ten prawowity dziedzic tronu. Wprawdzie został otruty, a więc można by sądzić, że zwabiono gO' w pułapkę, aby go ostatecznie zlikwidować, lecz zanim się to stało, w ciągu kilku lat zdobywał sobie popularność i powszechną sympatię. Dlaczego więc aż kilka lat czekano z trucizną? Nikt w onych czasach nie krępował się zachowywaniem pozorów. Nikt się nie liczył z tym, że prawda może szybko wyjść na jaw. A tu nie tylko że zwlekano, lecz stryj bratankowi żonę wynalazł na Rusi, prawdopo­ dobnie księżniczkę, o której niestety nic prawie nie wiemy. Dlaczego więc go ożenił, jeżeli zamierzał go otruć? A może nie on, tylko wszechwładny wojewoda Sieciech bez wiedzy monarchy postanowił usunąć ze sceny politycznej młodego księcia, obawiając się jego rosną­ cych wpływów. Jeżeli tak, to dlaczego Gall Anonim przemilcza tę zbrodnię Sieciecha, skoro na innym miejscu nie osłania go przed 16 iężkimi zarzutami? Może zresztą nie sam Sieciech zasiąść powinien na ławie oskarżonych ozabójstwo Mieszka, lecz wszyscy ci, którzy przeklęli Bolesława Śmiałego, przyczynili się do opuszczenia przezeń kraju, a następnie wyrośli na wpływową kamarylę dworską. Istnieje teoria-nie potwierdzona nowszymi badaniami-że Władys- sław Herman był w spisku przeciw bratu. Lecz dziwny byłby to spiskowiec, który wydaje się zmierzać do rehabilitacji brata, nadając swemu upragnionemu synowi, dziedzicowi tronu, imię Bolesław; imię zabójcy biskupa, wygnańca, jak gdyby nie było w piastowskim rodzie innych tradycyjnych imion, jak Ziemowit, Leszko, Kazimierz, Włady­ sław... Czy z niedawnej przeszłości nie pozostało nic, nic z dramatycz­ nych wspomnień, co przeszkadzałoby w przywoływaniu pamięci okry­ tego niesławą króla? Tragedia na Skałce wydarzyła się w roku 1079, a Bolesław III urodził się w roku 1086. Minęło zaledwie siedem lat. Co się stało w ciągu tego czasu, że syn króla-zabójcy mógł powrócić, a lud otoczył go gorącą miłością? Pogrzeb, który tak plastycznie opisuje Gall Anonim, jak gdyby sam w nim uczestniczył, jest tego najlepszym świadectwem. Co się stało, że dziedzicem tronu miał być znów Bolesław, a przecież w owych czasach symbolika imienia nadanego dziecku miała głębsze jeszcze niż dziś znaczenie. Lecz i dziś wątpić można, czy nadano by dziecku imię okrytego niesławą członka rodziny. Może to niezbyt zrozumiałe dla nas postępowanie Władysława Hermana należałoby przypisać jego politycznej elastyczności oraz intuicji, nakazującej w obliczu panujących nastrojów wyjść im naprzeciw. Twierdzić tego oczywiście nie można. To tylko przypuszczenie. W istocie rzeczy bowiem wyjaśnienia przyczyn postępowania w tej sprawie Władysława Hermana należałoby szukać wcześniej i spytać, co się właściwie stało w owym fatalnym 1079 roku? Jaka jest prawda o tragedii tego roku? Wszystko to, całą tę jątrzącą od wieków tajemnicę znał Gall Anonim, leczjej nie wyświetlił. Nie chciał albo nie mógł powiedzieć prawdy, a czy zdawał sobie sprawę, że zjego winy tajemnica przez wieki nie zostanie wyjaśniona? Mógł może żywić przekonanie, że sprawa tak głośna i powszechnie znana nie da się długo utrzymać w sekrecie. Jeżeli istotnie tak myślał, to-odwrotnie-jednego mógł być pewien: zachowania swojej anonimowości. Zapewnie dpij*fcsjvy n*u nie przycho­ dziło, że po upływie długich stuleci atnąjdą się dociekliwi, którzy' 2 XIII tajemnic...

poddadzą nader gruntownej analizie tekst jego kroniki i że ona sama, stając się jedynym kluczem do otwarcia jego celi i ujrzenia jego twarzy, chociaż nie zaspokoi w pełni ciekawości potomnych, to jednak przybliży ich do jego osoby. Trudno byłoby omawiać tu wszystkie hipotezy związane z tajemnicą Galla Anonima. Każde pokolenie uczonych na nowo odczytuje „Kroni­ kę” i wskazuje nowe kierunki dociekań. Poprzestańmy więc na tych, które najbardziej trafić dziś mogą do przekonania, co nie przesądza oich absolutnej słuszności. Gall Anonim przybył z Flandrń. Świadczy o tym jego proza zrytmi- zowana i jego styl. Wzory takiego pisarstwa spotyka się w krajach położonych na Północy, we Flandrii, w Holandii i w Nadrenii, nie spotyka się natomiast takiej prozy w Prowansji. Na północy ognisko­ wało się ówczesne życie umysłowe i kulturalne Europy zachodniej i stamtąd pochodzą formy pisarskie nadane przez Galla Anonima jego dziełu. Taki pogląd wygłosił prof. Karol Maleczyński po dokładnym zanalizowaniu tekstu „Kroniki”. Rodząj prozy zrytmizowanej, zrymowanej, jaką Gall pisał swoje dzieło, był w Polsce nieznany, nie był też znany na Węgrzech, a był to najmodniejszy w owych czasach styl, świadczący o znajomości nowych prądów w literaturze europejskiej. Przez osiem wieków nie odkrył swojej twarzy, na zawsze prawdopo­ dobnie pozostanie tajemniczym mnichem, który-jak powiada-by nie | wyjść z wprawy pisarskiej, zostawił nam dar bezcenny. Uznał za rzecz „wartą trudu niektóre czyny książąt polskich opisać”. Czy robił to na I czyjeś zamówienie? Może raczej zachęcony aniżeli zobligowany. Trzeba tu zwrócić uwagę na dedykacje dwóch pierwszych ksiąg. Inspiratorami Anonima mogli być biskupi wowych dedykacjach wymienieni, a przede wszystkim kanclerz Michał z rodu Awdańców, zagorzałych stronników króla Śmiałego, na dworze jego brata przywróconych do łask monar­ szych i znaczne mających wpływy. A że właśnie w Awdańcach znalazł ' sobie Gall Anonim oparcie, wyraźnie już określa jego polityczną postawę i mówi, gdzie należy szukać przeciwników i ostrych krytyków i nie dokończonej „Kroniki”. Bo „Kronika” została nagle przerwana, i to także stanowi jedną zjej tajemnic. Może przerwała ją śmierć autora, a może wydarzenie - nie | znane nam - które losy Galla Anonima mocno skomplikowało. Niektó- I 18 rzy wymieniają bunt wojewody Skarbimira Awdańca - bunt, który rykoszetem ugodzi! autora „Kroniki”, pupila przecież tego rodu. A prawdopodobnie taka złość go ogarnęła na krytyków jego dzieła, na ich ograniczone horyzonty, że nagle zniechęcenie wzięło górę nad zapałem twórczym i pełen rezygnacji odłożył pióro. Tego prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy. G(Jyby jednak po przerwaniu pisania „Kroniki” nie wyjechał był z kraju, jak sam to zapowiadał, to - zdaniem prof. Gerarda Labudy - szukać go trzeba „wśród ówczesnego kleru krakowskiego, a ściślej wawelskiego”. Może imię jego znajduje się „wśród zapisanych w najstarszym kalendarzu krakowskim, będącym jednocześnie księgą umarłych tamtejszego kleru”. Nazwał swoje dzieło „Kroniką”, lecz osobliwa to kronika, w której trudno o znalezienie daty. Jest raczej opowieścią, sławiącą czyny księcia, a rodzaj taki był wtedy w Polsce nowością. „Kronika” Galla Anonima była-jak wspomnieliśmy - pierwszym w Polsce utworem łacińskiej literatury świeckiej i jak każda nowość ściągnąć na siebie musiała ogień niechętnej, a nawet i wrogiej wręcz opinii. Gall Anonim bowiem nie tylko że w dziele swym nie ząjmował się żywotami świętych, jak to było w polskim zwyczaju, nie tylko że dzieje monarchów opowiadał, nie unikał przy tym spraw drażliwych, choć starał się wtedy-niestety!-o powściągliwość, nie tylko że zdobywał się na własny sąd w ocenie rządzących i możnych, lecz wyrażał jeszcze do tego zdumiewające życzenie. Chciał mianowicie, by kronika jego po szkołach była czytana, a także rycerstwu po zamkach tłumaczona. Wiadomo, iż Gall Anonim nie zamierzał pisać swojej kroniki darmo. Oczekiwał nagrody, a nawet wyraźnie jej się domagał. Prawdopodobnie nigdy jej nie otrzymał. Lecz domagał się zarazem czegoś więcej niż pospolitej zapłaty mieszczącej się w praktykowanych zwycząjach. Chciał, by dzieło jego rozeszło się po kraju szerokim echem, by przetłumaczone na język ojczysty stało się niby pieśnią, niby opowieścią słuchaną przez damy i rycerzy. Tym swoim życzeniem - chcąc czy też nie chcąc - pokazuje nam, skąd przybył: z romańskiego świata, z Zachodu, z Francji. Tam musiał się kształcić inabierać wiedzy, conie wyklucza, że wswej pielgrzymce mógł odwiedzić różne kraje i w różnych zatrzymywać się klasztorach, zanim zjawił się w Polsce. Tam, skąd przybywał, znana już była literatura historyczna, opiewająca wojenne czyny monarchów, a więc całkiem 19

wiecka. Gall zaś uważał, że uprawianie takiej literatury przez społe- zeństwo jest warunkiem jego kulturalnego rozwoju. Ze wstępu do księgi III widać, że miał wielu przeciwników, wcale takiej miary nie uznających. „Bo jeżeli sądzicie, że królowie i książęta polscy nie zasługują na własne dzieje i roczniki, to najwidoczniej królestwo polskie stawiacie na równo z jakimi bądź niekulturalnymi ludami barbarzyńców”. Tak napisał do swoich krytyków. A wiedzieć musiał, że na Zachodzie domagano się tłumaczenia nie znanych przez ogół tekstów łacińskich i tego samego domagał się w Polsce dla swojej „Kroniki’. Domagał się w imię rozpowszechnienia wiedzy o polskich królach i książętach. Nikomu to wówczas w Polsce nie przychodziło do głowy. Wystarczały żywoty świętych. Tak więc Gall Anonim, tajemniczy mnich, chciał zostać zarazem znany i nieznany. Osiągnął swój cel. Jego opowieść stała się fundamen­ tem polskiego kronikarstwa, ważnym składnikiem polskiego dziejopi­ sarstwa, a jego pieśń, rozpoczynającą I księgę „Kroniki polskiej”, śpiewała Ewa Demarczyk na festiwalu sopockim w roku 1967. Audyto­ rium było zpewnością znacznie szersze, niż wnajśmielszych marzeniach mógł oczekiwać Gall Anonim. Bolesław, książę wsławiony Z daru Boga narodzony Modły świętego Idziego Przyczyną narodzin jego... Było to przełożonym na obycząje XXwieku spełnieniem jego woli. Po upływie ośmiu wieków olbrzymie tłumy słuchały pieśni i nie wiedziały, kto był jej autorem. Oto Gall Anonim. ROZDZIAŁ II GRÓB NAD JEZIOREM aledwie kilka godzin trwa podróż z Wiednia do Villach. Ekspres między­ narodowy Wiedeń - Rzym przez Villach nosi imię współzałożyciela Wiecznego Miasta Romulusa. Wygodne fotele, kli­ matyzowane wagony, a przede wszys­ tkim piękne widoki gór, jezior, dolin, malowniczych miasteczek, które jak gdyby przykucnęły u podnóży gór­ skich, sprawiają, że czas mknie szyb­ ciej niż ekspres. Z Villach do Osjaku bardzo już blisko i niewielka stacja pojawia się wnet za oknami. Osjak. Stąd tylko krótka przeprawa łódką na drugą stronę jeziora, gdzie bieleją mury poklasztorne i kościół jedenastowieczny. Gdzieś daleko zostałń ruchliwa, gwarna, tętniąca życiem stolica. Uśmiechnięty Wiedeń. Tu panuje niczym nie zmącona i niemalże uroczysta cisza. Osjak wita przybysza spokojem i melancholijną zadumą nad swoją bardzo odległą przeszłością. Czas tu się zatrzymał. Niektórzy mieszkańcy skłonni są do snucia opowieści o wydarzeniach sprzed dziewięciu wieków niby o aktualnościach z porannego dziennika. Dziewczyna w gospodzie opowiada chętnie, że jej dziad miał jakąś bardzo starą księgę, w której zapisana była tajemnica Osjaku, od dawna ściągająca tu grupy turystów. Ongi biegi tędy bardzo uczęszczany szlak pątników, kupców podróżnych podążających do Rzymu i oni pierwsi szerzyć poczęli wieści 21

o pokucie króla-zabójcy odbytej w klasztorze benedyktynów osjackich, o jego śmierci i grobowcu, kryjącym jakoby jego szczątki. Zainteresowali się tym uczeni, badacze, historycy, a wielu spisywało swoje wrażenia, obserwacje i wnioski. W połowie lat pięćdziesiątych naszego wieku napłynęli mniej sceptyczni i mniej dociekliwi od nich turyści z różnych krajów. Grobowiec króla i jego historia stały się barwną reklamą prospektów wydawanych przez biura podróży. Osjacka legenda: tragedia króla i tajemnica grobowca. Nie samego tylko grobowca. Tragedia króla i jego konflikt z biskupem, ucieczka z kraju, rzekoma pielgrzymka do Rzymu, pokuta w klasztorze i śmierć kryją w sobie wiele nie rozstrzygniętych dotychczas zagadek, wiele pytań ciągle jeszcze czekających na odpowiedź. W rocznikach kapituły krakowskiej zapisano, że stało się to dnia 11 kwietnia 1079 roku. Zabity został biskup krakowski Stanisław, jego zabójcą miał być sam król Bolesław, zwany Śmiałym, a przez następne pokolenie Szczodrym. W XIV wieku zjawia się nowy przydomek, tchnący grozą: Wściekły, Groźny, po łacinie Efferus. Tradycja mówi, że król zabił osobiście biskupa, za co później odbywał pokutę. Nikt nie wie tego na pewno, bo historycy i badacze zdani są na relację bardziej niż skąpą. Gall Anonim, jak wspomnieliśmy, potraktował to arcyważne wydarzenie nader lakonicznie. Wiemy właściwie tylko tyle, że biskup poniósł śmierć, lecz nie znamy ani istoty konfliktu między królewskim mieczem a biskupim pastora­ łem, ani dokładnych okoliczności zabójstwa, ani tego, co się działo między dniem śmierci biskupa a ucieczką króla, która nastąpić miała rzekomo dopiero w sierpniu. Tradycja oczerniająca króla, a wywyższająca biskupa, do której utrwalenia przyczyniło się niemało pióro innego naszego kronikarza, mianowicie mistrza Wincentego Kadłubka, pozwalała przypuszczać, że król zmuszony był do opuszczenia kraju prawie natychmiast po zabójs­ twie. Do legendy przeniknął nastrój grozy, jaka ogarnęła miasto tego tragicznego dnia. Mówiono o klątwie rzuconej jakoby na króla i kraj cały, czego zresztą nie potwierdziły żadne źródła. Mówiono o niesławnej śmierci króla zmarłego jakoby w obłędzie czy też rozszarpanego przez psy, a kto wie, czynie otrutego. Żaden zkronikarzy nie podawał miejsca, gdzie by się to stać mogło, i legenda osjacka wraz z tajemnicą grobowca wyłoniła się dopiero późniei 22 Nie ma w historii Polski, a niewiele jest i w dziejach innych krajów równie gęstego mroku tajemniczości kryjącego wydarzenie tej miary, co upadek tronu w Polsce wostatniej ćwiercijedenastego wieku. Nie tylko król poniósł tu klęskę i musiał zkraju uchodzić. Klęskę poniosła władza monarsza w Polsce. Zwyciężyła opozycja możnowładców, a znaczyło to otwarcie nowego rozdziału charakteryzującego się innym systemem rządzenia. Rozumieć to musiał Gall Anonim, nieobcy przecież politycz­ nym wirażom. Pisałem otym wpoprzednim rozdziale. Ajeżeli rozumiał i chyba doceniał znaczenie tego, co się stało, dlaczego był taki lakonicz­ ny? To jedna z zagadek bolesławowej legendy. I jakby nie dość było owych tajemnic i niedomówień, zasnuwających nieprzeniknionym mrokiem przyczyny i okoliczności załamania się rządów Bolesława Śmiałego, tojeszcze krótkie życiejego syna Mieszka, zakończone naglą i raczej nienaturalną śmiercią, także pozostało zagadką. Sprowadzony do Polski przez stryja, Władysława Hermana, jedyny ■yn Bolesława i prawowity dziedzic tronu opuścił kraj wraz zojcem jako dziesięcioletni chłopiec. Kiedy powrócił, był już osiemnastoletnim młodzieńcem i on zapewne lepiej niż ktokolwiek inny mógł wie­ dzieć, jakie były koleje losu ojca, może nawet znal miejsce jego ■chronienia, prawdę o pokucie i śmierci. Jeżeli o tym mówił-a cze­ muż miałby nie mówić?-nic z tego nie przeniknęło do wiadomości potomnych. Zaproszenie Mieszka do Polski i ofiarowanie mu gościny na dworze władcy mogło być manifestacją solidarności całej klasy panującej, aktem skierowanym przeciwko ujawnionym przez Władysława cze­ skiego zamiarom podporządkowania sobie Polski. Jego zakusy wyszły na światło dzienne po przyznaniu mu przez cesarza Henryka IV tytułu królewskiego w roku 1085. Możnowładcy polscy, godząc się na zapro­ szenie Mieszka, mogli przypuszczać, że stanie się on powolnym narzę­ dziem w ich rękach, posłusznym wykonawcą narzuconej mu woli. Stało się jednak inaczej. Syn Bolesława okazał się samodzielny, mądry, zdolny, a przede wszystkim dość inteligentny, aby rozumieć, że za bierność i posłuszeństwo zapłacić by musiał rezygnacją z własnych zamierzeń. Gall przytacza opinię o „jakichś wrogach”, którzy z obawy przed zemstą syna za krzywdy ojca podali mu truciznę. Ktoś zauważył, że było to pierwsze w Polsce królobójstwo. 23

Zastanawiający jest opis pogrzebu Mieszka, zostawiony przez Galla, który mógł całą uroczystość oglądać. Powiada więc, że cała Polska go opłakiwała. „I nie tylko ci, którym był znany, pogrążeni byli w rozpaczy, leczi tacy, którzy go nigdy nie widzieli, zpłaczem postępowali za marami zmarłego. Wieśniacy mianowicie porzucali pługi, pasterze trzody, rzemieślnicy swe zajęcia, robotnicy robotę odkładali z bólu za Mie­ szkiem (...). Nie czyta się też, aby śmierć jakiegokolwiek króla czy księcia nawet u barbarzyńskich narodów opłakiwana była tak długo i żałośnie; ani pogrzeby dostojnych władców nie bywają powodem takiej żałoby, ani rocznica pogrzebu cesarza nie byłaby obchodzona wśród tak żałobnych śpiewów”. Czy to nie zdumiewające? Cóż mógł takiego zdziałać w ciągu paru lat zaledwie swego pobytu w Polsce ów „młodzieniaszek gołowąsy a piękny”-jak go określa Gall-że taką miłość sobie zaskarbił, i to właśnie w sercach ludzi prostych? Joachim Lelewel twierdził, że nie samego tylko Mieszka tak szczerze i serdecznie opłakiwano, lecz może także z nie mniejszym bólem i zgon jego ojca. Znaczyłoby to, że z okazji pogrzebu syna dano wyraz żywej jeszcze i gorącej pamięci o ojcu. Lecz- powtórzmy - cześć pamięci Bolesława Śmiałego oddawaliby tylko chłopi, rzemieślnicy, plebs miejski, a więc jedynie lud ^krył się żałobą, tylko on płakał. Lelewel tłumaczył to, mówiąc, że Bolesław Śmiały był ostatnim władcą, który niższe stany traktował sprawiedliwie, do usług publicznych dopuszczał, w sądownictwie głos dawał... Nie byłby więc Bolesław II potępiony przez wszystkich, co bardziej jeszcze zaciemnia jego konflikt z biskupem i wszystko to, co się później stało. Wielu historyków po Lelewelu usiłowało rozwiązać tę zagadkę. Na tle paru zdań w kronice Galla pojawiły się różne przypuszczenia. Lakonicz­ ność pierwszego naszego kronikarza nadrobiła dziesięciokrotnie bogata literatura - literatura zresztą niezmiernie ciekawa, zawierająca nawet pewne elementy sensacyjności. Jednoznacznie i stanowczo nie wypo­ wiedział się nikt. Wielu tylko stwierdzało, że konflikt króla zbiskupem, zakończony zabójstwem i upadkiem tronu, kryje w sobie niebywałą żywotność. Minęło dziewięć wieków od tamtych wydarzeń, a tajemnica nie przestaje niepokoić, nurtować umysły i przyciąga jak magnes. Spór i jego następstwa nie przestają fascynować, chowając w sobie ciągle ogromny ładunek emocji. Sprawa króla ibiskupa, przeniesiona na grunt 24 dzisiejszych problemów, przełożona na język współczesnej nam polityki państwa wobec Kościoła, potrafi zapalić dyskusje żarliwe i polemiki zaciekłe. Znany pisarz Antoni Gołubiew słusznie zauważył, że w świadomości iodczuciach społecznych pradawny konflikt jest tak żywy, że rozstrzygnięcie go zostałoby powitane jako aktualna sensacja. Oprócz tak bardzo skromnej relacji Galla, który potrzydziestu latach spisywał wydarzenia owej dramatycznej wiosny 1079 roku, zachowało się inne zgoła świadectwo, najautentyczniejszy materialny dowód popełnionego zabójstwa, jedyny, na podstawie którego możnajako tako odtworzyć szczegóły śmierci kanonizowanego w 174 lata później św. Stanisława: jego czaszka. Dnia 9 czerwca 1963 roku dokonano naukowej ekspertyzy, a sporzą­ dzony protokół opisuje szczegółowo jej uszkodzenia, próbuje nawet ustalić wiek zabitego i sposób zadania mu śmiertelnego ciosu. Według opinii krakowskich specjalistów w dziedzinie medycyny sądowej, prof. dr Jana Olbrychta i dr Mariana Krusiaka, zachowana w relikwiarzu czaszka należała do mężczyzny w wieku około lat czterdzie­ stu. Narzędziem o tępej krawędzi został on uderzony w potylicę; widoczne jest głębokie wgniecenie biegnące od góry ku dołowi, a kilka podobnych, chociaż słabiej zaznaczonych, znajduje się na kości czołowej oraz kości ciemieniowej prawej i lewej. Można przyjąć, że cios zadano z tyłu, od strony prawej ku lewej. Prawdopodobnie uderzony upadł na lewą stronę ciała, a wówczas odsłaniają się okolice ciemieniowe, mogące być celem następnych uderzeń. Samo badanie czaszki, zdaniem bieg­ łych, nie daje jeszcze podstawy do określenia przyczyny śmierci, lecz wszelkie urazy godzące w głowę mogą spowodować zgon. Tyle urzędowy protokół. Inicjatorem dokonania oględzin i sporządze­ nia protokołu z przeprowadzonej naukowej ekspertyzy był ówczesny wikariusz kapitulny archidiecezji krakowskiej ksiądz biskup Karol Wojtyła, obecny papież Jan Paweł II. Wiadomo więc, że ofiara otrzymała cios z tyłu i że mogła nawet morderców nie widzieć, niewykluczone też, że był to cios niespodzie­ wany. Uderzenie w potylicę nie posiada cech fachowej roboty kato­ wskiej -jak to zauważył Gołubiew. Czarna legenda Bolesława Śmiałego głosi, że on sam, porywczy z natury, dopadł stojącego na stopniach ołtarza biskupa iwymierzył mu śmiertelny cios, ale mogli to być również nasłani siepacze. Tej zagadki nikt już prawdopodobnie nigdy nie 25

rozwikła. Gall twierdzi, że biskup został skazany na obcięcie członków. Być może taki był wyrok sądu królewskiego, jeżeli istotnie sprawa biskupa-ale jaka sprawa? - znalazła się najego wokandzie. Tylko że co do obcięcia członków istnieją bardzo poważne wątpliwości. Mistrz Wincenty Kadłubek, który oglądał szkielet zamordowanego, nie dostrzegł na nim żadnych śladów obcięcia członków, dał więc początek legendzie o cudownym zrośnięciu się kości biskupa. Żadnych takich śladów nie stwierdził też biskup krakowski Albin Dunajewski (1817-1894), chociaż trudno byłoby się opierać na wynikach jego oględzin, ponieważ ujrzał onjedynie garść kości, które trzeba by dopiero zinwentaryzować, aby uzyskać odpowiedź na pytanie, czy istotnie dokonano obcięcia członków.* Nie jest to zresztą w całej tej sprawie pytanie najważniejsze. Istotniejszym znacznie byłoby dotarcie do jądra konfliktu. Król i biskup były to dwie potężne indywidualności, dla których zbyt mało miejsca zrobiło się w jednym królestwie, gdy między nimi spór wybuchł. Gall Anonim nazywał króla „dzikim”,ale nie podawał żadnych szczegółów potwierdzających taką opinię. Mówi zaś o nim także jako o najhojniejszym ze szczodrych. Dwa przydomki, jakie do niego przy­ lgnęły, mówią o śmiałości króla i ojego odwadze; w niektórych swoich decyzjach zdradzał niewątpliwie ryzykanctwo. Wolno przypuszczać, że nie znosił oporu, był gwałtowny, niepohamowany w gniewie, porywczy, nieobliczalny. Niektórzy dopatrują się w nim cech genialności, a inni posądzają go o chorobą psychiczną, która spotęgowała się w miarę upływu czasu. Historyk Jerzy Dowiat przypomina, że przy bierzmowaniu Bolesław otrzymał drugie imię, a mianowicie Largus. „Pozwala ono sądzić, że noszący je odebrał podstawowe wykształcenie w łacinie, piśmie i zasadach religijnych”. Tego bowiem wymagano wówczas od dopuszcza­ * Tadeusz Grudziński w swojej książce „Bolesław Śmiały-Szczodry i biskup Stanisław. Dzieje konfliktu” (Interpress, 1982) kategorycznie odrzuca hipotezę o osobistym udziale króla w egzekucji biskupa Stanisława. Powołując się na „Kronikę” Galla oświadczył: „On był tylko tym, który je (obcięcie członków) postanowił i polecił wykonać”. Podchodzi także sceptycznie do autentyczności czaszki wbrew twierdzeniu prof. Mariana Plezi. Opierając się na przekazie Galla o obcięciu członków oraz przyjmując informację Kadłubka, iż po jakimś czasie znaleziono ciało bez śladów obcinania członków, wysuwa twierdzenie, że „ciało, które przenoszono do Katedry Wawelskiej w 1150 r. św. Wacława nie było szczątkami biskupa Stanisława”. 26 nych do bierzmowania. Jeżeli więc Gall nazywał go „dzikim”, nie mogło to mieć nic wspólnego z jego wykształceniem. Imię Largus poszło niebawem w zapomnienie, i to także za sprawą Galla, który skorzystał z tego, że „largus” znaczy tyle co szczodry i w swej charakterystyce króla zgromadził anegdoty świadczące o jego niezwykłej hojności. Następne pokolenia-twierdzi Dowiat - widziały więc w przymiotniku „largus” dodawanym do imienia Bolesława przydomek, a nie drugie imię, i tak powstał w naszej historiografii Bolesław Szczodry. Szczodry, ale łatwo zapalający się gniewem, a wgniewie tym straszny; wódz nieustraszony, gardzący podstępem, dumny i wyniosły wobec możnych, łaskawy dla biednych f skromnych. Zapatrzony w przykład swego wielkiego pradziada, którego imię nosił, lecz pozbawiony-zda­ niem niektórych historyków - politycznej intuicji, szerokiego na sprawy spojrzenia, ostrożności w działaniu, a więc przymiotów praw­ dziwego męża stanu. Jan Długosz nazywa go troskliwym o rozszerzenie granic ojczyzny, chciwym wojny, lecz i biegłym w sztuce wojennej. Gdyby Długosz dziś pisał charakterystykę króla, określiłby go możejako mężczyznę wyspor­ towanego i zahartowanego. Napisał bowiem, że był zwinnego ciała, wytrwały na trudy, „pokarmu i napoju używał, ile natura wymagała, ito bardzo miernie”. Niepospolicie wytrzymały na głód i zimno, bardziej chyba aniżeli prosty żołnierz. „Miłosierny i ludzki dla przychodniów i nieszczęśliwych, poważny i wspaniałomyślny jak rzadko, przystępny dla każdego udającego się doń”. Ale to tylko część charakterystyki. Ten sam Długosz nie skąpi mu czarnych barw, gdy opisuje tyranię Bolesława Śmiałego, okrucieństwo, zamiłowanie do hulaszczego i rozpustnego życia... Wsumie więc pojawia się sylwetka pełna wewnętrznych sprzeczności, indywidualność wielkiego formatu, absolutnego władcy i znamienitego wodza, hojnego i popędliwego, okrutnego i miłosiernego, dumnego i przystępnego, człowieka licznych wad i wielu zalet. Takim w opisach ludzi różnych czasów był król. A biskup? Tradycja przekazała nam wizerunek męża surowego, o niewzruszonych zasadach moralnych, majestatycznego księcia Koś­ cioła, gromiącego ze szczytów swego dostojeństwa hardego króla despotę i lubieżnika za jego okrucieństwo i nieobyczajność. Biskup, stojący na straży moralnych kanonów, głoszący bojaźń bożą, oskarżyciel 27

króla i obrońca krzywdzonych, wyrósł w perspektywie czasu na potężnego przywódcę antykrólewskiej opozycji. Akiedy śmierć poniósł z monarszego wyroku, zapadły się fundamenty tronu, runęło królestwo, a koronowany pomazaniec musiał szukać schronienia na Węgrzech. Taki scenariusz wydarzeń zdaje się jednak nazbyt skrótowy i nadmiernie uproszczony. Z pewnością król i biskup to osobowości tej miary, że trudno im było szukać porozumienia na drodze ustępstwa jednej ze stron, tym bardziej że-jak wolno domniemywać - za bisku­ pem stała naciskająca na niego opozycja możnowładcza. Wistocie rzeczy nie wiemy jednak, czy konflikt miał podłoże polityczne, czy też etyczno-moralne. Gall w swojej kronice użył na określenie postępowa­ nia biskupa jednego słowa: „traditio”, co oznacza zdradę. I wokół tego jednego słowa kłębić się poczęły dociekania, interpretacje, komentarze uczonych. Zwracano uwagę, że biskup, biorąc z rąk króla inwestyturę, zaprzysiągł mu wierność, posłuszeństwo i pomoc. Każde więc wykrocze­ nie przeciw woli króla, choćby płynęło z pobudek pozapolitycznych, mogło być poczytane za zdradę. Czy na tym więc ona polegała? Biskup Stanisław jest postacią bardziej tajemniczą aniżeli król, o którym wiemy znacznie więcej. O św. Stanisławie nie wiemy nic pewnego. Jedni wywodzą go z niezamożnego rodu Turzynów, którzy do XV wieku żadnych nie piastowali godności, inni czynili go potomkiem możnowładców, spokrewnionych z królem, ajeszcze inni twierdzili, że z ludu pochodził, na co wskazywałoby skazanie go na obcięcie członków, co wXI wieku było stosowane jedynie wobec osób należących do plebsu. Istnieje też domniemanie, że studiował za granicą, gdzie mógł się zetknąć z ideą reformy głoszącej niezależność Kościoła od państwa. Po powrocie dokraju miałjakoby pełnić funkcje pomocnicze w zarządzaniu diecezją, następnie powołany został na kapelana królewskiego. Gdyby tak było, musiałby się zgrona kapelanów królewskich wyróżniać, skoro król upatrzył go sobie na biskupa krakowskiego, i tym bardziej musiał być później zawiedziony i rozczarowany jego postawą opozycjonisty. Na jakim gruncie owa opozycja wyrosła- stanowczo stwierdzić nie można. Ostatnio uczeni przychylają się do poglądu, iż nieustające prawie wyprawy wojenne do Czech, na Węgry, na Ruś wywoływać poczęły potęgujące się niezadowolenie. Jeżeli nawet przysparzały one jeńców, skarbów, darów, to zdobycze te-jak zauważył Aleksander Gieysztor - szły raczej do władcy niż do szerokiegojuż kręgu wielmożów. 28 W atmosferze ogólnego niezadowolenia łatwo się mogły rodzić idee spiskowe czy wręcz buntownicze, tym bardziej że wzory takie brać można było z Węgier i Rusi. Rzecznikiem opozycji stał się biskup krakowski, który miał publicznie „wezwać króla do opamiętania -jak pisze Gerard Labuda. Pozwany został przed sąd i skazany na obcięcie członków. Czy sąd się odbył i czy był to sąd władzy duchownej, czy też sąd królewski - nie wiemy. W owych czasach biskupi zdrajcy czy buntow­ nicy byli składani zurzędu przez synod, mieli prawo apelacji do papieża, karano ich wygnaniem, ale nie śmiercią. Być może więc, że sprawa biskupa Stanisława należy do wyjątków. Był sąd, wyrok i egzekucja. Mogło być jednak inaczej. Król sam, bez sądu, wydał wyrok śmierci, działając wbrew prawu. Bo chociaż władca Polski do XIV wieku mógł karać poddanych bez sądów, to wyłączeni byli spod takiej jurysdykcji biskupi, podlegający jedynie sądownictwu duchownemu. Niejasna jest też sprawa obcięcia członków. Pisze o niej Gall, zaprzecza temu - przy­ najmniej pośrednio-Kadłubek. Czy śmierć biskupa Stanisława była bezpośrednią przyczyną upadku króla? Czy może było inaczej - zabójstwo podsyciło wrzenie panujące w kręgach opozycyjnych, buntownicy coraz szerszym frontem i coraz bardziej zdecydowanie występować poczęli przeciw królowi, który na Węgrzech postanowił szukać oparcia dla swego tronu i na czele armii sojuszniczej wrócić do kraju, aby zaprowadzić w nim ład. To jedynie przypuszczenia. Trudno w tym labiryncie doszukać się faktów niepodważalnych, prócz zabójstwa biskupa i tego, że król, opuszczając swoje królestwo, przesądził losy tronu. Tajemnica biskupa nie kończy się wraz zjego śmiercią. Zastanawiać może milczenie watykańskich archiwów, w których nie udało się znaleźć echa krakowskiej tragedii z 1079 roku. Milczą także roczniki klasztorne, które nie pominęły przecież zabójstwa Tomasza Becketa, arcybiskupa Canterbury, przez króla angielskiego Henryka II- W trzy lata po śmierci Tomasz Becket został kanonizowany. Biskup Stanisław czekał na to przeszło półtora wieku. I mało, że czekał. Prośba w tej sprawie, skierowana przez Bolesława Wstydliwego do papieża Innocen­ tego IV, poparta przez wpływowych wtedy w Rzymie dominikanów, natrafiła na opór niektórych kardynałów, a w szczególności kardynała Raynalda, późniejszego papieża Aleksandra IV. Sprzeciwił się on 29

kanonizacji w sposób tak kategoryczny, że papież Innocenty IV oświad­ czył początkowo posłom polskim, że do uznania biskupa Stanisława świętym potrzeba więcej cudów. Na marginesie tego warto przypom­ nieć, że-jak pisze Jerzy Dowiat - „biskup krakowski Stanisław (...) występował przeciw królowi nie w obronie praw Kościoła, który w tym monarsze znalazł przecież wybitnego protektora, ale raczej kierowany solidarnością z krewniakami. Był też wyjątkiem wśród polskiego episkopatu i, surowo ukarany przez króla, nie znalazł-jak się zda­ je -obrońcy w osobie wiernego swemu panu arcybiskupa”. Być może te elementy odegrały pewną rolę w opozycji kardynała. Przypuszczalnie więc początek ceremonii kanonizacyjnej biskupa Sta­ nisława nie był łatwy. Ostatecznie jednak odbyła się ona wroku 1253 w bazylice św. Franciszka w Asyżu. Od zgonu biskupa Stanisława mijało 174 lata. Jeden znaszych historyków zwrócił uwagę, że skrupulatny kronikarz Marcin Polak w swojej „Kronice papieży” pisanej na podstawie źródeł watykańskich - był kapelanem i spowiednikiem papieskim - rozwodząc się obszernie o wszystkich zatargach między Kościołem a władzą świecką, pominął milczeniem zabójstwo biskupa Stanisława. Bardzo obszernie zaś potraktował zamordowanie Tomasza Becketa; sprawę św. Stanisława zbył jedynie notatką o kanonizacji. Ci dwaj ludzie - król i biskup - związani zostali ze sobą na zawsze węzłem tajemnicy. O ile jednak biskup, w ciągu wieków otoczony kultem świętego i patrona Polski, pozostał w tradycji ofiarą władzy monarszej, męczennikiem, którego żywot i śmierć legenda wypełniła cudami, o tyle w tej samej tradycji król był zabójcą wyklętym i przeklętym, pokutującym za popełnioną zbrodnię. Kiedy zaś w pokorze, udając niemego, zakołatał do furty klasztornej benedyktynów osjackich, przyjęty został przez nich i w tych murach dokonać się miało jego nowe wcielenie. Z króla stał się zakonnym sługą, który jako po­ kutnik narzucił sobie, w postaci dodatkowego umartwienia, milczenie. Nie wdawajmy się jednak w szczegóły legendy, która mówi, że król-pokutnik usługiwał braciom, pomagał w kuchni, rąbał drwa, miał pieczę nad winnicą, posłuszny, milczący, pracowity, najpokorniejszy z pokornych. Na łożu śmierci miał jakoby wyznać prawdę i powiedzieć, kim jest, pokazując na potwierdzenie swych słów pierścień królewski (istnieje też wersja oskrzynce klejnotów). Tobyłojego drugie wcielenie. 30

Było i trzecie, najmniej znane i dosyć zaskakujące. Wśród mieszkańców Osjaku rozwinął się z czasem kult króla-pokutnika, zręcznie podsycany przez braci benedyktynów, odprawiających za Bolesława nabożeństwa, kult grzesznika żałującego za grzech i pokutującego tu, w Osjaku, w którym na zawsze pozostał. Benedyktyni mieli Bolesławowi do zawdzięczenia wiele dobro­ dziejstw, które w czasie jego panowania spłynęły na zakon. Nic więc dziwnego, że osobę jego otoczyli szczególną adoracją. Ale nie tylko oni odprawiali za Bolesława nabożeństwa. Dnia 27 września 1569 roku nabożeństwo takie odprawił przy grobie króla w Osjaku sam kardynał Stanisław Hozjusz, udający się do Rzymu. Niezwykła to ceremonia, niepowszednia uroczystość. Nad grobem zabójcy biskupa nabożeństwo odprawia wysoki dostojnik Kościoła, cieszący się pełnym zaufaniem i poparciem Watykanu, wysuwany przed czterema laty na kandydata do tronu papieskiego. Wielki autorytet Hozjusza przeważył szalę na rzecz nowej legendy Bolesława Śmiałego - rozwijającego się kultu jego posta­ ci. Jeżeli nawet był zabójcą, to był także żarliwym pokutnikiem i wierzono, że ofiara jego pokuty została przez Boga przyjęta. Po okresie potępienia iszerzenia czarnej legendy króla przez ukazujące się „żywoty św. Stanisława”,które rozwodziły się nad przekleństwem zawisłym nad jego głową w XV wieku, rodzić się zaczęła przeciw temu silna reakcja. W świadomości społeczeństwa pogłębiała się idea państwa, co wiązało się z koroną Bolesława Śmiałego i odbudowanym przez niego królestwem. Trudno było wtym właśnie królu, który whistorii tak świetnie niektóre karty wypełnił-jak powiada prof. Stanisław Zakrzewski-widzieć jedynie zabójcę i zwykłego złoczyńcę. Znamienne dla tego nowego sposobu myślenia było przypomnienie przez Jana Długosza ostatnich lat życia króla, spędzonych na zadanej sobie pokucie klasztornej. Lecz kult Bolesława szerzyli przede wszystkim benedyktyni i oni właśnie wprowadzili go wpoczet swoich świętych. Przypomniał otym w ostatnich czasach Jerzy Zathey, powołując się na siedemnastowieczny kalendarz benedyktyński. Benedyktyni uczynili grób w Osjaku ośrod­ kiem szerokiego zainteresowania, w ich skarbcu znajdował się przecho­ wywany—niestety nie dość pieczołowicie —pierścień królewski, który umierający pokutnik pokazał opatowi na dowód, że nosił kiedyś na skroniach koronę. Pierścień ten ukradziony został w roku 1748 przez 32 zwiedzającego skarbiec magnata polskiego, a podłożony falsyfikat zginął w sto lat później. Benedyktyni zapisali w swoich annałach wiadomość o pobycie króla w Osjaku, za ich też sprawą ludność osjacka przez wieki otaczała czcią pamięć króla-pokutnika. Jerzy Zathey w swoich poszukiwaniach archiwalnych znalazł prócz tego w Biblioteca Vallicellana w Rzymiejeszczejedno świadectwo kultu osoby Bolesława. Jest to szesnastowieczny rękopis, wktórym pod dniem 11 kwietnia, a więc pod uznaną datą śmierci św. Stanisława, widniał zapis: „commemoratio venerabilis Boleslai regis” (wspomnienie czci­ godnego Bolesława króla). Wcześniej aniżeli Zathey inny historyk, a mianowicie Oswald Balzer w swej „Genealogii Piastów”, zwrócił uwagę, że razem zrocznicą śmierci św. Stanisława święcono równocześ­ nie pamięć jego zabójcy jako nawróconego pokutnika. Ale nie dość na tym. Wśród spalonych podczas wojny rękopisów Biblioteki Narodowej znajdował się siedemnastowieczny kopiariusz cystersów z Mogiły, w którym na karcie wyliczającej świętych polskich Jerzy Zathey znalazł pośród innych „Bolesława króla repenitenta”. A więc dwa najstarsze w Polsce zakony benedyktynów i cystersów przechowywały w swoich księgach świadectwa kultu św. Bolesława, chociażjego oficjalna kanonizacja nigdy się nie odbyła. Echa tego kultu unoszą się nad dzisiejszym Osjakiem, dokąd przybywa się po to, aby odwiedzić grób króla. Tylko że miejsce jego spoczynku wcale nie jest wiadome. Po raz pierwszy o pokucie Bolesława w klasztorze dowiadujemy się od profesora Akademii Krakowskiej Jana Dąbrówki (zm. 1472), który sam grobu nie widział, a słyszał jedynie o nim od podróżnych. Oni prawdo­ podobnie powiedzieli Dąbrówce, że czytali napis: „Tu leży król polski Bolesław, zabójca świętego Stanisława, biskupa krakowskiego”. Było ich prawdopodobnie wielu. Drogą przez Villach i Tarvisio udawano się-podobnie jak dziś-do Rzymu. Kupcy, pątnicy, podróżni mogli być pierwszymi autorami legendy opokucie, śmierci i grobowcu. Dąbrówka zaś zapisał, co usłyszał i co uznał za godne utrwalenia w pamięci potomnych. Nie wspominał o Osjaku, a jedynie o jakimś klasztorze położonym na granicy Węgier i Karyntii. Dzielił się prawdopodobnie tymi wiadomościami z innymi, a ci, którzy udawali się do Rzymu przez Villach, widzieli siebie na szlaku pokutniczym króla i chętnie słuchali głosu własnej fantazji. .3 X III tajpmnic.. 33

Ale oto nadchodzi jubileuszowy rok 1500 i do Rzymu spieszy Maciej Miechowita, autor „Kroniki Polaków”. Wybrał się o rok wcześniej i dysponując czasem poświęcił się rozwiązaniu zagadki grobu Bolesława Śmiałego. Zatrzymuje się więc najpierw w Villach, następnie jedzie do Osjaku, odwiedza tam kościół i klasztor, szuka, pyta, patrzy, słucha opowieści, krótko mówiąc prowadzi skrupulatnie badania i... me znajduje nic. Ani śladu grobu. A więc wszyscy, co o nim opowiadali, widzieli coś, czego nie było. A jednak podróż Miechowity nie była całkiem bezowocna. On pierwszy bowiem wskazał na klasztor osjacki jako na domniemane miejsce pobytu i zgonu Bolesława. Odtąd Osjak będzie powtarzał się coraz częściej w różnych pisemnych relacjach, a Benedykt z Poznania doda, że w początkach XVI wieku były w samej rzeczy duże trudności w znalezieniu pamiątek świadczących o pobycie tam krola-pokutnika. Dowiadujemy się wszakże od niego, że ci, którzy przypadkowo lub z ciekawości odwiedzili klasztor w Osjaku, widzieli kamień nagrobny z wyrytymi na nim słowami: „Król zabójca jestem... Ale kamień zniknął. Użyty został rzekomo jako płyta ołtarzowa przez zakonników, którzy tym razem niezbyt troskliwie obeszliby się z pamięcią po królu Bolesławie. Ważne świadectwo jego pobytu wOsjaku zniknęło w sposob dosyć zagadkowy. Od tego momentu były tylko relacje o grobowcu, legenda o pokucie; brakło jednak materialnego dowodu, który by potwierdzał relacjono­ wane fakty. A skoro wszystko sprowadzało się do legendy zupełnie niesprawdzalnej, której źródłem mogła być czysta fantazja, to dlaczego nie uwierzyć Miechowicie i nie uznać, że król być może w Osjaku przebywał, ale wobec niemożności odnalezienia tam jakichkolwiek śladów jego pobytu, w obliczu kompletnego braku jakichkolwiek materialnych dowodów, uznać legendę Bolesława za twór fantazji i na tym poprzestać. A jednak nie... Wjakiś czas po Miechowicie zjawia się wOsjaku Walenty Kuczborski, „młodzieniec szlachetny i wykształcony, a mój najlepszy przyja­ ciel” -jak pisał o nim biskup warmiński Marcin Kromer. Kuczborski towarzyszył w podróży do Rzymu kardynałowi Hozjuszowi. Jego także nurtuje tajemnica króla-pokutnika i on również pragnie odnaleźć jego grobowiec. I znajduje go. On pierwszy ustalił jego istnienie, stwierdza­ 34 jąc zarazem, że ozdobiony jest płytą pięknie wyrzeźbioną, przedstawia­ jącą osiodłanego konia bez jeźdźca z napisem: „Boleslaus rex Poloniae, occisor sancti Stanislai, episcopi Cracoviensis” (Bolesław król Polski, zabójca świętego Stanisława, biskupa krakowskiego). Mogłoby się więc wydawać, że tajemnica wreszcie została rozwiązana, grób odnaleziony i w hołdzie nieszczęsnemu królowi zjawiają się pierwsi pielgrzymi. Jeden znich, poeta Mikołaj Sęp-Szarzyński, ofiarowuje jego pamięci „Epitafium Bolesława Śmiałego”. Aliści im więcej w Osjaku zjawia się odwiedzających, tym więcej rodzi się powątpiewań o auten­ tyczności grobowca. Ktoś zauważył, że napis na nim podany przez Dąbrówkę, a zaczynający się od słów „Hic iacet...” (tu leży), nie zgadza się z wyrytym na płycie. A i sama płyta wydała się podejrzana. Starsza znacznie od legendy Bolesława pochodziła z III wieku n.e. i pokrywała zapewne grobowiec jakiegoś oficera rzymskich legionów. Wmurowywa­ nie takich płyt do średniowiecznych kościołów w Karyntii było bardzo częste. Adam Naruszewicz, który płytę oglądał, zauważył, że napis na niej musiał być wyryty o wiele później niż domniemana data śmierci króla, skoro mówi się o świętym Stanisławie, a wiadomo, że jego kanonizacja nastąpiła dopiero w drugiej połowie XIII wieku. Tadeusz Czacki, przyglądając się krojowi liter, doszedł do wniosku, że napis mógł powstać dopiero w XIV wieku. Znalazł on warchiwum klasztornym opis ostatniego okresu życia Bolesława, lecz uznał całe to opowiadanie za bajeczkę na użytek naiwnych. Do podobnego wniosku doszedł Joachim Lelewel, który legendę osjacką uznał za wymysł benedyktynów, pamię­ tających odarach, których król nie szczędził dla ich zakonu, iotym, że w Mogilnie założył im klasztor i bogato go wyposażył. Dlatego bracia zakonni chcieli przekazać potomności imię swego dobrodzieja w aureoli pokutnika pojednanego z niebem i błogosławionego. Lelewel uznał, że legenda o królu nie przeszła z Polski do Karyntii, a odwrotnie-z Karyntii do Polski. Na dowód tego przytoczyć można fakt, że w całej polskiej historiografii średniowiecznej nie ma ani słowa o pobycie króla Bolesława w Osjaku. Rocznik kapituły krakowskiej odnotowuje sam fakt śmierci, nie wspominając jednak ani o pokucie, ani o pobycie w klasztorze. Dopiero „Rocznik świętokrzyski nowszy” z początku XV wieku wspomina o pobycie Bolesława Śmiałego w Osjaku. Zastanawiano się, co też miałby wyrażać ów koń na płycie nagrobnej. Panowała przez pewien czas opinia, że taki był herb królewski, co było 35

nieprawdą. Jacek Banaszkiewicz przypomniał, że klasztorne kroniki uważały owego konia za herb Polski, co oczywiście było także wymy na niczym nie opartym. Na pomoc przyszła legenda, zresztą nie po pierwszy w całej tej mrocznej i nader pogmatwanej historii. Powiadała owa legenda, że pewien niegdysiejszy władca, ong potężny, a następnie nędzny sługa mnichów, wykonujący w a najczarniejsze roboty, widział, jak jednemu z rycerzy, podążają -y ^ Włoch, spłoszył się koń. Nikt z obecnych nie potrafił go o le n , ^ dopiero ów mizerny parobek mnisi odważnie i ,,zgoła po ry szybko go poskromił. , • Przytaczają tę legendę podróżnicy, którzy w u leg ym s u odwiedzali Osjak w poszukiwaniu śladów pobytu w k asztorze Bolesława. Powtarzali, co usłyszeli, dodając do słów legen y>pamiątkę tego wydarzenia miano na grobie k r ó l a pokutni a p o y płytę z koniem. .............. Historyków nurtowało jednak pytanie, dlaczego nie zauwaz J 3 przecież dociekliwy Miechowita. Może wówczas jeszcze p yty ni y >cały grób powstał dopiero później i zrodził się z legendy, ajpierw y . opowiadania o grobie, którego w istocie nikt nie widział, opowiadania o pokucie i zgonie króla, aż komuś zaświtała myśl, że można^ • taką przyoblec w materialne kształty i spróbować położyć an ę J sławie króla, rozsławiając przy tej okazji klasztor w Osja u. ai a ^y się płyta z czasów rzymskich, dobrze pasowała do postaci r , - zaproponował, by uznać ją za płytę na jego grobie... Wynikałoby więc z tego, że grób jest pusty. Rozproszyć wątpliwości mogło tylko jego otwarcie. „i »qQr nkuz Dokonano tego po raz pierwszy w dniu 21 czerwca * inicjatywy Izabeli von Goess, z domu hrabianki von Thiirn eim, po namiestniku Galicji. Dama ta, odbywając podroż z e1^ J Wiednia, zatrzymała się w Osjaku. Wkościele znalazła grób Bolesława króla Polski. Żywo przejęta zasłyszaną legendą postanowi a o wor y subskrypcję na otoczenie grobowca stosownym żelaznym ogrodź Na liście subskrybentów znalazło się wiele polskich arystokratycznyc nazwisk. Przy okazji robót dokonano otwarcia grobu i sporządzono z tego protokół. Czytamy w nim, że „oprócz niewie u żelaznych ćwieków prawdopodobnie od trumny nie znaleziono n p • (...) spinki. Wnosimy stąd - głosi protokół - że on w swojej pie grzymiej 36 sukni został pochowany i uważamy tę spinkę za narzędzie do spinania, którym przytrzymywany był z przodu pod szyją kołnierz albo płaszcz jego pielgrzymiej sukni”. Następują podpisy i pieczęcie. Do protokółu przymocowana została znaleziona spinka. Jest także załącznik. Sporządził go Johann Unzeitig, naczelny lekarz wojskowej jednostki w Osjaku. „Obejrzałem-pisze on - znalezione tu kości i takowe według anato­ micznych zasad uznałem za należące do szkieletu mężczyzny, który był dość silny i dorodny”. Minął wiek. Tajemnica grobowca nie przestawała budzić dyskusji, polemik, wątpliwości... Czy szczątki ludzkie znalezione przez hrabinę von Goess są częścią szkieletu króla? W gruncie rzeczy nic tego nie potwierdzało. Zauważono, że grób wydaje się starszy od muru kościel­ nego, pod którym się znajduje, a wiadomo z pewnością, że kościół był budowany w latach 1020-1030. A więc nie mogło to być miejsce spoczynku Bolesława Śmiałego. Na początku lata 1953 roku przybyła do Osjaku historyczka i pisarka Karolina Lanckorońska stale mieszkająca w Londynie. Po uzyskaniu zezwolenia na otwarcie grobu, dokonała tego dnia 29 czerwca, a więc niemal dokładnie w 114 lat po hrabinie von Goess. Oczom Lanckoroń- skiej ukazał się grobowiec wykuty w fundamentach kościoła niby w skale. Ściany w głowach i z boków starannie wygładzone i częściowo jeszcze tynkiem pokryte. Całość od góry zamykała pęknięta płyta kamienna. Wewnątrz grobowca kilka dużych kości ludzkich bardzo dobrze zachowanych. Trudno więc przypuścić, by liczne brakujące części szkieletu uległy rozkładowi. Grób został obrabowany, a kości być może uznano za relikwie. Na jednej piszczeli widniała zielona plama, wyraźny ślad metalu. Lanckorońskiej nasunęło to myśl o zbroi, w której zmarły mógł być pochowany, a jedynym jej śladem byłaby owa plama. Do otwartego grobu przybył dr Walter Goerlich, prowadzący nieda­ leko od Osjaku prace przy rzymskich wykopaliskach. Po zbadaniu wnętrza grobowca oświadczył, że został on wyżłobiony z niemałym trudem w fundamencie kościoła. Dodał, iż tym sposobem chowano zmarłych tylko wtedy, gdy znajdowali się oni w konflikcie z władzą kościelną, ewentualnie gdy chodziło o bardzo znaczne osobistości. Na >vtanie Karoliny Lanckorońskiej, czyjego zdaniem w odkrytym prze’ 37

nią grobowcu mogą spoczywać szczątki Bolesława Śmiałego, dr Goerlich odpowiedział, że po dokonanej autopsji nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Po okolicy rozeszła się tymczasem wieść ootwarciu grobu i trzeba by o bronić kości przed ludnością, która chciała je rozebrać jako relikwie. Po dziś dzień żyje w Karyntii kult „świętobliwego króla Bolesława, niemego pokutnika z Osjaku . Podobnie jak przed wiekiem, w grobowcu znaleziono jeszcze kilka gwoździ oraz małą spinkę z brązu, niegdyś złoconą, taką jak ta, którą znalazła hrabina von Goess, a którą później złożono w darze skarbcowi na Wawelu. Tę drugą zbadał dr Józef Żarnecki, który na podstawie materiału porównawczego dostarczonego mu z British Museum stwier­ dził, że spinka pochodzi najpóźniej z XI wieku, może być wcześniejsza, lecz na pewno nie późniejsza. Znalezienie obu spinek-dodaje Lancko- rońska- zdaje się wyłączać przypuszczenie, że zmarły pochowany został w zakonnym habicie. Zmarły-ale kto? Poza ekspertyzą dra Waltera Goerlicha nic nie potwierdzało autentyczności grobu. Nie przyniosły jednoznacznej odpo­ wiedzi ani badania osteologiczne, ani też badania specyficznej kon­ strukcji grobowca. Nie znalazł się żaden dowód, który by potwierdzał teorię o grzebaniu dostojników pozostających w konflikcie z Kościołem w fundamentach muru świątyni. Otwarcie grobu po raz trzeci juz mc nowego przynieść nie mogło. Pozostała więc tylko jedna droga, z której dociekliwa badaczka postanowiła skorzystać. Kościół pochodzi z XI wieku, freskami ozdobiono go w XVIII stuleciu, u dołu pokryto ścianę warstwą tynku. Czy więc pod nim nie kryją się napisy? W średniowiecznych kościołach często się tak zdarzało, a one mogłyby nareszcie wyświetlić tajemnicę. Należało więc delikatnie tynk odbić, na co Lanckorońska otrzymała zezwolenie odpowiednich władz i w towarzystwie ks. Waleriana Meysztowicza z Watykanu oraz prof. Wallisera zWiednia, specjalisty wtej dziedzinie, przystąpiła do pracy na jesieni roku 1955. , Początkowo wydawało się, że wybrana droga była właściwa. Spod tynku zaczął się wyłaniać napis. Niestety me ten, którego się spodzie­ wano. Napis brzmiał: „Condidit Irinburgis claustrum comes ossa recondit in crypta hac” (Irinburgis klasztor założyła, komes kości jej złożył w tej krypcie). 38 Komes Oci vel Ozzius był bawarskim możnowładcą, który wraz zżoną Irinburgą ufundował w Osjaku (nazwa miejscowości pochodzi najpraw­ dopodobniej odjego imienia) przed rokiem 1028 klasztor benedyktyński męski i żeński zniesiony w roku 1783. Irinburgą była fundatorką klasztoru żeńskiego. Umarła przed mężem w pierwszej połowie XI wieku. Prochy jej małżonka zostały odnalezione w krypcie, gdzie chowano opatów klasztoru. Jej szczątków tam nie było. Odnalazła je przypadkowo Karolina Lanckorońska. Tym samym grób Bolesława Śmiałego nie został zidentyfikowany, co jednak nie znaczy, że nie znajduje się gdzieś w pobliżu. Nie jest to przypuszczenie całkiem bezzasadne, bowiem w protokole z roku 1839, sporządzonym po pierw­ szym otwarciu grobu przez Izabelę von Goess, zostało zaznaczone, że płytę kamienną z koniem przesunięto o kilka sążni: „By stanęła tam, gdzie należy, tj. przy samym grobie”. A więc pani von Goess samowolnie połączyła płytę z grobem, który wydał jej się tym, którego poszukiwała Kierowana dobrymi zamiarami nieprawdopodobnie pogmatała sprawę, a perspektywę odnalezienia grobu królewskiego bardziej jeszcze za­ ciemniła. Rodzi się więc pytanie, gdzie w XVI, XVII i XVIII wieku stała płyta z koniem. W ciągu tych stuleci uważano to miejsce za grób Bolesława Śmiałego. Powinien znajdować się przy tym samym północ­ nym murze kościoła, graniczącym z cmentarzem, tam, gdzie odkryty został grób zony komesa Ozziusa. Jeżeli płytę przesunięto tylko o kilka sążni (sązen =ok. 1,78 m), to miejsce królewskiego spoczynku winno być niedaleko. Byc może pod tynkiem, kryjącym do niedawna napis poświęcony Irmburdze, znajduje sięjeszcze jeden, który mógłby rozwią­ zać tajemnicę króla-pokutnika i jego grobowca. Czy więc dalsze poszukiwania prawdy o ostatnim okresie życia Bolesława Śmiałego ukoronuje znalezienie materialnego dowodu, potwierdzającego istniejącą legendę, czyteż pozostaniemy zzagadką, za którą może kryje się sprytny koncept braci zakonnych, pragnących uczynić Osjak miejscem powszechnego zainteresowania?

r o z d z ia ł iii OSTATNIA UCZTA losna 1194 roku wróżyła podda nym księcia Kazimierza, zwaneg< później Sprawiedliwym, nadejście błogosławionego okresu pokoju Książę wracał właśnie ze zwycię­ sko zakończonej wyprawy wo­ jennej przeciwko Jadźwingom, a wcześniej jeszcze rozprawił się z wewnętrznymi zamieszkami. Poskromił zbuntowanych mozno- władców, którzy, rozpus wszy ^ kłamliwą o * * * ków Skapitulował, b^nt ^ ^ ^ i m i e r z postąpił nader pobłażliwie. Z przywódcami spisku ksią ę krakowskiego, skazał na Przywódcę Henryka " y g n a n ^ e ^ f ^ S z ^ e - ś n i e j zdążył opuścić Kraków, stolicy, odesłał uicu Sam wola panująCego ^ * wr*uk8"c,a'8 40 nie możnowładztwa. Tak myślano, takie żywiono nadzieje na zamku książęcym i w domostwach poddanych. Nic dziwnego, że książę Kazimierz, najmłodszy syn Bolesława Krzy­ woustego i Salomei, hrabianki Bergu, uchodził woczach swoich i obcych za mądrego władcę, skoro umiał i wewnętrzne niepokoje uśmierzyć, i najkrwawsze wojny „orężem i sprytem doprowadzić do szczęśliwego zakończenia”. I on także po swoim triumfalnym wjeździe do Krakowa, gdzie gorące i serdeczne powitanie mogło mu się szczerym wydawać, żywił przekonanie, że oto zaczyna się dla niego czas spokojnej pracy, wolny od zagrożeń wszelkiego rodzaju. Pragnął jej resztę życia poświę­ cić, co jednak nie oznaczało wcale, iż poczuł się nagle stary i zniedołęż- niały. Miał już wprawdzie pięćdziesiąt sześć lat, a więc z młodością dawno się pożegnał, lecz nadal dopisywały mu siły i zdrowie czerstwe. Snuł dalekosiężne plany w przekonaniu, że zdąży choćby częściowo je urzeczywistnić. Zamierzał uporządkować zaniedbane sprawy miast mocno w wyniku wojen zniszczonych. Ich nędzny widok prosił o gospodarną rękę. Czuł się na siłach, by podjąć trud ich odbudowy. Chciał zostawić po sobie pamięć dobrego gospodarza. Byłby to wszakże plan dosyć skromny, jak na tak energicznego władcę, kronikarze więc i historycy pozwalają domniemywać, że nie na tym tylko kończyły się jego zamierzenia, a szły znacznie dalej. Ambitny książę widział się twórcą zjednoczonego państwa, chciał scalić w jeden organizm polityczny dzielnice ustanowione ojcowskim testamentem. Niełatwy sobie cel stawiał - umocnić podstawy państwa i władzy książęcej. Może nawet-w przyszłości-królewskiej. Jego dziad nosił przecież koronę. Wypadał właśnie dzień św. Floriana. Najdroższe jego relikwie zostały sprowadzone z Włoch i spoczęły w kościele na Kleparzu. Towarzyszyła temu okazała ceremonia. Św. Florian został patronem Krakowa i zaraz po powrocie ze swojej wyprawy książę Kazimierz pospieszył do jego grobowca, aby w żarliwej modlitwie podziękować świętemu za zwycięs­ two, powrót szczęśliwy i uciec się podjego miłosierną opiekę. Każdy, kto widział tego dnia monarchę, mógł cieszyć się jego krzepkim wyglądem, pewny, że oto ten władca mądry, rozsądny, sprawiedliwy, łagodny, władca, jaki od dawna nie panował Polakom, ma jeszcze przed sobą długie lata szczęśliwego włodarzenia. Cieszył się miłością poddanych, aką od lat już nie darzono żadnego z Piastów. Gdy próbowano w 41

przeszłości odszukać jemu podobnego, najczęściej zatrzymywano się na wspomnieniu rodzica, którego zresztą on sam me znal. Boles«w Krzywousty zmarł bowiem albojeszcze przed urodzeniem syna, albo g y ten miał zaledwie kilka miesięcy. Rocznik kapituły krakowskiej umieś­ cił wiadomość ojego narodzinach po informacji ozgonie Bolesława i stąd zrodziło się przypuszczenie, że Kazimierz najpewniej był pogrobowcem i dlatego nie otrzymał dla siebie żadnej dzielnicy, jak wszyscy pozostali synowie. Wola ojca przeznaczyła go może do stanu duchownego, c ociaz brak jakichkolwiek śladów jego pobytu w klasztorze. Prawdę mówiąc nikt nie wie, jak tam z nim było w młodych latach. Nie panując nad żadnym skrawkiem bolesławowego dziedzictwa, me występował też na arenie politycznej, a przynajmniej mc o tym me wiadomo. Słychać o nim więcej dopiero po śmierci brata księcia Henry ka sandomierskiego, tego, co jako jeden z niewielu Polaków uczest­ niczył w krucjacie do Ziemi Świętej w roku 1154. Henryk zapisał mu swoją dzielnicę w testamencie, lecz decyzją braci Kazimierz otrzymał tylko jej trzecią część z Wiślicą jako głównym ośrodkiem. Resztę za­ trzymali bracia: Bolesław Kędzierzawy i Mieszko, z którym później przyszło najmłodszemu z rodzeństwa zmagać się o tron krakowski. Jedna jest tylko data w życiu Kazimierza, mówiąca nam o jego losie, zanim objął w posiadanie schedę po bracie, księciu sandomierskim. Tą datą jest stosunkowo długi pobyt w Niemczech, gdzie znalazł się w rob zakładnika na mocy układu zawartego w Krzyszkowie między cesarzem Fryderykiem Barbarossą a Bolesławem Kędzierzawym w roku 1157. Wiadomo, że przebywał w Niemczech aż czternaście lat a więc niemal tyle ile panował. Opiekował się nim wtedy margrabia Lamfrid, który okazywał mu szczególne względy i otoczył przyjaźnią. Warto tu o mm wspomnieć, ponieważ on właśnie mógł mieć przemożny wpływ na kształtowanie się charakteru i upodobań młodego księcia. Ae oczywiście nic pewnego. . . ., Z Wiślicy, kiedy powrócił, a następnie objął w mej rządy, uczyń i ośrodek gromadzący artystów i uczonych. Był to okres świetności ty e samego grodu, co i dworu książęcego. Trudno dociec, skąd się u Kazimierza wzięły te upodobania, bo nie tylko lubił muzykę i śpiew, lecz także wdawał się chętnie w dyskusje filozoficzne i teologiczne, a zarazem nie znosił pijaństwa i nikt go nigdy me oglądał w stanie nietrzeźwym. Różnił się od swego otoczenia, choc lubił rozgwar biesia - 42 nego stołu, często na uczty zapraszał i-jak powiada jego kronikarz mis rz Wincenty Kadłubek - w czasie owych sympozjonów wywiadywal się od swoich dobrze podchmielonych gości, co w trawie piszczy, co się o mm mówi, czy przypadkiem nie przygotowują się jakieś spiski przeciw­ ko memu wymierzone lub też w całość państwa godzące. Krótko mówiąc, wyciągał od spojonych biesiadników pilnie strzeżone tajemni­ ce oryc by mu może po trzeźwemu nie zwierzyli, i tym sposobem mędrszy wstawał od uczty, aniżeli do niej zasiadał. Iak pisze Kadłubek, któremu książę Kazimierz kazał dzieje polskie pisać a który polecenie to pracowicie wykonywał, nie szczędząc słów uwielbienia dla dobrotliwego i szlachetnego księcia. Zaiste spod jego piorą wyłonił się portret wyidealizowany, wzór niedościgniony czło- wie a i panującego zarazem, a tak się w tym wysławianiu cnót ksią­ żęcych zapamiętał, ze me dostrzegał przesady, a niekiedy isprzeczności Oglądamy więc wizerunek władcy, który wniczym swoją łagodnością pobłażliwością i dobrocią nie przypomina współczesnych mu monar­ chów Długo bardzo w opisach panowania księcia Kazimierza, jako swiai i . iwo jego miłosierdzia, a zarazem wspaniałomyślności, pokuto­ wała opowieść o grze w kości, do której książę zasiadł ze swym dworzaninem Janem z Konar. Szczęście dopisywało monarsze, przed którym urosła góra srebra. Partner spoglądał na nią wzrokiem pożąd- iwym i az pobladł z wielkiej emocji. Aż wreszcie nie wytrzymał - po- niesmny gmewem spoliczkował księcia. Powstało zamieszanie, a zanim o olwiek mógł się zorientować, krewki gracz zbiegł. Wkrótce jednak został ujęty, postawiony przed sądem i skazany na śmierć przez rozszarpanie. Uratował go książę. Nie tylko go ułaskawił, lecz także przebaczył i hojnie obdarował. Powiadano też, żeodtąd książę Kazimierz większą mu łaskę niż dawniej okazywał. Opowieść tę cytuje za mistrzem Wincentym znany dziewiętnasto­ wieczny istoryk Stanisław Smolka, dodając jedynie, że łaskawość księcia nie równała się słabości, bo kiedy trzeba było ukarać złoczyńców iedy trzeba było wydać surowy wyrok na tych, którzy skrzywdzili hwym11^ ’ 1116brakl° mU Stan°WCZ0Ści 1odwa&i- Sędzią był sprawied- Nie jeden Smolka zresztą, idąc tropem Kadłubka, podaje w dobrej wierze ową opowieść o grze w kości. Niektórzy przy tej okazji zazna­ czają, ze dzięki całemu wydarzeniu poddani nadali Kazimierzowi 43

przydomek „Sprawiedliwy”, chociaż nawet tak idealizujący go mistrz Wincenty Kadłubek ani słowem otym nie wspomina, ani też przydomka tego nie używa, podobnie zresztą jak i inne źródła niezbyt w czasie odległe. Dopiero prawie w trzysta lat po jego zgonie sędzią sprawiedli­ wym nazwie Kazimierza Jan Długosz. Ale to jeszcze nie przydomek, bo ten-jak pisze Tadeusz Wasilewski - nadał mu dopiero Bernard Wa- powski, historyk króla Zygmunta Starego, a wi cżyjący w innej, daleko w przyszłość wybiegającej epoce. W ciągu długich wieków zatarła się ostatecznie data nadania przy­ domka. W tradycji zwie się Kazimierzem Sprawiedliwym i prawdopo­ dobnie słusznie mu się to należy, chociaż z incydentem podczas gry w kości nie ma nic wspólnego. Bo incydentu takiego nie było. Nikt nie spoliczkował Kazimierza, nikt zresztą nie ośmieliłby się spoliczkować księcia panującego, a gdyby się nawet coś podobnego zdarzyło, to bez­ karność po takim uczynku jest całkowicie nieprawdopodobna. Nowsze badania, o których pisze w „Poczcie królów polskich” wspomniany Ta­ deusz Wasilewski, wykazały, że mistrz Wincenty posłużył się tu innym wydarzeniem, które znalazł w żywocie świętego Bernarda z Clairvaux. Bernard z Clairvaux, wielka indywidualność Średniowiecza, świetny kaznodzieja, mistyk, któremu zakon cystersów zawdzięczał swoje znaczenie i rozgłos, wypowiadał się nie tylko w sprawach Kościoła, lecz także polityki. Mistrz Wincenty znajdował się z pewnością pod jego urokiem. Wolno dziś domniemywać, że pewne cechy jego osobowości, a zwłaszcza zalety charakteru, przeniósł na księcia Kazimierza, czym zresztą prawdę o nim znakomicie zaciemnił. I z żywota św. Bernarda zaczerpnął opowieść o spoliczkowaniu, zmieniając tylko okoliczności samego incydentu. Bowiem Bernarda z Clairvaux w rzeczywistości spoliczkował kleryk, któremu Bernard odmówił przyjęcia go do swego domu zakonnego, lecz „wybaczył mu to, zabraniając uwięzienia zuch­ walca”. Podobnie postępuje książę Kazimierz w kadłubkowej legendzie, która ostała się przez długie wieki. Dopiero w ostatnich czasach udało się badaczom przedrzeć przez warstwy pochlebstw i spróbować odtworzyć prawdziwą sylwetkę księcia Kazimierza, władcy zdolnego, umiejącego zwycięsko wychodzić z trudnych sytuacji, miłośnika muzyki, opiekuna Kościoła i fundatora świetnych budowli sakralnych. Nie udało się jednak nikomu przeniknąć tajemnicy ostatniej uczty księcia Kazimie­ rza. 44

Odbyła się nazajutrz po dniu, w którym czynił dziękczynienia za szczęśliwy powrót. Była może od innych wspanialsza. Tym razem książę zgromadził przy stole biesiadnym najwyższych dostojników świeckich i duchownych, towarzyszy przygód wojennych i tych, którzy mu zwykli byli na co dzień służyć radami. Była to uczta szczególna, różniąca się swoim nastrojem od innych. Miała przecież otwierać tak pożądany okres książęcych wakacji, gdy odstawiony miecz symbolizował pokoj i bezpie­ czeństwo panujące wokół granic i gdy to poczucie szczęśliwie zakończo­ nych trudów kierowało myśli w inną stronę niż wojna. Gęsto więc krążyły kielichy. Wspominano dawne i świeże wyprawy pod dowództwem księcia, trudy wojenne, liczne zwycięstwa odniesione nad wrogiem. Przypominano sobie w porę wykryte zasadzki i inne ominięte niebezpieczeństwa. Chwalono czasy zasłużonego odpoczynku i znowu wracano do osoby tego, któremu je zawdzięczać należało: księcia Kazimierza. A on - jak zwykle - pełen umiaru, co nie znaczyło, że nie dosc wesoły, wiódł rozmowy z siedzącymi nie opodal gośćmi, wśród których znajdo­ wali się także cudzoziemcy. Uczta miała się już ku końcowi, gdy książę - jeżeli wierzyć mistrzowi Wincentemu - „postawił biskupom pytanie oistotę duszy ijej nieśmier­ telność oraz o wieczne szczęście świętych”. Niezbyt pasują te tematy do nastroju biesiady, a zwłaszcza w jej końcowym stadium, gdy wszyscy byli już zmęczeni i poniektórych senność ogarniała. Kto wie, czy i tym razem dziejopis nadworny księcia Kazimierza nie upiększył zbytniojego ostatniej rozmowy. Wtedy to właśnie książę wychylił stojący przed mm mały puchar i natychmiast osunął się do tyłu „straciwszy przytomność upadł, a po paru godzinach wskutek wzmagającej się choroby zmarł’. Wszystko to nastąpiło tak nagle, tak niespodziewanie, ze zgroma­ dzeni biesiadnicy nie byli w stanie uwierzyć, że ten oto zwycięski wódz i wielbiony powszechnie monarcha, wystawiany tyłekroć w bitwach na różne niebezpieczeństwa-tu, wśród wesołej uczty, otoczony przyjaciół­ mi, w swoim zamku, w nastroju beztroski i pogody otrzymał cios śmiertelny. Skąd ów cios pochodził? Nic wszakże nie znamionowało choroby, słabości, niedomagania, więc wszyscy tym boleśniej odczuli to, co się stało. Gdy jakoś oprzytomnieli po doznanym wstrząsie, ogarnęła ich bezmierna żałość, a wszystkich „jedno ito samo życzenie opanowało, to jest, aby mogli z nim razem umrzeć". 46 Mistrz Wincenty, obecny na tej uczcie, był świadkiem całej tragedii, zaznaczył jednak po tych słowach przezornie i zapewne zgodnie z prawdą: „Lecz nie zbywało w tej chwili i na takich, którzy potajemnie wzdychali do tego, zęby na swoją stronę przyciągnąć panów i namiest­ ników lub osierocony tron zająć”. Czy można wykluczyć, że wśród biesiadników nie było ani jednego z tych, którzy niedawno jeszcze stali przy Kietliczu i Kraków ofiarowali Mieszkowi? W końcu czwartego dnia od zgonu odprawiono w Katedrze Krakow­ skiej „z ogromnym nakładem kosztów wystawne, królewskie egzek­ wie”. Rycerze własnoręcznie i z należytą czcią złożyli ciało w grobowcu zbudowanym z boku prezbiterium. Żałobnicy-pisze dziejopis księ­ cia nazywali go znakomitym wodzem, szczęśliwym zwycięzcą, spra­ wiedliwym sędzią, surowym dla złych, a łagodnym dla dobrych, tępią­ cym krzywdy i nadużycia, twórcą najlepszych praw, a wreszcie odno­ wicielem i ojcem Ojczyzny. Dziwne może się wydać, że w obliczu tak powszechnej żałoby i serdecznego żalu nadworny dziejopis zaledwie krótką, nawiasową uwagą zbywa domysły krążące wokół zgonu księcia. Pojawia się raz jeszcze pytanie, w obliczu którego stajemy niejednokrotnie: nie mógł czy nie chciał mówić? Ludzką rzeczą jest w takich wypadkach docie­ kliwość w poszukiwaniu prawdy w przeczuciu odkrycia czegoś niezwy­ kłego. Mistrz Wincenty, jeżeli sam nie starał się ustalić przyczyny katastrofy spadłej raptownie na naród i państwo, to musiał przecież słyszeć opinie innych. Trudno sobie wyobrazić, by wraz z zamknięciem wieka trumny książęcej przestano nagle mówić o tak nieoczekiwanie zmarłym monarsze. Mistrz Wincenty napisał ostrożnie, że śmierć nastąpiła wwyniku jak powiadają nagłego działania trucizny”. Tak mniemali współcześni, wspominają o tym źródła i piszą o tym historycy. Nie wszyscy jednak. Oto na przykład Adam Naruszewicz, dziejopis stanisławowski, uważa, ze książę doznał ataku apoplektycznego. Pozwała tylko na domysły, że ion wcale nie był tego pewny. Ion także rozważał możliwości otrucia, ito na tle miłosnym. Pisał o kobiecie, nazwiska jej nie wymieniając, „z którą Kazimierz miał niegodziwą przyjaźń, jakoby ona, chcąc’ go bardziej jeszcze usidlić, przebrała miarę w miłośniczym trunku”. Podobną wersję podaje Marcin Bielski, kochający się w plotkach 47

kronikarz szesnastowieczny. Pisze więc, że książę od kobiet nie stronił, że go „nie mierziła podwika, zczego go Falko, biskup krakowski, nieraz karał i napominał”. Awięc napój miłosny, przedozowana sekretna mikstura, sporządzona przez zakochaną w księciu „podwikę”, może nie dość pewną wzajem­ ności jego uczuć. Wszystko działo się tak, jak na renesansowym dworze jakiegoś włoskiego monarchy. Oto książę lubujący się w muzyce i poezji, zapraszający uczonych, z którymi prowadzi poważne dyskusje lub chętnie słucha ich wywodów, książę-polityk, a w razie potrzeby ksiązę- -wódz, książę-kochanek, ginie od miłosnego napoju. Trudno byłoby oczywiście mówić o renesansowych obyczajach w epoce Kazimierza Sprawiedliwego, niemniej jednak zwraca się ostatnio uwagę na przenikanie zachodnich obyczajów na jego dwór. Nowsze badania podpowiadąją, że mogła je sprowadzić ze sobą małżonka Kazimierza-owa Helena „od dworaków opuszczona w stroju niedba­ łym” -jak ją odmalował Julian Ursyn Niemcewicz. Albowiem sprawa małżeństwa Kazimierza także nie została ostatecznie wyjaśniona. Częsc historyków uważa, że Helena była jego drugą żoną, przy czym zupełnie nie wiadomo, kto był pierwszą. Część zaś przychyla się do przypuszcze­ nia, że Kazimierz był tylko raz żonaty, właśnie z Heleną, która me była-jak dotychczas uważano - ruską księżniczką, a wywodziła się z południowych Słowian. Jej ojcem miał być Konrad II książę znojemski, a matką Maria, córka wielkiego żupana serbskiego Urosza. Jej rodzona siostra, a więc ciotka kazimierzowej Heleny, nawiasem mówiąc także Helena, zaślubiona była królowi węgierskiemu. Księżniczka Helena mogła więc przywieźć na dwór swego piastowskiego małżonka tradycje i obyczaje czeskich dworów książęcych i królewskiegó dworu węgier­ skiego, a tam „niezwykle silne były wpływy dworskiej kultury rycer­ skiej promieniującej z Francji . Taką hipotezę wysuwa jeden ze współczesnych nam historyków, co pokazuje dwór kazimierzowski w nowym zupełnie świetle. Nie próbujmy jednak szukać na tym dworze, w otoczeniu księcia, kobiety, która z takich czy innych pobudek napełniła puchar zabójczym napojem, a może świadomie wlaną do niego trucizną. Któż to może wiedzieć? . . , Zwróćmy się raczej w stronę domysłów tych, którzy twierdzili, ze y to ukartowany zamach na życie władcy, podyktowany wyłącznie 48 politycznymi względami. Mordercami zaś byli niedawno poskromieni buntownicy. Przypomniano sobie, że ruska polityka Kazimierza budziła w pew­ nych kołach możnowładztwa niezadowolenie i krytykę. Polski władca wdał się w spory dynastyczne ruskich książąt, jego działania zaogniły stosunki z Węgrami, opozycja coraz wyraźniej podnosiła głowę. Henryk Kietlicz, rycerz obcego pochodzenia, który cieszył się ongi łaskawością Mieszka, a mimo to za Kazimierza dobił się kasztelanii krakowskiej, stanął na czele grupy siedemdziesięciu podburzonych przez siebie spiskowców i wybrał się do swego dawnego protektora z zaproszeniem na tron krakowski. Z łona tej właśnie grupy wyszły wspomniane pogłoski o rzekomym otruciu Kazimierza. Opozycjoniści szczególną nienawiść czuli do wojewody Mikołaja, wyrosłego na pierwszego fawo­ ryta, głównego doradcę i najpotężniejszą na dworze książęcym osobis­ tość. Zgładzić prawdopodobnie chcieli obydwu: księcia i wojewodę, wtedy dopiero mogli uznać, że cel swój osiągnęli. Spiskowcy przegrali. Musieli zdawać sobie sprawę z własnej słabości wobec tego księcia, który wracał z wyprawy przeciw Jadźwingom potężniejszy niz kiedykolwiek, zdolny skupić w swoim ręku władzę zwierzchnią nad całą Polską. Miał po temu podstawy materialne i niewątpliwie wcześniej już do tego celu zmierzał. Teraz zaś umocnił się fundament jego tronu, osłabło znaczenie możnych. Czyż więc w przeko­ naniu przynajmniej niektórych nie należało podjąć walki o przywróce­ nie nadwyrężonego autorytetu? Wszystko, co się wydarzyło, to była bardzo jeszcze niedaleka przeszłość: zaledwie trzy lata mijały. Wspom­ nienia były dosyć świeże, animozje nie wygasły, zadraśnięta duma nie zapomniała o porażce. Świadomość ludzi drążyła wizja kryzysu politycz­ nego, w który niechybnie pogrążyłoby się państwo po śmierci księcia. Obaj jego synowie byli małoletni, a okres regencji mógłby przywrócić wpływy możnych. Czy takie były w samej rzeczy drogi, prowadzące do postawienia przed Kazimierzem fatalnego pucharu? Lecz byli przecież i tacy, którzy wierzyli, iż księcia dosięgła choroba nagła, gwałtowna i śmiertelna. Tylko że książę wcale na chorego nie wyglądał, na żadną nie skarżył się słabość. Więc otrucie. Przez kogo? Miłość czy polityka? Oto tajemnica najmłodszego z synów Bolesława Krzywoustego, nie rozwiązana tajemnica księcia, który tyle jeszcze rokował nadziei. Może dlatego musiał umrzeć.

R O Z D Z IA Ł IV KRÓL ZAGINIONY ladyslaw III Jagiellończyk, zwany później Warneńczykiem, me zginą pod Warną. Tajemnica jego śmierci nigdy nie została wyjaśniona. Puste jest mauzoleum wzniesione w roku 1935 na pamiątkę bitwy stoczonej w dniu 10 listopada 1444 roku , oglądane dziś przez turystów. Pusty jest także grobowiec kró­ lewski na Wawelu. Nigdy me od­ naleziono ani ciała, ani gro u m , , A*adzieścia dwa lata. gdy wyruszył na swoją degokróla. Miał*^edw‘ 'T kom u.k fatalnie zakończoną, ostatnią wyprawę przeci Warną, król żyje, tylko me 2:rr:pr::-r,zz. żywego i triumfującego na czele , y 0 uratowaniu się króla, bo dziwnego w tym upartym powtarza ^ ^ ^ bohaterski, szaleńczo jakże trudno pogodzą- 8* * > , SC1U. znany ze swej skromności, z r SS?U.-— . -WEU.OP, 50 płynęły szerokim strumieniem gratulacje po szczęśliwej kampanii odbytej w roku 1443 przeciw zielonej chorągwi Proroka, że on właśnie, wyniesiony na szczyty sławy, miałby ponieść śmierć. A jednocześnie jakże trudno było w samą klęskę uwierzyć, skoro tyle nadziei wiązano z bitwą warneńską, że miała zdecydować o ostatecznym usunięciu Turka z Europy. Wiele lat upłynęło od nieszczęsnej bitwy pod Warną, a odżywała nieustannie legenda o uratowaniu się króla, rodząc nadzieje, nowymi złudzeniami zasnuwając myśli. Osobliwie w Polsce uparcie wierzono w szczęśliwe uniknięcie śmierci przez króla, chociaż obydwie jego wyprawy nie znajdowały w kraju pozytywnego rezonansu. Jeden ze współczesnych nam historyków wyraził się, że im bliżej było polskich granic, tym silniejsza panowała wiara w uratowanie się monarchy; tym więcej można było spotkać jego poddanych bardzo sceptycznie oceniających tragiczne wieści. Młody był i nie miał wielkiego doświadczenia politycznego. Łatwo dal się opętać papieskiemu legatowi kardynałowi Julianowi Cesariniemu, poddał się jego gorącym namowom, że raz rozpoczętą wojnę należy kontynuować, tym bardziej gdy w pierwszej fazie przyniosła sukcesy. On właśnie, niby w imieniu Stolicy Apostolskiej, przekonywał, że niedawno zawarty traktat z Turkami w Szegedynie nie może tu być przeszkodą, chociaż na dziesięć lat pokój stanowił. Czy ważne mogą być układy zawierane z poganami, a czy nawet zawarte, mogą obowiązywać, gdy okoliczności przemawiają za wstąpie­ niem wszranki wojenne wobronie Wiary i Krzyża? - przekonywał króla dyplomata papieski. Papież Eugeniusz IV w pełni popierał kontynuo­ wanie kampanii antytureckiej, bo zawikłany w zmagania z antypapie- żem Feliksem V gwałtownie potrzebował oczywistego sukcesu. Liczył na zwycięstwo nad Turkami i dlatego ogłosił w dniu 1 stycznia 1443 roku krucjatę przeciw niewiernym. Sojusznikiem Cesariniego w dyplo­ matycznej argumentacji przedkładanej królowi był Mikołaj Lasocki, dyplomata, do niedawna sekretarz kancelarii Władysława .Jagiełły. Miał więc Cesarini niby i polskie poparcie. Mimo to krucjata nie wzbudziła ani w Polsce, ani w innych krajach Europy wielkiego entuzjazmu. Czasy wojen krzyżowych minęły i na wezwanie Stolicy Apostolskiej stosunkowo niewielka liczba wojowni­ ków ściągała pod znaki wojenne. Było wśród nich trochę polskiego rycerstwa, lecz „państwo polskie nie wzięło udziału w wyprawie 1* 51

tureckiej”-pisał historyk prof. Jan Dąbrowski. Władysław Jagielloń­ czyk przewodził jej raczej jako król Węgier aniżeli Polski. Kilka odniesionych zwycięstw, a w szczególności wygraną bitwę pod Zlaticą, rozdęto do rozmiarów triumfu większego, niż był on w rzeczywistości. Mówiono o rychłym zajęciu Adrianopola, rozgłaszano pokonanie nie­ zwykłej ilości wroga pod Sofią i wzywano do uroczystego święcenia wielkiego zwycięstwa. Król wracał do Budy witany owacyjnie w lutym 1444 roku. Stał wówczas u szczytu chwały - zwycięski obrońca wiary. Posypały się listy gratulacyjne, które przysłali papież Eugeniusz IV, królowie Francji, Anglii, Hiszpanii, Aragonii, książęta Burgundn i Mediolanu, doża wenecki, władcy Florencji i Genui. Wszyscy gratulując odniesionego zwycięstwa namawiali do zorganizowania nowej wypra­ wy. Europa widziała w Jagiellończyku swego zbawcę. Tak nam to ku chwale króla Władysława zapisał Jan Długosz. A król? On także wystosował do swej matki list pobrzmiewający triumfalnymi surmami, który ona niezwłocznie wysłała arcybiskupowi gnieźnieńskiemu. Fakty przedstawiały się jednak nieco skromniej. Była to kampania ciężka, prowadzona w bardzo trudnych warunkach klimatycznych i terenowych, a zakończona wycofaniem się armii. Leczrejterująca armia oswobodziła Serbię, nie był to więc odwrót pokonanych, a raczej posunięcie o strategicznym znaczeniu. Niemniej jednak co trzeźwiej myślący, tacy, którzy nie dali się uwieść czarem olśniewającego triumfu, zdawali sobie sprawę ze znacznych trudności, stojących na drodze do ostatecznego rozbicia planów tureckich, zawładnięcia Konstantynopo­ lem i dalszego zwycięskiego marszu na Europę. Król podzielał, a przynajmniej zdawał się podzielać te obiekcje. Dnia 24 kwietnia 1444 roku wystosował list do sułtana Murada II z propozycjami pokojowymi, które strona turecka przyjęła. Mogło się wydawać, że monarcha szukał porozumienia, zdając sobie sprawę, mimo swej młodzieńczej zapalczywości, że następna wyprawa, mająca przecież doprowadzić do ostatecznego zwycięstwa, musi być bardzo starannie przygotowana, że armia chrześcijańska winna dyspo­ nować nie lada potęgą, a przede wszystkim, ze działania jej nie mogą się obyć bez wsparcia przez silną flotę, która odcięłaby Turkom przejście przez cieśniny między Azją a Europą. Lecz możliwość zmobilizowania i zorganizowania takiej siły rodziła duże wątpliwości. Brak było 52 pieniędzy, a także dawały się odczuwać tendencje pokojowe, nurtujące niektóre kraje, między innymi zdecydowana niechęć Polski, zajętej ważniejszymi dla niej sprawami. Zawarty więc został układ w Szegedynie wdniu 1 sierpnia 1444 r. Tu zaczyna się prolog królewskiej tajemnicy. Nie zdążyły bowiem zaschnąć litery zawartego układu, gdy strona chrześcijańska uznała go za nieważny. Król Władysław, który niedawno jeszcze inicjował poro­ zumienie z Turkami, nagle postanowił wyruszyć na nową wyprawę. Nie zostało zresztą wyjaśnione, czy król układ szegedyński zatwierdził i zaprzysiągł, czy też nie uczynił tego. Nie ma na ten temat zgodnej opinii- Dlaczego układ szegedyński obowiązywał tak krótko? Co wpły­ nęło na nieoczekiwaną zmianę stanowiska królewskiego? Filip Kallimach, pisząc o panowaniu Władysława i klęsce warneń- ■skiej, zaledwie w czterdzieści trzy lata po katastrofie powiada, że wkrótce po zawarciu pokoju w Szegedynie król dowiedział się z listu kardynała Franciszka Condolmieri, dowódcy floty papieskiej,że sułtan z całą armią wyprawił się do Azji. Wszystkie swoje kraje leżące koło Hellespontu (Dardanele) zostawił otwarte i bezbronne, a flota chrześ­ cijańskich władców tak dobrze obstawiła brzegi, że przejście z Azji do Europy zostało szczelnie zamknięte. Nadarza się więc wyjątkowo korzystna okazja-namawiał kardynał-by prawie bez użycia oręża i niemal bez walki wypędzić Turka aż do pierwotnych jego siedzib. Zaklinał króla na wiarę i przyrzeczenie złożone chrześcijańskim monar­ chom, żejak tylko będzie mógł najprędzej pospieszy znową wyprawą na wrogów Krzyża, a ci właśnie monarchowie już posiłki swoje wyprawili i czekają na znak od króla. Tak pisał kardynał Franciszek Condolmieri, synowiec papieża Euge­ niusza IV. Nadszedł i drugi list na ręce królewskie. Ten był od cesarza bizantyńskiego Jana VIII Paleologa, który wyrażał przekonanie, że król zgodnie ze swoim przyrzeczeniem wojnę wznowi, i oznajmiał, że ijemu Iurek zawarcie pokoju proponował, lecz on wojnę mu wypowiedział i stoi oto gotowy do połączenia się z królem przy Górach Trackich lub w innym jakim wybranym miejscu. Działać trzeba bez zwłoki, ponieważ sułtan, z rożnych stron na lądzie i morzu wojną zagrożony, nie będzie mógł skupić sił swoich. Taki list odebrał król Władysław od cesarza Jana VIII Paleologa. 53