eugeniusz30

  • Dokumenty288
  • Odsłony29 423
  • Obserwuję16
  • Rozmiar dokumentów2.3 GB
  • Ilość pobrań15 754

Wojciech Giełżyński - kraj świętych krów i biednych ludzi

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :7.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Wojciech Giełżyński - kraj świętych krów i biednych ludzi.pdf

eugeniusz30 SKANY2 Podróżnicze
Użytkownik eugeniusz30 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 71 stron)

Okładka i opracowanie graficzne EWA KULESZA i WANDA RODOWICZ-CEDROŃSKA O ITM , CO ZOBACZYMY W INDIACH Do Indii jest właściwie bardzo blisko... gdy leci się samolotem. Z Warszawy do Kairu kilka godzin, Europa jest przecież niewielka, a Morze Śródziemne wąskie. Teraz skok do Dżiddy w Arabii Saudyjskiej albo na roponośne wysepki Printed in Poland SIIVER JUBILEE INDIAN AIR FORCE HUWTSR NDIA POSTAGE p c sT A e t ,rtt ... .1 ■

7 Bahrajn w Zatoce Perskiej — trzy godziny lotu, prawie cały czas nad martwą, skalistą pustynią. A następny przystanek to już Bombaj. Vasco da Gamma, który w roku 1498 jako jeden z pierwszych Europejczyków dobił na czele czterech portugalskich okrętów do wy­ brzeża Indii, zużył na tę podróż 9 miesięcy. W roku 1825 parowiec „Enterprise” (nie miał jeszcze śruby, lecz boczne koła z łopatkami jak stare statki rzeczne) pokonał trasę z Anglii do Kalkuty w 113 dni, zdobywając 10000 rupii nagrody za rekordowy wyczyn. A teraz — kilka­ naście godzin. Strasznie się ten świat skurczył. Czym podróżować po Indiach? Najszybciej, rzecz prosta, samolotem. Odległość półtora czy dwóch tysięcy kilometrów jest tutaj „normalna”, Indie nie bez racji nazywane są często „subkon- tynentem”.Ale, nie bacząc na wygody, oferowane przez indyjskie lotnictwo, wybierzmy pociąg. Jedzie się dużo dłużej lecz równie wygodnie — oczywiście w pierwszej klasie. W klasach niż­ szych trudno znaleźć siedzące miejsce nawet na podłodze. Klasa pierwsza jest czyściutka, 4 świetnie klimatyzowana, a u kelnera można za­ mówić najwymyślniejsze nawet dania: wniesie je na najbliższej stacji, uprzedzonej telefonicznie, opróżnione zaś naczynia zbierze na stacji na­ stępnej. Znakomita organizacja, świetna kuchnia, idealny porządek. Indie to kraj nowoczesny. Ale przecież nie wszędzie docierają ekspre­ sowe pociągi; do pomniejszych miast jedziemy autobusem — i od razu jesteśmy mniej pewni, czy Indie są krajem nowoczesnym. Autobus pamięta jeszcze czasy przedwojenne, porusza się z szybkością 30 kilometrów na godzinę, a zresztą prędzej by nie mógł: to, co się dzieje na drodze, zupełnie już nam nie przypomina widoków znanych w Europie. Nie przestrzegane są abso­ lutnie żadne przepisy ruchu drogowego, każdy szofer jedzie, jak chce, nieustannie trąbiąc — nawet bez potrzeby; poboczem, ale często i środ­ kiem drogi, ciurka nie kończący się strumyczek piechurów (pierwsze wrażenie o indyjskim kraj­ obrazie: jest przeludniony, nie ma mowy, by zobaczyć „dziewiczą przyrodę”); włóczą się wy­ chudłe krowy, których nikt nie śmie przegonić; toczą się wozy o przedziwnych kształtach, naj­ częściej na dwóch ogromnych kołach, zaprzę­ żone w woły; oraz małe wózki, ciągnięte przez muły i osły; czasem mijamy majestatyczną ka­ rawanę wielbłądów, bywa, że nawet towarowego słonia z olbrzymim bagażem worków i skrzyń. A wszystko to w straszliwym, suchym skwarze, w tumanach pyłu, podnoszonego ze spalonej na popiół ziemi kołami pojazdów i kopytami zwierząt. Gdybyśmy zechcieli dokładnie poznać całe Indie (co zresztą jest niemożliwe, nie starczyłoby życia), musielibyśmy porzucić drogi zdatne do ruchu zmotoryzowanego i przesiąść się na jakiś wóz albo lepiej na grzbiet muła lub wielbłąda. 5

Do setek tysięcy indyjskich wsi nie ma dróg, nadających się dla samochodu. Do znacznej ich części nie ma w ogóle żadnych dróg, tylko wąziutkie ścieżki. Co możemy po drodze zobaczyć, kogo spot­ kać? Tygrysa ani lamparta raczej nie ujrzymy, te drapieżniki żyją już tylko w dżunglach pod Himalajami oraz na przeciwległym krańcu Indii, w wilgotnych lasach Karnataki i Tamilnadu. Ale nawet tam, oczywiście, unikają dróg. Mo­ glibyśmy natomiast w tych samych okolicach natknąć się na wędrujące stado dzikich słoni, które są tak pewne swej potęgi, że wychodzą na drogi, rozdeptują pola uprawne, a bywa, że „przy okazji” rozrzucą też jakąś wioskę. Wszędzie natomiast możemy zobaczyć wygrze­ wającego się węża, często kilkumetrowej dłu­ gości. Węży jest w Indiach mnóstwo, od całkiem maleńkich, ale bardzo jadowitych, po ogromne „królewskie kobry”. Jeśli ktoś zmuszony jest wędrować pieszo przez chaszcze, zarośla czy pola powinien głośno pokrzykiwać, uderzać w dzwoneczki, słowem, sprawiać jak najwięcej hałasu. Wtedy węże uciekają, z jednym wy­ jątkiem— kobra właśnie wtedy atakuje, a jej atak jest błyskawiczny, nie sposób go uniknąć. Na szczęście, kobra jest rzadkością. Z przydrożnych drzew, nawet we wsiach, ba! również w dużych miastach, wykrzywiają się do nas małpy, niektóre rzucają kawałkami ga­ łęzi lub orzechami. Małpy są rozzuchwalone, bo nikt w Indiach nigdy nie uczyni im krzywdy. Małpy, podobnie jak krowy, są święte. Co jeszcze możemy zobaczyć po drodze? Nagich chudzielców, stojących bez ruchu (czasem na jednej nodze) lub siedzących z pod­ winiętymi nogami; to są „święci”, oddający się medytacjom, ćwiczący jogę — sztukę panowania nad' własnym oddechem, czynnościami narzą­ dów wewnętrznych i nad „strumieniem myśli”. Małe, pięknie rzeźbione w kamieniu, przydrożne świątynki rozmaitych bóstw indyjskich. Ludzi pracujących w polu za pomocą drewnianego radia, zaprzęgniętego w woły — albo po prostu za pomocą motyki. Stada szakali wietrzących za padliną. Rzeki szersze od Wisły, ale bez kropli wody, pokazujące swoje suche, kamieniste dno. Samotne, rozłożyste drzewa, obwieszone jak choinki pstrokatymi ozdobami: to są drzewa święte, otoczone czcią religijną. Kobiety, zbie­ rające starannie krowie łajno i przylepiające je do glinianych chatynek — kiedy wyschnie — po­ służy jako opal, bo tu nie ma innego. Możemy także napotkać ludzi bardzo osob­ liwych. Oto zza kępy zielska wysuwa się gro­ mada półnagich, prawie czarnych, mężczyzn, kobiet i dzieci. Ośmielamy ich uśmiechem i wy­ ciągniętymi rękami, więc nie uciekają. Słyszymy szept: „hindi, hindi”. Myślą, że jesteśmy Indu­ sami, bo nie znają żadnego innego narodu. 7

A kim są oni sami? Są jednym z paru tysięcy dzikich, koczowniczych plemion, które pozo­ stają poza nawiasem indyjskiego społeczeństwa. „Ludzie leśni”, żyją z tego, co znajdą — jedzą korzonki, orzechy, jaszczurki, owady. Ich licz­ bę szacuje się w Indiach na kilkanaście milio­ nów. Ileż jeszcze innych widoków możemy ujrzeć w Indiach! Najwyższe na świecie góry, nie kończące się plaże oceaniczne, bezwodne pu­ stynie, dżungle, kryjące ostępy, nie znane jeszcze myśliwym, rozlegle stepy, wielkie, życiodajne rzeki, a także wielomilionowe miasta. O CHODZENIU PO WODZIE I UJARZMIENIU ATOMU Piękny widok jest na Bombaj ze Wzgórz Ma- labarskich. Jeden z najpiękniejszych w świecie. Błękit Morza Arabskiego, uformowanego tu w półkole i błękit nieba bez chmur... Na brzegu, tuż za plażą, wspaniały bulwar ocieniony rzę­ dami palm. Ten bulwar, ciągnący się przez wiele kilometrów, nosi romantyczną nazwę: „Naszyjnik Królowej”. Dobrze się mieszka w luksusowych wieżow­ cach Malabarskich Wzgórz, z dala od śródmiej­ skiego gwaru. Najlepiej na wysokich piętrach, skąd rozległa perspektywa. Rześki wiaterek od morza. Cichobieżne windy. W tych windach napisy: „Przejazd wzbro­ niony służącym i psom”. Psy, a także służba, muszą wchodzić od ryłu, po schodach. Dobrze się tu mieszka. Sąsiedzi należą do uprzywilejo­ wanych sfer: przemysłowcy, wysocy urzędnicy, oficerowie. Wiadomo, że kto mieszka na Wzgó­ rzach Malabarskich, ten zarabia co najmniej 8 dwa tysiące dolarów miesięcznie. Dwa miliony ludzi w Bombaju — prawie po­ łowa mieszkańców tego olbrzymiego miasta — nie mieszka nigdzie. Śpią pokotem na chodni­ kach, w parkowych alejkach, na dworcach, owi­ nięci w szmaty bawełnianej materii, która dniem służy im za ubranie. Pod głowę kładą zawiniątko, w którym mieści się cały ich dobytek. Bardziej zaradni wygrzebują sobie jamy w ziemi, gdzieś na peryferiach miasta, pokrywają te nory dyktą, kawałkiem blachy, liściastą strzechą i tam nocują z całymi rodzinami. Najbardziej przedsiębiorczy wznoszą sobie szałasy. Co pewien czas przyjeż­ dżają do tych siedlisk nędzy spychacze i wyrów­ nują teren, zasypują jamy, burzą lepianki. Wtedy całe osiedle przenosi się pól kilometra dalej i znów ryje w ziemi, zbiera kawałki dykty, ob­ lepia je gliną. Bombaj od dawna szczyci się przydomkiem „Perła Indii”. Jeśli nie liczyć tych nędzarzy i ich straszliwych osiedli, jeśli obracać się tylko w pięknych dzielnicach, przydomek ten jest zasłużony. Oto, na przykład, śliczny pałacyk

w ogrodzie. W konarach drzew setki, gdzie tam setki!— tysiące i tysiące kolorowych ża­ rówek. Co za widok! Co za iluminacja! Cały ogród jak z bajki. To przygotowania do wesela. Rodzina bogata, więc gości przyjdzie co naj­ mniej dwa tysiące. Może trzy albo cztery. Uro­ czystości potrwają kilka dni. Stoły uginają się od jadła. Setki półmisków, przysmaki z całego świata. Tylko ryżu nie będzie, chociaż ryż w In­ diach jest tym, czym dla nas chleb i ziemniaki. Nie będzie ryżu, bo rząd zabronił podawać ryż na weselach. Ryż jest zarezerwowany dla bie­ daków; bogacze niech jedzą ostrygi. Ale i bogacze mają swoje kłopoty. Oto przed kilkunastu dniami fale morskie wyrzuciły na pla­ żę zdechłego wieloryba. Wieloryb leżał i cuchnął, zatruwał powietrze. Pisano podania do władz miejskich, żeby usunęły tę zakałę, ale zanim po­ dania nabrały „mocy urzędowej”, zanim prze­ brnęły przez wszelkie szczeble niesłychanie roz­ budowanej biurokracji — trzeba było zamknąć szkołę, stojącą obok plaży, bo zaduch stał się nie do zniesienia. Mają więc i bogacze swoje kłopoty, ale częściej mają dni emocjonujące, wspaniałe, pełne wra­ żeń. Gościł na przykład w Bombaju przesławny jogin L. S. Rao, mąż bardzo świątobliwy, sza­ nowany w całych Indiach, niezwykły. Potrafił on (to nie żarty!) chodzić po rozżarzonych węglach, a także łykać gwoździe; umiejętności te są jednak w Indiach, wśród „fakirów”, dość pospolite — przeto inny był powód ogromnego zainteresowania wizytą L.S. Rao. Zapowiedział on, mianowicie, że dokona sztuki, jakiej nikt i nigdy przed nim nie dokonał: przejdzie po pow ierzchni basenu z wodą i ani na milimetr się nie zanurzy! Sensacja była niezwykła, o za­ powiedzianym spektaklu pisały na pierwszych 10 stronach najpoważniejsze dzienniki, a tygo­ dniki pokazały nawet zdjęcie „świętego” Rao podczas wizyty u pani premier Indiry Gandhi: siedział u niej w gabinecie w kucki, prawie nagi, bosy, pomalowany w różne dziwne wzorki — mające symboliczne znaczenie dla wtajemniczo­ nych Hindusów. Na stadionie w Bombaju wykopano specjalny basen, wypełniono go wodą. Głębokość wody zmierzył pan dr N.N. Kailas, wicepremier rządu stanowego. Przybyła telewizja i tłum fotorepor­ terów. Zgromadziło się pięciuset Bombajczy- ków — liczbę biletów ograniczono do pięciuset, za to każdy kosztował od 20 do 100 dolarów. „Święty” Rao stanął na krawędzi basenu, za­ czął modlić się, koncentrować wewnętrznie, ćwiczyć oddech — co ogromnie pomaga w opa­ nowaniu sil psychicznych. Wiele minut trwały te przygotowania. Tłum czekał w skupionym milczeniu, aby swą własną koncentracją pomóc mistrzowi w wiekopomnym przedsięwzięciu. Wreszcie „święty” wykonał energiczny krok do przodu i — wpadł po uszy do wody! I teraz stało się najdziwniejsze: nikt z zebra­ nych nie tupał, nie gwizdał, nie krzyczał „oddać pieniądze”. Widzowie zamarli w osłupieniu, że Iak w ie 1k i „święty”, mimo solennej zapowiedzi, nie zrealizował swego zamiaru! A Rao? Wykaraskał się z basenu, ociekając wodą i spokojnie przyznał, że eksperyment się nie udał. A nie udał się, bo on, Rao, miał zły sen: wyśnił mu się bóg Sziwa, z którym pozostaje w złych stosunkach osobistych. Ten denerwujący sen odebrał mu zdolność należytej koncentracji psychicznej — stąd niepowodzenie. „Ale to nic, za jakiś czas — obiecał — ponowię próbę cho­ dzenia po wodzie i wtedy już uda mi się na pewno”. ll

Ludzie rozeszli się nieco rozczarowani, ale bez nerwów — i z nadzieją na kolejną sensację. I to właśnie jest najbardziej zdumiewające: wiara w zjawiska nadprzyrodzone, niezgodne z prawami fizyki, jest w Indiach zakorzeniona niezwykle głęboko. Astrologowie, którzy z układu gwiazd wnioskują o pomyślności czy nie- pomyślności nadchodzących dni, są powa­ żani nawet w najbardziej oświeconych krę­ gach społeczeństwa, nie obejdzie się bez nich wyznaczanie terminu żadnego wese­ la. Profesorowie, którzy zdobyli światową sławę w swoich dyscyplinach naukowych noszą często w portfelach fotkę z podobizną boga Ganesza — boga ze słoniową trąbą — bo on „przynosi szczęście”. Podobnych przykładów wiele— i nieraz jeszcze do nich wrócimy. Tym­ czasem, gwoli sprawiedliwości, trzeba powie­ dzieć, że nie w szystko w tych absurdalnych na pozór wierzeniach jest bzdurą i szalbier­ stwem. Nauka nie potrafi dotąd wyjaśnić pew­ nych fenomenalnych zjawisk z zakresu tak zwa­ nej parapsychologii, które w Indiach są de­ monstrowane często przez joginów, ćwiczących swą wolę i swoje ciała latami i dochodzących tą drogą do przedziwnych umiejętności. Oczywiście, bzdur i przesądów znacznie wię­ cej. A także pewnych osobliwych zwyczajów. Oto w samym centrum Bombaju, tuż przy bu­ dynku Urzędu Energii Atomowej, przykucnął jakiś chudzielec i na oczach wszystkich załatwia naturalną potrzebę fizjologiczną. Nikt na niego nie zwraca uwagi, nikt się nie gorszy, nikt go nawet nie dostrzega. On jest niew idzialny, założył sobie bowiem na ucho... pętelkę ze sznurka. Kto sobie taką pętelkę założy — jest w Indiach uw ażany za niew idzialnego; materialnie istnieje, ale obyczaj każe go nie za­ uważać. Sznurek na uchu pełni więc rolę „czapki- niewidki” z naszych bajek. Ale wystrzegajmy się podobnych uogólnień, nie mówmy zaraz: .jaki to zacofany, jaki nie- oświecony kraj! Pod Bombajem pracuje już elektrownia ato­ mowa — którą w Polsce dopiero projektujemy — 12

złomnie konserwatywne. Rozumiał, że potęga tego kultu jest tak wielka, iż nie da się go obalić bez ciężkich szkód dla spoistości indyjskiego społeczeństwa. W ostatnich latach w Indiach podnosiły się niekiedy głosy, wzywające do wytępienia zbęd­ nych krów. W niektórych miastach podjęto na­ wet w tym kierunku pewne kroki, uchwalono prawa, zezwalające na ubój bydła. Były to prawa postępowe, słuszne, rozsądne — wedle naszego rozumienia tej kwestii. Ale skutek był taki, że owe poczynania skupiły wielomilionowe rzesze 11indusów pod hasłami „obrony świętych krów”, skłoniły je do walki przeciw rządowi i partiom postępowym, ogromnie wzmocniły najbardziej wsteczne ugrupowania polityczne. Dobre in­ tencje dały więc fatalne rezultaty. Warto się nad tym zastanowić! A w dodatku, nawet z praktycznego i ekono­ micznego punktu widzenia, bezpańskie krowy indyjskie mają pewną zaletę: nie trzeba się o nie troszczyć, same się jakoś wypasą — bez żadnych właściwie kosztów. Ogromna większość chłopów w Indiach ma tak małe poletka, że z trudem pozwalają one na nakarmienie rodziny podstawowym produktem — ryżem. Nie ma już gdzie uprawiać roślin paszowych, które by były niezbędne dla racjonalnej hodowli krowy. Gdyby można hodować... pół krowy albo... ćwiartkę krowy — paszy by może starczyło. Ale dla ca­ łej krowy nie starczy. Lepiej więc, w osta­ teczności, że koło domu kręci się taka chudzina, która sama dba o siebie, to te trochę mleka moż­ na z niej przecież wydoić. Fakirzy, święte krowy, astrologowie. Jakiż dziwny kraj, pełen paradoksów i kontrastów! Niemądre jest to ostatnie zdanie, chociaż często tak właśnie mówi się o Indiach. Dla 17

Hindusów wiele naszych zwyczajów jest tak samo „dziwacznych”, „śmiesznych” i „niepo­ jętych”. Na przykład, z obrzydzeniem mówią Indusi 0 tym, że Europejczycy kąpią się w wannach 1 jedzą widelcami. Wszak woda w wannie — to brudne popłuczyny, jak można w tym le­ żeć? Kąpać się trzeba pod natryskiem, w wodzie bieżącej — nigdy w stojącej. A jeść należy prawą ręką, palcami, biorąc do ust od razu cały kęs; widelec przecież brudzi się śliną, która (wedle Indusów) jest substancją wyjątkowo obrzydliwą. Przed jedzeniem i po jedzeniu rękę się starannie płucze w wodzie, która wszystko oczyszcza, za­ równo w sensie dosłownym, fizycznym, jak też w sensie rytualnym, mistycznym. Każda kultura ma swoje osobliwości, nie­ zrozumiałe dla ludzi wychowanych w odmien­ nych kulturach. Dlatego, zamiast żartować ze zwyczajów, ze sposobu bycia, z wierzeń innych narodów, trzeba je poznawać, trzeba się ich uczyć. Wtedy dopiero okazuje się, jak bogata jest skarbnica kultur tych narodów. I wtedy dopiero, gdy się zna źródła istniejących odmień-

ności, rozumie się, dlaczego jedni ludzie na święcie żyją tak, inni inaczej — i każdy uważa swój sposób życia za najwłaściwszy. A jednak nam, ludziom z Europy, zwłaszcza z krajów socjalistycznych, z Polski, trudno przy­ stać na wiele zwyczajów, które się tam spotyka. Trudno przede wszystkim przymknąć oczy na stosunki społeczne, tak bardzo sprzeczne z na­ szymi ideałami. Oto wielka budowa, opleciona rusztowaniami z chwiejnych tyczek bambusowych. Po tych rusztowaniach wdrapują się wymęczone dzieci, dziesięcioletnie, a nawet młodsze, nosząc na głowach po sześć, Siedem cegieł — ile które ura­ dzi. Pracują dłużej niż ustawowe osiem godzin, nikt nie przejmuje się przepisami o ochronie pracy. Zarabiają ćwierć rupii dziennie — tyle kosztuje pół kilo ryżu. Próbowano nieraz, na przykład, na budowach kierowanych przez pol­ skich inżynierów w stanie Bihar, zabronić dzie­ ciom pracy, wysłać do szkoły nieletnich tragarzy. Nie udało się. Ich ojcowie podjęli strajk protes­ tacyjny, stanęły roboty. Dziecko musi praco­ wać, bo te nędzne grosze, które przynosi, po­ trzebne są rodzinie — w domu przecież jest jeszcze kilka maleństw do wykarmienia. Oto, przy tej samej budowie, stoją unierucho­ mione transportery do przenoszenia ziemi z wy­ kopów. Nie warto ich uruchamiać. Przedsię­ biorcy taniej wypada zatrudnić kilka setek ko­ biet, uginających się pod ciężarem niesionych na głowie koszy z ziemią. Często nie chodzi zresztą o oszczędności na kosztach budowy — po prostu związki zawodowe zakazały używania transportera, żeby tych kobiet nie pozbawiać szansy zapracowania na miseczkę strawy. Oto znów całkiem inna, ale równie zawsty­ dzająca sprawa: nad brzegiem morza, w Bom­ baju, piękne, luksusowe kąpielisko ocienione palmami. Na bramie napis: „For whites only” — tylko dla białych. Basen służy głównie Angli­ kom, dawnym kolonialistom, których tu jeszcze sporo pozostało na intratnych posadach. „Ko­ lorowi” wstępu nie mają. Indie są wprawdzie niepodległe, dumne z tej niepodległości, lecz ich obywatele we własnym kraju nie mogą zażyć kąpieli w tym ekskluzywnym basenie, nawet za słoną opłatą, bo to kąpielisko zarządzane jest według zasad rasistowskich. Dopiero ostatnimi czasy, po burzliwych protestach w prasie i ulicz- 21

nych demonstracjach zezwolono Indusom raz w tygodniu wchodzić na teren kąpieliska i na­ wet pływać w basenie. „Biali” w te dni nie przy­ chodzą, wolą siedzieć w domu, nie chcą się stykać z „gorszym towarzystwem”. Konstytucja Indii nie czyni żadnych różnic między prawami kobiet i mężczyzn. Ale kto czyta konstytucję? Kto zna jej paragrafy i prze­ strzega ich? Owszem, matka w domu jest praw­ dziwą panią, główną osobą rodziny, ona decy­ duje o rozplanowaniu wydatków i o małżeń­ stwach dzieci. Także siostra, zwłaszcza starsza, ma duży autorytet — i potrafi zatruć życie bra­ ciom. Dom jest świątynią kobiet. Poza domem jednak kobiety — jeśli w ogóle wychodzą z do­ mu dalej niż do sklepiku czy na bazar — stają się istotami drugiej kategorii, nieporównanie gorszymi od mężczyzn. Nie wypada, przenigdy, by kobieta zamieniła choć kilka słów z obcym mężczyzną. Nawet podczas dyplomatycznych przyjęć, a więc w sferach „najwyższych”, po­ śród społecznej elity, panowie tworzą osobne grupki towarzyskie, panie plotkują między sobą. W kinach, kawiarniach, na wystawach, we wszel­ kich miejscach publicznych — kobiety są rzad­ kością, nawet w towarzystwie mężów, ojców czy braci; same nie przychodzą nigdy. Wiele tutejszych zwyczajów jest po prostu za­ bawnych. Kiedy ktoś spośród zamieszkałych w Indiach obcokrajowców zaprasza do siebie znajomego Indusa, musi być przygotowany na wszelkie niespodzianki. Gość może przyjdzie sam, chociaż był zaproszony z małżonką (to jeszcze pół biedy), ale może też — całkiem od­ wrotnie — przyprowadzić z sobą sporą rodzinę, powiedzmy, kilkanaście osób, w tym malutkie dzieci. Na wszelki wypadek lepiej też się z góry upewnić, czy gość jada mięso, czy też przestrzega 22 zasad wegetariańskich, bo inaczej może dojść do przykrej sytuacji, że gość nawet nie tknie jedzenia i wyjdzie głodny. Każdy Europejczyk musi mieć w Indiach, żeby móc normalnie żyć, parę osób służby. Jedna nie wystarczy. Kucharz gotuje, ale za żadne skarby nie zgodzi się umyć brudnych na­ czyń — od tego jest „sweeper” z niższej kasty. Kucharz — to wysoka i szanowana specjalność zawodowa. Pewien Polak, nowicjusz w indyj­ skich stosunkach, od razu spoufalił się z własnym

kucharzem: ten wyznał mu, że jest bardzo po­ stępowych, socjalistycznych, a nawet prawie komunistycznych przekonań. Pogadali o tym i owym, wymienili zgodne opinie na tematy polityczne. Na drugi dzień kucharz nie ugoto­ wał obiadu i rozsiadł się w salonie: przecież, skoro obaj są postępowi i obaj wyznają zasadę równości wszystkich ludzi, dlaczego jeden ma usługiwać drugiemu? W Goa, dawnej kolonii portugalskiej nieda­ leko Bombaju (były na terenie Indii — oprócz angielskich — małe posiadłości Portugalii i Fran­ cji), zginął któregoś dnia szef lokalnej admini­ stracji. Po prostu zapadł się pod ziemię! Nie ma szefa! Administracja zaczęła szwankować, nie miał kto podpisywać papierków, policja na gwałt prowadziła poszukiwania po całej okolicy. Gdzie jest szef? Porwali go? Utonął? Nareszcie znaleziono szefa w dalekiej, gór­ skiej grocie. Siedział tam parę tygodni, wraz z mędrcem „guru”, swym duchowym mis­ trzem— i oddawali się nabożnym medytacjom. Hindusi uważają, że raz na jakiś czas dorosły mężczyzna, a już koniecznie mężczyzna w sile wieku, powinien oderwać się trochę od przy­ ziemnych spraw, od rządzenia, od pracy, do­ mowych kłopotów, od rodziny i przyjaciół; po­ winien podumać o rzeczach wyższych — o bo­ gach, o sensie życia, o przeznaczeniu. To dob­ rze robi na rozklekotane nerwy i uszlachetnia duszę. Poszukiwania szefa kosztowały 50 000 rupii. Nikt nie miał doń o to pretensji. Nikt się nawet nie dziwił... Więc i my nie dziwmy się, że Indie są takie, jakie są. O KULTURZE HARAPPY I MĄDROŚCI GANDHIEGO INTERNATIONALTOURIST YE, INDIA 3 ^ 1 9 6 7 Można być w centrum Delhi, stolicy Indii, i odnieść wrażenie, że się jest w jakimś gigantycz­ nym parku, przeciętym ogrodowymi alejkami o ustokrotnionej szerokości, po których nikt nie spaceruje, najwyżej mknie samochodem. Ale można też być w centrum Delhi i odnieść wrażenie, że się jest w jednym z tysiąca chaotycz­ nych, ludnych, zatłoczonych do nieprzytomności miast tego kraju, w niczym nie lepszego od nich i w niczym nie gorszego. Są bowiem właściwie dwa miasta o tej nazwie: Nowe Delhi i Stare Delhi, zrośnięte w jedną całość. Niektórzy mówią, że jest to nawet pięć miast, bo odrębny charakter ma dzielnica uniwersytecka, inny — podmiejska dzielnica dy­ plomatycznych rezydencji, jeszcze inny — oko­ lice dawnego angielskiego obozu wojskowego i urzędniczego. W Nowym Delhi jest właściwie jedno tylko miejsce, świadczące o stołeczności tego miasta: 25

szeroka, centralna arteria Radżpat, która biegnie wśród trawników i sztucznych sadzawek do podnóża monumentalnego pałacu prezydenckie­ go, okolonego budynkami różnych instytucji- rządowych. Na Radżpat w zwykłe dni jest pusto — aż dziw, że są takie miejsca w Indiach! Natomiast w dni świąt narodowych płynie tędy prawdziwa ludzka rzeka albo defilują od­ działy wojska, w tym szczególnie malownicze jednostki kawalerii na wielbłądach. Nie jesteśmy ciekawi budynków rządowych, zresztą do prezydenta można... zadzwonić. Je­ go telefon, numer 35 321, figuruje w każdej książce telefonicznej. Do pani premier Indiry Gandhi — 32 312. Do ministra Obrony Naro­ dowej 611 614. Udajmy się nad pustawy brzeg rzeki Dżamny, gdzie w dzikim, wiejskim krajobrazie wznoszą się dwa mauzolea, dwa pomniki, najdroższe sercu Indusów. Jeden z nich czci pamięć Gan- dhiego. Drugi — Nehru. Dwóch najwybitniej­ szych ludzi współczesnych Indii, tych, którzy wielki naród poprowadzili ku niepodległości. W to miejsce przybywają miliony ich współ­ obywateli, by rozpamiętywać dzieje swego pra­ starego kraju, jego wielkości, upadku i odro­ dzenia. I my cofnijmy się w głęboką przeszłość. Około połowy trzeciego tysiąclecia przed na­ szą erą (sto czy dwieście lat wcześniej lub później nie czyni w tej skali różnicy) w dolinie rzeki Indus rozkwitła cywilizacja nie mniej wspaniała, aniżeli w dolinach Nilu i Eufratu. Piramidy, które zbudował faraon Cheops, były wtedy całkiem nowiutkie, zaś sławny prawo­ dawca Babilonii, Hammurabi, miał się dopiero narodzić za jakieś pół tysiąclecia... W tych to czasach nad Indusem wyrastały ogromne mia-

28 f l|j^ w(] i \\ F * ]: ,» O S T A G E sta, z podziwem odkopywane dziś przez arche­ ologów. Najbardziej znane z nich to Harappa i Mohendżo-Daro; tak się zwą obecnie. Jak nazywali je prastarzy mieszkańcy — nie wia­ domo. Oba miasta, co szczególnie rzuca się w oczy, były starannie zaplanowane pod względem urba­ nistycznym. Sieć ulic, krzyżujących się pod kątem prostym, dzieliła je na uporządkowane architektonicznie „bloki” i dzielnice. Domy wznoszono z cegieł doskonale wypalonych. Mia­ ły one po dwa i więcej pięter. Znakomicie roz­ budowany był system kanalizacyjny, istniały tam wielkie łaźnie, magazyny żywnościowe, a także inne gmachy publicznej użyteczności — na przykład hotele. Ludność tych miast oswoiła już owce, bawoły, wielbłądy, nawet słonie. O jej upodobaniach artystycznych 'świadczą liczne, oryginalne figurki wypalane z gliny, rzeźbione w kamieniu, odlewane w brązie oraz ozdoby ze złota, srebra i szlachetnych kamieni. Zagadką dla nauki są bardzo licznie znajdowane w wykopaliskach pieczęcie, starannie ryte w ka­ mieniu; znajdują się na nich podobizny zwierząt, najczęściej potężnych bawołów, oraz znaki pi­ sma, dotychczas, niestety, nie odczytanego. Pie­ częcie te służyły zapewne celom handlowym, do znakowania towarów. Cywilizacja doliny Indusu została zniszczona przez napływowe ludy koczownicze — Ariów, których prakolebką były zapewne stepy ukraińskie, a może po­ łudniowe wybrzeża Bałtyku; istnieje zresztą w tej sprawie wiele hipotez. Ariowie zburzyli zdobyte miasta, ale też przejęli od ich mieszkań­ ców wiele elementów starej kultury miejscowej. Na przykład kult boga Sziwy i jego małżonki Kali ma przedaryjską genezę. Z okresu umacniania się i rozprzestrzeniania władzy Ariów — mniej więcej między 1500 a 1000 rokiem przed naszą erą — pochodzą hymny Rygwedy, najstarsze z zachowanych dzieł literackich. Rygweda, do dziś najświętsza z religijnych ksiąg hinduskich i podstawa ca­ łej hinduskiej obrzędowości zawiera wiele opi­ 29

sów walk i zdobywania twierdz, stanowi więc zarazem swoistą kronikę tamtych niespokojnych czasów. W następnych wiekach Ariowie, osiedleni początkowo w Pendżabie, nad Indusem, prze­ nikają coraz bardziej na południe Indii. Roz­ wija się ich literatura, doskonali język, kształ­ tuje filozofia, system społeczny, religia. Z okre­ su między VI a II wiekiem przed naszą erą pochodzą dwa słynne, olbrzymie i piękne epo­ sy — Mahabharata i Ramajana — zawierające znakomite opisy życia, zwyczajów, wierzeń, a także wydarzeń politycznych. Eposy te są jak gdyby kamieniem węgielnym całej później­ szej kultury Indii. Aż do czasów obecnych są również natchnieniem artystów i źródłem ży­ ciowej mądrości dla wszystkich Indusów. Nie- oświeceni chłopi, analfabeci, potrafią recytować całe długie poematy z tych wspaniałych dzieł, przekazywane z ojca na syna, z ust do ust przez niezliczone pokolenia; podobnego fenomenu ży­ wości dzieł literatury sprzed przeszło dwóch tysiącleci nie zauważono nigdzie więcej na świę­ cie. Na 567 lat przed Chrystusem urodził się w In­ diach (a właściwie w dzisiejszym Nepalu) twór­ ca nowej religii — Budda. Postawił sobie za cel poprawienie ludzi, udoskonalenie ich uczuć, krzewienie miłości i tolerancji; jego doktryna — spisana później w stu kilkudziesięciu tomach — w ogóle nie zajmowała się... bogiem. Buddyzm jest religią, wedle której każdy może wierzyć, w co chce, może także w nic nie wierzyć, waż­ ne, aby czynił dobro. Buddyzm rozwinął się w Indiach bardzo szybko, jego gorliwym wyz­ nawcą był król Asioka, którego rządy przypadły na III wiek przed naszą erą— „Złoty Wiek” dziejów Indii. Asioka wyznawał zasadę, że 30 powołaniem władcy nie jest umacnianie potęgi państwa, lecz utrwalanie pokoju i krzewienie miłosierdzia. Wysyłał on nawet posłów do Egiptu, na Cejlon, do Macedonii, by namawiali tam­ tejszych królów do przyjęcia takich samych zasad. Na Cejlonie się udało, wyspa ta przyjęła buddyzm i jest mu wierna do dziś. Ileż to w tamtych czasach działo się w Indiach! Mniej więcej równocześnie powstawały arcy­ dzieła literatury hinduskiej, Ramajana i Ma­ habharata, rozprzestrzeniały się nauki nowej, rewolucyjnej podówczas religii buddyjskiej, zdo­ bywała wyznawców trzecia religia Indii — dżi- nizm, od zachodu zaś, z ziem za Indusem, |'•odbitych przez Aleksandra Wielkiego, pro­ mieniowały wpływy kultury greckiej! To przeplatanie się i współżycie różnych religii, kultur, języków, obyczajów, było zawsze i pozostało aż do czasów współczesnych wielką i piękną osobliwością Indii. Przybyli do Indii misjonarze chrześcijańscy. Wedle tradycji, pier­ wszym z nich był apostoł Tomasz (ten „nie­ wierny Tomasz”), który miał umrzeć w Ma-

ś TtltO«AWS dras; ale to tylko legenda. Naprawdę pierwsze gminy chrześcijańskie, na południu Indii, po­ wstały w IV wieku i przetrwały do dziś, acz­ kolwiek ich wyznawcy nader często przejmowali rytuały hinduskie, a niekiedy nawet... system kastowy. Później wielu mistyków i filozofów indyjskich na różne sposoby próbowało „po­ łączyć” hinduizm z chrześcijaństwem. Podobnie było z islamem, który od początków X III wie­ ku stał się w Indiach religią zwycięskich na­ jeźdźców. Przez szereg stuleci muzułmańscy władcy, Wielcy Mogołowie, próbowali narzu­ cić Indusem wiarę w jednego Allacha. Olbrzy­ mia większość hinduistów oparła się tej presji, lecz nastąpiło przenikanie się obu religii. Hin­ dusi przejęli na przykład od muzułmanów za­ sadę „pardy”, odosobnienia kobiet, a jedna z ich sekt — hingajatowie — zarzuciła reguły kastowe, nie wierzy w wędrówkę dusz. Ale był i wpływ odwrotny: sporo mahometan za­ częło organizować życie swych społeczności we­ dle zasad kastowych, składać ofiary hinduskim bóstwom, ściśle według ceremoniału Rygwedy... * - ■ ■ł 1 Zdarzają się też przypadki, że ślubów udzielają zarazem bramin i muzułmański imam; nie­ którzy wierzą, iż małżeństwa takie są najbardziej zgodne i szczęśliwe. Religijną mieszaniną jest wiara Sikhów, wa­ lecznej i energicznej narodowości z Pendżabu. Sikhowie uznają za boga Wisznu, lecz potę­ piają kasty i sprzeciwiają się obrazom, przed­ stawiającym bogów, tak ulubionych przez pra­ wowiernych hindusów. Później, po najeźdźcach muzułmańskich, za­ częły do portów Indii dobijać statki z przyby­ szami z Europy — najpierw Portugalczykami. Indusi ich także przyjęli życzliwie, aczkolwiek bez większego zainteresowania. Indie — zda­ niem ich mieszkańców — są najwspanialszym miejscem w świecie, samym środkiem świata, czegóż więc można się spodziewać od przy­ byszów z jakichś peryferii? I cóż ciekawego może być w tamtych zamorskich krajach, gdzie jest zimno i gdzie panują złe obyczaje? W do­ datku Europejczycy, wedle gustów indyjskich,

są okropnie brzydcy, mają niezdrową cerę, jak trędowaci, mają włosy żółte, jak upiory (bo indyjskie upiory są blondynami), a w naj­ lepszym razie takiego koloru, jak małpia sierść. Jeszcze smagłych Portugalczyków przyjmowano bez wstrętu, aczkolwiek ich podobizny rzeź­ biono w karykaturze, lecz bladolicy i jasno­ włosi Anglicy wzbudzali fizyczną odrazę. Brytyjscy kupcy, a potem żołnierze, nie zra­ zili się jednak tą negatywną oceną krajowców. Indie od dawien dawna przecież wzbudzały swymi bogactwami niezwykłe pożądanie Euro­ py, ono przecież było motorem sławnej wy­ prawy Kolumba, który długo twierdził z upo­ rem, że odkryty przezeń kontynent leży tuż tuż koło Indii, że już tylko jeden krok do wspa­ niałych skarbów wymarzonego kraju. Angli­ cy, pozbywszy się portugalskich konkurentów, a później także rywali francuskich i holender­ skich, do skarbów owych dobrali się na serio. Handlowe faktorie, założone w wielu miejscach na wybrzeżu Indii i trudniące się początkowo kupiectwem, stały się w końcu XVIII wieku wypadowymi bazami angielskiego kolonializmu. Silnym sprzyja szczęście. W tym samym czasie, kiedy Anglia zdobywała przewagę na wszystkich morzach, cesarstwo Wielkich Mogo- łów trawione było walkami wewnętrznymi, a ściś­ lej mówiąc — rozpadało się na wiele części. Sy­ tuacja dla ekspansji angielskiej była wręcz wy­ marzona. Czasem siłą, ale częściej dyplomatyczną zręcznością, czasem przekupstwem, to znów pochlebstwem, wygrywaniem jednych władców indyjskich przeciw innym — Anglicy podpo­ rządkowują sobie coraz większe połacie olbrzy­ miego kraju, poczynając od Bengalu, który ■ w ostatnich dziesięcioleciach XVIII wieku stal się własnością Kompanii Indii Wschodnich — 34 NAUGURATION OF NEW DELHI 1931 po przylądek Komorin na skrajnym południu, jedynie Nepal zachowuje suwerenność. Angli­ kom udaje się pod berłem swej królowej Wi­ ktorii zjednoczyć całe Indie, co nigdy przed­ tem nie zdarzyło się w historii. Ani sławny Asioka, ani Akbar, najpotężniejszy z Wielkich Mogołów nie panowali nigdy nad wszystkimi ziemiami Indusów. Anglicy rozumieli jednak, że tak ogromnej zdobyczy nie potrafią w całości przełknąć i prze­ trawić, nie podporządkowali więc całych Indii ogromnego „przedsiębiorstwa” handlowego, dy­ sponującego własną armią i stanowiącego przed­ nią straż brytyjskiego imperializmu w Indiach. W okresie wojen napoleońskich, kiedy Fran­ cuzi dowolnie obalają i ustanawiają trony nie­ mal w całej Europie, Anglicy czynią to samo w państwach i państewkach indyjskich. Wkrótce, oprócz Pendżabu, wszystkie części Indii sta­ ją się posiadłościami albo protektoratami Wiel­ kiej Brytanii. W połowie XIX wieku podpo­ rządkowany zostaje również Pendżab. Władz­ two Anglików rozciąga się od Himalajów, aż

i ;adm CtT>ir GłRNAR swej bezpośredniej administracji. Przy władzy, na ogół czysto formalnej, pozostało całe mrowie różnych nizamów, książąt, radżów, sułtanów i maharadżów, posiadających wspaniałe pałace, nieprzebrane skarby i prywatne armie. Bry­ tyjczykom nie tylko nie przeszkadzało istnienie tych państewek, lecz przeciwnie — było ono główną podporą kolonialnych stosunków. Kie­ dy w 1857 roku wybuchło w Indiach powstanie, którego przywódcy obwołali Bahadura-szacha cesarzem, z siedzibą w Delhi, większość lo­ kalnych królików indyjskich stanęła po stronie Anglików. Powstanie zostało utopione we krwi. Na kilkadziesiąt następnych lat Indie pozostały „Perłą Brytyjskiej Korony”, głównym źródłem olbrzymich zysków kolonialnych europejskiej wyspy. Ale powstanie nie uśmierzyło wolnościowych dążeń Indusów. Przeciwnie, stało się wielką dziejową próbą, która ogromnej większości mie­ szkańców Indii uświadomiła jedność ich kra­ ju. Klęska była zarzewiem późniejszego zwy­ 36 cięstwa, wywalczonego nie bronią, lecz masową, cierpliwą, upartą działalnością polityczną. Kierowniczą siłą walki politycznej stał się Indyjski Kongres Narodowy, założony w Bom­ baju w 1885 roku. Partia ta, skupiająca bojowni­ ków o niepodległość Indii, znalazła wspaniałe­ go przywódcę duchowego w osobie Gandhiego, jednej z najbardziej fascynujących postaci XX wieku. Napisano o Gandhim tysiące książek i arty­ kułów, określano go najróżniejszymi przymiot­ nikami w superlatywach, skrupulatnie anali­ zowano (i krytykowano również) każde zdanie z licznych jego prac i przemówień. Żartowano często na temat jego „dziwnych” i „śmiesznych” pomysłów: Gandhi nigdy nie jadał mięsa, ca­ łymi miesiącami żywił się tylko mlekiem kozy, której sam doglądał, prządł na ręcznym koło­ wrotku, chodził boso, coraz to podejmował głodówki, potępiał miłość cielesną, wzywał do ochrony krów — czy nie dość powodów, aby podejrzewać go o pomieszanie zmysłów? Gandhi jednak wszystko, co robił i co głosił, dostoso-

wywał do mentalności, psychiki, upodobań, wierzeń i obyczajów swego ludu — chociaż czę­ sto sprzeciwia! się tym wierzeniom czy obycza­ jom — rozumiał bowiem doskonale, że tylko tą drogą zdoła trafić do jego serc. I rozumu. Jego naczelną zasadą polityczną wobec ko- lonialistów było „sprzeciwianie się złu nie- gwałtownymi środkami”; w myśl tej zasady rzucił, na przykład, hasło bojkotowania angiel­ skich towarów, które przyczyniło imperialistom znacznie większych trudności, niżeli jedno czy drugie zbrojne powstanie. Świętość krów, tak głęboko zakorzenioną w wierze hindusów, re­ spektował Gandhi przede wszystkim dlatego, by móc z tym większą stanowczością zwalczać inną zasadę hinduizmu: odsunięcie poza na­ wias życia „niedotykalnych”. Uległość wobec jednych reguł zdobywała mu olbrzymie poparcie współwyznawców, które obracał przeciw innym, bardziej szkodliwym i anachror icznym regu­ łom tej religii. Podobnie postę Jował Gandhi i w wielu innych przypadkach, poświęcając wartości mniej cenne na rzecz wartoścj wyż­ szych, '"ażniejszych. Najmocniej przejmowało Gan^nego pragnienie pogodzenia dwóch wiel­ kich odłamów indyjskiego społeczeństwa: hin- duistów z muzułmanami. Niestety, tej szla­ chetnej ambicji nie udało mu się urzeczywistnić. Wraz z odejściem kolonialistów, nastąpił po­ dział ich gigantycznej posiadłości na Indie i Pakistan, wedle zasady wyznaniowej. Operacji tej towarzyszyły obustronne rzezie ludności, które spowodowały setki tysięcy ofiar. Zła­ many klęską swych marzeń, Gandhi nie brał udziału w podniosłej uroczystości ściągnięcia flagi brytyjskiej sprzed Pałacu Prezydenckiego w Delhi — symbolicznego aktu, towarzyszące­ go ogłoszeniu niepodległości Indii w dniu 15 38

sierpnia 1947 roku; uważał ten dzień za fa­ talny dla Indii, skoro wolności nie towarzyszyła jedność i nadal trwały krwawe pogromy zarówno muzułmanów, jak hinduistów. W parę miesięcy później on sam padł ofiarą tego fanatyzmu, zastrzelony przez zagorzałego hinduistę, wro­ giego idei Gandhiego zbliżenia wyznawców dwóch religii. „Światło nam zgasło i ciemność zapanowała wśród nas” — powiedział wtedy do narodu Ja- waharlal Nehru, wielki przyjaciel Gandhiego, wierny towarzysz jego walki — i polityczny opo­ nent — zwolennik odmiennych metod rządzenia Indiami. Nehru, chociaż równie głęboko jak Gandhi, przeniknięty miłością do starych tra­ dycji indyjskich, do dawnej kultury i filozofii swego narodu, był gorącym i konsekwentnym rzecznikiem postępu cywilizacyjnego, gospo­ darczego i społecznego. On rzucił hasło uprze­ mysłowienia Indii i z uporem realizował je, na przekór wszystkim trudnościom, on zwalczał staroświeckie ideały ascezy, lansowani przez Gandhiego, zachęcając do korzystania z życia w całym jego bogactwie, on wreszcie trwale zapisał się w dziejach światowej polityki, for­ mułując ideę „niezaangażowania” i solidarności krajów, wyzwolonych od kolonializmu. Przez szereg lat Nehru, jako powszechnie uznawany przywódca bloku niezaangażowanych krajów afro-azjatyckich — miał olbrzymi polityczny i moralny autorytet w całym świecie, był jedną z najwybitniejszych postaci polityki międzyna­ rodowej. W jakiś czas po śmierci Nehru — ster rzą­ dów Indii objęła jego córka, Indira Gandhi, ko­ rzystając z blasku wielkości swego ojca. Czy su­ kcesja ta jest pomyślna? Szeroki to temat i trud­ no na takie pytanie odpowiedzieć jednoznacz- 41

nie. W okresie swych rządów pani premier miała momenty niesłychanej popularności — i chwile ciężkie, w których sympatie narodu wyraźnie się od niej odwracały. Odnosiła zwy­ cięstwa, ale też ponosiła porażki. Ogromny ciężar spoczywa na jej barkach, bo też chy­ ba nie ma drugiego kraju na świecie, który by się borykał z tak ciężkimi, jak Indie, problemami. Gnębią go posuchy tak straszne, że codzienny łyk wody staje się marzeniem dla milionów ludzi, i powodzie tak niszczycielskie, że ni­ weczą tysiące istnień ludzkich, dziesiątki ty­ >>>sięcy domów, setki tysięcy hektarów zboża na polach. 400 milionów Hindusów nie umie czytać i pisać, 250 milionów stale spożywa mniej kalorii, niż wynosi życiowe minimum, około 70 milionów (nikt nie zna dokładnie liczby) nie ma pracy, a dwa razy więcej pracuje dorywczo. Wbrew prawu nadal utrzymują się bariery ka­ stowe i nadal istnieje faktyczne upośledzenie kobiet (chociaż kobieta stoi na czele państwa!). ■Wbrew reformom gospodarczym, inicjowanym przez rząd, nadal bogaci bogacą się, a biedni 42 biednieją: nigdzie nie ma tylu co w Indiach milionerów i tylu nędzarzy. Kraj, iżby energicz­ niej ruszyć z miejsca, musi rozwijać przemysł — a istniejące moce nie są wykorzystane, 80 000 inżynierów zaś pozostaje bez pracy. Oto próbka z nie kończącej się listy indyjskich kłopotów. Będzie o nich mowa w innych miejscach tej książki. O HAKIMACH I UCIERANIU SZMARAGDÓW Instytut Hamdard w Delhi jest zarazem kliniką, przychodnią, fabryką leków i placówką naukowo-badawczą, w której zatrudnieni są — obok siebie — profesorowie amerykańscy i euro­ pejscy, wykładający na najsławniejszych uni­ wersytetach oraz indyjscy hakimowie, uważani w Europie za zwykłych znachorów. Ci pierwsi mają do dyspozycji aparaturę rentgenowską, elektrokardiografy, pracownie analityczne, cały złożony zestaw technicznych środków, jakimi dysponuje współczesna medycyna. Ci drudzy badają puls i przyglądają się twarzom, a zwłaszcza oczom pacjentów. Potem jedni i drudzy o s o b - n o stawiają diagnozy. W dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach na sto diagnozy są zgodne. W jednym na sto — rozbieżne. Ale nie zawsze rację mają uczeni z Europy. Hakimowie nie są znachorami. Każdy z nich kończy siedmioletnie studia na Państwowym Uniwersytecie Hakimów. Jest w Indiach po­ nad sto takich akademii medycznych: 97 pra­ ktykuje system Ajurweda, 9 — system Unani, kilka innych jest wiernych „szkole tybetańsko- -chińskiej”, której specjalność stanowi akupun­ ktura. Ajurweda jest medycyną oryginalnie indyj- 43

ską, uprawianą od jakichś trzech tysięcy lat; Unani wywodzi się z medycznych nauk persko- arabskich, które z kolei czerpały wiedzę od Greków. Wszystkie te szkoły nie gardzą bynaj­ mniej pewnymi doświadczeniami europejskimi, aczkolwiek same są posądzane przez ogromną większość naszych lekarzy o szarlatanerię. — Jeśli mamy ciężki przypadek chirurgiczny, posyłamy pacjenta do kliniki europejskiej — mówi jeden z lekarzy Instytutu, dr Nasim.— Jeśli w grę wchodzi choroba zakaźna, stosujemy antybiotyki. W tych dziedzinach Europa nas wyprzedziła, chociaż — prawdę mówiąc — cała tradycja waszej medycyny ma zaledwie trzysta lat, ani się równa naszej. — To znaczy, że przy innych chorobach bardziej ufacie własnym metodom? — Oczywiście. Potrafimy leczyć lub choćby zaleczać wiele takich chorób, wobec których wasi lekarze są bezradni. Nawet wiele postaci raka. Instytut Hamdard uprawia medycynę wedle szkoły Unani; jej podstawą są dzieła starych mistrzów — niektóre z nich sięgają czasów przed naszą erą! Większość pochodzi sprzed tysiąca lub kilkuset lat. Mądrości zapisane w tych książ­ kach o anatomii, fizjologii i działaniu przeróż­ nych leków — zdaniem dr Nasima — wcale nie straciły na aktualności w świetle wiedzy współ­ czesnej. Owszem, czasem zdarza się, że trzeba zweryfikować, poprawić, a nawet odrzucić ja­ kąś średniowieczną czy starożytną teorię, lecz są to przypadki rzadkie. Fabryka leków, mieszcząca się przy Insty­ tucie, sprawia niesamowite wrażenie: jakby pra­ cownia alchemików, połączona... ze sklepem jubilerskim, bo do cennych specyfików należą sproszkowane złoto i srebro, a zwłaszcza tarte perły i szmaragdy. Ogromna większość surow­ ców to jednak zioła — ponad siedem tysięcy ziół, których większość w ogóle nie znana jest medycynie europejskiej. Stosuje się także ta­ kie dodatki jak: wywar ze skorpionów, wątrobę rekina i jego starte na proszek zęby, wyciągi z jąder małp i żółwi, marynowane krowie żo­ łądki. Każdy z tych naturalnych surowców został w ostatnich latach dokładnie zbadany przez chemików i farmakologów, nowoczesnymi metodami; nie ma tu żadnych „czarów”, indyj­ skie preparaty lecznicze są bogate w rozmaite 45

substancje, stosowane także w aptekach euro­ pejskich, chociaż na ogół w syntetycznej postaci. Oto parę z najpopularniejszych leków: M a u 11a h a m. Skład: destylat z 23 ziół po­ budzających, wyciąg z mięsa, esencja ze świe­ żych i sfermentowanych owoców. Działa wzma­ cniająco na cały organizm, zwiększa jego od­ porność na choroby. J o s h i n a. Lekarstwo ziołowe, preparowane wedle recept sprzed 2 tysięcy lat. Obniża go­ rączkę, leczy wszelkie stany zapalne i bóle głowy, działa uspokajająco. S a d u r i. Leczy astmę, chroniczne bronchity, zapalenie płuc, skutecznie zapobiega gruźlicy. Zawiera wyciągi z ziół i rozmaite substancje mineralne. L a r z i n a. Najlepsze lekarstwo antymalarycz- ne. R o g h a n S u r l e k . Leczy reumatyzm, lum- bago i różne rodzaje paraliżu. K h a m i r a G a o z a b a n A m b r i. Zawie­ ra tarte perły i szmaragdy oraz ambrę. Wzmacnia wzrok, leczy sklerozę, poprawia pamięć, sku­ teczne jest także w przypadkach debilizmu. K u s k t a P i l a K a l a n . Głównym skład­ nikiem jest złoto. Leczy choroby krwi, nerwów i tkanki mózgowej. L a b u b K a b i r . Zawiera około 50 składni­ ków roślinnych i mineralnych, w tym srebro, a także tarte móżdżki wróbli. Przedłuża młodość, uodparnia na różne choroby. Podobnych leków— tych najpopularniejszych, które trafiają w gotowej postaci do aptek, w tu­ tejszej fabryce wytwarza się 75. Ale dla specjal­ nych przypadków, leczonych w klinice, można skomponować setki innych. — Jedno mnie zdumiewa... Dlaczego w tej wytwórni jest tak brudno? Dlaczego nie 46 przestrzegacie podstawowych zasad higieny? — To, co trafia do butelek czy kapsułek, jest idealnie czyste, wysterylizowane. A kurz, na­ szym zdaniem, nikomu nie szkodzi. Nie prze­ sadzamy z czystością nawet w salach szpitalnych, z wyjątkiem tych, gdzie leżą chorzy z otwartymi ranami. W innych c e 1o w o nie przestrzegamy takich zasad higieny jak wy, w Europie. Zbytnia czystość bowiem bywa szkodliwa: jeśli pacjent nasz leżałby w warunkach idealnie higienicznych to organizm jego straciłby naturalną odporność 47

na rozmaite bakterie, z którymi stykał się przez całe życie. Potem, po wyjściu ze szpitala, pacjent znalazłby się znów w warunkach niehigienicz­ nych, które są naturalnym produktem naszego klimatu i naszego ubóstwa — a wtedy natych­ miast uległby zakażeniom bakteryjnym. Nie wszystko, co dobre w Europie, dobre jest dla Indii. Podobnie z lekarstwami: niektóre z na­ szych naturalnych preparatów można by z po­ wodzeniem zastąpić waszymi, syntetycznymi. Tylko, że byłyby one kilkanaście razy droższe — i kto w Indiach mógłby je kupić? Lekarze europejscy, współpracujący z Insty­ tutem Hamdard, potwierdzają teoretyczną war­ tość indyjskich „naturalnych” lekarstw, acz­ kolwiek z większą ostrożnością mówią o wszech­ stronności ich działania. I dodają: — Jedno jest przy tym pewne: lekarstwa te nigdy nie powodują negatywnych skutków ubocznych czego niestety nie można powiedzieć o naszych, europejskich. O MIEŚCIE NAJŚWIĘTSZYM I „ODZIANYCH W POWIETRZE” W Benares, żeby zobaczyć to, po co turyści jeżdżą do Benares, trzeba wstać przed świtem, najpóźniej z pierwszym brzaskiem. Kiedy czer­ wona kula wynurzy się znad horyzontu, roz­ żarzając niebo, do Gangesu — rzeki świętej, a najbardziej świętej właśnie w Benares — zaczynają wchodzić pielgrzymi, ażeby zażyć świętej kąpieli. Wchodzą w nurt szerokimi schodami kamiennymi, zwanymi ghat, których dolne stopnie zalane są wodą. Jeśli trafi się tutaj w dzień zwykły, powszedni, kąpiących się jest zaledwie parę setek, najwyżej tysiąc, 48 może półtora tysiąca. W dni wielkich świąt bywają setki tysięcy. Setki tysięcy pielgrzymów wszelkimi środkami lokomocji, a także pieszo, podążają z całych Indii do Benares, bo kto za­ żyje kąpieli w Benares — będzie miał znacznie lepsze życie po śmierci, odrodzi się w lepszym wcieleniu. W nurcie rzeki są kamienne platformy, osło­ nięte wypłowiałymi parasolami. Na platformach, do połowy zanurzeni w wodzie tkwią w dziwnych pozach znieruchomieli pielgrzymi: jedni z rę­ kami na piersiach, inni z wyciągniętymi ku niebu; niektórzy siedzą w kucki, inni w „po­ zycji lotosu”, z nogami zaplątanymi w supły, inni stoją albo biją pokłony lub zaczerpywaną dłońmi wodą cierpliwie polewają sobie głowy. Niektórzy robią małe przepierki. Młodzież, nie bacząc na świątobliwość miejsca, pływa sobie kraulem, dzieci pluszczą się przy brzegu — to także wymazuje grzeszne myśli i uczynki. Do­ bre jest nawet płukanie zębów i, oczywiście, picie tej mętnej wody, niosącej ścieki z kilku­ nastu wielkich miast i tysięcy wsi, oraz popioły zmarłych, spalonych na stosach, które płoną tuż przy brzegu. Nikomu nie przychodzi do głowy kłopotać się o higienę. Zresztą, nigdy nie było tu epidemii. Wody Gangesu, zapewne dzięki intensywnej operacji słonecznej (bo prze­ cież nie dzięki protekcji hinduskich bogów!) są rzeczywiście wolne od bakterii, pomimo stałego ich zanieczyszczania. 'fen widok, w jaskrawym słońcu, na tle sta­ rych pałaców, wyrastających wprost z rzeki, jest naprawdę malowniczy i niezwykły, chociaż zarazem przerażający. Ale zachowajmy spokój. Prawdziwe przerażenie ogarnia na sąsiednich, nadrzecznych, ciasnych uliczkach, po których snują się krowy', włażące nawet do domów w

i świątyń; na tych uliczkach, wprost na bruku, leżą pokotem setki starców, wysuszonych na kość nędzarzy i głodomorów, którzy c z e k a j ą ś m i e r c i . Przybyli tu z miast i wiosek odle­ głych o setki i tysiące kilometrów, przeważnie pieszo, z kijem i maleńkim zawiniątkiem, ży­ jąc po drodze z jałmużny. Przybyli właśnie po to, gdy poczuli kres swej ziemskiej wędrówki, aby umrzeć w Benares. Teraz w spokoju, bez­ ruchu, głodzie i pragnieniu — osiągnęli swój cel. Umierają. Nie opodal płoną stosy. Kiedy wydadzą ostatnie tchnienie, zostaną obmyci w wodach świętej rzeki, spaleni na tych sto­ sach, podlewanych świętym roztopionym ma­ słem, a ich popioły znów znajdą się w Gan­ gesie i popłyną — ku następnemu życiu. Wiara w reinkarnację, w niekończącą się wędrówkę duszy przez różne powłoki cielesne, jest główną treścią hinduizmu. Kto żył dobrze, kto przestrzegał dharmy — obowiązków włas­ nej kasty, kto nie jadał mięsa, kto dbał o to, by nie ulec skalaniu, a istnieją tysiące sytuacji, kiedy się skalaniu ulega, ten może się odrodzić znów jako człowiek i to lepszy człowiek, w wyż­ szej, czyściejszej kaście. Kto dharmy nie sza­ nował — na przykład należąc do wyższej kasty wykonywał haniebny zawód szewca, rzeźnika, ogrodnika, sprzątacza, kto jadał mięso, ryby, jajka lub czerwone jak krew pomidory, kto spożył ryż ugotowany przez „nietykalnych” lub nie szanował należycie braminów — ten odrodzi się jako tygrys, szczur czy pies (być psem, to wyjątkowa hańba!), może jako robak, motyl czy po prostu jako źdźbło trawy. Taka jest perspektywa po śmierci, ale po śmierci w Benares jest jednak znacznie lepsza, albo­ wiem wielka część przewinień — może wszyst­ kie? — ulegnie wymazaniu. Oto dlaczego Be- 50 nares jest najświętszym miejscem w Indiach. Skoro zaczęliśmy już o religii, to wypada odpowiedzieć na pytanie: do kogo modlą się wyznawcy hinduizmu, jakim bogom składają ofiary? Ale na to właśnie odpowiedzieć nie­ łatwo. W popularnych książkach często spotyka się uproszczone stwierdzenie, że hinduskim niebem rządzi trójca: Brahma — „stworzyciel”, Wisznu — „ten, który utrzymuje życie” i Szi- wa — „niszczyciel”, lecz uproszczenie to jest tak wielkie, że aż nieprawdziwe. Brahma jest dla swych wyznawców bogiem tak nierealnym, że nikt do niego nie zanosi modłów, mało kto w ogóle o nim pamięta, w całych Indiach jest zaledwie parę świątyń tego teoretycznie naj­ wyższego z bogów. Liczą się przede wszystkim Wisznu, występujący zresztą pod różnymi na­ zwami i postaciami — na przykład Kriszna i Ra­ m a— oraz Sziwa. Jeden i drugi ma swych za­ gorzałych wielbicieli, istnieją właściwie dwa wielkie odłamy hinduizmu: wisznuici i szi- waici. Lecz i to ogromne uproszczenie. Mi­ liony adoratorów ma przecież Kali, boska mał­ żonka Sziwy, znana także pod imieniem Durga, Mahadewa i wielu innymi. Tu i tam są czczeni jeszcze „najstarsi” bogowie, z wczesnej epoki hinduizmu — jak gromowładczy Indra, Mitra — bóg słońca i Waruna — bóg morza i księżyca. Ale i to dalekie jest od dokładności. Wśród wisznuitów i wśród sziwaitów jest mnóstwo większych i mniejszych sekt, których krótka choćby charakterystyka zajęłaby cały, gruby tom. W dodatku istnieje mrowie bogów po­ mniejszych, lokalnych, a wiele cech boskich mają też niektóre drzewa, głazy, źródła, rzeki, a także małpy i węże — nie mówiąc o krowach. Można być wreszcie prawowiernym Hindusem nie uznając żadnego z bogów, ignorując ich, 51

zaprzeczając ich istnieniu. Niektóre szkoły i kie­ runki hinduizmu są całkowicie ateistyczne! Bo­ gowie w tej religii zajmują miejsce drugoplanowe; najważniejsze są pewne reguły życia i postępo­ wania, które zresztą także dalekie są od jedno­ litości. Nie ma potrzeby w tym miejscu szeroko charakteryzować tych reguł, bo spotkamy się z nimi jeszcze przy wielu okazjach, zwłaszcza tam, gdzie będzie mowa o największej osobli­ wości Indii, jaką jest system kastowy. Wyznawcy hinduizmu we wszelkich jego od­ mianach stanowią ogromną większość miesz­ kańców Indii. Ale żyją także w tym kraju dzie­ siątki milionów muzułmanów; ich stosunki z hin- duistami są chłodne, często napięte, niekiedy dochodzi do ostrych walk bratobójczych, po­ chłaniających setki i tysiące ofiar po obu stronach. Żyją też Sikhowie, wyróżniający się turbanami i długimi, zakręconymi brodami oraz wąsami, których nie wolno im obcinać przez całe życie. Sikhowie bez wahania jedzą mięso, nawet wo­ lowe, są przeto lepiej rozwinięci fizycznie od Hindusów i spośród nich rekrutuje się większość indyjskich oficerów i policjantów, a także spor-