Okładka i opracowanie graficzne
EWA KULESZA i WANDA RODOWICZ-CEDROŃSKA
O ITM , CO ZOBACZYMY W INDIACH
Do Indii jest właściwie bardzo blisko... gdy
leci się samolotem. Z Warszawy do Kairu kilka
godzin, Europa jest przecież niewielka, a Morze
Śródziemne wąskie. Teraz skok do Dżiddy
w Arabii Saudyjskiej albo na roponośne wysepki
Printed in Poland
SIIVER JUBILEE
INDIAN AIR FORCE
HUWTSR
NDIA POSTAGE
p c sT A e t ,rtt
... .1 ■
7
Bahrajn w Zatoce Perskiej — trzy godziny lotu,
prawie cały czas nad martwą, skalistą pustynią.
A następny przystanek to już Bombaj.
Vasco da Gamma, który w roku 1498 jako
jeden z pierwszych Europejczyków dobił na
czele czterech portugalskich okrętów do wy
brzeża Indii, zużył na tę podróż 9 miesięcy.
W roku 1825 parowiec „Enterprise” (nie miał
jeszcze śruby, lecz boczne koła z łopatkami jak
stare statki rzeczne) pokonał trasę z Anglii do
Kalkuty w 113 dni, zdobywając 10000 rupii
nagrody za rekordowy wyczyn. A teraz — kilka
naście godzin. Strasznie się ten świat skurczył.
Czym podróżować po Indiach? Najszybciej,
rzecz prosta, samolotem. Odległość półtora czy
dwóch tysięcy kilometrów jest tutaj „normalna”,
Indie nie bez racji nazywane są często „subkon-
tynentem”.Ale, nie bacząc na wygody, oferowane
przez indyjskie lotnictwo, wybierzmy pociąg.
Jedzie się dużo dłużej lecz równie wygodnie —
oczywiście w pierwszej klasie. W klasach niż
szych trudno znaleźć siedzące miejsce nawet
na podłodze. Klasa pierwsza jest czyściutka,
4
świetnie klimatyzowana, a u kelnera można za
mówić najwymyślniejsze nawet dania: wniesie
je na najbliższej stacji, uprzedzonej telefonicznie,
opróżnione zaś naczynia zbierze na stacji na
stępnej. Znakomita organizacja, świetna kuchnia,
idealny porządek. Indie to kraj nowoczesny.
Ale przecież nie wszędzie docierają ekspre
sowe pociągi; do pomniejszych miast jedziemy
autobusem — i od razu jesteśmy mniej pewni,
czy Indie są krajem nowoczesnym. Autobus
pamięta jeszcze czasy przedwojenne, porusza się
z szybkością 30 kilometrów na godzinę, a zresztą
prędzej by nie mógł: to, co się dzieje na drodze,
zupełnie już nam nie przypomina widoków
znanych w Europie. Nie przestrzegane są abso
lutnie żadne przepisy ruchu drogowego, każdy
szofer jedzie, jak chce, nieustannie trąbiąc —
nawet bez potrzeby; poboczem, ale często i środ
kiem drogi, ciurka nie kończący się strumyczek
piechurów (pierwsze wrażenie o indyjskim kraj
obrazie: jest przeludniony, nie ma mowy, by
zobaczyć „dziewiczą przyrodę”); włóczą się wy
chudłe krowy, których nikt nie śmie przegonić;
toczą się wozy o przedziwnych kształtach, naj
częściej na dwóch ogromnych kołach, zaprzę
żone w woły; oraz małe wózki, ciągnięte przez
muły i osły; czasem mijamy majestatyczną ka
rawanę wielbłądów, bywa, że nawet towarowego
słonia z olbrzymim bagażem worków i skrzyń.
A wszystko to w straszliwym, suchym skwarze,
w tumanach pyłu, podnoszonego ze spalonej
na popiół ziemi kołami pojazdów i kopytami
zwierząt.
Gdybyśmy zechcieli dokładnie poznać całe
Indie (co zresztą jest niemożliwe, nie starczyłoby
życia), musielibyśmy porzucić drogi zdatne do
ruchu zmotoryzowanego i przesiąść się na jakiś
wóz albo lepiej na grzbiet muła lub wielbłąda.
5
Do setek tysięcy indyjskich wsi nie ma dróg,
nadających się dla samochodu. Do znacznej
ich części nie ma w ogóle żadnych dróg, tylko
wąziutkie ścieżki.
Co możemy po drodze zobaczyć, kogo spot
kać? Tygrysa ani lamparta raczej nie ujrzymy,
te drapieżniki żyją już tylko w dżunglach pod
Himalajami oraz na przeciwległym krańcu Indii,
w wilgotnych lasach Karnataki i Tamilnadu.
Ale nawet tam, oczywiście, unikają dróg. Mo
glibyśmy natomiast w tych samych okolicach
natknąć się na wędrujące stado dzikich słoni,
które są tak pewne swej potęgi, że wychodzą
na drogi, rozdeptują pola uprawne, a bywa,
że „przy okazji” rozrzucą też jakąś wioskę.
Wszędzie natomiast możemy zobaczyć wygrze
wającego się węża, często kilkumetrowej dłu
gości. Węży jest w Indiach mnóstwo, od całkiem
maleńkich, ale bardzo jadowitych, po ogromne
„królewskie kobry”. Jeśli ktoś zmuszony jest
wędrować pieszo przez chaszcze, zarośla czy
pola powinien głośno pokrzykiwać, uderzać
w dzwoneczki, słowem, sprawiać jak najwięcej
hałasu. Wtedy węże uciekają, z jednym wy
jątkiem— kobra właśnie wtedy atakuje, a jej
atak jest błyskawiczny, nie sposób go uniknąć.
Na szczęście, kobra jest rzadkością.
Z przydrożnych drzew, nawet we wsiach, ba!
również w dużych miastach, wykrzywiają się
do nas małpy, niektóre rzucają kawałkami ga
łęzi lub orzechami. Małpy są rozzuchwalone,
bo nikt w Indiach nigdy nie uczyni im krzywdy.
Małpy, podobnie jak krowy, są święte.
Co jeszcze możemy zobaczyć po drodze?
Nagich chudzielców, stojących bez ruchu
(czasem na jednej nodze) lub siedzących z pod
winiętymi nogami; to są „święci”, oddający się
medytacjom, ćwiczący jogę — sztukę panowania
nad' własnym oddechem, czynnościami narzą
dów wewnętrznych i nad „strumieniem myśli”.
Małe, pięknie rzeźbione w kamieniu, przydrożne
świątynki rozmaitych bóstw indyjskich. Ludzi
pracujących w polu za pomocą drewnianego
radia, zaprzęgniętego w woły — albo po prostu
za pomocą motyki. Stada szakali wietrzących
za padliną. Rzeki szersze od Wisły, ale bez kropli
wody, pokazujące swoje suche, kamieniste dno.
Samotne, rozłożyste drzewa, obwieszone jak
choinki pstrokatymi ozdobami: to są drzewa
święte, otoczone czcią religijną. Kobiety, zbie
rające starannie krowie łajno i przylepiające je
do glinianych chatynek — kiedy wyschnie — po
służy jako opal, bo tu nie ma innego.
Możemy także napotkać ludzi bardzo osob
liwych. Oto zza kępy zielska wysuwa się gro
mada półnagich, prawie czarnych, mężczyzn,
kobiet i dzieci. Ośmielamy ich uśmiechem i wy
ciągniętymi rękami, więc nie uciekają. Słyszymy
szept: „hindi, hindi”. Myślą, że jesteśmy Indu
sami, bo nie znają żadnego innego narodu.
7
A kim są oni sami? Są jednym z paru tysięcy
dzikich, koczowniczych plemion, które pozo
stają poza nawiasem indyjskiego społeczeństwa.
„Ludzie leśni”, żyją z tego, co znajdą — jedzą
korzonki, orzechy, jaszczurki, owady. Ich licz
bę szacuje się w Indiach na kilkanaście milio
nów.
Ileż jeszcze innych widoków możemy ujrzeć
w Indiach! Najwyższe na świecie góry, nie
kończące się plaże oceaniczne, bezwodne pu
stynie, dżungle, kryjące ostępy, nie znane jeszcze
myśliwym, rozlegle stepy, wielkie, życiodajne
rzeki, a także wielomilionowe miasta.
O CHODZENIU PO WODZIE
I UJARZMIENIU ATOMU
Piękny widok jest na Bombaj ze Wzgórz Ma-
labarskich. Jeden z najpiękniejszych w świecie.
Błękit Morza Arabskiego, uformowanego tu
w półkole i błękit nieba bez chmur... Na brzegu,
tuż za plażą, wspaniały bulwar ocieniony rzę
dami palm. Ten bulwar, ciągnący się przez
wiele kilometrów, nosi romantyczną nazwę:
„Naszyjnik Królowej”.
Dobrze się mieszka w luksusowych wieżow
cach Malabarskich Wzgórz, z dala od śródmiej
skiego gwaru. Najlepiej na wysokich piętrach,
skąd rozległa perspektywa. Rześki wiaterek od
morza. Cichobieżne windy.
W tych windach napisy: „Przejazd wzbro
niony służącym i psom”. Psy, a także służba,
muszą wchodzić od ryłu, po schodach. Dobrze
się tu mieszka. Sąsiedzi należą do uprzywilejo
wanych sfer: przemysłowcy, wysocy urzędnicy,
oficerowie. Wiadomo, że kto mieszka na Wzgó
rzach Malabarskich, ten zarabia co najmniej
8
dwa tysiące dolarów miesięcznie.
Dwa miliony ludzi w Bombaju — prawie po
łowa mieszkańców tego olbrzymiego miasta —
nie mieszka nigdzie. Śpią pokotem na chodni
kach, w parkowych alejkach, na dworcach, owi
nięci w szmaty bawełnianej materii, która dniem
służy im za ubranie. Pod głowę kładą zawiniątko,
w którym mieści się cały ich dobytek. Bardziej
zaradni wygrzebują sobie jamy w ziemi, gdzieś
na peryferiach miasta, pokrywają te nory dyktą,
kawałkiem blachy, liściastą strzechą i tam nocują
z całymi rodzinami. Najbardziej przedsiębiorczy
wznoszą sobie szałasy. Co pewien czas przyjeż
dżają do tych siedlisk nędzy spychacze i wyrów
nują teren, zasypują jamy, burzą lepianki. Wtedy
całe osiedle przenosi się pól kilometra dalej
i znów ryje w ziemi, zbiera kawałki dykty, ob
lepia je gliną.
Bombaj od dawna szczyci się przydomkiem
„Perła Indii”. Jeśli nie liczyć tych nędzarzy
i ich straszliwych osiedli, jeśli obracać się tylko
w pięknych dzielnicach, przydomek ten jest
zasłużony. Oto, na przykład, śliczny pałacyk
w ogrodzie. W konarach drzew setki, gdzie
tam setki!— tysiące i tysiące kolorowych ża
rówek. Co za widok! Co za iluminacja! Cały
ogród jak z bajki. To przygotowania do wesela.
Rodzina bogata, więc gości przyjdzie co naj
mniej dwa tysiące. Może trzy albo cztery. Uro
czystości potrwają kilka dni. Stoły uginają się
od jadła. Setki półmisków, przysmaki z całego
świata. Tylko ryżu nie będzie, chociaż ryż w In
diach jest tym, czym dla nas chleb i ziemniaki.
Nie będzie ryżu, bo rząd zabronił podawać ryż
na weselach. Ryż jest zarezerwowany dla bie
daków; bogacze niech jedzą ostrygi.
Ale i bogacze mają swoje kłopoty. Oto przed
kilkunastu dniami fale morskie wyrzuciły na pla
żę zdechłego wieloryba. Wieloryb leżał i cuchnął,
zatruwał powietrze. Pisano podania do władz
miejskich, żeby usunęły tę zakałę, ale zanim po
dania nabrały „mocy urzędowej”, zanim prze
brnęły przez wszelkie szczeble niesłychanie roz
budowanej biurokracji — trzeba było zamknąć
szkołę, stojącą obok plaży, bo zaduch stał się
nie do zniesienia.
Mają więc i bogacze swoje kłopoty, ale częściej
mają dni emocjonujące, wspaniałe, pełne wra
żeń. Gościł na przykład w Bombaju przesławny
jogin L. S. Rao, mąż bardzo świątobliwy, sza
nowany w całych Indiach, niezwykły. Potrafił
on (to nie żarty!) chodzić po rozżarzonych
węglach, a także łykać gwoździe; umiejętności
te są jednak w Indiach, wśród „fakirów”, dość
pospolite — przeto inny był powód ogromnego
zainteresowania wizytą L.S. Rao. Zapowiedział
on, mianowicie, że dokona sztuki, jakiej nikt
i nigdy przed nim nie dokonał: przejdzie po
pow ierzchni basenu z wodą i ani na milimetr
się nie zanurzy! Sensacja była niezwykła, o za
powiedzianym spektaklu pisały na pierwszych
10
stronach najpoważniejsze dzienniki, a tygo
dniki pokazały nawet zdjęcie „świętego” Rao
podczas wizyty u pani premier Indiry Gandhi:
siedział u niej w gabinecie w kucki, prawie nagi,
bosy, pomalowany w różne dziwne wzorki —
mające symboliczne znaczenie dla wtajemniczo
nych Hindusów.
Na stadionie w Bombaju wykopano specjalny
basen, wypełniono go wodą. Głębokość wody
zmierzył pan dr N.N. Kailas, wicepremier rządu
stanowego. Przybyła telewizja i tłum fotorepor
terów. Zgromadziło się pięciuset Bombajczy-
ków — liczbę biletów ograniczono do pięciuset,
za to każdy kosztował od 20 do 100 dolarów.
„Święty” Rao stanął na krawędzi basenu, za
czął modlić się, koncentrować wewnętrznie,
ćwiczyć oddech — co ogromnie pomaga w opa
nowaniu sil psychicznych. Wiele minut trwały
te przygotowania. Tłum czekał w skupionym
milczeniu, aby swą własną koncentracją pomóc
mistrzowi w wiekopomnym przedsięwzięciu.
Wreszcie „święty” wykonał energiczny krok do
przodu i — wpadł po uszy do wody!
I teraz stało się najdziwniejsze: nikt z zebra
nych nie tupał, nie gwizdał, nie krzyczał „oddać
pieniądze”. Widzowie zamarli w osłupieniu, że
Iak w ie 1k i „święty”, mimo solennej zapowiedzi,
nie zrealizował swego zamiaru!
A Rao? Wykaraskał się z basenu, ociekając
wodą i spokojnie przyznał, że eksperyment się
nie udał. A nie udał się, bo on, Rao, miał zły sen:
wyśnił mu się bóg Sziwa, z którym pozostaje
w złych stosunkach osobistych. Ten denerwujący
sen odebrał mu zdolność należytej koncentracji
psychicznej — stąd niepowodzenie. „Ale to nic,
za jakiś czas — obiecał — ponowię próbę cho
dzenia po wodzie i wtedy już uda mi się na
pewno”.
ll
Ludzie rozeszli się nieco rozczarowani, ale
bez nerwów — i z nadzieją na kolejną sensację.
I to właśnie jest najbardziej zdumiewające:
wiara w zjawiska nadprzyrodzone, niezgodne
z prawami fizyki, jest w Indiach zakorzeniona
niezwykle głęboko. Astrologowie, którzy z układu
gwiazd wnioskują o pomyślności czy nie-
pomyślności nadchodzących dni, są powa
żani nawet w najbardziej oświeconych krę
gach społeczeństwa, nie obejdzie się bez
nich wyznaczanie terminu żadnego wese
la. Profesorowie, którzy zdobyli światową
sławę w swoich dyscyplinach naukowych noszą
często w portfelach fotkę z podobizną boga
Ganesza — boga ze słoniową trąbą — bo on
„przynosi szczęście”. Podobnych przykładów
wiele— i nieraz jeszcze do nich wrócimy. Tym
czasem, gwoli sprawiedliwości, trzeba powie
dzieć, że nie w szystko w tych absurdalnych
na pozór wierzeniach jest bzdurą i szalbier
stwem. Nauka nie potrafi dotąd wyjaśnić pew
nych fenomenalnych zjawisk z zakresu tak zwa
nej parapsychologii, które w Indiach są de
monstrowane często przez joginów, ćwiczących
swą wolę i swoje ciała latami i dochodzących
tą drogą do przedziwnych umiejętności.
Oczywiście, bzdur i przesądów znacznie wię
cej. A także pewnych osobliwych zwyczajów.
Oto w samym centrum Bombaju, tuż przy bu
dynku Urzędu Energii Atomowej, przykucnął
jakiś chudzielec i na oczach wszystkich załatwia
naturalną potrzebę fizjologiczną. Nikt na niego
nie zwraca uwagi, nikt się nie gorszy, nikt go
nawet nie dostrzega. On jest niew idzialny,
założył sobie bowiem na ucho... pętelkę ze
sznurka. Kto sobie taką pętelkę założy — jest
w Indiach uw ażany za niew idzialnego;
materialnie istnieje, ale obyczaj każe go nie za
uważać. Sznurek na uchu pełni więc rolę „czapki-
niewidki” z naszych bajek.
Ale wystrzegajmy się podobnych uogólnień,
nie mówmy zaraz: .jaki to zacofany, jaki nie-
oświecony kraj!
Pod Bombajem pracuje już elektrownia ato
mowa — którą w Polsce dopiero projektujemy —
12
złomnie konserwatywne. Rozumiał, że potęga
tego kultu jest tak wielka, iż nie da się go obalić
bez ciężkich szkód dla spoistości indyjskiego
społeczeństwa.
W ostatnich latach w Indiach podnosiły się
niekiedy głosy, wzywające do wytępienia zbęd
nych krów. W niektórych miastach podjęto na
wet w tym kierunku pewne kroki, uchwalono
prawa, zezwalające na ubój bydła. Były to prawa
postępowe, słuszne, rozsądne — wedle naszego
rozumienia tej kwestii. Ale skutek był taki, że
owe poczynania skupiły wielomilionowe rzesze
11indusów pod hasłami „obrony świętych krów”,
skłoniły je do walki przeciw rządowi i partiom
postępowym, ogromnie wzmocniły najbardziej
wsteczne ugrupowania polityczne. Dobre in
tencje dały więc fatalne rezultaty. Warto się
nad tym zastanowić!
A w dodatku, nawet z praktycznego i ekono
micznego punktu widzenia, bezpańskie krowy
indyjskie mają pewną zaletę: nie trzeba się
o nie troszczyć, same się jakoś wypasą — bez
żadnych właściwie kosztów. Ogromna większość
chłopów w Indiach ma tak małe poletka, że
z trudem pozwalają one na nakarmienie rodziny
podstawowym produktem — ryżem. Nie ma już
gdzie uprawiać roślin paszowych, które by były
niezbędne dla racjonalnej hodowli krowy. Gdyby
można hodować... pół krowy albo... ćwiartkę
krowy — paszy by może starczyło. Ale dla ca
łej krowy nie starczy. Lepiej więc, w osta
teczności, że koło domu kręci się taka chudzina,
która sama dba o siebie, to te trochę mleka moż
na z niej przecież wydoić.
Fakirzy, święte krowy, astrologowie. Jakiż
dziwny kraj, pełen paradoksów i kontrastów!
Niemądre jest to ostatnie zdanie, chociaż
często tak właśnie mówi się o Indiach. Dla
17
Hindusów wiele naszych zwyczajów jest tak
samo „dziwacznych”, „śmiesznych” i „niepo
jętych”.
Na przykład, z obrzydzeniem mówią Indusi
0 tym, że Europejczycy kąpią się w wannach
1 jedzą widelcami. Wszak woda w wannie —
to brudne popłuczyny, jak można w tym le
żeć? Kąpać się trzeba pod natryskiem, w wodzie
bieżącej — nigdy w stojącej. A jeść należy prawą
ręką, palcami, biorąc do ust od razu cały kęs;
widelec przecież brudzi się śliną, która (wedle
Indusów) jest substancją wyjątkowo obrzydliwą.
Przed jedzeniem i po jedzeniu rękę się starannie
płucze w wodzie, która wszystko oczyszcza, za
równo w sensie dosłownym, fizycznym, jak też
w sensie rytualnym, mistycznym.
Każda kultura ma swoje osobliwości, nie
zrozumiałe dla ludzi wychowanych w odmien
nych kulturach. Dlatego, zamiast żartować ze
zwyczajów, ze sposobu bycia, z wierzeń innych
narodów, trzeba je poznawać, trzeba się ich
uczyć. Wtedy dopiero okazuje się, jak bogata
jest skarbnica kultur tych narodów. I wtedy
dopiero, gdy się zna źródła istniejących odmień-
ności, rozumie się, dlaczego jedni ludzie na
święcie żyją tak, inni inaczej — i każdy uważa
swój sposób życia za najwłaściwszy.
A jednak nam, ludziom z Europy, zwłaszcza
z krajów socjalistycznych, z Polski, trudno przy
stać na wiele zwyczajów, które się tam spotyka.
Trudno przede wszystkim przymknąć oczy na
stosunki społeczne, tak bardzo sprzeczne z na
szymi ideałami.
Oto wielka budowa, opleciona rusztowaniami
z chwiejnych tyczek bambusowych. Po tych
rusztowaniach wdrapują się wymęczone dzieci,
dziesięcioletnie, a nawet młodsze, nosząc na
głowach po sześć, Siedem cegieł — ile które ura
dzi. Pracują dłużej niż ustawowe osiem godzin,
nikt nie przejmuje się przepisami o ochronie
pracy. Zarabiają ćwierć rupii dziennie — tyle
kosztuje pół kilo ryżu. Próbowano nieraz, na
przykład, na budowach kierowanych przez pol
skich inżynierów w stanie Bihar, zabronić dzie
ciom pracy, wysłać do szkoły nieletnich tragarzy.
Nie udało się. Ich ojcowie podjęli strajk protes
tacyjny, stanęły roboty. Dziecko musi praco
wać, bo te nędzne grosze, które przynosi, po
trzebne są rodzinie — w domu przecież jest
jeszcze kilka maleństw do wykarmienia.
Oto, przy tej samej budowie, stoją unierucho
mione transportery do przenoszenia ziemi z wy
kopów. Nie warto ich uruchamiać. Przedsię
biorcy taniej wypada zatrudnić kilka setek ko
biet, uginających się pod ciężarem niesionych
na głowie koszy z ziemią. Często nie chodzi
zresztą o oszczędności na kosztach budowy —
po prostu związki zawodowe zakazały używania
transportera, żeby tych kobiet nie pozbawiać
szansy zapracowania na miseczkę strawy.
Oto znów całkiem inna, ale równie zawsty
dzająca sprawa: nad brzegiem morza, w Bom
baju, piękne, luksusowe kąpielisko ocienione
palmami. Na bramie napis: „For whites only” —
tylko dla białych. Basen służy głównie Angli
kom, dawnym kolonialistom, których tu jeszcze
sporo pozostało na intratnych posadach. „Ko
lorowi” wstępu nie mają. Indie są wprawdzie
niepodległe, dumne z tej niepodległości, lecz ich
obywatele we własnym kraju nie mogą zażyć
kąpieli w tym ekskluzywnym basenie, nawet za
słoną opłatą, bo to kąpielisko zarządzane jest
według zasad rasistowskich. Dopiero ostatnimi
czasy, po burzliwych protestach w prasie i ulicz-
21
nych demonstracjach zezwolono Indusom raz
w tygodniu wchodzić na teren kąpieliska i na
wet pływać w basenie. „Biali” w te dni nie przy
chodzą, wolą siedzieć w domu, nie chcą się
stykać z „gorszym towarzystwem”.
Konstytucja Indii nie czyni żadnych różnic
między prawami kobiet i mężczyzn. Ale kto
czyta konstytucję? Kto zna jej paragrafy i prze
strzega ich? Owszem, matka w domu jest praw
dziwą panią, główną osobą rodziny, ona decy
duje o rozplanowaniu wydatków i o małżeń
stwach dzieci. Także siostra, zwłaszcza starsza,
ma duży autorytet — i potrafi zatruć życie bra
ciom. Dom jest świątynią kobiet. Poza domem
jednak kobiety — jeśli w ogóle wychodzą z do
mu dalej niż do sklepiku czy na bazar — stają
się istotami drugiej kategorii, nieporównanie
gorszymi od mężczyzn. Nie wypada, przenigdy,
by kobieta zamieniła choć kilka słów z obcym
mężczyzną. Nawet podczas dyplomatycznych
przyjęć, a więc w sferach „najwyższych”, po
śród społecznej elity, panowie tworzą osobne
grupki towarzyskie, panie plotkują między sobą.
W kinach, kawiarniach, na wystawach, we wszel
kich miejscach publicznych — kobiety są rzad
kością, nawet w towarzystwie mężów, ojców czy
braci; same nie przychodzą nigdy.
Wiele tutejszych zwyczajów jest po prostu za
bawnych. Kiedy ktoś spośród zamieszkałych
w Indiach obcokrajowców zaprasza do siebie
znajomego Indusa, musi być przygotowany na
wszelkie niespodzianki. Gość może przyjdzie
sam, chociaż był zaproszony z małżonką (to
jeszcze pół biedy), ale może też — całkiem od
wrotnie — przyprowadzić z sobą sporą rodzinę,
powiedzmy, kilkanaście osób, w tym malutkie
dzieci. Na wszelki wypadek lepiej też się z góry
upewnić, czy gość jada mięso, czy też przestrzega
22
zasad wegetariańskich, bo inaczej może dojść
do przykrej sytuacji, że gość nawet nie tknie
jedzenia i wyjdzie głodny.
Każdy Europejczyk musi mieć w Indiach,
żeby móc normalnie żyć, parę osób służby.
Jedna nie wystarczy. Kucharz gotuje, ale za
żadne skarby nie zgodzi się umyć brudnych na
czyń — od tego jest „sweeper” z niższej kasty.
Kucharz — to wysoka i szanowana specjalność
zawodowa. Pewien Polak, nowicjusz w indyj
skich stosunkach, od razu spoufalił się z własnym
kucharzem: ten wyznał mu, że jest bardzo po
stępowych, socjalistycznych, a nawet prawie
komunistycznych przekonań. Pogadali o tym
i owym, wymienili zgodne opinie na tematy
polityczne. Na drugi dzień kucharz nie ugoto
wał obiadu i rozsiadł się w salonie: przecież,
skoro obaj są postępowi i obaj wyznają zasadę
równości wszystkich ludzi, dlaczego jeden ma
usługiwać drugiemu?
W Goa, dawnej kolonii portugalskiej nieda
leko Bombaju (były na terenie Indii — oprócz
angielskich — małe posiadłości Portugalii i Fran
cji), zginął któregoś dnia szef lokalnej admini
stracji. Po prostu zapadł się pod ziemię! Nie
ma szefa! Administracja zaczęła szwankować,
nie miał kto podpisywać papierków, policja na
gwałt prowadziła poszukiwania po całej okolicy.
Gdzie jest szef? Porwali go? Utonął?
Nareszcie znaleziono szefa w dalekiej, gór
skiej grocie. Siedział tam parę tygodni, wraz
z mędrcem „guru”, swym duchowym mis
trzem— i oddawali się nabożnym medytacjom.
Hindusi uważają, że raz na jakiś czas dorosły
mężczyzna, a już koniecznie mężczyzna w sile
wieku, powinien oderwać się trochę od przy
ziemnych spraw, od rządzenia, od pracy, do
mowych kłopotów, od rodziny i przyjaciół; po
winien podumać o rzeczach wyższych — o bo
gach, o sensie życia, o przeznaczeniu. To dob
rze robi na rozklekotane nerwy i uszlachetnia
duszę. Poszukiwania szefa kosztowały 50 000
rupii. Nikt nie miał doń o to pretensji. Nikt
się nawet nie dziwił...
Więc i my nie dziwmy się, że Indie są takie,
jakie są.
O KULTURZE HARAPPY
I MĄDROŚCI GANDHIEGO
INTERNATIONALTOURIST YE,
INDIA
3 ^ 1 9 6 7
Można być w centrum Delhi, stolicy Indii,
i odnieść wrażenie, że się jest w jakimś gigantycz
nym parku, przeciętym ogrodowymi alejkami
o ustokrotnionej szerokości, po których nikt
nie spaceruje, najwyżej mknie samochodem.
Ale można też być w centrum Delhi i odnieść
wrażenie, że się jest w jednym z tysiąca chaotycz
nych, ludnych, zatłoczonych do nieprzytomności
miast tego kraju, w niczym nie lepszego od
nich i w niczym nie gorszego.
Są bowiem właściwie dwa miasta o tej nazwie:
Nowe Delhi i Stare Delhi, zrośnięte w jedną
całość. Niektórzy mówią, że jest to nawet
pięć miast, bo odrębny charakter ma dzielnica
uniwersytecka, inny — podmiejska dzielnica dy
plomatycznych rezydencji, jeszcze inny — oko
lice dawnego angielskiego obozu wojskowego
i urzędniczego.
W Nowym Delhi jest właściwie jedno tylko
miejsce, świadczące o stołeczności tego miasta:
25
szeroka, centralna arteria Radżpat, która biegnie
wśród trawników i sztucznych sadzawek do
podnóża monumentalnego pałacu prezydenckie
go, okolonego budynkami różnych instytucji-
rządowych. Na Radżpat w zwykłe dni jest
pusto — aż dziw, że są takie miejsca w Indiach!
Natomiast w dni świąt narodowych płynie
tędy prawdziwa ludzka rzeka albo defilują od
działy wojska, w tym szczególnie malownicze
jednostki kawalerii na wielbłądach.
Nie jesteśmy ciekawi budynków rządowych,
zresztą do prezydenta można... zadzwonić. Je
go telefon, numer 35 321, figuruje w każdej
książce telefonicznej. Do pani premier Indiry
Gandhi — 32 312. Do ministra Obrony Naro
dowej 611 614.
Udajmy się nad pustawy brzeg rzeki Dżamny,
gdzie w dzikim, wiejskim krajobrazie wznoszą
się dwa mauzolea, dwa pomniki, najdroższe
sercu Indusów. Jeden z nich czci pamięć Gan-
dhiego. Drugi — Nehru. Dwóch najwybitniej
szych ludzi współczesnych Indii, tych, którzy
wielki naród poprowadzili ku niepodległości.
W to miejsce przybywają miliony ich współ
obywateli, by rozpamiętywać dzieje swego pra
starego kraju, jego wielkości, upadku i odro
dzenia.
I my cofnijmy się w głęboką przeszłość.
Około połowy trzeciego tysiąclecia przed na
szą erą (sto czy dwieście lat wcześniej lub
później nie czyni w tej skali różnicy) w dolinie
rzeki Indus rozkwitła cywilizacja nie mniej
wspaniała, aniżeli w dolinach Nilu i Eufratu.
Piramidy, które zbudował faraon Cheops, były
wtedy całkiem nowiutkie, zaś sławny prawo
dawca Babilonii, Hammurabi, miał się dopiero
narodzić za jakieś pół tysiąclecia... W tych to
czasach nad Indusem wyrastały ogromne mia-
28
f l|j^ w(]
i \\ F * ]:
,» O S T A G E
sta, z podziwem odkopywane dziś przez arche
ologów. Najbardziej znane z nich to Harappa
i Mohendżo-Daro; tak się zwą obecnie. Jak
nazywali je prastarzy mieszkańcy — nie wia
domo.
Oba miasta, co szczególnie rzuca się w oczy,
były starannie zaplanowane pod względem urba
nistycznym. Sieć ulic, krzyżujących się pod
kątem prostym, dzieliła je na uporządkowane
architektonicznie „bloki” i dzielnice. Domy
wznoszono z cegieł doskonale wypalonych. Mia
ły one po dwa i więcej pięter. Znakomicie roz
budowany był system kanalizacyjny, istniały
tam wielkie łaźnie, magazyny żywnościowe,
a także inne gmachy publicznej użyteczności —
na przykład hotele. Ludność tych miast oswoiła
już owce, bawoły, wielbłądy, nawet słonie.
O jej upodobaniach artystycznych 'świadczą
liczne, oryginalne figurki wypalane z gliny,
rzeźbione w kamieniu, odlewane w brązie oraz
ozdoby ze złota, srebra i szlachetnych kamieni.
Zagadką dla nauki są bardzo licznie znajdowane
w wykopaliskach pieczęcie, starannie ryte w ka
mieniu; znajdują się na nich podobizny zwierząt,
najczęściej potężnych bawołów, oraz znaki pi
sma, dotychczas, niestety, nie odczytanego. Pie
częcie te służyły zapewne celom handlowym,
do znakowania towarów. Cywilizacja doliny
Indusu została zniszczona przez napływowe
ludy koczownicze — Ariów, których prakolebką
były zapewne stepy ukraińskie, a może po
łudniowe wybrzeża Bałtyku; istnieje zresztą
w tej sprawie wiele hipotez. Ariowie zburzyli
zdobyte miasta, ale też przejęli od ich mieszkań
ców wiele elementów starej kultury miejscowej.
Na przykład kult boga Sziwy i jego małżonki
Kali ma przedaryjską genezę.
Z okresu umacniania się i rozprzestrzeniania
władzy Ariów — mniej więcej między 1500
a 1000 rokiem przed naszą erą — pochodzą
hymny Rygwedy, najstarsze z zachowanych
dzieł literackich. Rygweda, do dziś najświętsza
z religijnych ksiąg hinduskich i podstawa ca
łej hinduskiej obrzędowości zawiera wiele opi
29
sów walk i zdobywania twierdz, stanowi więc
zarazem swoistą kronikę tamtych niespokojnych
czasów.
W następnych wiekach Ariowie, osiedleni
początkowo w Pendżabie, nad Indusem, prze
nikają coraz bardziej na południe Indii. Roz
wija się ich literatura, doskonali język, kształ
tuje filozofia, system społeczny, religia. Z okre
su między VI a II wiekiem przed naszą erą
pochodzą dwa słynne, olbrzymie i piękne epo
sy — Mahabharata i Ramajana — zawierające
znakomite opisy życia, zwyczajów, wierzeń,
a także wydarzeń politycznych. Eposy te są
jak gdyby kamieniem węgielnym całej później
szej kultury Indii. Aż do czasów obecnych są
również natchnieniem artystów i źródłem ży
ciowej mądrości dla wszystkich Indusów. Nie-
oświeceni chłopi, analfabeci, potrafią recytować
całe długie poematy z tych wspaniałych dzieł,
przekazywane z ojca na syna, z ust do ust przez
niezliczone pokolenia; podobnego fenomenu ży
wości dzieł literatury sprzed przeszło dwóch
tysiącleci nie zauważono nigdzie więcej na świę
cie.
Na 567 lat przed Chrystusem urodził się w In
diach (a właściwie w dzisiejszym Nepalu) twór
ca nowej religii — Budda. Postawił sobie za
cel poprawienie ludzi, udoskonalenie ich uczuć,
krzewienie miłości i tolerancji; jego doktryna —
spisana później w stu kilkudziesięciu tomach —
w ogóle nie zajmowała się... bogiem. Buddyzm
jest religią, wedle której każdy może wierzyć,
w co chce, może także w nic nie wierzyć, waż
ne, aby czynił dobro. Buddyzm rozwinął się
w Indiach bardzo szybko, jego gorliwym wyz
nawcą był król Asioka, którego rządy przypadły
na III wiek przed naszą erą— „Złoty Wiek”
dziejów Indii. Asioka wyznawał zasadę, że
30
powołaniem władcy nie jest umacnianie potęgi
państwa, lecz utrwalanie pokoju i krzewienie
miłosierdzia. Wysyłał on nawet posłów do Egiptu,
na Cejlon, do Macedonii, by namawiali tam
tejszych królów do przyjęcia takich samych
zasad. Na Cejlonie się udało, wyspa ta przyjęła
buddyzm i jest mu wierna do dziś.
Ileż to w tamtych czasach działo się w Indiach!
Mniej więcej równocześnie powstawały arcy
dzieła literatury hinduskiej, Ramajana i Ma
habharata, rozprzestrzeniały się nauki nowej,
rewolucyjnej podówczas religii buddyjskiej, zdo
bywała wyznawców trzecia religia Indii — dżi-
nizm, od zachodu zaś, z ziem za Indusem,
|'•odbitych przez Aleksandra Wielkiego, pro
mieniowały wpływy kultury greckiej!
To przeplatanie się i współżycie różnych
religii, kultur, języków, obyczajów, było zawsze
i pozostało aż do czasów współczesnych wielką
i piękną osobliwością Indii. Przybyli do Indii
misjonarze chrześcijańscy. Wedle tradycji, pier
wszym z nich był apostoł Tomasz (ten „nie
wierny Tomasz”), który miał umrzeć w Ma-
ś TtltO«AWS
dras; ale to tylko legenda. Naprawdę pierwsze
gminy chrześcijańskie, na południu Indii, po
wstały w IV wieku i przetrwały do dziś, acz
kolwiek ich wyznawcy nader często przejmowali
rytuały hinduskie, a niekiedy nawet... system
kastowy. Później wielu mistyków i filozofów
indyjskich na różne sposoby próbowało „po
łączyć” hinduizm z chrześcijaństwem. Podobnie
było z islamem, który od początków X III wie
ku stał się w Indiach religią zwycięskich na
jeźdźców. Przez szereg stuleci muzułmańscy
władcy, Wielcy Mogołowie, próbowali narzu
cić Indusem wiarę w jednego Allacha. Olbrzy
mia większość hinduistów oparła się tej presji,
lecz nastąpiło przenikanie się obu religii. Hin
dusi przejęli na przykład od muzułmanów za
sadę „pardy”, odosobnienia kobiet, a jedna
z ich sekt — hingajatowie — zarzuciła reguły
kastowe, nie wierzy w wędrówkę dusz. Ale
był i wpływ odwrotny: sporo mahometan za
częło organizować życie swych społeczności we
dle zasad kastowych, składać ofiary hinduskim
bóstwom, ściśle według ceremoniału Rygwedy...
* - ■ ■ł 1
Zdarzają się też przypadki, że ślubów udzielają
zarazem bramin i muzułmański imam; nie
którzy wierzą, iż małżeństwa takie są najbardziej
zgodne i szczęśliwe.
Religijną mieszaniną jest wiara Sikhów, wa
lecznej i energicznej narodowości z Pendżabu.
Sikhowie uznają za boga Wisznu, lecz potę
piają kasty i sprzeciwiają się obrazom, przed
stawiającym bogów, tak ulubionych przez pra
wowiernych hindusów.
Później, po najeźdźcach muzułmańskich, za
częły do portów Indii dobijać statki z przyby
szami z Europy — najpierw Portugalczykami.
Indusi ich także przyjęli życzliwie, aczkolwiek
bez większego zainteresowania. Indie — zda
niem ich mieszkańców — są najwspanialszym
miejscem w świecie, samym środkiem świata,
czegóż więc można się spodziewać od przy
byszów z jakichś peryferii? I cóż ciekawego
może być w tamtych zamorskich krajach, gdzie
jest zimno i gdzie panują złe obyczaje? W do
datku Europejczycy, wedle gustów indyjskich,
są okropnie brzydcy, mają niezdrową cerę,
jak trędowaci, mają włosy żółte, jak upiory
(bo indyjskie upiory są blondynami), a w naj
lepszym razie takiego koloru, jak małpia sierść.
Jeszcze smagłych Portugalczyków przyjmowano
bez wstrętu, aczkolwiek ich podobizny rzeź
biono w karykaturze, lecz bladolicy i jasno
włosi Anglicy wzbudzali fizyczną odrazę.
Brytyjscy kupcy, a potem żołnierze, nie zra
zili się jednak tą negatywną oceną krajowców.
Indie od dawien dawna przecież wzbudzały
swymi bogactwami niezwykłe pożądanie Euro
py, ono przecież było motorem sławnej wy
prawy Kolumba, który długo twierdził z upo
rem, że odkryty przezeń kontynent leży tuż
tuż koło Indii, że już tylko jeden krok do wspa
niałych skarbów wymarzonego kraju. Angli
cy, pozbywszy się portugalskich konkurentów,
a później także rywali francuskich i holender
skich, do skarbów owych dobrali się na serio.
Handlowe faktorie, założone w wielu miejscach
na wybrzeżu Indii i trudniące się początkowo
kupiectwem, stały się w końcu XVIII wieku
wypadowymi bazami angielskiego kolonializmu.
Silnym sprzyja szczęście. W tym samym
czasie, kiedy Anglia zdobywała przewagę na
wszystkich morzach, cesarstwo Wielkich Mogo-
łów trawione było walkami wewnętrznymi, a ściś
lej mówiąc — rozpadało się na wiele części. Sy
tuacja dla ekspansji angielskiej była wręcz wy
marzona. Czasem siłą, ale częściej dyplomatyczną
zręcznością, czasem przekupstwem, to znów
pochlebstwem, wygrywaniem jednych władców
indyjskich przeciw innym — Anglicy podpo
rządkowują sobie coraz większe połacie olbrzy
miego kraju, poczynając od Bengalu, który ■
w ostatnich dziesięcioleciach XVIII wieku stal
się własnością Kompanii Indii Wschodnich —
34
NAUGURATION OF NEW DELHI 1931
po przylądek Komorin na skrajnym południu,
jedynie Nepal zachowuje suwerenność. Angli
kom udaje się pod berłem swej królowej Wi
ktorii zjednoczyć całe Indie, co nigdy przed
tem nie zdarzyło się w historii. Ani sławny
Asioka, ani Akbar, najpotężniejszy z Wielkich
Mogołów nie panowali nigdy nad wszystkimi
ziemiami Indusów.
Anglicy rozumieli jednak, że tak ogromnej
zdobyczy nie potrafią w całości przełknąć i prze
trawić, nie podporządkowali więc całych Indii
ogromnego „przedsiębiorstwa” handlowego, dy
sponującego własną armią i stanowiącego przed
nią straż brytyjskiego imperializmu w Indiach.
W okresie wojen napoleońskich, kiedy Fran
cuzi dowolnie obalają i ustanawiają trony nie
mal w całej Europie, Anglicy czynią to samo
w państwach i państewkach indyjskich. Wkrótce,
oprócz Pendżabu, wszystkie części Indii sta
ją się posiadłościami albo protektoratami Wiel
kiej Brytanii. W połowie XIX wieku podpo
rządkowany zostaje również Pendżab. Władz
two Anglików rozciąga się od Himalajów, aż
i
;adm CtT>ir GłRNAR
swej bezpośredniej administracji. Przy władzy,
na ogół czysto formalnej, pozostało całe mrowie
różnych nizamów, książąt, radżów, sułtanów
i maharadżów, posiadających wspaniałe pałace,
nieprzebrane skarby i prywatne armie. Bry
tyjczykom nie tylko nie przeszkadzało istnienie
tych państewek, lecz przeciwnie — było ono
główną podporą kolonialnych stosunków. Kie
dy w 1857 roku wybuchło w Indiach powstanie,
którego przywódcy obwołali Bahadura-szacha
cesarzem, z siedzibą w Delhi, większość lo
kalnych królików indyjskich stanęła po stronie
Anglików. Powstanie zostało utopione we krwi.
Na kilkadziesiąt następnych lat Indie pozostały
„Perłą Brytyjskiej Korony”, głównym źródłem
olbrzymich zysków kolonialnych europejskiej
wyspy.
Ale powstanie nie uśmierzyło wolnościowych
dążeń Indusów. Przeciwnie, stało się wielką
dziejową próbą, która ogromnej większości mie
szkańców Indii uświadomiła jedność ich kra
ju. Klęska była zarzewiem późniejszego zwy
36
cięstwa, wywalczonego nie bronią, lecz masową,
cierpliwą, upartą działalnością polityczną.
Kierowniczą siłą walki politycznej stał się
Indyjski Kongres Narodowy, założony w Bom
baju w 1885 roku. Partia ta, skupiająca bojowni
ków o niepodległość Indii, znalazła wspaniałe
go przywódcę duchowego w osobie Gandhiego,
jednej z najbardziej fascynujących postaci XX
wieku.
Napisano o Gandhim tysiące książek i arty
kułów, określano go najróżniejszymi przymiot
nikami w superlatywach, skrupulatnie anali
zowano (i krytykowano również) każde zdanie
z licznych jego prac i przemówień. Żartowano
często na temat jego „dziwnych” i „śmiesznych”
pomysłów: Gandhi nigdy nie jadał mięsa, ca
łymi miesiącami żywił się tylko mlekiem kozy,
której sam doglądał, prządł na ręcznym koło
wrotku, chodził boso, coraz to podejmował
głodówki, potępiał miłość cielesną, wzywał do
ochrony krów — czy nie dość powodów, aby
podejrzewać go o pomieszanie zmysłów? Gandhi
jednak wszystko, co robił i co głosił, dostoso-
wywał do mentalności, psychiki, upodobań,
wierzeń i obyczajów swego ludu — chociaż czę
sto sprzeciwia! się tym wierzeniom czy obycza
jom — rozumiał bowiem doskonale, że tylko
tą drogą zdoła trafić do jego serc. I rozumu.
Jego naczelną zasadą polityczną wobec ko-
lonialistów było „sprzeciwianie się złu nie-
gwałtownymi środkami”; w myśl tej zasady
rzucił, na przykład, hasło bojkotowania angiel
skich towarów, które przyczyniło imperialistom
znacznie większych trudności, niżeli jedno czy
drugie zbrojne powstanie. Świętość krów, tak
głęboko zakorzenioną w wierze hindusów, re
spektował Gandhi przede wszystkim dlatego,
by móc z tym większą stanowczością zwalczać
inną zasadę hinduizmu: odsunięcie poza na
wias życia „niedotykalnych”. Uległość wobec
jednych reguł zdobywała mu olbrzymie poparcie
współwyznawców, które obracał przeciw innym,
bardziej szkodliwym i anachror icznym regu
łom tej religii. Podobnie postę Jował Gandhi
i w wielu innych przypadkach, poświęcając
wartości mniej cenne na rzecz wartoścj wyż
szych, '"ażniejszych. Najmocniej przejmowało
Gan^nego pragnienie pogodzenia dwóch wiel
kich odłamów indyjskiego społeczeństwa: hin-
duistów z muzułmanami. Niestety, tej szla
chetnej ambicji nie udało mu się urzeczywistnić.
Wraz z odejściem kolonialistów, nastąpił po
dział ich gigantycznej posiadłości na Indie
i Pakistan, wedle zasady wyznaniowej. Operacji
tej towarzyszyły obustronne rzezie ludności,
które spowodowały setki tysięcy ofiar. Zła
many klęską swych marzeń, Gandhi nie brał
udziału w podniosłej uroczystości ściągnięcia
flagi brytyjskiej sprzed Pałacu Prezydenckiego
w Delhi — symbolicznego aktu, towarzyszące
go ogłoszeniu niepodległości Indii w dniu 15
38
sierpnia 1947 roku; uważał ten dzień za fa
talny dla Indii, skoro wolności nie towarzyszyła
jedność i nadal trwały krwawe pogromy zarówno
muzułmanów, jak hinduistów. W parę miesięcy
później on sam padł ofiarą tego fanatyzmu,
zastrzelony przez zagorzałego hinduistę, wro
giego idei Gandhiego zbliżenia wyznawców
dwóch religii.
„Światło nam zgasło i ciemność zapanowała
wśród nas” — powiedział wtedy do narodu Ja-
waharlal Nehru, wielki przyjaciel Gandhiego,
wierny towarzysz jego walki — i polityczny opo
nent — zwolennik odmiennych metod rządzenia
Indiami. Nehru, chociaż równie głęboko jak
Gandhi, przeniknięty miłością do starych tra
dycji indyjskich, do dawnej kultury i filozofii
swego narodu, był gorącym i konsekwentnym
rzecznikiem postępu cywilizacyjnego, gospo
darczego i społecznego. On rzucił hasło uprze
mysłowienia Indii i z uporem realizował je, na
przekór wszystkim trudnościom, on zwalczał
staroświeckie ideały ascezy, lansowani przez
Gandhiego, zachęcając do korzystania z życia
w całym jego bogactwie, on wreszcie trwale
zapisał się w dziejach światowej polityki, for
mułując ideę „niezaangażowania” i solidarności
krajów, wyzwolonych od kolonializmu. Przez
szereg lat Nehru, jako powszechnie uznawany
przywódca bloku niezaangażowanych krajów
afro-azjatyckich — miał olbrzymi polityczny
i moralny autorytet w całym świecie, był jedną
z najwybitniejszych postaci polityki międzyna
rodowej.
W jakiś czas po śmierci Nehru — ster rzą
dów Indii objęła jego córka, Indira Gandhi, ko
rzystając z blasku wielkości swego ojca. Czy su
kcesja ta jest pomyślna? Szeroki to temat i trud
no na takie pytanie odpowiedzieć jednoznacz-
41
nie. W okresie swych rządów pani premier
miała momenty niesłychanej popularności —
i chwile ciężkie, w których sympatie narodu
wyraźnie się od niej odwracały. Odnosiła zwy
cięstwa, ale też ponosiła porażki. Ogromny
ciężar spoczywa na jej barkach, bo też chy
ba nie ma drugiego kraju na świecie, który by
się borykał z tak ciężkimi, jak Indie, problemami.
Gnębią go posuchy tak straszne, że codzienny
łyk wody staje się marzeniem dla milionów
ludzi, i powodzie tak niszczycielskie, że ni
weczą tysiące istnień ludzkich, dziesiątki ty
>>>sięcy domów, setki tysięcy hektarów zboża
na polach. 400 milionów Hindusów nie umie
czytać i pisać, 250 milionów stale spożywa mniej
kalorii, niż wynosi życiowe minimum, około
70 milionów (nikt nie zna dokładnie liczby)
nie ma pracy, a dwa razy więcej pracuje dorywczo.
Wbrew prawu nadal utrzymują się bariery ka
stowe i nadal istnieje faktyczne upośledzenie
kobiet (chociaż kobieta stoi na czele państwa!).
■Wbrew reformom gospodarczym, inicjowanym
przez rząd, nadal bogaci bogacą się, a biedni
42
biednieją: nigdzie nie ma tylu co w Indiach
milionerów i tylu nędzarzy. Kraj, iżby energicz
niej ruszyć z miejsca, musi rozwijać przemysł —
a istniejące moce nie są wykorzystane, 80 000
inżynierów zaś pozostaje bez pracy. Oto próbka
z nie kończącej się listy indyjskich kłopotów.
Będzie o nich mowa w innych miejscach tej
książki.
O HAKIMACH
I UCIERANIU SZMARAGDÓW
Instytut Hamdard w Delhi jest zarazem
kliniką, przychodnią, fabryką leków i placówką
naukowo-badawczą, w której zatrudnieni są —
obok siebie — profesorowie amerykańscy i euro
pejscy, wykładający na najsławniejszych uni
wersytetach oraz indyjscy hakimowie, uważani
w Europie za zwykłych znachorów. Ci pierwsi
mają do dyspozycji aparaturę rentgenowską,
elektrokardiografy, pracownie analityczne, cały
złożony zestaw technicznych środków, jakimi
dysponuje współczesna medycyna. Ci drudzy
badają puls i przyglądają się twarzom, a zwłaszcza
oczom pacjentów. Potem jedni i drudzy o s o b -
n o stawiają diagnozy. W dziewięćdziesięciu
dziewięciu przypadkach na sto diagnozy są
zgodne. W jednym na sto — rozbieżne. Ale
nie zawsze rację mają uczeni z Europy.
Hakimowie nie są znachorami. Każdy z nich
kończy siedmioletnie studia na Państwowym
Uniwersytecie Hakimów. Jest w Indiach po
nad sto takich akademii medycznych: 97 pra
ktykuje system Ajurweda, 9 — system Unani,
kilka innych jest wiernych „szkole tybetańsko-
-chińskiej”, której specjalność stanowi akupun
ktura. Ajurweda jest medycyną oryginalnie indyj-
43
ską, uprawianą od jakichś trzech tysięcy lat;
Unani wywodzi się z medycznych nauk persko-
arabskich, które z kolei czerpały wiedzę od
Greków. Wszystkie te szkoły nie gardzą bynaj
mniej pewnymi doświadczeniami europejskimi,
aczkolwiek same są posądzane przez ogromną
większość naszych lekarzy o szarlatanerię.
— Jeśli mamy ciężki przypadek chirurgiczny,
posyłamy pacjenta do kliniki europejskiej —
mówi jeden z lekarzy Instytutu, dr Nasim.—
Jeśli w grę wchodzi choroba zakaźna, stosujemy
antybiotyki. W tych dziedzinach Europa nas
wyprzedziła, chociaż — prawdę mówiąc — cała
tradycja waszej medycyny ma zaledwie trzysta
lat, ani się równa naszej.
— To znaczy, że przy innych chorobach
bardziej ufacie własnym metodom?
— Oczywiście. Potrafimy leczyć lub choćby
zaleczać wiele takich chorób, wobec których
wasi lekarze są bezradni. Nawet wiele postaci
raka.
Instytut Hamdard uprawia medycynę wedle
szkoły Unani; jej podstawą są dzieła starych
mistrzów — niektóre z nich sięgają czasów przed
naszą erą! Większość pochodzi sprzed tysiąca
lub kilkuset lat. Mądrości zapisane w tych książ
kach o anatomii, fizjologii i działaniu przeróż
nych leków — zdaniem dr Nasima — wcale nie
straciły na aktualności w świetle wiedzy współ
czesnej. Owszem, czasem zdarza się, że trzeba
zweryfikować, poprawić, a nawet odrzucić ja
kąś średniowieczną czy starożytną teorię, lecz
są to przypadki rzadkie.
Fabryka leków, mieszcząca się przy Insty
tucie, sprawia niesamowite wrażenie: jakby pra
cownia alchemików, połączona... ze sklepem
jubilerskim, bo do cennych specyfików należą
sproszkowane złoto i srebro, a zwłaszcza tarte
perły i szmaragdy. Ogromna większość surow
ców to jednak zioła — ponad siedem tysięcy
ziół, których większość w ogóle nie znana jest
medycynie europejskiej. Stosuje się także ta
kie dodatki jak: wywar ze skorpionów, wątrobę
rekina i jego starte na proszek zęby, wyciągi
z jąder małp i żółwi, marynowane krowie żo
łądki. Każdy z tych naturalnych surowców
został w ostatnich latach dokładnie zbadany
przez chemików i farmakologów, nowoczesnymi
metodami; nie ma tu żadnych „czarów”, indyj
skie preparaty lecznicze są bogate w rozmaite
45
substancje, stosowane także w aptekach euro
pejskich, chociaż na ogół w syntetycznej postaci.
Oto parę z najpopularniejszych leków:
M a u 11a h a m. Skład: destylat z 23 ziół po
budzających, wyciąg z mięsa, esencja ze świe
żych i sfermentowanych owoców. Działa wzma
cniająco na cały organizm, zwiększa jego od
porność na choroby.
J o s h i n a. Lekarstwo ziołowe, preparowane
wedle recept sprzed 2 tysięcy lat. Obniża go
rączkę, leczy wszelkie stany zapalne i bóle
głowy, działa uspokajająco.
S a d u r i. Leczy astmę, chroniczne bronchity,
zapalenie płuc, skutecznie zapobiega gruźlicy.
Zawiera wyciągi z ziół i rozmaite substancje
mineralne.
L a r z i n a. Najlepsze lekarstwo antymalarycz-
ne.
R o g h a n S u r l e k . Leczy reumatyzm, lum-
bago i różne rodzaje paraliżu.
K h a m i r a G a o z a b a n A m b r i. Zawie
ra tarte perły i szmaragdy oraz ambrę. Wzmacnia
wzrok, leczy sklerozę, poprawia pamięć, sku
teczne jest także w przypadkach debilizmu.
K u s k t a P i l a K a l a n . Głównym skład
nikiem jest złoto. Leczy choroby krwi, nerwów
i tkanki mózgowej.
L a b u b K a b i r . Zawiera około 50 składni
ków roślinnych i mineralnych, w tym srebro,
a także tarte móżdżki wróbli. Przedłuża młodość,
uodparnia na różne choroby.
Podobnych leków— tych najpopularniejszych,
które trafiają w gotowej postaci do aptek, w tu
tejszej fabryce wytwarza się 75. Ale dla specjal
nych przypadków, leczonych w klinice, można
skomponować setki innych.
— Jedno mnie zdumiewa... Dlaczego w tej
wytwórni jest tak brudno? Dlaczego nie
46
przestrzegacie podstawowych zasad higieny?
— To, co trafia do butelek czy kapsułek, jest
idealnie czyste, wysterylizowane. A kurz, na
szym zdaniem, nikomu nie szkodzi. Nie prze
sadzamy z czystością nawet w salach szpitalnych,
z wyjątkiem tych, gdzie leżą chorzy z otwartymi
ranami. W innych c e 1o w o nie przestrzegamy
takich zasad higieny jak wy, w Europie. Zbytnia
czystość bowiem bywa szkodliwa: jeśli pacjent
nasz leżałby w warunkach idealnie higienicznych
to organizm jego straciłby naturalną odporność
47
na rozmaite bakterie, z którymi stykał się przez
całe życie. Potem, po wyjściu ze szpitala, pacjent
znalazłby się znów w warunkach niehigienicz
nych, które są naturalnym produktem naszego
klimatu i naszego ubóstwa — a wtedy natych
miast uległby zakażeniom bakteryjnym. Nie
wszystko, co dobre w Europie, dobre jest dla
Indii. Podobnie z lekarstwami: niektóre z na
szych naturalnych preparatów można by z po
wodzeniem zastąpić waszymi, syntetycznymi.
Tylko, że byłyby one kilkanaście razy droższe —
i kto w Indiach mógłby je kupić?
Lekarze europejscy, współpracujący z Insty
tutem Hamdard, potwierdzają teoretyczną war
tość indyjskich „naturalnych” lekarstw, acz
kolwiek z większą ostrożnością mówią o wszech
stronności ich działania. I dodają:
— Jedno jest przy tym pewne: lekarstwa
te nigdy nie powodują negatywnych skutków
ubocznych czego niestety nie można powiedzieć
o naszych, europejskich.
O MIEŚCIE NAJŚWIĘTSZYM
I „ODZIANYCH W POWIETRZE”
W Benares, żeby zobaczyć to, po co turyści
jeżdżą do Benares, trzeba wstać przed świtem,
najpóźniej z pierwszym brzaskiem. Kiedy czer
wona kula wynurzy się znad horyzontu, roz
żarzając niebo, do Gangesu — rzeki świętej,
a najbardziej świętej właśnie w Benares —
zaczynają wchodzić pielgrzymi, ażeby zażyć
świętej kąpieli. Wchodzą w nurt szerokimi
schodami kamiennymi, zwanymi ghat, których
dolne stopnie zalane są wodą. Jeśli trafi się
tutaj w dzień zwykły, powszedni, kąpiących
się jest zaledwie parę setek, najwyżej tysiąc,
48
może półtora tysiąca. W dni wielkich świąt
bywają setki tysięcy. Setki tysięcy pielgrzymów
wszelkimi środkami lokomocji, a także pieszo,
podążają z całych Indii do Benares, bo kto za
żyje kąpieli w Benares — będzie miał znacznie
lepsze życie po śmierci, odrodzi się w lepszym
wcieleniu.
W nurcie rzeki są kamienne platformy, osło
nięte wypłowiałymi parasolami. Na platformach,
do połowy zanurzeni w wodzie tkwią w dziwnych
pozach znieruchomieli pielgrzymi: jedni z rę
kami na piersiach, inni z wyciągniętymi ku
niebu; niektórzy siedzą w kucki, inni w „po
zycji lotosu”, z nogami zaplątanymi w supły,
inni stoją albo biją pokłony lub zaczerpywaną
dłońmi wodą cierpliwie polewają sobie głowy.
Niektórzy robią małe przepierki. Młodzież, nie
bacząc na świątobliwość miejsca, pływa sobie
kraulem, dzieci pluszczą się przy brzegu — to
także wymazuje grzeszne myśli i uczynki. Do
bre jest nawet płukanie zębów i, oczywiście,
picie tej mętnej wody, niosącej ścieki z kilku
nastu wielkich miast i tysięcy wsi, oraz popioły
zmarłych, spalonych na stosach, które płoną
tuż przy brzegu. Nikomu nie przychodzi do
głowy kłopotać się o higienę. Zresztą, nigdy
nie było tu epidemii. Wody Gangesu, zapewne
dzięki intensywnej operacji słonecznej (bo prze
cież nie dzięki protekcji hinduskich bogów!)
są rzeczywiście wolne od bakterii, pomimo
stałego ich zanieczyszczania.
'fen widok, w jaskrawym słońcu, na tle sta
rych pałaców, wyrastających wprost z rzeki,
jest naprawdę malowniczy i niezwykły, chociaż
zarazem przerażający. Ale zachowajmy spokój.
Prawdziwe przerażenie ogarnia na sąsiednich,
nadrzecznych, ciasnych uliczkach, po których
snują się krowy', włażące nawet do domów
w
i świątyń; na tych uliczkach, wprost na bruku,
leżą pokotem setki starców, wysuszonych na
kość nędzarzy i głodomorów, którzy c z e k a j ą
ś m i e r c i . Przybyli tu z miast i wiosek odle
głych o setki i tysiące kilometrów, przeważnie
pieszo, z kijem i maleńkim zawiniątkiem, ży
jąc po drodze z jałmużny. Przybyli właśnie
po to, gdy poczuli kres swej ziemskiej wędrówki,
aby umrzeć w Benares. Teraz w spokoju, bez
ruchu, głodzie i pragnieniu — osiągnęli swój
cel. Umierają. Nie opodal płoną stosy. Kiedy
wydadzą ostatnie tchnienie, zostaną obmyci
w wodach świętej rzeki, spaleni na tych sto
sach, podlewanych świętym roztopionym ma
słem, a ich popioły znów znajdą się w Gan
gesie i popłyną — ku następnemu życiu.
Wiara w reinkarnację, w niekończącą się
wędrówkę duszy przez różne powłoki cielesne,
jest główną treścią hinduizmu. Kto żył dobrze,
kto przestrzegał dharmy — obowiązków włas
nej kasty, kto nie jadał mięsa, kto dbał o to,
by nie ulec skalaniu, a istnieją tysiące sytuacji,
kiedy się skalaniu ulega, ten może się odrodzić
znów jako człowiek i to lepszy człowiek, w wyż
szej, czyściejszej kaście. Kto dharmy nie sza
nował — na przykład należąc do wyższej kasty
wykonywał haniebny zawód szewca, rzeźnika,
ogrodnika, sprzątacza, kto jadał mięso, ryby,
jajka lub czerwone jak krew pomidory, kto
spożył ryż ugotowany przez „nietykalnych”
lub nie szanował należycie braminów — ten
odrodzi się jako tygrys, szczur czy pies (być
psem, to wyjątkowa hańba!), może jako robak,
motyl czy po prostu jako źdźbło trawy. Taka
jest perspektywa po śmierci, ale po śmierci
w Benares jest jednak znacznie lepsza, albo
wiem wielka część przewinień — może wszyst
kie? — ulegnie wymazaniu. Oto dlaczego Be-
50
nares jest najświętszym miejscem w Indiach.
Skoro zaczęliśmy już o religii, to wypada
odpowiedzieć na pytanie: do kogo modlą się
wyznawcy hinduizmu, jakim bogom składają
ofiary? Ale na to właśnie odpowiedzieć nie
łatwo. W popularnych książkach często spotyka
się uproszczone stwierdzenie, że hinduskim
niebem rządzi trójca: Brahma — „stworzyciel”,
Wisznu — „ten, który utrzymuje życie” i Szi-
wa — „niszczyciel”, lecz uproszczenie to jest
tak wielkie, że aż nieprawdziwe. Brahma jest
dla swych wyznawców bogiem tak nierealnym,
że nikt do niego nie zanosi modłów, mało kto
w ogóle o nim pamięta, w całych Indiach jest
zaledwie parę świątyń tego teoretycznie naj
wyższego z bogów. Liczą się przede wszystkim
Wisznu, występujący zresztą pod różnymi na
zwami i postaciami — na przykład Kriszna i Ra
m a— oraz Sziwa. Jeden i drugi ma swych za
gorzałych wielbicieli, istnieją właściwie dwa
wielkie odłamy hinduizmu: wisznuici i szi-
waici. Lecz i to ogromne uproszczenie. Mi
liony adoratorów ma przecież Kali, boska mał
żonka Sziwy, znana także pod imieniem Durga,
Mahadewa i wielu innymi. Tu i tam są czczeni
jeszcze „najstarsi” bogowie, z wczesnej epoki
hinduizmu — jak gromowładczy Indra, Mitra —
bóg słońca i Waruna — bóg morza i księżyca.
Ale i to dalekie jest od dokładności. Wśród
wisznuitów i wśród sziwaitów jest mnóstwo
większych i mniejszych sekt, których krótka
choćby charakterystyka zajęłaby cały, gruby
tom. W dodatku istnieje mrowie bogów po
mniejszych, lokalnych, a wiele cech boskich
mają też niektóre drzewa, głazy, źródła, rzeki,
a także małpy i węże — nie mówiąc o krowach.
Można być wreszcie prawowiernym Hindusem
nie uznając żadnego z bogów, ignorując ich,
51
zaprzeczając ich istnieniu. Niektóre szkoły i kie
runki hinduizmu są całkowicie ateistyczne! Bo
gowie w tej religii zajmują miejsce drugoplanowe;
najważniejsze są pewne reguły życia i postępo
wania, które zresztą także dalekie są od jedno
litości. Nie ma potrzeby w tym miejscu szeroko
charakteryzować tych reguł, bo spotkamy się
z nimi jeszcze przy wielu okazjach, zwłaszcza
tam, gdzie będzie mowa o największej osobli
wości Indii, jaką jest system kastowy.
Wyznawcy hinduizmu we wszelkich jego od
mianach stanowią ogromną większość miesz
kańców Indii. Ale żyją także w tym kraju dzie
siątki milionów muzułmanów; ich stosunki z hin-
duistami są chłodne, często napięte, niekiedy
dochodzi do ostrych walk bratobójczych, po
chłaniających setki i tysiące ofiar po obu stronach.
Żyją też Sikhowie, wyróżniający się turbanami
i długimi, zakręconymi brodami oraz wąsami,
których nie wolno im obcinać przez całe życie.
Sikhowie bez wahania jedzą mięso, nawet wo
lowe, są przeto lepiej rozwinięci fizycznie od
Hindusów i spośród nich rekrutuje się większość
indyjskich oficerów i policjantów, a także spor-
Okładka i opracowanie graficzne EWA KULESZA i WANDA RODOWICZ-CEDROŃSKA O ITM , CO ZOBACZYMY W INDIACH Do Indii jest właściwie bardzo blisko... gdy leci się samolotem. Z Warszawy do Kairu kilka godzin, Europa jest przecież niewielka, a Morze Śródziemne wąskie. Teraz skok do Dżiddy w Arabii Saudyjskiej albo na roponośne wysepki Printed in Poland SIIVER JUBILEE INDIAN AIR FORCE HUWTSR NDIA POSTAGE p c sT A e t ,rtt ... .1 ■
7 Bahrajn w Zatoce Perskiej — trzy godziny lotu, prawie cały czas nad martwą, skalistą pustynią. A następny przystanek to już Bombaj. Vasco da Gamma, który w roku 1498 jako jeden z pierwszych Europejczyków dobił na czele czterech portugalskich okrętów do wy brzeża Indii, zużył na tę podróż 9 miesięcy. W roku 1825 parowiec „Enterprise” (nie miał jeszcze śruby, lecz boczne koła z łopatkami jak stare statki rzeczne) pokonał trasę z Anglii do Kalkuty w 113 dni, zdobywając 10000 rupii nagrody za rekordowy wyczyn. A teraz — kilka naście godzin. Strasznie się ten świat skurczył. Czym podróżować po Indiach? Najszybciej, rzecz prosta, samolotem. Odległość półtora czy dwóch tysięcy kilometrów jest tutaj „normalna”, Indie nie bez racji nazywane są często „subkon- tynentem”.Ale, nie bacząc na wygody, oferowane przez indyjskie lotnictwo, wybierzmy pociąg. Jedzie się dużo dłużej lecz równie wygodnie — oczywiście w pierwszej klasie. W klasach niż szych trudno znaleźć siedzące miejsce nawet na podłodze. Klasa pierwsza jest czyściutka, 4 świetnie klimatyzowana, a u kelnera można za mówić najwymyślniejsze nawet dania: wniesie je na najbliższej stacji, uprzedzonej telefonicznie, opróżnione zaś naczynia zbierze na stacji na stępnej. Znakomita organizacja, świetna kuchnia, idealny porządek. Indie to kraj nowoczesny. Ale przecież nie wszędzie docierają ekspre sowe pociągi; do pomniejszych miast jedziemy autobusem — i od razu jesteśmy mniej pewni, czy Indie są krajem nowoczesnym. Autobus pamięta jeszcze czasy przedwojenne, porusza się z szybkością 30 kilometrów na godzinę, a zresztą prędzej by nie mógł: to, co się dzieje na drodze, zupełnie już nam nie przypomina widoków znanych w Europie. Nie przestrzegane są abso lutnie żadne przepisy ruchu drogowego, każdy szofer jedzie, jak chce, nieustannie trąbiąc — nawet bez potrzeby; poboczem, ale często i środ kiem drogi, ciurka nie kończący się strumyczek piechurów (pierwsze wrażenie o indyjskim kraj obrazie: jest przeludniony, nie ma mowy, by zobaczyć „dziewiczą przyrodę”); włóczą się wy chudłe krowy, których nikt nie śmie przegonić; toczą się wozy o przedziwnych kształtach, naj częściej na dwóch ogromnych kołach, zaprzę żone w woły; oraz małe wózki, ciągnięte przez muły i osły; czasem mijamy majestatyczną ka rawanę wielbłądów, bywa, że nawet towarowego słonia z olbrzymim bagażem worków i skrzyń. A wszystko to w straszliwym, suchym skwarze, w tumanach pyłu, podnoszonego ze spalonej na popiół ziemi kołami pojazdów i kopytami zwierząt. Gdybyśmy zechcieli dokładnie poznać całe Indie (co zresztą jest niemożliwe, nie starczyłoby życia), musielibyśmy porzucić drogi zdatne do ruchu zmotoryzowanego i przesiąść się na jakiś wóz albo lepiej na grzbiet muła lub wielbłąda. 5
Do setek tysięcy indyjskich wsi nie ma dróg, nadających się dla samochodu. Do znacznej ich części nie ma w ogóle żadnych dróg, tylko wąziutkie ścieżki. Co możemy po drodze zobaczyć, kogo spot kać? Tygrysa ani lamparta raczej nie ujrzymy, te drapieżniki żyją już tylko w dżunglach pod Himalajami oraz na przeciwległym krańcu Indii, w wilgotnych lasach Karnataki i Tamilnadu. Ale nawet tam, oczywiście, unikają dróg. Mo glibyśmy natomiast w tych samych okolicach natknąć się na wędrujące stado dzikich słoni, które są tak pewne swej potęgi, że wychodzą na drogi, rozdeptują pola uprawne, a bywa, że „przy okazji” rozrzucą też jakąś wioskę. Wszędzie natomiast możemy zobaczyć wygrze wającego się węża, często kilkumetrowej dłu gości. Węży jest w Indiach mnóstwo, od całkiem maleńkich, ale bardzo jadowitych, po ogromne „królewskie kobry”. Jeśli ktoś zmuszony jest wędrować pieszo przez chaszcze, zarośla czy pola powinien głośno pokrzykiwać, uderzać w dzwoneczki, słowem, sprawiać jak najwięcej hałasu. Wtedy węże uciekają, z jednym wy jątkiem— kobra właśnie wtedy atakuje, a jej atak jest błyskawiczny, nie sposób go uniknąć. Na szczęście, kobra jest rzadkością. Z przydrożnych drzew, nawet we wsiach, ba! również w dużych miastach, wykrzywiają się do nas małpy, niektóre rzucają kawałkami ga łęzi lub orzechami. Małpy są rozzuchwalone, bo nikt w Indiach nigdy nie uczyni im krzywdy. Małpy, podobnie jak krowy, są święte. Co jeszcze możemy zobaczyć po drodze? Nagich chudzielców, stojących bez ruchu (czasem na jednej nodze) lub siedzących z pod winiętymi nogami; to są „święci”, oddający się medytacjom, ćwiczący jogę — sztukę panowania nad' własnym oddechem, czynnościami narzą dów wewnętrznych i nad „strumieniem myśli”. Małe, pięknie rzeźbione w kamieniu, przydrożne świątynki rozmaitych bóstw indyjskich. Ludzi pracujących w polu za pomocą drewnianego radia, zaprzęgniętego w woły — albo po prostu za pomocą motyki. Stada szakali wietrzących za padliną. Rzeki szersze od Wisły, ale bez kropli wody, pokazujące swoje suche, kamieniste dno. Samotne, rozłożyste drzewa, obwieszone jak choinki pstrokatymi ozdobami: to są drzewa święte, otoczone czcią religijną. Kobiety, zbie rające starannie krowie łajno i przylepiające je do glinianych chatynek — kiedy wyschnie — po służy jako opal, bo tu nie ma innego. Możemy także napotkać ludzi bardzo osob liwych. Oto zza kępy zielska wysuwa się gro mada półnagich, prawie czarnych, mężczyzn, kobiet i dzieci. Ośmielamy ich uśmiechem i wy ciągniętymi rękami, więc nie uciekają. Słyszymy szept: „hindi, hindi”. Myślą, że jesteśmy Indu sami, bo nie znają żadnego innego narodu. 7
A kim są oni sami? Są jednym z paru tysięcy dzikich, koczowniczych plemion, które pozo stają poza nawiasem indyjskiego społeczeństwa. „Ludzie leśni”, żyją z tego, co znajdą — jedzą korzonki, orzechy, jaszczurki, owady. Ich licz bę szacuje się w Indiach na kilkanaście milio nów. Ileż jeszcze innych widoków możemy ujrzeć w Indiach! Najwyższe na świecie góry, nie kończące się plaże oceaniczne, bezwodne pu stynie, dżungle, kryjące ostępy, nie znane jeszcze myśliwym, rozlegle stepy, wielkie, życiodajne rzeki, a także wielomilionowe miasta. O CHODZENIU PO WODZIE I UJARZMIENIU ATOMU Piękny widok jest na Bombaj ze Wzgórz Ma- labarskich. Jeden z najpiękniejszych w świecie. Błękit Morza Arabskiego, uformowanego tu w półkole i błękit nieba bez chmur... Na brzegu, tuż za plażą, wspaniały bulwar ocieniony rzę dami palm. Ten bulwar, ciągnący się przez wiele kilometrów, nosi romantyczną nazwę: „Naszyjnik Królowej”. Dobrze się mieszka w luksusowych wieżow cach Malabarskich Wzgórz, z dala od śródmiej skiego gwaru. Najlepiej na wysokich piętrach, skąd rozległa perspektywa. Rześki wiaterek od morza. Cichobieżne windy. W tych windach napisy: „Przejazd wzbro niony służącym i psom”. Psy, a także służba, muszą wchodzić od ryłu, po schodach. Dobrze się tu mieszka. Sąsiedzi należą do uprzywilejo wanych sfer: przemysłowcy, wysocy urzędnicy, oficerowie. Wiadomo, że kto mieszka na Wzgó rzach Malabarskich, ten zarabia co najmniej 8 dwa tysiące dolarów miesięcznie. Dwa miliony ludzi w Bombaju — prawie po łowa mieszkańców tego olbrzymiego miasta — nie mieszka nigdzie. Śpią pokotem na chodni kach, w parkowych alejkach, na dworcach, owi nięci w szmaty bawełnianej materii, która dniem służy im za ubranie. Pod głowę kładą zawiniątko, w którym mieści się cały ich dobytek. Bardziej zaradni wygrzebują sobie jamy w ziemi, gdzieś na peryferiach miasta, pokrywają te nory dyktą, kawałkiem blachy, liściastą strzechą i tam nocują z całymi rodzinami. Najbardziej przedsiębiorczy wznoszą sobie szałasy. Co pewien czas przyjeż dżają do tych siedlisk nędzy spychacze i wyrów nują teren, zasypują jamy, burzą lepianki. Wtedy całe osiedle przenosi się pól kilometra dalej i znów ryje w ziemi, zbiera kawałki dykty, ob lepia je gliną. Bombaj od dawna szczyci się przydomkiem „Perła Indii”. Jeśli nie liczyć tych nędzarzy i ich straszliwych osiedli, jeśli obracać się tylko w pięknych dzielnicach, przydomek ten jest zasłużony. Oto, na przykład, śliczny pałacyk
w ogrodzie. W konarach drzew setki, gdzie tam setki!— tysiące i tysiące kolorowych ża rówek. Co za widok! Co za iluminacja! Cały ogród jak z bajki. To przygotowania do wesela. Rodzina bogata, więc gości przyjdzie co naj mniej dwa tysiące. Może trzy albo cztery. Uro czystości potrwają kilka dni. Stoły uginają się od jadła. Setki półmisków, przysmaki z całego świata. Tylko ryżu nie będzie, chociaż ryż w In diach jest tym, czym dla nas chleb i ziemniaki. Nie będzie ryżu, bo rząd zabronił podawać ryż na weselach. Ryż jest zarezerwowany dla bie daków; bogacze niech jedzą ostrygi. Ale i bogacze mają swoje kłopoty. Oto przed kilkunastu dniami fale morskie wyrzuciły na pla żę zdechłego wieloryba. Wieloryb leżał i cuchnął, zatruwał powietrze. Pisano podania do władz miejskich, żeby usunęły tę zakałę, ale zanim po dania nabrały „mocy urzędowej”, zanim prze brnęły przez wszelkie szczeble niesłychanie roz budowanej biurokracji — trzeba było zamknąć szkołę, stojącą obok plaży, bo zaduch stał się nie do zniesienia. Mają więc i bogacze swoje kłopoty, ale częściej mają dni emocjonujące, wspaniałe, pełne wra żeń. Gościł na przykład w Bombaju przesławny jogin L. S. Rao, mąż bardzo świątobliwy, sza nowany w całych Indiach, niezwykły. Potrafił on (to nie żarty!) chodzić po rozżarzonych węglach, a także łykać gwoździe; umiejętności te są jednak w Indiach, wśród „fakirów”, dość pospolite — przeto inny był powód ogromnego zainteresowania wizytą L.S. Rao. Zapowiedział on, mianowicie, że dokona sztuki, jakiej nikt i nigdy przed nim nie dokonał: przejdzie po pow ierzchni basenu z wodą i ani na milimetr się nie zanurzy! Sensacja była niezwykła, o za powiedzianym spektaklu pisały na pierwszych 10 stronach najpoważniejsze dzienniki, a tygo dniki pokazały nawet zdjęcie „świętego” Rao podczas wizyty u pani premier Indiry Gandhi: siedział u niej w gabinecie w kucki, prawie nagi, bosy, pomalowany w różne dziwne wzorki — mające symboliczne znaczenie dla wtajemniczo nych Hindusów. Na stadionie w Bombaju wykopano specjalny basen, wypełniono go wodą. Głębokość wody zmierzył pan dr N.N. Kailas, wicepremier rządu stanowego. Przybyła telewizja i tłum fotorepor terów. Zgromadziło się pięciuset Bombajczy- ków — liczbę biletów ograniczono do pięciuset, za to każdy kosztował od 20 do 100 dolarów. „Święty” Rao stanął na krawędzi basenu, za czął modlić się, koncentrować wewnętrznie, ćwiczyć oddech — co ogromnie pomaga w opa nowaniu sil psychicznych. Wiele minut trwały te przygotowania. Tłum czekał w skupionym milczeniu, aby swą własną koncentracją pomóc mistrzowi w wiekopomnym przedsięwzięciu. Wreszcie „święty” wykonał energiczny krok do przodu i — wpadł po uszy do wody! I teraz stało się najdziwniejsze: nikt z zebra nych nie tupał, nie gwizdał, nie krzyczał „oddać pieniądze”. Widzowie zamarli w osłupieniu, że Iak w ie 1k i „święty”, mimo solennej zapowiedzi, nie zrealizował swego zamiaru! A Rao? Wykaraskał się z basenu, ociekając wodą i spokojnie przyznał, że eksperyment się nie udał. A nie udał się, bo on, Rao, miał zły sen: wyśnił mu się bóg Sziwa, z którym pozostaje w złych stosunkach osobistych. Ten denerwujący sen odebrał mu zdolność należytej koncentracji psychicznej — stąd niepowodzenie. „Ale to nic, za jakiś czas — obiecał — ponowię próbę cho dzenia po wodzie i wtedy już uda mi się na pewno”. ll
Ludzie rozeszli się nieco rozczarowani, ale bez nerwów — i z nadzieją na kolejną sensację. I to właśnie jest najbardziej zdumiewające: wiara w zjawiska nadprzyrodzone, niezgodne z prawami fizyki, jest w Indiach zakorzeniona niezwykle głęboko. Astrologowie, którzy z układu gwiazd wnioskują o pomyślności czy nie- pomyślności nadchodzących dni, są powa żani nawet w najbardziej oświeconych krę gach społeczeństwa, nie obejdzie się bez nich wyznaczanie terminu żadnego wese la. Profesorowie, którzy zdobyli światową sławę w swoich dyscyplinach naukowych noszą często w portfelach fotkę z podobizną boga Ganesza — boga ze słoniową trąbą — bo on „przynosi szczęście”. Podobnych przykładów wiele— i nieraz jeszcze do nich wrócimy. Tym czasem, gwoli sprawiedliwości, trzeba powie dzieć, że nie w szystko w tych absurdalnych na pozór wierzeniach jest bzdurą i szalbier stwem. Nauka nie potrafi dotąd wyjaśnić pew nych fenomenalnych zjawisk z zakresu tak zwa nej parapsychologii, które w Indiach są de monstrowane często przez joginów, ćwiczących swą wolę i swoje ciała latami i dochodzących tą drogą do przedziwnych umiejętności. Oczywiście, bzdur i przesądów znacznie wię cej. A także pewnych osobliwych zwyczajów. Oto w samym centrum Bombaju, tuż przy bu dynku Urzędu Energii Atomowej, przykucnął jakiś chudzielec i na oczach wszystkich załatwia naturalną potrzebę fizjologiczną. Nikt na niego nie zwraca uwagi, nikt się nie gorszy, nikt go nawet nie dostrzega. On jest niew idzialny, założył sobie bowiem na ucho... pętelkę ze sznurka. Kto sobie taką pętelkę założy — jest w Indiach uw ażany za niew idzialnego; materialnie istnieje, ale obyczaj każe go nie za uważać. Sznurek na uchu pełni więc rolę „czapki- niewidki” z naszych bajek. Ale wystrzegajmy się podobnych uogólnień, nie mówmy zaraz: .jaki to zacofany, jaki nie- oświecony kraj! Pod Bombajem pracuje już elektrownia ato mowa — którą w Polsce dopiero projektujemy — 12
złomnie konserwatywne. Rozumiał, że potęga tego kultu jest tak wielka, iż nie da się go obalić bez ciężkich szkód dla spoistości indyjskiego społeczeństwa. W ostatnich latach w Indiach podnosiły się niekiedy głosy, wzywające do wytępienia zbęd nych krów. W niektórych miastach podjęto na wet w tym kierunku pewne kroki, uchwalono prawa, zezwalające na ubój bydła. Były to prawa postępowe, słuszne, rozsądne — wedle naszego rozumienia tej kwestii. Ale skutek był taki, że owe poczynania skupiły wielomilionowe rzesze 11indusów pod hasłami „obrony świętych krów”, skłoniły je do walki przeciw rządowi i partiom postępowym, ogromnie wzmocniły najbardziej wsteczne ugrupowania polityczne. Dobre in tencje dały więc fatalne rezultaty. Warto się nad tym zastanowić! A w dodatku, nawet z praktycznego i ekono micznego punktu widzenia, bezpańskie krowy indyjskie mają pewną zaletę: nie trzeba się o nie troszczyć, same się jakoś wypasą — bez żadnych właściwie kosztów. Ogromna większość chłopów w Indiach ma tak małe poletka, że z trudem pozwalają one na nakarmienie rodziny podstawowym produktem — ryżem. Nie ma już gdzie uprawiać roślin paszowych, które by były niezbędne dla racjonalnej hodowli krowy. Gdyby można hodować... pół krowy albo... ćwiartkę krowy — paszy by może starczyło. Ale dla ca łej krowy nie starczy. Lepiej więc, w osta teczności, że koło domu kręci się taka chudzina, która sama dba o siebie, to te trochę mleka moż na z niej przecież wydoić. Fakirzy, święte krowy, astrologowie. Jakiż dziwny kraj, pełen paradoksów i kontrastów! Niemądre jest to ostatnie zdanie, chociaż często tak właśnie mówi się o Indiach. Dla 17
Hindusów wiele naszych zwyczajów jest tak samo „dziwacznych”, „śmiesznych” i „niepo jętych”. Na przykład, z obrzydzeniem mówią Indusi 0 tym, że Europejczycy kąpią się w wannach 1 jedzą widelcami. Wszak woda w wannie — to brudne popłuczyny, jak można w tym le żeć? Kąpać się trzeba pod natryskiem, w wodzie bieżącej — nigdy w stojącej. A jeść należy prawą ręką, palcami, biorąc do ust od razu cały kęs; widelec przecież brudzi się śliną, która (wedle Indusów) jest substancją wyjątkowo obrzydliwą. Przed jedzeniem i po jedzeniu rękę się starannie płucze w wodzie, która wszystko oczyszcza, za równo w sensie dosłownym, fizycznym, jak też w sensie rytualnym, mistycznym. Każda kultura ma swoje osobliwości, nie zrozumiałe dla ludzi wychowanych w odmien nych kulturach. Dlatego, zamiast żartować ze zwyczajów, ze sposobu bycia, z wierzeń innych narodów, trzeba je poznawać, trzeba się ich uczyć. Wtedy dopiero okazuje się, jak bogata jest skarbnica kultur tych narodów. I wtedy dopiero, gdy się zna źródła istniejących odmień-
ności, rozumie się, dlaczego jedni ludzie na święcie żyją tak, inni inaczej — i każdy uważa swój sposób życia za najwłaściwszy. A jednak nam, ludziom z Europy, zwłaszcza z krajów socjalistycznych, z Polski, trudno przy stać na wiele zwyczajów, które się tam spotyka. Trudno przede wszystkim przymknąć oczy na stosunki społeczne, tak bardzo sprzeczne z na szymi ideałami. Oto wielka budowa, opleciona rusztowaniami z chwiejnych tyczek bambusowych. Po tych rusztowaniach wdrapują się wymęczone dzieci, dziesięcioletnie, a nawet młodsze, nosząc na głowach po sześć, Siedem cegieł — ile które ura dzi. Pracują dłużej niż ustawowe osiem godzin, nikt nie przejmuje się przepisami o ochronie pracy. Zarabiają ćwierć rupii dziennie — tyle kosztuje pół kilo ryżu. Próbowano nieraz, na przykład, na budowach kierowanych przez pol skich inżynierów w stanie Bihar, zabronić dzie ciom pracy, wysłać do szkoły nieletnich tragarzy. Nie udało się. Ich ojcowie podjęli strajk protes tacyjny, stanęły roboty. Dziecko musi praco wać, bo te nędzne grosze, które przynosi, po trzebne są rodzinie — w domu przecież jest jeszcze kilka maleństw do wykarmienia. Oto, przy tej samej budowie, stoją unierucho mione transportery do przenoszenia ziemi z wy kopów. Nie warto ich uruchamiać. Przedsię biorcy taniej wypada zatrudnić kilka setek ko biet, uginających się pod ciężarem niesionych na głowie koszy z ziemią. Często nie chodzi zresztą o oszczędności na kosztach budowy — po prostu związki zawodowe zakazały używania transportera, żeby tych kobiet nie pozbawiać szansy zapracowania na miseczkę strawy. Oto znów całkiem inna, ale równie zawsty dzająca sprawa: nad brzegiem morza, w Bom baju, piękne, luksusowe kąpielisko ocienione palmami. Na bramie napis: „For whites only” — tylko dla białych. Basen służy głównie Angli kom, dawnym kolonialistom, których tu jeszcze sporo pozostało na intratnych posadach. „Ko lorowi” wstępu nie mają. Indie są wprawdzie niepodległe, dumne z tej niepodległości, lecz ich obywatele we własnym kraju nie mogą zażyć kąpieli w tym ekskluzywnym basenie, nawet za słoną opłatą, bo to kąpielisko zarządzane jest według zasad rasistowskich. Dopiero ostatnimi czasy, po burzliwych protestach w prasie i ulicz- 21
nych demonstracjach zezwolono Indusom raz w tygodniu wchodzić na teren kąpieliska i na wet pływać w basenie. „Biali” w te dni nie przy chodzą, wolą siedzieć w domu, nie chcą się stykać z „gorszym towarzystwem”. Konstytucja Indii nie czyni żadnych różnic między prawami kobiet i mężczyzn. Ale kto czyta konstytucję? Kto zna jej paragrafy i prze strzega ich? Owszem, matka w domu jest praw dziwą panią, główną osobą rodziny, ona decy duje o rozplanowaniu wydatków i o małżeń stwach dzieci. Także siostra, zwłaszcza starsza, ma duży autorytet — i potrafi zatruć życie bra ciom. Dom jest świątynią kobiet. Poza domem jednak kobiety — jeśli w ogóle wychodzą z do mu dalej niż do sklepiku czy na bazar — stają się istotami drugiej kategorii, nieporównanie gorszymi od mężczyzn. Nie wypada, przenigdy, by kobieta zamieniła choć kilka słów z obcym mężczyzną. Nawet podczas dyplomatycznych przyjęć, a więc w sferach „najwyższych”, po śród społecznej elity, panowie tworzą osobne grupki towarzyskie, panie plotkują między sobą. W kinach, kawiarniach, na wystawach, we wszel kich miejscach publicznych — kobiety są rzad kością, nawet w towarzystwie mężów, ojców czy braci; same nie przychodzą nigdy. Wiele tutejszych zwyczajów jest po prostu za bawnych. Kiedy ktoś spośród zamieszkałych w Indiach obcokrajowców zaprasza do siebie znajomego Indusa, musi być przygotowany na wszelkie niespodzianki. Gość może przyjdzie sam, chociaż był zaproszony z małżonką (to jeszcze pół biedy), ale może też — całkiem od wrotnie — przyprowadzić z sobą sporą rodzinę, powiedzmy, kilkanaście osób, w tym malutkie dzieci. Na wszelki wypadek lepiej też się z góry upewnić, czy gość jada mięso, czy też przestrzega 22 zasad wegetariańskich, bo inaczej może dojść do przykrej sytuacji, że gość nawet nie tknie jedzenia i wyjdzie głodny. Każdy Europejczyk musi mieć w Indiach, żeby móc normalnie żyć, parę osób służby. Jedna nie wystarczy. Kucharz gotuje, ale za żadne skarby nie zgodzi się umyć brudnych na czyń — od tego jest „sweeper” z niższej kasty. Kucharz — to wysoka i szanowana specjalność zawodowa. Pewien Polak, nowicjusz w indyj skich stosunkach, od razu spoufalił się z własnym
kucharzem: ten wyznał mu, że jest bardzo po stępowych, socjalistycznych, a nawet prawie komunistycznych przekonań. Pogadali o tym i owym, wymienili zgodne opinie na tematy polityczne. Na drugi dzień kucharz nie ugoto wał obiadu i rozsiadł się w salonie: przecież, skoro obaj są postępowi i obaj wyznają zasadę równości wszystkich ludzi, dlaczego jeden ma usługiwać drugiemu? W Goa, dawnej kolonii portugalskiej nieda leko Bombaju (były na terenie Indii — oprócz angielskich — małe posiadłości Portugalii i Fran cji), zginął któregoś dnia szef lokalnej admini stracji. Po prostu zapadł się pod ziemię! Nie ma szefa! Administracja zaczęła szwankować, nie miał kto podpisywać papierków, policja na gwałt prowadziła poszukiwania po całej okolicy. Gdzie jest szef? Porwali go? Utonął? Nareszcie znaleziono szefa w dalekiej, gór skiej grocie. Siedział tam parę tygodni, wraz z mędrcem „guru”, swym duchowym mis trzem— i oddawali się nabożnym medytacjom. Hindusi uważają, że raz na jakiś czas dorosły mężczyzna, a już koniecznie mężczyzna w sile wieku, powinien oderwać się trochę od przy ziemnych spraw, od rządzenia, od pracy, do mowych kłopotów, od rodziny i przyjaciół; po winien podumać o rzeczach wyższych — o bo gach, o sensie życia, o przeznaczeniu. To dob rze robi na rozklekotane nerwy i uszlachetnia duszę. Poszukiwania szefa kosztowały 50 000 rupii. Nikt nie miał doń o to pretensji. Nikt się nawet nie dziwił... Więc i my nie dziwmy się, że Indie są takie, jakie są. O KULTURZE HARAPPY I MĄDROŚCI GANDHIEGO INTERNATIONALTOURIST YE, INDIA 3 ^ 1 9 6 7 Można być w centrum Delhi, stolicy Indii, i odnieść wrażenie, że się jest w jakimś gigantycz nym parku, przeciętym ogrodowymi alejkami o ustokrotnionej szerokości, po których nikt nie spaceruje, najwyżej mknie samochodem. Ale można też być w centrum Delhi i odnieść wrażenie, że się jest w jednym z tysiąca chaotycz nych, ludnych, zatłoczonych do nieprzytomności miast tego kraju, w niczym nie lepszego od nich i w niczym nie gorszego. Są bowiem właściwie dwa miasta o tej nazwie: Nowe Delhi i Stare Delhi, zrośnięte w jedną całość. Niektórzy mówią, że jest to nawet pięć miast, bo odrębny charakter ma dzielnica uniwersytecka, inny — podmiejska dzielnica dy plomatycznych rezydencji, jeszcze inny — oko lice dawnego angielskiego obozu wojskowego i urzędniczego. W Nowym Delhi jest właściwie jedno tylko miejsce, świadczące o stołeczności tego miasta: 25
szeroka, centralna arteria Radżpat, która biegnie wśród trawników i sztucznych sadzawek do podnóża monumentalnego pałacu prezydenckie go, okolonego budynkami różnych instytucji- rządowych. Na Radżpat w zwykłe dni jest pusto — aż dziw, że są takie miejsca w Indiach! Natomiast w dni świąt narodowych płynie tędy prawdziwa ludzka rzeka albo defilują od działy wojska, w tym szczególnie malownicze jednostki kawalerii na wielbłądach. Nie jesteśmy ciekawi budynków rządowych, zresztą do prezydenta można... zadzwonić. Je go telefon, numer 35 321, figuruje w każdej książce telefonicznej. Do pani premier Indiry Gandhi — 32 312. Do ministra Obrony Naro dowej 611 614. Udajmy się nad pustawy brzeg rzeki Dżamny, gdzie w dzikim, wiejskim krajobrazie wznoszą się dwa mauzolea, dwa pomniki, najdroższe sercu Indusów. Jeden z nich czci pamięć Gan- dhiego. Drugi — Nehru. Dwóch najwybitniej szych ludzi współczesnych Indii, tych, którzy wielki naród poprowadzili ku niepodległości. W to miejsce przybywają miliony ich współ obywateli, by rozpamiętywać dzieje swego pra starego kraju, jego wielkości, upadku i odro dzenia. I my cofnijmy się w głęboką przeszłość. Około połowy trzeciego tysiąclecia przed na szą erą (sto czy dwieście lat wcześniej lub później nie czyni w tej skali różnicy) w dolinie rzeki Indus rozkwitła cywilizacja nie mniej wspaniała, aniżeli w dolinach Nilu i Eufratu. Piramidy, które zbudował faraon Cheops, były wtedy całkiem nowiutkie, zaś sławny prawo dawca Babilonii, Hammurabi, miał się dopiero narodzić za jakieś pół tysiąclecia... W tych to czasach nad Indusem wyrastały ogromne mia-
28 f l|j^ w(] i \\ F * ]: ,» O S T A G E sta, z podziwem odkopywane dziś przez arche ologów. Najbardziej znane z nich to Harappa i Mohendżo-Daro; tak się zwą obecnie. Jak nazywali je prastarzy mieszkańcy — nie wia domo. Oba miasta, co szczególnie rzuca się w oczy, były starannie zaplanowane pod względem urba nistycznym. Sieć ulic, krzyżujących się pod kątem prostym, dzieliła je na uporządkowane architektonicznie „bloki” i dzielnice. Domy wznoszono z cegieł doskonale wypalonych. Mia ły one po dwa i więcej pięter. Znakomicie roz budowany był system kanalizacyjny, istniały tam wielkie łaźnie, magazyny żywnościowe, a także inne gmachy publicznej użyteczności — na przykład hotele. Ludność tych miast oswoiła już owce, bawoły, wielbłądy, nawet słonie. O jej upodobaniach artystycznych 'świadczą liczne, oryginalne figurki wypalane z gliny, rzeźbione w kamieniu, odlewane w brązie oraz ozdoby ze złota, srebra i szlachetnych kamieni. Zagadką dla nauki są bardzo licznie znajdowane w wykopaliskach pieczęcie, starannie ryte w ka mieniu; znajdują się na nich podobizny zwierząt, najczęściej potężnych bawołów, oraz znaki pi sma, dotychczas, niestety, nie odczytanego. Pie częcie te służyły zapewne celom handlowym, do znakowania towarów. Cywilizacja doliny Indusu została zniszczona przez napływowe ludy koczownicze — Ariów, których prakolebką były zapewne stepy ukraińskie, a może po łudniowe wybrzeża Bałtyku; istnieje zresztą w tej sprawie wiele hipotez. Ariowie zburzyli zdobyte miasta, ale też przejęli od ich mieszkań ców wiele elementów starej kultury miejscowej. Na przykład kult boga Sziwy i jego małżonki Kali ma przedaryjską genezę. Z okresu umacniania się i rozprzestrzeniania władzy Ariów — mniej więcej między 1500 a 1000 rokiem przed naszą erą — pochodzą hymny Rygwedy, najstarsze z zachowanych dzieł literackich. Rygweda, do dziś najświętsza z religijnych ksiąg hinduskich i podstawa ca łej hinduskiej obrzędowości zawiera wiele opi 29
sów walk i zdobywania twierdz, stanowi więc zarazem swoistą kronikę tamtych niespokojnych czasów. W następnych wiekach Ariowie, osiedleni początkowo w Pendżabie, nad Indusem, prze nikają coraz bardziej na południe Indii. Roz wija się ich literatura, doskonali język, kształ tuje filozofia, system społeczny, religia. Z okre su między VI a II wiekiem przed naszą erą pochodzą dwa słynne, olbrzymie i piękne epo sy — Mahabharata i Ramajana — zawierające znakomite opisy życia, zwyczajów, wierzeń, a także wydarzeń politycznych. Eposy te są jak gdyby kamieniem węgielnym całej później szej kultury Indii. Aż do czasów obecnych są również natchnieniem artystów i źródłem ży ciowej mądrości dla wszystkich Indusów. Nie- oświeceni chłopi, analfabeci, potrafią recytować całe długie poematy z tych wspaniałych dzieł, przekazywane z ojca na syna, z ust do ust przez niezliczone pokolenia; podobnego fenomenu ży wości dzieł literatury sprzed przeszło dwóch tysiącleci nie zauważono nigdzie więcej na świę cie. Na 567 lat przed Chrystusem urodził się w In diach (a właściwie w dzisiejszym Nepalu) twór ca nowej religii — Budda. Postawił sobie za cel poprawienie ludzi, udoskonalenie ich uczuć, krzewienie miłości i tolerancji; jego doktryna — spisana później w stu kilkudziesięciu tomach — w ogóle nie zajmowała się... bogiem. Buddyzm jest religią, wedle której każdy może wierzyć, w co chce, może także w nic nie wierzyć, waż ne, aby czynił dobro. Buddyzm rozwinął się w Indiach bardzo szybko, jego gorliwym wyz nawcą był król Asioka, którego rządy przypadły na III wiek przed naszą erą— „Złoty Wiek” dziejów Indii. Asioka wyznawał zasadę, że 30 powołaniem władcy nie jest umacnianie potęgi państwa, lecz utrwalanie pokoju i krzewienie miłosierdzia. Wysyłał on nawet posłów do Egiptu, na Cejlon, do Macedonii, by namawiali tam tejszych królów do przyjęcia takich samych zasad. Na Cejlonie się udało, wyspa ta przyjęła buddyzm i jest mu wierna do dziś. Ileż to w tamtych czasach działo się w Indiach! Mniej więcej równocześnie powstawały arcy dzieła literatury hinduskiej, Ramajana i Ma habharata, rozprzestrzeniały się nauki nowej, rewolucyjnej podówczas religii buddyjskiej, zdo bywała wyznawców trzecia religia Indii — dżi- nizm, od zachodu zaś, z ziem za Indusem, |'•odbitych przez Aleksandra Wielkiego, pro mieniowały wpływy kultury greckiej! To przeplatanie się i współżycie różnych religii, kultur, języków, obyczajów, było zawsze i pozostało aż do czasów współczesnych wielką i piękną osobliwością Indii. Przybyli do Indii misjonarze chrześcijańscy. Wedle tradycji, pier wszym z nich był apostoł Tomasz (ten „nie wierny Tomasz”), który miał umrzeć w Ma-
ś TtltO«AWS dras; ale to tylko legenda. Naprawdę pierwsze gminy chrześcijańskie, na południu Indii, po wstały w IV wieku i przetrwały do dziś, acz kolwiek ich wyznawcy nader często przejmowali rytuały hinduskie, a niekiedy nawet... system kastowy. Później wielu mistyków i filozofów indyjskich na różne sposoby próbowało „po łączyć” hinduizm z chrześcijaństwem. Podobnie było z islamem, który od początków X III wie ku stał się w Indiach religią zwycięskich na jeźdźców. Przez szereg stuleci muzułmańscy władcy, Wielcy Mogołowie, próbowali narzu cić Indusem wiarę w jednego Allacha. Olbrzy mia większość hinduistów oparła się tej presji, lecz nastąpiło przenikanie się obu religii. Hin dusi przejęli na przykład od muzułmanów za sadę „pardy”, odosobnienia kobiet, a jedna z ich sekt — hingajatowie — zarzuciła reguły kastowe, nie wierzy w wędrówkę dusz. Ale był i wpływ odwrotny: sporo mahometan za częło organizować życie swych społeczności we dle zasad kastowych, składać ofiary hinduskim bóstwom, ściśle według ceremoniału Rygwedy... * - ■ ■ł 1 Zdarzają się też przypadki, że ślubów udzielają zarazem bramin i muzułmański imam; nie którzy wierzą, iż małżeństwa takie są najbardziej zgodne i szczęśliwe. Religijną mieszaniną jest wiara Sikhów, wa lecznej i energicznej narodowości z Pendżabu. Sikhowie uznają za boga Wisznu, lecz potę piają kasty i sprzeciwiają się obrazom, przed stawiającym bogów, tak ulubionych przez pra wowiernych hindusów. Później, po najeźdźcach muzułmańskich, za częły do portów Indii dobijać statki z przyby szami z Europy — najpierw Portugalczykami. Indusi ich także przyjęli życzliwie, aczkolwiek bez większego zainteresowania. Indie — zda niem ich mieszkańców — są najwspanialszym miejscem w świecie, samym środkiem świata, czegóż więc można się spodziewać od przy byszów z jakichś peryferii? I cóż ciekawego może być w tamtych zamorskich krajach, gdzie jest zimno i gdzie panują złe obyczaje? W do datku Europejczycy, wedle gustów indyjskich,
są okropnie brzydcy, mają niezdrową cerę, jak trędowaci, mają włosy żółte, jak upiory (bo indyjskie upiory są blondynami), a w naj lepszym razie takiego koloru, jak małpia sierść. Jeszcze smagłych Portugalczyków przyjmowano bez wstrętu, aczkolwiek ich podobizny rzeź biono w karykaturze, lecz bladolicy i jasno włosi Anglicy wzbudzali fizyczną odrazę. Brytyjscy kupcy, a potem żołnierze, nie zra zili się jednak tą negatywną oceną krajowców. Indie od dawien dawna przecież wzbudzały swymi bogactwami niezwykłe pożądanie Euro py, ono przecież było motorem sławnej wy prawy Kolumba, który długo twierdził z upo rem, że odkryty przezeń kontynent leży tuż tuż koło Indii, że już tylko jeden krok do wspa niałych skarbów wymarzonego kraju. Angli cy, pozbywszy się portugalskich konkurentów, a później także rywali francuskich i holender skich, do skarbów owych dobrali się na serio. Handlowe faktorie, założone w wielu miejscach na wybrzeżu Indii i trudniące się początkowo kupiectwem, stały się w końcu XVIII wieku wypadowymi bazami angielskiego kolonializmu. Silnym sprzyja szczęście. W tym samym czasie, kiedy Anglia zdobywała przewagę na wszystkich morzach, cesarstwo Wielkich Mogo- łów trawione było walkami wewnętrznymi, a ściś lej mówiąc — rozpadało się na wiele części. Sy tuacja dla ekspansji angielskiej była wręcz wy marzona. Czasem siłą, ale częściej dyplomatyczną zręcznością, czasem przekupstwem, to znów pochlebstwem, wygrywaniem jednych władców indyjskich przeciw innym — Anglicy podpo rządkowują sobie coraz większe połacie olbrzy miego kraju, poczynając od Bengalu, który ■ w ostatnich dziesięcioleciach XVIII wieku stal się własnością Kompanii Indii Wschodnich — 34 NAUGURATION OF NEW DELHI 1931 po przylądek Komorin na skrajnym południu, jedynie Nepal zachowuje suwerenność. Angli kom udaje się pod berłem swej królowej Wi ktorii zjednoczyć całe Indie, co nigdy przed tem nie zdarzyło się w historii. Ani sławny Asioka, ani Akbar, najpotężniejszy z Wielkich Mogołów nie panowali nigdy nad wszystkimi ziemiami Indusów. Anglicy rozumieli jednak, że tak ogromnej zdobyczy nie potrafią w całości przełknąć i prze trawić, nie podporządkowali więc całych Indii ogromnego „przedsiębiorstwa” handlowego, dy sponującego własną armią i stanowiącego przed nią straż brytyjskiego imperializmu w Indiach. W okresie wojen napoleońskich, kiedy Fran cuzi dowolnie obalają i ustanawiają trony nie mal w całej Europie, Anglicy czynią to samo w państwach i państewkach indyjskich. Wkrótce, oprócz Pendżabu, wszystkie części Indii sta ją się posiadłościami albo protektoratami Wiel kiej Brytanii. W połowie XIX wieku podpo rządkowany zostaje również Pendżab. Władz two Anglików rozciąga się od Himalajów, aż
i ;adm CtT>ir GłRNAR swej bezpośredniej administracji. Przy władzy, na ogół czysto formalnej, pozostało całe mrowie różnych nizamów, książąt, radżów, sułtanów i maharadżów, posiadających wspaniałe pałace, nieprzebrane skarby i prywatne armie. Bry tyjczykom nie tylko nie przeszkadzało istnienie tych państewek, lecz przeciwnie — było ono główną podporą kolonialnych stosunków. Kie dy w 1857 roku wybuchło w Indiach powstanie, którego przywódcy obwołali Bahadura-szacha cesarzem, z siedzibą w Delhi, większość lo kalnych królików indyjskich stanęła po stronie Anglików. Powstanie zostało utopione we krwi. Na kilkadziesiąt następnych lat Indie pozostały „Perłą Brytyjskiej Korony”, głównym źródłem olbrzymich zysków kolonialnych europejskiej wyspy. Ale powstanie nie uśmierzyło wolnościowych dążeń Indusów. Przeciwnie, stało się wielką dziejową próbą, która ogromnej większości mie szkańców Indii uświadomiła jedność ich kra ju. Klęska była zarzewiem późniejszego zwy 36 cięstwa, wywalczonego nie bronią, lecz masową, cierpliwą, upartą działalnością polityczną. Kierowniczą siłą walki politycznej stał się Indyjski Kongres Narodowy, założony w Bom baju w 1885 roku. Partia ta, skupiająca bojowni ków o niepodległość Indii, znalazła wspaniałe go przywódcę duchowego w osobie Gandhiego, jednej z najbardziej fascynujących postaci XX wieku. Napisano o Gandhim tysiące książek i arty kułów, określano go najróżniejszymi przymiot nikami w superlatywach, skrupulatnie anali zowano (i krytykowano również) każde zdanie z licznych jego prac i przemówień. Żartowano często na temat jego „dziwnych” i „śmiesznych” pomysłów: Gandhi nigdy nie jadał mięsa, ca łymi miesiącami żywił się tylko mlekiem kozy, której sam doglądał, prządł na ręcznym koło wrotku, chodził boso, coraz to podejmował głodówki, potępiał miłość cielesną, wzywał do ochrony krów — czy nie dość powodów, aby podejrzewać go o pomieszanie zmysłów? Gandhi jednak wszystko, co robił i co głosił, dostoso-
wywał do mentalności, psychiki, upodobań, wierzeń i obyczajów swego ludu — chociaż czę sto sprzeciwia! się tym wierzeniom czy obycza jom — rozumiał bowiem doskonale, że tylko tą drogą zdoła trafić do jego serc. I rozumu. Jego naczelną zasadą polityczną wobec ko- lonialistów było „sprzeciwianie się złu nie- gwałtownymi środkami”; w myśl tej zasady rzucił, na przykład, hasło bojkotowania angiel skich towarów, które przyczyniło imperialistom znacznie większych trudności, niżeli jedno czy drugie zbrojne powstanie. Świętość krów, tak głęboko zakorzenioną w wierze hindusów, re spektował Gandhi przede wszystkim dlatego, by móc z tym większą stanowczością zwalczać inną zasadę hinduizmu: odsunięcie poza na wias życia „niedotykalnych”. Uległość wobec jednych reguł zdobywała mu olbrzymie poparcie współwyznawców, które obracał przeciw innym, bardziej szkodliwym i anachror icznym regu łom tej religii. Podobnie postę Jował Gandhi i w wielu innych przypadkach, poświęcając wartości mniej cenne na rzecz wartoścj wyż szych, '"ażniejszych. Najmocniej przejmowało Gan^nego pragnienie pogodzenia dwóch wiel kich odłamów indyjskiego społeczeństwa: hin- duistów z muzułmanami. Niestety, tej szla chetnej ambicji nie udało mu się urzeczywistnić. Wraz z odejściem kolonialistów, nastąpił po dział ich gigantycznej posiadłości na Indie i Pakistan, wedle zasady wyznaniowej. Operacji tej towarzyszyły obustronne rzezie ludności, które spowodowały setki tysięcy ofiar. Zła many klęską swych marzeń, Gandhi nie brał udziału w podniosłej uroczystości ściągnięcia flagi brytyjskiej sprzed Pałacu Prezydenckiego w Delhi — symbolicznego aktu, towarzyszące go ogłoszeniu niepodległości Indii w dniu 15 38
sierpnia 1947 roku; uważał ten dzień za fa talny dla Indii, skoro wolności nie towarzyszyła jedność i nadal trwały krwawe pogromy zarówno muzułmanów, jak hinduistów. W parę miesięcy później on sam padł ofiarą tego fanatyzmu, zastrzelony przez zagorzałego hinduistę, wro giego idei Gandhiego zbliżenia wyznawców dwóch religii. „Światło nam zgasło i ciemność zapanowała wśród nas” — powiedział wtedy do narodu Ja- waharlal Nehru, wielki przyjaciel Gandhiego, wierny towarzysz jego walki — i polityczny opo nent — zwolennik odmiennych metod rządzenia Indiami. Nehru, chociaż równie głęboko jak Gandhi, przeniknięty miłością do starych tra dycji indyjskich, do dawnej kultury i filozofii swego narodu, był gorącym i konsekwentnym rzecznikiem postępu cywilizacyjnego, gospo darczego i społecznego. On rzucił hasło uprze mysłowienia Indii i z uporem realizował je, na przekór wszystkim trudnościom, on zwalczał staroświeckie ideały ascezy, lansowani przez Gandhiego, zachęcając do korzystania z życia w całym jego bogactwie, on wreszcie trwale zapisał się w dziejach światowej polityki, for mułując ideę „niezaangażowania” i solidarności krajów, wyzwolonych od kolonializmu. Przez szereg lat Nehru, jako powszechnie uznawany przywódca bloku niezaangażowanych krajów afro-azjatyckich — miał olbrzymi polityczny i moralny autorytet w całym świecie, był jedną z najwybitniejszych postaci polityki międzyna rodowej. W jakiś czas po śmierci Nehru — ster rzą dów Indii objęła jego córka, Indira Gandhi, ko rzystając z blasku wielkości swego ojca. Czy su kcesja ta jest pomyślna? Szeroki to temat i trud no na takie pytanie odpowiedzieć jednoznacz- 41
nie. W okresie swych rządów pani premier miała momenty niesłychanej popularności — i chwile ciężkie, w których sympatie narodu wyraźnie się od niej odwracały. Odnosiła zwy cięstwa, ale też ponosiła porażki. Ogromny ciężar spoczywa na jej barkach, bo też chy ba nie ma drugiego kraju na świecie, który by się borykał z tak ciężkimi, jak Indie, problemami. Gnębią go posuchy tak straszne, że codzienny łyk wody staje się marzeniem dla milionów ludzi, i powodzie tak niszczycielskie, że ni weczą tysiące istnień ludzkich, dziesiątki ty >>>sięcy domów, setki tysięcy hektarów zboża na polach. 400 milionów Hindusów nie umie czytać i pisać, 250 milionów stale spożywa mniej kalorii, niż wynosi życiowe minimum, około 70 milionów (nikt nie zna dokładnie liczby) nie ma pracy, a dwa razy więcej pracuje dorywczo. Wbrew prawu nadal utrzymują się bariery ka stowe i nadal istnieje faktyczne upośledzenie kobiet (chociaż kobieta stoi na czele państwa!). ■Wbrew reformom gospodarczym, inicjowanym przez rząd, nadal bogaci bogacą się, a biedni 42 biednieją: nigdzie nie ma tylu co w Indiach milionerów i tylu nędzarzy. Kraj, iżby energicz niej ruszyć z miejsca, musi rozwijać przemysł — a istniejące moce nie są wykorzystane, 80 000 inżynierów zaś pozostaje bez pracy. Oto próbka z nie kończącej się listy indyjskich kłopotów. Będzie o nich mowa w innych miejscach tej książki. O HAKIMACH I UCIERANIU SZMARAGDÓW Instytut Hamdard w Delhi jest zarazem kliniką, przychodnią, fabryką leków i placówką naukowo-badawczą, w której zatrudnieni są — obok siebie — profesorowie amerykańscy i euro pejscy, wykładający na najsławniejszych uni wersytetach oraz indyjscy hakimowie, uważani w Europie za zwykłych znachorów. Ci pierwsi mają do dyspozycji aparaturę rentgenowską, elektrokardiografy, pracownie analityczne, cały złożony zestaw technicznych środków, jakimi dysponuje współczesna medycyna. Ci drudzy badają puls i przyglądają się twarzom, a zwłaszcza oczom pacjentów. Potem jedni i drudzy o s o b - n o stawiają diagnozy. W dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach na sto diagnozy są zgodne. W jednym na sto — rozbieżne. Ale nie zawsze rację mają uczeni z Europy. Hakimowie nie są znachorami. Każdy z nich kończy siedmioletnie studia na Państwowym Uniwersytecie Hakimów. Jest w Indiach po nad sto takich akademii medycznych: 97 pra ktykuje system Ajurweda, 9 — system Unani, kilka innych jest wiernych „szkole tybetańsko- -chińskiej”, której specjalność stanowi akupun ktura. Ajurweda jest medycyną oryginalnie indyj- 43
ską, uprawianą od jakichś trzech tysięcy lat; Unani wywodzi się z medycznych nauk persko- arabskich, które z kolei czerpały wiedzę od Greków. Wszystkie te szkoły nie gardzą bynaj mniej pewnymi doświadczeniami europejskimi, aczkolwiek same są posądzane przez ogromną większość naszych lekarzy o szarlatanerię. — Jeśli mamy ciężki przypadek chirurgiczny, posyłamy pacjenta do kliniki europejskiej — mówi jeden z lekarzy Instytutu, dr Nasim.— Jeśli w grę wchodzi choroba zakaźna, stosujemy antybiotyki. W tych dziedzinach Europa nas wyprzedziła, chociaż — prawdę mówiąc — cała tradycja waszej medycyny ma zaledwie trzysta lat, ani się równa naszej. — To znaczy, że przy innych chorobach bardziej ufacie własnym metodom? — Oczywiście. Potrafimy leczyć lub choćby zaleczać wiele takich chorób, wobec których wasi lekarze są bezradni. Nawet wiele postaci raka. Instytut Hamdard uprawia medycynę wedle szkoły Unani; jej podstawą są dzieła starych mistrzów — niektóre z nich sięgają czasów przed naszą erą! Większość pochodzi sprzed tysiąca lub kilkuset lat. Mądrości zapisane w tych książ kach o anatomii, fizjologii i działaniu przeróż nych leków — zdaniem dr Nasima — wcale nie straciły na aktualności w świetle wiedzy współ czesnej. Owszem, czasem zdarza się, że trzeba zweryfikować, poprawić, a nawet odrzucić ja kąś średniowieczną czy starożytną teorię, lecz są to przypadki rzadkie. Fabryka leków, mieszcząca się przy Insty tucie, sprawia niesamowite wrażenie: jakby pra cownia alchemików, połączona... ze sklepem jubilerskim, bo do cennych specyfików należą sproszkowane złoto i srebro, a zwłaszcza tarte perły i szmaragdy. Ogromna większość surow ców to jednak zioła — ponad siedem tysięcy ziół, których większość w ogóle nie znana jest medycynie europejskiej. Stosuje się także ta kie dodatki jak: wywar ze skorpionów, wątrobę rekina i jego starte na proszek zęby, wyciągi z jąder małp i żółwi, marynowane krowie żo łądki. Każdy z tych naturalnych surowców został w ostatnich latach dokładnie zbadany przez chemików i farmakologów, nowoczesnymi metodami; nie ma tu żadnych „czarów”, indyj skie preparaty lecznicze są bogate w rozmaite 45
substancje, stosowane także w aptekach euro pejskich, chociaż na ogół w syntetycznej postaci. Oto parę z najpopularniejszych leków: M a u 11a h a m. Skład: destylat z 23 ziół po budzających, wyciąg z mięsa, esencja ze świe żych i sfermentowanych owoców. Działa wzma cniająco na cały organizm, zwiększa jego od porność na choroby. J o s h i n a. Lekarstwo ziołowe, preparowane wedle recept sprzed 2 tysięcy lat. Obniża go rączkę, leczy wszelkie stany zapalne i bóle głowy, działa uspokajająco. S a d u r i. Leczy astmę, chroniczne bronchity, zapalenie płuc, skutecznie zapobiega gruźlicy. Zawiera wyciągi z ziół i rozmaite substancje mineralne. L a r z i n a. Najlepsze lekarstwo antymalarycz- ne. R o g h a n S u r l e k . Leczy reumatyzm, lum- bago i różne rodzaje paraliżu. K h a m i r a G a o z a b a n A m b r i. Zawie ra tarte perły i szmaragdy oraz ambrę. Wzmacnia wzrok, leczy sklerozę, poprawia pamięć, sku teczne jest także w przypadkach debilizmu. K u s k t a P i l a K a l a n . Głównym skład nikiem jest złoto. Leczy choroby krwi, nerwów i tkanki mózgowej. L a b u b K a b i r . Zawiera około 50 składni ków roślinnych i mineralnych, w tym srebro, a także tarte móżdżki wróbli. Przedłuża młodość, uodparnia na różne choroby. Podobnych leków— tych najpopularniejszych, które trafiają w gotowej postaci do aptek, w tu tejszej fabryce wytwarza się 75. Ale dla specjal nych przypadków, leczonych w klinice, można skomponować setki innych. — Jedno mnie zdumiewa... Dlaczego w tej wytwórni jest tak brudno? Dlaczego nie 46 przestrzegacie podstawowych zasad higieny? — To, co trafia do butelek czy kapsułek, jest idealnie czyste, wysterylizowane. A kurz, na szym zdaniem, nikomu nie szkodzi. Nie prze sadzamy z czystością nawet w salach szpitalnych, z wyjątkiem tych, gdzie leżą chorzy z otwartymi ranami. W innych c e 1o w o nie przestrzegamy takich zasad higieny jak wy, w Europie. Zbytnia czystość bowiem bywa szkodliwa: jeśli pacjent nasz leżałby w warunkach idealnie higienicznych to organizm jego straciłby naturalną odporność 47
na rozmaite bakterie, z którymi stykał się przez całe życie. Potem, po wyjściu ze szpitala, pacjent znalazłby się znów w warunkach niehigienicz nych, które są naturalnym produktem naszego klimatu i naszego ubóstwa — a wtedy natych miast uległby zakażeniom bakteryjnym. Nie wszystko, co dobre w Europie, dobre jest dla Indii. Podobnie z lekarstwami: niektóre z na szych naturalnych preparatów można by z po wodzeniem zastąpić waszymi, syntetycznymi. Tylko, że byłyby one kilkanaście razy droższe — i kto w Indiach mógłby je kupić? Lekarze europejscy, współpracujący z Insty tutem Hamdard, potwierdzają teoretyczną war tość indyjskich „naturalnych” lekarstw, acz kolwiek z większą ostrożnością mówią o wszech stronności ich działania. I dodają: — Jedno jest przy tym pewne: lekarstwa te nigdy nie powodują negatywnych skutków ubocznych czego niestety nie można powiedzieć o naszych, europejskich. O MIEŚCIE NAJŚWIĘTSZYM I „ODZIANYCH W POWIETRZE” W Benares, żeby zobaczyć to, po co turyści jeżdżą do Benares, trzeba wstać przed świtem, najpóźniej z pierwszym brzaskiem. Kiedy czer wona kula wynurzy się znad horyzontu, roz żarzając niebo, do Gangesu — rzeki świętej, a najbardziej świętej właśnie w Benares — zaczynają wchodzić pielgrzymi, ażeby zażyć świętej kąpieli. Wchodzą w nurt szerokimi schodami kamiennymi, zwanymi ghat, których dolne stopnie zalane są wodą. Jeśli trafi się tutaj w dzień zwykły, powszedni, kąpiących się jest zaledwie parę setek, najwyżej tysiąc, 48 może półtora tysiąca. W dni wielkich świąt bywają setki tysięcy. Setki tysięcy pielgrzymów wszelkimi środkami lokomocji, a także pieszo, podążają z całych Indii do Benares, bo kto za żyje kąpieli w Benares — będzie miał znacznie lepsze życie po śmierci, odrodzi się w lepszym wcieleniu. W nurcie rzeki są kamienne platformy, osło nięte wypłowiałymi parasolami. Na platformach, do połowy zanurzeni w wodzie tkwią w dziwnych pozach znieruchomieli pielgrzymi: jedni z rę kami na piersiach, inni z wyciągniętymi ku niebu; niektórzy siedzą w kucki, inni w „po zycji lotosu”, z nogami zaplątanymi w supły, inni stoją albo biją pokłony lub zaczerpywaną dłońmi wodą cierpliwie polewają sobie głowy. Niektórzy robią małe przepierki. Młodzież, nie bacząc na świątobliwość miejsca, pływa sobie kraulem, dzieci pluszczą się przy brzegu — to także wymazuje grzeszne myśli i uczynki. Do bre jest nawet płukanie zębów i, oczywiście, picie tej mętnej wody, niosącej ścieki z kilku nastu wielkich miast i tysięcy wsi, oraz popioły zmarłych, spalonych na stosach, które płoną tuż przy brzegu. Nikomu nie przychodzi do głowy kłopotać się o higienę. Zresztą, nigdy nie było tu epidemii. Wody Gangesu, zapewne dzięki intensywnej operacji słonecznej (bo prze cież nie dzięki protekcji hinduskich bogów!) są rzeczywiście wolne od bakterii, pomimo stałego ich zanieczyszczania. 'fen widok, w jaskrawym słońcu, na tle sta rych pałaców, wyrastających wprost z rzeki, jest naprawdę malowniczy i niezwykły, chociaż zarazem przerażający. Ale zachowajmy spokój. Prawdziwe przerażenie ogarnia na sąsiednich, nadrzecznych, ciasnych uliczkach, po których snują się krowy', włażące nawet do domów w
i świątyń; na tych uliczkach, wprost na bruku, leżą pokotem setki starców, wysuszonych na kość nędzarzy i głodomorów, którzy c z e k a j ą ś m i e r c i . Przybyli tu z miast i wiosek odle głych o setki i tysiące kilometrów, przeważnie pieszo, z kijem i maleńkim zawiniątkiem, ży jąc po drodze z jałmużny. Przybyli właśnie po to, gdy poczuli kres swej ziemskiej wędrówki, aby umrzeć w Benares. Teraz w spokoju, bez ruchu, głodzie i pragnieniu — osiągnęli swój cel. Umierają. Nie opodal płoną stosy. Kiedy wydadzą ostatnie tchnienie, zostaną obmyci w wodach świętej rzeki, spaleni na tych sto sach, podlewanych świętym roztopionym ma słem, a ich popioły znów znajdą się w Gan gesie i popłyną — ku następnemu życiu. Wiara w reinkarnację, w niekończącą się wędrówkę duszy przez różne powłoki cielesne, jest główną treścią hinduizmu. Kto żył dobrze, kto przestrzegał dharmy — obowiązków włas nej kasty, kto nie jadał mięsa, kto dbał o to, by nie ulec skalaniu, a istnieją tysiące sytuacji, kiedy się skalaniu ulega, ten może się odrodzić znów jako człowiek i to lepszy człowiek, w wyż szej, czyściejszej kaście. Kto dharmy nie sza nował — na przykład należąc do wyższej kasty wykonywał haniebny zawód szewca, rzeźnika, ogrodnika, sprzątacza, kto jadał mięso, ryby, jajka lub czerwone jak krew pomidory, kto spożył ryż ugotowany przez „nietykalnych” lub nie szanował należycie braminów — ten odrodzi się jako tygrys, szczur czy pies (być psem, to wyjątkowa hańba!), może jako robak, motyl czy po prostu jako źdźbło trawy. Taka jest perspektywa po śmierci, ale po śmierci w Benares jest jednak znacznie lepsza, albo wiem wielka część przewinień — może wszyst kie? — ulegnie wymazaniu. Oto dlaczego Be- 50 nares jest najświętszym miejscem w Indiach. Skoro zaczęliśmy już o religii, to wypada odpowiedzieć na pytanie: do kogo modlą się wyznawcy hinduizmu, jakim bogom składają ofiary? Ale na to właśnie odpowiedzieć nie łatwo. W popularnych książkach często spotyka się uproszczone stwierdzenie, że hinduskim niebem rządzi trójca: Brahma — „stworzyciel”, Wisznu — „ten, który utrzymuje życie” i Szi- wa — „niszczyciel”, lecz uproszczenie to jest tak wielkie, że aż nieprawdziwe. Brahma jest dla swych wyznawców bogiem tak nierealnym, że nikt do niego nie zanosi modłów, mało kto w ogóle o nim pamięta, w całych Indiach jest zaledwie parę świątyń tego teoretycznie naj wyższego z bogów. Liczą się przede wszystkim Wisznu, występujący zresztą pod różnymi na zwami i postaciami — na przykład Kriszna i Ra m a— oraz Sziwa. Jeden i drugi ma swych za gorzałych wielbicieli, istnieją właściwie dwa wielkie odłamy hinduizmu: wisznuici i szi- waici. Lecz i to ogromne uproszczenie. Mi liony adoratorów ma przecież Kali, boska mał żonka Sziwy, znana także pod imieniem Durga, Mahadewa i wielu innymi. Tu i tam są czczeni jeszcze „najstarsi” bogowie, z wczesnej epoki hinduizmu — jak gromowładczy Indra, Mitra — bóg słońca i Waruna — bóg morza i księżyca. Ale i to dalekie jest od dokładności. Wśród wisznuitów i wśród sziwaitów jest mnóstwo większych i mniejszych sekt, których krótka choćby charakterystyka zajęłaby cały, gruby tom. W dodatku istnieje mrowie bogów po mniejszych, lokalnych, a wiele cech boskich mają też niektóre drzewa, głazy, źródła, rzeki, a także małpy i węże — nie mówiąc o krowach. Można być wreszcie prawowiernym Hindusem nie uznając żadnego z bogów, ignorując ich, 51
zaprzeczając ich istnieniu. Niektóre szkoły i kie runki hinduizmu są całkowicie ateistyczne! Bo gowie w tej religii zajmują miejsce drugoplanowe; najważniejsze są pewne reguły życia i postępo wania, które zresztą także dalekie są od jedno litości. Nie ma potrzeby w tym miejscu szeroko charakteryzować tych reguł, bo spotkamy się z nimi jeszcze przy wielu okazjach, zwłaszcza tam, gdzie będzie mowa o największej osobli wości Indii, jaką jest system kastowy. Wyznawcy hinduizmu we wszelkich jego od mianach stanowią ogromną większość miesz kańców Indii. Ale żyją także w tym kraju dzie siątki milionów muzułmanów; ich stosunki z hin- duistami są chłodne, często napięte, niekiedy dochodzi do ostrych walk bratobójczych, po chłaniających setki i tysiące ofiar po obu stronach. Żyją też Sikhowie, wyróżniający się turbanami i długimi, zakręconymi brodami oraz wąsami, których nie wolno im obcinać przez całe życie. Sikhowie bez wahania jedzą mięso, nawet wo lowe, są przeto lepiej rozwinięci fizycznie od Hindusów i spośród nich rekrutuje się większość indyjskich oficerów i policjantów, a także spor-