fryzjer14

  • Dokumenty450
  • Odsłony55 877
  • Obserwuję49
  • Rozmiar dokumentów757.3 MB
  • Ilość pobrań29 179

Douglas Preston i Lincoln Child - Dwa groby

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Douglas Preston i Lincoln Child - Dwa groby.pdf

fryzjer14 Dokumenty ebook Nowy katalog1
Użytkownik fryzjer14 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 35 osób, 25 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 1082 stron)

Douglas Preston Lincoln Child Dwa groby Two Graves Przełożyła P. Lipski Agent Pendergast podąża śladem Przymierza, tajnej organizacji, która uprowadziła jego żonę, tuż po ich ponownym spotkaniu po latach. Kierowany żądzą zemsty agent specjalny FBI nie zawaha się przed niczym, by poznać prawdę o kobiecie, którą kochał – i utracił – oraz zemścić się na ludziach, którzy odebrali mu wszystko. W tym celu musi wybrać się do Brazylii, w ostępy niebezpiecznej puszczy i odnaleźć tajemnicze miasteczko zamieszkałe przez potomków nazistów – i ofiary sekretnych, mrożących krew w żyłach eksperymentów prowadzonych po II wojnie światowej przez dawnych hitlerowskich oprawców, w tym także doktora Mengele. Od powodzenia samotnej misji Pendergasta zależy nie tylko los jego samego, lecz przyszłego porządku całego świata.

Lincoln Child dedykuje tę książkę swojej córce Veronice Douglas Preston dedykuje tę książkę Forrestowi Fennowi

PODZIĘKOWANIA Autorzy pragną wyrazić swoje szczere podziękowania następującym osobom za ich wsparcie przy powstawaniu tej książki: Jamiemu Raabowi, Jaime’owi Levinowi, Mitchowi Hoffmanowi, Nadine Waddell, Jonowi Couchowi, Douglasowi Marginiemu, Ericowi Simonoffowi, Claudii Rülke oraz Julii Douglas i Michaelowi Sharpowi, którzy zasugerowali nam tytuł tej powieści.

Zanim wkroczysz na drogę zemsty, wykop dwa groby. Konfucjusz

CZĘŚĆ PIERWSZA

18.00 Kobieta o fiołkowych oczach szła powoli alejką pod drzewami w Central Parku, z rękami wciśniętymi głęboko w kieszenie długiego płaszcza. Obok szedł jej starszy brat, a jego niespokojny wzrok niepewnie lustrował okolicę. – Która godzina? – spytała po raz kolejny. – Punkt szósta. Był przyjemny listopadowy wieczór, a zachodzące słońce sprawiło, że na rozległych trawnikach płożyły się coraz dłuższe cienie. Minęli East Drive i pomnik Hansa Christiana Andersena, po czym pokonali niewielkie wzniesienie. I nagle, jak na komendę, równocześnie się zatrzymali. Przed nimi, po drugiej stronie spokojnego niewielkiego stawu znanego jako Conservatory Water stał hangar dla łodzi i przystań Kerbs Memorial, nieduża, wręcz miniaturowa, odcinająca się na tle łańcucha budynków wznoszących się wzdłuż Piątej Alei. To była scena jak z pocztówki: na powierzchni niedużego akwenu

odbijało się krwistopomarańczowe niebo, modele jachtów rozcinały toń wody przy wtórze radosnych okrzyków dzieci. W prześwicie między dwoma drapaczami chmur pojawił się wschodzący księżyc w pełni. Kobieta miała ściśnięte gardło, w ustach czuła suchość, a sznur pereł zdawał się coraz silniej oplatać wokół jej szyi. – Judsonie – powiedziała. – Nie jestem pewna, czy dam radę to zrobić. Poczuła przybierający na sile uspokajający uścisk dłoni brata, który trzymał ją za ramię. – Będzie dobrze. Rozejrzała się wokoło, lustrując roztaczający się przed nią pejzaż. Serce w jej piersi biło coraz szybciej. Przy kamiennym murku otaczającym staw stał skrzypek i przeraźliwie rzępolił. Na jednej z ławeczek koło hangaru para zakochanych wymieniała czułości, najwyraźniej świata poza sobą nie widząc. A na pobliskiej ławeczce krótko ostrzyżony mężczyzna o sylwetce kulturysty

pogrążył się w lekturze „Wall Street Journal”. Opodal przebiegli miłośnicy joggingu i przechodzili spacerowicze. W cieniu hangaru jakiś bezdomny bezceremonialnie szykował sobie nocleg. Natomiast przy brzegu stawu stał on – szczupły, nieruchomy, w długim jasnym płaszczu najlepszego kroju i z jasnymi, nieomal białymi włosami, które w promieniach zachodzącego słońca wydawały się wręcz platynowe. Kobieta nerwowo zaczerpnęła powietrza. – Idź – rzekł półgłosem Judson. – Będę w pobliżu. Puścił jej rękę. Gdy postąpiła naprzód, świat wokół niej jakby zniknął, całą uwagę skupiła na mężczyźnie, który patrzył, jak ona się zbliża. Tysiące razy wyobrażała sobie tę chwilę, kreowała ją w umyśle na różne sposoby, ale zawsze na koniec triumfowało gorzkie przeświadczenie, że to się nigdy nie wydarzy, że pozostanie jedynie snem. A jednak on był tutaj. Wyglądał na starszego, ale nie za

bardzo: jego alabastrowa skóra, wytworne, patrycjuszowskie rysy i błyszczące oczy, które z taką przenikliwością wpatrywały się w jej oczy, obudziły istną burzę doznań i wspomnień, a także, nawet w tej chwili okropnego zagrożenia, pożądania. Zatrzymała się o kilka kroków od niego. – To naprawdę ty? – zapytał, a jego głos z charakterystycznym akcentem z Południa zabrzmiał wyjątkowo ochryple. Spróbowała się uśmiechnąć. – Tak mi przykro, Aloysiusie. Tak bardzo mi przykro. Nie odpowiedział. Teraz, po tylu latach stwierdziła, że nie jest w stanie odgadnąć, co się kryło w jego srebrzystych oczach. Co wyrażały? Zdradę? Gniew? Miłość? Na jego policzku widniała świeża wąska blizna. Uniosła rękę i dotknęła blizny koniuszkiem palca. I nagle odruchowo wskazała ponad jego ramieniem. – Spójrz – wyszeptała. – Po tych wszystkich latach

wciąż mamy nasze wschody księżyca. Podążył za jej spojrzeniem ponad budynkami ciągnącymi się wzdłuż Piątej Alei. Pomiędzy masywnymi wieżowcami, na tle mieniącego się różem nieba, które stopniowo nabierało coraz ciemniejszego fioletowego odcienia, widać było żółtą tarczę księżyca w pełni. Zauważyła, że ciałem Aloysiusa wstrząsnął silny dreszcz. Kiedy znów na nią spojrzał, na jego twarzy odmalował się nowy wyraz. – Helen – wyszeptał. – Mój Boże, myślałem, że nie żyjesz. Bez słowa wsunęła dłoń pod jego ramię, po czym, zdawałoby się instynktownie, oboje zaczęli iść wzdłuż brzegu stawu. – Judson mówi, że zamierzasz uwolnić mnie od… tego wszystkiego – powiedziała. – Tak, wrócimy do mojego apartamentu w Dakocie. A stamtąd udamy się do… – Przerwał. – Im mniej o tym powiem, tym lepiej. Niech ci wystarczy, że tam, dokąd się

udajemy, już niczego nie będziesz musiała się obawiać. Mocniej ścisnęła jego ramię. – Niczego się nie obawiać. Nie masz pojęcia, jak cudownie to brzmi. – Już czas, abyś odzyskała swoje życie. Sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął złoty pierścionek z osadzonym w nim dużym gwiezdnym szafirem. – Wobec tego zacznijmy od początku. Poznajesz? Na jej twarzy pojawiły się rumieńce, gdy ujrzała pierścionek. – Nie spodziewałam się, że jeszcze go kiedyś zobaczę. – A ja nigdy nie sądziłem, że będę mógł ponownie włożyć go na twój palec. Dopóki Judson nie powiedział mi, że żyjesz. Wiedziałem, po prostu wiedziałem, że on mówi prawdę, nawet kiedy nikt inny mi nie wierzył. Sięgnął po jej lewą rękę, a jego dłonie zadrżały delikatnie, gdy przygotowywał się, by włożyć pierścionek

na jej serdeczny palec. Kiedy jednak uniósł jej ramię, znieruchomiał. Nie miała lewej dłoni. Został tylko kikut zakończony postrzępioną zygzakowatą blizną. – Rozumiem – rzekł po prostu. – Oczywiście. Zupełnie jakby ostrożny, dyplomatyczny taniec, w jaki się zaangażowali, nagle dobiegł końca. – Helen – powiedział, a w jego głosie pojawiła się nuta napięcia. – Dlaczego zgodziłaś się na ten upiorny plan? Czemu tak wiele przede mną zataiłaś? Dlaczego nie spróbowałaś… – Proszę, nie rozmawiajmy o tym – przerwała mu. – Wszystko miało swoje przyczyny. To okropna historia, naprawdę straszna. Opowiem ci ją. Opowiem ci wszystko. Ale nie teraz, nie czas na to ani nie miejsce. Proszę, włóż pierścionek na mój palec i chodźmy stąd. Uniosła prawą rękę, a on wsunął na jej palec pierścionek. Zauważyła, że kiedy to robił, otaksował wzrokiem całą okolicę. Nagle zesztywniał. Przez chwilę po prostu stał,

trzymając rękami jej dłoń. Zaraz jednak, zachowując niezmącony spokój, odwrócił się w stronę miejsca, gdzie był jej brat, i energicznym gestem przywołał go do siebie. – Judsonie – usłyszała jego szept. – Zabierz stąd Helen. Wyprowadź ją stąd. Zrób to spokojnie, ale jak najszybciej. Strach, który już zaczął słabnąć, powrócił, a serce znów zakołatało w jej piersi. – Aloysiusie, co… Uciszył ją lekkim ruchem głowy. – Zaprowadź ją do Dakoty – zwrócił się do Judsona. – Tam się spotkamy. Dołączę do was. Idźcie już. Proszę. Judson ujął ją za rękę i zaczął się oddalać, zupełnie jakby się tego spodziewał. – Co się dzieje? – zwróciła się do niego. Nie odpowiedział. Obejrzała się przez ramię. Ze zgrozą stwierdziła, że Pendergast wyjął pistolet i mierzył teraz do jednego z modelarzy nad brzegiem stawu.

– Wstań – mówił do niego. – Tylko powoli. I trzymaj ręce tak, żebym je widział. – Judsonie – odezwała się znowu. W odpowiedzi brat tylko przyspieszył kroku, pociągając ją za sobą. Nagle za nimi huknął strzał. – Uciekajcie! – zawołał Pendergast. W mgnieniu oka wokół nich rozpętało się istne pandemonium. Ludzie rozbiegli się z krzykiem we wszystkie strony. Judson pociągnął ją mocniej i zaczęli biec. Rozległ się terkot broni maszynowej. Silne szarpnięcie rozdzieliło ją i Judsona, który puścił jej rękę i nagle upadł. W pierwszej chwili myślała, że się potknął. A potem ujrzała krew buchającą z jego kurtki. – Judsonie! – zawołała, zatrzymując się i pochylając nad nim. Leżał na boku, patrząc na nią i krzywiąc się z bólu, jego usta poruszały się, gdy próbował coś powiedzieć. – Nie zatrzymuj się – wykrztusił w końcu. – Bieg…

Znów dał się słyszeć oschły terkot broni maszynowej, grad kul wrył się w ziemię, szatkując ze świstem trawę obok niej, i Judson ponownie został trafiony, a impet uderzenia przewrócił go na plecy. – Nie! – krzyknęła Helen, odskakując instynktownie do tyłu. Chaos narastał: krzyki, odgłosy strzałów, tupot kroków uciekających ludzi. Helen zdawała się tego wszystkiego nie zauważać. Upadła na kolana, wpatrując się ze zgrozą w otwarte, lecz niewidzące już oczy brata. – Judsonie! – zawołała. – Judsonie! Mogło minąć kilka sekund lub więcej, nie wiedziała ile, gdy nagle usłyszała Pendergasta nawołującego ją po imieniu. Uniosła wzrok. Biegł w jej stronę z pistoletem w ręku, strzelając w bok. – Piąta Aleja! – zawołał. – Kieruj się w stronę Piątej Alei! Znów huknął strzał i Pendergast także upadł na ziemię. Ten drugi wstrząs sprawił, że Helen ocknęła się z

chwilowego odrętwienia. Poderwała się na nogi; jej płaszcz był cały utytłany we krwi brata. Aloysius żył, zdołał się podnieść z ziemi i ukrył za ławeczką. Raz po raz strzelał do dwójki zamachowców, która jeszcze przed chwilą zachowywała się jak para zakochanych. Osłania moją ucieczkę. Obróciła się na pięcie i zaczęła biec coraz szybciej. Dotrze do Piątej Alei, w tłumie zgubi ścigających go zamachowców, potem dostanie się do Dakoty, a tam spotka się z nim… Gonitwę myśli w jej głowie przerwała kolejna kanonada strzałów i rozdzierające krzyki ogarniętych paniką ludzi. Biegła niezmordowanie. Przed sobą miała aleję rozciągającą się tuż za kamienną bramą parku. Jeszcze tylko piętnaście metrów… – Helen! – usłyszała dobiegające z oddali wołanie Pendergasta. – Uważaj! Po lewej! Obejrzała się w lewo. W ciemnościach przy bramie dostrzegła dwóch mężczyzn w dresach biegnących w jej

kierunku. Skręciła w bok, w stronę jaworowego zagajnika, opodal głównej ścieżki. Znów obejrzała się przez ramię. Biegacze podążali za nią i bardzo szybko się zbliżali. Ponownie rozległy się strzały. Przyspieszyła jeszcze bardziej, ale obcasy jej szpilek zagłębiały się w miękkiej glebie, spowalniając bieg. Wtem poczuła potwornie silne uderzenie w plecy i została powalona na ziemię. Ktoś schwycił ją za kołnierz płaszcza i brutalnie podźwignął na nogi. Próbowała się wyrwać, krzyczeć, ale dwaj mężczyźni schwycili ją mocno za ręce i zaczęli wlec w stronę alei. Z przerażeniem rozpoznała ich twarze. – Aloysiusie! – zawołała na całe gardło, oglądając się przez ramię. – Pomocy! Ja znam tych ludzi! Der Bund – Przymierze! Oni mnie zabiją! Pomóż mi, błagam! W słabnącym świetle zdołała jeszcze dostrzec Pendergasta. Podźwignął się na nogi, krwawiąc z rany postrzałowej, i kuśtykał w jej stronę na zdrowej nodze. Nieopodal, przy Piątej Alei, u wejścia do parku, stała

taksówka. Miała włączony silnik. Czekała na Helen i na jej porywaczy. – Aloysiusie! – zawołała raz jeszcze z rozpaczą w głosie. Mężczyźni pociągnęli ją naprzód, otworzyli tylne drzwiczki taksówki i wepchnęli Helen do środka. Kule zrykoszetowały od kuloodpornej przedniej szyby samochodu. – Los! Verschwinden wir hier! – zawołał jeden z biegaczy, gdy wgramolił się do samochodu. – Gib Gas! Helen rozpaczliwie walczyła, gdy taksówka ruszyła sprzed bramy, jedyną ręką próbowała sięgnąć w stronę drzwiczek. Przez mgnienie oka dostrzegła w półmroku Pendergasta, który u wejścia do parku osunął się na kolana i wciąż patrzył w jej stronę. – Nie! – zakrzyknęła, szamocząc się z całych sił. – Nie! – Halt die Schnauze! – warknął jeden z mężczyzn. Zamachnął się potężnie i uderzył ją w głowę, a

wówczas w jeden chwili wszystko spowiła ciemność.

6 GODZIN PÓŹNIEJ Doktor w wymiętym kitlu zajrzał do poczekalni oddziału intensywnej opieki medycznej szpitala Lenox Hill. – Jest przytomny, gdyby chciał pan z nim pomówić. – Dzięki Bogu. Porucznik Vincent D’Agosta z policji nowojorskiej włożył notes, który przed chwilą przeglądał, do kieszeni i wstał. – Co z nim? – Żadnych komplikacji. – Na twarzy lekarza pojawił się wyraz lekkiego rozdrażnienia. – Choć lekarze zawsze są najgorszymi pacjentami. – Ale on przecież nie jest… – zaczął D’Agosta, ale zaraz zamilkł. W ślad za lekarzem wszedł na oddział intensywnej opieki medycznej. Agent specjalny Pendergast siedział na łóżku

podłączony do kilku urządzeń monitorujących. W ramieniu miał igłę kroplówki, a w nozdrzach kaniulę nosową. Na jego pościeli walały się karty medyczne, w ręce trzymał zdjęcie rentgenowskie. Choć agent FBI zawsze był bardzo blady, teraz jego skóra wyglądała jak porcelana. Nad łóżkiem pochylił się lekarz prowadzący ożywioną rozmowę z pacjentem. D’Agosta prawie nie słyszał odpowiedzi Pendergasta, ale nie ulegało wątpliwości, że dwaj mężczyźni nie bardzo się ze sobą zgadzają. – To absolutnie wykluczone – powiedział lekarz, gdy D’Agosta podszedł do łóżka. – Wciąż jest pan w szoku po postrzale i utracie krwi, a rana, nie mówiąc o dwóch stłuczonych żebrach, wymaga zagojenia i stałego nadzoru lekarskiego. – Doktorze – odparł Pendergast. Zazwyczaj zachowywał się jak uosobienie południowej szlachetności, ale teraz jego głos zabrzmiał niczym grzechot okruchów lodu bębniących o żelazną płytę. – Kula tylko musnęła

mięsień brzuchaty. Ani kość piszczelowa, ani strzałkowa nie zostały uszkodzone. Rana była czysta, operacja nie była konieczna. – Ale utrata krwi… – Tak – przerwał Pendergast. – Utrata krwi. Ile jednostek mi podano? Chwila ciszy. – Jedną. – Tylko jedną jednostkę. Z uwagi na niewielkie uszkodzenie odgałęzień żyły Giacominiego. Drobnostka. – Pomachał zdjęciem rentgenowskim jak flagą. – Jeżeli chodzi o żebra, sam pan powiedział, że są stłuczone, a nie złamane. Żebra prawdziwe piąte i szóste, u ich zwieńczenia, około dwóch milimetrów od kręgosłupa. Ponieważ to żebra prawdziwe, ich elastyczność powinna dopomóc w szybkiej rekonwalescencji. Lekarz się skrzywił. – Doktorze Pendergast, po prostu nie mogę pozwolić na to, aby w takim stanie opuścił pan szpital. Kto jak kto,

ale pan powinien wiedzieć… – Wręcz przeciwnie, doktorze. Nie może pan temu zapobiec. Moje wyniki są jak najbardziej w normie. Odniosłem jedynie drobne obrażenia i sam mogę się nimi zająć. – W karcie zapiszę, że opuszcza pan szpital wbrew mojemu wyraźnemu zaleceniu. – Doskonale. – Pendergast rzucił zdjęcie rentgenowskie jak kartę dań na blat pobliskiego stolika. – A teraz, jeżeli mógłbym przeprosić? Lekarz jeszcze raz spojrzał z rozdrażnieniem na Pendergasta, po czym odwrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju wraz z lekarzem, który wpuścił tutaj D’Agostę. Pendergast odwrócił się do porucznika, jakby ujrzał go po raz pierwszy. – Vincencie. D’Agosta czym prędzej podszedł do jego łóżka. – Pendergast. Mój Boże. Tak mi przykro… – Dlaczego nie jesteś z Constance?

– Jest bezpieczna. W Mount Mercy podwojono procedury bezpieczeństwa. Musiałem… – Przerwał na chwilę, aby zapanować nad swoim głosem. – Musiałem sprawdzić, co u ciebie. – Wiele hałasu o nic, dziękuję. Agent wyjął kaniulę nosową, wysunął igłę kroplówki z żyły w zgięciu łokcia, po czym pozbył się rękawa ciśnieniomierza i pulsoksymetru. Odgarnął koc i usiadł. Ruchy miał powolne, zachowywał się niemal jak robot. D’Agosta widział wyraźnie, że Pendergast funkcjonuje jedynie dzięki niezłomnej, nadludzkiej sile woli. – Mam nadzieję, że tak naprawdę wcale nie zamierzasz stąd wyjść. Pendergast odwrócił się, by znów na niego spojrzeć, a ogień gorejący w jego oczach, choć reszta twarzy wyglądała zupełnie jak martwa, sprawił, że D’Agosta w jednej chwili zamilkł. – Co z Proctorem? – zapytał Pendergast, zwieszając nogi z łóżka.