R o z d z i a ł
1
W windzie panował tłok. Rebeka Cullen próbowała tak
balansować pudełkiem, w którym stały trzy plastykowe
kubki napełnione kawą, aby nie wylać jej na podłogę. Być
moŜe, gdyby nauczyła się robić to naprawdę dobrze, mogła-
by znaleźć pracę w cyrku i występować na arenie. Pokryw-
kom tych plastykowych kubków nie moŜna było zaufać —
jak zwykle zresztą. Człowiek, który pracował za ladą w tym
małym sklepie na parterze, nie patrzył nigdy dwa razy na
takie kobiety jak Rebeka. Poza tym, kogo mogło ob-
chodzić, czy kawa wyleje się na szary, niemodny kostium
kobiety o tak nijakim wyglądzie.
Pomyślała sobie, Ŝe na pewno wziął ją za jakąś biznes-
woman, wściekłą babę, nienawidzącą męŜczyzn. Taką, któ-
rej kariera zawodowa zastępuje męŜa i dzieci. Taką, po
której nazwisku występuje długi ciąg tytułów. CzyŜ nie
byłby zaskoczony, widząc ją latem na farmie dziadka, bosą,
ubraną w dŜinsy z obciętymi nogawkami i wojskową
kurtkę? Jej długie, kasztanowe włosy o złotawym połysku
spływały z ramion aŜ do pasa. Ten kostium to zwykły
kamuflaŜ.
Becky pochodziła ze wsi i była jedyną opiekunką swego
dziadka - emeryta i dwóch młodszych braci. Matka zmarła,
kiedy Becky miała szesnaście lat, a ojciec odwiedzał ich
tylko wtedy, gdy potrzebował pieniędzy. Kilka lat temu
wyniósł się do Alabamy i od tej pory nie mieli od niego
Ŝadnych wieści. Becky wcale się tym nie martwiła. Miała
teraz dobrą pracę. Prawdę mówiąc, ostatnia przeprowadz-
ka firmy prawniczej do Curry Station była jej bardzo na
5
rękę, poniewaŜ nowe biuro, mieszczące się w kompleksie
przemysłowym na przedmieściach Atlanty, znajdowało się
niedaleko od farmy jej dziadka, gdzie wszyscy mieszkali.
Był to jakby powrót w rodzinne strony, jako Ŝe jej rodzina
mieszkała w hrabstwie Curry od ponad stu lat.
Nie skarŜyła się na pracę, uwaŜała jednak, Ŝe jej szefowie
powinni juŜ dawno kupić nowy dzbanek do parzenia kawy.
Te wycieczki kilka razy dziennie do sklepiku stawały się
bardzo męczące. W biurze pracowały oprócz niej trzy
sekretarki, recepcjonista i jeszcze jakichś dwóch prawni-
ków. Wszyscy zajmowali waŜniejsze stanowiska niŜ ona.
To właśnie Becky musiała wykonywać czarną robotę. Idąc
w kierunku windy, wykrzywiła twarz ze złości. Miała na-
dzieję, Ŝe nic złego nie przytrafi się jej w drodze na szóste
piętro.
Jej orzechowe oczy szybko obrzuciły spojrzeniem cały
korytarz. OdpręŜyła się, kiedy zorientowała się, Ŝe wysoki
męŜczyzna nie czeka na windę. To, Ŝe miał lodowate, czarne
oczy, nie było wcale takie złe. Ani to, Ŝe prawdopodobnie
nienawidził kobiet, a Becky w szczególności. Najgorsze
jednak, Ŝe palił te ohydne, cienkie, czarne cygara. Winda
z takim pasaŜerem zamieniała się w piekło. Marzyła, by
ktoś powiedział mu, Ŝe istnieje zarządzenie zabraniające
palenia w miejscach publicznych. Sama chciała nawet to
zrobić, zawsze jednak było dookoła mnóstwo ludzi, a Rebe-
ka, mimo rogatej duszy, w tłumie stawała się dość nie-
śmiała. Pewnego dnia jednak nie będzie nikogo, tylko on
i ona, i wtedy powie mu, co myśli o tych jego wyjątkowo
śmierdzących cygarach.
Powędrowała myślami daleko stąd i czekała, aŜ winda
zjedzie na dół. Przypomniała sobie, Ŝe ma gorsze problemy
niŜ ten męŜczyzna od cuchnących cygar. Dziadek ciągle
jeszcze nie doszedł do siebie po ataku serca. Choroba
zaczęła się nagle dwa miesiące temu i przerwała jego pracę
na farmie. Becky było bardzo cięŜko. Dopóki nie nauczy się
jeździć traktorem i siać zboŜa, pracując jednocześnie sześć
dni w tygodniu jako sekretarka prawnika, farma dziadka
zmierzać będzie do ruiny. Starszy z jej braci był w ostatniej
6
klasie szkoły średniej, ciągle miał jakieś kłopoty i wcale nie
pomagał w domu. Mack był w piątej klasie i zawalił
matematykę. Rwał się, co prawda, do pomocy, ale był
jeszcze na to za mały. Becky ukończyła dwadzieścia cztery
łata i do tej pory nie miała Ŝadnego prywatnego Ŝycia.
Skończyła szkołę, gdy akurat zmarła matka, a ojciec wyje-
chał w nieznane.
Becky zastanawiała się, jak mogłoby wyglądać jej Ŝycie.
Mogłaby przecieŜ chodzić na przyjęcia i umawiać się na
randki, mieć piękne stroje. Uśmiechnęła się do siebie na
samą myśl o tym, Ŝe nie musiałaby się nikim opiekować.
— Przepraszam — zamruczała kobieta z aktówką.
Potrąciła mocno Becky i omal nie wylała na nią całej
kawy.
Dziewczyna powróciła ze swych marzeń do rzeczywisto-
ści w samą porę, aby dostać się do windy, pełnej ludzi
jadących z garaŜu w piwnicy. Udało się jej wcisnąć po-
między mocno wyperfumowaną kobietę a dwóch męŜczyzn
zawzięcie dyskutujących o zaletach komputerów dwóch
rywalizujących ze sobą firm komputerowych. Doznała wiel-
kiej ulgi, kiedy prawie wszyscy, nie wyłączając tej wypach-
nionej damy, wysiedli na trzecim i czwartym piętrze.
—O, BoŜe, jak ja nienawidzę komputerów — wes-
tchnęła Becky głośno, kiedy winda zaczęła powoli
wspinać
się na szóste piętro.
—Ja teŜ ich nie cierpię — doszedł ją z tyłu niski,
niezadowolony głos.
Omal nie wylała kawy, obracając się, Ŝeby zobaczyć, kto
to powiedział. Myślała, Ŝe jest w windzie sama. Nie rozu-
miała, jak mogła nie zauwaŜyć tego męŜczyzny. Była
kobietą trochę więcej niŜ średniego wzrostu, ale on musiał
mieć co najmniej metr osiemdziesiąt. Nie wzrost jednak był
tutaj najwaŜniejszy, ale budowa ciała. Był to muskularny
męŜczyzna, zbudowany tak, Ŝe mógł mu tego pozazdrościć
kaŜdy atleta. Miał szczupłe, piękne ręce o ciemnym odcieniu
skóry i duŜe stopy. Kiedy nie cuchnął dymem tytoniowym,
pachniał najbardziej seksowną wodą kolońską, jaką Becky
kiedykolwiek zdarzyło się poczuć. Cała jego męska uroda
7
kończyła się jednak na twarzy. Dziewczyna nie przypomi-
nała sobie, aby gdzieś juŜ widziała tak gburowato wy-
glądającego człowieka.
W jego twarzy uderzały ostre rysy i zawziętość. Miał
grube, czarne brwi i głęboko osadzone, wąskie, czarne oczy
o szczególnie przenikliwym i ostrym spojrzeniu oraz prosty,
elegancki nos. Niezbyt ostra broda wyraźnie rzucała się
w oczy. Na długiej i szczupłej twarzy odznaczały się kości
policzkowe. Miał naturalnie ciemną cerę, która bynajmniej
nie powstawała od wystawiania skóry na działanie słońca.
Dziewczyna nie pamiętała, aby jego szerokie i dobrze
ukształtowane usta kiedykolwiek się uśmiechały. Przekro-
czył juŜ trzydzieści pięć lat i na jego ciemnej twarzy zaczęły
pojawiać się zmarszczki. Z jego zachowania przebijał pe-
wien poraŜający ją chłód. Głos wydawał się jego największą
zaletą — głęboki i czysty, bardzo dźwięczny, taki, który
w zaleŜności od nastroju moŜe pieścić lub ranić. Rozchodził
się z łatwością.
MęŜczyzna miał na sobie porządne ubranie, bez wątpie-
nia kosztowny, ciemnoszary garnitur w drobne prąŜki, białą
bawełnianą koszulę i jedwabny krawat w duŜe, kolorowe
wzory. Becky pomyślała sobie, Ŝe do tej pory unikała go.
—O, to pan — powiedziała z rezygnacją w głosie.
Poprawiła w pudełeczku plastykowe kubki z kawą. —
Czy
pan przypadkiem nie jest właścicielem tej windy? —
spytała.
— To znaczy, zawsze, kiedy do niej wsiadam, jest juŜ pan
w środku. I zawsze pan narzeka i marudzi. Czy pan się
nigdy nie uśmiecha?
—Kiedy znajdę coś, co sprawi, Ŝe się uśmiechnę, będzie
pani pierwszą osobą, która to zauwaŜy — odparł po-
chylając głowę, aby zapalić ostro pachnące cygaro. Miał
najgrubsze i najbardziej proste włosy, jakie kiedykolwiek
widziała. Wzięłaby go za Włocha, gdyby nie te kości
policzkowe i kształt twarzy.
—Nienawidzę dymu z cygar — zauwaŜyła, chcąc prze-
rwać ciszę.
—A więc niech pani nie oddycha, dopóki nie otworzą się
drzwi — odparł z lekcewaŜeniem w głosie.
8
— Jest pan najbardziej gburowatym męŜczyzną, jakiego
kiedykolwiek spotkałam! — wykrzyknęła. Odwróciła się
z furią i spojrzała na tablicę, wskazującą, na którym piętrze
znajduje się winda.
— Bo nie spotkała pani mnie — stwierdził męŜczyzna.
— Miałam bardzo duŜo szczęścia.
Z tyłu doszedł ją stłumiony głos.
—Pani pracuje w tym budynku?
—Nie pracuję tutaj zawodowo. — Rzuciła mu przez
ramię jadowity uśmiech. — Jestem utrzymanką jednego
z prawników z firmy Malcolm, Randers, Tyler and Hague.
Ciemne oczy męŜczyzny uwaŜnie przesunęły się po jej
figurze, ubranej w bardzo przeciętny kostium, zatrzymały
się na bucikach na niskim obcasie i powędrowały do góry.
Spojrzał jej w twarz, na której nie było dzisiaj śladu
makijaŜu. Miała miłe, orzechowe oczy, doskonale pasujące
do jej śniadej twarzy, szerokich policzków, pełnych ust
i prostego nosa. MęŜczyzna domyślał się, Ŝe na pewno
wyglądałaby o wiele atrakcyjniej, gdyby tylko zadała sobie
trochę trudu.
— On chyba niedowidzi — odezwał się w końcu.
Oczy Becky błysnęły i zwęziły się, a jej dłonie mocniej
chwyciły tacę. Starała się zapanować nad sobą. Och, jaka by
to była radość oblać go gorącą, parującą kawą. Mogłaby
nawet za to odpokutować. Ale to mogło mieć okropne
konsekwencje. Bardzo potrzebowała tej pracy, a na doda-
tek on mógł znać jej szefów.
— Nie jest wcale ślepy. — Odwróciła się w jego stronę,
odpowiadając z lekką pychą w głosie. — Nadrabiam brak
atrakcyjnego wyglądu fantastyczną techniką w łóŜku. Naj-
pierw smaruję go miodem — powiedziała konspiracyjnym
szeptem i lekko pochyliła się do przodu — a potem stosuję
specjalnie tresowane mrówki...
MęŜczyzna podniósł do ust cygaro i zaciągnął się, wy-
dmuchując po chwili gęstą chmurę dymu.
— Mam nadzieję, Ŝe zdejmuje mu pani najpierw ubra-
nie — powiedział. — Bardzo trudno jest zmyć miód
z materiału. To juŜ moje piętro.
9
Rebeka cofnęła się, aby go przepuścić, i przyglądała mu
się uwaŜnie. To nie było ich pierwsze spotkanie. Ten
człowiek robił okropne uwagi i szydził z niej od pierwszego
dnia jej pracy w tym budynku. Miała go juŜ serdecznie
dosyć — kimkolwiek był.
—śyczę panu miłego dnia — wycedziła słodkim głosem.
—Dzień był całkiem dobry do chwili, kiedy spotkałem
panią — mówiąc to, nawet się nie odwrócił.
— Dlaczego nie wsadzi pan sobie tego cygara w ...?!
Drzwi zamknęły się w chwili, kiedy wypowiadała ostatnie
słowo. Winda zabrała ją na czternaste piętro.
Rebeka z westchnieniem spostrzegła jego numer. On
rujnuje jej Ŝycie! Dlaczego musi pracować właśnie w tym
budynku? Dlaczego nie zgubił się gdzieś w tej Atlancie?
Winda pojechała na dół i tym razem zatrzymała się na
szóstym piętrze. Ciągle jeszcze kipiąca złością, szła do
gabinetu swoich szefów. Przechodząc popatrzyła na Maggie
i Jessikę, dwie pozostałe sekretarki, pracujące cięŜko w dru-
giej części pokoju. Becky miała swoje schronienie tuŜ obok
gabinetu Boba Malcolma, najmłodszego współwłaściciela
firmy i jednocześnie swego głównego szefa.
Weszła bez pukania do duŜego pokoju. Bob i jego dwaj
współpracownicy, Harley i Jarrard, zniecierpliwieni czekali
na kawę. Bob rozmawiał z kimś przez telefon.
— PołóŜ to gdzieś, Becky, dziękuję ci — powiedział
szorstko, dłonią zakrywając słuchawkę telefonu. Spojrzał
na jednego z kolegów. — Kilpatrick właśnie wszedł. Jak
tam z czasem?
Becky podała milcząco kawę i usłyszała jakieś niewyraźne
„dziękuję" od Harleya i Jarrarda. Bob zaczął znowu roz-
mawiać przez telefon.
— Słuchaj, Kilpatrick, pragnę jedynie konferencji. Mam
nowe dowody i chcę, Ŝebyś je zobaczył. — Szef uderzał
pięścią o biurko, a jego smagła twarz poczerwieniała. — Do
diabła, człowieku, czy ty musisz być tak mało elastyczny? —
westchnął gniewnie. — Dobrze, dobrze. Będę za pięć mi-
nut. — Rzucił słuchawkę na widełki. — Mój BoŜe, modlę
się, by on nie ubiegał się o ponowny wybór. Dopiero drugi
10
tydzień z nim pracuję, a juŜ mam tego dosyć! Dlaczego nie
mogę pracować z Danem Wade'em!
Dan Wade był prokuratorem Atlanty. Becky wiedziała,
Ŝe jest bardzo miłym człowiekiem, ale tutaj, w hrabstwie
Curry, prokuratorem okręgowym był Rourke Kilpatnck.
Być moŜe — pomyślała sobie —jej szef po prostu źle ułoŜył
sobie z nim stosunki. Byłby prawdopodobnie równie miły
przy pierwszym spotkaniu jak Dan Wade.
Chciała powiedzieć to panu Malcolmowi, kiedy wtrącił
się Harley.
— Czy moŜemy go winić? — spytał. — Miał w czasie
ostatniego miesiąca więcej pogróŜek w związku z tą wojną
o narkotyki niŜ jakikolwiek prezydent. To twardy facet i nie
ugnie się. Miałem juŜ tutaj parę spraw i doskonale wiem,
jaką Kilpatrick ma opinię. Jego nie moŜna kupić. To
chodzący kodeks.
Bob usiadł na miękkim, obitym skórą krześle.
—Przechodzą mnie zimne dreszcze, kiedy przypomnę
sobie, jak Kilpatrick załatwił na sali mojego świadka.
Kiedy
skończyła zeznawać, musieli jej dać środki uspokajające.
—Czy pan Kilpatrick jest aŜ taki zły? — spytała Becky
z cichą ciekawością w głosie.
—Tak — odparł jej szef. — Nigdy go nie spotka-
łaś, prawda? Pracuje teraz w tym budynku, poniewaŜ
odnawiają jego biuro. To właśnie ten remont całego
sądu,, który przegłosowała komisja hrabstwa. Dla nas
jest o wiele wygodniej iść piętro wyŜej niŜ jechać do
budynku sądu. Oczywiście Kilpatricka doprowadza to do
wściekłości.
—Kilpatrick nienawidzi wszystkiego, ludzi teŜ — wy-
szczerzył zęby Hague. — Ludzie mówią, Ŝe podły
charakter
to sprawa dziedziczna. On jest półkrwi Indianinem, a
ściśle
mówiąc — Czirokezem. Jego matka przyjechała tutaj, aby
po śmierci ojca Kilpatricka mieszkać z jego
współplemień-
cami. Wkrótce jednak zmarła i Kilpatrick znalazł się pod
opieką swego wuja, który był głową jednej z rodzin, które
załoŜyły Curry Station. I to on dosłownie zmusił lokalną
społeczność, Ŝeby przyjęła Kilpatricka. Był przecieŜ
federal-
11
nym sędzią — dodał, uśmiechając się. — Myślę, Ŝe to
właśnie u niego nauczył się tej swojej miłości do prawa.
Wuja Kilpatricka teŜ nie moŜna było kupić.
—CóŜ, mimo wszystko przejdę się na górę i zaofiaruję
mu swoją duszę w imieniu mojego podejrzanego klienta
—
stwierdził Bob Malcolm. — Harley, bądź tak dobry i
przy-
gotuj sprawozdanie na rozprawę Bronsona. Jarrard, Tyler
siedzi teraz w biurze nad tą sprawą o nieruchomość, którą
się zajmujesz.
—Dobrze, zajmę się tym — rzekł z uśmiechem Har-
ley. — Mógłbyś wysłać Becky, by rozpracowała Kilpatri-
cka. Być moŜe jej udałoby się go zmiękczyć.
Malcolm zaśmiał się delikatnie.
—Zjadłby ją na śniadanie — odparł i zwrócił się do
Becky. — MoŜesz pomóc Maggie, kiedy mnie nie będzie.
Trzeba nadgonić te kartoteki.
—OK — odpowiedziała dziewczyna z uśmiechem. —
Powodzenia.
Bob gwizdnął i odwzajemnił uśmiech.
— Będzie mi bardzo potrzebne.
Becky popatrzyła za nim i westchnęła zadumana. Był taki
troskliwy, mimo iŜ czasem miał charakter barrakudy.
Maggie pokazała jej z pobłaŜliwym uśmiechem doku-
menty, którymi powinna się zająć. Drobna, chuda, czarna
kobieta pracowała w tej firmie od dwudziestu lat i dosko-
nale o wszystkim wiedziała. Becky czasami zastanawiała się,
czy to dlatego jej pozycja w firmie jest tak bezpieczna. Miała
przecieŜ niezwykle ostry język — potrafiła być równie
nieprzyjemna dla klientów, jak i dla nowych sekretarek. Na
szczęście stosunki Becky z Maggie układały się całkiem
dobrze. Od czasu do czasu jadły nawet razem lunch. Maggie
była jedyną osobą, z wyjątkiem dziadka, z którą Becky
mogła porozmawiać.
Jessica, elegancka blondynka z drugiej strony biura,
pracowała jako sekretarka panów Randersa i Hague'a.
Ponadto bardzo odpowiadała jej pozycja towarzyszki Ha-
gue'a po pracy — on był samotny i nie zanosiło się na to, by
się oŜenił, a ona strasznie lubiła się stroić. Tess Coleman
12
była jedną z praktykantek w firmie; młoda blondynka
o przyjaznym uśmiechu, która niedawno wyszła za mąŜ.
Nettie Hayes, czarna studentka, to następna praktykantka.
W recepcji pracowała Connie Blair, Ŝywa, energiczna bru-
netka. Była niezamęŜna i nie zamierzała w najbliŜszym
czasie zmieniać stanu cywilnego. Becky miała całkiem
dobre układy ze wszystkimi pracownikami, ale mimo to
najbardziej lubiła Maggie.
—Nawiasem mówiąc, szefowie zamierzają kupić nowy
czajnik do parzenia kawy — napomknęła Maggie, kiedy
Becky zajęła się układaniem dokumentów. — Jutro pójdę
go kupić.
—Ja mogę iść — zaofiarowała się Becky.
—Nie, kochanie, ja to zrobię — odparła z uśmiechem
Maggie. — Chcę przy okazji wybrać prezent dla mojej
szwagierki. Ona spodziewa się dziecka.
Becky równieŜ uśmiechnęła się, ale tak jakoś bez entuz-
jazmu. TuŜ obok niej toczyło się i mijało Ŝycie, a ona jeszcze
nigdy nie przeŜyła prawdziwej randki. Nie mogła przecieŜ
traktować jako randek wizyt w klubie tanecznym wetera-
nów wojennych, na które chodziła z wnukiem przyjaciela
swego dziadka. Te wieczorki zawsze były wielkim niewypa-
łem. Chłopak palił marihuanę, chciał się kochać i nie
rozumiał, dlaczego ona nie chce tego z nim robić.
Cały świat dookoła biura uwaŜał, Ŝe Becky jest staro-
świecką dziewczyną. W tej zamkniętej społeczności kawale-
rowie do wzięcia stanowili duŜą rzadkość, a ci, których
moŜna było brać pod uwagę, wcale nie przejawiali chęci do
szybkiej Ŝeniaczki. Becky miała nadzieję, Ŝe po tym, jak
firma przeniosła się do Curry Station, znajdzie więcej okazji
do bardziej oŜywionego Ŝycia towarzyskiego. Jak na przed-
mieście, była tam chociaŜ małomiasteczkowa atmosfera, ale
gdyby nawet znalazła kogoś, z kim mogłaby umówić się na
randkę, czyŜ mogła pozwolić sobie, by traktować to powaŜ-
nie? Nie mogła zostawić dziadka samego. A kto opiekował-
by się Clayem i Mackiem?
Sen na jawie — pomyślała sobie. Poświęcała się dla
rodziny i nie było Ŝadnego innego wyjścia. Jej ojciec
13
wiedział o tym, ale niewiele go to obchodziło. Trudno jej
było się z tym pogodzić — wiedział przecieŜ, jak bardzo jest
zapracowana, i nie miało to dla niego Ŝadnego znaczenia.
śe teŜ tak mógł wyjechać sobie na całe dwa lata i ani nie
zadzwonił, ani nie napisał, by dowiedzieć się, jak Ŝyją jego
dzieci.
—Pominęłaś dwa dokumenty, Becky — zauwaŜyła
Maggie, przerywając jej rozmyślania. — Nie bądź taka
nieuwaŜna — dodała z tkliwym uśmiechem.
—Dobrze, Maggie — odpowiedziała cicho Becky
i skoncentrowała się na pracy.
Późnym popołudniem wracała do domu swoim białym
thunderbirdem. Był to jeden ze starszych modeli, o duŜych,
głębokich fotelach i małej karoserii, ze składanym dachem,
ale mimo to nigdy przedtem nie jeździła bardziej eleganckim
pojazdem. Miał welurowe siedzenia w kolorze burgunda
i elektrycznie otwierane okna. Kochała to auto, opłaty
z nim związane i w ogóle wszystko.
Musiała jechać do miasta, Ŝeby zabrać akta od jakiegoś
adwokata. Zostały tam jeszcze sprzed przeprowadzki firmy
do nowego biura. Becky nienawidziła centrum Atlanty
i cieszyła się, Ŝe juŜ tam nie pracuje. Dzisiaj wszystko
wydawało się jeszcze bardziej gorączkowe niŜ zazwyczaj.
Znalazła jakieś wolne miejsce na parkingu, zabrała doku-
menty i pospiesznie wyjechała z miasta. Chciała uniknąć
godzin szczytu.
Na Dziesiątej Ulicy panował straszny ruch. Na Omni
było jeszcze gorzej, ale koło szpitala Grady stał się nieco
mniejszy. Kiedy przejeŜdŜała koło stadionu i minęła zjazd
do międzynarodowego lotniska Hartsfield, mogła się zno-
wu odpręŜyć.
Po dwudziestu minutach jazdy wjechała do hrabstwa
Curry i w pięć minut później dojeŜdŜała do Curry Station.
Pozostało jej kilkanaście minut drogi do potęŜnego kom-
pleksu biurowego na przedmieściu, gdzie znajdowała się
siedziba firmy jej szefów.
Curry Station niewiele zmieniło się od czasów wojny
secesyjnej. Miejscowego placu strzegł obowiązkowo Ŝoł-
14
nierz Konfederacji z muszkietem, a naokoło stały ławki, na
których siadywali starsi męŜczyźni w słoneczne sobotnie
popołudnia. Była tam teŜ drogeria, sklep z artykułami
paczkowanymi, sklep spoŜywczy i świeŜo wyremontowane
kino.
Curry Station ciągle jeszcze pyszniło się wspaniałym
budynkiem sądu z czerwonej cegły z duŜym zegarem. To
właśnie tutaj zbierał się na posiedzenia Sąd WyŜszy i Sąd
Stanowy na swoje sesje. Mieściły się tutaj równieŜ biura
prokuratora okręgowego. Ludzie mówili, Ŝe właśnie są
teraz odnawiane. Becky myślała o Kilpatricku. Oczywiście
znała rodzinę Kilpatrickow — wszyscy ją znali. Pierwszy
Kilpatrick zrobił fortunę na statkach w Savannah, zanim
jeszcze przeniósł się do Atlanty. Z upływem czasu fortuna
malała, ale w dalszym ciągu Kilpatrick jeździł mercedesem
i mieszkał w pięknej rezydencji. Nie mógłby pozwolić sobie
na to, gdyby Ŝył tylko z pensji prokuratora. Ciekawe,
mówili ludzie, Ŝe zdecydował się kandydować na to właśnie
stanowisko, podczas gdy ze swoim dyplomem prawniczym
Uniwersytetu Georgia mógłby otworzyć prywatną prak-
tykę i zarabiać miliony.
Gubernator wyznaczył Rourke'a Kilpatricka na to stano-
wisko, aby skończył kadencję poprzedniego prokuratora
okręgowego, który zmarł przed jej upływem. Kiedy jego
kadencja skończyła się, Kilpatrick zaskoczył wszystkich,
wygrywając następne wybory. W hrabstwie Curry nie zda-
rzało się często, aby mianowańcy zdobywali poparcie w gło-
sowaniu.
Mimo to Becky nie poświęcała przedtem zbyt wiele uwagi
okręgowemu prokuratorowi. Jej obowiązki nie obejmowały
dramatów sali sądowej. Była tak bardzo zajęta w domu, Ŝe
nie miała czasu, by obejrzeć wiadomości w telewizji. Na-
zwisko Kilpatrick pozostało dla niej tylko pustym dźwię-
kiem.
Zatopiła się w myślach, patrząc przez okno samochodu
na dzielnicę willową, przez którą.właśnie przejeŜdŜała. Przy
głównej ulicy miasta stały okazałe domy okolone duŜymi
dębami, sosnami i dereniami, które na wiosnę rozrzucały
15
płatki swoich róŜowych i białych kwiatów. Przy bocznych
drogach rozciągało się kilka starych farm, których zruj-
nowane stodoły i budynki stanowiły ciche świadectwo
upartej dumy mieszkańców Georgii; nie chcieli opuścić ich
za Ŝadną cenę.
Jedna z tych farm naleŜała do Grangera Cullena. To juŜ
trzeci Cullen, który dziedziczył ją od czasów wojny domo-
wej. Cullenom zawsze jakoś udawało się utrzymać na swojej
stuakrowej posiadłości. Obecnie farma była w ruinie, a jej
biały, drewniany dom wymagał gruntownego remontu.
Mieli telewizor, ale odłączyli go, bo zbyt wiele kosztowały
opłaty. Mieli telefon, ale podłączyli się do linii towarzyskiej
wraz z trzema sąsiadami, którzy nigdy nie odkładali słucha-
wki. Na szczęście była tam miejska woda i kanalizacja, za co
Becky dziękowała swojej szczęśliwej gwieździe. Niestety,
zimą woda zamarzała w rurach, a w zbiorniku nigdy nie
było dość gazu, aby ogrzać dom. Musieli oszczędzać, aby go
uzupełniać.
Becky zaparkowała samochód w pochylającej się szopie,
słuŜącej za garaŜ. Usiadła i rozejrzała się dokoła. Płoty stały
na pół zrujnowane i pordzewiałe, podtrzymywane przez
prawie całkowicie zniszczone słupki. Drzewa pozbawione
były liści, jako Ŝe akurat panowała zima. Pola porastały
krzewy Ŝarnowca i oset. Trzeba je było zaorać przed
wiosennymi uprawami, ale Becky nie umiała obsługiwać
traktora, a Clay był zbyt dziki, by moŜna mu było powie-
rzyć to zajęcie. Na poddaszu starej stodoły leŜało mnóstwo
siana — karmy dla dwóch mlecznych krów, dość mieszanki
dla kur i kukurydzy dla bydła. Dzięki niezmordowanym
wysiłkom Becky w zeszłym roku, duŜą zamraŜarkę wypeł-
niały warzywa, a w spiŜarce stały puszki z Ŝywnością. Ale to
wszystko zniknie, zanim zacznie się lato i trzeba będzie
znowu przygotować zapasy. Całe Ŝycie Becky było jedną,
długą, nie kończącą się pracą. Nigdy nie była na Ŝadnym
przyjęciu. Nigdy nie poszła do zawodowej fryzjerki ułoŜyć
sobie włosy, nie odwiedziła teŜ manikiurzystki. I praw-
dopodobnie nigdy tego nie zrobi. Zestarzeje się, opiekując
rodziną i marząc o tym, by się stąd wyrwać.
16
Poczuła wyrzuty sumienia, Ŝe się tak nad sobą lituje.
Kochała dziadka i braci i nie mogła ich winić za swój brak
wolności. PrzecieŜ wychowano ją w taki sposób, by umiała
odmawiać sobie radości nowoczesnego stylu Ŝycia. Nie
mogła spać z przygodnie poznanymi męŜczyznami. Było
wbrew jej naturze traktować lekko coś, co samo w sobie
było bardzo głębokie i waŜne. Nie brała narkotyków i nie
piła alkoholu. Nie miała głowy do alkoholu i nawet mała
ilość trunku sprawiała, Ŝe zasypiała. Nie mogła nawet pa-
lić — dym ją dusił. Pomyślała sobie, Ŝe jako zwierzę
społeczne była martwa.
Otworzyła drzwiczki i wysiadła z samochodu.
—Nigdy nie przygotowywano mnie do obsługi odrzuto-
wców i komputerów — powiedziała do kurczaków, pat-
rzących na nią z podwórka. — Moim przeznaczeniem jest
perkal i skóry.
—Dziaaadku! Becky znowu przemawia do kurczaków! —
wrzasnął ze stodoły Mack.
Dziadek siedział na trzcinowym krześle na oświetlonym
słońcem ganku i uśmiechał się do wnuczki. Nosił białą
koszulę i sweter nałoŜony na kombinezon. Wyglądał zdro-
wiej niŜ w ostatnich tygodniach. Było ciepłe popołudnie.
Luty. Prawie wiosna.
—Dopóki kurczaki jej nie odpowiedzą, Mack, wszystko
jest w porządku — zawołał do jasnowłosego,
rozbawionego
chłopca.
—Odrobiłeś juŜ lekcje? — spytała Becky młodszego
brata.
—Ojej, Becky, dopiero co przyszedłem do domu! Muszę
nakarmić moją Ŝabę!
—Wymówki, wymówki — zamruczała dziewczyna. —
Gdzie jest Clay?
Mack nie odpowiedział i szybko zniknął w stodole. Becky,
idąc po schodach z portmonetką w dłoniach, zauwaŜyła, Ŝe
dziadek odwrócił wzrok i zaczął bawić się laską i scyzo-
rykiem.
— Coś się stało? — zapytała starego człowieka, kładąc
mu czule dłoń na ramieniu.
17
Ten wzruszył ramionami i pochylił łysiejącą, siwą głowę.
Był wysokim, bardzo szczupłym męŜczyzną. Od czasu
ostatniego ataku serca znacznie się przygarbił. Jego skóra
ogorzała od lat pracy na powietrzu. Miał starcze plamy na
dłoniach o długich palcach i zmarszczki na twarzy. Wy-
glądał jak koleiny wyŜłobione przez deszcz na piaszczystej
drodze. Miał sześćdziesiąt sześć lat, ale wyglądał na duŜo
więcej. Jego Ŝycie nie naleŜało do łatwych. Dwoje dzieci
babci i dziadka Becky utonęło w czasie powodzi, jedno
zmarło na zapalenie płuc. Tylko Scott, ojciec Becky, doŜył
wieku dojrzałego, ale zawsze wszystkim sprawiał masę
kłopotów. Nie wyłączając jego własnej Ŝony. Akt zgonu
mówił, Ŝe ich matka, Henrietta, zmarła na zapalenie płuc,
ale Becky wiedziała na pewno, Ŝe po prostu poddała się.
Odpowiedzialność za troje dzieci, chorego ojca, nieustanny
hazard Scotta i jego ciągłe uganianie się za spódnicz-
kami — złamały ją.
—Clay wyjechał z dzieciakami Harrisa — powiedział
w końcu dziadek.
—Z Synem i Bubbą? — westchnęła.
Mieli oczywiście imiona, ale, jak wielu chłopców z Połu-
dnia, uŜywali przezwisk, które nie miały zbyt wiele wspól-
nego z ich chrześcijańskimi imionami. Imię Bubba było
całkiem popularne, tak jak Syn, Buster, Billy-Bob czy Tub.
Becky nie znała ich prawdziwych imion, poniewaŜ nikt ich
nie uŜywał. Chłopcy Harrisa byli dorastającymi nastolat-
kami i obaj zdobyli juŜ prawo jazdy. W ich przypadku było
to oficjalne pozwolenie, aby mogli się zabić. Obaj bracia
ćpali. Dziewczynę doszły słuchy, Ŝe Syn handluje nar-
kotykami. Jeździł duŜą, niebieską korwettą i zawsze miał
mnóstwo forsy. Rzucił szkołę w wieku szesnastu lat. Becky
nie lubiła Ŝadnego z nich i nie ukrywała tego przed Clayem.
Widać jednak ten nie słuchał rad starszej siostry, skoro
włóczył się z tymi nicponiami.
— Nie wiem, co robić — powiedział Granger Cullen
cichym głosem. — Próbowałem z nim rozmawiać, ale nie
chciał mnie słuchać. Powiedział, Ŝe jest wystarczająco doro-
sły, by mógł sam podejmować decyzje, i Ŝe ty nie masz do
18
niego Ŝadnych praw. Sklął mnie. WyobraŜasz sobie, siedem-
nastoletni smarkacz sklął własnego dziadka?
—To do niego niepodobne — odparła dziewczyna. —
Jest taki nieznośny dopiero od BoŜego Narodzenia. Od
chwili, kiedy zaczął się włóczyć z chłopakami Harrisa.
—Nie poszedł dzisiaj do szkoły — dodał dziadek. — JuŜ
od dwóch dni nie chodzi do szkoły. Dzwonili stamtąd
i pytali, gdzie jest. Jego nauczycielka takŜe dzwoniła.
Powiedziała, Ŝe Clay ma tak słabe stopnie, iŜ go chyba
obleją. Nie zda, jeśli ich nie poprawi. Kim on będzie
w przyszłości? Chyba taki sam, jak Scott — powiedział
cięŜko. — Jeszcze jeden Cullen się zmarnuje.
—O, mój BoŜe... — Becky usiadła cięŜko na stopniach
ganku. Wiatr owiewał jej policzki. Zamknęła oczy. Z
desz-
czu pod rynnę — czy tak brzmiało to przysłowie?
Clay zawsze był dobrym chłopcem, próbował pomagać
w pracy i opiekował się Mackiem, swoim młodszym bra-
tem. Niestety, od kilku miesięcy zaczął się zmieniać. Jego
oceny w szkole pogorszyły się. Stał się posępny i zamknięty
w sobie. Wracał do domu coraz później i czasami nie mógł
wstać na czas, aby pójść do szkoły. Oczy nabiegły mu krwią,
a raz przyszedł do domu chichocząc bez Ŝadnego powodu,
jak jakaś mała dziewczynka — znak, Ŝe brał kokainę.
Wprawdzie nigdy nie widziała, Ŝeby Clay brał narkotyki,
ale była pewna, Ŝe palił marihuanę — pachniało nią jego
ubranie i cały jego pokój. Oczywiście wszystkiemu za-
przeczał, a ona nie mogła znaleźć Ŝadnego dowodu. Był
zbyt ostroŜny.
Ostatnio zaczął mówić, Ŝe siostra wtrąca się w jego Ŝycie.
Dwa dni temu powiedział, Ŝe Becky jest przecieŜ tylko jego
siostrą i nie ma nad nim Ŝadnej władzy i Ŝe nie będzie mu
więcej mówić, co ma robić. Miał juŜ dosyć Ŝycia jako biedne
dziecko, które nie ma pieniędzy. Zamierzał dobrze się
urządzić w Ŝyciu, a ona mogła sobie iść do diabła.
Becky nie powiedziała o tym dziadkowi. Miała dosyć
kłopotów, aby jeszcze próbować tłumaczyć złe zachowanie
Claya i jego częste nieobecności. Mogła mieć tylko nadzieję,
Ŝe nie popadnie w nałóg. Istniały co prawda miejsca, gdzie
19
zajmowano się takimi problemami, ale były one dostępne
tylko dla bogatych ludzi. Jedyne, o czym mogła marzyć dla
swojego brata, to państwowy ośrodek rehabilitacyjny. Wie-
działa, Ŝe dziadek nie zgodzi się na to, nawet gdyby Clay się
nie sprzeciwiał. Dziadek nie zgadzał się na nic, co choćby
tylko przypominało instytucję dobroczynną. Był bardzo
dumny.
— A więc to tak — pomyślała Becky, spoglądając na
ziemię, która naleŜała do jej rodziny od ponad stu lat. Teraz
obciąŜał ją potęŜny dług, a jeszcze Clay wpadał w tarapaty.
Wszyscy wiedzą, Ŝe nawet alkoholikowi nie moŜna pomóc,
dopóki sam nie zrozumie, Ŝe ma problemy. A Clay nic nie
rozumiał. Nie było to najlepsze zakończenie dnia, który
i tak rozpoczął się fatalnie.
R o z d z i a ł 2
Becky przebrała się w dŜinsy, czerwony pulower i związa-
ła włosy w koński ogon, aby przygotować kolację. SmaŜyła
kurczaka, którego chciała podać z ziemniakami puree
i domową fasolką, a jednocześnie piekła ciasteczka w sta-
rym piekarniku.
Być moŜe mogła jakoś naprostować drogi Claya, ale nie
bardzo wiedziała, jak to zrobić. Samym gadaniem nic nie
załatwi. JuŜ tego próbowała. Clay wtedy albo odchodził
i nie chciał jej słuchać, albo tracił panowanie nad sobą
i zaczynał przeklinać. Co gorsza, Becky zauwaŜyła, Ŝe
z dzbanka, gdzie chowała pieniądze za jajka, zaczęły ginąć
banknoty. Była prawie pewna, Ŝe to Clay je zabierał, ale jak
mogła spytać własnego brata, czy ją okrada? W końcu
wzięła resztę gotówki z dzbanka i zaniosła do banku.
Nie zostawiała w domu nic, co moŜna by sprzedać lub
łatwo zastawić za pieniądze. Becky czuła się jak prze-
stępca. Pogłębiało to jeszcze jej poczucie winy spowodo-
wane tym, Ŝe zastanawiała się nad swoją odpowiedzial-
nością za rodzinę.
Nie mogła z nikim porozmawiać o swoich problemach
z wyjątkiem Maggie, ale nie chciała zawracać jej głowy
swoimi kłopotami. Wszystkie jej przyjaciółki powychodziły
juŜ za mąŜ lub wyprowadziły się do innych miast. Poczuła-
by się lepiej, gdyby mogła z kimś o tym wszystkim poroz-
mawiać. Nie mogła jednak zwrócić się do dziadka. Nie
cieszył się najlepszym zdrowiem, mimo iŜ nie wiedział wiele
o sprawkach Claya. Powiedziała mu więc, Ŝe sama sobie
poradzi ze wszystkim. Być moŜe mogła porozmawiać z pa-
21
nem Malcolmem w pracy i poprosić go o pomoc. Był jedyną
osobą spoza rodziny, która mogła ją wesprzeć.
Postawiła kolację na stole i zawołała Macka i dziadka.
Zmówiła modlitwę i jedli, słuchając skarg chłopca na
matematykę, nauczycieli i szkołę w ogóle.
—Nie będę się uczył matematyki — zapowiedział Mack,
wpatrując się w siostrę swoimi orzechowymi oczami.
Były
o odcień jaśniejsze od jej oczu. Miał o wiele jaśniejsze
włosy.
Był wysokim, czternastoletnim blondynem i z dnia na
dzień
stawał się coraz wyŜszy.
—Będziesz się uczył, będziesz — zapewniła go Becky. —
Będziesz musiał mi pomagać w prowadzeniu tych wszyst-
kich ksiąg. Ja nie będę Ŝyć wiecznie.
—Co to znaczy? Przestańcie wygadywać takie rzeczy! —
rzucił ostro dziadek. — Jesteś zbyt młoda, aby tak mówić.
ChociaŜ — westchnął, spoglądając w talerz — wiem, Ŝe
od
czasu do czasu nachodzi cię chętka, Ŝeby stąd uciec. Masz
z nami tyle kłopotów...
—Przestań, dziadku, bo sobie pójdę — rzekła Becky,
wpatrując się w niego. — Kocham cię. Jedz ziemniaki.
Na
deser przygotowałam ciasto z wiśniami.
—Świetnie! Moje ulubione! — uśmiechnął się Mack.
—Będziesz mógł zjeść wszystko, jeśli zrobisz matematy-
kę. Sprawdzę to — dodała z równie szerokim uśmiechem
na
twarzy.
Mack wykrzywił się i oparł brodę na dłoni.
—Powinienem był jechać z Clayem. Mówił, Ŝe moŜe
mnie zabrać.
—Jeśli kiedykolwiek pójdziesz z Clayem, to zabiorę ci
twoją piłkę do koszykówki i kosz — zagroziła, stosując
jedyną broń, którą miała do swej dyspozycji.
Chłopiec zbladł. Koszykówka stanowiła całe jego Ŝycie.
—Przestań, Becky. Ja tylko tak Ŝartowałem!
—Mam nadzieję — powiedziała. — Clay wpadł w złe
towarzystwo. Mam juŜ z nim dosyć kłopotów i ty nie
musisz
mi ich jeszcze przysparzać.
— Masz rację — przytaknął dziadek.
Mack podniósł widelec.
—Dobrze. Będę się trzymał z daleka od Billa i Dicka, ale
zostaw w spokoju moją piłkę do koszykówki.
—Zgoda — przyrzekła Becky. Próbowała nie dać po
sobie poznać, Ŝe poczuła duŜą ulgę.
Pozmywała naczynia, posprzątała pokój i wyprała dwie
pralki ubrań. Mack z dziadkiem oglądali w tym czasie
telewizję. Potem Becky sprawdziła zadanie domowe brata,
połoŜyła go do łóŜka, zajęła się dziadkiem, wzięła kąpiel
i zaczęła się przygotowywać do snu. Zanim zdąŜyła pójść do
siebie, do salonu wtoczył się Clay; chichotał i cuchnął
piwem.
Obezwładniający zapach słodu sprawił, Ŝe poczuła się
niedobrze. Dotychczasowe doświadczenia nie przygotowały
jej do stawienia czoła takim sytuacjom. Wpatrywała się
teraz w brata z bezsilną złością, nienawidząc tego domo-
wego Ŝycia, które wpędziło go w pułapkę. Osiągnął wiek,
w którym chłopcu potrzebny jest dorosły męŜczyzna jako
wzór do naśladowania, Clay szukał takiego wzoru, ale
zamiast dziadka wybrał braci Harris.
—Och, Clay — powiedziała Ŝałośnie. Chłopiec był
bardzo podobny do niej; takie same kasztanowe włosy
i szczupła budowa ciała. Tylko oczy miał czystozielone,
a nie orzechowe, jak ona i Mack. Miał zaróŜowioną twarz.
Wyszczerzył do niej zęby.
—Nie będę rzygał, wiesz. Paliłem marihuanę, zanim
jeszcze napiłem się piwa. — Mrugnął do siostry. —
Rzucam
szkołę, Becky. To dobre dla mięczaków i głupków.
—Nie, nie rzucasz szkoły — rzuciła krótko Becky. —
Nie po to zapracowuję się na śmierć, abyś stał się zawodo-
wym obibokiem.
Clay spojrzał na siostrę tak, jakby kręciło mu się w gło-
wie.
—Jesteś tylko moją siostrą, Becky. Nie moŜesz mi
mówić, co mam robić.
—Posłuchaj mnie — rzekła stanowczo. — Nie chcę, byś
się więcej włóczył z tymi chłopakami od Harrisa. Oni
wpędzą cię w kłopoty.
—To moi przyjaciele i będę się z nimi przyjaźnił, jeśli
23
będę chciał — odparł. Czuł się jak dziki zwierz. Palił
równieŜ kokainę i wydawało mu się, Ŝe coś rozsadza mu
głowę. Cudowny błogostan po narkotykach zaczął słabnąć
i czuł się bardziej przygnębiony niŜ zazwyczaj. — Nie chcę
być biedny! — oświadczył.
Becky przyglądała mu się przez chwilę.
—To znajdź sobie jakąś pracę — powiedziała zimno. —
Ja juŜ to zrobiłam. Pracowałam jeszcze przed
ukończeniem
szkoły. Trzy razy zmieniałam pracę, zanim znalazłam tę
ostatnią. śeby ją zdobyć, ukończyłam kursy wieczorowe.
—A więc mamy świętą Becky — wybełkotał. — Pracu-
jesz. Wspaniale. I co my z tego mamy?! Jesteśmy
Ŝebrakami,
a teraz, kiedy dziadek jest chory, będzie jeszcze gorzej!
Dziewczyna poczuła, Ŝe robi się jej niedobrze. Doskonale
zdawała sobie sprawę z tego, o czym mówił Clay. Kiedy
jednak brat rzucił jej tę prawdę w twarz, poczuła się znacznie
gorzej. Próbowała sobie wytłumaczyć, Ŝe jest pijany, Ŝe nie
wie, co mówi. Mimo wszystko, bardzo ją to bolało.
— Ty wstrętny egoisto! — powiedziała ze złością. — Ty
niewdzięczny gówniarzu! Haruję jak wół, a ty się skarŜysz,
Ŝe nic nie mamy!
Zatoczył się, usiadł z trudem i głęboko odetchnął. Miała
rację, ale był zbyt oszołomiony narkotykami i pijany, aby
się tym przejmować.
—Daj mi spokój — zamruczał, wyciągając się na kana-
pie. — Daj mi święty spokój.
—Co jeszcze brałeś oprócz marihuany i piwa? — zapytała.
—Trochę kokainy — odrzekł sennie. — Wszyscy tak
robią. Daj mi spokój, chce mi się spać.
RozłoŜył się na kanapie i zamknął oczy. Natychmiast
zasnął. Becky stała nad nim poraŜona. Kokaina. Nigdy nie
widziała tego narkotyku, ale z wiadomości telewizyjnych
wiedziała doskonale, Ŝe to zakazany środek. Musiała po-
wstrzymać brata, zanim napyta sobie biedy. Po pierwsze,
musi go odizolować od Harrisów. Nie wiedziała jeszcze, jak
to zrobi, ale musiała znaleźć jakiś sposób.
Przykryła brata kocem. Pozwoliła mu spać tutaj, gdyŜ
przenosić go w inne miejsce byłoby niezwykle trudno. Clay
24
miał juŜ prawie sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu
i waŜył więcej od niej. Nie podniosłaby go. Na dodatek
jeszcze kokaina. Nie musiała zastanawiać się, skąd ją wziął.
Najprawdopodobniej dali mu ją jego przyjaciele. Jeśli
będzie miał szczęście, to być moŜe skończy się na tym
pierwszym razie. Nie pozwoli, aby zrobił to znowu.
Poszła do swego pokoju i połoŜyła się na podniszczonej
kołdrze. Czuła się stara. Być moŜe świat będzie lepiej
wyglądał rano. Mogła poprosić ojca Foxa z miejscowego
kościoła, aby porozmawiał z Clayem. To moŜe trochę
pomóc. Dzieciaki potrzebują kogoś, na kim mogłyby się
wzorować i przejść bezpiecznie przez trudny okres w Ŝyciu.
Narkotyki i religia to dwie absolutnie przeciwstawne spra-
wy i religia winna być preferowana. Jej własna wiara
pozwoliła jej przetrwać wiele burz.
Zamknęła oczy i zasnęła.
Rano wyprawiła Macka do szkoły. Clay nie chciał wstać
z łóŜka.
—Porozmawiamy sobie, jak wrócę z pracy — powie-
działa zdecydowanym głosem. — Nie będziesz więcej się
z nimi włóczył.
—A chcesz się załoŜyć? — spytał, patrząc na nią wyzywa-
jąco. — Spróbuj mnie powstrzymać. Co ty moŜesz
zrobić?
—Poczekaj, to zobaczysz — odparła.
Modliła się, by coś wymyślić. Martwiła się tym przez całą
drogę do pracy. ObsłuŜyła dziadka i poprosiła go, aby
porozmawiał z Clayem. Wydawało się jej jednak, Ŝe dziadek
nie chce dostrzec problemu i chowa głowę w piasek. Być
moŜe dlatego, Ŝe nie udało mu się juŜ raz z własnym synem
i nie chciał przyznać się, Ŝe spotyka go kolejne niepowodze-
nie, tym razem związane z wychowaniem wnuka. Ten stary
człowiek był bardzo dumny.
Maggie spojrzała na nią, kiedy usiadła zamyślona przy
swoim biurku.
— Czy mogę ci w czymś pomóc? — spytała cicho, by nikt
tego nie słyszał.
25
Tej samej autorki w przygotowaniu
PRAWDZIWE KOLORY
Susan Kyle GORĄCZKA NOCY PrzełoŜył Wojciech Jasiakiewicz Dom Wydawniczy REBIS Poznań 1993
Tytuł oryginału: NIGHT FEVER Copyright © 1990 by Susan Kyle Copyright © for the Polish translation by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 1993 Copyright © for the cover illustration by Agencja ARE Opracowanie graficzne Maciej Rutkowski Ilustracja na okładce Agencja ARE Redaktor Ryszard Dyliński Wydanie I ISBN 83-85696-72-5 Dom Wydawniczy REBIS ul. Marcelińska 18, 60-801 Poznań tel. 65-66-07, tel./fax 65-65-91
R o z d z i a ł 1 W windzie panował tłok. Rebeka Cullen próbowała tak balansować pudełkiem, w którym stały trzy plastykowe kubki napełnione kawą, aby nie wylać jej na podłogę. Być moŜe, gdyby nauczyła się robić to naprawdę dobrze, mogła- by znaleźć pracę w cyrku i występować na arenie. Pokryw- kom tych plastykowych kubków nie moŜna było zaufać — jak zwykle zresztą. Człowiek, który pracował za ladą w tym małym sklepie na parterze, nie patrzył nigdy dwa razy na takie kobiety jak Rebeka. Poza tym, kogo mogło ob- chodzić, czy kawa wyleje się na szary, niemodny kostium kobiety o tak nijakim wyglądzie. Pomyślała sobie, Ŝe na pewno wziął ją za jakąś biznes- woman, wściekłą babę, nienawidzącą męŜczyzn. Taką, któ- rej kariera zawodowa zastępuje męŜa i dzieci. Taką, po której nazwisku występuje długi ciąg tytułów. CzyŜ nie byłby zaskoczony, widząc ją latem na farmie dziadka, bosą, ubraną w dŜinsy z obciętymi nogawkami i wojskową kurtkę? Jej długie, kasztanowe włosy o złotawym połysku spływały z ramion aŜ do pasa. Ten kostium to zwykły kamuflaŜ. Becky pochodziła ze wsi i była jedyną opiekunką swego dziadka - emeryta i dwóch młodszych braci. Matka zmarła, kiedy Becky miała szesnaście lat, a ojciec odwiedzał ich tylko wtedy, gdy potrzebował pieniędzy. Kilka lat temu wyniósł się do Alabamy i od tej pory nie mieli od niego Ŝadnych wieści. Becky wcale się tym nie martwiła. Miała teraz dobrą pracę. Prawdę mówiąc, ostatnia przeprowadz- ka firmy prawniczej do Curry Station była jej bardzo na 5
rękę, poniewaŜ nowe biuro, mieszczące się w kompleksie przemysłowym na przedmieściach Atlanty, znajdowało się niedaleko od farmy jej dziadka, gdzie wszyscy mieszkali. Był to jakby powrót w rodzinne strony, jako Ŝe jej rodzina mieszkała w hrabstwie Curry od ponad stu lat. Nie skarŜyła się na pracę, uwaŜała jednak, Ŝe jej szefowie powinni juŜ dawno kupić nowy dzbanek do parzenia kawy. Te wycieczki kilka razy dziennie do sklepiku stawały się bardzo męczące. W biurze pracowały oprócz niej trzy sekretarki, recepcjonista i jeszcze jakichś dwóch prawni- ków. Wszyscy zajmowali waŜniejsze stanowiska niŜ ona. To właśnie Becky musiała wykonywać czarną robotę. Idąc w kierunku windy, wykrzywiła twarz ze złości. Miała na- dzieję, Ŝe nic złego nie przytrafi się jej w drodze na szóste piętro. Jej orzechowe oczy szybko obrzuciły spojrzeniem cały korytarz. OdpręŜyła się, kiedy zorientowała się, Ŝe wysoki męŜczyzna nie czeka na windę. To, Ŝe miał lodowate, czarne oczy, nie było wcale takie złe. Ani to, Ŝe prawdopodobnie nienawidził kobiet, a Becky w szczególności. Najgorsze jednak, Ŝe palił te ohydne, cienkie, czarne cygara. Winda z takim pasaŜerem zamieniała się w piekło. Marzyła, by ktoś powiedział mu, Ŝe istnieje zarządzenie zabraniające palenia w miejscach publicznych. Sama chciała nawet to zrobić, zawsze jednak było dookoła mnóstwo ludzi, a Rebe- ka, mimo rogatej duszy, w tłumie stawała się dość nie- śmiała. Pewnego dnia jednak nie będzie nikogo, tylko on i ona, i wtedy powie mu, co myśli o tych jego wyjątkowo śmierdzących cygarach. Powędrowała myślami daleko stąd i czekała, aŜ winda zjedzie na dół. Przypomniała sobie, Ŝe ma gorsze problemy niŜ ten męŜczyzna od cuchnących cygar. Dziadek ciągle jeszcze nie doszedł do siebie po ataku serca. Choroba zaczęła się nagle dwa miesiące temu i przerwała jego pracę na farmie. Becky było bardzo cięŜko. Dopóki nie nauczy się jeździć traktorem i siać zboŜa, pracując jednocześnie sześć dni w tygodniu jako sekretarka prawnika, farma dziadka zmierzać będzie do ruiny. Starszy z jej braci był w ostatniej 6
klasie szkoły średniej, ciągle miał jakieś kłopoty i wcale nie pomagał w domu. Mack był w piątej klasie i zawalił matematykę. Rwał się, co prawda, do pomocy, ale był jeszcze na to za mały. Becky ukończyła dwadzieścia cztery łata i do tej pory nie miała Ŝadnego prywatnego Ŝycia. Skończyła szkołę, gdy akurat zmarła matka, a ojciec wyje- chał w nieznane. Becky zastanawiała się, jak mogłoby wyglądać jej Ŝycie. Mogłaby przecieŜ chodzić na przyjęcia i umawiać się na randki, mieć piękne stroje. Uśmiechnęła się do siebie na samą myśl o tym, Ŝe nie musiałaby się nikim opiekować. — Przepraszam — zamruczała kobieta z aktówką. Potrąciła mocno Becky i omal nie wylała na nią całej kawy. Dziewczyna powróciła ze swych marzeń do rzeczywisto- ści w samą porę, aby dostać się do windy, pełnej ludzi jadących z garaŜu w piwnicy. Udało się jej wcisnąć po- między mocno wyperfumowaną kobietę a dwóch męŜczyzn zawzięcie dyskutujących o zaletach komputerów dwóch rywalizujących ze sobą firm komputerowych. Doznała wiel- kiej ulgi, kiedy prawie wszyscy, nie wyłączając tej wypach- nionej damy, wysiedli na trzecim i czwartym piętrze. —O, BoŜe, jak ja nienawidzę komputerów — wes- tchnęła Becky głośno, kiedy winda zaczęła powoli wspinać się na szóste piętro. —Ja teŜ ich nie cierpię — doszedł ją z tyłu niski, niezadowolony głos. Omal nie wylała kawy, obracając się, Ŝeby zobaczyć, kto to powiedział. Myślała, Ŝe jest w windzie sama. Nie rozu- miała, jak mogła nie zauwaŜyć tego męŜczyzny. Była kobietą trochę więcej niŜ średniego wzrostu, ale on musiał mieć co najmniej metr osiemdziesiąt. Nie wzrost jednak był tutaj najwaŜniejszy, ale budowa ciała. Był to muskularny męŜczyzna, zbudowany tak, Ŝe mógł mu tego pozazdrościć kaŜdy atleta. Miał szczupłe, piękne ręce o ciemnym odcieniu skóry i duŜe stopy. Kiedy nie cuchnął dymem tytoniowym, pachniał najbardziej seksowną wodą kolońską, jaką Becky kiedykolwiek zdarzyło się poczuć. Cała jego męska uroda 7
kończyła się jednak na twarzy. Dziewczyna nie przypomi- nała sobie, aby gdzieś juŜ widziała tak gburowato wy- glądającego człowieka. W jego twarzy uderzały ostre rysy i zawziętość. Miał grube, czarne brwi i głęboko osadzone, wąskie, czarne oczy o szczególnie przenikliwym i ostrym spojrzeniu oraz prosty, elegancki nos. Niezbyt ostra broda wyraźnie rzucała się w oczy. Na długiej i szczupłej twarzy odznaczały się kości policzkowe. Miał naturalnie ciemną cerę, która bynajmniej nie powstawała od wystawiania skóry na działanie słońca. Dziewczyna nie pamiętała, aby jego szerokie i dobrze ukształtowane usta kiedykolwiek się uśmiechały. Przekro- czył juŜ trzydzieści pięć lat i na jego ciemnej twarzy zaczęły pojawiać się zmarszczki. Z jego zachowania przebijał pe- wien poraŜający ją chłód. Głos wydawał się jego największą zaletą — głęboki i czysty, bardzo dźwięczny, taki, który w zaleŜności od nastroju moŜe pieścić lub ranić. Rozchodził się z łatwością. MęŜczyzna miał na sobie porządne ubranie, bez wątpie- nia kosztowny, ciemnoszary garnitur w drobne prąŜki, białą bawełnianą koszulę i jedwabny krawat w duŜe, kolorowe wzory. Becky pomyślała sobie, Ŝe do tej pory unikała go. —O, to pan — powiedziała z rezygnacją w głosie. Poprawiła w pudełeczku plastykowe kubki z kawą. — Czy pan przypadkiem nie jest właścicielem tej windy? — spytała. — To znaczy, zawsze, kiedy do niej wsiadam, jest juŜ pan w środku. I zawsze pan narzeka i marudzi. Czy pan się nigdy nie uśmiecha? —Kiedy znajdę coś, co sprawi, Ŝe się uśmiechnę, będzie pani pierwszą osobą, która to zauwaŜy — odparł po- chylając głowę, aby zapalić ostro pachnące cygaro. Miał najgrubsze i najbardziej proste włosy, jakie kiedykolwiek widziała. Wzięłaby go za Włocha, gdyby nie te kości policzkowe i kształt twarzy. —Nienawidzę dymu z cygar — zauwaŜyła, chcąc prze- rwać ciszę. —A więc niech pani nie oddycha, dopóki nie otworzą się drzwi — odparł z lekcewaŜeniem w głosie. 8
— Jest pan najbardziej gburowatym męŜczyzną, jakiego kiedykolwiek spotkałam! — wykrzyknęła. Odwróciła się z furią i spojrzała na tablicę, wskazującą, na którym piętrze znajduje się winda. — Bo nie spotkała pani mnie — stwierdził męŜczyzna. — Miałam bardzo duŜo szczęścia. Z tyłu doszedł ją stłumiony głos. —Pani pracuje w tym budynku? —Nie pracuję tutaj zawodowo. — Rzuciła mu przez ramię jadowity uśmiech. — Jestem utrzymanką jednego z prawników z firmy Malcolm, Randers, Tyler and Hague. Ciemne oczy męŜczyzny uwaŜnie przesunęły się po jej figurze, ubranej w bardzo przeciętny kostium, zatrzymały się na bucikach na niskim obcasie i powędrowały do góry. Spojrzał jej w twarz, na której nie było dzisiaj śladu makijaŜu. Miała miłe, orzechowe oczy, doskonale pasujące do jej śniadej twarzy, szerokich policzków, pełnych ust i prostego nosa. MęŜczyzna domyślał się, Ŝe na pewno wyglądałaby o wiele atrakcyjniej, gdyby tylko zadała sobie trochę trudu. — On chyba niedowidzi — odezwał się w końcu. Oczy Becky błysnęły i zwęziły się, a jej dłonie mocniej chwyciły tacę. Starała się zapanować nad sobą. Och, jaka by to była radość oblać go gorącą, parującą kawą. Mogłaby nawet za to odpokutować. Ale to mogło mieć okropne konsekwencje. Bardzo potrzebowała tej pracy, a na doda- tek on mógł znać jej szefów. — Nie jest wcale ślepy. — Odwróciła się w jego stronę, odpowiadając z lekką pychą w głosie. — Nadrabiam brak atrakcyjnego wyglądu fantastyczną techniką w łóŜku. Naj- pierw smaruję go miodem — powiedziała konspiracyjnym szeptem i lekko pochyliła się do przodu — a potem stosuję specjalnie tresowane mrówki... MęŜczyzna podniósł do ust cygaro i zaciągnął się, wy- dmuchując po chwili gęstą chmurę dymu. — Mam nadzieję, Ŝe zdejmuje mu pani najpierw ubra- nie — powiedział. — Bardzo trudno jest zmyć miód z materiału. To juŜ moje piętro. 9
Rebeka cofnęła się, aby go przepuścić, i przyglądała mu się uwaŜnie. To nie było ich pierwsze spotkanie. Ten człowiek robił okropne uwagi i szydził z niej od pierwszego dnia jej pracy w tym budynku. Miała go juŜ serdecznie dosyć — kimkolwiek był. —śyczę panu miłego dnia — wycedziła słodkim głosem. —Dzień był całkiem dobry do chwili, kiedy spotkałem panią — mówiąc to, nawet się nie odwrócił. — Dlaczego nie wsadzi pan sobie tego cygara w ...?! Drzwi zamknęły się w chwili, kiedy wypowiadała ostatnie słowo. Winda zabrała ją na czternaste piętro. Rebeka z westchnieniem spostrzegła jego numer. On rujnuje jej Ŝycie! Dlaczego musi pracować właśnie w tym budynku? Dlaczego nie zgubił się gdzieś w tej Atlancie? Winda pojechała na dół i tym razem zatrzymała się na szóstym piętrze. Ciągle jeszcze kipiąca złością, szła do gabinetu swoich szefów. Przechodząc popatrzyła na Maggie i Jessikę, dwie pozostałe sekretarki, pracujące cięŜko w dru- giej części pokoju. Becky miała swoje schronienie tuŜ obok gabinetu Boba Malcolma, najmłodszego współwłaściciela firmy i jednocześnie swego głównego szefa. Weszła bez pukania do duŜego pokoju. Bob i jego dwaj współpracownicy, Harley i Jarrard, zniecierpliwieni czekali na kawę. Bob rozmawiał z kimś przez telefon. — PołóŜ to gdzieś, Becky, dziękuję ci — powiedział szorstko, dłonią zakrywając słuchawkę telefonu. Spojrzał na jednego z kolegów. — Kilpatrick właśnie wszedł. Jak tam z czasem? Becky podała milcząco kawę i usłyszała jakieś niewyraźne „dziękuję" od Harleya i Jarrarda. Bob zaczął znowu roz- mawiać przez telefon. — Słuchaj, Kilpatrick, pragnę jedynie konferencji. Mam nowe dowody i chcę, Ŝebyś je zobaczył. — Szef uderzał pięścią o biurko, a jego smagła twarz poczerwieniała. — Do diabła, człowieku, czy ty musisz być tak mało elastyczny? — westchnął gniewnie. — Dobrze, dobrze. Będę za pięć mi- nut. — Rzucił słuchawkę na widełki. — Mój BoŜe, modlę się, by on nie ubiegał się o ponowny wybór. Dopiero drugi 10
tydzień z nim pracuję, a juŜ mam tego dosyć! Dlaczego nie mogę pracować z Danem Wade'em! Dan Wade był prokuratorem Atlanty. Becky wiedziała, Ŝe jest bardzo miłym człowiekiem, ale tutaj, w hrabstwie Curry, prokuratorem okręgowym był Rourke Kilpatnck. Być moŜe — pomyślała sobie —jej szef po prostu źle ułoŜył sobie z nim stosunki. Byłby prawdopodobnie równie miły przy pierwszym spotkaniu jak Dan Wade. Chciała powiedzieć to panu Malcolmowi, kiedy wtrącił się Harley. — Czy moŜemy go winić? — spytał. — Miał w czasie ostatniego miesiąca więcej pogróŜek w związku z tą wojną o narkotyki niŜ jakikolwiek prezydent. To twardy facet i nie ugnie się. Miałem juŜ tutaj parę spraw i doskonale wiem, jaką Kilpatrick ma opinię. Jego nie moŜna kupić. To chodzący kodeks. Bob usiadł na miękkim, obitym skórą krześle. —Przechodzą mnie zimne dreszcze, kiedy przypomnę sobie, jak Kilpatrick załatwił na sali mojego świadka. Kiedy skończyła zeznawać, musieli jej dać środki uspokajające. —Czy pan Kilpatrick jest aŜ taki zły? — spytała Becky z cichą ciekawością w głosie. —Tak — odparł jej szef. — Nigdy go nie spotka- łaś, prawda? Pracuje teraz w tym budynku, poniewaŜ odnawiają jego biuro. To właśnie ten remont całego sądu,, który przegłosowała komisja hrabstwa. Dla nas jest o wiele wygodniej iść piętro wyŜej niŜ jechać do budynku sądu. Oczywiście Kilpatricka doprowadza to do wściekłości. —Kilpatrick nienawidzi wszystkiego, ludzi teŜ — wy- szczerzył zęby Hague. — Ludzie mówią, Ŝe podły charakter to sprawa dziedziczna. On jest półkrwi Indianinem, a ściśle mówiąc — Czirokezem. Jego matka przyjechała tutaj, aby po śmierci ojca Kilpatricka mieszkać z jego współplemień- cami. Wkrótce jednak zmarła i Kilpatrick znalazł się pod opieką swego wuja, który był głową jednej z rodzin, które załoŜyły Curry Station. I to on dosłownie zmusił lokalną społeczność, Ŝeby przyjęła Kilpatricka. Był przecieŜ federal- 11
nym sędzią — dodał, uśmiechając się. — Myślę, Ŝe to właśnie u niego nauczył się tej swojej miłości do prawa. Wuja Kilpatricka teŜ nie moŜna było kupić. —CóŜ, mimo wszystko przejdę się na górę i zaofiaruję mu swoją duszę w imieniu mojego podejrzanego klienta — stwierdził Bob Malcolm. — Harley, bądź tak dobry i przy- gotuj sprawozdanie na rozprawę Bronsona. Jarrard, Tyler siedzi teraz w biurze nad tą sprawą o nieruchomość, którą się zajmujesz. —Dobrze, zajmę się tym — rzekł z uśmiechem Har- ley. — Mógłbyś wysłać Becky, by rozpracowała Kilpatri- cka. Być moŜe jej udałoby się go zmiękczyć. Malcolm zaśmiał się delikatnie. —Zjadłby ją na śniadanie — odparł i zwrócił się do Becky. — MoŜesz pomóc Maggie, kiedy mnie nie będzie. Trzeba nadgonić te kartoteki. —OK — odpowiedziała dziewczyna z uśmiechem. — Powodzenia. Bob gwizdnął i odwzajemnił uśmiech. — Będzie mi bardzo potrzebne. Becky popatrzyła za nim i westchnęła zadumana. Był taki troskliwy, mimo iŜ czasem miał charakter barrakudy. Maggie pokazała jej z pobłaŜliwym uśmiechem doku- menty, którymi powinna się zająć. Drobna, chuda, czarna kobieta pracowała w tej firmie od dwudziestu lat i dosko- nale o wszystkim wiedziała. Becky czasami zastanawiała się, czy to dlatego jej pozycja w firmie jest tak bezpieczna. Miała przecieŜ niezwykle ostry język — potrafiła być równie nieprzyjemna dla klientów, jak i dla nowych sekretarek. Na szczęście stosunki Becky z Maggie układały się całkiem dobrze. Od czasu do czasu jadły nawet razem lunch. Maggie była jedyną osobą, z wyjątkiem dziadka, z którą Becky mogła porozmawiać. Jessica, elegancka blondynka z drugiej strony biura, pracowała jako sekretarka panów Randersa i Hague'a. Ponadto bardzo odpowiadała jej pozycja towarzyszki Ha- gue'a po pracy — on był samotny i nie zanosiło się na to, by się oŜenił, a ona strasznie lubiła się stroić. Tess Coleman 12
była jedną z praktykantek w firmie; młoda blondynka o przyjaznym uśmiechu, która niedawno wyszła za mąŜ. Nettie Hayes, czarna studentka, to następna praktykantka. W recepcji pracowała Connie Blair, Ŝywa, energiczna bru- netka. Była niezamęŜna i nie zamierzała w najbliŜszym czasie zmieniać stanu cywilnego. Becky miała całkiem dobre układy ze wszystkimi pracownikami, ale mimo to najbardziej lubiła Maggie. —Nawiasem mówiąc, szefowie zamierzają kupić nowy czajnik do parzenia kawy — napomknęła Maggie, kiedy Becky zajęła się układaniem dokumentów. — Jutro pójdę go kupić. —Ja mogę iść — zaofiarowała się Becky. —Nie, kochanie, ja to zrobię — odparła z uśmiechem Maggie. — Chcę przy okazji wybrać prezent dla mojej szwagierki. Ona spodziewa się dziecka. Becky równieŜ uśmiechnęła się, ale tak jakoś bez entuz- jazmu. TuŜ obok niej toczyło się i mijało Ŝycie, a ona jeszcze nigdy nie przeŜyła prawdziwej randki. Nie mogła przecieŜ traktować jako randek wizyt w klubie tanecznym wetera- nów wojennych, na które chodziła z wnukiem przyjaciela swego dziadka. Te wieczorki zawsze były wielkim niewypa- łem. Chłopak palił marihuanę, chciał się kochać i nie rozumiał, dlaczego ona nie chce tego z nim robić. Cały świat dookoła biura uwaŜał, Ŝe Becky jest staro- świecką dziewczyną. W tej zamkniętej społeczności kawale- rowie do wzięcia stanowili duŜą rzadkość, a ci, których moŜna było brać pod uwagę, wcale nie przejawiali chęci do szybkiej Ŝeniaczki. Becky miała nadzieję, Ŝe po tym, jak firma przeniosła się do Curry Station, znajdzie więcej okazji do bardziej oŜywionego Ŝycia towarzyskiego. Jak na przed- mieście, była tam chociaŜ małomiasteczkowa atmosfera, ale gdyby nawet znalazła kogoś, z kim mogłaby umówić się na randkę, czyŜ mogła pozwolić sobie, by traktować to powaŜ- nie? Nie mogła zostawić dziadka samego. A kto opiekował- by się Clayem i Mackiem? Sen na jawie — pomyślała sobie. Poświęcała się dla rodziny i nie było Ŝadnego innego wyjścia. Jej ojciec 13
wiedział o tym, ale niewiele go to obchodziło. Trudno jej było się z tym pogodzić — wiedział przecieŜ, jak bardzo jest zapracowana, i nie miało to dla niego Ŝadnego znaczenia. śe teŜ tak mógł wyjechać sobie na całe dwa lata i ani nie zadzwonił, ani nie napisał, by dowiedzieć się, jak Ŝyją jego dzieci. —Pominęłaś dwa dokumenty, Becky — zauwaŜyła Maggie, przerywając jej rozmyślania. — Nie bądź taka nieuwaŜna — dodała z tkliwym uśmiechem. —Dobrze, Maggie — odpowiedziała cicho Becky i skoncentrowała się na pracy. Późnym popołudniem wracała do domu swoim białym thunderbirdem. Był to jeden ze starszych modeli, o duŜych, głębokich fotelach i małej karoserii, ze składanym dachem, ale mimo to nigdy przedtem nie jeździła bardziej eleganckim pojazdem. Miał welurowe siedzenia w kolorze burgunda i elektrycznie otwierane okna. Kochała to auto, opłaty z nim związane i w ogóle wszystko. Musiała jechać do miasta, Ŝeby zabrać akta od jakiegoś adwokata. Zostały tam jeszcze sprzed przeprowadzki firmy do nowego biura. Becky nienawidziła centrum Atlanty i cieszyła się, Ŝe juŜ tam nie pracuje. Dzisiaj wszystko wydawało się jeszcze bardziej gorączkowe niŜ zazwyczaj. Znalazła jakieś wolne miejsce na parkingu, zabrała doku- menty i pospiesznie wyjechała z miasta. Chciała uniknąć godzin szczytu. Na Dziesiątej Ulicy panował straszny ruch. Na Omni było jeszcze gorzej, ale koło szpitala Grady stał się nieco mniejszy. Kiedy przejeŜdŜała koło stadionu i minęła zjazd do międzynarodowego lotniska Hartsfield, mogła się zno- wu odpręŜyć. Po dwudziestu minutach jazdy wjechała do hrabstwa Curry i w pięć minut później dojeŜdŜała do Curry Station. Pozostało jej kilkanaście minut drogi do potęŜnego kom- pleksu biurowego na przedmieściu, gdzie znajdowała się siedziba firmy jej szefów. Curry Station niewiele zmieniło się od czasów wojny secesyjnej. Miejscowego placu strzegł obowiązkowo Ŝoł- 14
nierz Konfederacji z muszkietem, a naokoło stały ławki, na których siadywali starsi męŜczyźni w słoneczne sobotnie popołudnia. Była tam teŜ drogeria, sklep z artykułami paczkowanymi, sklep spoŜywczy i świeŜo wyremontowane kino. Curry Station ciągle jeszcze pyszniło się wspaniałym budynkiem sądu z czerwonej cegły z duŜym zegarem. To właśnie tutaj zbierał się na posiedzenia Sąd WyŜszy i Sąd Stanowy na swoje sesje. Mieściły się tutaj równieŜ biura prokuratora okręgowego. Ludzie mówili, Ŝe właśnie są teraz odnawiane. Becky myślała o Kilpatricku. Oczywiście znała rodzinę Kilpatrickow — wszyscy ją znali. Pierwszy Kilpatrick zrobił fortunę na statkach w Savannah, zanim jeszcze przeniósł się do Atlanty. Z upływem czasu fortuna malała, ale w dalszym ciągu Kilpatrick jeździł mercedesem i mieszkał w pięknej rezydencji. Nie mógłby pozwolić sobie na to, gdyby Ŝył tylko z pensji prokuratora. Ciekawe, mówili ludzie, Ŝe zdecydował się kandydować na to właśnie stanowisko, podczas gdy ze swoim dyplomem prawniczym Uniwersytetu Georgia mógłby otworzyć prywatną prak- tykę i zarabiać miliony. Gubernator wyznaczył Rourke'a Kilpatricka na to stano- wisko, aby skończył kadencję poprzedniego prokuratora okręgowego, który zmarł przed jej upływem. Kiedy jego kadencja skończyła się, Kilpatrick zaskoczył wszystkich, wygrywając następne wybory. W hrabstwie Curry nie zda- rzało się często, aby mianowańcy zdobywali poparcie w gło- sowaniu. Mimo to Becky nie poświęcała przedtem zbyt wiele uwagi okręgowemu prokuratorowi. Jej obowiązki nie obejmowały dramatów sali sądowej. Była tak bardzo zajęta w domu, Ŝe nie miała czasu, by obejrzeć wiadomości w telewizji. Na- zwisko Kilpatrick pozostało dla niej tylko pustym dźwię- kiem. Zatopiła się w myślach, patrząc przez okno samochodu na dzielnicę willową, przez którą.właśnie przejeŜdŜała. Przy głównej ulicy miasta stały okazałe domy okolone duŜymi dębami, sosnami i dereniami, które na wiosnę rozrzucały 15
płatki swoich róŜowych i białych kwiatów. Przy bocznych drogach rozciągało się kilka starych farm, których zruj- nowane stodoły i budynki stanowiły ciche świadectwo upartej dumy mieszkańców Georgii; nie chcieli opuścić ich za Ŝadną cenę. Jedna z tych farm naleŜała do Grangera Cullena. To juŜ trzeci Cullen, który dziedziczył ją od czasów wojny domo- wej. Cullenom zawsze jakoś udawało się utrzymać na swojej stuakrowej posiadłości. Obecnie farma była w ruinie, a jej biały, drewniany dom wymagał gruntownego remontu. Mieli telewizor, ale odłączyli go, bo zbyt wiele kosztowały opłaty. Mieli telefon, ale podłączyli się do linii towarzyskiej wraz z trzema sąsiadami, którzy nigdy nie odkładali słucha- wki. Na szczęście była tam miejska woda i kanalizacja, za co Becky dziękowała swojej szczęśliwej gwieździe. Niestety, zimą woda zamarzała w rurach, a w zbiorniku nigdy nie było dość gazu, aby ogrzać dom. Musieli oszczędzać, aby go uzupełniać. Becky zaparkowała samochód w pochylającej się szopie, słuŜącej za garaŜ. Usiadła i rozejrzała się dokoła. Płoty stały na pół zrujnowane i pordzewiałe, podtrzymywane przez prawie całkowicie zniszczone słupki. Drzewa pozbawione były liści, jako Ŝe akurat panowała zima. Pola porastały krzewy Ŝarnowca i oset. Trzeba je było zaorać przed wiosennymi uprawami, ale Becky nie umiała obsługiwać traktora, a Clay był zbyt dziki, by moŜna mu było powie- rzyć to zajęcie. Na poddaszu starej stodoły leŜało mnóstwo siana — karmy dla dwóch mlecznych krów, dość mieszanki dla kur i kukurydzy dla bydła. Dzięki niezmordowanym wysiłkom Becky w zeszłym roku, duŜą zamraŜarkę wypeł- niały warzywa, a w spiŜarce stały puszki z Ŝywnością. Ale to wszystko zniknie, zanim zacznie się lato i trzeba będzie znowu przygotować zapasy. Całe Ŝycie Becky było jedną, długą, nie kończącą się pracą. Nigdy nie była na Ŝadnym przyjęciu. Nigdy nie poszła do zawodowej fryzjerki ułoŜyć sobie włosy, nie odwiedziła teŜ manikiurzystki. I praw- dopodobnie nigdy tego nie zrobi. Zestarzeje się, opiekując rodziną i marząc o tym, by się stąd wyrwać. 16
Poczuła wyrzuty sumienia, Ŝe się tak nad sobą lituje. Kochała dziadka i braci i nie mogła ich winić za swój brak wolności. PrzecieŜ wychowano ją w taki sposób, by umiała odmawiać sobie radości nowoczesnego stylu Ŝycia. Nie mogła spać z przygodnie poznanymi męŜczyznami. Było wbrew jej naturze traktować lekko coś, co samo w sobie było bardzo głębokie i waŜne. Nie brała narkotyków i nie piła alkoholu. Nie miała głowy do alkoholu i nawet mała ilość trunku sprawiała, Ŝe zasypiała. Nie mogła nawet pa- lić — dym ją dusił. Pomyślała sobie, Ŝe jako zwierzę społeczne była martwa. Otworzyła drzwiczki i wysiadła z samochodu. —Nigdy nie przygotowywano mnie do obsługi odrzuto- wców i komputerów — powiedziała do kurczaków, pat- rzących na nią z podwórka. — Moim przeznaczeniem jest perkal i skóry. —Dziaaadku! Becky znowu przemawia do kurczaków! — wrzasnął ze stodoły Mack. Dziadek siedział na trzcinowym krześle na oświetlonym słońcem ganku i uśmiechał się do wnuczki. Nosił białą koszulę i sweter nałoŜony na kombinezon. Wyglądał zdro- wiej niŜ w ostatnich tygodniach. Było ciepłe popołudnie. Luty. Prawie wiosna. —Dopóki kurczaki jej nie odpowiedzą, Mack, wszystko jest w porządku — zawołał do jasnowłosego, rozbawionego chłopca. —Odrobiłeś juŜ lekcje? — spytała Becky młodszego brata. —Ojej, Becky, dopiero co przyszedłem do domu! Muszę nakarmić moją Ŝabę! —Wymówki, wymówki — zamruczała dziewczyna. — Gdzie jest Clay? Mack nie odpowiedział i szybko zniknął w stodole. Becky, idąc po schodach z portmonetką w dłoniach, zauwaŜyła, Ŝe dziadek odwrócił wzrok i zaczął bawić się laską i scyzo- rykiem. — Coś się stało? — zapytała starego człowieka, kładąc mu czule dłoń na ramieniu. 17
Ten wzruszył ramionami i pochylił łysiejącą, siwą głowę. Był wysokim, bardzo szczupłym męŜczyzną. Od czasu ostatniego ataku serca znacznie się przygarbił. Jego skóra ogorzała od lat pracy na powietrzu. Miał starcze plamy na dłoniach o długich palcach i zmarszczki na twarzy. Wy- glądał jak koleiny wyŜłobione przez deszcz na piaszczystej drodze. Miał sześćdziesiąt sześć lat, ale wyglądał na duŜo więcej. Jego Ŝycie nie naleŜało do łatwych. Dwoje dzieci babci i dziadka Becky utonęło w czasie powodzi, jedno zmarło na zapalenie płuc. Tylko Scott, ojciec Becky, doŜył wieku dojrzałego, ale zawsze wszystkim sprawiał masę kłopotów. Nie wyłączając jego własnej Ŝony. Akt zgonu mówił, Ŝe ich matka, Henrietta, zmarła na zapalenie płuc, ale Becky wiedziała na pewno, Ŝe po prostu poddała się. Odpowiedzialność za troje dzieci, chorego ojca, nieustanny hazard Scotta i jego ciągłe uganianie się za spódnicz- kami — złamały ją. —Clay wyjechał z dzieciakami Harrisa — powiedział w końcu dziadek. —Z Synem i Bubbą? — westchnęła. Mieli oczywiście imiona, ale, jak wielu chłopców z Połu- dnia, uŜywali przezwisk, które nie miały zbyt wiele wspól- nego z ich chrześcijańskimi imionami. Imię Bubba było całkiem popularne, tak jak Syn, Buster, Billy-Bob czy Tub. Becky nie znała ich prawdziwych imion, poniewaŜ nikt ich nie uŜywał. Chłopcy Harrisa byli dorastającymi nastolat- kami i obaj zdobyli juŜ prawo jazdy. W ich przypadku było to oficjalne pozwolenie, aby mogli się zabić. Obaj bracia ćpali. Dziewczynę doszły słuchy, Ŝe Syn handluje nar- kotykami. Jeździł duŜą, niebieską korwettą i zawsze miał mnóstwo forsy. Rzucił szkołę w wieku szesnastu lat. Becky nie lubiła Ŝadnego z nich i nie ukrywała tego przed Clayem. Widać jednak ten nie słuchał rad starszej siostry, skoro włóczył się z tymi nicponiami. — Nie wiem, co robić — powiedział Granger Cullen cichym głosem. — Próbowałem z nim rozmawiać, ale nie chciał mnie słuchać. Powiedział, Ŝe jest wystarczająco doro- sły, by mógł sam podejmować decyzje, i Ŝe ty nie masz do 18
niego Ŝadnych praw. Sklął mnie. WyobraŜasz sobie, siedem- nastoletni smarkacz sklął własnego dziadka? —To do niego niepodobne — odparła dziewczyna. — Jest taki nieznośny dopiero od BoŜego Narodzenia. Od chwili, kiedy zaczął się włóczyć z chłopakami Harrisa. —Nie poszedł dzisiaj do szkoły — dodał dziadek. — JuŜ od dwóch dni nie chodzi do szkoły. Dzwonili stamtąd i pytali, gdzie jest. Jego nauczycielka takŜe dzwoniła. Powiedziała, Ŝe Clay ma tak słabe stopnie, iŜ go chyba obleją. Nie zda, jeśli ich nie poprawi. Kim on będzie w przyszłości? Chyba taki sam, jak Scott — powiedział cięŜko. — Jeszcze jeden Cullen się zmarnuje. —O, mój BoŜe... — Becky usiadła cięŜko na stopniach ganku. Wiatr owiewał jej policzki. Zamknęła oczy. Z desz- czu pod rynnę — czy tak brzmiało to przysłowie? Clay zawsze był dobrym chłopcem, próbował pomagać w pracy i opiekował się Mackiem, swoim młodszym bra- tem. Niestety, od kilku miesięcy zaczął się zmieniać. Jego oceny w szkole pogorszyły się. Stał się posępny i zamknięty w sobie. Wracał do domu coraz później i czasami nie mógł wstać na czas, aby pójść do szkoły. Oczy nabiegły mu krwią, a raz przyszedł do domu chichocząc bez Ŝadnego powodu, jak jakaś mała dziewczynka — znak, Ŝe brał kokainę. Wprawdzie nigdy nie widziała, Ŝeby Clay brał narkotyki, ale była pewna, Ŝe palił marihuanę — pachniało nią jego ubranie i cały jego pokój. Oczywiście wszystkiemu za- przeczał, a ona nie mogła znaleźć Ŝadnego dowodu. Był zbyt ostroŜny. Ostatnio zaczął mówić, Ŝe siostra wtrąca się w jego Ŝycie. Dwa dni temu powiedział, Ŝe Becky jest przecieŜ tylko jego siostrą i nie ma nad nim Ŝadnej władzy i Ŝe nie będzie mu więcej mówić, co ma robić. Miał juŜ dosyć Ŝycia jako biedne dziecko, które nie ma pieniędzy. Zamierzał dobrze się urządzić w Ŝyciu, a ona mogła sobie iść do diabła. Becky nie powiedziała o tym dziadkowi. Miała dosyć kłopotów, aby jeszcze próbować tłumaczyć złe zachowanie Claya i jego częste nieobecności. Mogła mieć tylko nadzieję, Ŝe nie popadnie w nałóg. Istniały co prawda miejsca, gdzie 19
zajmowano się takimi problemami, ale były one dostępne tylko dla bogatych ludzi. Jedyne, o czym mogła marzyć dla swojego brata, to państwowy ośrodek rehabilitacyjny. Wie- działa, Ŝe dziadek nie zgodzi się na to, nawet gdyby Clay się nie sprzeciwiał. Dziadek nie zgadzał się na nic, co choćby tylko przypominało instytucję dobroczynną. Był bardzo dumny. — A więc to tak — pomyślała Becky, spoglądając na ziemię, która naleŜała do jej rodziny od ponad stu lat. Teraz obciąŜał ją potęŜny dług, a jeszcze Clay wpadał w tarapaty. Wszyscy wiedzą, Ŝe nawet alkoholikowi nie moŜna pomóc, dopóki sam nie zrozumie, Ŝe ma problemy. A Clay nic nie rozumiał. Nie było to najlepsze zakończenie dnia, który i tak rozpoczął się fatalnie.
R o z d z i a ł 2 Becky przebrała się w dŜinsy, czerwony pulower i związa- ła włosy w koński ogon, aby przygotować kolację. SmaŜyła kurczaka, którego chciała podać z ziemniakami puree i domową fasolką, a jednocześnie piekła ciasteczka w sta- rym piekarniku. Być moŜe mogła jakoś naprostować drogi Claya, ale nie bardzo wiedziała, jak to zrobić. Samym gadaniem nic nie załatwi. JuŜ tego próbowała. Clay wtedy albo odchodził i nie chciał jej słuchać, albo tracił panowanie nad sobą i zaczynał przeklinać. Co gorsza, Becky zauwaŜyła, Ŝe z dzbanka, gdzie chowała pieniądze za jajka, zaczęły ginąć banknoty. Była prawie pewna, Ŝe to Clay je zabierał, ale jak mogła spytać własnego brata, czy ją okrada? W końcu wzięła resztę gotówki z dzbanka i zaniosła do banku. Nie zostawiała w domu nic, co moŜna by sprzedać lub łatwo zastawić za pieniądze. Becky czuła się jak prze- stępca. Pogłębiało to jeszcze jej poczucie winy spowodo- wane tym, Ŝe zastanawiała się nad swoją odpowiedzial- nością za rodzinę. Nie mogła z nikim porozmawiać o swoich problemach z wyjątkiem Maggie, ale nie chciała zawracać jej głowy swoimi kłopotami. Wszystkie jej przyjaciółki powychodziły juŜ za mąŜ lub wyprowadziły się do innych miast. Poczuła- by się lepiej, gdyby mogła z kimś o tym wszystkim poroz- mawiać. Nie mogła jednak zwrócić się do dziadka. Nie cieszył się najlepszym zdrowiem, mimo iŜ nie wiedział wiele o sprawkach Claya. Powiedziała mu więc, Ŝe sama sobie poradzi ze wszystkim. Być moŜe mogła porozmawiać z pa- 21
nem Malcolmem w pracy i poprosić go o pomoc. Był jedyną osobą spoza rodziny, która mogła ją wesprzeć. Postawiła kolację na stole i zawołała Macka i dziadka. Zmówiła modlitwę i jedli, słuchając skarg chłopca na matematykę, nauczycieli i szkołę w ogóle. —Nie będę się uczył matematyki — zapowiedział Mack, wpatrując się w siostrę swoimi orzechowymi oczami. Były o odcień jaśniejsze od jej oczu. Miał o wiele jaśniejsze włosy. Był wysokim, czternastoletnim blondynem i z dnia na dzień stawał się coraz wyŜszy. —Będziesz się uczył, będziesz — zapewniła go Becky. — Będziesz musiał mi pomagać w prowadzeniu tych wszyst- kich ksiąg. Ja nie będę Ŝyć wiecznie. —Co to znaczy? Przestańcie wygadywać takie rzeczy! — rzucił ostro dziadek. — Jesteś zbyt młoda, aby tak mówić. ChociaŜ — westchnął, spoglądając w talerz — wiem, Ŝe od czasu do czasu nachodzi cię chętka, Ŝeby stąd uciec. Masz z nami tyle kłopotów... —Przestań, dziadku, bo sobie pójdę — rzekła Becky, wpatrując się w niego. — Kocham cię. Jedz ziemniaki. Na deser przygotowałam ciasto z wiśniami. —Świetnie! Moje ulubione! — uśmiechnął się Mack. —Będziesz mógł zjeść wszystko, jeśli zrobisz matematy- kę. Sprawdzę to — dodała z równie szerokim uśmiechem na twarzy. Mack wykrzywił się i oparł brodę na dłoni. —Powinienem był jechać z Clayem. Mówił, Ŝe moŜe mnie zabrać. —Jeśli kiedykolwiek pójdziesz z Clayem, to zabiorę ci twoją piłkę do koszykówki i kosz — zagroziła, stosując jedyną broń, którą miała do swej dyspozycji. Chłopiec zbladł. Koszykówka stanowiła całe jego Ŝycie. —Przestań, Becky. Ja tylko tak Ŝartowałem! —Mam nadzieję — powiedziała. — Clay wpadł w złe towarzystwo. Mam juŜ z nim dosyć kłopotów i ty nie musisz mi ich jeszcze przysparzać. — Masz rację — przytaknął dziadek. Mack podniósł widelec.
—Dobrze. Będę się trzymał z daleka od Billa i Dicka, ale zostaw w spokoju moją piłkę do koszykówki. —Zgoda — przyrzekła Becky. Próbowała nie dać po sobie poznać, Ŝe poczuła duŜą ulgę. Pozmywała naczynia, posprzątała pokój i wyprała dwie pralki ubrań. Mack z dziadkiem oglądali w tym czasie telewizję. Potem Becky sprawdziła zadanie domowe brata, połoŜyła go do łóŜka, zajęła się dziadkiem, wzięła kąpiel i zaczęła się przygotowywać do snu. Zanim zdąŜyła pójść do siebie, do salonu wtoczył się Clay; chichotał i cuchnął piwem. Obezwładniający zapach słodu sprawił, Ŝe poczuła się niedobrze. Dotychczasowe doświadczenia nie przygotowały jej do stawienia czoła takim sytuacjom. Wpatrywała się teraz w brata z bezsilną złością, nienawidząc tego domo- wego Ŝycia, które wpędziło go w pułapkę. Osiągnął wiek, w którym chłopcu potrzebny jest dorosły męŜczyzna jako wzór do naśladowania, Clay szukał takiego wzoru, ale zamiast dziadka wybrał braci Harris. —Och, Clay — powiedziała Ŝałośnie. Chłopiec był bardzo podobny do niej; takie same kasztanowe włosy i szczupła budowa ciała. Tylko oczy miał czystozielone, a nie orzechowe, jak ona i Mack. Miał zaróŜowioną twarz. Wyszczerzył do niej zęby. —Nie będę rzygał, wiesz. Paliłem marihuanę, zanim jeszcze napiłem się piwa. — Mrugnął do siostry. — Rzucam szkołę, Becky. To dobre dla mięczaków i głupków. —Nie, nie rzucasz szkoły — rzuciła krótko Becky. — Nie po to zapracowuję się na śmierć, abyś stał się zawodo- wym obibokiem. Clay spojrzał na siostrę tak, jakby kręciło mu się w gło- wie. —Jesteś tylko moją siostrą, Becky. Nie moŜesz mi mówić, co mam robić. —Posłuchaj mnie — rzekła stanowczo. — Nie chcę, byś się więcej włóczył z tymi chłopakami od Harrisa. Oni wpędzą cię w kłopoty. —To moi przyjaciele i będę się z nimi przyjaźnił, jeśli 23
będę chciał — odparł. Czuł się jak dziki zwierz. Palił równieŜ kokainę i wydawało mu się, Ŝe coś rozsadza mu głowę. Cudowny błogostan po narkotykach zaczął słabnąć i czuł się bardziej przygnębiony niŜ zazwyczaj. — Nie chcę być biedny! — oświadczył. Becky przyglądała mu się przez chwilę. —To znajdź sobie jakąś pracę — powiedziała zimno. — Ja juŜ to zrobiłam. Pracowałam jeszcze przed ukończeniem szkoły. Trzy razy zmieniałam pracę, zanim znalazłam tę ostatnią. śeby ją zdobyć, ukończyłam kursy wieczorowe. —A więc mamy świętą Becky — wybełkotał. — Pracu- jesz. Wspaniale. I co my z tego mamy?! Jesteśmy Ŝebrakami, a teraz, kiedy dziadek jest chory, będzie jeszcze gorzej! Dziewczyna poczuła, Ŝe robi się jej niedobrze. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, o czym mówił Clay. Kiedy jednak brat rzucił jej tę prawdę w twarz, poczuła się znacznie gorzej. Próbowała sobie wytłumaczyć, Ŝe jest pijany, Ŝe nie wie, co mówi. Mimo wszystko, bardzo ją to bolało. — Ty wstrętny egoisto! — powiedziała ze złością. — Ty niewdzięczny gówniarzu! Haruję jak wół, a ty się skarŜysz, Ŝe nic nie mamy! Zatoczył się, usiadł z trudem i głęboko odetchnął. Miała rację, ale był zbyt oszołomiony narkotykami i pijany, aby się tym przejmować. —Daj mi spokój — zamruczał, wyciągając się na kana- pie. — Daj mi święty spokój. —Co jeszcze brałeś oprócz marihuany i piwa? — zapytała. —Trochę kokainy — odrzekł sennie. — Wszyscy tak robią. Daj mi spokój, chce mi się spać. RozłoŜył się na kanapie i zamknął oczy. Natychmiast zasnął. Becky stała nad nim poraŜona. Kokaina. Nigdy nie widziała tego narkotyku, ale z wiadomości telewizyjnych wiedziała doskonale, Ŝe to zakazany środek. Musiała po- wstrzymać brata, zanim napyta sobie biedy. Po pierwsze, musi go odizolować od Harrisów. Nie wiedziała jeszcze, jak to zrobi, ale musiała znaleźć jakiś sposób. Przykryła brata kocem. Pozwoliła mu spać tutaj, gdyŜ przenosić go w inne miejsce byłoby niezwykle trudno. Clay 24
miał juŜ prawie sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu i waŜył więcej od niej. Nie podniosłaby go. Na dodatek jeszcze kokaina. Nie musiała zastanawiać się, skąd ją wziął. Najprawdopodobniej dali mu ją jego przyjaciele. Jeśli będzie miał szczęście, to być moŜe skończy się na tym pierwszym razie. Nie pozwoli, aby zrobił to znowu. Poszła do swego pokoju i połoŜyła się na podniszczonej kołdrze. Czuła się stara. Być moŜe świat będzie lepiej wyglądał rano. Mogła poprosić ojca Foxa z miejscowego kościoła, aby porozmawiał z Clayem. To moŜe trochę pomóc. Dzieciaki potrzebują kogoś, na kim mogłyby się wzorować i przejść bezpiecznie przez trudny okres w Ŝyciu. Narkotyki i religia to dwie absolutnie przeciwstawne spra- wy i religia winna być preferowana. Jej własna wiara pozwoliła jej przetrwać wiele burz. Zamknęła oczy i zasnęła. Rano wyprawiła Macka do szkoły. Clay nie chciał wstać z łóŜka. —Porozmawiamy sobie, jak wrócę z pracy — powie- działa zdecydowanym głosem. — Nie będziesz więcej się z nimi włóczył. —A chcesz się załoŜyć? — spytał, patrząc na nią wyzywa- jąco. — Spróbuj mnie powstrzymać. Co ty moŜesz zrobić? —Poczekaj, to zobaczysz — odparła. Modliła się, by coś wymyślić. Martwiła się tym przez całą drogę do pracy. ObsłuŜyła dziadka i poprosiła go, aby porozmawiał z Clayem. Wydawało się jej jednak, Ŝe dziadek nie chce dostrzec problemu i chowa głowę w piasek. Być moŜe dlatego, Ŝe nie udało mu się juŜ raz z własnym synem i nie chciał przyznać się, Ŝe spotyka go kolejne niepowodze- nie, tym razem związane z wychowaniem wnuka. Ten stary człowiek był bardzo dumny. Maggie spojrzała na nią, kiedy usiadła zamyślona przy swoim biurku. — Czy mogę ci w czymś pomóc? — spytała cicho, by nikt tego nie słyszał. 25