Spis treści
Dedykacja
Wstęp
Czerwiec Dosyp soli, nakrusz chleba
Szybkie łącze
Lipiec Błagam cię, kobieto, weź tę pracę!
Opracowanie kompleksowe
Portal randkowy
Randka, której… nie było
Stuknij się w tę pustą bańkę!
Randka z Frankiem
Sierpień Starczyłoby na Malediwy
Randka z Jankiem
Tysiąc od komornika
Randka ze Zbyszkiem
Żona od niego poszła
Randka z Mariuszem
Nie przegap znaku
Kim jest ten trzeci?
Konfensjonał
Wrzesień Efekt motyla
Już mi cieplej
Wracaj! Szybko!
Zielona teczka
Prawdziwe męskie cudo!
Na odlocie
Październik Czy to miłość właśnie?
To drugie tyle, co do Krakowa
Punkt widzenia
Listopad Co chatka, to zagadka
¡Magnífico, Espléndido!
Grudzień Święta Genowefa
Śnieżyca
Czas na bigos i pierniki
Wesołych Świąt!
Styczeń Przedstawiciel handlowy
Wciąż się trzeba ze mną cackać
Imieniny kota
Randka z Markiem
Boga mi w to nie mieszaj
Jaja à la corrida
Luty Od tego się umiera
No, kopnij osła w tyłek
Bilet do Wiednia
Marzec Musimy porozmawiać
Komedia skończona
Dziś do Wiednia
Zalewam wrzątkiem kawę i nagle, zamiast jednego kubka, widzę trzy. Przecieram oczy. Dziewczyny chichoczą. Niedziela.
Jedna wstawia grzanki, druga miesza twaróg ze śmietaną, obie w nocnych koszulach. Cudowny poranek! Śniadanie gotowe,
a moja rola w kuchni ograniczyła się do trzykrotnego przechylenia czajnika.
Żadna też nie wyłączyłaglissandem wprost na posłanie Pilota. Koty czujnie przysiadły pod stołem, przypadkiem spadają
tam skrawki szynki. Udaję, że nie widzę, kto podkarmia tłuste darmozjady. Jest pięknie!
Moim córkom – Magdzie i Kasi
Wstęp
Oto Zakochanka.
Całe życie upierałam się, że słowo ma moc sprawczą. I oto przed państwem dowód na
słuszność tej teorii. O Zakochance wspomniałam już trzy lata temu w swoich Zielonych
drzwiach.
Wtedy – dlatego, że to jej autorka – Zofia Rychter – moja przyjaciółka i sąsiadka wspiera‐
ła mnie, gdy pisałam Nigdy w życiu. To ona była pierwowzorem Uli, przyjaciółki Judyty.
Ula, rzecz jasna, jest postacią fikcyjną, ale bez Zosi byłaby kimś zupełnie innym.
Oto Zofia Rychter.
Pisze o kobiecie, która (jak każda z nas ) jest po przejściach i bierze życie w swoje ręce.
I co się dzieje? Bycie porzuconą nie jest tylko nieszczęściem – bywa, że nagle ukazuje świat
w zupełnie innej perspektywie. Zosia zaprzyjaźnia nas ze swoją bohaterką Martą – odważ‐
nie poszukującą swojego miejsca w życiu.
Kobieta jednego mężczyzny, który był mężczyzną niejednej kobiety.
Czy odnajdzie w swoim życiu miejsce na miłość?
Kto ją w tych poszukiwaniach będzie wspierać?
Czy liczni mężczyźni, których spotka na swojej drodze, dadzą jej to, czego potrzebuje? Do
czego tęskni? Z czego nagle zdaje sobie sprawę?
Zosia oprowadza nas po świecie Marty. Sekunduję temu, tak jak Ona niegdyś towarzyszy‐
ła Judycie, w jej narodzinach.
Powodzenia, Zosiu!
Katarzyna Grochola
Czerwiec
Dosyp soli, nakrusz chleba
Dzień, w którym do biura weszła Cyganka, był jednym z tych beznadziejnych, kiedy nic się
nie udaje, ludziska są nadęci i nieżyczliwi, statystyczna połowa pasażerów zapomina o ska‐
sowaniu biletu w autobusie, a kiedy kupujesz gazetę – bo właśnie jest wtorek i nowy tygo‐
dnik do porannej kawy – myślisz, że kioskarz ma tak nisko okienko po to, żeby ci sprawnie
przegryźć szyję. Wieczorem wszyscy liczą na uniewinnienie, słysząc w telewizorze o nieko‐
rzystnej konfiguracji biometeorologicznej. Ot, człowiecza słabość i tyle.
W takie dni niezmordowanie ćwiczę charakter, by udowodnić, że nie zaliczam się do prze‐
ciętnej średniej. I żeby zamanifestować światu, że jestem przeciwko rozmamłaniu i nieżycz‐
liwości.
Kiedy więc grubaśna Cyganka stanęła w drzwiach naszego biura projektowego, potrakto‐
wałam to jako okazję do wspomnianego hartowania charakteru, starając się przyjąć intere‐
santkę z niezwykłą uprzejmością. Na moment przysłoniłam słuchawkę telefonu, przez który
właśnie rozmawiałam, i powiedziałam:
– Zapraszam… – grzecznym gestem ręki wskazując fotel po przeciwnej stronie biurka. –
Proszę chwilę zaczekać.
Właściwie to mogłam się nie wysilać, bo ona i tak już upatrzyła sobie ten fotel i toczyła
się w jego kierunku.
– Tak, proszę pana, robimy przetarg, koszt realizacji projektu przekroczy sześćdziesiąt ty‐
sięcy euro – mówię do słuchawki, patrząc w oczy Cyganki, a ona gapi się w moje.
Jest brzydka, tłusta i wydaje mi się stara, chociaż… równie dobrze może być w moim wie‐
ku. Widzę siwobury odcień gładko zaczesanych włosów (ja używam farby numer 112), zie‐
mistą cerę (ja wklepuję podkład light beige satin) oraz żółte tłuszczaki na powiekach, ale
pod nimi młode, ciemne i piękne oczy, jakby z innej bajki, choć – tak mi się przynajmniej
wydaje – z cieniem smutku na samym dnie spojrzenia.
– Oczywiście, może pan przesłać faksem – kontynuuję rozmowę przez telefon.
Cyganka przechyla się przez biurko i chwyta moją wolną dłoń, usiłuję ją wyrwać, ale ona
ją przytrzymuje. „Nie będę się przecież szarpać z kobitą!”, myślę zdezorientowana. Lecz po
chwili się uspokajam, czując, jak delikatnie rozprostowuje moje palce. „Aha, chce mi po‐
wróżyć, zanim zacznie załatwiać sprawę. Zaraz jej powiem, co o tym sądzę!”.
– Niestety, nie mam wpływu na przebieg przetargu – odpowiadam uprzejmie swojemu
rozmówcy i odkładam słuchawkę.
– Więc z jaką sprawą pani do mnie? – zwracam się do Cyganki.
– Będziesz, kochana, długo żyła – mówi jednocześnie ze mną. – Co ja powiem, to się
sprawdzi. Zapytaj się, kochana, tu mnie wszyscy znają. Ty masz piękną linię życia. Tak…
Ale raz byłaś w niebezpieczeństwie… Ty, kochana, byłaś blisko śmierci.
„Sraty-taty! Przecież to wyuczona gadka! A jednak babsko ma rację”, staram się nadążać
za myślami, zdumiona, że pozwalam sobie na interpretację tego, czego nawet nie powin‐
nam słuchać. Ale tak już jest, że ludzki mózg otwiera swoje szufladki na określone hasła. To
było dawno temu, tak dawno, że prawie nie pamiętam. Choroba, której z nazwy lepiej nie
wymieniać, naświetlania, chemia, strach, ale też niezłomna wiara w przetrwanie. I najbliż‐
szy człowiek przy mnie. Na dobre i na złe.
– Było jeszcze jedno ciężkie przeżycie. Ty, kochana, wiesz jakie! – Patrzy, jakby chciała
mnie przedziurawić wzrokiem i przygwoździć do ściany. – I ja wiem, ale to już, kochana, za
tobą.
Czuję nieprzyjemne mrowienie na karku, tuż pod włosami. Zawsze się tak zaczyna, kiedy
spływa na mnie przerażenie. Powinnam jej przerwać, natychmiast! Ale Cyganka gada tak
szybko, potok słów płynie tak wartko, że nawet gdybym chciała, nie mogę zaprotestować.
A może nie próbuję? Albo nie mam dość siły. Czyżbym dawała się wkręcać w coś, czego nie
tylko nie akceptuję, lecz zwyczajnie się boję? „Niechże ona się wreszcie zamknie!”, zakli‐
nam z rozpaczą.
– To był ciężki czas dla serca, kochana. Nerwy, ból i smutek duży. Łzy. Nie tak dawno to
było… – Wierci wzrokiem gdzieś pomiędzy moimi brwiami, aż niemal czuję, jak mózg mi się
rozpada na dwie połowy i spływa na ramiona. – Będzie ze trzy wiosny, kochana. Tak, tak…
niedobry czas w twoim życiu!
„Trafiła!”, pomyślałam z przerażeniem. „Znowu trafiła! Przecież to koniec mojego mał‐
żeństwa. Nie chcę tego słuchać, nie chcę! Boję się tamtych wspomnień. Pewnie, że trudny
czas. A jaki, cholera, miał być? Po tylu wspólnych latach”.
Mój Najwspanialszy Mąż wszedł do naszej sypialni.
Siedziałam już w pościeli, oparta o poduszki, z książką na kolanach – w kręgu ciepłego światła
lampy. Wykąpana i otulona w nowy, miękki szlafrok, czułam się ładna i zadbana. Było sporo po
jedenastej, więc właściwie pora na spanie, ale lubię poczytać chwilę przed zaśnięciem i pomyśleć
o minionym dniu, a ten był taki piękny. Słoneczny, wielkanocny poniedziałek i tak ciepły, że po
raz pierwszy tego roku można było posiedzieć na tarasie. To nic, że lukier na świątecznych ma‐
zurkach rozpływał się w promieniach słońca. My, w zamian za to, rozpływaliśmy się w szczęściu
bycia ze sobą. My, ja i mój mąż, dzieci i zwierzaki, nasz dom i ogród – wszystko świątecznie za‐
nurzone w owym pięknym wiosennym dniu. Uśmiechnęłam się do tego wspomnienia.
Był to jednocześnie uśmiech dla niego. Posunęłam się trochę, kiedy przysiadł na brzegu łóżka,
żeby wziąć mnie za rękę. Poczułam miłość, prosty sens życia i siłę naszych dwudziestu lat spę‐
dzonych razem.
– Wiesz, jesteś najlepszą rzeczą w moim życiu – powiedział z mocą, jakby na potwierdzenie
tych myśli, trzymając moją dłoń w swoich. Były mocne i dawały mi bezmiar bezpieczeństwa.
„Jesteśmy takimi szczęściarzami”, pomyślałam wzruszona. „Otrzymaliśmy wspaniały dar od
losu i powinniśmy o tym pamiętać w każdej minucie naszego życia”.
Nie pierwszy raz wypełniła mnie ta szczególna czułość na myśl o naszym związku, niezmien‐
nej bliskości, na myśl o cieple i miłości, którą wciąż, mimo upływu lat, potrafimy się obdarzać, na
myśl o tym, że zawsze, żeby nie wiem co, możemy na siebie liczyć.
– Odchodzę, Marta… – powiedział po chwili milczenia.
Nie dotarł do mnie złowrogi sens tych słów. Ani chropowaty tembr jego głosu.
– To… zrób mi po drodze herbatę – niepewnie, siląc się na żart, wykorzystałam sytuację.
– Nie słyszysz? Odchodzę od ciebie – powiedział poważnie i puścił moją dłoń.
– Chcesz jeszcze popracować? Nie siedź zbyt długo… dobrze? – poprosiłam ze zwykłą troską,
ale i z podświadomym lękiem, jakbym szóstym zmysłem poczuła, że przeciągam cienką strunę.
– Nie rozumiesz? – warknął, wstał i zrobił krok w tył. – Wyprowadzam się! Odchodzę do innej
kobiety!
Teraz, kiedy to wyraźnie powiedział, dotarło do mnie, że jego głos zabrzmiał z nieprzyjemną
determinacją. To był ten sam obcy głos, który, zdaje się, ostatnio często słyszałam: drewniany
i zniecierpliwiony.
Czy niczego wcześniej nie zauważyłam? A jakże! Pilnie strzeżony telefon, który od jakiegoś
czasu nie leżał już na widoku, bo został przypisany kieszeni. Długie spacery z psem (i z telefo‐
nem), zagubione przedmioty, których koniecznie trzeba wieczorem (także z telefonem) poszukać
w garażu. Desant esemesów „od operatora sieci”. Niezliczone czasochłonne sprawy: niespodzie‐
wane zebrania, przedłużające się konferencje, korki na drogach poza godzinami szczytu, psujący
się nowy samochód, brakujące części, rozlazły mechanik… Jak pech, to pech!
– Och, kochanie, jesteś taki przemęczony. Jasne, koniecznie musisz gdzieś wyskoczyć. Powi‐
nieneś odpocząć – mówiła wyrozumiała, kochająca żona, czyli ja.
Czy nie dostrzegłam tych tysięcy znaków, które podpowiadają kobiecie, że jest zdradzana?
Owszem, dostrzegłam, wszak nie trafiło na idiotkę! Tym bardziej że to był marny schemat, znany
z tysięcy filmów i tomów literatury. Klasyka zdrady. Gówniany stereotyp.
No i co? I nic nie zrobiłam? Ależ zrobiłam, wszystko, co w mojej mocy! Czyli z całych sił wola‐
łam wierzyć, że wszystko jest okej, że szukam dziury w całym, że jak zwykle przesadzam i tylko
mi się wydaje. Przecież wyrozumiała żona i domowe ciepełko to największe wartości w życiu doj‐
rzałego mężczyzny. A że łóżko ostatnio służy nam tylko do spania? Czytałam, że to zwyczajna ko‐
lej rzeczy, wszakże już nie mamy po dwadzieścia lat, a mężczyźni mają tę swoją… Zresztą miłość
fizyczna z czasem zamienia się w przywiązanie. To przecież naturalne, i to jest wielka wartość.
Nie wszyscy ją sobie wypracowali, a my – tak, więc bez przesady, och, ufamy sobie, prawda?
W dobrym związku ludzie nie powinni się ograniczać, dlatego: – Jasne, wyjedź, odpocznij, będę
tęskniła, dobrze nam zrobią trzy dni rozłąki. Uważaj na siebie, kochanie…
Zabrakło mi wyobraźni, czujności, przebiegłości? Może odwagi, by na przednim siedzeniu na‐
szego samochodu, obok Mojego Najwspanialszego Męża wyobrazić sobie inną kobietę – z dziesiąt‐
kami jej uroczych drobiazgów niezbędnych w podróży, z ponętnie odsłoniętymi kolanami wystają‐
cymi spod brzegu spódniczki, perlistym śmiechem i obłokiem zmysłowego zapachu ambry z pa‐
czulą czy inną bergamotką.
Dziś nazwałabym to przewlekłą chorobą przymrużonych oczu, którą zapewne wywołuje lęk
przed utratą. Także siła przywiązania, bezwarunkowe zaufanie. I takie tam bzdety.
– Nie, nie wierzę, o Boże, nie wierzę… Nieprawda, ty nie mógłbyś… – szeptałam wtedy w koł‐
nierz białego szlafroka. – Przecież my, Jasiu… nigdy… bo my zawsze…
Wreszcie odważnie podniosłam głowę, gotowa podjąć walkę o najważniejszą sprawę w moim
życiu i zobaczyłam, że mówię do oddalających się pleców, obco przygarbionych, jakby ktoś na nie
wrzucił niewidzialny ciężar.
Zamknął za sobą drzwi sypialni.
„Zasnąć, Jezu, szybko zasnąć”, pomyślałam tchórzliwie. „Rano okaże się, że to tylko zły sen.
Na pewno”.
Mimo to zwlekłam się z łóżka.
Pokój zakręcił mi się przed oczami, zawirował, nie wiadomo, gdzie góra, gdzie dół. „Najpierw
muszę przewietrzyć głowę, ochłonąć, wtedy…”.
Uchyliłam drzwi na taras i zaciągnęłam się chłodnym powietrzem. A potem, krok po kroku, po‐
sunęłam wzdłuż smugi światła, sączącej się z domu, prosto w bezpieczny mrok ogrodu.
Patrzę zdumiona na tę dłoń, na której wszystko jest zapisane, i milczę.
„Ani słowa! Przecież to prosta socjotechnika”, staram się myśleć rozsądnie. „Każdy czło‐
wiek miał co najmniej jedno trudne przeżycie, które odżyje pod wpływem sugestii. Byle nie
patrzyć w oczy, a Cyganka nie połapie się, co jest prawdą. Zresztą i tak zaraz walnie coś,
z czym nie będę się mogła zgodzić!”.
– Przed tobą, kochana, teraz najlepszy czas. Spotkasz kogoś, kto serce twe ogrzeje. A dłu‐
gie przed tobą życie… Teraz, kochana, czas na miłość i sukcesy.
I co? Pstro! Dalej nie protestuję, bo jakże protestować przeciwko życiu usłanemu modrym
kwieciem. Taka głupia nie jestem!
– Wyciągnij kartę. – Nagle spostrzegam przed nosem wachlarz kart i posłusznie wycią‐
gam jedną z nich.
„Cholera, dlaczego to robię?”, zganiłam się w myślach.
– Powróżę ci, co będzie. Na całe życie! Albo na pół życia. Jak wolisz?
„A skąd mam wiedzieć, co wolę?”, kombinuję. „I co dla niej znaczy pół życia? Pół to już
mam za sobą. Więc niby które pół? A może pół prawdy? Nonsens, to tak, jakby w części po‐
zostać dziewicą. Lecz gdybym mogła poznać swoją… O matko, tylko nie to! Umarłabym ze
strachu!”, myśli zalewają moją głowę.
– Najpierw szepnij twoje imię… – Spoconą dłonią przysłania mi usta i odwraca głowę, na
znak, że nie będzie czytać z ruchu warg.
A ja posłusznie szepczę:
– Marta.
„No, nie! Tego, to już, kurwa, za wiele! Pozwalam sobą manipulować?”.
– Wiesz co? Lepiej ty mi powiedz, jak masz na imię – zebrałam wreszcie siły i przystępuję
do przejęcia gry. – Powiedz normalnie. Głośno.
– Jestem Kasia – mówi Cyganka. – A ty sobie powróż na całe życie, nie będzie drogo, za
czterysta. Masz dobrą kartę, Marta, nie żałuj pieniędzy, Cyganka prawdę ci powie, ty sama
żyjesz, bez męża… – nęci niestrudzenie.
Pozostawiam tę rewelację bez komentarza, milczę.
Przysiadłam na barierce tarasu, zmęczona wielogodzinnym łażeniem wokół ogrodu. Czy ta noc
się nie skończy? Obok mnie przycupnęły obydwa koty. Wypełnione żalem i rozpaczą myśli, które
napędzały tę wędrówkę, jakoś się spowolniły. Sprężyna zdechła, napęd przestał działać, w głowie
już tylko sraczkowata rzadkość. Przez uchylone okno usłyszałam miarowe chrapanie Mojego Naj‐
wspanialszego Męża.
Zasnął w salonie? No tak… na oddzielnej sofie, pod kocem. Widziałam to na filmach. Głupie
serce ścisnęło się na myśl, że pewnie mu zimno bez pościeli. Chrapanie brzmiało monotonnie, jak
niekończąca się żebracza pieśń w odpustową niedzielę. „A dobrze! Niech idzie do diabła i chrapie
innej babie!”, poczułam przyjemną satysfakcję i jednocześnie żal, że już nigdy… „Jak można tak
spokojnie spać, kiedy wali się świat?”. Otuliłam się szczelniej płaszczem, zarzuconym na cieniut‐
ką piżamę. Mimo pogodnego dnia, marcowa noc była chłodna. Poczułam ból napiętych mięśni
karku i ramion. Sięgnęłam do kieszeni. Pusta paczka po papierosach. „W takim razie, gorąca her‐
bata”, wreszcie coś postanowiłam.
Kiedy wchodziłam do mieszkania, w sąsiednich domach zapalały się już pojedyncze światła,
a rysunek bezlistnych drzew stawał się coraz bardziej wyraźny na jaśniejącym niebie. W ślad za
mną bezszelestne śmignęły koty. Cichutko, jak najciszej przeszłam przez pokój do kuchni. To siła
przyzwyczajenia. Zawsze szanujemy nasze prawo do wypoczynku. Szanujemy siebie, bo w do‐
brym związku…
W ciemności, naprawdę nieumyślnie, potrąciłam krzesło, które odbiło się od stołu, odskoczyło
i rąbnęło oparciem o podłogę! Za nim poleciała szklanka, która widocznie stała na krawędzi blatu.
Rozległ się huk i brzęk tłuczonego szkła! Chrapanie urwało się gwałtownie, w pół wydechu. Za‐
marłam. Usłyszałam ciężkie westchnięcie, a po chwili do kuchni wczłapał nasz zaspany pies!
– Oj, mordko! – szepnęłam. Przykucnęłam, objęłam ciężki psi łeb i przytuliłam policzek do po‐
siwiałego pyska. – Nie pomyślałam – poczułam przyjemne ciepło i miarowe drganie psiego ciała,
znak, że merda kikutem uciętego ogona. Kochane stworzenie. Zadziwiające, że psy są zawsze ta‐
kie pogodne. Nawet gdy je wyrwać z głębokiego snu, nawet gdy rozpada się ludzki świat ich opie‐
kunów. Pilot cieplutkim jęzorem przeciągnął po moim policzku, jakby czytał w myślach. Z czuło‐
ścią pogładziłam wielki łeb. – Więc teraz to ty, przyjacielu, będziesz mi chrapał przez wszystkie
następne noce – szepnęłam, zmiatając szkło z podłogi. Poczułam bezsensowną ulgę, że przynajm‐
niej tego nikt mi nie odbierze.
– Ty masz nieparzyste dzieci – mówi Cyganka.
– Ot, nie trafiłaś! – tryumfuję. – Nieprawda!
Ucieszyłam się z tej wpadki i od razu poczułam bezpieczniej. Bo przecież mam, jak diabli,
parzyste dzieci! Dwie córki! Punkt dla mnie.
Od tej chwili odważnie patrzę jej w oczy. W te dziwne, piękne, smutne oczy, błyszczące
w nalanej twarzy, pod otłuszczonymi powiekami.
– A prawda, prawda… Ty masz, kochana, dwie córki.
– Mamo, dzisiaj wracam późno. – Marysia, przelatując przez kuchnię, chwyciła jabłko z koszyka
i cmoknęła mnie w policzek. – Mam kolokwium z prawa prasowego! Tatusiu, gdzie jesteś? Paaaa!
– krzyknęła w przestrzeń.
– A śniadanie? – pytam, ale odpowiada mi już tylko trzaśnięcie drzwiami i tupot butów gnają‐
cych chodnikiem. – Znów na czczo! – Machinalnie nacisnęłam przycisk domofonu zwalniający za‐
trzask furtki i przelałam owsiankę do psiej miski, bo tego świństwa nikt nie tknie – tylko Marysia
i Pilot.
Niskie, marcowe słońce wpadało przez kuchenne okna, rzucając długie cienie kubków na błę‐
kitny obrus. Pachniało kawą i pokrojonym szczypiorkiem. Bukiet żonkili, wielkanocna dekoracja,
był jeszcze całkiem świeży i jarzył się teraz złociście. Ogarnęłam wzrokiem ową poranną sceno‐
grafię, owoc mojego talentu do tworzenia nastroju, który zawsze tak go rozczulał. Teraz Mój Naj‐
wspanialszy Mąż miał w nosie estetyczne przeżycia i domowe klimaty. Od świtu, z kubkiem pew‐
nie już zimnej kawy, siedział zamknięty w swojej pracowni i porządkował papiery przed odlotem.
Pociągnęłam potężny łyk neospasminy prosto z butelki, i jeszcze jeden. Tylko spokój…
„Ciekawe, ile czasu może zająć posegregowanie połowy życia i spakowanie jego rozdziałów
w oddzielne teczki?”, rozważam, wyjmując z lodówki masło i kładąc kawałek na patelnię. „Może
wystarczy minuta, dwie na każdy rok życia? A gdyby tak poświęcić sześć minut? Wtedy przy‐
najmniej każdy dzień miałby swoją sekundę. Tylko jak zmieścić w sekundzie narodziny dziecka?
Albo dzień, w którym pierwszy raz wyznaliśmy sobie miłość? A noce? Noce strachu i czuwania
przy łóżku, kiedy umierałam na myśl, że coś mu się stanie, po stokroć strząsając termometr, by
uwierzyć, że jest zepsuty. A noce bezpiecznej pewności? – To nic, maleńka, to tylko zły sen, ko‐
chanie. Szszsz… Śpij już, śpij, jestem przy tobie. A noce splecionych ciał w przepoconej pościeli
i nieprzytomność obietnic pomiędzy oddechami, że nigdy cię nie opuszczę, że aż do śmierci”.
– Ta-rak, ta-rak, ra-tak… – łopatka stuka o brzeg patelni. – Ta-rak, ra-tak…
Drżą mi ręce? Muszę pomyśleć o czymś zabawnym, natychmiast! Bardzo, bardzo zabawnym,
o czymś… Jezu, ale ja już nic takiego nie pamiętam. Więc wyobrażam sobie śmieszną smużkę
zielonkawego testosteronu, niespodziewanie wytworzonego przez jakiś cudaczny organ Mojego
Najwspanialszego Męża, która się przeciska przez szparę pod drzwiami pracowni i rozłazi po ku‐
chennej podłodze. „Hmm… a dlaczego zielonkawego?”. Poczułam nawet smród. Zadziwiająca
jest siła sugestii!
– O, cholera! – mój własny głos zagłuszył myśli. – Cholera, to przecież szambo! Zośka znowu
leje wodę bez opamiętania. No jasne, szambiara była dawno, przed świętami. Biegnę pod drzwi
łazienki i walę w nie pięścią. Słyszę gromki wodospad prysznica i głos Erykah Badu, niską chryp‐
ką wtapiający się w ten akompaniament. Nie mam szans! Zdejmuję z nogi drewniak i walę nim
w nowej tonacji!
– Musisz się wściekać od rana? – wrzeszczy Zosia. Szum wody ucichł, ale przecież i tak musi
przekrzyczeć tę swoją Badu.
Otwiera drzwi i pojawia się przede mną owinięta w kąpielowy ręcznik, z zieloną twarzą pod
aloesową maseczką. Tylko wokół ust i oczu, jak u klauna, kółka różowiutkiej skóry.
– Nie, już nie muszę – uśmiecham się na ten widok. – Chodź na śniadanie.
Wciąż się kontroluję, nawet udaje mi się zatrzymać ten przylepiony uśmiech. Stop-klatka. One
nic nie wiedzą, a nie chcę po sobie pokazać, że w domu dzieje się coś nie tak. To nie ja mam złą
nowinę. Z Marysią poszło łatwo, teraz jeszcze Zośka. Niech i ona spokojnie jedzie na zajęcia.
Może to głupie, ale pragnę ofiarować córkom o jeden więcej, spokojny i bezpieczny dzień życia.
Dlatego smażę jajecznicę, jakby ten poranek nie różnił się od innych: na maśle, ze szczypiorkiem,
tak jak lubi nasza młodsza córka. I zastanawiam się, kiedy on powie dziewczynom? I w jaki spo‐
sób to zrobi? I czy w ogóle się odważy? A może… może się rozmyśli? Może zrozumiał? Albo to ja,
głupia, coś pokręciłam? Czuję do siebie obrzydzenie za tak żałosne myśli. Mam też niesmak
w ustach po neospasminie, robi mi się niedobrze. Ratuję się łykiem zimnej wody i dalej mieszam
jajecznicę, delikatnie przekładając łopatką, żeby nie wyglądała jak „rzygowiny”. Niezwykle uspo‐
kajająca czynność.
– Mamo! Żeby tylko nie była jak rzygowiny, plizzz… – Zosia już siedzi przy stole, domalowuje
paznokieć i nie patrzy na mnie.
„Ma dar czytania w myślach? Muszę uważać”, przelatuje mi przez głowę.
– Jesteś dzisiaj jakaś… – Odwróciłam się czujnie w stronę mojej młodszej córki. – Jesteś ja‐
kaś… Odświętna! – znalazła wreszcie właściwe słowo.
– Odświętna? – zdumiona spojrzałam na drewniaki, dżinsy, sweter.
– No, tak, jakbyś chciała mi coś powiedzieć. Ważnego!
„Ona naprawdę ma szósty zmysł!”.
– Chciałam ci powiedzieć, chciałam ci powiedzieć… – uśmiechnęłam się jak najswobodniej
i postawiłam talerz na stole – że musisz sobie dosolić jajecznicę. Oraz że cię kocham. – Obeszłam
stół i pocałowałam wilgotne włosy Zosi. – Przestańże się wreszcie pindrzyć! – dodałam opryskli‐
wie, czując, że łamie mi się głos. – Śniadanie i jazda do szkoły!
Chyba dłużej nie wytrzymam – ani tego udawania, ani widoku zamkniętych drzwi, zza których,
jakby nigdy nic, sączy się codzienna porcja jazzu. Na szczęście Zosia odsuwa talerz i zrywa się
od stołu gotowa do wyjścia.
– Buziaczki, królewno! – Cmoknęła mnie w policzek. – Czy ty przypadkiem nie masz uśmiechu
na gumce?
– Pa, tato! – Otworzyła drzwi pracowni, ucałowała ojca i wybiegła, nie zamykając ich za sobą.
Teraz cały dom wypełnił się Don’t lose your mind i trąbką Milesa Davisa.
– Ty masz, kochana, dwie córki! – słyszę w odpowiedzi. – Nieparzyste, znaczy się, że nie
parka. To jak? Wolisz na pół życia? – pyta Cyganka. – Wszystko się sprawdzi, kochana. Za‐
pytaj się w drugim pokoju, niech kierownik zaświadczy. Wyjęłaś, kochana, dobrą kartę na
miłość, ja powiem ci wszyściutko! Za dwieście?
– Kobieto! – powoli wychodzę z ogłupienia. – Mam za sobą pół dobrego życia. Reszta
może być lepsza lub gorsza. Nie mam na to wpływu i nic mnie to nie obchodzi. Nie chcę
wróżb! – mówię z naciskiem. – Czy możesz wreszcie zrozumieć?
„Oraz… panicznie boję się takich rzeczy”, dopowiedziałam w myśli.
– Ty się boisz! – Prześwietla mój mózg, czy co? – Ech, nie trzeba, kochana, nie trzeba…
Ty żałujesz Cygance pieniędzy… – Wzdychając, podnosi się ciężko, aż skrzypią poręcze fote‐
la. – Nie żałuj, kochana. Jeszcze tu przyjdę.
Zarzuciłam na ramiona puchówkę Zosi i wtykam głowę w drzwi pracowni.
– Wychodzę na godzinę – mówię do Mojego Najwspanialszego Męża. Staram się brzmieć zwy‐
czajnie. I na tyle donośnie, żeby się jakoś przebić przez dźwięki trąbki Milesa. Ale słyszę swój
głos martwy i cichy. Odprowadza mnie nieobecne spojrzenie. Dostrzegam piętrzące się kartony
i porozkładane teczki. Na jednej rozsypane laurki i dziecinne rysunki naszych córek. Poczułam
smutek, który boli. I znów ten ciężar ramion. Wychodzę z domu, a za mną w podskokach urado‐
wany Pilot. Zatrzaskuję mu furtkę przed nosem, udając, że nie widzę zawiedzionego psiego spoj‐
rzenia i kieruję się w stronę domu Agaty.
Moja przyjaciółka w szlafroku i w ręczniku zamotanym na głowie stoi przy kuchence i miesza
w garnku. W kuchni unosi się nieznośny smród gotowanego mięsa.
– Boże, co tu tak capi od samego rana? – przybrałam najbardziej żartobliwy ton, na jaki było
mnie stać, sądząc, że wspięłam się na wyżyny.
– A coś ty taka porannie jękliwa? – mówi, jakby miała słuch absolutny, i zaraz dodaje: – Faj‐
nie, że wpadłaś, właśnie zaczynam nowe życie i jesteś tego świadkiem!
– Aga, zdaje się, że ja też zaczynam nowe życie!
„Czyż to nie cud? Od razu trafiła się okazja, żeby wszystko z siebie wywalić”.
– Świetnie, to wyjmuj dwie miski. Zjedzmy w pokoju. – Agata zakręca gaz i odwraca się do
mnie, trzymając za uszy parujący garnek. – Dlaczego stawiasz tutaj? W pokoju, powiedziałam!
Zaczynam się śmiać, śmiać… Nie mogę pohamować śmiechu. Najwidoczniej wielogodzinny
stres potrzebował ujścia. Patrzę na garnek, który Aga trzyma w dłoniach, i pokazuję go palcem.
– Co, co?… cha, cha, cha… Gdzie…?
Czuję, jak odpływa całonocne napięcie, jak ten histeryczny śmiech oczyszcza śmietnik w mojej
głowie. Nie mogę przestać. Wlokąc się za Agą do pokoju, widzę, że jej ramiona też zaczynają
podskakiwać.
– Przestań, przestań… bo nie doniosę… Cha, cha, cha, natychmiast się uspokój! Cha, cha… –
wtóruje Agata.
Opadamy na krzesła, zaśmiewając się przy każdym spojrzeniu na siebie. Ja podstawiam trzęsą‐
ce się miski, ona skaczącą łyżką nakłada gęstą zawartość garnka.
– Zje… zjedzmy w po… pokoju! – wykrztusiłam spazmatycznie. Po policzkach już nam obu
ciekną łzy.
– Ach! O to chodzi?! – załapała. – Zjedzmy tedy w pokoju! – wyrecytowała uroczyście.
– Amen – odpowiadam i zapada cisza.
Zanurzam łyżkę w porannej strawie.
– Co to jest, do diabła? Czy, czy to… flaki? O, Boże! T a k i e śniadanie? – Pierwsza porcja
mięsnej brei, którą włożyłam do ust, rozbryzguje się wraz z parsknięciem.
Agata sugestywnym gestem przeciera twarz rękawem szlafroka.
– Mówiłam ci. Zaczynam nowe życie. Od dzisiaj.
– Ja też zaczynam nowe życie… – natychmiast spoważniałam. Teraz jej wreszcie powiem.
– No to musisz przychodzić do mnie codziennie o dziewiątej rano – przerywa podekscytowana
swoim planem. – Podstawą jest ciepłe śniadanie, tak zalecił chiński lekarz. A na obiad…
– Zlituj się! Dla normalnych ludzi ciepłe znaczy kasza na mleku, jajecznica… – oderwana od
swojego kłopotu, staram się wymienić prawdziwie poranne potrawy.
– Zwariowałaś? Kto by jadł takie ohydztwa? W tej diecie nie musisz rezygnować z przyjemno‐
ści, chodzi tylko o to, żeby było ciepłe. Może sobie dopieprzysz? – proponuje, widząc, że odce‐
dzam gęstą zawartość miski.
– Aga, to nie jest żadna przyjemność! To obrzydliwe – jęknęłam. – Z pieprzem czy bez… Zaraz
się wyrzygam!
Odbiło mi się mieszaniną majeranku z neospasminą i poczułam, że natychmiast muszę wstać,
żeby pooddychać świeżym powietrzem.
– No dobrze… Organizm sam wie, co dla niego najlepsze – ustąpiła, przysuwając do siebie
drugą miskę flaków. – To leć do domu na owsiankę, a o pierwszej spotkamy się u was i zjemy ka‐
szę. Zrób na sypko, wiesz, na wodzie i z oliwą… – mówiła to już do moich pleców, bo ja szarpa‐
łam się z klamką od drzwi tarasowych. – Może i Jaś zje, jak mu ugotujesz jakiś sos, na przy‐
kład…
– Nie zje! – wrzasnęłam, wydostawszy się wreszcie na dwór. – Jaś z nami nie zje! Dzisiaj, ju‐
tro, ani nigdy! – już nie potrafiłam się opanować. – Kaszy ani sraszy, ani innego gówna! – pękłam
doszczętnie.
– Wracaj, Marta! Natychmiast! – zażądała Agata.
Lecz nie musiałam wracać, moja przyjaciółka już była przy mnie.
– Płaczesz? – Złapała mnie z tyłu za ramiona i odwróciła twarzą do siebie. – Co jest?
Sama jeszcze miała ślady łez od śmiechu, a w garści łyżkę, którą teraz odruchowo oblizała.
Przetarłam kciukiem szczyty jej policzków, na znak, że łzy w tym przypadku nie są zbyt obiek‐
tywne.
– Nie, nie… No, dobra, dobra… płaczę – rozszlochałam się. – Płaczę jak cholera, bo mam po‐
wód… I jest mi niedobrze, i idę do domu!
– Czym się tak martwisz? – Przytrzymała mnie mocniej. – Co się dzieje, że aż jesteś zielona na
twarzy?
– No… no… nie mam pracy… – wyszeptałam, bo z moim głosem zrobiło się coś nie tak.
– Jasne, jasne… – Aga kręci głową. – Wczoraj też nie miałaś. I przed tygodniem… Nie praco‐
wałaś, odkąd cię znam!
– Tak, ale teraz… Oj, daj papierosa.
– Papierosa??? A od kiedy to…?
– Od dzisiaj… – chlipnęłam. – Właśnie od dzisiaj.
– Jasne – przyznała. – Wczoraj nic takiego nie wpadłoby ci do łba – zagadując, łagodnie popy‐
cha mnie do pokoju, w stronę okrągłego stołu i tych ohydnych zaflaczałych misek.
Siedzimy naprzeciwko siebie i milczymy. Na stole stoi pusty dzbanek po herbacie i pełna popiel‐
niczka – ślady czasu, który przegadałyśmy. Przyglądam się setkom cienkich kreseczek, z których
składa się grafika wisząca nad głową Agaty, i próbuję zrozumieć ich zawiłość, jakby tam właśnie
tkwiło rozwiązanie moich życiowych problemów. Ona patrzy gdzieś w słoneczną nieskończoność,
poprzez prostokąt okna wychodzącego na ogród.
– Marta, czy…
– Aga, boję się… – zaczęłyśmy jednocześnie. Zamiast zwykłego głosu, wydałam z siebie żało‐
sne kwilenie. – Boże, co ja teraz… Kocham go… Co ja…
– Słuchaj… – Aga powoli odwróciła się do mnie. – Nie wiem, co powiedzieć, mój świat też się
wywalił – westchnęła. – Byliście dowodem, że życie dwojga ludzi może być sensowne, że istnieją
trwałe wartości i niepodważalne zasady. A teraz… – cmoknęła, gwałtownie potrząsnąwszy głową,
aż ręcznik zsunął się z jej mokrych włosów na podłogę. – Ale wiesz co? – dotknęła mojej dłoni
i ścisnęła ją z otuchą. – Myślę, że Jasiek się pogubił. Zobaczysz, będzie dobrze, nic nie jest prze‐
sądzone. Rozmawiajcie. Przecież to do niego niepodobne!
– Tak? Za to podobne do tekstów, jakich pełno w kobiecych pismach – zakpiłam łzawo. – Zdaje
się, że nie jestem jedyna na świecie, ale… wcale mi nie jest z tym lżej. Droga redakcjo… – siąk‐
nęłam nosem – przez wiele lat byliśmy kochającym się małżeństwem. Jednak… – zachichotałam
nerwowo, wydmuchując nos. – Zobacz, co za pojemne słowo: oznacza zdradę, kłamstwa, rzut
ostatniego hormonu na mózg starzejącego się faceta. Nie myślałam, że nam się to przydarzy. Na
pewno nie nam, a jednak…
– Zawsze potrafiliście rozmawiać – przerwała mi Agata. – W tym jest wasza siła.
– Siła, co się zmyła… – pisnęłam, jeszcze bardziej rozżalona. – Aga, on teraz milczy. Prosiłam,
chciałam zrozumieć. Powiedział… tylko… – Rozpłakałam się na głos, bezradnie, a Agata przygar‐
nęła mnie do siebie. – Powiedział…
– Ciii, ciii… – leciutko kołysała niczym dziecko. – Noo już…
– Że… się zakochał, rozumiesz? A co ze mną nie tak? O matko, co ja takiego… Czuję się jak
gówno. Czuję…
– Dość! Przestań! – Agata zrobiła tak gwałtowny ruch dłonią, jakby chciała ukręcić mi głowę,
ale zaraz łagodnie zaczęła tłumaczyć. – Trudno, żebyś nie czuła się skrzywdzona. Ale, na litość
boską, nie obciążaj się! Jasne, w związku dwojga ludzi nigdy nie ma jednostronnej winy, lecz te‐
raz musisz chronić siebie. – Znowu mnie przygarnęła. – No, nie rycz, Marta, poczucie krzywdy
jest w tej sytuacji normalne, ale obarczanie się winą nie przyniesie ci nic dobrego! Zresztą, my‐
ślę, że ty niezbyt w tym wszystkim zawiniłaś… Idź, prześpij się i walcz! Nie ustawiaj się na pozy‐
cji przegranej. Wasz związek jest tego wart i są szanse. Jaś jest mądrym facetem.
– Może i był… – mówię, ocierając twarz podszewką Zośczynej kurtki. – Widać, nie wszystko
tam… – wymownie spojrzałam w niebiosa – rozdają dożywotnio.
Wydało mi się, że powiedziałam coś bardzo zabawnego, ale Agata wcale się nie zaśmiała. Pa‐
trzy na mnie zatroskanym wzrokiem.
– Jeszcze tu przyjdę – zapowiada Cyganka, stojąc już w drzwiach. – A ty, kochana, pomyśl.
Nagle w pokoju zrobiło się jakoś pogodnie i jasno. Czuję przyjemne odprężenie. No i cze‐
go tak się bałam? Jest pięknie! Zdarzyło się coś niezwykłego! W końcu nie każdego dnia po‐
jawia się w życiu ktoś, kto cię zapewni o zbliżającym się szczęściu i gwarantowanej miłości.
Bez względu więc na to, ile było w tym sprytu, domorosłej psychologii, a niechby i zwykłe‐
go naciągactwa – skutek jest niewiarygodny! Przepełnia mnie radość, energia. Zdumiewają‐
ce, że w ciągu kwadransa otrzymałam od przypadkowej osoby i w tak paskudny dzień
wszystko, czego mi brakowało! Ludzie! Czyż to nie jest warte paru złotych?
Wstaję z krzesła i zarzucam na siebie płaszcz. Przy bankomacie sprawdzam stan konta.
Dwieście kilkanaście złotych, a nie ma nawet połowy miesiąca… „Co tam, większość ra‐
chunków już zapłacona!”, pocieszam się i szybko wystukuję kod oraz kwotę swojej decyzji:
sto złotych. To mój świadomy wybór! Chcę się podzielić i mam do tego prawo. A jeśli ona
dzisiaj nic nie zarobi? Przecież wróżenie to też praca, nie gorsza od innych… Czuję się lekka
jak piórko w przestworzach! I dobra, i mądra. Wracam do biura, niosąc w kieszeni stówę,
a w duszy wzruszający obrazek: Gromadka cygańskich dzieciaków wczepionych w Kasiną
spódnicę, z której ona wyciąga i rozdaje świeżutkie drożdżówki z jagodami. Dzięki mnie
dziś nie musiała ich ukraść! Ciekawe, dlaczego właśnie jagodzianki wydały mi się tak opty‐
mistycznym antidotum na głód i krzywdę cygańskiego dziecka? I to w miesiącu, w którym
na jagodowych krzaczkach jeszcze nie dojrzały granatowe owoce.
Kiedy więc Cyganka ponownie zagląda do pokoju, uśmiecham się promiennie.
– Wejdź, mam coś dla ciebie.
Odwzajemnia mój uśmiech i już od drzwi rozkłada wachlarz z kart jednym ruchem ręki.
Spryciula!
– Wyciągnij… – zachęca. – Wyciągnij, nooo…
Nie wyciągam.
– Kurczę, jak ty to robisz? – mówię jak do starej znajomej. – Pokażesz mi?
Kasia znowu zwala się na fotel, tym razem już bez zaproszenia.
– Najpierw wyciągnij kartę.
– To dla ciebie – mówię, kładąc banknot, który moja Cyganka wolną ręką zręcznie ześli‐
zguje z blatu i chowa gdzieś pomiędzy fałdy kiecki. – Ale nie chcę, żebyś mi wróżyła.
– To po co mi dajesz pieniądze? – Teraz ona spogląda na mnie nieufnie.
– Bo nie żałuję, jak sądziłaś, i zwyczajnie chcę się z tobą podzielić.
– Tak, to ja, kochana, nie wezmę.
Błąd! Widzę, że zaczyna gmerać w spódnicy. „Czy rzeczywiście chce mi je oddać?”, zasta‐
nawiam się.
– Bo już zasłużyłaś na zapłatę – dodaję szybko. – Już to zarobiłaś. Nie powiem ci dlacze‐
go, ale naprawdę zarobiłaś.
Wtedy ona błyskawicznie przechyla się przez biurko i wyszarpuje króciutki włos z mojej
skroni.
– Ja włosów nie wyrywam – tłumaczy, widząc, że mnie wystraszyła – ale dla ciebie, ko‐
chana, to zrobiłam, bo ty jesteś miłą i dobrą kobietą – po czym oddziera rożek projektu roz‐
łożonego na biurku, tak szybko, że nie zdążyłam nawet zaprotestować.
Czy ja śnię? Gapię się oniemiała, kiedy ona w ten kawałeczek papieru zawija mój włos.
– Zabierz to do domu. – Wręcza mi zawiniątko. – Dosyp soli, nakrusz chleba i znowu za‐
wiń. A na dziewiąty dzień spal. – Odlicza coś na palcach. – To będzie w następny piątek,
wtedy spal.
Nie potrafię ukryć rozbawienia. Szkoda, że Hanusia tego nie słyszy. Byłaby zachwycona.
Że też akurat musiała wziąć dzień wolnego! Przypomniałam sobie jej przepis na pozbycie
się kurzajek: zawiązać czerwoną nitkę, nasikać na palec, a potem mówiąc: „z wiatrem przy‐
szło, z wiatrem poszło” – zerwać nitkę i rzucić za siebie, koniecznie przez lewe ramię.
– A śmiej się, śmiej, na zdrowie, ale lepiej to spal, kochana – mówi, zgarniając karty i po‐
stukując nimi o krawędź biurka. – Bo miłość twoja ma się spełnić w dziewięć miesięcy. Aku‐
rat na zrównanie dnia z nocą.
„Aha, gadaj sobie, gadaj!”, mówię w myślach. Choć… teoretycznie, wszystko jest możli‐
we. Skoro jednego, jedynego wieczoru – pstryk! – i rozpieprza się całe życie, to ile może się
wydarzyć przez dziewięć miesięcy, na które składa się prawie trzysta wieczorów? Przez
resztę lata, całą jesień i zimę? Z dnia na dzień można stać się bankrutem, kaleką, trupem
lub mordercą. Można zgubić złotą doxę po pradziadku albo wygrać milion w totka. A nawet
znaleźć stukaratowy brylant, który ktoś kupił na azjatyckiej aukcji, a zgubił na mojej ulicy.
Tylko, nie wiedzieć czemu, prawdopodobieństwo zostania trupem jest o wiele większe niż
dozgonne spanie na brylancie – wystarczy kraksa, zawał czy grom z jasnego nieba. Jeśli zaś
mowa o trafieniu miłości przez dojrzałą kobietę, to – z perspektywy moich trzech samot‐
nych lat – rachunek prawdopodobieństwa wydaje mi się produktem przereklamowanym
i bezwartościowym.
Wybiegłam od Agaty jak na skrzydłach. Komu miałabym bardziej zaufać? Aga jest mądra i wy‐
chodziła ze znacznie gorszych opresji niż moje porzucenie. Dodała mi tyle otuchy, że kawałek po‐
wrotnej drogi między naszymi domami mogłabym nazwać aleją Przelotnej Wiary i Nadziei.
„Oczywiście, spróbuję porozmawiać z Jasiem, jeszcze raz spróbuję, zmuszę go, przekonam, za‐
wsze potrafiliśmy się dogadać, zaraz wszystko sobie wyjaśnimy. O, tak, będzie dobrze!”.
Lecz już za furtką czekał mnie grobowiec, mroczna beznadzieja. A jeśli wiara, to w cud jedy‐
nie – najlepiej w trzęsienie ziemi albo przejście trąby powietrznej, która zmiotłaby wszystko,
oprócz naszego skrawka ziemi, naszego nieba, naszej rodziny. No bo w co wierzyć, kiedy twoje
słowa nie docierają do najbliższego ci człowieka, trafiają niczym w mur, bo on, ni stąd, ni zo‐
wąd, przestał być najbliższy? Już nie rozumie moich słów. A odpowiedzialność, rodzina, zaufa‐
nie? Nie warto było się do nich odwoływać, nie wspomnę nawet o miłości. Na tym naszym skraw‐
ku ziemi nieznane było już takie słowo.
Nie wykrzesałam z siebie złości, nie cisnęłam krzesłem ani nawet głupim talerzem, nie walnę‐
łam pięścią w stół! Kiedy psuje się telewizor, czasem trzeba mu dobrze przyłożyć i pomaga – nie
słyszałam, by naprawił go rozsądny monolog. Tym bardziej nie pomógł, gdy w grzesznym ciele
Mojego Najwspanialszego Męża popsuły się synapsy i przełączyły na ułomne przewodzenie selek‐
tywne – nie mogłam zrobić nic. Miałam przed sobą robota, który działał na pół gwizdka, w trybie
awaryjnym.
Alert! Wykonać podstawowe zadania:
Poinformować! – poinformował.
Spakować się! – spakował.
Oszczędzać energię, kończy się zasilanie! – oszczędza, milczy.
Lecz w relacjach między najbliższymi sobie ludźmi nie tylko słowa się liczą. Z nadzieją więc
spojrzałam mu w oczy. I co tam zobaczyłam? Bezgraniczną pustkę! „Nie znałam mężczyzny, któ‐
rego kochałam, mężczyzny, z którym przeżyłam pół życia?”. Jego wzrok był zasnuty mgiełką sub‐
stancji, jaką wytwarza jakaś cholerna przysadka czy szyszynka, zakłócając zapewne pracę mózgu
i ograniczając zasób słów do: „wiem”, „przykro mi”, „już postanowiłem”, „odchodzę”… Koniec.
Wieczorem byłam już porzuconą żoną.
– Teraz mogę wziąć od ciebie pieniądze – powiedziała wesoło Cyganka. – A ty, kochana,
rób swoje i czekaj. – Wstając, wepchnęła karty za rozpięcie bluzki, gdzieś pomiędzy wielkie
cycki. – Zobaczysz, dziewięć miesięcy szybko zleci.
Przy drzwiach, z ręką na klamce, odwróciła się jeszcze i rzuciła:
– Aaaa… ty myślisz, że ja mam dzieci…
Uśmiechnęłam się ciepło i pokiwałam głową.
– Miałam, kiedyś. Dwadzieścia lat temu. Nie dało się uratować. Czworo ich miałam, ko‐
chana… Wszystkie zatruły się czadem.
Pojęłam piękno i smutek jej oczu. Oczu, które kiedyś z miłością strzegły swoich dzieci,
a później płakały po ich stracie.
Szybkie łącze
Tego wieczoru rozsiadłyśmy się na kanapie, żeby obejrzeć wiadomości. Patrzę na swoje cór‐
ki i myślę o Cygance. O tym, co mi powiedziała na koniec. Boże, co ona musiała wtedy
przeżywać? Lepiej nie myśleć… Kiedy się czegoś boję, wolę o tym nie myśleć, tyle że nie za‐
wsze to się udaje. Zresztą boję się też niemyślenia. Boję się mnóstwa rzeczy, również gada‐
nia o tym, czego się boję. Oczywiście, za nic się do tego nie przyznam.
Dziewczynki podbierają sobie kanapki, walcząc o te z wędzonym boczkiem i domowym
kiszoniakiem. Udaję, że nie widzę, bo przecież na co dzień świrują z liczeniem kalorii i żad‐
na nie sięgnęłaby do lodówki po tłusty boczek. Jeszcze by mi się oberwało, że kupuję taki
syf! Ale talerz gotowych kolorowych kanapeczek to zupełnie co innego. Sama je zaniosłam
przed telewizor, chociaż, odkąd pamiętam, nie zgadzam się na żarcie przed telewizorem. Po
to jest stół w jadalni, czyż nie? Marysia nawet się trochę obruszyła, ale powiedziałam, że na
stole akurat nie ma miejsca, bo rozłożyłam się z pracą. A prawda jest taka, że nieba bym im
– moim kwiatuszkom, kruszynom, skarbiątkom – przychyliła za to, że są żywe i że mogę je
sobie kochać i rozpaskudzać. Pewnie mi to przejdzie, jak zapomnę o Cygance albo jak która
mnie wkurzy. Ale na razie jestem wzruszona, czyli wolno mi łamać zasady. W końcu teraz
ja tu rządzę!
Niech więc sobie wcinają rozwalone przed telewizorem, gapiąc się na wieczorne wiado‐
mości, które mnie dzisiaj guzik obchodzą. Wielka powódź na Półwyspie Indochińskim? To
i tak tysiące mil stąd. Ciuciubabka polityków? A niechby nawet sobie, durnie, poobgryzali
uszy! Czymże jest walka o apanaże w obliczu życia i śmierci? Albo takie zniknięcie dziewią‐
tej planety z Układu Słonecznego – trudno, osiem ich czy dziewięć – co za różnica. Zamiast
w telewizor, zerkam na dziewczynki. One przeżuwają boczek, a mnie rozsadza szczęście, że
tak samo jak dwadzieścia lat temu, kiedy Pluton normalnie zasuwał wokół Słońca, mam je
tuż przy sobie. Szczęśliwa, że kiedyś nie spałam po nocach przez ich ospy i świnki, szczęśli‐
wa na wspomnienie pierwszych kulfoniastych laurek, które dostawałam od nich na imieni‐
ny, i wszystkich szkolnych cenzurek – i tych z czerwonym paskiem, i z nieodpowiednim
z zachowania za opuszczone godziny. Szczęśliwa, że mogłam je wspierać w czasie zawie‐
dzionych miłostek, tulić i ocierać buzie mokre od łez. A nawet na wspomnienie własnych łez
upokorzenia i wstydu, kiedy nauczycielka groźnie wskazywała mnie palcem, mówiąc: „Pani
córka też brała udział! Rada pedagogiczna rozważa usunięcie jej ze szkoły…”.
Jestem szczęśliwa, że teraz są takie mądre i takie dorosłe, i że tyle już mamy za sobą.
– Spójrz, spójrz! To możliwe? – Zosia trąca mnie łokciem. – O rany! Mówili, że ona ma
sto lat!
Spoglądam na ekran, gdzie stuletnia staruszka dziarsko popyla z siatką na zakupy. Po‐
marszczona jak przejrzała morelka, włosy rzadziuchne niczym babie lato. Ale jaka forma!
– Kurczę! Nawet we trzy tyle nie mamy – Zośka nie może się nadziwić. – Wiecie co? Za‐
raz, zaraz… – liczy coś pod nosem – razem mamy dziewięćdziesiąt lat!
– Nieźle! Średnia wynosi trzydzieści! – śmieję się.
– No wiesz? Nie świruj, nie podczepiaj się pod nie swoje – zaprotestowała Marysia. – Nie
ma żadnej średniej, ktoś tu musi być matką!
– No i jest – podnoszę do góry dwa palce, jak grzecznie zgłaszająca się do odpowiedzi
uczennica. – Matka to ja!
– Nie wystarczy ci, że nie mamy ojca? – Maryśka olewa moją deklarację. Wali zaczepnie,
nie dostrzega żartu.
„O, proszę! Jakie różne oblicza ma to moje matczyne szczęście na co dzień”, uśmiecham
się w duszy. „Po prostu kalejdoskop barw!”.
– No! – potwierdza Zosia. – Przez to mamy zaburzone relacje z płcią odmienną.
– I nigdy nie zwiążemy się z żadnym facetem, bo w podświadomości mamy zapisane, że
szkoda czasu dla kogoś, kto i tak nas kiedyś zostawi!
Oho, oho! Jedna zaczyna, druga kończy! Robię się czujna. Dobrze to znam. Zazwyczaj
trudny temat pojawia się z zaskoczenia. Zawsze dzielnie biorę to na siebie, bo gdzie moje
nieszczęsne dzieciny mają odreagować rozczarowania? Trudno, obrywa mi się wtedy i za
ojca, i za matkę, za samcze geny niewierności, za przypadek, który rządzi światem, i za te‐
stosteron, który anuluje przypadek – siła złego na jednego! Słowem, coś tu mi źle pachnie.
– To się nazywa przeniesienie – mówi Marysia, która ostatnio czyta książki psychologicz‐
ne i poradniki o damsko-męskiej tematyce. – Na przykład mój podświadomy zapis brzmi:
statystyczny facet jest świnią! Dlatego, jeśli chodzi o Marcina, to ja z nim tylko…
– Zaraz, zaraz… – wtrącam się, bo widzę, że zaczyna być poważnie i trochę niebezpiecz‐
nie. Mamusine kanapeczki dawno zostały pożarte, a mój nieopatrzny żart sprowokował roz‐
mowy o życiu. I chociaż sama mam ochotę na podobną wypowiedź o mężczyznach, to nie
mogę popierać smarkul w tak idiotycznym feminizmie! W dodatku lubię Marcina. Mówię
więc poważnie: – Po co robić schemat z naszego zdarzenia? Nie ma kalki na życie! A rzeczy‐
wistość…
– Rzeczywistość? – Marysia zerka na siostrę. – Rzeczywistość jest taka, że ty też nam nie
ułatwiasz!
– No właśnie, jeszcze nam dowalasz swoją postawą! – nakręcona Zosia podnosi głos. – Co
zrobiłaś, żeby nam pokazać, że kobieta potrafi sobie radzić z życiem?
„O, tego to już za wiele! Ja sobie nie radzę? Ja?”, czuję się osaczona i robi mi się przykro.
„Odwaliło im, czy co? Spokój, tylko spokój… Nie dam się sprowokować”.
– Teraz przegięłaś, Zośka – mówię spokojnie, lecz chyba z zaciśniętą szczęką. – Mało zro‐
biłam? Pracuję i radzę sobie z domem, z rachunkami. Robię wszystko, żebyście miały we
mnie oparcie i poczucie bezpieczeństwa, żebyście…
– Czyli pokazujesz, jak w trudnych okolicznościach kobieta zamienia się w twardziela!
Chociaż tak naprawdę to wszystkiego się boisz – Zosia przestaje panować nad sobą
i wrzeszczy. – Mamo, ty przestajesz być kobietą! Udajesz jakiś traktor na gąsienicach!
– Może chcę, żebyście zobaczyły, że odejście mężczyzny to nie jest żaden koniec świata? –
nadal mówię łagodnie, ale jestem coraz bardziej rozżalona. – Tutaj wciąż jest rodzina, mi‐
łość, ciepło… Czy to nie kobiecość właśnie? – Zbiera mi się na płacz, więc szybko zapalam
papierosa. – Nie raczyłaś tego zauważyć?
– Nie denerwuj się, królewno – Marysia włącza awaryjny program łagodzenia. – Przecież
my to wiemy, jesteś najwspanialsza, mamo! Ale dlaczego, na przykład, nigdy nie płaczesz?
Nawet teraz? – pyta poważnie i na wszelki wypadek mocno otacza mnie ramionami.
– Kobiecość nie polega tylko na tym, żeby być matką – nawija tymczasem Zośka. – Praw‐
dziwa kobiecość budzi się w obecności mężczyzny. I wiek nie ma tutaj żadnego znaczenia,
zresztą nie jesteś wcale taka stara. – Wstaje, mówi coraz szybciej i od czasu do czasu spoglą‐
da ponad moją głową na siostrę.
„O co im, cholera, chodzi? Chcą mnie wyswatać, czy co? Och, gdybym wiedziała, do cze‐
go to zmierza!”, moje myśli galopują.
– A ty wcale nie zwracasz uwagi na facetów – kontynuuje Zosia – jakbyś była jakaś bezpł‐
ciowa! I w ogóle, zachowujesz się jak wierna żona, chociaż już dawno nie jesteś niczyją
żoną! Niczyją! Zrozum to wreszcie! – wyterkotała na jednym oddechu i znowu zwaliła się
na kanapę.
„Ups! Nie powiem, zabolało!”, zbieram myśli, nie wiem, co odpowiedzieć, a moje uprawo‐
mocnione łzy nagle swobodnie trysnęły i łaskoczą w policzki. Czuję się jak mała dziewczyn‐
ka, która coś przeskrobała, a nie bardzo wie co. Bo rodzice często nie karcą za przewinie‐
nia, tylko za to, że czegoś nie zrozumiemy.
– To mam się uganiać za facetami, tak? – Siąknęłam nosem. – Nawet jeśli nie chcę? Jeśli
mi to niepotrzebne? – Nie zamierzałam być złośliwa, jednak z potrzeby zatuszowania swojej
łzawej słabości dodaję: – Oto moja klęska wychowawcza! Oraz efekt szkodliwego wpływu
pospolitej prasy dla głąbów, poradników dla idiotek i innych obrazkowych gówien!
Hanusia byłaby zachwycona, gdyby to słyszała! Agata parsknęłaby śmiechem. A ja? Gdy‐
bym mogła, to połknęłabym te słowa z powrotem, nawet bez popijania wodą. Jest mi
wstyd.
– Mamo… – Marysia wypuszcza mnie z objęć i siada obok. Znów próbuje ratować sytu‐
ację. – Zośka trochę przegięła – mówi łagodnie i podaje mi chusteczkę. – Jasne, że czasem
trzeba powalczyć…
– Bez przesady, nie żyjemy na pieprzonej wojnie! – warczy Zosia.
– Kobieta potrzebuje opieki i ciepła. Jest stworzona do miłości… Ale ty, mamo, chyba już
o tym nie myślisz – Marysia podsuwa mi otwartą gazetę, z gatunku wzmiankowanej przed
chwilą głupawki. – Nie jesteś sobą… Przestań już udawać twardzielkę, co? No, popatrz… –
niezdarnie głaska moją dłoń.
„Bingo! Stworzona do miłości! Jeśli się w nią wierzy. Jeśli się wierzy w siebie i w swoją
kobiecą atrakcyjność. Jeśli nikt ci tej wiary nie schrzanił”, myślę, patrząc na przesłodzoną
fotografię, i wycieram twarz rękawem swetra, bo chusteczka wydaje mi się zbyt ostentacyj‐
na. Liter i tak nie widzę, wszystko się zamazało. Wlepiam oczy w tę fotkę, żeby zyskać na
czasie, a tam… jakaś wypindrzona nieboraczka omdlewa w napakowanych męskich ramio‐
nach. Że niby ona taka słaba, lecz on ją na pewno, ale to na pewno przed wszystkim ochro‐
ni. Kłamstwo, dość sugestywne, wyrzygane z Photoshopa. Czy na wejściu w dorosłe życie
mam powiedzieć własnym córkom, że miłość, zaufanie, przywiązanie to są dla mnie słowa-
nic? Z wierzchu zwietrzałe, a w środku wyżarte, że to tylko cieniutkie skorupki ulepione
z kilkunastu liter? Że to wszystko jest gówno warte? Nic takiego nie powiem, bo jestem
matką! Bo przed nimi całe życie, a młodzieńcza miłość jest taka piękna.
W końcu wzrok mi się trochę wyostrza, chyba ze złości, wprawdzie nie za bardzo, ale na
tyle, by odczytać wstępny akapit, zwany spolszczonym lidem, wytłuszczony boldem: Staty‐
styki mówią, że najbardziej uwielbiane przez mężczyzn kobiety nie należą do zaradnych
i przebojowych! Chcesz go zwabić? Chcesz go przy sobie zatrzymać? Pokaż mu, jaka jesteś
słaba i krucha, i że sobie nie radzisz. Że wciąż potrzebujesz jego opieki, że życie cię przera‐
sta. – Boże! Czy zaglądasz mi przez ramię? Czytasz ze mną? – Połóż się, gdy jesteś zmęczona
i poproś, żeby on otulił cię kocykiem. Szlochaj w jego ramionach, kiedy jest ci smutno. Za‐
pomnij o swoim drugim fakultecie, nie musisz być najmądrzejsza! – I co? Nie zagrzmisz?
Choćby pro forma? – Wzruszaj go swoją nieporadnością…
Oho, już chyba wiem, o co tu chodzi.
Przypominam sobie, jak któregoś dnia wyprawiłyśmy się do supermarketu. Pcham wózek pełen
zakupów, które zamierzamy przeładować do bagażnika. Wtedy Marysia zauważa kichę w lewej
tylnej oponie. Chce mi się płakać ze złości. I z żalu, że co najmniej dwadzieścia moich bliskich
koleżanek może sobie w takiej sytuacji zwyczajnie zadzwonić do męża.
– Koteczku, natychmiast przyjedź, złapałam gumę! Cooo? Za piętnaście minut? Nie ma mowy.
Za piętnaście minut to ja mam kosmetyczkę!
Ale ja nie wiem, do kogo zadzwonić. Bo niby gdzie? Do cudzego koteczka? Na dodatek nie
mogę okazać bezradności. Widzę przerażenie na twarzach dziewczyn, układające się w pytanie:
„No? Co teraz będzie?”. A czy ja wiem, co będzie? Sama jestem wystraszona, lecz sprężam się
i mówię dziarsko:
– Spokojnie, moje panny. Zaraz wam pokażę, jak dzielna kobieta własnoręcznie zmienia koło!
Zakasuję rękawy, wsiadam do auta i przez chwilę zastanawiam się, gdzie jest ten cholerny piz‐
dryk do otwierania maski. Przecież wiedziałam. Po chwili doznaję olśnienia, że w tym samocho‐
dzie wszystko jest pod wyściółką bagażnika, więc – ufff! – przynajmniej nie muszę szukać tego…
jak mu tam.
– Wsiadłam, żeby zaciągnąć hamulec ręczny – skłamałam gładko i szybko zaciągnęłam hamu‐
lec ręczny. To już drugie olśnienie! Nagle sobie przypomniałam, że przecież Mój Najwspanialszy
Mąż próbował nauczyć mnie tego wszystkiego, kiedy szykował się do odlotu. Co za przyzwoity
gość! Lecz wtedy nie miałam pojęcia, że zamierza odfrunąć, więc po co miałabym się skupiać na
takim beznadziejstwie? Otwieram bagażnik i pewnym ruchem podnoszę jego dno. Chcę zrobić na
dziewczynach wrażenie. O! Jest zapasowe. A w nim – niespodzianka – i lewarek, i zasobnik
z kluczami. Dzielnie wytargałam koło oraz całą resztę, podstawiam lewarek, znalazłam nawet
specjalny otwór, żeby go zahaczyć! Kręcę, kręcę, a auto cudownie unosi się, unosi. Gdzie werble
i fanfary? Jestem z siebie dumna! Zerkam na dziewczyny i nie widzę na ich buziach nawet cienia
podziwu. A jeśli maluje się tam jakiekolwiek uczucie, to raczej zniecierpliwienie. Albo coś w ro‐
dzaju niesmaku.
– Teraz śruby – mówię niezrażona. – Odkręcimy je na krzyż, najpierw górną i dolną, później
lewą i prawą. Albo… wręcz przeciwnie – dodaję, widząc, że żadna ani drgnie. Próbuję nogą. Też
nic. Wskakuję na klucz z impetem! Cholera, nie dam rady. Trochę mi głupio, ale adrenalina
wciąż działa.
– W takim razie – uśmiecham się niepewnie – zaraz wam pokażę, jak kobieta zmienia koło,
tyle że przy użyciu faceta! – mówię, kierując się w stronę Żuka, obstawionego kobiałkami truska‐
wek.
„Jest Żuk, musi być i facet”, myślę i podziwiam się za tę prostą logikę i jasny przebłysk inteli‐
gencji. A córeńki? Odprowadzają mnie rozanielonym wzrokiem! Za furgonetką stoi aż dwóch fa‐
cetów i palą papierosy. Prężnie petują pod obcasami, gdy bezradnie zwieszam ręce i łamie mi się
głos:
– Panowie, coś mi się stało w oponę…
Kiedy prowadzę ich do naszego auta, na twarzach dziewcząt nareszcie widzę szczery podziw
i akceptację!
– Dlatego musimy mieć porządne łącze – ocknęłam się w sam raz na koniec monologu Zoś‐
ki. – Nasz net to jakieś przedpotopowe gówno.
„Aha, więc po to trzeba było mnie nazwać traktorem, pognębić brakiem wdzięku i kobie‐
cości, żeby teraz przejść do załatwienia tak banalnej sprawy, jak internet?”, próbuję złapać
zgubiony wątek. „Straszne głuptasy z tych moich dużych mądrali”.
– Ale ty się nie odważysz, widzę po twojej minie. Wykazujesz zero instynktu samozacho‐
wawczego! – Zośka dalej się nakręca, a ja unoszę brwi. – I tak, właśnie tak! Jesteś typową,
bezkrytyczną kobietą jednego mężczyzny, który dawno ma cię w dupie. Spójrz na siebie!
Konserwa i średniowiecze!
Zupełnie nie wiem, na co, jej zdaniem, powinnam się odważyć, żeby wykazać instynkt sa‐
mozachowawczy. Co wspólnego ma średniowiecze z internetem, a moja mina z konserwą?
I co ma do tego ten, co ma mnie w dupie, który jest jej ojcem? Ale już nie pozwolę po sobie
jeździć. O nie! Jestem nowoczesną kobietą, otwartą na rozwój techniki. Ja dam wam zaraz
średniowiecze!
– Oczywiście! Musimy mieć superszybkie łącze! Też o tym myślałam – kłamię w żywe oczy
i na wszelki wypadek robię to z entuzjazmem. – Wszak internet jest współczesnym oknem
na świat, gwarancją nieograniczonego dostępu do informacji, a przy dzisiejszym tempie ży‐
cia i postępie w kluczowych dziedzinach informacja jest bezcennym towarem i najwyższą
wartością! – bez zająknięcia klepię jakieś zapożyczone, farmazońskie sformułowania. – Ju‐
tro wszystko załatwię! Nie mogłyście od tego zacząć?
Oczęta moich córek robią się okrągłe jak agresty. Patrzą na siebie z niedowierzaniem.
– Ależ z ciebie dyplomatka! – pieje Marysia. – Okno na świat… cha, cha, cha.
– Zawsze wierzyłam w swój dar przekonywania! – Zośka obsypuje mnie pocałunkami
i ma minę zwycięzcy. – Wiesz, może ci pożyczę torebkę w groszki! – łagodzi słodziutko.
– Oj, Zośka! Nie nazywajmy tego darem, to była wredna manipulacja! – śmieję się, bo at‐
mosfera nareszcie zelżała, bo dziewczyny będą miały wymarzony net, bo wyobraziłam sie‐
bie, jak wkraczam do nowego operatora, wymachując torebką w groszki. – Nie chcę jutro
tej torebki! – zakończyłam z godnością.
– A kto ci powiedział, że jutro? Dopiero na randkę, królewno!
– Czyli nigdy. – Odetchnęłam z ulgą, zbierając ze stolika talerze po kanapkach. – Ta to‐
rebka jest fajansiarska! – dodałam z satysfakcją. – Sorry, ale ktoś ci to musiał powiedzieć.
Copyright © 2013 by Zofia Rychter All rights reserved. Copyright for the Polish Edition © 2013 G+J Gruner+Jahr Polska Sp. z o.o. & Co. Spółka Komandytowa 02-674 Warszawa, ul. Marynarska 15 Dział handlowy: tel. 22 360 38 41–42 faks 22 360 38 49 Sprzedaż wysyłkowa: Dział Obsługi Klienta, tel. 22 360 37 77 Redakcja: Zofia Rokita Korekta: Jadwiga Piller Projekt okładki: Wioletta Wiśniewska Zdjęcie na I stronie okładki: Shutterstock Redakcja techniczna: Mariusz Teler ISBN: 978-83-7778-437-2
Spis treści Dedykacja Wstęp Czerwiec Dosyp soli, nakrusz chleba Szybkie łącze Lipiec Błagam cię, kobieto, weź tę pracę! Opracowanie kompleksowe Portal randkowy Randka, której… nie było Stuknij się w tę pustą bańkę! Randka z Frankiem Sierpień Starczyłoby na Malediwy Randka z Jankiem Tysiąc od komornika Randka ze Zbyszkiem Żona od niego poszła Randka z Mariuszem Nie przegap znaku Kim jest ten trzeci? Konfensjonał Wrzesień Efekt motyla Już mi cieplej Wracaj! Szybko! Zielona teczka Prawdziwe męskie cudo!
Na odlocie Październik Czy to miłość właśnie? To drugie tyle, co do Krakowa Punkt widzenia Listopad Co chatka, to zagadka ¡Magnífico, Espléndido! Grudzień Święta Genowefa Śnieżyca Czas na bigos i pierniki Wesołych Świąt! Styczeń Przedstawiciel handlowy Wciąż się trzeba ze mną cackać Imieniny kota Randka z Markiem Boga mi w to nie mieszaj Jaja à la corrida Luty Od tego się umiera No, kopnij osła w tyłek Bilet do Wiednia Marzec Musimy porozmawiać Komedia skończona Dziś do Wiednia
Zalewam wrzątkiem kawę i nagle, zamiast jednego kubka, widzę trzy. Przecieram oczy. Dziewczyny chichoczą. Niedziela. Jedna wstawia grzanki, druga miesza twaróg ze śmietaną, obie w nocnych koszulach. Cudowny poranek! Śniadanie gotowe, a moja rola w kuchni ograniczyła się do trzykrotnego przechylenia czajnika. Żadna też nie wyłączyłaglissandem wprost na posłanie Pilota. Koty czujnie przysiadły pod stołem, przypadkiem spadają tam skrawki szynki. Udaję, że nie widzę, kto podkarmia tłuste darmozjady. Jest pięknie! Moim córkom – Magdzie i Kasi
Wstęp Oto Zakochanka. Całe życie upierałam się, że słowo ma moc sprawczą. I oto przed państwem dowód na słuszność tej teorii. O Zakochance wspomniałam już trzy lata temu w swoich Zielonych drzwiach. Wtedy – dlatego, że to jej autorka – Zofia Rychter – moja przyjaciółka i sąsiadka wspiera‐ ła mnie, gdy pisałam Nigdy w życiu. To ona była pierwowzorem Uli, przyjaciółki Judyty. Ula, rzecz jasna, jest postacią fikcyjną, ale bez Zosi byłaby kimś zupełnie innym. Oto Zofia Rychter. Pisze o kobiecie, która (jak każda z nas ) jest po przejściach i bierze życie w swoje ręce. I co się dzieje? Bycie porzuconą nie jest tylko nieszczęściem – bywa, że nagle ukazuje świat w zupełnie innej perspektywie. Zosia zaprzyjaźnia nas ze swoją bohaterką Martą – odważ‐ nie poszukującą swojego miejsca w życiu. Kobieta jednego mężczyzny, który był mężczyzną niejednej kobiety. Czy odnajdzie w swoim życiu miejsce na miłość? Kto ją w tych poszukiwaniach będzie wspierać? Czy liczni mężczyźni, których spotka na swojej drodze, dadzą jej to, czego potrzebuje? Do czego tęskni? Z czego nagle zdaje sobie sprawę? Zosia oprowadza nas po świecie Marty. Sekunduję temu, tak jak Ona niegdyś towarzyszy‐ ła Judycie, w jej narodzinach. Powodzenia, Zosiu! Katarzyna Grochola
Czerwiec Dosyp soli, nakrusz chleba Dzień, w którym do biura weszła Cyganka, był jednym z tych beznadziejnych, kiedy nic się nie udaje, ludziska są nadęci i nieżyczliwi, statystyczna połowa pasażerów zapomina o ska‐ sowaniu biletu w autobusie, a kiedy kupujesz gazetę – bo właśnie jest wtorek i nowy tygo‐ dnik do porannej kawy – myślisz, że kioskarz ma tak nisko okienko po to, żeby ci sprawnie przegryźć szyję. Wieczorem wszyscy liczą na uniewinnienie, słysząc w telewizorze o nieko‐ rzystnej konfiguracji biometeorologicznej. Ot, człowiecza słabość i tyle. W takie dni niezmordowanie ćwiczę charakter, by udowodnić, że nie zaliczam się do prze‐ ciętnej średniej. I żeby zamanifestować światu, że jestem przeciwko rozmamłaniu i nieżycz‐ liwości. Kiedy więc grubaśna Cyganka stanęła w drzwiach naszego biura projektowego, potrakto‐ wałam to jako okazję do wspomnianego hartowania charakteru, starając się przyjąć intere‐ santkę z niezwykłą uprzejmością. Na moment przysłoniłam słuchawkę telefonu, przez który właśnie rozmawiałam, i powiedziałam: – Zapraszam… – grzecznym gestem ręki wskazując fotel po przeciwnej stronie biurka. – Proszę chwilę zaczekać. Właściwie to mogłam się nie wysilać, bo ona i tak już upatrzyła sobie ten fotel i toczyła się w jego kierunku. – Tak, proszę pana, robimy przetarg, koszt realizacji projektu przekroczy sześćdziesiąt ty‐ sięcy euro – mówię do słuchawki, patrząc w oczy Cyganki, a ona gapi się w moje. Jest brzydka, tłusta i wydaje mi się stara, chociaż… równie dobrze może być w moim wie‐ ku. Widzę siwobury odcień gładko zaczesanych włosów (ja używam farby numer 112), zie‐ mistą cerę (ja wklepuję podkład light beige satin) oraz żółte tłuszczaki na powiekach, ale pod nimi młode, ciemne i piękne oczy, jakby z innej bajki, choć – tak mi się przynajmniej wydaje – z cieniem smutku na samym dnie spojrzenia. – Oczywiście, może pan przesłać faksem – kontynuuję rozmowę przez telefon. Cyganka przechyla się przez biurko i chwyta moją wolną dłoń, usiłuję ją wyrwać, ale ona ją przytrzymuje. „Nie będę się przecież szarpać z kobitą!”, myślę zdezorientowana. Lecz po chwili się uspokajam, czując, jak delikatnie rozprostowuje moje palce. „Aha, chce mi po‐ wróżyć, zanim zacznie załatwiać sprawę. Zaraz jej powiem, co o tym sądzę!”. – Niestety, nie mam wpływu na przebieg przetargu – odpowiadam uprzejmie swojemu rozmówcy i odkładam słuchawkę. – Więc z jaką sprawą pani do mnie? – zwracam się do Cyganki. – Będziesz, kochana, długo żyła – mówi jednocześnie ze mną. – Co ja powiem, to się sprawdzi. Zapytaj się, kochana, tu mnie wszyscy znają. Ty masz piękną linię życia. Tak… Ale raz byłaś w niebezpieczeństwie… Ty, kochana, byłaś blisko śmierci. „Sraty-taty! Przecież to wyuczona gadka! A jednak babsko ma rację”, staram się nadążać
za myślami, zdumiona, że pozwalam sobie na interpretację tego, czego nawet nie powin‐ nam słuchać. Ale tak już jest, że ludzki mózg otwiera swoje szufladki na określone hasła. To było dawno temu, tak dawno, że prawie nie pamiętam. Choroba, której z nazwy lepiej nie wymieniać, naświetlania, chemia, strach, ale też niezłomna wiara w przetrwanie. I najbliż‐ szy człowiek przy mnie. Na dobre i na złe. – Było jeszcze jedno ciężkie przeżycie. Ty, kochana, wiesz jakie! – Patrzy, jakby chciała mnie przedziurawić wzrokiem i przygwoździć do ściany. – I ja wiem, ale to już, kochana, za tobą. Czuję nieprzyjemne mrowienie na karku, tuż pod włosami. Zawsze się tak zaczyna, kiedy spływa na mnie przerażenie. Powinnam jej przerwać, natychmiast! Ale Cyganka gada tak szybko, potok słów płynie tak wartko, że nawet gdybym chciała, nie mogę zaprotestować. A może nie próbuję? Albo nie mam dość siły. Czyżbym dawała się wkręcać w coś, czego nie tylko nie akceptuję, lecz zwyczajnie się boję? „Niechże ona się wreszcie zamknie!”, zakli‐ nam z rozpaczą. – To był ciężki czas dla serca, kochana. Nerwy, ból i smutek duży. Łzy. Nie tak dawno to było… – Wierci wzrokiem gdzieś pomiędzy moimi brwiami, aż niemal czuję, jak mózg mi się rozpada na dwie połowy i spływa na ramiona. – Będzie ze trzy wiosny, kochana. Tak, tak… niedobry czas w twoim życiu! „Trafiła!”, pomyślałam z przerażeniem. „Znowu trafiła! Przecież to koniec mojego mał‐ żeństwa. Nie chcę tego słuchać, nie chcę! Boję się tamtych wspomnień. Pewnie, że trudny czas. A jaki, cholera, miał być? Po tylu wspólnych latach”. Mój Najwspanialszy Mąż wszedł do naszej sypialni. Siedziałam już w pościeli, oparta o poduszki, z książką na kolanach – w kręgu ciepłego światła lampy. Wykąpana i otulona w nowy, miękki szlafrok, czułam się ładna i zadbana. Było sporo po jedenastej, więc właściwie pora na spanie, ale lubię poczytać chwilę przed zaśnięciem i pomyśleć o minionym dniu, a ten był taki piękny. Słoneczny, wielkanocny poniedziałek i tak ciepły, że po raz pierwszy tego roku można było posiedzieć na tarasie. To nic, że lukier na świątecznych ma‐ zurkach rozpływał się w promieniach słońca. My, w zamian za to, rozpływaliśmy się w szczęściu bycia ze sobą. My, ja i mój mąż, dzieci i zwierzaki, nasz dom i ogród – wszystko świątecznie za‐ nurzone w owym pięknym wiosennym dniu. Uśmiechnęłam się do tego wspomnienia. Był to jednocześnie uśmiech dla niego. Posunęłam się trochę, kiedy przysiadł na brzegu łóżka, żeby wziąć mnie za rękę. Poczułam miłość, prosty sens życia i siłę naszych dwudziestu lat spę‐ dzonych razem. – Wiesz, jesteś najlepszą rzeczą w moim życiu – powiedział z mocą, jakby na potwierdzenie tych myśli, trzymając moją dłoń w swoich. Były mocne i dawały mi bezmiar bezpieczeństwa. „Jesteśmy takimi szczęściarzami”, pomyślałam wzruszona. „Otrzymaliśmy wspaniały dar od losu i powinniśmy o tym pamiętać w każdej minucie naszego życia”. Nie pierwszy raz wypełniła mnie ta szczególna czułość na myśl o naszym związku, niezmien‐ nej bliskości, na myśl o cieple i miłości, którą wciąż, mimo upływu lat, potrafimy się obdarzać, na
myśl o tym, że zawsze, żeby nie wiem co, możemy na siebie liczyć. – Odchodzę, Marta… – powiedział po chwili milczenia. Nie dotarł do mnie złowrogi sens tych słów. Ani chropowaty tembr jego głosu. – To… zrób mi po drodze herbatę – niepewnie, siląc się na żart, wykorzystałam sytuację. – Nie słyszysz? Odchodzę od ciebie – powiedział poważnie i puścił moją dłoń. – Chcesz jeszcze popracować? Nie siedź zbyt długo… dobrze? – poprosiłam ze zwykłą troską, ale i z podświadomym lękiem, jakbym szóstym zmysłem poczuła, że przeciągam cienką strunę. – Nie rozumiesz? – warknął, wstał i zrobił krok w tył. – Wyprowadzam się! Odchodzę do innej kobiety! Teraz, kiedy to wyraźnie powiedział, dotarło do mnie, że jego głos zabrzmiał z nieprzyjemną determinacją. To był ten sam obcy głos, który, zdaje się, ostatnio często słyszałam: drewniany i zniecierpliwiony. Czy niczego wcześniej nie zauważyłam? A jakże! Pilnie strzeżony telefon, który od jakiegoś czasu nie leżał już na widoku, bo został przypisany kieszeni. Długie spacery z psem (i z telefo‐ nem), zagubione przedmioty, których koniecznie trzeba wieczorem (także z telefonem) poszukać w garażu. Desant esemesów „od operatora sieci”. Niezliczone czasochłonne sprawy: niespodzie‐ wane zebrania, przedłużające się konferencje, korki na drogach poza godzinami szczytu, psujący się nowy samochód, brakujące części, rozlazły mechanik… Jak pech, to pech! – Och, kochanie, jesteś taki przemęczony. Jasne, koniecznie musisz gdzieś wyskoczyć. Powi‐ nieneś odpocząć – mówiła wyrozumiała, kochająca żona, czyli ja. Czy nie dostrzegłam tych tysięcy znaków, które podpowiadają kobiecie, że jest zdradzana? Owszem, dostrzegłam, wszak nie trafiło na idiotkę! Tym bardziej że to był marny schemat, znany z tysięcy filmów i tomów literatury. Klasyka zdrady. Gówniany stereotyp. No i co? I nic nie zrobiłam? Ależ zrobiłam, wszystko, co w mojej mocy! Czyli z całych sił wola‐ łam wierzyć, że wszystko jest okej, że szukam dziury w całym, że jak zwykle przesadzam i tylko mi się wydaje. Przecież wyrozumiała żona i domowe ciepełko to największe wartości w życiu doj‐ rzałego mężczyzny. A że łóżko ostatnio służy nam tylko do spania? Czytałam, że to zwyczajna ko‐ lej rzeczy, wszakże już nie mamy po dwadzieścia lat, a mężczyźni mają tę swoją… Zresztą miłość fizyczna z czasem zamienia się w przywiązanie. To przecież naturalne, i to jest wielka wartość. Nie wszyscy ją sobie wypracowali, a my – tak, więc bez przesady, och, ufamy sobie, prawda? W dobrym związku ludzie nie powinni się ograniczać, dlatego: – Jasne, wyjedź, odpocznij, będę tęskniła, dobrze nam zrobią trzy dni rozłąki. Uważaj na siebie, kochanie… Zabrakło mi wyobraźni, czujności, przebiegłości? Może odwagi, by na przednim siedzeniu na‐ szego samochodu, obok Mojego Najwspanialszego Męża wyobrazić sobie inną kobietę – z dziesiąt‐ kami jej uroczych drobiazgów niezbędnych w podróży, z ponętnie odsłoniętymi kolanami wystają‐ cymi spod brzegu spódniczki, perlistym śmiechem i obłokiem zmysłowego zapachu ambry z pa‐ czulą czy inną bergamotką. Dziś nazwałabym to przewlekłą chorobą przymrużonych oczu, którą zapewne wywołuje lęk przed utratą. Także siła przywiązania, bezwarunkowe zaufanie. I takie tam bzdety. – Nie, nie wierzę, o Boże, nie wierzę… Nieprawda, ty nie mógłbyś… – szeptałam wtedy w koł‐ nierz białego szlafroka. – Przecież my, Jasiu… nigdy… bo my zawsze… Wreszcie odważnie podniosłam głowę, gotowa podjąć walkę o najważniejszą sprawę w moim życiu i zobaczyłam, że mówię do oddalających się pleców, obco przygarbionych, jakby ktoś na nie wrzucił niewidzialny ciężar.
Zamknął za sobą drzwi sypialni. „Zasnąć, Jezu, szybko zasnąć”, pomyślałam tchórzliwie. „Rano okaże się, że to tylko zły sen. Na pewno”. Mimo to zwlekłam się z łóżka. Pokój zakręcił mi się przed oczami, zawirował, nie wiadomo, gdzie góra, gdzie dół. „Najpierw muszę przewietrzyć głowę, ochłonąć, wtedy…”. Uchyliłam drzwi na taras i zaciągnęłam się chłodnym powietrzem. A potem, krok po kroku, po‐ sunęłam wzdłuż smugi światła, sączącej się z domu, prosto w bezpieczny mrok ogrodu. Patrzę zdumiona na tę dłoń, na której wszystko jest zapisane, i milczę. „Ani słowa! Przecież to prosta socjotechnika”, staram się myśleć rozsądnie. „Każdy czło‐ wiek miał co najmniej jedno trudne przeżycie, które odżyje pod wpływem sugestii. Byle nie patrzyć w oczy, a Cyganka nie połapie się, co jest prawdą. Zresztą i tak zaraz walnie coś, z czym nie będę się mogła zgodzić!”. – Przed tobą, kochana, teraz najlepszy czas. Spotkasz kogoś, kto serce twe ogrzeje. A dłu‐ gie przed tobą życie… Teraz, kochana, czas na miłość i sukcesy. I co? Pstro! Dalej nie protestuję, bo jakże protestować przeciwko życiu usłanemu modrym kwieciem. Taka głupia nie jestem! – Wyciągnij kartę. – Nagle spostrzegam przed nosem wachlarz kart i posłusznie wycią‐ gam jedną z nich. „Cholera, dlaczego to robię?”, zganiłam się w myślach. – Powróżę ci, co będzie. Na całe życie! Albo na pół życia. Jak wolisz? „A skąd mam wiedzieć, co wolę?”, kombinuję. „I co dla niej znaczy pół życia? Pół to już mam za sobą. Więc niby które pół? A może pół prawdy? Nonsens, to tak, jakby w części po‐ zostać dziewicą. Lecz gdybym mogła poznać swoją… O matko, tylko nie to! Umarłabym ze strachu!”, myśli zalewają moją głowę. – Najpierw szepnij twoje imię… – Spoconą dłonią przysłania mi usta i odwraca głowę, na znak, że nie będzie czytać z ruchu warg. A ja posłusznie szepczę: – Marta. „No, nie! Tego, to już, kurwa, za wiele! Pozwalam sobą manipulować?”. – Wiesz co? Lepiej ty mi powiedz, jak masz na imię – zebrałam wreszcie siły i przystępuję do przejęcia gry. – Powiedz normalnie. Głośno. – Jestem Kasia – mówi Cyganka. – A ty sobie powróż na całe życie, nie będzie drogo, za czterysta. Masz dobrą kartę, Marta, nie żałuj pieniędzy, Cyganka prawdę ci powie, ty sama żyjesz, bez męża… – nęci niestrudzenie. Pozostawiam tę rewelację bez komentarza, milczę.
Przysiadłam na barierce tarasu, zmęczona wielogodzinnym łażeniem wokół ogrodu. Czy ta noc się nie skończy? Obok mnie przycupnęły obydwa koty. Wypełnione żalem i rozpaczą myśli, które napędzały tę wędrówkę, jakoś się spowolniły. Sprężyna zdechła, napęd przestał działać, w głowie już tylko sraczkowata rzadkość. Przez uchylone okno usłyszałam miarowe chrapanie Mojego Naj‐ wspanialszego Męża. Zasnął w salonie? No tak… na oddzielnej sofie, pod kocem. Widziałam to na filmach. Głupie serce ścisnęło się na myśl, że pewnie mu zimno bez pościeli. Chrapanie brzmiało monotonnie, jak niekończąca się żebracza pieśń w odpustową niedzielę. „A dobrze! Niech idzie do diabła i chrapie innej babie!”, poczułam przyjemną satysfakcję i jednocześnie żal, że już nigdy… „Jak można tak spokojnie spać, kiedy wali się świat?”. Otuliłam się szczelniej płaszczem, zarzuconym na cieniut‐ ką piżamę. Mimo pogodnego dnia, marcowa noc była chłodna. Poczułam ból napiętych mięśni karku i ramion. Sięgnęłam do kieszeni. Pusta paczka po papierosach. „W takim razie, gorąca her‐ bata”, wreszcie coś postanowiłam. Kiedy wchodziłam do mieszkania, w sąsiednich domach zapalały się już pojedyncze światła, a rysunek bezlistnych drzew stawał się coraz bardziej wyraźny na jaśniejącym niebie. W ślad za mną bezszelestne śmignęły koty. Cichutko, jak najciszej przeszłam przez pokój do kuchni. To siła przyzwyczajenia. Zawsze szanujemy nasze prawo do wypoczynku. Szanujemy siebie, bo w do‐ brym związku… W ciemności, naprawdę nieumyślnie, potrąciłam krzesło, które odbiło się od stołu, odskoczyło i rąbnęło oparciem o podłogę! Za nim poleciała szklanka, która widocznie stała na krawędzi blatu. Rozległ się huk i brzęk tłuczonego szkła! Chrapanie urwało się gwałtownie, w pół wydechu. Za‐ marłam. Usłyszałam ciężkie westchnięcie, a po chwili do kuchni wczłapał nasz zaspany pies! – Oj, mordko! – szepnęłam. Przykucnęłam, objęłam ciężki psi łeb i przytuliłam policzek do po‐ siwiałego pyska. – Nie pomyślałam – poczułam przyjemne ciepło i miarowe drganie psiego ciała, znak, że merda kikutem uciętego ogona. Kochane stworzenie. Zadziwiające, że psy są zawsze ta‐ kie pogodne. Nawet gdy je wyrwać z głębokiego snu, nawet gdy rozpada się ludzki świat ich opie‐ kunów. Pilot cieplutkim jęzorem przeciągnął po moim policzku, jakby czytał w myślach. Z czuło‐ ścią pogładziłam wielki łeb. – Więc teraz to ty, przyjacielu, będziesz mi chrapał przez wszystkie następne noce – szepnęłam, zmiatając szkło z podłogi. Poczułam bezsensowną ulgę, że przynajm‐ niej tego nikt mi nie odbierze. – Ty masz nieparzyste dzieci – mówi Cyganka. – Ot, nie trafiłaś! – tryumfuję. – Nieprawda! Ucieszyłam się z tej wpadki i od razu poczułam bezpieczniej. Bo przecież mam, jak diabli, parzyste dzieci! Dwie córki! Punkt dla mnie. Od tej chwili odważnie patrzę jej w oczy. W te dziwne, piękne, smutne oczy, błyszczące w nalanej twarzy, pod otłuszczonymi powiekami. – A prawda, prawda… Ty masz, kochana, dwie córki.
– Mamo, dzisiaj wracam późno. – Marysia, przelatując przez kuchnię, chwyciła jabłko z koszyka i cmoknęła mnie w policzek. – Mam kolokwium z prawa prasowego! Tatusiu, gdzie jesteś? Paaaa! – krzyknęła w przestrzeń. – A śniadanie? – pytam, ale odpowiada mi już tylko trzaśnięcie drzwiami i tupot butów gnają‐ cych chodnikiem. – Znów na czczo! – Machinalnie nacisnęłam przycisk domofonu zwalniający za‐ trzask furtki i przelałam owsiankę do psiej miski, bo tego świństwa nikt nie tknie – tylko Marysia i Pilot. Niskie, marcowe słońce wpadało przez kuchenne okna, rzucając długie cienie kubków na błę‐ kitny obrus. Pachniało kawą i pokrojonym szczypiorkiem. Bukiet żonkili, wielkanocna dekoracja, był jeszcze całkiem świeży i jarzył się teraz złociście. Ogarnęłam wzrokiem ową poranną sceno‐ grafię, owoc mojego talentu do tworzenia nastroju, który zawsze tak go rozczulał. Teraz Mój Naj‐ wspanialszy Mąż miał w nosie estetyczne przeżycia i domowe klimaty. Od świtu, z kubkiem pew‐ nie już zimnej kawy, siedział zamknięty w swojej pracowni i porządkował papiery przed odlotem. Pociągnęłam potężny łyk neospasminy prosto z butelki, i jeszcze jeden. Tylko spokój… „Ciekawe, ile czasu może zająć posegregowanie połowy życia i spakowanie jego rozdziałów w oddzielne teczki?”, rozważam, wyjmując z lodówki masło i kładąc kawałek na patelnię. „Może wystarczy minuta, dwie na każdy rok życia? A gdyby tak poświęcić sześć minut? Wtedy przy‐ najmniej każdy dzień miałby swoją sekundę. Tylko jak zmieścić w sekundzie narodziny dziecka? Albo dzień, w którym pierwszy raz wyznaliśmy sobie miłość? A noce? Noce strachu i czuwania przy łóżku, kiedy umierałam na myśl, że coś mu się stanie, po stokroć strząsając termometr, by uwierzyć, że jest zepsuty. A noce bezpiecznej pewności? – To nic, maleńka, to tylko zły sen, ko‐ chanie. Szszsz… Śpij już, śpij, jestem przy tobie. A noce splecionych ciał w przepoconej pościeli i nieprzytomność obietnic pomiędzy oddechami, że nigdy cię nie opuszczę, że aż do śmierci”. – Ta-rak, ta-rak, ra-tak… – łopatka stuka o brzeg patelni. – Ta-rak, ra-tak… Drżą mi ręce? Muszę pomyśleć o czymś zabawnym, natychmiast! Bardzo, bardzo zabawnym, o czymś… Jezu, ale ja już nic takiego nie pamiętam. Więc wyobrażam sobie śmieszną smużkę zielonkawego testosteronu, niespodziewanie wytworzonego przez jakiś cudaczny organ Mojego Najwspanialszego Męża, która się przeciska przez szparę pod drzwiami pracowni i rozłazi po ku‐ chennej podłodze. „Hmm… a dlaczego zielonkawego?”. Poczułam nawet smród. Zadziwiająca jest siła sugestii! – O, cholera! – mój własny głos zagłuszył myśli. – Cholera, to przecież szambo! Zośka znowu leje wodę bez opamiętania. No jasne, szambiara była dawno, przed świętami. Biegnę pod drzwi łazienki i walę w nie pięścią. Słyszę gromki wodospad prysznica i głos Erykah Badu, niską chryp‐ ką wtapiający się w ten akompaniament. Nie mam szans! Zdejmuję z nogi drewniak i walę nim w nowej tonacji! – Musisz się wściekać od rana? – wrzeszczy Zosia. Szum wody ucichł, ale przecież i tak musi przekrzyczeć tę swoją Badu. Otwiera drzwi i pojawia się przede mną owinięta w kąpielowy ręcznik, z zieloną twarzą pod aloesową maseczką. Tylko wokół ust i oczu, jak u klauna, kółka różowiutkiej skóry. – Nie, już nie muszę – uśmiecham się na ten widok. – Chodź na śniadanie. Wciąż się kontroluję, nawet udaje mi się zatrzymać ten przylepiony uśmiech. Stop-klatka. One
nic nie wiedzą, a nie chcę po sobie pokazać, że w domu dzieje się coś nie tak. To nie ja mam złą nowinę. Z Marysią poszło łatwo, teraz jeszcze Zośka. Niech i ona spokojnie jedzie na zajęcia. Może to głupie, ale pragnę ofiarować córkom o jeden więcej, spokojny i bezpieczny dzień życia. Dlatego smażę jajecznicę, jakby ten poranek nie różnił się od innych: na maśle, ze szczypiorkiem, tak jak lubi nasza młodsza córka. I zastanawiam się, kiedy on powie dziewczynom? I w jaki spo‐ sób to zrobi? I czy w ogóle się odważy? A może… może się rozmyśli? Może zrozumiał? Albo to ja, głupia, coś pokręciłam? Czuję do siebie obrzydzenie za tak żałosne myśli. Mam też niesmak w ustach po neospasminie, robi mi się niedobrze. Ratuję się łykiem zimnej wody i dalej mieszam jajecznicę, delikatnie przekładając łopatką, żeby nie wyglądała jak „rzygowiny”. Niezwykle uspo‐ kajająca czynność. – Mamo! Żeby tylko nie była jak rzygowiny, plizzz… – Zosia już siedzi przy stole, domalowuje paznokieć i nie patrzy na mnie. „Ma dar czytania w myślach? Muszę uważać”, przelatuje mi przez głowę. – Jesteś dzisiaj jakaś… – Odwróciłam się czujnie w stronę mojej młodszej córki. – Jesteś ja‐ kaś… Odświętna! – znalazła wreszcie właściwe słowo. – Odświętna? – zdumiona spojrzałam na drewniaki, dżinsy, sweter. – No, tak, jakbyś chciała mi coś powiedzieć. Ważnego! „Ona naprawdę ma szósty zmysł!”. – Chciałam ci powiedzieć, chciałam ci powiedzieć… – uśmiechnęłam się jak najswobodniej i postawiłam talerz na stole – że musisz sobie dosolić jajecznicę. Oraz że cię kocham. – Obeszłam stół i pocałowałam wilgotne włosy Zosi. – Przestańże się wreszcie pindrzyć! – dodałam opryskli‐ wie, czując, że łamie mi się głos. – Śniadanie i jazda do szkoły! Chyba dłużej nie wytrzymam – ani tego udawania, ani widoku zamkniętych drzwi, zza których, jakby nigdy nic, sączy się codzienna porcja jazzu. Na szczęście Zosia odsuwa talerz i zrywa się od stołu gotowa do wyjścia. – Buziaczki, królewno! – Cmoknęła mnie w policzek. – Czy ty przypadkiem nie masz uśmiechu na gumce? – Pa, tato! – Otworzyła drzwi pracowni, ucałowała ojca i wybiegła, nie zamykając ich za sobą. Teraz cały dom wypełnił się Don’t lose your mind i trąbką Milesa Davisa. – Ty masz, kochana, dwie córki! – słyszę w odpowiedzi. – Nieparzyste, znaczy się, że nie parka. To jak? Wolisz na pół życia? – pyta Cyganka. – Wszystko się sprawdzi, kochana. Za‐ pytaj się w drugim pokoju, niech kierownik zaświadczy. Wyjęłaś, kochana, dobrą kartę na miłość, ja powiem ci wszyściutko! Za dwieście? – Kobieto! – powoli wychodzę z ogłupienia. – Mam za sobą pół dobrego życia. Reszta może być lepsza lub gorsza. Nie mam na to wpływu i nic mnie to nie obchodzi. Nie chcę wróżb! – mówię z naciskiem. – Czy możesz wreszcie zrozumieć? „Oraz… panicznie boję się takich rzeczy”, dopowiedziałam w myśli. – Ty się boisz! – Prześwietla mój mózg, czy co? – Ech, nie trzeba, kochana, nie trzeba… Ty żałujesz Cygance pieniędzy… – Wzdychając, podnosi się ciężko, aż skrzypią poręcze fote‐
la. – Nie żałuj, kochana. Jeszcze tu przyjdę. Zarzuciłam na ramiona puchówkę Zosi i wtykam głowę w drzwi pracowni. – Wychodzę na godzinę – mówię do Mojego Najwspanialszego Męża. Staram się brzmieć zwy‐ czajnie. I na tyle donośnie, żeby się jakoś przebić przez dźwięki trąbki Milesa. Ale słyszę swój głos martwy i cichy. Odprowadza mnie nieobecne spojrzenie. Dostrzegam piętrzące się kartony i porozkładane teczki. Na jednej rozsypane laurki i dziecinne rysunki naszych córek. Poczułam smutek, który boli. I znów ten ciężar ramion. Wychodzę z domu, a za mną w podskokach urado‐ wany Pilot. Zatrzaskuję mu furtkę przed nosem, udając, że nie widzę zawiedzionego psiego spoj‐ rzenia i kieruję się w stronę domu Agaty. Moja przyjaciółka w szlafroku i w ręczniku zamotanym na głowie stoi przy kuchence i miesza w garnku. W kuchni unosi się nieznośny smród gotowanego mięsa. – Boże, co tu tak capi od samego rana? – przybrałam najbardziej żartobliwy ton, na jaki było mnie stać, sądząc, że wspięłam się na wyżyny. – A coś ty taka porannie jękliwa? – mówi, jakby miała słuch absolutny, i zaraz dodaje: – Faj‐ nie, że wpadłaś, właśnie zaczynam nowe życie i jesteś tego świadkiem! – Aga, zdaje się, że ja też zaczynam nowe życie! „Czyż to nie cud? Od razu trafiła się okazja, żeby wszystko z siebie wywalić”. – Świetnie, to wyjmuj dwie miski. Zjedzmy w pokoju. – Agata zakręca gaz i odwraca się do mnie, trzymając za uszy parujący garnek. – Dlaczego stawiasz tutaj? W pokoju, powiedziałam! Zaczynam się śmiać, śmiać… Nie mogę pohamować śmiechu. Najwidoczniej wielogodzinny stres potrzebował ujścia. Patrzę na garnek, który Aga trzyma w dłoniach, i pokazuję go palcem. – Co, co?… cha, cha, cha… Gdzie…? Czuję, jak odpływa całonocne napięcie, jak ten histeryczny śmiech oczyszcza śmietnik w mojej głowie. Nie mogę przestać. Wlokąc się za Agą do pokoju, widzę, że jej ramiona też zaczynają podskakiwać. – Przestań, przestań… bo nie doniosę… Cha, cha, cha, natychmiast się uspokój! Cha, cha… – wtóruje Agata. Opadamy na krzesła, zaśmiewając się przy każdym spojrzeniu na siebie. Ja podstawiam trzęsą‐ ce się miski, ona skaczącą łyżką nakłada gęstą zawartość garnka. – Zje… zjedzmy w po… pokoju! – wykrztusiłam spazmatycznie. Po policzkach już nam obu ciekną łzy. – Ach! O to chodzi?! – załapała. – Zjedzmy tedy w pokoju! – wyrecytowała uroczyście. – Amen – odpowiadam i zapada cisza. Zanurzam łyżkę w porannej strawie. – Co to jest, do diabła? Czy, czy to… flaki? O, Boże! T a k i e śniadanie? – Pierwsza porcja mięsnej brei, którą włożyłam do ust, rozbryzguje się wraz z parsknięciem. Agata sugestywnym gestem przeciera twarz rękawem szlafroka. – Mówiłam ci. Zaczynam nowe życie. Od dzisiaj. – Ja też zaczynam nowe życie… – natychmiast spoważniałam. Teraz jej wreszcie powiem.
– No to musisz przychodzić do mnie codziennie o dziewiątej rano – przerywa podekscytowana swoim planem. – Podstawą jest ciepłe śniadanie, tak zalecił chiński lekarz. A na obiad… – Zlituj się! Dla normalnych ludzi ciepłe znaczy kasza na mleku, jajecznica… – oderwana od swojego kłopotu, staram się wymienić prawdziwie poranne potrawy. – Zwariowałaś? Kto by jadł takie ohydztwa? W tej diecie nie musisz rezygnować z przyjemno‐ ści, chodzi tylko o to, żeby było ciepłe. Może sobie dopieprzysz? – proponuje, widząc, że odce‐ dzam gęstą zawartość miski. – Aga, to nie jest żadna przyjemność! To obrzydliwe – jęknęłam. – Z pieprzem czy bez… Zaraz się wyrzygam! Odbiło mi się mieszaniną majeranku z neospasminą i poczułam, że natychmiast muszę wstać, żeby pooddychać świeżym powietrzem. – No dobrze… Organizm sam wie, co dla niego najlepsze – ustąpiła, przysuwając do siebie drugą miskę flaków. – To leć do domu na owsiankę, a o pierwszej spotkamy się u was i zjemy ka‐ szę. Zrób na sypko, wiesz, na wodzie i z oliwą… – mówiła to już do moich pleców, bo ja szarpa‐ łam się z klamką od drzwi tarasowych. – Może i Jaś zje, jak mu ugotujesz jakiś sos, na przy‐ kład… – Nie zje! – wrzasnęłam, wydostawszy się wreszcie na dwór. – Jaś z nami nie zje! Dzisiaj, ju‐ tro, ani nigdy! – już nie potrafiłam się opanować. – Kaszy ani sraszy, ani innego gówna! – pękłam doszczętnie. – Wracaj, Marta! Natychmiast! – zażądała Agata. Lecz nie musiałam wracać, moja przyjaciółka już była przy mnie. – Płaczesz? – Złapała mnie z tyłu za ramiona i odwróciła twarzą do siebie. – Co jest? Sama jeszcze miała ślady łez od śmiechu, a w garści łyżkę, którą teraz odruchowo oblizała. Przetarłam kciukiem szczyty jej policzków, na znak, że łzy w tym przypadku nie są zbyt obiek‐ tywne. – Nie, nie… No, dobra, dobra… płaczę – rozszlochałam się. – Płaczę jak cholera, bo mam po‐ wód… I jest mi niedobrze, i idę do domu! – Czym się tak martwisz? – Przytrzymała mnie mocniej. – Co się dzieje, że aż jesteś zielona na twarzy? – No… no… nie mam pracy… – wyszeptałam, bo z moim głosem zrobiło się coś nie tak. – Jasne, jasne… – Aga kręci głową. – Wczoraj też nie miałaś. I przed tygodniem… Nie praco‐ wałaś, odkąd cię znam! – Tak, ale teraz… Oj, daj papierosa. – Papierosa??? A od kiedy to…? – Od dzisiaj… – chlipnęłam. – Właśnie od dzisiaj. – Jasne – przyznała. – Wczoraj nic takiego nie wpadłoby ci do łba – zagadując, łagodnie popy‐ cha mnie do pokoju, w stronę okrągłego stołu i tych ohydnych zaflaczałych misek. Siedzimy naprzeciwko siebie i milczymy. Na stole stoi pusty dzbanek po herbacie i pełna popiel‐ niczka – ślady czasu, który przegadałyśmy. Przyglądam się setkom cienkich kreseczek, z których
składa się grafika wisząca nad głową Agaty, i próbuję zrozumieć ich zawiłość, jakby tam właśnie tkwiło rozwiązanie moich życiowych problemów. Ona patrzy gdzieś w słoneczną nieskończoność, poprzez prostokąt okna wychodzącego na ogród. – Marta, czy… – Aga, boję się… – zaczęłyśmy jednocześnie. Zamiast zwykłego głosu, wydałam z siebie żało‐ sne kwilenie. – Boże, co ja teraz… Kocham go… Co ja… – Słuchaj… – Aga powoli odwróciła się do mnie. – Nie wiem, co powiedzieć, mój świat też się wywalił – westchnęła. – Byliście dowodem, że życie dwojga ludzi może być sensowne, że istnieją trwałe wartości i niepodważalne zasady. A teraz… – cmoknęła, gwałtownie potrząsnąwszy głową, aż ręcznik zsunął się z jej mokrych włosów na podłogę. – Ale wiesz co? – dotknęła mojej dłoni i ścisnęła ją z otuchą. – Myślę, że Jasiek się pogubił. Zobaczysz, będzie dobrze, nic nie jest prze‐ sądzone. Rozmawiajcie. Przecież to do niego niepodobne! – Tak? Za to podobne do tekstów, jakich pełno w kobiecych pismach – zakpiłam łzawo. – Zdaje się, że nie jestem jedyna na świecie, ale… wcale mi nie jest z tym lżej. Droga redakcjo… – siąk‐ nęłam nosem – przez wiele lat byliśmy kochającym się małżeństwem. Jednak… – zachichotałam nerwowo, wydmuchując nos. – Zobacz, co za pojemne słowo: oznacza zdradę, kłamstwa, rzut ostatniego hormonu na mózg starzejącego się faceta. Nie myślałam, że nam się to przydarzy. Na pewno nie nam, a jednak… – Zawsze potrafiliście rozmawiać – przerwała mi Agata. – W tym jest wasza siła. – Siła, co się zmyła… – pisnęłam, jeszcze bardziej rozżalona. – Aga, on teraz milczy. Prosiłam, chciałam zrozumieć. Powiedział… tylko… – Rozpłakałam się na głos, bezradnie, a Agata przygar‐ nęła mnie do siebie. – Powiedział… – Ciii, ciii… – leciutko kołysała niczym dziecko. – Noo już… – Że… się zakochał, rozumiesz? A co ze mną nie tak? O matko, co ja takiego… Czuję się jak gówno. Czuję… – Dość! Przestań! – Agata zrobiła tak gwałtowny ruch dłonią, jakby chciała ukręcić mi głowę, ale zaraz łagodnie zaczęła tłumaczyć. – Trudno, żebyś nie czuła się skrzywdzona. Ale, na litość boską, nie obciążaj się! Jasne, w związku dwojga ludzi nigdy nie ma jednostronnej winy, lecz te‐ raz musisz chronić siebie. – Znowu mnie przygarnęła. – No, nie rycz, Marta, poczucie krzywdy jest w tej sytuacji normalne, ale obarczanie się winą nie przyniesie ci nic dobrego! Zresztą, my‐ ślę, że ty niezbyt w tym wszystkim zawiniłaś… Idź, prześpij się i walcz! Nie ustawiaj się na pozy‐ cji przegranej. Wasz związek jest tego wart i są szanse. Jaś jest mądrym facetem. – Może i był… – mówię, ocierając twarz podszewką Zośczynej kurtki. – Widać, nie wszystko tam… – wymownie spojrzałam w niebiosa – rozdają dożywotnio. Wydało mi się, że powiedziałam coś bardzo zabawnego, ale Agata wcale się nie zaśmiała. Pa‐ trzy na mnie zatroskanym wzrokiem. – Jeszcze tu przyjdę – zapowiada Cyganka, stojąc już w drzwiach. – A ty, kochana, pomyśl. Nagle w pokoju zrobiło się jakoś pogodnie i jasno. Czuję przyjemne odprężenie. No i cze‐ go tak się bałam? Jest pięknie! Zdarzyło się coś niezwykłego! W końcu nie każdego dnia po‐
jawia się w życiu ktoś, kto cię zapewni o zbliżającym się szczęściu i gwarantowanej miłości. Bez względu więc na to, ile było w tym sprytu, domorosłej psychologii, a niechby i zwykłe‐ go naciągactwa – skutek jest niewiarygodny! Przepełnia mnie radość, energia. Zdumiewają‐ ce, że w ciągu kwadransa otrzymałam od przypadkowej osoby i w tak paskudny dzień wszystko, czego mi brakowało! Ludzie! Czyż to nie jest warte paru złotych? Wstaję z krzesła i zarzucam na siebie płaszcz. Przy bankomacie sprawdzam stan konta. Dwieście kilkanaście złotych, a nie ma nawet połowy miesiąca… „Co tam, większość ra‐ chunków już zapłacona!”, pocieszam się i szybko wystukuję kod oraz kwotę swojej decyzji: sto złotych. To mój świadomy wybór! Chcę się podzielić i mam do tego prawo. A jeśli ona dzisiaj nic nie zarobi? Przecież wróżenie to też praca, nie gorsza od innych… Czuję się lekka jak piórko w przestworzach! I dobra, i mądra. Wracam do biura, niosąc w kieszeni stówę, a w duszy wzruszający obrazek: Gromadka cygańskich dzieciaków wczepionych w Kasiną spódnicę, z której ona wyciąga i rozdaje świeżutkie drożdżówki z jagodami. Dzięki mnie dziś nie musiała ich ukraść! Ciekawe, dlaczego właśnie jagodzianki wydały mi się tak opty‐ mistycznym antidotum na głód i krzywdę cygańskiego dziecka? I to w miesiącu, w którym na jagodowych krzaczkach jeszcze nie dojrzały granatowe owoce. Kiedy więc Cyganka ponownie zagląda do pokoju, uśmiecham się promiennie. – Wejdź, mam coś dla ciebie. Odwzajemnia mój uśmiech i już od drzwi rozkłada wachlarz z kart jednym ruchem ręki. Spryciula! – Wyciągnij… – zachęca. – Wyciągnij, nooo… Nie wyciągam. – Kurczę, jak ty to robisz? – mówię jak do starej znajomej. – Pokażesz mi? Kasia znowu zwala się na fotel, tym razem już bez zaproszenia. – Najpierw wyciągnij kartę. – To dla ciebie – mówię, kładąc banknot, który moja Cyganka wolną ręką zręcznie ześli‐ zguje z blatu i chowa gdzieś pomiędzy fałdy kiecki. – Ale nie chcę, żebyś mi wróżyła. – To po co mi dajesz pieniądze? – Teraz ona spogląda na mnie nieufnie. – Bo nie żałuję, jak sądziłaś, i zwyczajnie chcę się z tobą podzielić. – Tak, to ja, kochana, nie wezmę. Błąd! Widzę, że zaczyna gmerać w spódnicy. „Czy rzeczywiście chce mi je oddać?”, zasta‐ nawiam się. – Bo już zasłużyłaś na zapłatę – dodaję szybko. – Już to zarobiłaś. Nie powiem ci dlacze‐ go, ale naprawdę zarobiłaś. Wtedy ona błyskawicznie przechyla się przez biurko i wyszarpuje króciutki włos z mojej skroni. – Ja włosów nie wyrywam – tłumaczy, widząc, że mnie wystraszyła – ale dla ciebie, ko‐ chana, to zrobiłam, bo ty jesteś miłą i dobrą kobietą – po czym oddziera rożek projektu roz‐ łożonego na biurku, tak szybko, że nie zdążyłam nawet zaprotestować. Czy ja śnię? Gapię się oniemiała, kiedy ona w ten kawałeczek papieru zawija mój włos. – Zabierz to do domu. – Wręcza mi zawiniątko. – Dosyp soli, nakrusz chleba i znowu za‐ wiń. A na dziewiąty dzień spal. – Odlicza coś na palcach. – To będzie w następny piątek, wtedy spal. Nie potrafię ukryć rozbawienia. Szkoda, że Hanusia tego nie słyszy. Byłaby zachwycona.
Że też akurat musiała wziąć dzień wolnego! Przypomniałam sobie jej przepis na pozbycie się kurzajek: zawiązać czerwoną nitkę, nasikać na palec, a potem mówiąc: „z wiatrem przy‐ szło, z wiatrem poszło” – zerwać nitkę i rzucić za siebie, koniecznie przez lewe ramię. – A śmiej się, śmiej, na zdrowie, ale lepiej to spal, kochana – mówi, zgarniając karty i po‐ stukując nimi o krawędź biurka. – Bo miłość twoja ma się spełnić w dziewięć miesięcy. Aku‐ rat na zrównanie dnia z nocą. „Aha, gadaj sobie, gadaj!”, mówię w myślach. Choć… teoretycznie, wszystko jest możli‐ we. Skoro jednego, jedynego wieczoru – pstryk! – i rozpieprza się całe życie, to ile może się wydarzyć przez dziewięć miesięcy, na które składa się prawie trzysta wieczorów? Przez resztę lata, całą jesień i zimę? Z dnia na dzień można stać się bankrutem, kaleką, trupem lub mordercą. Można zgubić złotą doxę po pradziadku albo wygrać milion w totka. A nawet znaleźć stukaratowy brylant, który ktoś kupił na azjatyckiej aukcji, a zgubił na mojej ulicy. Tylko, nie wiedzieć czemu, prawdopodobieństwo zostania trupem jest o wiele większe niż dozgonne spanie na brylancie – wystarczy kraksa, zawał czy grom z jasnego nieba. Jeśli zaś mowa o trafieniu miłości przez dojrzałą kobietę, to – z perspektywy moich trzech samot‐ nych lat – rachunek prawdopodobieństwa wydaje mi się produktem przereklamowanym i bezwartościowym. Wybiegłam od Agaty jak na skrzydłach. Komu miałabym bardziej zaufać? Aga jest mądra i wy‐ chodziła ze znacznie gorszych opresji niż moje porzucenie. Dodała mi tyle otuchy, że kawałek po‐ wrotnej drogi między naszymi domami mogłabym nazwać aleją Przelotnej Wiary i Nadziei. „Oczywiście, spróbuję porozmawiać z Jasiem, jeszcze raz spróbuję, zmuszę go, przekonam, za‐ wsze potrafiliśmy się dogadać, zaraz wszystko sobie wyjaśnimy. O, tak, będzie dobrze!”. Lecz już za furtką czekał mnie grobowiec, mroczna beznadzieja. A jeśli wiara, to w cud jedy‐ nie – najlepiej w trzęsienie ziemi albo przejście trąby powietrznej, która zmiotłaby wszystko, oprócz naszego skrawka ziemi, naszego nieba, naszej rodziny. No bo w co wierzyć, kiedy twoje słowa nie docierają do najbliższego ci człowieka, trafiają niczym w mur, bo on, ni stąd, ni zo‐ wąd, przestał być najbliższy? Już nie rozumie moich słów. A odpowiedzialność, rodzina, zaufa‐ nie? Nie warto było się do nich odwoływać, nie wspomnę nawet o miłości. Na tym naszym skraw‐ ku ziemi nieznane było już takie słowo. Nie wykrzesałam z siebie złości, nie cisnęłam krzesłem ani nawet głupim talerzem, nie walnę‐ łam pięścią w stół! Kiedy psuje się telewizor, czasem trzeba mu dobrze przyłożyć i pomaga – nie słyszałam, by naprawił go rozsądny monolog. Tym bardziej nie pomógł, gdy w grzesznym ciele Mojego Najwspanialszego Męża popsuły się synapsy i przełączyły na ułomne przewodzenie selek‐ tywne – nie mogłam zrobić nic. Miałam przed sobą robota, który działał na pół gwizdka, w trybie awaryjnym. Alert! Wykonać podstawowe zadania: Poinformować! – poinformował. Spakować się! – spakował. Oszczędzać energię, kończy się zasilanie! – oszczędza, milczy.
Lecz w relacjach między najbliższymi sobie ludźmi nie tylko słowa się liczą. Z nadzieją więc spojrzałam mu w oczy. I co tam zobaczyłam? Bezgraniczną pustkę! „Nie znałam mężczyzny, któ‐ rego kochałam, mężczyzny, z którym przeżyłam pół życia?”. Jego wzrok był zasnuty mgiełką sub‐ stancji, jaką wytwarza jakaś cholerna przysadka czy szyszynka, zakłócając zapewne pracę mózgu i ograniczając zasób słów do: „wiem”, „przykro mi”, „już postanowiłem”, „odchodzę”… Koniec. Wieczorem byłam już porzuconą żoną. – Teraz mogę wziąć od ciebie pieniądze – powiedziała wesoło Cyganka. – A ty, kochana, rób swoje i czekaj. – Wstając, wepchnęła karty za rozpięcie bluzki, gdzieś pomiędzy wielkie cycki. – Zobaczysz, dziewięć miesięcy szybko zleci. Przy drzwiach, z ręką na klamce, odwróciła się jeszcze i rzuciła: – Aaaa… ty myślisz, że ja mam dzieci… Uśmiechnęłam się ciepło i pokiwałam głową. – Miałam, kiedyś. Dwadzieścia lat temu. Nie dało się uratować. Czworo ich miałam, ko‐ chana… Wszystkie zatruły się czadem. Pojęłam piękno i smutek jej oczu. Oczu, które kiedyś z miłością strzegły swoich dzieci, a później płakały po ich stracie.
Szybkie łącze Tego wieczoru rozsiadłyśmy się na kanapie, żeby obejrzeć wiadomości. Patrzę na swoje cór‐ ki i myślę o Cygance. O tym, co mi powiedziała na koniec. Boże, co ona musiała wtedy przeżywać? Lepiej nie myśleć… Kiedy się czegoś boję, wolę o tym nie myśleć, tyle że nie za‐ wsze to się udaje. Zresztą boję się też niemyślenia. Boję się mnóstwa rzeczy, również gada‐ nia o tym, czego się boję. Oczywiście, za nic się do tego nie przyznam. Dziewczynki podbierają sobie kanapki, walcząc o te z wędzonym boczkiem i domowym kiszoniakiem. Udaję, że nie widzę, bo przecież na co dzień świrują z liczeniem kalorii i żad‐ na nie sięgnęłaby do lodówki po tłusty boczek. Jeszcze by mi się oberwało, że kupuję taki syf! Ale talerz gotowych kolorowych kanapeczek to zupełnie co innego. Sama je zaniosłam przed telewizor, chociaż, odkąd pamiętam, nie zgadzam się na żarcie przed telewizorem. Po to jest stół w jadalni, czyż nie? Marysia nawet się trochę obruszyła, ale powiedziałam, że na stole akurat nie ma miejsca, bo rozłożyłam się z pracą. A prawda jest taka, że nieba bym im – moim kwiatuszkom, kruszynom, skarbiątkom – przychyliła za to, że są żywe i że mogę je sobie kochać i rozpaskudzać. Pewnie mi to przejdzie, jak zapomnę o Cygance albo jak która mnie wkurzy. Ale na razie jestem wzruszona, czyli wolno mi łamać zasady. W końcu teraz ja tu rządzę! Niech więc sobie wcinają rozwalone przed telewizorem, gapiąc się na wieczorne wiado‐ mości, które mnie dzisiaj guzik obchodzą. Wielka powódź na Półwyspie Indochińskim? To i tak tysiące mil stąd. Ciuciubabka polityków? A niechby nawet sobie, durnie, poobgryzali uszy! Czymże jest walka o apanaże w obliczu życia i śmierci? Albo takie zniknięcie dziewią‐ tej planety z Układu Słonecznego – trudno, osiem ich czy dziewięć – co za różnica. Zamiast w telewizor, zerkam na dziewczynki. One przeżuwają boczek, a mnie rozsadza szczęście, że tak samo jak dwadzieścia lat temu, kiedy Pluton normalnie zasuwał wokół Słońca, mam je tuż przy sobie. Szczęśliwa, że kiedyś nie spałam po nocach przez ich ospy i świnki, szczęśli‐ wa na wspomnienie pierwszych kulfoniastych laurek, które dostawałam od nich na imieni‐ ny, i wszystkich szkolnych cenzurek – i tych z czerwonym paskiem, i z nieodpowiednim z zachowania za opuszczone godziny. Szczęśliwa, że mogłam je wspierać w czasie zawie‐ dzionych miłostek, tulić i ocierać buzie mokre od łez. A nawet na wspomnienie własnych łez upokorzenia i wstydu, kiedy nauczycielka groźnie wskazywała mnie palcem, mówiąc: „Pani córka też brała udział! Rada pedagogiczna rozważa usunięcie jej ze szkoły…”. Jestem szczęśliwa, że teraz są takie mądre i takie dorosłe, i że tyle już mamy za sobą. – Spójrz, spójrz! To możliwe? – Zosia trąca mnie łokciem. – O rany! Mówili, że ona ma sto lat! Spoglądam na ekran, gdzie stuletnia staruszka dziarsko popyla z siatką na zakupy. Po‐ marszczona jak przejrzała morelka, włosy rzadziuchne niczym babie lato. Ale jaka forma! – Kurczę! Nawet we trzy tyle nie mamy – Zośka nie może się nadziwić. – Wiecie co? Za‐ raz, zaraz… – liczy coś pod nosem – razem mamy dziewięćdziesiąt lat! – Nieźle! Średnia wynosi trzydzieści! – śmieję się.
– No wiesz? Nie świruj, nie podczepiaj się pod nie swoje – zaprotestowała Marysia. – Nie ma żadnej średniej, ktoś tu musi być matką! – No i jest – podnoszę do góry dwa palce, jak grzecznie zgłaszająca się do odpowiedzi uczennica. – Matka to ja! – Nie wystarczy ci, że nie mamy ojca? – Maryśka olewa moją deklarację. Wali zaczepnie, nie dostrzega żartu. „O, proszę! Jakie różne oblicza ma to moje matczyne szczęście na co dzień”, uśmiecham się w duszy. „Po prostu kalejdoskop barw!”. – No! – potwierdza Zosia. – Przez to mamy zaburzone relacje z płcią odmienną. – I nigdy nie zwiążemy się z żadnym facetem, bo w podświadomości mamy zapisane, że szkoda czasu dla kogoś, kto i tak nas kiedyś zostawi! Oho, oho! Jedna zaczyna, druga kończy! Robię się czujna. Dobrze to znam. Zazwyczaj trudny temat pojawia się z zaskoczenia. Zawsze dzielnie biorę to na siebie, bo gdzie moje nieszczęsne dzieciny mają odreagować rozczarowania? Trudno, obrywa mi się wtedy i za ojca, i za matkę, za samcze geny niewierności, za przypadek, który rządzi światem, i za te‐ stosteron, który anuluje przypadek – siła złego na jednego! Słowem, coś tu mi źle pachnie. – To się nazywa przeniesienie – mówi Marysia, która ostatnio czyta książki psychologicz‐ ne i poradniki o damsko-męskiej tematyce. – Na przykład mój podświadomy zapis brzmi: statystyczny facet jest świnią! Dlatego, jeśli chodzi o Marcina, to ja z nim tylko… – Zaraz, zaraz… – wtrącam się, bo widzę, że zaczyna być poważnie i trochę niebezpiecz‐ nie. Mamusine kanapeczki dawno zostały pożarte, a mój nieopatrzny żart sprowokował roz‐ mowy o życiu. I chociaż sama mam ochotę na podobną wypowiedź o mężczyznach, to nie mogę popierać smarkul w tak idiotycznym feminizmie! W dodatku lubię Marcina. Mówię więc poważnie: – Po co robić schemat z naszego zdarzenia? Nie ma kalki na życie! A rzeczy‐ wistość… – Rzeczywistość? – Marysia zerka na siostrę. – Rzeczywistość jest taka, że ty też nam nie ułatwiasz! – No właśnie, jeszcze nam dowalasz swoją postawą! – nakręcona Zosia podnosi głos. – Co zrobiłaś, żeby nam pokazać, że kobieta potrafi sobie radzić z życiem? „O, tego to już za wiele! Ja sobie nie radzę? Ja?”, czuję się osaczona i robi mi się przykro. „Odwaliło im, czy co? Spokój, tylko spokój… Nie dam się sprowokować”. – Teraz przegięłaś, Zośka – mówię spokojnie, lecz chyba z zaciśniętą szczęką. – Mało zro‐ biłam? Pracuję i radzę sobie z domem, z rachunkami. Robię wszystko, żebyście miały we mnie oparcie i poczucie bezpieczeństwa, żebyście… – Czyli pokazujesz, jak w trudnych okolicznościach kobieta zamienia się w twardziela! Chociaż tak naprawdę to wszystkiego się boisz – Zosia przestaje panować nad sobą i wrzeszczy. – Mamo, ty przestajesz być kobietą! Udajesz jakiś traktor na gąsienicach! – Może chcę, żebyście zobaczyły, że odejście mężczyzny to nie jest żaden koniec świata? – nadal mówię łagodnie, ale jestem coraz bardziej rozżalona. – Tutaj wciąż jest rodzina, mi‐ łość, ciepło… Czy to nie kobiecość właśnie? – Zbiera mi się na płacz, więc szybko zapalam papierosa. – Nie raczyłaś tego zauważyć? – Nie denerwuj się, królewno – Marysia włącza awaryjny program łagodzenia. – Przecież my to wiemy, jesteś najwspanialsza, mamo! Ale dlaczego, na przykład, nigdy nie płaczesz? Nawet teraz? – pyta poważnie i na wszelki wypadek mocno otacza mnie ramionami.
– Kobiecość nie polega tylko na tym, żeby być matką – nawija tymczasem Zośka. – Praw‐ dziwa kobiecość budzi się w obecności mężczyzny. I wiek nie ma tutaj żadnego znaczenia, zresztą nie jesteś wcale taka stara. – Wstaje, mówi coraz szybciej i od czasu do czasu spoglą‐ da ponad moją głową na siostrę. „O co im, cholera, chodzi? Chcą mnie wyswatać, czy co? Och, gdybym wiedziała, do cze‐ go to zmierza!”, moje myśli galopują. – A ty wcale nie zwracasz uwagi na facetów – kontynuuje Zosia – jakbyś była jakaś bezpł‐ ciowa! I w ogóle, zachowujesz się jak wierna żona, chociaż już dawno nie jesteś niczyją żoną! Niczyją! Zrozum to wreszcie! – wyterkotała na jednym oddechu i znowu zwaliła się na kanapę. „Ups! Nie powiem, zabolało!”, zbieram myśli, nie wiem, co odpowiedzieć, a moje uprawo‐ mocnione łzy nagle swobodnie trysnęły i łaskoczą w policzki. Czuję się jak mała dziewczyn‐ ka, która coś przeskrobała, a nie bardzo wie co. Bo rodzice często nie karcą za przewinie‐ nia, tylko za to, że czegoś nie zrozumiemy. – To mam się uganiać za facetami, tak? – Siąknęłam nosem. – Nawet jeśli nie chcę? Jeśli mi to niepotrzebne? – Nie zamierzałam być złośliwa, jednak z potrzeby zatuszowania swojej łzawej słabości dodaję: – Oto moja klęska wychowawcza! Oraz efekt szkodliwego wpływu pospolitej prasy dla głąbów, poradników dla idiotek i innych obrazkowych gówien! Hanusia byłaby zachwycona, gdyby to słyszała! Agata parsknęłaby śmiechem. A ja? Gdy‐ bym mogła, to połknęłabym te słowa z powrotem, nawet bez popijania wodą. Jest mi wstyd. – Mamo… – Marysia wypuszcza mnie z objęć i siada obok. Znów próbuje ratować sytu‐ ację. – Zośka trochę przegięła – mówi łagodnie i podaje mi chusteczkę. – Jasne, że czasem trzeba powalczyć… – Bez przesady, nie żyjemy na pieprzonej wojnie! – warczy Zosia. – Kobieta potrzebuje opieki i ciepła. Jest stworzona do miłości… Ale ty, mamo, chyba już o tym nie myślisz – Marysia podsuwa mi otwartą gazetę, z gatunku wzmiankowanej przed chwilą głupawki. – Nie jesteś sobą… Przestań już udawać twardzielkę, co? No, popatrz… – niezdarnie głaska moją dłoń. „Bingo! Stworzona do miłości! Jeśli się w nią wierzy. Jeśli się wierzy w siebie i w swoją kobiecą atrakcyjność. Jeśli nikt ci tej wiary nie schrzanił”, myślę, patrząc na przesłodzoną fotografię, i wycieram twarz rękawem swetra, bo chusteczka wydaje mi się zbyt ostentacyj‐ na. Liter i tak nie widzę, wszystko się zamazało. Wlepiam oczy w tę fotkę, żeby zyskać na czasie, a tam… jakaś wypindrzona nieboraczka omdlewa w napakowanych męskich ramio‐ nach. Że niby ona taka słaba, lecz on ją na pewno, ale to na pewno przed wszystkim ochro‐ ni. Kłamstwo, dość sugestywne, wyrzygane z Photoshopa. Czy na wejściu w dorosłe życie mam powiedzieć własnym córkom, że miłość, zaufanie, przywiązanie to są dla mnie słowa- nic? Z wierzchu zwietrzałe, a w środku wyżarte, że to tylko cieniutkie skorupki ulepione z kilkunastu liter? Że to wszystko jest gówno warte? Nic takiego nie powiem, bo jestem matką! Bo przed nimi całe życie, a młodzieńcza miłość jest taka piękna. W końcu wzrok mi się trochę wyostrza, chyba ze złości, wprawdzie nie za bardzo, ale na tyle, by odczytać wstępny akapit, zwany spolszczonym lidem, wytłuszczony boldem: Staty‐ styki mówią, że najbardziej uwielbiane przez mężczyzn kobiety nie należą do zaradnych i przebojowych! Chcesz go zwabić? Chcesz go przy sobie zatrzymać? Pokaż mu, jaka jesteś
słaba i krucha, i że sobie nie radzisz. Że wciąż potrzebujesz jego opieki, że życie cię przera‐ sta. – Boże! Czy zaglądasz mi przez ramię? Czytasz ze mną? – Połóż się, gdy jesteś zmęczona i poproś, żeby on otulił cię kocykiem. Szlochaj w jego ramionach, kiedy jest ci smutno. Za‐ pomnij o swoim drugim fakultecie, nie musisz być najmądrzejsza! – I co? Nie zagrzmisz? Choćby pro forma? – Wzruszaj go swoją nieporadnością… Oho, już chyba wiem, o co tu chodzi. Przypominam sobie, jak któregoś dnia wyprawiłyśmy się do supermarketu. Pcham wózek pełen zakupów, które zamierzamy przeładować do bagażnika. Wtedy Marysia zauważa kichę w lewej tylnej oponie. Chce mi się płakać ze złości. I z żalu, że co najmniej dwadzieścia moich bliskich koleżanek może sobie w takiej sytuacji zwyczajnie zadzwonić do męża. – Koteczku, natychmiast przyjedź, złapałam gumę! Cooo? Za piętnaście minut? Nie ma mowy. Za piętnaście minut to ja mam kosmetyczkę! Ale ja nie wiem, do kogo zadzwonić. Bo niby gdzie? Do cudzego koteczka? Na dodatek nie mogę okazać bezradności. Widzę przerażenie na twarzach dziewczyn, układające się w pytanie: „No? Co teraz będzie?”. A czy ja wiem, co będzie? Sama jestem wystraszona, lecz sprężam się i mówię dziarsko: – Spokojnie, moje panny. Zaraz wam pokażę, jak dzielna kobieta własnoręcznie zmienia koło! Zakasuję rękawy, wsiadam do auta i przez chwilę zastanawiam się, gdzie jest ten cholerny piz‐ dryk do otwierania maski. Przecież wiedziałam. Po chwili doznaję olśnienia, że w tym samocho‐ dzie wszystko jest pod wyściółką bagażnika, więc – ufff! – przynajmniej nie muszę szukać tego… jak mu tam. – Wsiadłam, żeby zaciągnąć hamulec ręczny – skłamałam gładko i szybko zaciągnęłam hamu‐ lec ręczny. To już drugie olśnienie! Nagle sobie przypomniałam, że przecież Mój Najwspanialszy Mąż próbował nauczyć mnie tego wszystkiego, kiedy szykował się do odlotu. Co za przyzwoity gość! Lecz wtedy nie miałam pojęcia, że zamierza odfrunąć, więc po co miałabym się skupiać na takim beznadziejstwie? Otwieram bagażnik i pewnym ruchem podnoszę jego dno. Chcę zrobić na dziewczynach wrażenie. O! Jest zapasowe. A w nim – niespodzianka – i lewarek, i zasobnik z kluczami. Dzielnie wytargałam koło oraz całą resztę, podstawiam lewarek, znalazłam nawet specjalny otwór, żeby go zahaczyć! Kręcę, kręcę, a auto cudownie unosi się, unosi. Gdzie werble i fanfary? Jestem z siebie dumna! Zerkam na dziewczyny i nie widzę na ich buziach nawet cienia podziwu. A jeśli maluje się tam jakiekolwiek uczucie, to raczej zniecierpliwienie. Albo coś w ro‐ dzaju niesmaku. – Teraz śruby – mówię niezrażona. – Odkręcimy je na krzyż, najpierw górną i dolną, później lewą i prawą. Albo… wręcz przeciwnie – dodaję, widząc, że żadna ani drgnie. Próbuję nogą. Też nic. Wskakuję na klucz z impetem! Cholera, nie dam rady. Trochę mi głupio, ale adrenalina wciąż działa. – W takim razie – uśmiecham się niepewnie – zaraz wam pokażę, jak kobieta zmienia koło, tyle że przy użyciu faceta! – mówię, kierując się w stronę Żuka, obstawionego kobiałkami truska‐ wek.
„Jest Żuk, musi być i facet”, myślę i podziwiam się za tę prostą logikę i jasny przebłysk inteli‐ gencji. A córeńki? Odprowadzają mnie rozanielonym wzrokiem! Za furgonetką stoi aż dwóch fa‐ cetów i palą papierosy. Prężnie petują pod obcasami, gdy bezradnie zwieszam ręce i łamie mi się głos: – Panowie, coś mi się stało w oponę… Kiedy prowadzę ich do naszego auta, na twarzach dziewcząt nareszcie widzę szczery podziw i akceptację! – Dlatego musimy mieć porządne łącze – ocknęłam się w sam raz na koniec monologu Zoś‐ ki. – Nasz net to jakieś przedpotopowe gówno. „Aha, więc po to trzeba było mnie nazwać traktorem, pognębić brakiem wdzięku i kobie‐ cości, żeby teraz przejść do załatwienia tak banalnej sprawy, jak internet?”, próbuję złapać zgubiony wątek. „Straszne głuptasy z tych moich dużych mądrali”. – Ale ty się nie odważysz, widzę po twojej minie. Wykazujesz zero instynktu samozacho‐ wawczego! – Zośka dalej się nakręca, a ja unoszę brwi. – I tak, właśnie tak! Jesteś typową, bezkrytyczną kobietą jednego mężczyzny, który dawno ma cię w dupie. Spójrz na siebie! Konserwa i średniowiecze! Zupełnie nie wiem, na co, jej zdaniem, powinnam się odważyć, żeby wykazać instynkt sa‐ mozachowawczy. Co wspólnego ma średniowiecze z internetem, a moja mina z konserwą? I co ma do tego ten, co ma mnie w dupie, który jest jej ojcem? Ale już nie pozwolę po sobie jeździć. O nie! Jestem nowoczesną kobietą, otwartą na rozwój techniki. Ja dam wam zaraz średniowiecze! – Oczywiście! Musimy mieć superszybkie łącze! Też o tym myślałam – kłamię w żywe oczy i na wszelki wypadek robię to z entuzjazmem. – Wszak internet jest współczesnym oknem na świat, gwarancją nieograniczonego dostępu do informacji, a przy dzisiejszym tempie ży‐ cia i postępie w kluczowych dziedzinach informacja jest bezcennym towarem i najwyższą wartością! – bez zająknięcia klepię jakieś zapożyczone, farmazońskie sformułowania. – Ju‐ tro wszystko załatwię! Nie mogłyście od tego zacząć? Oczęta moich córek robią się okrągłe jak agresty. Patrzą na siebie z niedowierzaniem. – Ależ z ciebie dyplomatka! – pieje Marysia. – Okno na świat… cha, cha, cha. – Zawsze wierzyłam w swój dar przekonywania! – Zośka obsypuje mnie pocałunkami i ma minę zwycięzcy. – Wiesz, może ci pożyczę torebkę w groszki! – łagodzi słodziutko. – Oj, Zośka! Nie nazywajmy tego darem, to była wredna manipulacja! – śmieję się, bo at‐ mosfera nareszcie zelżała, bo dziewczyny będą miały wymarzony net, bo wyobraziłam sie‐ bie, jak wkraczam do nowego operatora, wymachując torebką w groszki. – Nie chcę jutro tej torebki! – zakończyłam z godnością. – A kto ci powiedział, że jutro? Dopiero na randkę, królewno! – Czyli nigdy. – Odetchnęłam z ulgą, zbierając ze stolika talerze po kanapkach. – Ta to‐ rebka jest fajansiarska! – dodałam z satysfakcją. – Sorry, ale ktoś ci to musiał powiedzieć.