fryzjer14

  • Dokumenty450
  • Odsłony56 463
  • Obserwuję50
  • Rozmiar dokumentów757.3 MB
  • Ilość pobrań29 498

Zofia Rychter - Zakochanka

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Zofia Rychter - Zakochanka.pdf

fryzjer14 Dokumenty ebook Ebook
Użytkownik fryzjer14 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 236 stron)

Co​py​ri​ght © 2013 by Zo​fia Rych​ter All ri​ghts re​se​rved. Co​py​ri​ght for the Po​lish Edi​tion © 2013 G+J Gru​ner+Jahr Pol​ska Sp. z o.o. & Co. Spół​ka Ko​man​dy​to​wa 02-674 War​sza​wa, ul. Ma​ry​nar​ska 15 Dział han​dlo​wy: tel. 22 360 38 41–42 faks 22 360 38 49 Sprze​daż wy​sył​ko​wa: Dział Ob​słu​gi Klien​ta, tel. 22 360 37 77 Re​dak​cja: Zo​fia Ro​ki​ta Ko​rek​ta: Ja​dwi​ga Pil​ler Pro​jekt okład​ki: Wio​let​ta Wi​śniew​ska Zdję​cie na I stro​nie okład​ki: Shut​ter​stock Re​dak​cja tech​nicz​na: Ma​riusz Te​ler ISBN: 978-83-7778-437-2

Spis treści Dedykacja Wstęp Czerwiec Dosyp soli, nakrusz chleba Szybkie łącze Lipiec Błagam cię, kobieto, weź tę pracę! Opracowanie kompleksowe Portal randkowy Randka, której… nie było Stuknij się w tę pustą bańkę! Randka z Frankiem Sierpień Starczyłoby na Malediwy Randka z Jankiem Tysiąc od komornika Randka ze Zbyszkiem Żona od niego poszła Randka z Mariuszem Nie przegap znaku Kim jest ten trzeci? Konfensjonał Wrzesień Efekt motyla Już mi cieplej Wracaj! Szybko! Zielona teczka Prawdziwe męskie cudo!

Na odlocie Październik Czy to miłość właśnie? To drugie tyle, co do Krakowa Punkt widzenia Listopad Co chatka, to zagadka ¡Magnífico, Espléndido! Grudzień Święta Genowefa Śnieżyca Czas na bigos i pierniki Wesołych Świąt! Styczeń Przedstawiciel handlowy Wciąż się trzeba ze mną cackać Imieniny kota Randka z Markiem Boga mi w to nie mieszaj Jaja à la corrida Luty Od tego się umiera No, kopnij osła w tyłek Bilet do Wiednia Marzec Musimy porozmawiać Komedia skończona Dziś do Wiednia

Za​le​wam wrząt​kiem kawę i na​gle, za​miast jed​ne​go kub​ka, wi​dzę trzy. Prze​cie​ram oczy. Dziew​czy​ny chi​cho​czą. Nie​dzie​la. Jed​na wsta​wia grzan​ki, dru​ga mie​sza twa​róg ze śmie​ta​ną, obie w noc​nych ko​szu​lach. Cu​dow​ny po​ra​nek! Śnia​da​nie go​to​we, a moja rola w kuch​ni ogra​ni​czy​ła się do trzy​krot​ne​go prze​chy​le​nia czaj​ni​ka. Żad​na też nie wy​łą​czy​ła​glis​san​dem wprost na po​sła​nie Pi​lo​ta. Koty czuj​nie przy​sia​dły pod sto​łem, przy​pad​kiem spa​da​ją tam skraw​ki szyn​ki. Uda​ję, że nie wi​dzę, kto pod​kar​mia tłu​ste dar​mo​zja​dy. Jest pięk​nie! Moim cór​kom – Mag​dzie i Kasi

Wstęp Oto Za​ko​chan​ka. Całe ży​cie upie​ra​łam się, że sło​wo ma moc spraw​czą. I oto przed pań​stwem do​wód na słusz​ność tej teo​rii. O Za​ko​chan​ce wspo​mnia​łam już trzy lata temu w swo​ich Zie​lo​nych drzwiach. Wte​dy – dla​te​go, że to jej au​tor​ka – Zo​fia Rych​ter – moja przy​ja​ciół​ka i są​siad​ka wspie​ra​‐ ła mnie, gdy pi​sa​łam Nig​dy w ży​ciu. To ona była pier​wo​wzo​rem Uli, przy​ja​ciół​ki Ju​dy​ty. Ula, rzecz ja​sna, jest po​sta​cią fik​cyj​ną, ale bez Zosi by​ła​by kimś zu​peł​nie in​nym. Oto Zo​fia Rych​ter. Pi​sze o ko​bie​cie, któ​ra (jak każ​da z nas ) jest po przej​ściach i bie​rze ży​cie w swo​je ręce. I co się dzie​je? By​cie po​rzu​co​ną nie jest tyl​ko nie​szczę​ściem – bywa, że na​gle uka​zu​je świat w zu​peł​nie in​nej per​spek​ty​wie. Zo​sia za​przy​jaź​nia nas ze swo​ją bo​ha​ter​ką Mar​tą – od​waż​‐ nie po​szu​ku​ją​cą swo​je​go miej​sca w ży​ciu. Ko​bie​ta jed​ne​go męż​czy​zny, któ​ry był męż​czy​zną nie​jed​nej ko​bie​ty. Czy od​naj​dzie w swo​im ży​ciu miej​sce na mi​łość? Kto ją w tych po​szu​ki​wa​niach bę​dzie wspie​rać? Czy licz​ni męż​czyź​ni, któ​rych spo​tka na swo​jej dro​dze, da​dzą jej to, cze​go po​trze​bu​je? Do cze​go tę​sk​ni? Z cze​go na​gle zda​je so​bie spra​wę? Zo​sia opro​wa​dza nas po świe​cie Mar​ty. Se​kun​du​ję temu, tak jak Ona nie​gdyś to​wa​rzy​szy​‐ ła Ju​dy​cie, w jej na​ro​dzi​nach. Po​wo​dze​nia, Zo​siu! Ka​ta​rzy​na Gro​cho​la

Czerwiec Dosyp soli, nakrusz chleba Dzień, w któ​rym do biu​ra we​szła Cy​gan​ka, był jed​nym z tych bez​na​dziej​nych, kie​dy nic się nie uda​je, lu​dzi​ska są na​dę​ci i nie​życz​li​wi, sta​ty​stycz​na po​ło​wa pa​sa​że​rów za​po​mi​na o ska​‐ so​wa​niu bi​le​tu w au​to​bu​sie, a kie​dy ku​pu​jesz ga​ze​tę – bo wła​śnie jest wto​rek i nowy ty​go​‐ dnik do po​ran​nej kawy – my​ślisz, że kio​skarz ma tak ni​sko okien​ko po to, żeby ci spraw​nie prze​gryźć szy​ję. Wie​czo​rem wszy​scy li​czą na unie​win​nie​nie, sły​sząc w te​le​wi​zo​rze o nie​ko​‐ rzyst​nej kon​fi​gu​ra​cji bio​me​te​oro​lo​gicz​nej. Ot, czło​wie​cza sła​bość i tyle. W ta​kie dni nie​zmor​do​wa​nie ćwi​czę cha​rak​ter, by udo​wod​nić, że nie za​li​czam się do prze​‐ cięt​nej śred​niej. I żeby za​ma​ni​fe​sto​wać świa​tu, że je​stem prze​ciw​ko roz​mam​ła​niu i nie​życz​‐ li​wo​ści. Kie​dy więc gru​ba​śna Cy​gan​ka sta​nę​ła w drzwiach na​sze​go biu​ra pro​jek​to​we​go, po​trak​to​‐ wa​łam to jako oka​zję do wspo​mnia​ne​go har​to​wa​nia cha​rak​te​ru, sta​ra​jąc się przy​jąć in​te​re​‐ sant​kę z nie​zwy​kłą uprzej​mo​ścią. Na mo​ment przy​sło​ni​łam słu​chaw​kę te​le​fo​nu, przez któ​ry wła​śnie roz​ma​wia​łam, i po​wie​dzia​łam: – Za​pra​szam… – grzecz​nym ge​stem ręki wska​zu​jąc fo​tel po prze​ciw​nej stro​nie biur​ka. – Pro​szę chwi​lę za​cze​kać. Wła​ści​wie to mo​głam się nie wy​si​lać, bo ona i tak już upa​trzy​ła so​bie ten fo​tel i to​czy​ła się w jego kie​run​ku. – Tak, pro​szę pana, ro​bi​my prze​targ, koszt re​ali​za​cji pro​jek​tu prze​kro​czy sześć​dzie​siąt ty​‐ się​cy euro – mó​wię do słu​chaw​ki, pa​trząc w oczy Cy​gan​ki, a ona gapi się w moje. Jest brzyd​ka, tłu​sta i wy​da​je mi się sta​ra, cho​ciaż… rów​nie do​brze może być w moim wie​‐ ku. Wi​dzę si​wo​bu​ry od​cień gład​ko za​cze​sa​nych wło​sów (ja uży​wam far​by nu​mer 112), zie​‐ mi​stą cerę (ja wkle​pu​ję pod​kład li​ght be​ige sa​tin) oraz żół​te tłusz​cza​ki na po​wie​kach, ale pod nimi mło​de, ciem​ne i pięk​ne oczy, jak​by z in​nej baj​ki, choć – tak mi się przy​najm​niej wy​da​je – z cie​niem smut​ku na sa​mym dnie spoj​rze​nia. – Oczy​wi​ście, może pan prze​słać fak​sem – kon​ty​nu​uję roz​mo​wę przez te​le​fon. Cy​gan​ka prze​chy​la się przez biur​ko i chwy​ta moją wol​ną dłoń, usi​łu​ję ją wy​rwać, ale ona ją przy​trzy​mu​je. „Nie będę się prze​cież szar​pać z ko​bi​tą!”, my​ślę zdez​o​rien​to​wa​na. Lecz po chwi​li się uspo​ka​jam, czu​jąc, jak de​li​kat​nie roz​pro​sto​wu​je moje pal​ce. „Aha, chce mi po​‐ wró​żyć, za​nim za​cznie za​ła​twiać spra​wę. Za​raz jej po​wiem, co o tym są​dzę!”. – Nie​ste​ty, nie mam wpły​wu na prze​bieg prze​tar​gu – od​po​wia​dam uprzej​mie swo​je​mu roz​mów​cy i od​kła​dam słu​chaw​kę. – Więc z jaką spra​wą pani do mnie? – zwra​cam się do Cy​gan​ki. – Bę​dziesz, ko​cha​na, dłu​go żyła – mówi jed​no​cze​śnie ze mną. – Co ja po​wiem, to się spraw​dzi. Za​py​taj się, ko​cha​na, tu mnie wszy​scy zna​ją. Ty masz pięk​ną li​nię ży​cia. Tak… Ale raz by​łaś w nie​bez​pie​czeń​stwie… Ty, ko​cha​na, by​łaś bli​sko śmier​ci. „Sra​ty-taty! Prze​cież to wy​uczo​na gad​ka! A jed​nak bab​sko ma ra​cję”, sta​ram się na​dą​żać

za my​śla​mi, zdu​mio​na, że po​zwa​lam so​bie na in​ter​pre​ta​cję tego, cze​go na​wet nie po​win​‐ nam słu​chać. Ale tak już jest, że ludz​ki mózg otwie​ra swo​je szu​flad​ki na okre​ślo​ne ha​sła. To było daw​no temu, tak daw​no, że pra​wie nie pa​mię​tam. Cho​ro​ba, któ​rej z na​zwy le​piej nie wy​mie​niać, na​świe​tla​nia, che​mia, strach, ale też nie​złom​na wia​ra w prze​trwa​nie. I naj​bliż​‐ szy czło​wiek przy mnie. Na do​bre i na złe. – Było jesz​cze jed​no cięż​kie prze​ży​cie. Ty, ko​cha​na, wiesz ja​kie! – Pa​trzy, jak​by chcia​ła mnie prze​dziu​ra​wić wzro​kiem i przy​gwoź​dzić do ścia​ny. – I ja wiem, ale to już, ko​cha​na, za tobą. Czu​ję nie​przy​jem​ne mro​wie​nie na kar​ku, tuż pod wło​sa​mi. Za​wsze się tak za​czy​na, kie​dy spły​wa na mnie prze​ra​że​nie. Po​win​nam jej prze​rwać, na​tych​miast! Ale Cy​gan​ka gada tak szyb​ko, po​tok słów pły​nie tak wart​ko, że na​wet gdy​bym chcia​ła, nie mogę za​pro​te​sto​wać. A może nie pró​bu​ję? Albo nie mam dość siły. Czyż​bym da​wa​ła się wkrę​cać w coś, cze​go nie tyl​ko nie ak​cep​tu​ję, lecz zwy​czaj​nie się boję? „Nie​chże ona się wresz​cie za​mknie!”, za​kli​‐ nam z roz​pa​czą. – To był cięż​ki czas dla ser​ca, ko​cha​na. Ner​wy, ból i smu​tek duży. Łzy. Nie tak daw​no to było… – Wier​ci wzro​kiem gdzieś po​mię​dzy mo​imi brwia​mi, aż nie​mal czu​ję, jak mózg mi się roz​pa​da na dwie po​ło​wy i spły​wa na ra​mio​na. – Bę​dzie ze trzy wio​sny, ko​cha​na. Tak, tak… nie​do​bry czas w two​im ży​ciu! „Tra​fi​ła!”, po​my​śla​łam z prze​ra​że​niem. „Zno​wu tra​fi​ła! Prze​cież to ko​niec mo​je​go mał​‐ żeń​stwa. Nie chcę tego słu​chać, nie chcę! Boję się tam​tych wspo​mnień. Pew​nie, że trud​ny czas. A jaki, cho​le​ra, miał być? Po tylu wspól​nych la​tach”. Mój Naj​wspa​nial​szy Mąż wszedł do na​szej sy​pial​ni. Sie​dzia​łam już w po​ście​li, opar​ta o po​dusz​ki, z książ​ką na ko​la​nach – w krę​gu cie​płe​go świa​tła lam​py. Wy​ką​pa​na i otu​lo​na w nowy, mięk​ki szla​frok, czu​łam się ład​na i za​dba​na. Było spo​ro po je​de​na​stej, więc wła​ści​wie pora na spa​nie, ale lu​bię po​czy​tać chwi​lę przed za​śnię​ciem i po​my​śleć o mi​nio​nym dniu, a ten był taki pięk​ny. Sło​necz​ny, wiel​ka​noc​ny po​nie​dzia​łek i tak cie​pły, że po raz pierw​szy tego roku moż​na było po​sie​dzieć na ta​ra​sie. To nic, że lu​kier na świą​tecz​nych ma​‐ zur​kach roz​pły​wał się w pro​mie​niach słoń​ca. My, w za​mian za to, roz​pły​wa​li​śmy się w szczę​ściu bycia ze sobą. My, ja i mój mąż, dzie​ci i zwie​rza​ki, nasz dom i ogród – wszyst​ko świą​tecz​nie za​‐ nu​rzo​ne w owym pięk​nym wio​sen​nym dniu. Uśmiech​nę​łam się do tego wspo​mnie​nia. Był to jed​no​cze​śnie uśmiech dla nie​go. Po​su​nę​łam się tro​chę, kie​dy przy​siadł na brze​gu łóż​ka, żeby wziąć mnie za rękę. Po​czu​łam mi​łość, pro​sty sens ży​cia i siłę na​szych dwu​dzie​stu lat spę​‐ dzo​nych ra​zem. – Wiesz, je​steś naj​lep​szą rze​czą w moim ży​ciu – po​wie​dział z mocą, jak​by na po​twier​dze​nie tych my​śli, trzy​ma​jąc moją dłoń w swo​ich. Były moc​ne i da​wa​ły mi bez​miar bez​pie​czeń​stwa. „Je​ste​śmy ta​ki​mi szczę​ścia​rza​mi”, po​my​śla​łam wzru​szo​na. „Otrzy​ma​li​śmy wspa​nia​ły dar od losu i po​win​ni​śmy o tym pa​mię​tać w każ​dej mi​nu​cie na​sze​go ży​cia”. Nie pierw​szy raz wy​peł​ni​ła mnie ta szcze​gól​na czu​łość na myśl o na​szym związ​ku, nie​zmien​‐ nej bli​sko​ści, na myśl o cie​ple i mi​ło​ści, któ​rą wciąż, mimo upły​wu lat, po​tra​fi​my się ob​da​rzać, na

myśl o tym, że za​wsze, żeby nie wiem co, mo​że​my na sie​bie li​czyć. – Od​cho​dzę, Mar​ta… – po​wie​dział po chwi​li mil​cze​nia. Nie do​tarł do mnie zło​wro​gi sens tych słów. Ani chro​po​wa​ty tembr jego gło​su. – To… zrób mi po dro​dze her​ba​tę – nie​pew​nie, si​ląc się na żart, wy​ko​rzy​sta​łam sy​tu​ację. – Nie sły​szysz? Od​cho​dzę od cie​bie – po​wie​dział po​waż​nie i pu​ścił moją dłoń. – Chcesz jesz​cze po​pra​co​wać? Nie siedź zbyt dłu​go… do​brze? – po​pro​si​łam ze zwy​kłą tro​ską, ale i z pod​świa​do​mym lę​kiem, jak​bym szó​stym zmy​słem po​czu​ła, że prze​cią​gam cien​ką stru​nę. – Nie ro​zu​miesz? – wark​nął, wstał i zro​bił krok w tył. – Wy​pro​wa​dzam się! Od​cho​dzę do in​nej ko​bie​ty! Te​raz, kie​dy to wy​raź​nie po​wie​dział, do​tar​ło do mnie, że jego głos za​brzmiał z nie​przy​jem​ną de​ter​mi​na​cją. To był ten sam obcy głos, któ​ry, zda​je się, ostat​nio czę​sto sły​sza​łam: drew​nia​ny i znie​cier​pli​wio​ny. Czy ni​cze​go wcze​śniej nie za​uwa​ży​łam? A jak​że! Pil​nie strze​żo​ny te​le​fon, któ​ry od ja​kie​goś cza​su nie le​żał już na wi​do​ku, bo zo​stał przy​pi​sa​ny kie​sze​ni. Dłu​gie spa​ce​ry z psem (i z te​le​fo​‐ nem), za​gu​bio​ne przed​mio​ty, któ​rych ko​niecz​nie trze​ba wie​czo​rem (tak​że z te​le​fo​nem) po​szu​kać w ga​ra​żu. De​sant ese​me​sów „od ope​ra​to​ra sie​ci”. Nie​zli​czo​ne cza​so​chłon​ne spra​wy: nie​spo​dzie​‐ wa​ne ze​bra​nia, prze​dłu​ża​ją​ce się kon​fe​ren​cje, kor​ki na dro​gach poza go​dzi​na​mi szczy​tu, psu​ją​cy się nowy sa​mo​chód, bra​ku​ją​ce czę​ści, roz​la​zły me​cha​nik… Jak pech, to pech! – Och, ko​cha​nie, je​steś taki prze​mę​czo​ny. Ja​sne, ko​niecz​nie mu​sisz gdzieś wy​sko​czyć. Po​wi​‐ nie​neś od​po​cząć – mó​wi​ła wy​ro​zu​mia​ła, ko​cha​ją​ca żona, czy​li ja. Czy nie do​strze​głam tych ty​się​cy zna​ków, któ​re pod​po​wia​da​ją ko​bie​cie, że jest zdra​dza​na? Owszem, do​strze​głam, wszak nie tra​fi​ło na idiot​kę! Tym bar​dziej że to był mar​ny sche​mat, zna​ny z ty​się​cy fil​mów i to​mów li​te​ra​tu​ry. Kla​sy​ka zdra​dy. Gów​nia​ny ste​reo​typ. No i co? I nic nie zro​bi​łam? Ależ zro​bi​łam, wszyst​ko, co w mo​jej mocy! Czy​li z ca​łych sił wo​la​‐ łam wie​rzyć, że wszyst​ko jest okej, że szu​kam dziu​ry w ca​łym, że jak zwy​kle prze​sa​dzam i tyl​ko mi się wy​da​je. Prze​cież wy​ro​zu​mia​ła żona i do​mo​we cie​peł​ko to naj​więk​sze war​to​ści w ży​ciu doj​‐ rza​łe​go męż​czy​zny. A że łóż​ko ostat​nio słu​ży nam tyl​ko do spa​nia? Czy​ta​łam, że to zwy​czaj​na ko​‐ lej rze​czy, wszak​że już nie mamy po dwa​dzie​ścia lat, a męż​czyź​ni mają tę swo​ją… Zresz​tą mi​łość fi​zycz​na z cza​sem za​mie​nia się w przy​wią​za​nie. To prze​cież na​tu​ral​ne, i to jest wiel​ka war​tość. Nie wszy​scy ją so​bie wy​pra​co​wa​li, a my – tak, więc bez prze​sa​dy, och, ufa​my so​bie, praw​da? W do​brym związ​ku lu​dzie nie po​win​ni się ogra​ni​czać, dla​te​go: – Ja​sne, wy​jedź, od​pocz​nij, będę tę​sk​ni​ła, do​brze nam zro​bią trzy dni roz​łą​ki. Uwa​żaj na sie​bie, ko​cha​nie… Za​bra​kło mi wy​obraź​ni, czuj​no​ści, prze​bie​gło​ści? Może od​wa​gi, by na przed​nim sie​dze​niu na​‐ sze​go sa​mo​cho​du, obok Mo​je​go Naj​wspa​nial​sze​go Męża wy​obra​zić so​bie inną ko​bie​tę – z dzie​siąt​‐ ka​mi jej uro​czych dro​bia​zgów nie​zbęd​nych w po​dró​ży, z po​nęt​nie od​sło​nię​ty​mi ko​la​na​mi wy​sta​ją​‐ cy​mi spod brze​gu spód​nicz​ki, per​li​stym śmie​chem i ob​ło​kiem zmy​sło​we​go za​pa​chu am​bry z pa​‐ czu​lą czy inną ber​ga​mot​ką. Dziś na​zwa​ła​bym to prze​wle​kłą cho​ro​bą przy​mru​żo​nych oczu, któ​rą za​pew​ne wy​wo​łu​je lęk przed utra​tą. Tak​że siła przy​wią​za​nia, bez​wa​run​ko​we za​ufa​nie. I ta​kie tam bzde​ty. – Nie, nie wie​rzę, o Boże, nie wie​rzę… Nie​praw​da, ty nie mógł​byś… – szep​ta​łam wte​dy w koł​‐ nierz bia​łe​go szla​fro​ka. – Prze​cież my, Ja​siu… nig​dy… bo my za​wsze… Wresz​cie od​waż​nie pod​nio​słam gło​wę, go​to​wa pod​jąć wal​kę o naj​waż​niej​szą spra​wę w moim ży​ciu i zo​ba​czy​łam, że mó​wię do od​da​la​ją​cych się ple​ców, obco przy​gar​bio​nych, jak​by ktoś na nie wrzu​cił nie​wi​dzial​ny cię​żar.

Za​mknął za sobą drzwi sy​pial​ni. „Za​snąć, Jezu, szyb​ko za​snąć”, po​my​śla​łam tchórz​li​wie. „Rano oka​że się, że to tyl​ko zły sen. Na pew​no”. Mimo to zwle​kłam się z łóż​ka. Po​kój za​krę​cił mi się przed ocza​mi, za​wi​ro​wał, nie wia​do​mo, gdzie góra, gdzie dół. „Naj​pierw mu​szę prze​wie​trzyć gło​wę, ochło​nąć, wte​dy…”. Uchy​li​łam drzwi na ta​ras i za​cią​gnę​łam się chłod​nym po​wie​trzem. A po​tem, krok po kro​ku, po​‐ su​nę​łam wzdłuż smu​gi świa​tła, są​czą​cej się z domu, pro​sto w bez​piecz​ny mrok ogro​du. Pa​trzę zdu​mio​na na tę dłoń, na któ​rej wszyst​ko jest za​pi​sa​ne, i mil​czę. „Ani sło​wa! Prze​cież to pro​sta so​cjo​tech​ni​ka”, sta​ram się my​śleć roz​sąd​nie. „Każ​dy czło​‐ wiek miał co naj​mniej jed​no trud​ne prze​ży​cie, któ​re od​ży​je pod wpły​wem su​ge​stii. Byle nie pa​trzyć w oczy, a Cy​gan​ka nie po​ła​pie się, co jest praw​dą. Zresz​tą i tak za​raz wal​nie coś, z czym nie będę się mo​gła zgo​dzić!”. – Przed tobą, ko​cha​na, te​raz naj​lep​szy czas. Spo​tkasz ko​goś, kto ser​ce twe ogrze​je. A dłu​‐ gie przed tobą ży​cie… Te​raz, ko​cha​na, czas na mi​łość i suk​ce​sy. I co? Pstro! Da​lej nie pro​te​stu​ję, bo jak​że pro​te​sto​wać prze​ciw​ko ży​ciu usła​ne​mu mo​drym kwie​ciem. Taka głu​pia nie je​stem! – Wy​cią​gnij kar​tę. – Na​gle spo​strze​gam przed no​sem wa​chlarz kart i po​słusz​nie wy​cią​‐ gam jed​ną z nich. „Cho​le​ra, dla​cze​go to ro​bię?”, zga​ni​łam się w my​ślach. – Po​wró​żę ci, co bę​dzie. Na całe ży​cie! Albo na pół ży​cia. Jak wo​lisz? „A skąd mam wie​dzieć, co wolę?”, kom​bi​nu​ję. „I co dla niej zna​czy pół ży​cia? Pół to już mam za sobą. Więc niby któ​re pół? A może pół praw​dy? Non​sens, to tak, jak​by w czę​ści po​‐ zo​stać dzie​wi​cą. Lecz gdy​bym mo​gła po​znać swo​ją… O mat​ko, tyl​ko nie to! Umar​ła​bym ze stra​chu!”, my​śli za​le​wa​ją moją gło​wę. – Naj​pierw szep​nij two​je imię… – Spo​co​ną dło​nią przy​sła​nia mi usta i od​wra​ca gło​wę, na znak, że nie bę​dzie czy​tać z ru​chu warg. A ja po​słusz​nie szep​czę: – Mar​ta. „No, nie! Tego, to już, kur​wa, za wie​le! Po​zwa​lam sobą ma​ni​pu​lo​wać?”. – Wiesz co? Le​piej ty mi po​wiedz, jak masz na imię – ze​bra​łam wresz​cie siły i przy​stę​pu​ję do prze​ję​cia gry. – Po​wiedz nor​mal​nie. Gło​śno. – Je​stem Ka​sia – mówi Cy​gan​ka. – A ty so​bie po​wróż na całe ży​cie, nie bę​dzie dro​go, za czte​ry​sta. Masz do​brą kar​tę, Mar​ta, nie ża​łuj pie​nię​dzy, Cy​gan​ka praw​dę ci po​wie, ty sama ży​jesz, bez męża… – nęci nie​stru​dze​nie. Po​zo​sta​wiam tę re​we​la​cję bez ko​men​ta​rza, mil​czę.

Przy​sia​dłam na ba​rier​ce ta​ra​su, zmę​czo​na wie​lo​go​dzin​nym ła​że​niem wo​kół ogro​du. Czy ta noc się nie skoń​czy? Obok mnie przy​cup​nę​ły oby​dwa koty. Wy​peł​nio​ne ża​lem i roz​pa​czą my​śli, któ​re na​pę​dza​ły tę wę​drów​kę, ja​koś się spo​wol​ni​ły. Sprę​ży​na zde​chła, na​pęd prze​stał dzia​łać, w gło​wie już tyl​ko sracz​ko​wa​ta rzad​kość. Przez uchy​lo​ne okno usły​sza​łam mia​ro​we chra​pa​nie Mo​je​go Naj​‐ wspa​nial​sze​go Męża. Za​snął w sa​lo​nie? No tak… na od​dziel​nej so​fie, pod ko​cem. Wi​dzia​łam to na fil​mach. Głu​pie ser​ce ści​snę​ło się na myśl, że pew​nie mu zim​no bez po​ście​li. Chra​pa​nie brzmia​ło mo​no​ton​nie, jak nie​koń​czą​ca się że​bra​cza pieśń w od​pu​sto​wą nie​dzie​lę. „A do​brze! Niech idzie do dia​bła i chra​pie in​nej ba​bie!”, po​czu​łam przy​jem​ną sa​tys​fak​cję i jed​no​cze​śnie żal, że już nig​dy… „Jak moż​na tak spo​koj​nie spać, kie​dy wali się świat?”. Otu​li​łam się szczel​niej płasz​czem, za​rzu​co​nym na cie​niut​‐ ką pi​ża​mę. Mimo po​god​ne​go dnia, mar​co​wa noc była chłod​na. Po​czu​łam ból na​pię​tych mię​śni kar​ku i ra​mion. Się​gnę​łam do kie​sze​ni. Pu​sta pacz​ka po pa​pie​ro​sach. „W ta​kim ra​zie, go​rą​ca her​‐ ba​ta”, wresz​cie coś po​sta​no​wi​łam. Kie​dy wcho​dzi​łam do miesz​ka​nia, w są​sied​nich do​mach za​pa​la​ły się już po​je​dyn​cze świa​tła, a ry​su​nek bez​list​nych drzew sta​wał się co​raz bar​dziej wy​raź​ny na ja​śnie​ją​cym nie​bie. W ślad za mną bez​sze​lest​ne śmi​gnę​ły koty. Ci​chut​ko, jak naj​ci​szej prze​szłam przez po​kój do kuch​ni. To siła przy​zwy​cza​je​nia. Za​wsze sza​nu​je​my na​sze pra​wo do wy​po​czyn​ku. Sza​nu​je​my sie​bie, bo w do​‐ brym związ​ku… W ciem​no​ści, na​praw​dę nie​umyśl​nie, po​trą​ci​łam krze​sło, któ​re od​bi​ło się od sto​łu, od​sko​czy​ło i rąb​nę​ło opar​ciem o pod​ło​gę! Za nim po​le​cia​ła szklan​ka, któ​ra wi​docz​nie sta​ła na kra​wę​dzi bla​tu. Roz​legł się huk i brzęk tłu​czo​ne​go szkła! Chra​pa​nie urwa​ło się gwał​tow​nie, w pół wy​de​chu. Za​‐ mar​łam. Usły​sza​łam cięż​kie wes​tchnię​cie, a po chwi​li do kuch​ni wczła​pał nasz za​spa​ny pies! – Oj, mord​ko! – szep​nę​łam. Przy​kuc​nę​łam, ob​ję​łam cięż​ki psi łeb i przy​tu​li​łam po​li​czek do po​‐ si​wia​łe​go py​ska. – Nie po​my​śla​łam – po​czu​łam przy​jem​ne cie​pło i mia​ro​we drga​nie psie​go cia​ła, znak, że mer​da ki​ku​tem ucię​te​go ogo​na. Ko​cha​ne stwo​rze​nie. Za​dzi​wia​ją​ce, że psy są za​wsze ta​‐ kie po​god​ne. Na​wet gdy je wy​rwać z głę​bo​kie​go snu, na​wet gdy roz​pa​da się ludz​ki świat ich opie​‐ ku​nów. Pi​lot cie​plut​kim ję​zo​rem prze​cią​gnął po moim po​licz​ku, jak​by czy​tał w my​ślach. Z czu​ło​‐ ścią po​gła​dzi​łam wiel​ki łeb. – Więc te​raz to ty, przy​ja​cie​lu, bę​dziesz mi chra​pał przez wszyst​kie na​stęp​ne noce – szep​nę​łam, zmia​ta​jąc szkło z pod​ło​gi. Po​czu​łam bez​sen​sow​ną ulgę, że przy​najm​‐ niej tego nikt mi nie od​bie​rze. – Ty masz nie​pa​rzy​ste dzie​ci – mówi Cy​gan​ka. – Ot, nie tra​fi​łaś! – try​um​fu​ję. – Nie​praw​da! Ucie​szy​łam się z tej wpad​ki i od razu po​czu​łam bez​piecz​niej. Bo prze​cież mam, jak dia​bli, pa​rzy​ste dzie​ci! Dwie cór​ki! Punkt dla mnie. Od tej chwi​li od​waż​nie pa​trzę jej w oczy. W te dziw​ne, pięk​ne, smut​ne oczy, błysz​czą​ce w na​la​nej twa​rzy, pod otłusz​czo​ny​mi po​wie​ka​mi. – A praw​da, praw​da… Ty masz, ko​cha​na, dwie cór​ki.

– Mamo, dzi​siaj wra​cam póź​no. – Ma​ry​sia, prze​la​tu​jąc przez kuch​nię, chwy​ci​ła jabł​ko z ko​szy​ka i cmok​nę​ła mnie w po​li​czek. – Mam ko​lo​kwium z pra​wa pra​so​we​go! Ta​tu​siu, gdzie je​steś? Pa​aaa! – krzyk​nę​ła w prze​strzeń. – A śnia​da​nie? – py​tam, ale od​po​wia​da mi już tyl​ko trza​śnię​cie drzwia​mi i tu​pot bu​tów gna​ją​‐ cych chod​ni​kiem. – Znów na czczo! – Ma​chi​nal​nie na​ci​snę​łam przy​cisk do​mo​fo​nu zwal​nia​ją​cy za​‐ trzask furt​ki i prze​la​łam owsian​kę do psiej mi​ski, bo tego świń​stwa nikt nie tknie – tyl​ko Ma​ry​sia i Pi​lot. Ni​skie, mar​co​we słoń​ce wpa​da​ło przez ku​chen​ne okna, rzu​ca​jąc dłu​gie cie​nie kub​ków na błę​‐ kit​ny ob​rus. Pach​nia​ło kawą i po​kro​jo​nym szczy​pior​kiem. Bu​kiet żon​ki​li, wiel​ka​noc​na de​ko​ra​cja, był jesz​cze cał​kiem świe​ży i ja​rzył się te​raz zło​ci​ście. Ogar​nę​łam wzro​kiem ową po​ran​ną sce​no​‐ gra​fię, owoc mo​je​go ta​len​tu do two​rze​nia na​stro​ju, któ​ry za​wsze tak go roz​czu​lał. Te​raz Mój Naj​‐ wspa​nial​szy Mąż miał w no​sie es​te​tycz​ne prze​ży​cia i do​mo​we kli​ma​ty. Od świ​tu, z kub​kiem pew​‐ nie już zim​nej kawy, sie​dział za​mknię​ty w swo​jej pra​cow​ni i po​rząd​ko​wał pa​pie​ry przed od​lo​tem. Po​cią​gnę​łam po​tęż​ny łyk neo​spa​smi​ny pro​sto z bu​tel​ki, i jesz​cze je​den. Tyl​ko spo​kój… „Cie​ka​we, ile cza​su może za​jąć po​se​gre​go​wa​nie po​ło​wy ży​cia i spa​ko​wa​nie jego roz​dzia​łów w od​dziel​ne tecz​ki?”, roz​wa​żam, wyj​mu​jąc z lo​dów​ki ma​sło i kła​dąc ka​wa​łek na pa​tel​nię. „Może wy​star​czy mi​nu​ta, dwie na każ​dy rok ży​cia? A gdy​by tak po​świę​cić sześć mi​nut? Wte​dy przy​‐ najm​niej każ​dy dzień miał​by swo​ją se​kun​dę. Tyl​ko jak zmie​ścić w se​kun​dzie na​ro​dzi​ny dziec​ka? Albo dzień, w któ​rym pierw​szy raz wy​zna​li​śmy so​bie mi​łość? A noce? Noce stra​chu i czu​wa​nia przy łóż​ku, kie​dy umie​ra​łam na myśl, że coś mu się sta​nie, po sto​kroć strzą​sa​jąc ter​mo​metr, by uwie​rzyć, że jest ze​psu​ty. A noce bez​piecz​nej pew​no​ści? – To nic, ma​leń​ka, to tyl​ko zły sen, ko​‐ cha​nie. Szszsz… Śpij już, śpij, je​stem przy to​bie. A noce sple​cio​nych ciał w prze​po​co​nej po​ście​li i nie​przy​tom​ność obiet​nic po​mię​dzy od​de​cha​mi, że nig​dy cię nie opusz​czę, że aż do śmier​ci”. – Ta-rak, ta-rak, ra-tak… – ło​pat​ka stu​ka o brzeg pa​tel​ni. – Ta-rak, ra-tak… Drżą mi ręce? Mu​szę po​my​śleć o czymś za​baw​nym, na​tych​miast! Bar​dzo, bar​dzo za​baw​nym, o czymś… Jezu, ale ja już nic ta​kie​go nie pa​mię​tam. Więc wy​obra​żam so​bie śmiesz​ną smuż​kę zie​lon​ka​we​go te​sto​ste​ro​nu, nie​spo​dzie​wa​nie wy​two​rzo​ne​go przez ja​kiś cu​dacz​ny or​gan Mo​je​go Naj​wspa​nial​sze​go Męża, któ​ra się prze​ci​ska przez szpa​rę pod drzwia​mi pra​cow​ni i roz​ła​zi po ku​‐ chen​nej pod​ło​dze. „Hmm… a dla​cze​go zie​lon​ka​we​go?”. Po​czu​łam na​wet smród. Za​dzi​wia​ją​ca jest siła su​ge​stii! – O, cho​le​ra! – mój wła​sny głos za​głu​szył my​śli. – Cho​le​ra, to prze​cież szam​bo! Zoś​ka zno​wu leje wodę bez opa​mię​ta​nia. No ja​sne, szam​bia​ra była daw​no, przed świę​ta​mi. Bie​gnę pod drzwi ła​zien​ki i walę w nie pię​ścią. Sły​szę grom​ki wo​do​spad prysz​ni​ca i głos Ery​kah Badu, ni​ską chryp​‐ ką wta​pia​ją​cy się w ten akom​pa​nia​ment. Nie mam szans! Zdej​mu​ję z nogi drew​niak i walę nim w no​wej to​na​cji! – Mu​sisz się wście​kać od rana? – wrzesz​czy Zo​sia. Szum wody ucichł, ale prze​cież i tak musi prze​krzy​czeć tę swo​ją Badu. Otwie​ra drzwi i po​ja​wia się przede mną owi​nię​ta w ką​pie​lo​wy ręcz​nik, z zie​lo​ną twa​rzą pod alo​eso​wą ma​secz​ką. Tyl​ko wo​kół ust i oczu, jak u klau​na, kół​ka ró​żo​wiut​kiej skó​ry. – Nie, już nie mu​szę – uśmie​cham się na ten wi​dok. – Chodź na śnia​da​nie. Wciąż się kon​tro​lu​ję, na​wet uda​je mi się za​trzy​mać ten przy​le​pio​ny uśmiech. Stop-klat​ka. One

nic nie wie​dzą, a nie chcę po so​bie po​ka​zać, że w domu dzie​je się coś nie tak. To nie ja mam złą no​wi​nę. Z Ma​ry​sią po​szło ła​two, te​raz jesz​cze Zoś​ka. Niech i ona spo​koj​nie je​dzie na za​ję​cia. Może to głu​pie, ale pra​gnę ofia​ro​wać cór​kom o je​den wię​cej, spo​koj​ny i bez​piecz​ny dzień ży​cia. Dla​te​go sma​żę ja​jecz​ni​cę, jak​by ten po​ra​nek nie róż​nił się od in​nych: na ma​śle, ze szczy​pior​kiem, tak jak lubi na​sza młod​sza cór​ka. I za​sta​na​wiam się, kie​dy on po​wie dziew​czy​nom? I w jaki spo​‐ sób to zro​bi? I czy w ogó​le się od​wa​ży? A może… może się roz​my​śli? Może zro​zu​miał? Albo to ja, głu​pia, coś po​krę​ci​łam? Czu​ję do sie​bie obrzy​dze​nie za tak ża​ło​sne my​śli. Mam też nie​smak w ustach po neo​spa​smi​nie, robi mi się nie​do​brze. Ra​tu​ję się ły​kiem zim​nej wody i da​lej mie​szam ja​jecz​ni​cę, de​li​kat​nie prze​kła​da​jąc ło​pat​ką, żeby nie wy​glą​da​ła jak „rzy​go​wi​ny”. Nie​zwy​kle uspo​‐ ka​ja​ją​ca czyn​ność. – Mamo! Żeby tyl​ko nie była jak rzy​go​wi​ny, plizzz… – Zo​sia już sie​dzi przy sto​le, do​ma​lo​wu​je pa​zno​kieć i nie pa​trzy na mnie. „Ma dar czy​ta​nia w my​ślach? Mu​szę uwa​żać”, prze​la​tu​je mi przez gło​wę. – Je​steś dzi​siaj ja​kaś… – Od​wró​ci​łam się czuj​nie w stro​nę mo​jej młod​szej cór​ki. – Je​steś ja​‐ kaś… Od​święt​na! – zna​la​zła wresz​cie wła​ści​we sło​wo. – Od​święt​na? – zdu​mio​na spoj​rza​łam na drew​nia​ki, dżin​sy, swe​ter. – No, tak, jak​byś chcia​ła mi coś po​wie​dzieć. Waż​ne​go! „Ona na​praw​dę ma szó​sty zmysł!”. – Chcia​łam ci po​wie​dzieć, chcia​łam ci po​wie​dzieć… – uśmiech​nę​łam się jak naj​swo​bod​niej i po​sta​wi​łam ta​lerz na sto​le – że mu​sisz so​bie do​so​lić ja​jecz​ni​cę. Oraz że cię ko​cham. – Obe​szłam stół i po​ca​ło​wa​łam wil​got​ne wło​sy Zosi. – Prze​stań​że się wresz​cie pin​drzyć! – do​da​łam opry​skli​‐ wie, czu​jąc, że ła​mie mi się głos. – Śnia​da​nie i jaz​da do szko​ły! Chy​ba dłu​żej nie wy​trzy​mam – ani tego uda​wa​nia, ani wi​do​ku za​mknię​tych drzwi, zza któ​rych, jak​by nig​dy nic, są​czy się co​dzien​na por​cja jaz​zu. Na szczę​ście Zo​sia od​su​wa ta​lerz i zry​wa się od sto​łu go​to​wa do wyj​ścia. – Bu​ziacz​ki, kró​lew​no! – Cmok​nę​ła mnie w po​li​czek. – Czy ty przy​pad​kiem nie masz uśmie​chu na gum​ce? – Pa, tato! – Otwo​rzy​ła drzwi pra​cow​ni, uca​ło​wa​ła ojca i wy​bie​gła, nie za​my​ka​jąc ich za sobą. Te​raz cały dom wy​peł​nił się Don’t lose your mind i trąb​ką Mi​le​sa Da​vi​sa. – Ty masz, ko​cha​na, dwie cór​ki! – sły​szę w od​po​wie​dzi. – Nie​pa​rzy​ste, zna​czy się, że nie par​ka. To jak? Wo​lisz na pół ży​cia? – pyta Cy​gan​ka. – Wszyst​ko się spraw​dzi, ko​cha​na. Za​‐ py​taj się w dru​gim po​ko​ju, niech kie​row​nik za​świad​czy. Wy​ję​łaś, ko​cha​na, do​brą kar​tę na mi​łość, ja po​wiem ci wszy​ściut​ko! Za dwie​ście? – Ko​bie​to! – po​wo​li wy​cho​dzę z ogłu​pie​nia. – Mam za sobą pół do​bre​go ży​cia. Resz​ta może być lep​sza lub gor​sza. Nie mam na to wpły​wu i nic mnie to nie ob​cho​dzi. Nie chcę wróżb! – mó​wię z na​ci​skiem. – Czy mo​żesz wresz​cie zro​zu​mieć? „Oraz… pa​nicz​nie boję się ta​kich rze​czy”, do​po​wie​dzia​łam w my​śli. – Ty się bo​isz! – Prze​świe​tla mój mózg, czy co? – Ech, nie trze​ba, ko​cha​na, nie trze​ba… Ty ża​łu​jesz Cy​gan​ce pie​nię​dzy… – Wzdy​cha​jąc, pod​no​si się cięż​ko, aż skrzy​pią po​rę​cze fo​te​‐

la. – Nie ża​łuj, ko​cha​na. Jesz​cze tu przyj​dę. Za​rzu​ci​łam na ra​mio​na pu​chów​kę Zosi i wty​kam gło​wę w drzwi pra​cow​ni. – Wy​cho​dzę na go​dzi​nę – mó​wię do Mo​je​go Naj​wspa​nial​sze​go Męża. Sta​ram się brzmieć zwy​‐ czaj​nie. I na tyle do​no​śnie, żeby się ja​koś prze​bić przez dźwię​ki trąb​ki Mi​le​sa. Ale sły​szę swój głos mar​twy i ci​chy. Od​pro​wa​dza mnie nie​obec​ne spoj​rze​nie. Do​strze​gam pię​trzą​ce się kar​to​ny i po​roz​kła​da​ne tecz​ki. Na jed​nej roz​sy​pa​ne laur​ki i dzie​cin​ne ry​sun​ki na​szych có​rek. Po​czu​łam smu​tek, któ​ry boli. I znów ten cię​żar ra​mion. Wy​cho​dzę z domu, a za mną w pod​sko​kach ura​do​‐ wa​ny Pi​lot. Za​trza​sku​ję mu furt​kę przed no​sem, uda​jąc, że nie wi​dzę za​wie​dzio​ne​go psie​go spoj​‐ rze​nia i kie​ru​ję się w stro​nę domu Aga​ty. Moja przy​ja​ciół​ka w szla​fro​ku i w ręcz​ni​ku za​mo​ta​nym na gło​wie stoi przy ku​chen​ce i mie​sza w garn​ku. W kuch​ni uno​si się nie​zno​śny smród go​to​wa​ne​go mię​sa. – Boże, co tu tak capi od sa​me​go rana? – przy​bra​łam naj​bar​dziej żar​to​bli​wy ton, na jaki było mnie stać, są​dząc, że wspię​łam się na wy​ży​ny. – A coś ty taka po​ran​nie ję​kli​wa? – mówi, jak​by mia​ła słuch ab​so​lut​ny, i za​raz do​da​je: – Faj​‐ nie, że wpa​dłaś, wła​śnie za​czy​nam nowe ży​cie i je​steś tego świad​kiem! – Aga, zda​je się, że ja też za​czy​nam nowe ży​cie! „Czyż to nie cud? Od razu tra​fi​ła się oka​zja, żeby wszyst​ko z sie​bie wy​wa​lić”. – Świet​nie, to wyj​muj dwie mi​ski. Zjedz​my w po​ko​ju. – Aga​ta za​krę​ca gaz i od​wra​ca się do mnie, trzy​ma​jąc za uszy pa​ru​ją​cy gar​nek. – Dla​cze​go sta​wiasz tu​taj? W po​ko​ju, po​wie​dzia​łam! Za​czy​nam się śmiać, śmiać… Nie mogę po​ha​mo​wać śmie​chu. Naj​wi​docz​niej wie​lo​go​dzin​ny stres po​trze​bo​wał uj​ścia. Pa​trzę na gar​nek, któ​ry Aga trzy​ma w dło​niach, i po​ka​zu​ję go pal​cem. – Co, co?… cha, cha, cha… Gdzie…? Czu​ję, jak od​pły​wa ca​ło​noc​ne na​pię​cie, jak ten hi​ste​rycz​ny śmiech oczysz​cza śmiet​nik w mo​jej gło​wie. Nie mogę prze​stać. Wlo​kąc się za Agą do po​ko​ju, wi​dzę, że jej ra​mio​na też za​czy​na​ją pod​ska​ki​wać. – Prze​stań, prze​stań… bo nie do​nio​sę… Cha, cha, cha, na​tych​miast się uspo​kój! Cha, cha… – wtó​ru​je Aga​ta. Opa​da​my na krze​sła, za​śmie​wa​jąc się przy każ​dym spoj​rze​niu na sie​bie. Ja pod​sta​wiam trzę​są​‐ ce się mi​ski, ona ska​czą​cą łyż​ką na​kła​da gę​stą za​war​tość garn​ka. – Zje… zjedz​my w po… po​ko​ju! – wy​krztu​si​łam spa​zma​tycz​nie. Po po​licz​kach już nam obu ciek​ną łzy. – Ach! O to cho​dzi?! – za​ła​pa​ła. – Zjedz​my tedy w po​ko​ju! – wy​re​cy​to​wa​ła uro​czy​ście. – Amen – od​po​wia​dam i za​pa​da ci​sza. Za​nu​rzam łyż​kę w po​ran​nej stra​wie. – Co to jest, do dia​bła? Czy, czy to… fla​ki? O, Boże! T a k i e śnia​da​nie? – Pierw​sza por​cja mię​snej brei, któ​rą wło​ży​łam do ust, roz​bry​zgu​je się wraz z par​sk​nię​ciem. Aga​ta su​ge​styw​nym ge​stem prze​cie​ra twarz rę​ka​wem szla​fro​ka. – Mó​wi​łam ci. Za​czy​nam nowe ży​cie. Od dzi​siaj. – Ja też za​czy​nam nowe ży​cie… – na​tych​miast spo​waż​nia​łam. Te​raz jej wresz​cie po​wiem.

– No to mu​sisz przy​cho​dzić do mnie co​dzien​nie o dzie​wią​tej rano – prze​ry​wa pod​eks​cy​to​wa​na swo​im pla​nem. – Pod​sta​wą jest cie​płe śnia​da​nie, tak za​le​cił chiń​ski le​karz. A na obiad… – Zli​tuj się! Dla nor​mal​nych lu​dzi cie​płe zna​czy ka​sza na mle​ku, ja​jecz​ni​ca… – ode​rwa​na od swo​je​go kło​po​tu, sta​ram się wy​mie​nić praw​dzi​wie po​ran​ne po​tra​wy. – Zwa​rio​wa​łaś? Kto by jadł ta​kie ohydz​twa? W tej die​cie nie mu​sisz re​zy​gno​wać z przy​jem​no​‐ ści, cho​dzi tyl​ko o to, żeby było cie​płe. Może so​bie do​pie​przysz? – pro​po​nu​je, wi​dząc, że od​ce​‐ dzam gę​stą za​war​tość mi​ski. – Aga, to nie jest żad​na przy​jem​ność! To obrzy​dli​we – jęk​nę​łam. – Z pie​przem czy bez… Za​raz się wy​rzy​gam! Od​bi​ło mi się mie​sza​ni​ną ma​je​ran​ku z neo​spa​smi​ną i po​czu​łam, że na​tych​miast mu​szę wstać, żeby po​od​dy​chać świe​żym po​wie​trzem. – No do​brze… Or​ga​nizm sam wie, co dla nie​go naj​lep​sze – ustą​pi​ła, przy​su​wa​jąc do sie​bie dru​gą mi​skę fla​ków. – To leć do domu na owsian​kę, a o pierw​szej spo​tka​my się u was i zje​my ka​‐ szę. Zrób na syp​ko, wiesz, na wo​dzie i z oli​wą… – mó​wi​ła to już do mo​ich ple​ców, bo ja szar​pa​‐ łam się z klam​ką od drzwi ta​ra​so​wych. – Może i Jaś zje, jak mu ugo​tu​jesz ja​kiś sos, na przy​‐ kład… – Nie zje! – wrza​snę​łam, wy​do​staw​szy się wresz​cie na dwór. – Jaś z nami nie zje! Dzi​siaj, ju​‐ tro, ani nig​dy! – już nie po​tra​fi​łam się opa​no​wać. – Ka​szy ani sra​szy, ani in​ne​go gów​na! – pę​kłam do​szczęt​nie. – Wra​caj, Mar​ta! Na​tych​miast! – za​żą​da​ła Aga​ta. Lecz nie mu​sia​łam wra​cać, moja przy​ja​ciół​ka już była przy mnie. – Pła​czesz? – Zła​pa​ła mnie z tyłu za ra​mio​na i od​wró​ci​ła twa​rzą do sie​bie. – Co jest? Sama jesz​cze mia​ła śla​dy łez od śmie​chu, a w gar​ści łyż​kę, któ​rą te​raz od​ru​cho​wo ob​li​za​ła. Prze​tar​łam kciu​kiem szczy​ty jej po​licz​ków, na znak, że łzy w tym przy​pad​ku nie są zbyt obiek​‐ tyw​ne. – Nie, nie… No, do​bra, do​bra… pła​czę – roz​sz​lo​cha​łam się. – Pła​czę jak cho​le​ra, bo mam po​‐ wód… I jest mi nie​do​brze, i idę do domu! – Czym się tak mar​twisz? – Przy​trzy​ma​ła mnie moc​niej. – Co się dzie​je, że aż je​steś zie​lo​na na twa​rzy? – No… no… nie mam pra​cy… – wy​szep​ta​łam, bo z moim gło​sem zro​bi​ło się coś nie tak. – Ja​sne, ja​sne… – Aga krę​ci gło​wą. – Wczo​raj też nie mia​łaś. I przed ty​go​dniem… Nie pra​co​‐ wa​łaś, od​kąd cię znam! – Tak, ale te​raz… Oj, daj pa​pie​ro​sa. – Pa​pie​ro​sa??? A od kie​dy to…? – Od dzi​siaj… – chlip​nę​łam. – Wła​śnie od dzi​siaj. – Ja​sne – przy​zna​ła. – Wczo​raj nic ta​kie​go nie wpa​dło​by ci do łba – za​ga​du​jąc, ła​god​nie po​py​‐ cha mnie do po​ko​ju, w stro​nę okrą​głe​go sto​łu i tych ohyd​nych za​fla​cza​łych mi​sek. Sie​dzi​my na​prze​ciw​ko sie​bie i mil​czy​my. Na sto​le stoi pu​sty dzba​nek po her​ba​cie i peł​na po​piel​‐ nicz​ka – śla​dy cza​su, któ​ry prze​ga​da​ły​śmy. Przy​glą​dam się set​kom cien​kich kre​se​czek, z któ​rych

skła​da się gra​fi​ka wi​szą​ca nad gło​wą Aga​ty, i pró​bu​ję zro​zu​mieć ich za​wi​łość, jak​by tam wła​śnie tkwi​ło roz​wią​za​nie mo​ich ży​cio​wych pro​ble​mów. Ona pa​trzy gdzieś w sło​necz​ną nie​skoń​czo​ność, po​przez pro​sto​kąt okna wy​cho​dzą​ce​go na ogród. – Mar​ta, czy… – Aga, boję się… – za​czę​ły​śmy jed​no​cze​śnie. Za​miast zwy​kłe​go gło​su, wy​da​łam z sie​bie ża​ło​‐ sne kwi​le​nie. – Boże, co ja te​raz… Ko​cham go… Co ja… – Słu​chaj… – Aga po​wo​li od​wró​ci​ła się do mnie. – Nie wiem, co po​wie​dzieć, mój świat też się wy​wa​lił – wes​tchnę​ła. – By​li​ście do​wo​dem, że ży​cie dwoj​ga lu​dzi może być sen​sow​ne, że ist​nie​ją trwa​łe war​to​ści i nie​pod​wa​żal​ne za​sa​dy. A te​raz… – cmok​nę​ła, gwał​tow​nie po​trzą​snąw​szy gło​wą, aż ręcz​nik zsu​nął się z jej mo​krych wło​sów na pod​ło​gę. – Ale wiesz co? – do​tknę​ła mo​jej dło​ni i ści​snę​ła ją z otu​chą. – My​ślę, że Ja​siek się po​gu​bił. Zo​ba​czysz, bę​dzie do​brze, nic nie jest prze​‐ są​dzo​ne. Roz​ma​wiaj​cie. Prze​cież to do nie​go nie​po​dob​ne! – Tak? Za to po​dob​ne do tek​stów, ja​kich peł​no w ko​bie​cych pi​smach – za​kpi​łam łza​wo. – Zda​je się, że nie je​stem je​dy​na na świe​cie, ale… wca​le mi nie jest z tym lżej. Dro​ga re​dak​cjo… – siąk​‐ nę​łam no​sem – przez wie​le lat by​li​śmy ko​cha​ją​cym się mał​żeń​stwem. Jed​nak… – za​chi​cho​ta​łam ner​wo​wo, wy​dmu​chu​jąc nos. – Zo​bacz, co za po​jem​ne sło​wo: ozna​cza zdra​dę, kłam​stwa, rzut ostat​nie​go hor​mo​nu na mózg sta​rze​ją​ce​go się fa​ce​ta. Nie my​śla​łam, że nam się to przy​da​rzy. Na pew​no nie nam, a jed​nak… – Za​wsze po​tra​fi​li​ście roz​ma​wiać – prze​rwa​ła mi Aga​ta. – W tym jest wa​sza siła. – Siła, co się zmy​ła… – pi​snę​łam, jesz​cze bar​dziej roz​ża​lo​na. – Aga, on te​raz mil​czy. Pro​si​łam, chcia​łam zro​zu​mieć. Po​wie​dział… tyl​ko… – Roz​pła​ka​łam się na głos, bez​rad​nie, a Aga​ta przy​gar​‐ nę​ła mnie do sie​bie. – Po​wie​dział… – Ciii, ciii… – le​ciut​ko ko​ły​sa​ła ni​czym dziec​ko. – Noo już… – Że… się za​ko​chał, ro​zu​miesz? A co ze mną nie tak? O mat​ko, co ja ta​kie​go… Czu​ję się jak gów​no. Czu​ję… – Dość! Prze​stań! – Aga​ta zro​bi​ła tak gwał​tow​ny ruch dło​nią, jak​by chcia​ła ukrę​cić mi gło​wę, ale za​raz ła​god​nie za​czę​ła tłu​ma​czyć. – Trud​no, że​byś nie czu​ła się skrzyw​dzo​na. Ale, na li​tość bo​ską, nie ob​cią​żaj się! Ja​sne, w związ​ku dwoj​ga lu​dzi nig​dy nie ma jed​no​stron​nej winy, lecz te​‐ raz mu​sisz chro​nić sie​bie. – Zno​wu mnie przy​gar​nę​ła. – No, nie rycz, Mar​ta, po​czu​cie krzyw​dy jest w tej sy​tu​acji nor​mal​ne, ale obar​cza​nie się winą nie przy​nie​sie ci nic do​bre​go! Zresz​tą, my​‐ ślę, że ty nie​zbyt w tym wszyst​kim za​wi​ni​łaś… Idź, prze​śpij się i walcz! Nie usta​wiaj się na po​zy​‐ cji prze​gra​nej. Wasz zwią​zek jest tego wart i są szan​se. Jaś jest mą​drym fa​ce​tem. – Może i był… – mó​wię, ocie​ra​jąc twarz pod​szew​ką Zo​ś​czy​nej kurt​ki. – Wi​dać, nie wszyst​ko tam… – wy​mow​nie spoj​rza​łam w nie​bio​sa – roz​da​ją do​ży​wot​nio. Wy​da​ło mi się, że po​wie​dzia​łam coś bar​dzo za​baw​ne​go, ale Aga​ta wca​le się nie za​śmia​ła. Pa​‐ trzy na mnie za​tro​ska​nym wzro​kiem. – Jesz​cze tu przyj​dę – za​po​wia​da Cy​gan​ka, sto​jąc już w drzwiach. – A ty, ko​cha​na, po​myśl. Na​gle w po​ko​ju zro​bi​ło się ja​koś po​god​nie i ja​sno. Czu​ję przy​jem​ne od​prę​że​nie. No i cze​‐ go tak się ba​łam? Jest pięk​nie! Zda​rzy​ło się coś nie​zwy​kłe​go! W koń​cu nie każ​de​go dnia po​‐

ja​wia się w ży​ciu ktoś, kto cię za​pew​ni o zbli​ża​ją​cym się szczę​ściu i gwa​ran​to​wa​nej mi​ło​ści. Bez wzglę​du więc na to, ile było w tym spry​tu, do​mo​ro​słej psy​cho​lo​gii, a nie​chby i zwy​kłe​‐ go na​cią​gac​twa – sku​tek jest nie​wia​ry​god​ny! Prze​peł​nia mnie ra​dość, ener​gia. Zdu​mie​wa​ją​‐ ce, że w cią​gu kwa​dran​sa otrzy​ma​łam od przy​pad​ko​wej oso​by i w tak pa​skud​ny dzień wszyst​ko, cze​go mi bra​ko​wa​ło! Lu​dzie! Czyż to nie jest war​te paru zło​tych? Wsta​ję z krze​sła i za​rzu​cam na sie​bie płaszcz. Przy ban​ko​ma​cie spraw​dzam stan kon​ta. Dwie​ście kil​ka​na​ście zło​tych, a nie ma na​wet po​ło​wy mie​sią​ca… „Co tam, więk​szość ra​‐ chun​ków już za​pła​co​na!”, po​cie​szam się i szyb​ko wy​stu​ku​ję kod oraz kwo​tę swo​jej de​cy​zji: sto zło​tych. To mój świa​do​my wy​bór! Chcę się po​dzie​lić i mam do tego pra​wo. A je​śli ona dzi​siaj nic nie za​ro​bi? Prze​cież wró​że​nie to też pra​ca, nie gor​sza od in​nych… Czu​ję się lek​ka jak piór​ko w prze​stwo​rzach! I do​bra, i mą​dra. Wra​cam do biu​ra, nio​sąc w kie​sze​ni stó​wę, a w du​szy wzru​sza​ją​cy ob​ra​zek: Gro​mad​ka cy​gań​skich dzie​cia​ków wcze​pio​nych w Ka​si​ną spód​ni​cę, z któ​rej ona wy​cią​ga i roz​da​je świe​żut​kie droż​dżów​ki z ja​go​da​mi. Dzię​ki mnie dziś nie mu​sia​ła ich ukraść! Cie​ka​we, dla​cze​go wła​śnie ja​go​dzian​ki wy​da​ły mi się tak opty​‐ mi​stycz​nym an​ti​do​tum na głód i krzyw​dę cy​gań​skie​go dziec​ka? I to w mie​sią​cu, w któ​rym na ja​go​do​wych krzacz​kach jesz​cze nie doj​rza​ły gra​na​to​we owo​ce. Kie​dy więc Cy​gan​ka po​now​nie za​glą​da do po​ko​ju, uśmie​cham się pro​mien​nie. – Wejdź, mam coś dla cie​bie. Od​wza​jem​nia mój uśmiech i już od drzwi roz​kła​da wa​chlarz z kart jed​nym ru​chem ręki. Spry​ciu​la! – Wy​cią​gnij… – za​chę​ca. – Wy​cią​gnij, nooo… Nie wy​cią​gam. – Kur​czę, jak ty to ro​bisz? – mó​wię jak do sta​rej zna​jo​mej. – Po​ka​żesz mi? Ka​sia zno​wu zwa​la się na fo​tel, tym ra​zem już bez za​pro​sze​nia. – Naj​pierw wy​cią​gnij kar​tę. – To dla cie​bie – mó​wię, kła​dąc bank​not, któ​ry moja Cy​gan​ka wol​ną ręką zręcz​nie ze​śli​‐ zgu​je z bla​tu i cho​wa gdzieś po​mię​dzy fał​dy kiec​ki. – Ale nie chcę, że​byś mi wró​ży​ła. – To po co mi da​jesz pie​nią​dze? – Te​raz ona spo​glą​da na mnie nie​uf​nie. – Bo nie ża​łu​ję, jak są​dzi​łaś, i zwy​czaj​nie chcę się z tobą po​dzie​lić. – Tak, to ja, ko​cha​na, nie we​zmę. Błąd! Wi​dzę, że za​czy​na gme​rać w spód​ni​cy. „Czy rze​czy​wi​ście chce mi je od​dać?”, za​sta​‐ na​wiam się. – Bo już za​słu​ży​łaś na za​pła​tę – do​da​ję szyb​ko. – Już to za​ro​bi​łaś. Nie po​wiem ci dla​cze​‐ go, ale na​praw​dę za​ro​bi​łaś. Wte​dy ona bły​ska​wicz​nie prze​chy​la się przez biur​ko i wy​szar​pu​je kró​ciut​ki włos z mo​jej skro​ni. – Ja wło​sów nie wy​ry​wam – tłu​ma​czy, wi​dząc, że mnie wy​stra​szy​ła – ale dla cie​bie, ko​‐ cha​na, to zro​bi​łam, bo ty je​steś miłą i do​brą ko​bie​tą – po czym od​dzie​ra ro​żek pro​jek​tu roz​‐ ło​żo​ne​go na biur​ku, tak szyb​ko, że nie zdą​ży​łam na​wet za​pro​te​sto​wać. Czy ja śnię? Ga​pię się onie​mia​ła, kie​dy ona w ten ka​wa​łe​czek pa​pie​ru za​wi​ja mój włos. – Za​bierz to do domu. – Wrę​cza mi za​wi​niąt​ko. – Do​syp soli, na​krusz chle​ba i zno​wu za​‐ wiń. A na dzie​wią​ty dzień spal. – Od​li​cza coś na pal​cach. – To bę​dzie w na​stęp​ny pią​tek, wte​dy spal. Nie po​tra​fię ukryć roz​ba​wie​nia. Szko​da, że Ha​nu​sia tego nie sły​szy. By​ła​by za​chwy​co​na.

Że też aku​rat mu​sia​ła wziąć dzień wol​ne​go! Przy​po​mnia​łam so​bie jej prze​pis na po​zby​cie się ku​rza​jek: za​wią​zać czer​wo​ną nit​kę, na​si​kać na pa​lec, a po​tem mó​wiąc: „z wia​trem przy​‐ szło, z wia​trem po​szło” – ze​rwać nit​kę i rzu​cić za sie​bie, ko​niecz​nie przez lewe ra​mię. – A śmiej się, śmiej, na zdro​wie, ale le​piej to spal, ko​cha​na – mówi, zgar​nia​jąc kar​ty i po​‐ stu​ku​jąc nimi o kra​wędź biur​ka. – Bo mi​łość two​ja ma się speł​nić w dzie​więć mie​się​cy. Aku​‐ rat na zrów​na​nie dnia z nocą. „Aha, ga​daj so​bie, ga​daj!”, mó​wię w my​ślach. Choć… teo​re​tycz​nie, wszyst​ko jest moż​li​‐ we. Sko​ro jed​ne​go, je​dy​ne​go wie​czo​ru – pstryk! – i roz​pie​prza się całe ży​cie, to ile może się wy​da​rzyć przez dzie​więć mie​się​cy, na któ​re skła​da się pra​wie trzy​sta wie​czo​rów? Przez resz​tę lata, całą je​sień i zimę? Z dnia na dzień moż​na stać się ban​kru​tem, ka​le​ką, tru​pem lub mor​der​cą. Moż​na zgu​bić zło​tą doxę po pra​dziad​ku albo wy​grać mi​lion w tot​ka. A na​wet zna​leźć stu​ka​ra​to​wy bry​lant, któ​ry ktoś ku​pił na azja​tyc​kiej au​kcji, a zgu​bił na mo​jej uli​cy. Tyl​ko, nie wie​dzieć cze​mu, praw​do​po​do​bień​stwo zo​sta​nia tru​pem jest o wie​le więk​sze niż do​zgon​ne spa​nie na bry​lan​cie – wy​star​czy krak​sa, za​wał czy grom z ja​sne​go nie​ba. Je​śli zaś mowa o tra​fie​niu mi​ło​ści przez doj​rza​łą ko​bie​tę, to – z per​spek​ty​wy mo​ich trzech sa​mot​‐ nych lat – ra​chu​nek praw​do​po​do​bień​stwa wy​da​je mi się pro​duk​tem prze​re​kla​mo​wa​nym i bez​war​to​ścio​wym. Wy​bie​głam od Aga​ty jak na skrzy​dłach. Komu mia​ła​bym bar​dziej za​ufać? Aga jest mą​dra i wy​‐ cho​dzi​ła ze znacz​nie gor​szych opre​sji niż moje po​rzu​ce​nie. Do​da​ła mi tyle otu​chy, że ka​wa​łek po​‐ wrot​nej dro​gi mię​dzy na​szy​mi do​ma​mi mo​gła​bym na​zwać ale​ją Prze​lot​nej Wia​ry i Na​dziei. „Oczy​wi​ście, spró​bu​ję po​roz​ma​wiać z Ja​siem, jesz​cze raz spró​bu​ję, zmu​szę go, prze​ko​nam, za​‐ wsze po​tra​fi​li​śmy się do​ga​dać, za​raz wszyst​ko so​bie wy​ja​śni​my. O, tak, bę​dzie do​brze!”. Lecz już za furt​ką cze​kał mnie gro​bo​wiec, mrocz​na bez​na​dzie​ja. A je​śli wia​ra, to w cud je​dy​‐ nie – naj​le​piej w trzę​sie​nie zie​mi albo przej​ście trą​by po​wietrz​nej, któ​ra zmio​tła​by wszyst​ko, oprócz na​sze​go skraw​ka zie​mi, na​sze​go nie​ba, na​szej ro​dzi​ny. No bo w co wie​rzyć, kie​dy two​je sło​wa nie do​cie​ra​ją do naj​bliż​sze​go ci czło​wie​ka, tra​fia​ją ni​czym w mur, bo on, ni stąd, ni zo​‐ wąd, prze​stał być naj​bliż​szy? Już nie ro​zu​mie mo​ich słów. A od​po​wie​dzial​ność, ro​dzi​na, za​ufa​‐ nie? Nie war​to było się do nich od​wo​ły​wać, nie wspo​mnę na​wet o mi​ło​ści. Na tym na​szym skraw​‐ ku zie​mi nie​zna​ne było już ta​kie sło​wo. Nie wy​krze​sa​łam z sie​bie zło​ści, nie ci​snę​łam krze​słem ani na​wet głu​pim ta​le​rzem, nie wal​nę​‐ łam pię​ścią w stół! Kie​dy psu​je się te​le​wi​zor, cza​sem trze​ba mu do​brze przy​ło​żyć i po​ma​ga – nie sły​sza​łam, by na​pra​wił go roz​sąd​ny mo​no​log. Tym bar​dziej nie po​mógł, gdy w grzesz​nym cie​le Mo​je​go Naj​wspa​nial​sze​go Męża po​psu​ły się sy​nap​sy i prze​łą​czy​ły na ułom​ne prze​wo​dze​nie se​lek​‐ tyw​ne – nie mo​głam zro​bić nic. Mia​łam przed sobą ro​bo​ta, któ​ry dzia​łał na pół gwizd​ka, w try​bie awa​ryj​nym. Alert! Wy​ko​nać pod​sta​wo​we za​da​nia: Po​in​for​mo​wać! – po​in​for​mo​wał. Spa​ko​wać się! – spa​ko​wał. Oszczę​dzać ener​gię, koń​czy się za​si​la​nie! – oszczę​dza, mil​czy.

Lecz w re​la​cjach mię​dzy naj​bliż​szy​mi so​bie ludź​mi nie tyl​ko sło​wa się li​czą. Z na​dzie​ją więc spoj​rza​łam mu w oczy. I co tam zo​ba​czy​łam? Bez​gra​nicz​ną pust​kę! „Nie zna​łam męż​czy​zny, któ​‐ re​go ko​cha​łam, męż​czy​zny, z któ​rym prze​ży​łam pół ży​cia?”. Jego wzrok był za​snu​ty mgieł​ką sub​‐ stan​cji, jaką wy​twa​rza ja​kaś cho​ler​na przy​sad​ka czy szy​szyn​ka, za​kłó​ca​jąc za​pew​ne pra​cę mó​zgu i ogra​ni​cza​jąc za​sób słów do: „wiem”, „przy​kro mi”, „już po​sta​no​wi​łem”, „od​cho​dzę”… Ko​niec. Wie​czo​rem by​łam już po​rzu​co​ną żoną. – Te​raz mogę wziąć od cie​bie pie​nią​dze – po​wie​dzia​ła we​so​ło Cy​gan​ka. – A ty, ko​cha​na, rób swo​je i cze​kaj. – Wsta​jąc, we​pchnę​ła kar​ty za roz​pię​cie bluz​ki, gdzieś po​mię​dzy wiel​kie cyc​ki. – Zo​ba​czysz, dzie​więć mie​się​cy szyb​ko zle​ci. Przy drzwiach, z ręką na klam​ce, od​wró​ci​ła się jesz​cze i rzu​ci​ła: – Aaaa… ty my​ślisz, że ja mam dzie​ci… Uśmiech​nę​łam się cie​pło i po​ki​wa​łam gło​wą. – Mia​łam, kie​dyś. Dwa​dzie​ścia lat temu. Nie dało się ura​to​wać. Czwo​ro ich mia​łam, ko​‐ cha​na… Wszyst​kie za​tru​ły się cza​dem. Po​ję​łam pięk​no i smu​tek jej oczu. Oczu, któ​re kie​dyś z mi​ło​ścią strze​gły swo​ich dzie​ci, a póź​niej pła​ka​ły po ich stra​cie.

Szybkie łącze Tego wie​czo​ru roz​sia​dły​śmy się na ka​na​pie, żeby obej​rzeć wia​do​mo​ści. Pa​trzę na swo​je cór​‐ ki i my​ślę o Cy​gan​ce. O tym, co mi po​wie​dzia​ła na ko​niec. Boże, co ona mu​sia​ła wte​dy prze​ży​wać? Le​piej nie my​śleć… Kie​dy się cze​goś boję, wolę o tym nie my​śleć, tyle że nie za​‐ wsze to się uda​je. Zresz​tą boję się też nie​my​śle​nia. Boję się mnó​stwa rze​czy, rów​nież ga​da​‐ nia o tym, cze​go się boję. Oczy​wi​ście, za nic się do tego nie przy​znam. Dziew​czyn​ki pod​bie​ra​ją so​bie ka​nap​ki, wal​cząc o te z wę​dzo​nym bocz​kiem i do​mo​wym ki​szo​nia​kiem. Uda​ję, że nie wi​dzę, bo prze​cież na co dzień świ​ru​ją z li​cze​niem ka​lo​rii i żad​‐ na nie się​gnę​ła​by do lo​dów​ki po tłu​sty bo​czek. Jesz​cze by mi się obe​rwa​ło, że ku​pu​ję taki syf! Ale ta​lerz go​to​wych ko​lo​ro​wych ka​na​pe​czek to zu​peł​nie co in​ne​go. Sama je za​nio​słam przed te​le​wi​zor, cho​ciaż, od​kąd pa​mię​tam, nie zga​dzam się na żar​cie przed te​le​wi​zo​rem. Po to jest stół w ja​dal​ni, czyż nie? Ma​ry​sia na​wet się tro​chę ob​ru​szy​ła, ale po​wie​dzia​łam, że na sto​le aku​rat nie ma miej​sca, bo roz​ło​ży​łam się z pra​cą. A praw​da jest taka, że nie​ba bym im – moim kwia​tusz​kom, kru​szy​nom, skar​biąt​kom – przy​chy​li​ła za to, że są żywe i że mogę je so​bie ko​chać i roz​pa​sku​dzać. Pew​nie mi to przej​dzie, jak za​po​mnę o Cy​gan​ce albo jak któ​ra mnie wku​rzy. Ale na ra​zie je​stem wzru​szo​na, czy​li wol​no mi ła​mać za​sa​dy. W koń​cu te​raz ja tu rzą​dzę! Niech więc so​bie wci​na​ją roz​wa​lo​ne przed te​le​wi​zo​rem, ga​piąc się na wie​czor​ne wia​do​‐ mo​ści, któ​re mnie dzi​siaj gu​zik ob​cho​dzą. Wiel​ka po​wódź na Pół​wy​spie In​do​chiń​skim? To i tak ty​sią​ce mil stąd. Ciu​ciu​bab​ka po​li​ty​ków? A nie​chby na​wet so​bie, dur​nie, po​ob​gry​za​li uszy! Czym​że jest wal​ka o apa​na​że w ob​li​czu ży​cia i śmier​ci? Albo ta​kie znik​nię​cie dzie​wią​‐ tej pla​ne​ty z Ukła​du Sło​necz​ne​go – trud​no, osiem ich czy dzie​więć – co za róż​ni​ca. Za​miast w te​le​wi​zor, zer​kam na dziew​czyn​ki. One prze​żu​wa​ją bo​czek, a mnie roz​sa​dza szczę​ście, że tak samo jak dwa​dzie​ścia lat temu, kie​dy Plu​ton nor​mal​nie za​su​wał wo​kół Słoń​ca, mam je tuż przy so​bie. Szczę​śli​wa, że kie​dyś nie spa​łam po no​cach przez ich ospy i świn​ki, szczę​śli​‐ wa na wspo​mnie​nie pierw​szych kul​fo​nia​stych lau​rek, któ​re do​sta​wa​łam od nich na imie​ni​‐ ny, i wszyst​kich szkol​nych cen​zu​rek – i tych z czer​wo​nym pa​skiem, i z nie​od​po​wied​nim z za​cho​wa​nia za opusz​czo​ne go​dzi​ny. Szczę​śli​wa, że mo​głam je wspie​rać w cza​sie za​wie​‐ dzio​nych mi​ło​stek, tu​lić i ocie​rać bu​zie mo​kre od łez. A na​wet na wspo​mnie​nie wła​snych łez upo​ko​rze​nia i wsty​du, kie​dy na​uczy​ciel​ka groź​nie wska​zy​wa​ła mnie pal​cem, mó​wiąc: „Pani cór​ka też bra​ła udział! Rada pe​da​go​gicz​na roz​wa​ża usu​nię​cie jej ze szko​ły…”. Je​stem szczę​śli​wa, że te​raz są ta​kie mą​dre i ta​kie do​ro​słe, i że tyle już mamy za sobą. – Spójrz, spójrz! To moż​li​we? – Zo​sia trą​ca mnie łok​ciem. – O rany! Mó​wi​li, że ona ma sto lat! Spo​glą​dam na ekran, gdzie stu​let​nia sta​rusz​ka dziar​sko po​py​la z siat​ką na za​ku​py. Po​‐ marsz​czo​na jak przej​rza​ła mo​rel​ka, wło​sy rza​dziuch​ne ni​czym ba​bie lato. Ale jaka for​ma! – Kur​czę! Na​wet we trzy tyle nie mamy – Zoś​ka nie może się na​dzi​wić. – Wie​cie co? Za​‐ raz, za​raz… – li​czy coś pod no​sem – ra​zem mamy dzie​więć​dzie​siąt lat! – Nie​źle! Śred​nia wy​no​si trzy​dzie​ści! – śmie​ję się.

– No wiesz? Nie świ​ruj, nie pod​cze​piaj się pod nie swo​je – za​pro​te​sto​wa​ła Ma​ry​sia. – Nie ma żad​nej śred​niej, ktoś tu musi być mat​ką! – No i jest – pod​no​szę do góry dwa pal​ce, jak grzecz​nie zgła​sza​ją​ca się do od​po​wie​dzi uczen​ni​ca. – Mat​ka to ja! – Nie wy​star​czy ci, że nie mamy ojca? – Ma​ryś​ka ole​wa moją de​kla​ra​cję. Wali za​czep​nie, nie do​strze​ga żar​tu. „O, pro​szę! Ja​kie róż​ne ob​li​cza ma to moje mat​czy​ne szczę​ście na co dzień”, uśmie​cham się w du​szy. „Po pro​stu ka​lej​do​skop barw!”. – No! – po​twier​dza Zo​sia. – Przez to mamy za​bu​rzo​ne re​la​cje z płcią od​mien​ną. – I nig​dy nie zwią​że​my się z żad​nym fa​ce​tem, bo w pod​świa​do​mo​ści mamy za​pi​sa​ne, że szko​da cza​su dla ko​goś, kto i tak nas kie​dyś zo​sta​wi! Oho, oho! Jed​na za​czy​na, dru​ga koń​czy! Ro​bię się czuj​na. Do​brze to znam. Za​zwy​czaj trud​ny te​mat po​ja​wia się z za​sko​cze​nia. Za​wsze dziel​nie bio​rę to na sie​bie, bo gdzie moje nie​szczę​sne dzie​ci​ny mają od​re​ago​wać roz​cza​ro​wa​nia? Trud​no, ob​ry​wa mi się wte​dy i za ojca, i za mat​kę, za sam​cze geny nie​wier​no​ści, za przy​pa​dek, któ​ry rzą​dzi świa​tem, i za te​‐ sto​ste​ron, któ​ry anu​lu​je przy​pa​dek – siła złe​go na jed​ne​go! Sło​wem, coś tu mi źle pach​nie. – To się na​zy​wa prze​nie​sie​nie – mówi Ma​ry​sia, któ​ra ostat​nio czy​ta książ​ki psy​cho​lo​gicz​‐ ne i po​rad​ni​ki o dam​sko-mę​skiej te​ma​ty​ce. – Na przy​kład mój pod​świa​do​my za​pis brzmi: sta​ty​stycz​ny fa​cet jest świ​nią! Dla​te​go, je​śli cho​dzi o Mar​ci​na, to ja z nim tyl​ko… – Za​raz, za​raz… – wtrą​cam się, bo wi​dzę, że za​czy​na być po​waż​nie i tro​chę nie​bez​piecz​‐ nie. Ma​mu​si​ne ka​na​pecz​ki daw​no zo​sta​ły po​żar​te, a mój nie​opatrz​ny żart spro​wo​ko​wał roz​‐ mo​wy o ży​ciu. I cho​ciaż sama mam ocho​tę na po​dob​ną wy​po​wiedź o męż​czy​znach, to nie mogę po​pie​rać smar​kul w tak idio​tycz​nym fe​mi​ni​zmie! W do​dat​ku lu​bię Mar​ci​na. Mó​wię więc po​waż​nie: – Po co ro​bić sche​mat z na​sze​go zda​rze​nia? Nie ma kal​ki na ży​cie! A rze​czy​‐ wi​stość… – Rze​czy​wi​stość? – Ma​ry​sia zer​ka na sio​strę. – Rze​czy​wi​stość jest taka, że ty też nam nie uła​twiasz! – No wła​śnie, jesz​cze nam do​wa​lasz swo​ją po​sta​wą! – na​krę​co​na Zo​sia pod​no​si głos. – Co zro​bi​łaś, żeby nam po​ka​zać, że ko​bie​ta po​tra​fi so​bie ra​dzić z ży​ciem? „O, tego to już za wie​le! Ja so​bie nie ra​dzę? Ja?”, czu​ję się osa​czo​na i robi mi się przy​kro. „Od​wa​li​ło im, czy co? Spo​kój, tyl​ko spo​kój… Nie dam się spro​wo​ko​wać”. – Te​raz prze​gię​łaś, Zoś​ka – mó​wię spo​koj​nie, lecz chy​ba z za​ci​śnię​tą szczę​ką. – Mało zro​‐ bi​łam? Pra​cu​ję i ra​dzę so​bie z do​mem, z ra​chun​ka​mi. Ro​bię wszyst​ko, że​by​ście mia​ły we mnie opar​cie i po​czu​cie bez​pie​czeń​stwa, że​by​ście… – Czy​li po​ka​zu​jesz, jak w trud​nych oko​licz​no​ściach ko​bie​ta za​mie​nia się w twar​dzie​la! Cho​ciaż tak na​praw​dę to wszyst​kie​go się bo​isz – Zo​sia prze​sta​je pa​no​wać nad sobą i wrzesz​czy. – Mamo, ty prze​sta​jesz być ko​bie​tą! Uda​jesz ja​kiś trak​tor na gą​sie​ni​cach! – Może chcę, że​by​ście zo​ba​czy​ły, że odej​ście męż​czy​zny to nie jest ża​den ko​niec świa​ta? – nadal mó​wię ła​god​nie, ale je​stem co​raz bar​dziej roz​ża​lo​na. – Tu​taj wciąż jest ro​dzi​na, mi​‐ łość, cie​pło… Czy to nie ko​bie​cość wła​śnie? – Zbie​ra mi się na płacz, więc szyb​ko za​pa​lam pa​pie​ro​sa. – Nie ra​czy​łaś tego za​uwa​żyć? – Nie de​ner​wuj się, kró​lew​no – Ma​ry​sia włą​cza awa​ryj​ny pro​gram ła​go​dze​nia. – Prze​cież my to wie​my, je​steś naj​wspa​nial​sza, mamo! Ale dla​cze​go, na przy​kład, nig​dy nie pła​czesz? Na​wet te​raz? – pyta po​waż​nie i na wszel​ki wy​pa​dek moc​no ota​cza mnie ra​mio​na​mi.

– Ko​bie​cość nie po​le​ga tyl​ko na tym, żeby być mat​ką – na​wi​ja tym​cza​sem Zoś​ka. – Praw​‐ dzi​wa ko​bie​cość bu​dzi się w obec​no​ści męż​czy​zny. I wiek nie ma tu​taj żad​ne​go zna​cze​nia, zresz​tą nie je​steś wca​le taka sta​ra. – Wsta​je, mówi co​raz szyb​ciej i od cza​su do cza​su spo​glą​‐ da po​nad moją gło​wą na sio​strę. „O co im, cho​le​ra, cho​dzi? Chcą mnie wy​swa​tać, czy co? Och, gdy​bym wie​dzia​ła, do cze​‐ go to zmie​rza!”, moje my​śli ga​lo​pu​ją. – A ty wca​le nie zwra​casz uwa​gi na fa​ce​tów – kon​ty​nu​uje Zo​sia – jak​byś była ja​kaś bez​pł​‐ cio​wa! I w ogó​le, za​cho​wu​jesz się jak wier​na żona, cho​ciaż już daw​no nie je​steś ni​czy​ją żoną! Ni​czy​ją! Zro​zum to wresz​cie! – wy​ter​ko​ta​ła na jed​nym od​de​chu i zno​wu zwa​li​ła się na ka​na​pę. „Ups! Nie po​wiem, za​bo​la​ło!”, zbie​ram my​śli, nie wiem, co od​po​wie​dzieć, a moje upra​wo​‐ moc​nio​ne łzy na​gle swo​bod​nie try​snę​ły i ła​sko​czą w po​licz​ki. Czu​ję się jak mała dziew​czyn​‐ ka, któ​ra coś prze​skro​ba​ła, a nie bar​dzo wie co. Bo ro​dzi​ce czę​sto nie kar​cą za prze​wi​nie​‐ nia, tyl​ko za to, że cze​goś nie zro​zu​mie​my. – To mam się uga​niać za fa​ce​ta​mi, tak? – Siąk​nę​łam no​sem. – Na​wet je​śli nie chcę? Je​śli mi to nie​po​trzeb​ne? – Nie za​mie​rza​łam być zło​śli​wa, jed​nak z po​trze​by za​tu​szo​wa​nia swo​jej łza​wej sła​bo​ści do​da​ję: – Oto moja klę​ska wy​cho​waw​cza! Oraz efekt szko​dli​we​go wpły​wu po​spo​li​tej pra​sy dla głą​bów, po​rad​ni​ków dla idio​tek i in​nych ob​raz​ko​wych gó​wien! Ha​nu​sia by​ła​by za​chwy​co​na, gdy​by to sły​sza​ła! Aga​ta par​sk​nę​ła​by śmie​chem. A ja? Gdy​‐ bym mo​gła, to po​łknę​ła​bym te sło​wa z po​wro​tem, na​wet bez po​pi​ja​nia wodą. Jest mi wstyd. – Mamo… – Ma​ry​sia wy​pusz​cza mnie z ob​jęć i sia​da obok. Znów pró​bu​je ra​to​wać sy​tu​‐ ację. – Zoś​ka tro​chę prze​gię​ła – mówi ła​god​nie i po​da​je mi chu​s​tecz​kę. – Ja​sne, że cza​sem trze​ba po​wal​czyć… – Bez prze​sa​dy, nie ży​je​my na pie​przo​nej woj​nie! – war​czy Zo​sia. – Ko​bie​ta po​trze​bu​je opie​ki i cie​pła. Jest stwo​rzo​na do mi​ło​ści… Ale ty, mamo, chy​ba już o tym nie my​ślisz – Ma​ry​sia pod​su​wa mi otwar​tą ga​ze​tę, z ga​tun​ku wzmian​ko​wa​nej przed chwi​lą głu​paw​ki. – Nie je​steś sobą… Prze​stań już uda​wać twar​dziel​kę, co? No, po​patrz… – nie​zdar​nie gła​ska moją dłoń. „Bin​go! Stwo​rzo​na do mi​ło​ści! Je​śli się w nią wie​rzy. Je​śli się wie​rzy w sie​bie i w swo​ją ko​bie​cą atrak​cyj​ność. Je​śli nikt ci tej wia​ry nie schrza​nił”, my​ślę, pa​trząc na prze​sło​dzo​ną fo​to​gra​fię, i wy​cie​ram twarz rę​ka​wem swe​tra, bo chu​s​tecz​ka wy​da​je mi się zbyt osten​ta​cyj​‐ na. Li​ter i tak nie wi​dzę, wszyst​ko się za​ma​za​ło. Wle​piam oczy w tę fot​kę, żeby zy​skać na cza​sie, a tam… ja​kaś wy​pin​drzo​na nie​bo​racz​ka omdle​wa w na​pa​ko​wa​nych mę​skich ra​mio​‐ nach. Że niby ona taka sła​ba, lecz on ją na pew​no, ale to na pew​no przed wszyst​kim ochro​‐ ni. Kłam​stwo, dość su​ge​styw​ne, wy​rzy​ga​ne z Pho​to​sho​pa. Czy na wej​ściu w do​ro​słe ży​cie mam po​wie​dzieć wła​snym cór​kom, że mi​łość, za​ufa​nie, przy​wią​za​nie to są dla mnie sło​wa- nic? Z wierz​chu zwie​trza​łe, a w środ​ku wy​żar​te, że to tyl​ko cie​niut​kie sko​rup​ki ule​pio​ne z kil​ku​na​stu li​ter? Że to wszyst​ko jest gów​no war​te? Nic ta​kie​go nie po​wiem, bo je​stem mat​ką! Bo przed nimi całe ży​cie, a mło​dzień​cza mi​łość jest taka pięk​na. W koń​cu wzrok mi się tro​chę wy​ostrza, chy​ba ze zło​ści, wpraw​dzie nie za bar​dzo, ale na tyle, by od​czy​tać wstęp​ny aka​pit, zwa​ny spo​lsz​czo​nym li​dem, wy​tłusz​czo​ny bol​dem: Sta​ty​‐ sty​ki mó​wią, że naj​bar​dziej uwiel​bia​ne przez męż​czyzn ko​bie​ty nie na​le​żą do za​rad​nych i prze​bo​jo​wych! Chcesz go zwa​bić? Chcesz go przy so​bie za​trzy​mać? Po​każ mu, jaka je​steś

sła​ba i kru​cha, i że so​bie nie ra​dzisz. Że wciąż po​trze​bu​jesz jego opie​ki, że ży​cie cię prze​ra​‐ sta. – Boże! Czy za​glą​dasz mi przez ra​mię? Czy​tasz ze mną? – Po​łóż się, gdy je​steś zmę​czo​na i po​proś, żeby on otu​lił cię ko​cy​kiem. Szlo​chaj w jego ra​mio​nach, kie​dy jest ci smut​no. Za​‐ po​mnij o swo​im dru​gim fa​kul​te​cie, nie mu​sisz być naj​mą​drzej​sza! – I co? Nie za​grzmisz? Choć​by pro for​ma? – Wzru​szaj go swo​ją nie​po​rad​no​ścią… Oho, już chy​ba wiem, o co tu cho​dzi. Przy​po​mi​nam so​bie, jak któ​re​goś dnia wy​pra​wi​ły​śmy się do su​per​mar​ke​tu. Pcham wó​zek pe​łen za​ku​pów, któ​re za​mie​rza​my prze​ła​do​wać do ba​gaż​ni​ka. Wte​dy Ma​ry​sia za​uwa​ża ki​chę w le​wej tyl​nej opo​nie. Chce mi się pła​kać ze zło​ści. I z żalu, że co naj​mniej dwa​dzie​ścia mo​ich bli​skich ko​le​ża​nek może so​bie w ta​kiej sy​tu​acji zwy​czaj​nie za​dzwo​nić do męża. – Ko​tecz​ku, na​tych​miast przy​jedź, zła​pa​łam gumę! Cooo? Za pięt​na​ście mi​nut? Nie ma mowy. Za pięt​na​ście mi​nut to ja mam ko​sme​tycz​kę! Ale ja nie wiem, do kogo za​dzwo​nić. Bo niby gdzie? Do cu​dze​go ko​tecz​ka? Na do​da​tek nie mogę oka​zać bez​rad​no​ści. Wi​dzę prze​ra​że​nie na twa​rzach dziew​czyn, ukła​da​ją​ce się w py​ta​nie: „No? Co te​raz bę​dzie?”. A czy ja wiem, co bę​dzie? Sama je​stem wy​stra​szo​na, lecz sprę​żam się i mó​wię dziar​sko: – Spo​koj​nie, moje pan​ny. Za​raz wam po​ka​żę, jak dziel​na ko​bie​ta wła​sno​ręcz​nie zmie​nia koło! Za​ka​su​ję rę​ka​wy, wsia​dam do auta i przez chwi​lę za​sta​na​wiam się, gdzie jest ten cho​ler​ny piz​‐ dryk do otwie​ra​nia ma​ski. Prze​cież wie​dzia​łam. Po chwi​li do​zna​ję olśnie​nia, że w tym sa​mo​cho​‐ dzie wszyst​ko jest pod wy​ściół​ką ba​gaż​ni​ka, więc – ufff! – przy​najm​niej nie mu​szę szu​kać tego… jak mu tam. – Wsia​dłam, żeby za​cią​gnąć ha​mu​lec ręcz​ny – skła​ma​łam gład​ko i szyb​ko za​cią​gnę​łam ha​mu​‐ lec ręcz​ny. To już dru​gie olśnie​nie! Na​gle so​bie przy​po​mnia​łam, że prze​cież Mój Naj​wspa​nial​szy Mąż pró​bo​wał na​uczyć mnie tego wszyst​kie​go, kie​dy szy​ko​wał się do od​lo​tu. Co za przy​zwo​ity gość! Lecz wte​dy nie mia​łam po​ję​cia, że za​mie​rza od​fru​nąć, więc po co mia​ła​bym się sku​piać na ta​kim bez​na​dziej​stwie? Otwie​ram ba​gaż​nik i pew​nym ru​chem pod​no​szę jego dno. Chcę zro​bić na dziew​czy​nach wra​że​nie. O! Jest za​pa​so​we. A w nim – nie​spo​dzian​ka – i le​wa​rek, i za​sob​nik z klu​cza​mi. Dziel​nie wy​tar​ga​łam koło oraz całą resz​tę, pod​sta​wiam le​wa​rek, zna​la​złam na​wet spe​cjal​ny otwór, żeby go za​ha​czyć! Krę​cę, krę​cę, a auto cu​dow​nie uno​si się, uno​si. Gdzie wer​ble i fan​fa​ry? Je​stem z sie​bie dum​na! Zer​kam na dziew​czy​ny i nie wi​dzę na ich bu​ziach na​wet cie​nia po​dzi​wu. A je​śli ma​lu​je się tam ja​kie​kol​wiek uczu​cie, to ra​czej znie​cier​pli​wie​nie. Albo coś w ro​‐ dza​ju nie​sma​ku. – Te​raz śru​by – mó​wię nie​zra​żo​na. – Od​krę​ci​my je na krzyż, naj​pierw gór​ną i dol​ną, póź​niej lewą i pra​wą. Albo… wręcz prze​ciw​nie – do​da​ję, wi​dząc, że żad​na ani drgnie. Pró​bu​ję nogą. Też nic. Wska​ku​ję na klucz z im​pe​tem! Cho​le​ra, nie dam rady. Tro​chę mi głu​pio, ale ad​re​na​li​na wciąż dzia​ła. – W ta​kim ra​zie – uśmie​cham się nie​pew​nie – za​raz wam po​ka​żę, jak ko​bie​ta zmie​nia koło, tyle że przy uży​ciu fa​ce​ta! – mó​wię, kie​ru​jąc się w stro​nę Żuka, ob​sta​wio​ne​go ko​biał​ka​mi tru​ska​‐ wek.

„Jest Żuk, musi być i fa​cet”, my​ślę i po​dzi​wiam się za tę pro​stą lo​gi​kę i ja​sny prze​błysk in​te​li​‐ gen​cji. A có​reń​ki? Od​pro​wa​dza​ją mnie roz​anie​lo​nym wzro​kiem! Za fur​go​net​ką stoi aż dwóch fa​‐ ce​tów i palą pa​pie​ro​sy. Pręż​nie pe​tu​ją pod ob​ca​sa​mi, gdy bez​rad​nie zwie​szam ręce i ła​mie mi się głos: – Pa​no​wie, coś mi się sta​ło w opo​nę… Kie​dy pro​wa​dzę ich do na​sze​go auta, na twa​rzach dziew​cząt na​resz​cie wi​dzę szcze​ry po​dziw i ak​cep​ta​cję! – Dla​te​go mu​si​my mieć po​rząd​ne łą​cze – ock​nę​łam się w sam raz na ko​niec mo​no​lo​gu Zoś​‐ ki. – Nasz net to ja​kieś przed​po​to​po​we gów​no. „Aha, więc po to trze​ba było mnie na​zwać trak​to​rem, po​gnę​bić bra​kiem wdzię​ku i ko​bie​‐ co​ści, żeby te​raz przejść do za​ła​twie​nia tak ba​nal​nej spra​wy, jak in​ter​net?”, pró​bu​ję zła​pać zgu​bio​ny wą​tek. „Strasz​ne głup​ta​sy z tych mo​ich du​żych mą​dra​li”. – Ale ty się nie od​wa​żysz, wi​dzę po two​jej mi​nie. Wy​ka​zu​jesz zero in​stynk​tu sa​mo​za​cho​‐ waw​cze​go! – Zoś​ka da​lej się na​krę​ca, a ja uno​szę brwi. – I tak, wła​śnie tak! Je​steś ty​po​wą, bez​kry​tycz​ną ko​bie​tą jed​ne​go męż​czy​zny, któ​ry daw​no ma cię w du​pie. Spójrz na sie​bie! Kon​ser​wa i śre​dnio​wie​cze! Zu​peł​nie nie wiem, na co, jej zda​niem, po​win​nam się od​wa​żyć, żeby wy​ka​zać in​stynkt sa​‐ mo​za​cho​waw​czy. Co wspól​ne​go ma śre​dnio​wie​cze z in​ter​ne​tem, a moja mina z kon​ser​wą? I co ma do tego ten, co ma mnie w du​pie, któ​ry jest jej oj​cem? Ale już nie po​zwo​lę po so​bie jeź​dzić. O nie! Je​stem no​wo​cze​sną ko​bie​tą, otwar​tą na roz​wój tech​ni​ki. Ja dam wam za​raz śre​dnio​wie​cze! – Oczy​wi​ście! Mu​si​my mieć su​per​szyb​kie łą​cze! Też o tym my​śla​łam – kła​mię w żywe oczy i na wszel​ki wy​pa​dek ro​bię to z en​tu​zja​zmem. – Wszak in​ter​net jest współ​cze​snym oknem na świat, gwa​ran​cją nie​ogra​ni​czo​ne​go do​stę​pu do in​for​ma​cji, a przy dzi​siej​szym tem​pie ży​‐ cia i po​stę​pie w klu​czo​wych dzie​dzi​nach in​for​ma​cja jest bez​cen​nym to​wa​rem i naj​wyż​szą war​to​ścią! – bez za​jąk​nię​cia kle​pię ja​kieś za​po​ży​czo​ne, far​ma​zoń​skie sfor​mu​ło​wa​nia. – Ju​‐ tro wszyst​ko za​ła​twię! Nie mo​gły​ście od tego za​cząć? Oczę​ta mo​ich có​rek ro​bią się okrą​głe jak agre​sty. Pa​trzą na sie​bie z nie​do​wie​rza​niem. – Ależ z cie​bie dy​plo​mat​ka! – pie​je Ma​ry​sia. – Okno na świat… cha, cha, cha. – Za​wsze wie​rzy​łam w swój dar prze​ko​ny​wa​nia! – Zoś​ka ob​sy​pu​je mnie po​ca​łun​ka​mi i ma minę zwy​cięz​cy. – Wiesz, może ci po​ży​czę to​reb​kę w grosz​ki! – ła​go​dzi sło​dziut​ko. – Oj, Zoś​ka! Nie na​zy​waj​my tego da​rem, to była wred​na ma​ni​pu​la​cja! – śmie​ję się, bo at​‐ mos​fe​ra na​resz​cie ze​lża​ła, bo dziew​czy​ny będą mia​ły wy​ma​rzo​ny net, bo wy​obra​zi​łam sie​‐ bie, jak wkra​czam do no​we​go ope​ra​to​ra, wy​ma​chu​jąc to​reb​ką w grosz​ki. – Nie chcę ju​tro tej to​reb​ki! – za​koń​czy​łam z god​no​ścią. – A kto ci po​wie​dział, że ju​tro? Do​pie​ro na rand​kę, kró​lew​no! – Czy​li nig​dy. – Ode​tchnę​łam z ulgą, zbie​ra​jąc ze sto​li​ka ta​le​rze po ka​nap​kach. – Ta to​‐ reb​ka jest fa​jan​siar​ska! – do​da​łam z sa​tys​fak​cją. – Sor​ry, ale ktoś ci to mu​siał po​wie​dzieć.