galochbasik

  • Dokumenty1 460
  • Odsłony630 156
  • Obserwuję769
  • Rozmiar dokumentów2.1 GB
  • Ilość pobrań408 654

01 Eileen Wilks - Prawdziwe uczucia

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :634.4 KB
Rozszerzenie:pdf

01 Eileen Wilks - Prawdziwe uczucia.pdf

galochbasik EBooki ROMANSE I EROTYKI DYNASTIE-ROMANS WSPÓŁCZESNY DYNASTIA ASHTONÓW
Użytkownik galochbasik wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 473 osób, 326 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 99 stron)

Eileen Wilks Prawdziwe uczucia

Prolog Nikt się nie spodziewał, że kościół będzie pełny. W deszczowy środowy poranek w Crawley w Nebrasce o godzinie jedenastej trzydzieści większość ludzi, jak zazwyczaj o tej porze, była w pracy. Na mszę przyszli jednak i kierowniczka poczty, i aptekarz z aptekarzową, i bankier z małżonką. Licznie przybyli również przedstawiciele rodzin farmerskich z okolicy. Bliźniaczki Mortimer też siedziały na swoich stałych miejscach - w szóstej ławce w środkowym rzędzie. Flora i Dora nie opuściły żadnego ślubu w tym kościele od pięćdziesięciu lat. Mały deszcz nie był w stanie im przeszkodzić. - Jaki ten młody Spencer jest przystojny - szepnęła Flora. - Przystojny, akurat - żachnęła się jej siostra. - Może i przystojny, ale nie mów mi, że ten ogier stałby tutaj, czekając na pannę młodą, gdyby... Kierowniczka poczty odwróciła się i spojrzała na nie karcąco. - Nie patrz na mnie w ten sposób, Emmaline Bradley - powiedziała Dora. - Francis wciąż gra hymn. Nie widzę powodu, dla którego nie miałybyśmy sobie jeszcze porozmawiać - Flora pociągnęła ją za rękaw. - Patrz, sadzają ojca Spencera - szepnęła. - Nie wygląda na szczęśliwego. Dora pociągnęła nosem. - Frederick Ashton nie był szczęśliwy od momentu, kiedy matka odstawiła go od piersi. Ten mężczyzna ma tylko dwa rodzaje nastrojów: zły albo bardzo zły. Gdzie pastor Brown miał głowę, kiedy uczynił go diakonem, naprawdę nie wiem... No, ale to oczywiście nie ma związku ze sprawą. Lucy Johnson, siedząca po drugiej stronie Flory, pochyliła się w ich stronę. - Przynajmniej Frederick dopilnował, żeby jego syn postąpił uczciwie wobec biednej Sally. Flora pokiwała potakująco głową. - Biedna Sally. Rozumiem, dlaczego uległa pokusie. Ten chłopak Ashtonów jest taki... - Przystojny - dokończyła za nią sucho Dora. - Nie jestem pewna, czy Frederick zrobił Sally przysługę. - Och, Spencer jest po prostu młody - powiedziała Lucy. - Mój Charlie był taki sam, zanim się pobraliśmy. I jesteśmy razem już od czterdziestu dwóch lat. Emmaline Bradley znów odwróciła się w ich stronę. - Ciii - szepnęła.

Flora zarumieniła się, Lucy zacisnęła usta, ale Dora nawet tego nie zauważyła. Patrzyła ze zmarszczonymi brwiami na tył głowy Fredericka Ashtona, który siedział trzy rzędy przed nimi. Plotka głosiła, że wychowywał synów ciężką ręką. Zwykł mawiać, że rózga to najlepszy środek wychowawczy. Francis uderzyła w pierwsze tony „Marsza weselnego”. Przy wejściu do kościoła Sally Barnett przycisnęła dłoń do żołądka. Satynowy materiał sukienki był zimny i śliski. - Denerwujesz się, kochanie? - zapytał ją ojciec. Poczuła mdłości. Ale tata wyglądał na tak zmartwionego... Na pewno mama miała rację. Spencer się ustatkuje, kiedy tylko pojawią się dzieci. Przywołała na twarz uśmiech. - Tak, tato - szepnęła. Ojciec poklepał ją po dłoni. - To całkowicie normalne. Czas na nas, kotku. Weszli razem do kościoła i w rytmie rozbrzmiewającego marsza ruszyli w stronę ołtarza, gdzie czekał na nich Spencer. Suknia Sally szeleściła, a jej serce biło coraz głośniej i głośniej. Ściskała bukiet tak mocno, że palce jej zdrętwiały. Spencer wyglądał wspaniale w smokingu. Czy to ważne, że musieli go wypożyczyć? Powtarzała mu tyle razy, że to nie ma dla niej żadnego znaczenia. Dla niego jednak miało. Chciał tak wielu rzeczy. Mogła go zrozumieć - wyrósł, słuchając narzekań swojej matki, że tak mało mają i że o tyle lepiej by im się żyło, gdyby ich ojciec sprzedał farmę wiele lat temu. W końcu uwierzył, że szczęście zależy od rzeczy, nie od ludzi. Pokaże mu, że jest inaczej, obiecała sobie, kiedy ojciec puścił jej ramię. Będzie dla Spencera tak dobrą żoną, że nigdy nie będzie żałował tego dnia. Tak jak zawsze jej serce podskoczyło, kiedy Spencer wziął ją za rękę. Wiedziała, że jej nie kocha. Nie w ten głęboki, bolesny sposób, w jaki ona kochała jego. Ale będzie cierpliwa. Nauczy go miłości. Zapomniawszy o mdłościach, Sally z rozjaśnioną twarzą słuchała pastora wypowiadającego znane słowa. Jej młody wybranek stał obok, wysoki i wyprostowany. Spencer spojrzał na Sally. Ale ta kretynka się uśmiecha. Myśli pewnie, że mnie złapała... Samolubna krowa, pobiegła z płaczem do tatusia, kiedy się okazało, że jest w ciąży. Kropla zimnego potu spłynęła po plecach Spencera. - Czy ty, Spencerze Winstonie Ashton, bierzesz tę kobietę za żonę? - zapytał pastor. - Czy przysięgasz ją kochać i szanować...

Frederick Ashton był jedyną osobą na świecie, której Spencer się bał. Mimo że jego ojciec co wieczór czytał Biblię, jego prawdziwym bogiem była pozycja społeczna. Dał Spencerowi jasno do zrozumienia, że nie pozwoli mu zniszczyć opinii, jaką się cieszył w miasteczku. - ...w zdrowiu i w chorobie. Może na razie Sally wygrała, ale to długo nie potrwa, obiecał sobie. Był przeznaczony do wielkich rzeczy. Zawsze to wiedział. - ...dopóki śmierć was nie rozłączy? - Tak - powiedział Spencer uroczyście. Znajdzie jakiś sposób, żeby wyrwać się z tego zapyziałego miasteczka w wielki świat, który na niego czeka.

ROZDZIAŁ PIERWSZY Napa Valley, Kalifornia, czterdzieści trzy lata później. Kiedy Dixie zjeżdżała z autostrady, jej ręce na kierownicy były wilgotne. Tu jest zupełnie inaczej, pomyślała, kierując swoją toyotę na małą, wiejską drogę. W Nowym Jorku pory roku zmieniają się gwałtownie, a w Kalifornii następuje to zawsze łagodnie. Zima, zamiast uderzyć nagłym mrozem, stopniowo przychodzi po jesieni. Lubiła te nagłe nowojorskie zmiany, chociaż brakowało jej światła. Styczniowe światło w Valley łagodnie okalało drzewa i budynki, miękko układało się na drogach i polach. Nie mogła się doczekać, kiedy wreszcie będzie mogła to namalować. Po to tutaj przyjechała. Miała pracę do wykonania. Jeśli przy okazji uda jej się pokonać kilka duchów z przeszłości, tym lepiej. Nadszedł czas, żeby wszystko wyjaśnić i żyć dalej swoim życiem. Łuk nad wjazdem był wysoki i szeroki, zbudowany z kutego żelaza przedstawiającego winorośle, którym posiadłość zawdzięczała swoją nazwę. Była na miejscu. Wzięła głęboki oddech i skręciła na podjazd prowadzący do The Vines. Dom znajdował się na wprost. Pojechała w lewo, drogą prowadzącą do biur i salonu degustacyjnego, które były umieszczone w jednym, dwupiętrowym budynku. Wjechała na parking, wyłączyła silnik i siedziała przez chwilę, przyglądając się zmianom... i temu, co pozostało takie jak dawniej. Potem wzięła kapelusz i torebkę, sprawdziła, jak się miewa Hulk, i otworzyła drzwi. Powietrze pachniało ziemią i winogronami. Zapachy przywołały wspomnienia. Nie były to smutne wspomnienia. Głośne, zabawne, czasami gniewne, ale nigdy smutne. Przymknęła oczy, wzięła głęboki wdech i wysiadła. - Dixie! - Szczupła młoda kobieta w kremowym kostiumie wyszła na werandę i zbiegła po schodkach. - Spóźniłaś się. Duży był ruch? Czego zapomniałaś? Gdzie twój kot? Śmiejąc się, Dixie chwyciła przyjaciółkę w objęcia. - Ruch był okropny, czego zapomniałam, dowiem się, kiedy będę tego potrzebować, a Hulk śpi w swoim koszyku. Boże, ale ty świetnie wyglądasz! - Odsunęła się i przyjrzała się Mercedes. - Chuda jak zwykle. W Nowym Jorku uwielbialiby cię bezgranicznie. I twoje włosy są takie piękne. - Dotknęła jednego z loków wymykających się z koka Mercedes. - Ale strój masz niezbyt ciekawy.

- Nie wszystkie możemy się ubierać jak artystki. - Mercedes potrząsnęła głową. - Zresztą i tak nie potrafiłabym się ubrać tak jak ty. - Podoba ci się? Nazywam ten strój Plażowa Pin-up Girl. - Dixie zmieniała zdanie i strój pięć razy tego ranka i w końcu wybrała kombinację piaskowej spódnicy retro z dopasowaną górą oraz hawajską koszulą zamiast żakietu. Duże okulary i słomkowy kapelusz bardziej przywodziły na myśl lata sześćdziesiąte niż pięćdziesiąte, ale Dixie nie przywiązywała aż takiej wagi do szczegółów. Mercedes zaśmiała się i odwróciła w stronę budynku. - Chyba przesadzasz. Wyglądasz w tym bardzo elegancko. - Tak czy inaczej, ta epoka nie jest dla ciebie - powiedziała Dixie, podążając za Mercedes. - Ty wyglądałabyś świetnie w powiewnych ciuchach z lat dwudziestych. - To nie w moim stylu. - Na litość boską, Merry! Masz na sobie zapinaną na guziki koszulę! Potrzebujesz pomocy. Mercedes podniosła dłoń, na pół rozbawiona, na pół przejęta. - Co to, to nie. Nie pomagaj mi. Nie jestem na to teraz gotowa. - Hmm... - Dixie weszła na werandę i rozejrzała się. Jedenaście lat temu ten budynek był o wiele mniejszy i mniej stylowy. - Pięknie zrobione. Wygląda, jakby zawsze tak było. - Przejdziemy obok salonu degustacyjnego. Biura są na górze. Eli jest w winnicy, więc zaprowadzę cię do Cole’a. - Mercedes szybkim krokiem skierowała się w stronę drzwi. Dixie nie ruszyła się z miejsca. - Dixie? - Mercedes zatrzymała się w otwartych drzwiach i obejrzała przez ramię, marszcząc brwi. - Idziesz? - Nie, dopóki nie powiesz mi, czemu jesteś taka zdenerwowana. - Nie wiem, o czym mówisz. - Wiesz, wiesz - stwierdziła Dixie. - O co chodzi? Czy Cole jest na ciebie zły, że wynajęłaś mnie do zrobienia ilustracji? - Na twarzy Mercedes dostrzegła poczucie winy. - On wie o mnie, prawda? - Niezupełnie... Dixie zamknęła oczy i przyłożyła dłoń do żołądka. - Czy zostanę zwolniona, zanim zacznę? - Nie może cię zwolnić - zapewniła ją Mercedes. - Podpisałyśmy umowę, a on i Eli dali mi pełne upoważnienie do zatrudnienia ciebie. To znaczy nie wiedzieli, że to masz być akurat ty, ale opowiedziałam im, gdzie pokazywano twoje prace, i przystali na to, żeby cię zatrudnić.

- A ja myślałam, że jesteś już za duża na to, żeby lubić ryzyko - wymruczała Dixie, otwierając oczy. - Co ty sobie myślałaś? - Że winnica Louret potrzebuje ciebie do swojej nowej kampanii reklamowej. Jesteś najlepsza. - Nie będę się o to spierać - odpowiedziała Dixie, która potrafiła docenić swój talent. - Ale to nie wyjaśnia twoich ślubów milczenia. - Czy masz pojęcie, jak to jest, mieć dwóch starszych braci za szefów? - zapytała Mercedes. - Nie mam ochoty tracić czasu na kłótnie z Cole’em. Daj spokój, Dixie, wiem, że to trochę dziwne, ale przecież ciebie nie poruszyłoby nawet tornado. - Uśmiechnęła się. To nie do końca była prawda. Szczerze mówiąc, Dixie była trochę przerażona. - Twarz Cole’a będzie przedstawiać interesujący widok, kiedy stanę w drzwiach. Mercedes roześmiała się z ulgą. - Nie mogę się już doczekać. Zaraz potem mam zamiar uciec. - Dzięki. Naprawdę poprawiłaś mi nastrój. Za salonem degustacyjnym znajdował się krótki hol z drzwiami wychodzącymi na winnice i schodami prowadzącymi do części biurowej. Żaden wielki luksus, ale urządzone ze smakiem, pomyślała Dixie, wspinając się za Mercedes po schodach. Wyglądało na to, że winnicy dobrze się powodzi. Jedenaście lat to bardzo długo. Czego się właściwie bała? Tego, że on jej wciąż nienawidzi, odpowiedziała sobie. Znów położyła dłoń na brzuchu. Wprawdzie to kawał czasu, ale pamiętała, jaki był Cole. Potrafił błyskawicznie przejść od gorących uczuć do chłodnej rezerwy, chociaż większość ludzi tego nie zauważała. Dobrze się maskował za tą swoją gładką powierzchownością. Tak, Cole był bardzo przystojny. Ale to było kiedyś. Może od tego czasu przytył? Mercedes nic o tym nie wspominała, ale z drugiej strony Dixie nigdy nie zachęcała jej do rozmów o bracie. - Hej, Merry - powiedziała, kiedy dotarły na szczyt schodów. - Czy Cole przytył ostatnio? Mercedes rzuciła jej zaskoczone spojrzenie. - Raczej nie. Czemu pytasz? - Ach, tak sobie. - Jakkolwiek sytuacja się rozwinie, mogła być przekonana, że Cole na pewno jej nie zapomniał. - Masz - powiedziała, szukając czegoś w kieszeni. - Kiedy już uciekniesz, weź Hulka z samochodu i zanieś go do mojego pokoju.

Mercedes wzięła kluczyki, uśmiechnęła się, po czym nagle objęła Dixie ramieniem i uściskała ją. - Tak się cieszę, że wróciłaś. Dobrze mieć cię znów blisko. - Ja też się cieszę - powiedziała cicho Dixie, po czym wyprostowała się i poprawiła włosy. - Jak to było? Naprzód, brygado! Prezentuj broń!... w Dolinie Śmierci... Dalej nie pamiętam. Mercedes uśmiechnęła się. - Coś o armatach. Ale Cole nie ma w swoim biurze żadnych armat. - Odwróciła się i zapukała do drzwi po prawej. - Widzę, że z rozmysłem unikasz tematu Doliny Śmierci. Mercedes nie zareagowała i otworzyła drzwi. - Cole, jest już nasza artystka. Shannon jest chora, więc muszę być w salonie degustacyjnym za dwadzieścia minut. Może oprowadzisz naszego gościa? - Z przyjemnością - odpowiedział gładki, niemal zapomniany baryton. - Jak tylko... - Jego głos zamarł, kiedy Dixie weszła za Mercedes do pokoju. Nie zmienił się. To była jej pierwsza myśl, chociaż za chwilę zorientowała się, że to nie całkiem prawda. Cole wciąż był szczupły i miał brązowe włosy, które obcinał na krótko, żeby się nie kręciły. Miał silnie zarysowany nos i długie rzęsy. Jednak jego twarz, która jedenaście lat temu była niemal zbyt przystojna, zyskała teraz linie, które nadały jej zupełnie nowy wyraz. No i nigdy nie siedział tak z otwartymi ustami. To się zdecydowanie zmieniło. Według niej na lepsze. Dixie uśmiechnęła się powoli, ledwie zauważając, że drzwi zamknęły się za Mercedes. - Cześć, Cole. Na twarz Cole’a wypłynął zawodowy uśmiech. - Witaj w The Vines. Jak już mówiłem, z przyjemnością cię oprowadzę... jak tylko zamorduję moją młodszą siostrę. Dixie roześmiała się. - A ja myślałam, że będziesz zimny i profesjonalny. - Wiem, jak bardzo nie znosisz takiej pozy. Postaram się jej unikać. - Obejrzał ją od stóp do głów. - Zawsze się spóźniałaś, ale jedenaście lat to dużo, nawet jak na ciebie. Potrząsnęła głową. - W ten sposób nie zbijesz mnie z tropu. - Ale mogę próbować.

Czas zmienić temat, zdecydowała i rozejrzała się po biurze, które było bezlitośnie schludne z wyjątkiem dużego biurka z ciemnego drzewa. Nagle zza mebla wychyliła się nakrapiana psia głowa. - Och... - Pochyliła się z uśmiechem. - Kto to jest? - Tilly. Raczej nie pozwoli ci się pogłaskać. - Nie? - Ośmielona wyzwaniem, wyciągnęła rękę w stronę psa, ale ten schował się natychmiast za biurkiem. - Jest nieśmiała, prawda? - Tak. Oprócz tego jest jeszcze neurotyczna i niezbyt mądra - powiedział, pochylając się, żeby pogładzić zwierzę, które zniknęło Dixie z pola widzenia. - Tilly boi się burzy, innych psów, ptaków, nowych ludzi, hałasu... Właściwie, to chyba boi się wszystkiego. Dixie podeszła do brzegu biurka, żeby móc zobaczyć psa. - Czy to jakaś mieszanka z dalmatyńczykiem? - Chyba tak. Do tego trochę charta i coś jeszcze. Znalazłem ją przy autostradzie rok temu. - Jak udało ci się ją zabrać, skoro wszystkiego się boi? Spojrzał na Tilly z rozbawionym uśmiechem i pewną dozą poczucia dumy. - Wyglądało na to, że na mnie czekała. Zatrzymałem się, otworzyłem drzwi, a ona po prostu wskoczyła. Dixie potrząsnęła głową. - Prawdziwa kobieta. - Ale raczej nie w moim typie. - Jego krzywy uśmiech nie zmienił się. Jeden kącik ust był uniesiony w górę, a drugi wygięty w dół. - No dobrze, Tilly. Połóż się. Co dziwne, pies wykonał polecenie. Cole spojrzał na Dixie. - Czekasz na zaproszenie, żeby usiąść? Czego jak czego, ale krzeseł nam nie brakuje. Dixie pomyślała, że pies jednak zdecydowanie jest w typie Cole’a. Jest posłuszny. Siadając na krześle przy zagraconym biurku, postanowiła jednak o tym nie wspominać. Na razie wszystko szło dobrze. Ucisk w żołądku należał już do przeszłości, była to tylko reakcja na wspomnienie namiętności. Nie miał nic wspólnego z mężczyzną siedzącym naprzeciw. Przynajmniej tak sobie to tłumaczyła. - Dokonałeś cudów z Louret. - To Eli jest tym magikiem. Ja tylko ciężko pracuję. A co u ciebie? Dobrze wyglądasz. - Moje życie pełne było upadków i wzlotów, dziękuję. A ty? - Jestem zapracowany. Twoje nazwisko stało się znane. Gratulacje. Dixie wyrwał się śmiech.

- Nie uwierzysz, jak wyobrażałam sobie to nasze spotkanie. A my po prostu wymieniamy uprzejme komplementy. Uniósł brew. - Rozczarowana? - Nie. No, może trochę. - Przewróciła oczami. - To znaczy cieszę się, że nie traktujesz mnie z tym okropnym chłodem, jak ludzi, których nie lubisz. Coś rozbłysło w jego oczach, ale nadal uśmiechał się swobodnie. - Jestem teraz ciepłym, miłym facetem. Prawdziwym mięczakiem. Uśmiechnęła się. - Uwierzę, kiedy sama to zobaczę. - Z tego, co zrozumiałem, zostaniesz tu kilka dni. - I będę wsadzać wszędzie swój nos. Tak pracuję. - Hmm... - Odchylił się na fotelu. - Porównywano cię do Maxwella i Rockwella. Zastanawiam się, jak jest nas na ciebie stać. Dixie udała zdziwioną, co nie było trudne. Nie miała pojęcia, że śledził jej karierę. - Nie przeczytałeś umowy? - Z jakichś tajemniczych powodów Mercedes chciała wszystko załatwić sama - powiedział sucho. - A więc kupujecie prawa do reprodukcji moich obrazów, a nie do samych obrazów, bo to kosztowałyby was o wiele więcej. - Planowała jeden dać Mercedes, ale w ramach przyjaźni, a nie interesów. - Czyli nie wyświadczasz Mercedes przysługi? Wzruszyła ramionami. - Częściowo. W końcu wstał. - Chciałabyś się teraz przejść? - Chodźmy. Cole ustąpił Dixie pierwszeństwa na schodach, co dało mu możliwość obserwowania jej głowy z góry. Zawsze fascynowały go jej włosy. Brudny blond - tak je nazywała. Dla niego to był kolor piasku. Jej włosy miały mnóstwo różnych odcieni, były proste i delikatne. - Mercedes na pewno powiedziała ci z grubsza, o co nam chodzi - powiedział, kiedy znaleźli się w małym korytarzu na dole. - Planujemy serię reklam w najlepszych czasopismach i chcemy, żeby wyglądały jak obrazy. Nic nowoczesnego ani masowego. Chcemy, żeby oddawały charakter naszych win. - Powiedziała. - Dixie uśmiechnęła się powoli. - Powiedziała też, że przy okazji dałeś jej niezły wycisk.

- No i widzisz, kto wygrał. Jesteś tutaj, nawet pomimo tego, że jest zima, jeden z gorszych okresów na uwiecznianie winnic. - Ale ja nie będę malować winnic, tylko ludzi. - Wspominała o tym, chociaż nie wiem, jak obraz przedstawiający Eliego nad winogronami pomoże sprzedać wino. - Mówiła też, że jej nie słuchasz. - Dixie potrząsnęła głową. Jej włosy zafalowały przy tym. - Są tysiące dobrych win. Twoje mogą być najlepsze, ale jak chcesz to pokazać na obrazie? - Winogrona, winnice, to są mocne obrazy. Dobry artysta jest w stanie oddać je w sposób, dzięki któremu zostaną zapamiętane. Uniosła brwi. - Mogę ci namalować winogrona w taki sposób, że abstynenci będą szlochać z żalu za tym, co tracą. Ale jest dużo ładnych obrazów winogron. Kolejny, bez względu na to, jak będzie piękny, nie pomoże ci pokazać tego, co jest w Louret wyjątkowe. Te obrazy powinny mówić o Louret. - Wiem, na czym polega kształtowanie marki - powiedział sucho. - Ale dlaczego mają to być obrazy ludzi? - Słyszał już argumenty Mercedes. Były dobre, inaczej nie zgodziłby się na ten pomysł. Chciał jednak usłyszeć, co Dixie ma do powiedzenia. - Dlatego, że w winnicach chodzi przede wszystkim o ludzi. Twoje pinot noir i merlot są znane. Twój cabernet sauvignon ciągle dostaje nagrody. Ale ludzie powinni też zrozumieć, że kupując butelkę Louret, kupują nie tylko wino, ale nos Eliego i łyk dziedzictwa twojej matki. Uniósł brwi. Dixie nie przypominała tej niepraktycznej buntowniczki, którą kiedyś znał. - Brzmi, jakbyś się sama zajmowała winem albo jakbyś się do tego dobrze przygotowała. - Często rozmawiam z Mercedes o winie. Poza tym, owszem, trochę się przygotowałam. Maluję szybko, ale zanim zacznę, dużo czasu spędzam na zbieraniu informacji. - A co z twoją sztuką? - spytał, nagle zaciekawiony. - Co z twoimi niekomercyjnymi obrazami? Wzruszyła ramionami. - Świat sztuki jest strasznie wąski. Jeśli nie reprezentujesz modnego akurat nurtu, to znaczy, że nie robisz nic znaczącego, czyli nie jesteś częścią dialogu między artystami i krytykami. - Kiedyś lubiłaś awangardę. - Nadal ją lubię. Ale sama nie chcę tak malować. Chcę malować sztukę reprezentacyjną. Co jest niewiele lepsze od sztuki komercyjnej, którą zresztą też uprawiam - roześmiała się. - Kiedyś jeden z profesorów powiedział mi, że mam duszę ilustratora. I to nie miał być komplement.

- Niektórym nie powinno się pozwalać na uczenie innych. - Nie, on miał rację. Ale uważam, że Rembrandt też był świetnym ilustratorem - uśmiechnęła się. - Nigdy nikt mnie nie oskarżał o fałszywą skromność. Nikt nigdy nie oskarżał jej o skromność w ogóle, pomyślał rozbawiony. Jemu jednak wydawało się to atrakcyjne. - Nie masz poczucia, że praca nad zleceniami komercyjnymi... ogranicza twoją kreatywność? - zapytał. - Moja obecna sytuacja pozwala mi na wybieranie spośród różnych zleceń. Mam dużo do powiedzenia w tym, co robię, i nie przyjmuję prac, które mnie nie ekscytują. A jednak przyjęła ich zlecenie... I to zapewne za mniej pieniędzy, niż zwykła na ogół pracować. Przysługa dla przyjaciółki? - Wino cię ekscytuje? Spojrzała na niego długim, intensywnym spojrzeniem. - Oprowadzisz mnie w końcu czy nie? - Oczywiście, że tak. - Otworzył najbliższe drzwi. - Tutaj butelkujemy wino. To królestwo Randy'ego. Dixie nie zmieniła się bardzo. Wciąż miała ciało, które rzucało mężczyzn na kolana, i uśmiech, który mówił, że nie ma nic przeciwko temu. I wciąż przyciągała do siebie ludzi, zarówno mężczyzn, jak i kobiety. Przez następną godzinę Cole miał okazję obserwować, jak oczarowywała wszystkich po kolei. Randy został łatwo pokonany, ale on był młody i był urodzonym flirciarzem. Russ, który zarządzał winnicami, też się długo nie bronił - był wprawdzie starszy, ale był mężczyzną. Prawdziwym wyzwaniem była za to pani McKillup. Zawsze zgryźliwa starsza księgowa przy Dixie szczerze się uśmiechnęła! Do tej pory Cole widział jej uśmiech tylko wtedy, kiedy dostawała nowy program kalkulacyjny. To wszystko jednak mu nie przeszkadzało. Zdał sobie z tego sprawę, kiedy patrzył, jak Dixie owija sobie Randyego wokół małego palca. Nie był w ogóle zazdrosny. Nie potrzebował już dowodu na to, że się z niej wyleczył. Gdy tylko się dowiedział, że go zostawiła, postanowił zapomnieć o niej i całkiem nieźle mu się to udało. Mógł teraz stać z boku i przyglądać się, jak flirtuje, nie wpadając przy tym w stare bagno. Może jednak nie zabije swojej siostry. - Musisz mi pokazać swojego laptopa - mówiła pani McKillup, kiedy zbierali się do odejścia i pozostawienia jej liczbom. - Podejrzewam, że masz za mało pamięci, ale jeśli tak jest, to łatwo będzie ją zainstalować.

- Dziękuję. - Dixie uśmiechnęła się szeroko. - Naprawdę przyda mi się pomoc od kogoś, u kogo dobrze funkcjonuje lewa półkula. Moja chyba poddała się już wiele lat temu. - Nie ma wątpliwości co do zdrowia lewej półkuli pani McKillup - powiedział Cole, kiedy schodzili schodami w dół. - To stwierdzenie mogło jednak nie wyjść ci na zdrowie. - Masz rację - uśmiechnęła się, kiedy dotarli na najniższe piętro. - Pani McKillup przypomina mi moją nauczycielkę z podstawówki. Na początku mnie przeraziła. - Nie widać było tego po tobie. - Och, już dawno zdałam sobie sprawę z tego, że łatwiej jest lubić ludzi, a wiesz przecież, jak nie lubię marnować energii. Poza tym jest to znacznie bardziej interesujące. Uświadomił sobie, że właśnie temu zawdzięczała swój urok. Sprawiała, że ludzie ją lubią, dlatego, że ona ich lubiła. I może właśnie to było przyczyną, że między nimi wszystko się popsuło, bo w nim zbyt dużo było tego, czego nie lubiła. Zaskoczyła go fala nagłego gniewu, stłumił ją jednak. To były dawne czasy. - Niektórych ludzi trudno jest polubić - powiedział. - To prawda. Są też tacy, którzy nie są warci wysiłku, ale o tym dowiadujesz się dopiero wtedy, kiedy spróbujesz. - Otworzyła drzwi do pokoju degustacyjnego. - Powinnam chyba rozpakować resztę moich rzeczy. Nie wiem tylko, gdzie mogę je przenieść. - Matka umieściła cię w małym domku. Na pewno go pamiętasz. Dixie zatrzymała się w otwartych drzwiach i rzuciła mu spojrzenie przez ramię. - Tak - powiedziała po chwili. - Pamiętam go. Mały domek był w pewnym oddaleniu od głównego budynku - niezbyt daleko, ale wystarczająco, żeby zapewnić prywatność. Tamtego lata, wiele lat temu, kiedy on wciąż mieszkał w dużym domu, Dixie wprowadziła się tu z matką. Skończyła właśnie studia i szukała pracy. Pewnego dnia odwiedziła Mercedes, a w nocy ona i Cole zostali kochankami. Często się tam spotykali i kochali się. Potrząsnęła lekko głową, a na jej usta wypłynął półuśmiech, który nie sięgnął jednak oczu. Nie mógł odczytać ich wyrazu. - Pomożesz mi przenieść rzeczy czy musisz wracać do pracy? Tylko ostrzegam - mam sporo bagażu. - Nie ma problemu. Lubię pokazywać mięśnie przed dziewczynami. Przesunęła spojrzeniem po jego ciele, a w jej oczach pojawiła się psotna iskierka.

- Może wobec tego włożysz obcisły podkoszulek. To będzie piękny widok. Fala gorąca, która go ogarnęła, wcale go nie zaskoczyła. Dixie była kobietą, która nie pozostawiała mężczyzn obojętnymi. Jednak zdziwiła go siła własnej reakcji. - Wciąż igrasz z ogniem, Dixie? - zapytał łagodnie. - Czasami bawię się też nożyczkami. Była wyraźnie rozbawiona. Na razie puści jej to płazem. Później jednak... - Chodźmy poćwiczyć moje mięśnie - powiedział lekko, nie wyjaśniając, jaki rodzaj ćwiczeń miał na myśli.

ROZDZIAŁ DRUGI - Jeździsz terenówką? - Cole wsiadł do samochodu, rozglądając się dookoła. - Widziałbym cię raczej w ferrari albo w czymś, co mało pali i ma z tyłu nalepkę z napisem: „Czy przytuliłeś już dzisiaj jakieś drzewo?”. Ale terenówka? - Potrząsnął głową. - Tym jeżdżą przecież matki młodych zawodników drużyny baseballowej. - Nie ma nic złego w matkach młodych zawodników drużyny baseballowej. - Nacisnęła pedał gazu trochę zbyt mocno. - Dużo pracuję w terenie. Muszę mieć miejsce na mój sprzęt i na Hulka, a ten model pali najmniej ze wszystkich dostępnych na rynku. - Czemu tak się usprawiedliwiała? - A ty czym jeździsz? Lśniącym nowym mercedesem? - Pięcioletnim jeepem grand cherokee, pięć cylindrów, standardowe wyposażenie - odpowiedział szybko. - Terenówka. - Tak. Spojrzała na niego i obydwoje wybuchnęli śmiechem. - Czy naprawdę kiedyś byliśmy tacy płytcy? - zapytała. - Kłócimy się o samochody, jakby to miało jakieś znaczenie. - Mów za siebie. Ja nie byłem płytki. Byłem tylko głupi. Nie był głupi. Na pewno był ambitny. Zdeterminowany, żeby być lepszym od ojca, żeby udowodnić, że jego rodzina nie potrzebuje Spencera Ashtona. Dixie rozumiała to. Nie potrafiła tylko z tym żyć. Domek, w którym miała mieszkać, był zbudowany na tyłach głównego budynku, nieco na wschód. Jednak żeby dostać się tam samochodem, trzeba było okrążyć dom, przejechać przez część winnic, mały gaj oliwny i zawrócić. Nawet w styczniu drzewa wyglądały tu malowniczo ze swoimi szarozielonymi liśćmi i otaczającymi je zielonymi krzaczkami szałwii i lukrecji. Gaj był jeszcze ładniejszy latem, przypomniała sobie Dixie. - A więc czemu jeździsz terenówką? - spytała, kiedy zatrzymała się przed niewielkim budynkiem. - Nie musisz przecież wozić wielu rzeczy. - Dzisiaj już nie, ale kiedyś musiałem. Kilka lat temu kupiłem małą chatę i od tamtej pory przy niej pracuję. - Sam ją remontujesz? - zapytała zaskoczona. Cole, którego znała, musiał mieć wszystko najnowsze i najlepsze.

- W pewnym sensie można to tak nazwać. - Otworzył drzwi. - Teraz domek wygląda całkiem przyzwoicie, chociaż kiedy go kupiłem, nie nadawał się do zamieszkania. Podobała mi się ziemia i widok. Miałem zamiar zburzyć chatę i zbudować coś nowego, ale w międzyczasie zaczęły mnie fascynować narzędzia. Chata była pretekstem, żebym mógł ich używać. Czy ty naprawdę potrzebujesz tego wszystkiego? - Wskazał stos rzeczy w bagażniku. - Ostrzegałam cię - uśmiechnęła się. - No tak, ostrzegałaś. Dixie wzięła mniejszą walizkę i torbę z farbami. Cole chwycił drugą walizkę i duży zwój płócien. Stos rzeczy zmniejszył się, ale tylko nieznacznie. Drzwi do domu nie były zamknięte na zamek. Dixie otworzyła je i stanęła w progu. Nic się tutaj nie zmieniło. Podłoga wciąż była sosnowa, zasłony wciąż były białe, a meble proste. Wszystko wyglądało tak samo jak jedenaście lat temu. Cole dotknął jej ramienia. - Potem będziesz zwiedzać. To wszystko jest dosyć ciężkie. Jesteś pewna, że nie masz w tej walizce jakiegoś poćwiartowanego ciała? - Oczywiście. Krew poplamiłaby moje płótna. Weszła do środka i stanęła przy zniszczonej skórzanej kanapie. Ostatni raz, kiedy ją widziała, była nago. - Czy to ten sam indiański gobelin? - zapytała, przesuwając dłonią po pledzie przykrywającym kanapę. Kolory nieco wybladły, ale wciąż wyglądał pięknie. - Pamiętam, jak byłaś nim owinięta. Jej ręka na pledzie zatrzymała się. Spojrzała na Cole’a i przeszłość nagle powróciła, powodując zamęt w głowie i sercu. W tamtej chwili pragnęła go. Pragnęła go bardzo. Około dziesięciu porośniętych futrem kilogramów wpadło jej pod nogi, omal jej nie przewracając i wydając z siebie dźwięk podobny do odgłosów piły łańcuchowej. Cole otworzył szeroko oczy. - Co u licha...? - Poznaj Hulka. - Dziękuję ci, Hulk, powiedziała w myślach, schylając się, żeby go podnieść. Przeciągnął się i ułożył wygodnie w jej ramionach, mrucząc z rozkoszy, kiedy przeciągnęła dłonią po szarym futrze. Hulk uwielbiał być w centrum uwagi. Cole patrzył na nich z powątpiewaniem. - To kot, prawda?

- Tak wieść głosi. - Lepiej powiem o nim mamie. - Chyba nie ma alergii na koty? Mercedes powiedziała, że mogę go ze sobą zabrać. - Położyła rękę pod brodą kota, a on zamruczał jeszcze głośniej. - Zawsze ze mną podróżuje. - Jestem pewien, że nie będzie z tym problemu. Jednak wydaje mi się, że nie jesteśmy przygotowani na jego przybycie. Nie mamy pod ręką zapasu antylop ani gazeli, żeby go nakarmić. - Przyjrzał się Hulkowi. - Dobrze, że w sąsiedztwie nie ma żadnych małych dzieci. - Bardzo śmieszne. Hulk jest duży, ale kochany. Uwielbia wszystkich, dzieci też. - Chyba na deser. Dixie fuknęła. - Co masz przeciwko mojemu kotu? - Tilly. - Spokojnie. Hulk potrafi się wspinać na drzewa i nie jest nieśmiały. - Ale Tilly jest nieśmiała. Dixie zmarszczyła brwi. - Postaram się więc, żeby nie wychodził. - Odczepiła Hulka od siebie i postawiła go na kanapie. Kot rzucił jej pełne wyrzutu spojrzenie i zeskoczył na podłogę. Koci honor zabraniał mu pozostać w miejscu, gdzie go postawiono. Chodzili jeszcze trzy razy do samochodu, żeby wszystko z niego zabrać. Dixie udało się powstrzymać zalew wspomnień, ale kiedy skończyli, cieszyła się na myśl, że Cole już sobie pójdzie. W głowie miała mętlik i musiała wszystko przemyśleć. Cole, z typową dla niego przekorą, kiedy tylko odstawił ostatnią torbę z książkami, postanowił odbyć towarzyską pogawędkę. - Dziwna poduszka - powiedział, skinąwszy głową w stronę pufa, który położyła na podłodze pod ścianą. - Kiedy na nią patrzę, mam brudne myśli. - To do medytacji, Cole. Słyszałeś kiedyś o medytacji? - Tak. - Skinął głową. - Czy to oznacza, że nie praktykujesz czarnoksięstwa? - To nie była moja droga. - Wydała z siebie zniecierpliwione westchnienie. - To tak jak twoje bieganie. Odpoczynek dla umysłu. Cole wybuchnął śmiechem. - Tylko się nie gniewaj - powiedział, unosząc dłoń - ale pomyślałem, że powinienem się spodziewać, że będziesz wolała siedzieć, niż biegać.

Nie mogła się nie uśmiechnąć. W końcu miał rację. - Nie pociąga mnie pocenie się - odparła. Chociaż musiała przyznać, że rezultaty były nietrudne do zauważenia. Cole był szczupły i w wieku trzydziestu pięciu lat zbudowany równie dobrze jak w wieku dwudziestu czterech. Oparł się o ścianę i założył ręce na piersi. - Czy teraz, kiedy już poćwiczyłem dla ciebie mięśnie, zaproponujesz mi coś zimnego do picia? - Nie włożyłeś obcisłej koszulki - zauważyła, kładąc laptop na stole. - Poza tym nie zdążyłam jeszcze niczego kupić. - Mama zadbała o to, żeby w lodówce i w spiżarni były podstawowe produkty. Przechylił głowę. - Jesteś zdenerwowana? - Oczywiście, że nie. - Oj, będzie się smażyć w piekle za to kłamstwo. - Ale muszę się rozpakować. Nie powinieneś wracać do pracy? - Ostatnio całkiem sporo pracowałem. Więc dlaczego tu jesteś? Zamrugała powiekami. - Masz kłopoty z pamięcią? - Możesz wybierać sobie zlecenia. Wybrałaś Louret. Chcę wiedzieć, dlaczego. Wzruszyła ramionami tak swobodnie, jak tylko mogła, próbując nie zwracać uwagi na przyspieszone bicie serca. - Po pierwsze, dobrze mi płacicie. Po drugie, Mercedes mnie o to prosiła. Po trzecie... mimo że ignorowanie twojego istnienia było dosyć przyjemne, przeszkadza mi jednak przyjaźnić się z twoją siostrą teraz, kiedy jestem w Kalifornii. - A więc jesteś tutaj z mojego powodu. - Podszedł do niej. Stał zdecydowanie za blisko, ale nie miała zamiaru się cofać. - To tylko jeden z powodów. Jeden z wielu powodów. - Dobrze. - Pochylił się i pocałował ją. Zaskoczył ją na tak długo, że zdążyła się pojawić gorąca fala pożądania. Potem jednak zadziałał instynkt. Odepchnęła go do siebie. Mocno. Zachwiał się, potknął o Hulka i wylądował na podłodze. Dixie wybuchnęła śmiechem. Ku jej zdziwieniu, on również się zaśmiał. - Chciałem, żeby kolana ugięły się pod tobą, a nie pode mną. Ten twój paskudny kot... - Mam nadzieję, że nic mu nie zrobiłeś. - Rozejrzała się dookoła i dostrzegła Hulka siedzącego obok kanapy i wygładzającego potargane futerko językiem. Nic mu się nie stało. - Jasne. Martw się o kota, nie o mnie. - Jesteś od niego większy.

- Niewiele większy. - Wstając, uśmiechał się jednak. Dixie uniosła brwi. - Zmieniłeś się. - Nie mam już dwudziestu czterech lat. - Uśmiech nie schodził mu z ust, ale oczy przekazywały inną wiadomość. Taką, która uderzyła ją mocniej niż ten krótki pocałunek. - Zrozum, to, co było między nami jedenaście lat temu, to zamknięty rozdział. Co nie znaczy, że nie możemy zacząć pisać nowego. - Nie jestem zainteresowana. - Jej ciało miało wprawdzie inne zdanie, ale to nie ono decydowało. - Ale ja jestem. Powiedz, wciąż jeszcze masz ten tatuaż? - Spadaj, Cole. - Nie będzie mnie w mieście przez kilka dni, ale kiedy wrócę, mam zamiar dowiedzieć się, co z tatuażem - powiedział, wychodząc. Dixie ogarnęły sprzeczne emocje. Przygryzła wargę. Poczuła na niej sól, kawę i ten subtelny smak jego ust. Co dziwne, jej duchy milczały. Może wspomnienia są jak księżyc, pomyślała. Odbite światło nigdy nie jest tak mocne jak to, które pada bezpośrednio ze źródła... A źródło, z którego pochodzą jej nocne mary, właśnie ją pocałowało po raz pierwszy od jedenastu lat, kiedy go opuściła. Wyglądało na to, że nadchodzące dwa tygodnie na pewno nie będą nudne. W następny poniedziałek wczesnym rankiem Dixie wyruszyła krętym podjazdem otaczającym front posiadłości na poszukiwanie Hulka. Wyszedł z domu. Od kiedy przyjechała, udawało mu się to co najmniej raz dziennie. Ale na razie nie miało to znaczenia. Cole wyjechał w interesach zaraz następnego dnia po jej przyjeździe i zabrał ze sobą Tilly. - Hulk! - zawołała. Był już dzień, ale wiszące burzowe chmury sprawiały, że wciąż było ciemno. Wiał silny wiatr, zanosiło się na deszcz, a temperatura nie przekraczała siedmiu stopni Celsjusza. - Hulk, przecież nie lubisz moknąć. Czas wracać. - Po kocie nie było śladu. Dobrze, że Cole wyjechał. To przypomniało jej, jakie są jego priorytety. Ale, do diabła, jeśli mężczyzna ogłasza swój zamiar obejrzenia tatuażu kobiety, powinien zostać chociaż na tyle długo, żeby mogła mu odmówić. Ciekawe, czy naprawdę wyjechał w celach służbowych...

Jednak, o ile oczywiście całkowicie się nie zmienił, zawsze grał fair. Żadnych kłamstw, żadnych sztuczek. Poza tym nie mogła sobie wyobrazić jego matki ukrywającej jakieś kłamstwa. Dixie uśmiechnęła się. Lubiła Caroline Ashton Sheppard, mimo że to ona była źródłem niektórych najbardziej irytujących przekonań Cole’a co do żeńskiej części gatunku. Gdyby Caroline urodziła się dwa tysiące mil na wschód, byłaby klasyczną południową pięknością - delikatną, łagodną, z wrodzonym wyczuciem stylu i żelazną wolą. Dixie lubiła też ojczyma Cole’a. Lucas Sheppard był jednym z tych ludzi, których nazywa się „solą ziemi” i którzy przypominają cynikom, takim jak ona, że nie wszyscy mężczyźni są łotrami, małymi chłopcami albo idiotami. I Dixie, i Cole mieli problemy z ojcami. Oczywiście jego problem sięgał dużo głębiej. Ojciec Dixie nie chciał umrzeć i jej zostawić, a ojciec Cole’a opuścił go z własnej woli. Oczywiście nie dowiedziała się tego od Cole’a, pana Nie-Rozmawiam-O-Sprawach-Osobistych. Opowiedziała jej o tym Mercedes. Kiedy Cole miał osiem lat, Spencer Ashton zostawił rodzinę, żeby poślubić sekretarkę, pozbawiając przy tej okazji swoją żonę większości jej dziedzictwa. Nigdy nie wrócił. Nigdzie nie było widać śladu Hulka. Dixie zawołała go znowu, chociaż wiedziała, że Hulk pojawi się dopiero wtedy, kiedy będzie miał na to ochotę. No cóż. Uważała jednak, że jej obowiązkiem było spróbować. Potrząsając głową, zawróciła w stronę domu. Nagle zauważyła mężczyznę stojącego przed domem. Przystanęła i zmarszczyła brwi. Nie był to raczej żaden z pracowników, mimo że ubrany był zwyczajnie w dżinsy i prostą koszulę. Poznała już jednak chyba wszystkich, którzy pracują w winnicy. A może nie? W każdym razie na pewno by go zapamiętała. Był wysoki i wyglądał, jakby właśnie zsiadł z konia. Mimo wszystko było w nim coś znajomego... Zaintrygowana, ruszyła w jego stronę. - Dzień dobry - powiedziała, zbliżając się. - Szuka pan kogoś? Odwrócił się. Miał szpakowate włosy i interesujące zmarszczki wokół oczu. To na pewno od mrużenia oczu, kiedy galopował prosto w zachodzące słońce, pomyślała rozbawiona. - Nie. Jestem tylko ciekawy. - Winnice uwielbiają ciekawych turystów - zapewniła go - ale dopiero po dziesiątej, kiedy otwierają salon degustacyjny. Ta część

to własność prywatna. - Przechyliła głowę. - Wygląda pan znajomo. - Chyba się jeszcze nie spotkaliśmy - odpowiedział uprzejmie. - Czy jest pani jedną z właścicielek? - Nie, jestem tylko tymczasowym pracownikiem i przyjaciółką rodziny. To chyba kształt pana głowy - powiedziała, zadowolona, że udało jej się zidentyfikować to, co było w tym mężczyźnie znajomego. - I oczy. Gdybym mogła porównać kształt pana czaszki z Coleem i Elim... jestem pewna, że byłyby identyczne. Wyglądał na lekko zaalarmowanego. - Mam nadzieję, że nie będzie pani próbować. Jest pani lekarzem? Albo antropologiem? Zaśmiała się. - Nie. Jestem artystką. A czy pan nie jest czasem jakimś zaginionym kuzynem Ashtonów? Potrząsnął głową i przyglądał się jej przez chwilę z nieodgadnionym wyrazem oczu. - Skoro to prywatny teren, to powinienem się już zbierać. Miło było z panią porozmawiać. Cole spędził cztery frustrujące dni w Sacramento. Powodem tej frustracji w pewnej mierze była praca, ale również to, że nie był w stanie myśleć o tym, o czym powinien. Dixie wyjechała z The Vines w piątek po południu i zamierzała wrócić dopiero po weekendzie. Miała oczywiście do tego prawo, ale Cole cały czas się zastanawiał, z kim spędza ten weekend. Kobieta taka jak Dixie była sama tylko wtedy, kiedy tego chciała. Była druga nad ranem. Siedział sam w swoim pokoju hotelowym, walczył ze wspomnieniami i zastanawiał się nad własnym zdrowiem umysłowym. Dlaczego w ogóle brał pod uwagę możliwość związania się z nią jeszcze raz? Pociągała go, to prawda. Na dodatek wiedział, jak gorąca potrafi być w łóżku. Był jednak wystarczająco dorosły, żeby wiedzieć również, że ogień parzy. W końcu doszedł do wniosku, że nie potrzebuje złamanego serca ani innych problemów, i zapadł w sen. Podjeżdżając na parking winnicy, pomyślał, że irytuje go to, że nie może się doczekać spotkania z nią. Chwycił teczkę, otworzył drzwi jeepa i wysiadł. Eli czekał na niego. - Jak poszło?

- Dużo rozmów, mało działań. - Cole otworzył tylne drzwi i Tilly wyskoczyła z samochodu, uprzejmie powąchała dłoń Eliego, po czym odeszła na bok. - Wszyscy się zgadzają, że potrzebna jest lepsza koordynacja pomiędzy różnymi zrzeszeniami producentów wina - powiedział Cole, otwierając teczkę i wyjmując z niej stos papierów. - Zwłaszcza kiedy dochodzi do lobbowania w Sacramento. Nikomu jednak nie chce się stworzyć grupy koordynującej. - Wydawało mi się, że Joe Bradley lubi się wszystkim zajmować. - Nie pozwolę Joemu zrobić z tego jednego z jego show. Zaczyna pełen entuzjazmu, a potem traci zainteresowanie i wszystko się wali. Eli westchnął. - To znaczy, że ty się zgodziłeś to zrobić. - Nie. - Cole sam wciąż był jeszcze tym zdziwiony. W pewnym momencie robienie wszystkiego i udowadnianie, że może zrobić to lepiej niż inni, przestało go bawić. - Mam wystarczająco dużo zajęć. - Wiem. Tak właśnie myślałem. - Masz. - Cole podał Eliemu plik papierów. - To kopia protokołu ze spotkania. Jest tam kilka interesujących rzeczy. Eli skrzywił się. - Nie mógłbyś mi tego streścić? Cole uśmiechnął się. Eli nie znosił papierkowej roboty. - Niestety nie mogę. Muszę się zająć czymś innym. - Ciekawe, czy ma to coś wspólnego z tą twoją dawną dziewczyną, która ciągle za mną chodzi... - Dixie za tobą chodzi? - Zadał to pytanie tak obojętnym tonem, że niemal sam sobie uwierzył. - Gdziekolwiek się pojawię, ona tam jest z tym swoim aparatem. Mówi, że chce zrobić dużo zdjęć, zanim zabierze się do malowania. - Eli skrzywił się. - Dlaczego ty i Mercedes nie powiedzieliście mi, że mam być twarzą tej kampanii? - Uznaliśmy, że niespodzianka będzie znacznie zabawniejsza. - Cole ruszył w stronę drzwi. - No cóż, mnie to się wcale nie podoba. - Eli szedł obok niego. - Co nie znaczy, że przeszkadza mi towarzystwo Dixie. - A komu by przeszkadzało? - Na pewno flirtowała z Elim, pomyślał Cole. Dla Dixie flirtowanie było jednak tak samo naturalne jak oddychanie. - Jest zabawna i do tego bardzo ładna. Wolałbym tylko, żeby nie miała ze sobą tego przeklętego aparatu. - Eli zatrzymał się i

odwrócił twarzą do Cole’a, tak, że ten też musiał się zatrzymać. - Więc... jesteś zainteresowany? Cole zmarszczył brwi. - Czy jestem zainteresowany Dixie? - Tak, chyba o niej rozmawiamy. Wiem, że było coś między wami wiele lat temu. Ale nie wygląda na to, żebyś podejmował grę w miejscu, w którym ją skończyłeś. - Byłem w Sacramento - rzucił Cole. To, że sam się zdecydował wycofać, nie znaczyło, że jego brat ma wolną drogę. - A ja byłem tutaj i rozglądałem się. Pomyślałem, że powinienem dać ci znać, zanim wykonam pierwszy ruch. - Nie możesz sam sobie znaleźć kobiety? - zapytał Cole z wściekłością. - Musisz zabierać się za to, co zostało po mnie? Eli roześmiał się, czym zirytował go jeszcze bardziej. - Chciałbym zobaczyć minę Dixie, gdyby usłyszała, że mówisz o niej „to, co zostało po mnie”. Cole nie był kompletnym szaleńcem. - Zły dobór słów - przyznał. - Ale lepiej trzymaj łapy przy sobie. - Zobaczymy. Jeśli ty nie... Nagle zza rogu wybiegła Tilly goniona przez wielkiego szarego kota. Pies zatrzymał się za nogami Cole’a, trzęsąc się z przerażenia. Za nimi pojawiła się Dixie, zaróżowiona od biegu, z rozwianymi włosami i nagimi udami widocznymi spod krótko obciętych dżinsów. Zatrzymała się kilka metrów przed nimi. Tak samo zresztą jak Hulk, ale Cole nie zwracał na kota uwagi.

ROZDZIAŁ TRZECI Cole uśmiechnął się. - Chyba jeszcze nie widziałem, żebyś się tak szybko poruszała. - Próbowałam uratować twojego głupiego psa. - Była bez tchu i jej pierś falowała pod skąpym podkoszulkiem, na którym napis informował, że grzeczne kobiety rzadko przechodzą do historii. Tilly uspokoiła się nieco, chociaż wciąż jeszcze trzęsła się ze strachu. Cole pogłaskał ją po głowie i spróbował nadać swojemu głosowi surowe brzmienie. - Miałaś trzymać swojego demonicznego kota w domu. - Zgadnij, co się stało? Uciekł mi. - Nie miałoby to żadnego znaczenia - wtrącił się Eli - gdyby pies Cole’a nie był tak żałosny. - Spojrzał na Tilly, skuloną za Coleem. - Wiem, że kot jest duży, ale ty wciąż jesteś od niego cięższa o kilkanaście kilogramów. - Tak jakby to się liczyło. - Cole potrząsnął głową. - Jeśli chodzi o Tilly, to wszystko na świecie jest od niej większe i groźniejsze. Dixie podeszła bliżej, poruszając się z wdziękiem równym jej kotu. - Widziałam dżdżownice, które mają więcej kręgosłupa. - Dżdżownice należą do bezkręgowców. - No to rozumiesz, co mam na myśli. Eli zauważył nogi Dixie i przyglądał im się otwarcie. Cole nie mógł go za to winić. - Nie jest ci zimno? - zapytał Eli z troską. - To nie jest pogoda na szorty. Cole powinien był go uprzedzić, że lepiej nie kwestionować tego, co robi Dixie. Dixie uniosła brwi. - Dla mnie to jest pogoda na szorty. Jestem przyzwyczajona do znacznie ostrzejszego klimatu. - Ostry. - Cole skinął głową. - To jest pierwsze słowo, które przychodzi mi na myśl, kiedy o tobie myślę. Tak jak ta koszulka. - Zauważyłam, że wolno ci idzie czytanie. Ponieważ litery były opięte na parze bardzo ładnych piersi, Cole tylko się uśmiechnął. Podczas gdy oni rozmawiali, Hulk postanowił doprowadzić zwycięstwo do końca. Nonszalancko, jak przystało na kota, podchodził coraz bliżej. Tilly wycofywała się krok za krokiem, aż w końcu znalazła się za Elim. Hulk, triumfując, stanął przy nodze Cole’a i zaczął mruczeć. - Tak, widzę, jakie z ciebie niewiniątko - powiedział Cole, schylając się, żeby podnieść kota. Pogłaskał go i Hulk zaczął mruczeć głośniej.

- Ok, rozumiem. - Eli kiwnął głową. - Do zobaczenia później. Cole spojrzał na niego. - O czym mówisz? - Wracam do pracy. To takie coś, czym niektórzy z nas zajmują się o tej porze w dzień powszedni. - Dobry pomysł - Cole zerknął na Dixie. - Weź Tilly ze sobą. - Zapomnij o tym. Zasługujesz na kilka utrudnień. Miło cię było widzieć bez aparatu, Dixie - powiedział Eli i oddalił się. Dixie patrzyła, jak Eli odchodzi. - Masz. - Cole wręczył jej futrzaną kulkę. - Zabieraj swojego potwora. Tilly jest bliska załamania nerwowego. Dixie usadziła sobie kota na ramieniu i swobodnym krokiem ruszyła do domu. Cole szedł obok niej. Rzuciła mu spojrzenie z ukosa. - Myślisz, że Tilly ma jakiś psi rodzaj manii prześladowczej? - Raczej składam to na karb życiowych doświadczeń. Jej poprzedni właściciel musiał ją źle traktować. - Jej poprzednim właścicielem był kot? - Powiedziałbym, że jej strach się uogólnił. Uśmiechnęła się lekko, ale nie odpowiedziała. Przez kilka minut szli w ciszy, a Tilly podążała za nimi. Śmieszne, pomyślał. Kiedyś uznał spacerowanie z Dixie za irytujące. Świetnie dogadywali się w łóżku, ale nie lubił się z nią przechadzać. Ona szła powoli, a on zawsze chciał dotrzeć na miejsce jak najszybciej. Powiedziała wtedy, że nie pociąga jej pocenie się. On z kolei nie widział sensu w poświęcaniu dwudziestu minut na dotarcie tam, gdzie można było dotrzeć w dziesięć. Chociaż musiał przyznać, że miło było czasami zwolnić. Dawało mu to sposobność do rozkoszowania się zapachem jej perfum - lekko korzennym, bardziej ziołowym niż kwiatowym, trudnym do określenia. Tak jak ona. - Co myślisz o Nowym Jorku? - Uwielbiam go - odpowiedziała. - Nawet wtedy, kiedy mieszkałam w tym okropnym małym mieszkaniu, nikogo nie znałam i tęskniłam za domem, uwielbiałam go. Jest tam tyle do zobaczenia i zrobienia, a energia tego miejsca jest po prostu niesamowita. - Podoba ci się to? Nigdy sobie ciebie nie wyobrażałem jako części tego energicznego tłumu. - Zawsze uważałeś mnie za lenia - zauważyła filozoficznie.