galochbasik

  • Dokumenty1 460
  • Odsłony651 217
  • Obserwuję779
  • Rozmiar dokumentów2.1 GB
  • Ilość pobrań420 472

07 Sheri WhiteFeather - Dwa światy

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :483.1 KB
Rozszerzenie:pdf

07 Sheri WhiteFeather - Dwa światy.pdf

galochbasik EBooki ROMANSE I EROTYKI DYNASTIE-ROMANS WSPÓŁCZESNY DYNASTIA ASHTONÓW
Użytkownik galochbasik wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 151 stron)

Sheri WhiteFeather Dwa światy

PROLOG 1983 rok Ten przeklęty David umarł. Do diabła z nim, że poślu­ bił tę Indiankę. Spencer Ashton wpatrzył się w drogę przed nim, po czym westchnął poirytowany. Spędził właśnie wyczerpu­ jący weekend w Nebrasce, zajmując się sprawami rodzin­ nymi. Czy miał jednak jakiś wybór? Kto inny mógłby upo­ rządkować to, co zostało po życiu Davida i zaoferować jego dzieciom-mieszańcom lepszą przyszłość? Ta squaw nie nadawała się do ich wychowywania i Spen­ cer nie miał zamiaru pozwolić, żeby zabrała je do tego swojego rezerwatu, pełnego pasożytów i pijaków. I tak już mieszkali na farmie, którą Spencer pomógł Davidowi kupić na długo przed tym, jak ten poślubił Mary Little Dove*. Ta farma nigdy nie przynosiła zysków. Ale David był zbyt dumny na to, żeby przyznać, że on i jego rodzina głodują. Spencer opuścił osłonę przeciwsłoneczną, mrużąc oczy przed popołudniowym światłem. Wracał właśnie do domu * Little Dove - Mała Gołębica

z lotniska, kierując się w stronę Napa Vałley w Kalifor­ nii, gdzie posiadał doskonale prosperującą winnicę oraz ogromny dom. Chłopiec i dziewczynka, których ze sobą zabrał - dzieci zmarłego brata - siedziały obok niego na przednim siedzeniu luksusowego sedana. Zerknął na nich i zauważył, że trzyletnia Charlotte wciąż zachowuje się jak zagubiony ptak. Co chwila wydawała z siebie ciche kwilenie, które działało mu na nerwy. Pró­ bował usadzić ją z tyłu, ale nie dała się oderwać od brata. Spencer nie znosił takich cierpiących istot, ale co mógł zro­ bić? Była córką Davida. Z kolei ośmioletni chłopiec już zdołał zaskarbić sobie sza­ cunek Spencera. Walker trzymał głowę wysoko. Ten dzieciak miał charakter. Zasługiwał na to, żeby być Ashtonem. Szkoda, że był w połowie Indianinem. Ale Spencer znajdzie sposób, żeby sobie z tym poradzić. Nie przepadał za dziećmi, a sam miał ich zdecydowanie za dużo. Walker był jednak inny. Prawdopodobnie okaże się lepszy niż którekolwiek z dzieci Spencera. Charlotte wydała z siebie kolejny nerwowy pisk i Spen­ cer zacisnął ręce mocniej na kierownicy. - Jest przerażona - powiedział Walker. - Tak, oczywiście. Straciliście rodziców. - A przynaj­ mniej tak im powiedziano. Ich matka żyła, ale to był sekret Spencera. Każdy, oprócz jego prawnika, usłyszał tę samą historię: Mary umarła od obrażeń, których doznała w wypadku samochodowym, tak jak David.

Spencer i jego adwokat zmusili ją, żeby oddała dzieci, ale tak należało zrobić. Walker był tego dowodem. Chłopiec wyglądał bardzo elegancko w ubraniach, które Spencer mu kupił. Nie ma­ rudził, kiedy fryzjer obcinał mu włosy. Spencer nie miał zamiaru przywieźć do domu dzieci, które wyglądały jak ra- stafarianie. Odwrócił się, żeby przyjrzeć się chłopcu. Matka nazy­ wała go wojownikiem. Prawdziwym Siuksem. Ale Spencer uważał inaczej. Ten chłopak powinien urodzić się biały. - Ja też byłem biedny, kiedy byłem młody - powiedział. - Ale chciałem czegoś lepszego. Walker spojrzał na niego. - Tata opowiadał o tobie. - Naprawdę? Ocaliłbym jego farmę. Nie wiedziałem, że jest w stanie upadłości. - Spencer wiedział, co ludzie o nim mówią - że jest zarozumiałym łajdakiem. Ale co oni mog­ li wiedzieć? Zawsze pomagał Davidowi, mimo że młodszy brat był sentymentalnym głupcem. - Próbowałem pomóc twojemu tacie. - A teraz pomagasz mnie i Charlotte. - Tak, pomagam. Beze mnie ty i twoja siostra nie mieli­ byście domu. - Modliłem się za mamę i tatę. Spencer miał nadzieję, że były to normalne modlitwy, a nie te pogańskie bełkoty. Walker spojrzał przez okno. Miał ładny profil i był nie­ zwykle przystojny. Przyglądał się winoroślom, bogactwie

tego regionu. Spencer podejrzewał, że podoba mu się to, co widzi. Ten dzieciak będzie wdzięczny za hojność stryja. - Czy mój ojciec będzie pochowany tutaj? - zapytał Walker. -Tak. - A mama? - Nie, synu. Zostanie pochowana w rezerwacie. Stamtąd pochodzi. Ale to za daleko, żebyś mógł uczestniczyć w po grzebie. - Nigdy tam nie byłem. I nigdy nie będziesz, pomyślał Spencer. Zauważył, że głos ośmiolatka zmienił się, ale wiedział, że nie ośmieli się płakać. Nie, Walker Ashton nie był mazgajem. Trudno uwierzyć, że pochodził z plemienia Siuksów. Jego matka nie miała żadnych zasad. Żeby upewnić się, że dotrzy ma warunków umowy, Spencer zapłacił jej trzydzieści tysięcy dolarów. Dla niego była to drobna suma, dla niej fortuna. A jeśli chodzi o Walkera i Charlotte, to byli chyba warci tych kilku papierków. A przynajmniej chłopak. Nieśmiała mała dziewczynka stanowiła po prostu konieczny element transakcji. Tak czy inaczej było to najlepsze, co mogło się im przy darzyć. Spencer mógł być z siebie dumny.

ROZDZIAŁ PIERWSZY Walker żałował, że jego siostra dowiedziała się, że ich matka wciąż żyje. Co gorsza, żałował, że dał się przekonać Charlotte, że powinien udać się na jej poszukiwanie. Usiadł na brzegu hotelowego łóżka i westchnął ciężko. Przez ostatnie kilka dni przeszukiwał rezerwat w Dakocie Południowej, przeklinając Pine Ridge, miejsce obejmują­ ce dwa miliony akrów i kilka najbiedniejszych hrabstw w kraju. Miał zamiar zaraz potem zapomnieć o tej indiańskiej dziurze, a już na pewno nie chciał z nikim się tutaj bra­ tać. Jego siostra miała romantyczne wyobrażenia na temat Indian, ale Walker był realistą. Pijany Indianin w jednym z tych małych miasteczek nazwał go „głupim Yeska", kiedy omal się o niego nie przewrócił. Yeska. To była obelga, której nie potrafił nawet przetłumaczyć. Zgrzany i zmęczony, rozpiął koszulę i wyciągnął ją z dżinsów, idąc w stronę prysznica. Nie był przyzwyczajo­ ny do tak wysokich temperatur i do przygnębiającej rozleg­ łości tej krainy. Kiedy rozległo się pukanie do drzwi, poczuł, jak ściska

mu się żołądek. Zostawił wiadomość na poczcie, zakłada­ jąc, że będą tam ludzie na tyle inteligentni, żeby zrozumieć, o co mu chodzi. Rozmawiał nawet z kilkoma policjantami, ale nikt nie był szczególnie pomocny. Traktowali go z ab­ solutną obojętnością. Tak jak on ich. Otworzył drzwi, na progu stała kobieta. Była młoda i piękna - miała około metra sześćdziesięciu wzrostu, czar­ ne włosy spływały jej na ramiona, a brązowe, egzotyczne oczy wpatrywały się w niego uważnie. Indianka. Nosiła zwykłą bluzkę i szorty, a jej nogi... Kiedy uniosła brew, przestał się jej przyglądać. - Czy nazywasz się Walker Ashton? - zapytała. -Tak. Miał ochotę wytrzeć dłonie w spodnie. Nienawidził dez­ organizacji i brudu. Jako przyszły prezes Ashton-Lattimer, firmy zajmującej się inwestycjami bankowymi, na co dzień żył w świecie telefonów komórkowych, Internetu, faksu i drogich garniturów. Kobieta przekrzywiła głowę. - Nazywam się Tamra Winter Hawk*. Mieszkam z Mary Little Dove Ashton. Jego niepokój wzrósł. Tak naprawdę w głębi duszy miał nadzieję, że nie odnajdzie matki i będzie mógł powiedzieć Charlotte, że zrobił co w jego mocy, ale rodzinne spotka­ nie się nie odbędzie. - Jak długo z nią mieszkasz? - Mary przygarnęła mnie, kiedy byłam dzieckiem. * Winter Hawk - Zimowy Sokół

- Rozumiem. - Jego matka wychowywała czyjeś dziecko, podczas gdy jego młodsza siostra tęskniła za matczyną, mi­ łością. Zdenerwowało go to, chociaż nie znał szczegółów. - Chciałbym z nią porozmawiać. - Jest w pracy. I nie ma pojęcia, że tu przyjechałeś. - Ale ty masz. - Najwyraźniej ktoś powiedział Tamrze o nieznajomym z miasta, który kręci się po okolicy, twier­ dząc, że jest synem Mary. - Więc o co chodzi? Dlaczego nie chcesz, żebym się z nią spotkał? Tamra nie odpowiedziała. Z jej wspaniałą urodą i kró­ lewską pozą sprawiała wrażenie rzeźby z brązu, nieosiągal­ nego przedmiotu za szkłem. - Chciałabym zobaczyć twoje dokumenty - powiedzia­ ła w końcu. Zmrużył oczy, chroniąc je przed słońcem świecącym zza jej pleców. - Po co? - Żeby upewnić się, że jesteś tym, za kogo się podajesz. A kimże innym miałby być? Z jakiego innego powodu poświęcałby swój czas - swój cenny czas - na włóczenie się po tej zapomnianej przez Boga okolicy? - Nie muszę ci nic udowadniać. - Więc może powinnam wyjść. - Odwróciła się i ruszy­ ła przez parking. Jej czarne włosy falowały przy każdym kroku. Walker chciałby pozwolić jej odejść, ale wiedział, że nie może. Charlotte by mu tego nie wybaczyła. Wściekły, wziął portfel i wyszedł za nią.

- Poczekaj. Tamra zatrzymała się i odwróciła do niego. Znów po­ dobna była do statuy z brązu. Piękna, zachwycająca, nie­ dostępna. Walker podał jej prawo jazdy. - Zadowolona? - zapytał, czując, jak rozpięta koszula przykleja się do jego skóry. Zwróciła mu dokument. - Porozmawiam z Mary, kiedy wróci do domu. -I co potem? - Zadzwonię do ciebie i powiem, kiedy możesz się z nią spotkać. Jasne, pomyślał. Mary, królowa rezerwatu. Czując jego wrogość, Tamra. westchnęła. - Twoja matka dużo wycierpiała. Próbuję tylko ją chro­ nić. Naprawdę? No cóż, on też cierpiał. Nie miał pojęcia, dlaczego Spencer okłamał go kiedyś, mówiąc mu, że jego matka nie żyje. Teraz jednak Spencer nie żył, zastrzelony przez nieznanego napastnika. Walker czuł w sercu wielki chaos. Wskazał ręką w stronę swojego pokoju, w którym zosta­ wił otwarte drzwi. - Będę tutaj. - Proszę cię, nie gniewaj się, Walker. A przynajmniej nie gniewaj się na Mary. Nigdy nie przestała tęsknić za tobą i Charlotte. Poczuł ucisk w piersi i nagle trudno mu było oddychać.

Kiedy on i Charlotte wprowadzili się do Spencera, opo­ wiadał jej szeptem w ciemności, że mama i tata są aniołka­ mi, patrzącymi na nich z nieba. W końcu jednak przyzwy­ czaił się do nowego życia i przestał pocieszać siostrę. Spencer stał się mentorem Walkera, jedyną osobą, na której chciał zrobić wrażenie. Przedkładał go nad wszyst­ kich innych, włączając w to Charlotte, zostawiając ją samą sobie. - Nie gniewam się - powiedział. Ale to była oczywiście nieprawda. Gdzieś w głębi duszy był wściekły jak diabli. Na siebie, na Spencera, na Mary. I na nią też. Na Tamrę Winter Hawk. Dziewczynę, którą wychowała jego matka. Zapach gulaszu wołowego unosił się w mieszkaniu, a Tamra pomagała Mary sprzątać, odkurzając, ścierając kurze i trzepiąc poduszki. Mary wyłączyła odkurzacz i się rozejrzała. - To miejsce jest naprawdę obskurne. Cokolwiek byśmy robiły, wciąż jest to stara przyczepa. - Ma tyle lat co ja. A ja nie jestem stara. - Poza tym mia­ ły meble, łazienkę, ogrzewanie w zimie i mnóstwo jedze­ nia w lodówce. Tamrze to wystarczało. Wiedziała jednak, jak denerwuje się Mary. Kręciła się po domu, przygotowując się na przyjście syna i umierając ze strachu.

- Opowiedz mi o nim, Tamro. Opowiedz mi o Walke­ rze. Co mogłaby powiedzieć, żeby uspokoić Mary? - Będzie tutaj za godzinę. - Wiem, ale chcę wiedzieć, co o nim pomyślałaś. Nie po­ wiedziałaś mi tego. To prawda. Nie powiedziała, jakie wywołał w niej uczucia. Ani że przypomniał jej o przeszłości, o latach, które spędziła w San Francisco, o człowieku, który złamał jej serce. Spojrzała na Mary i dostrzegła, że ona czeka na jej od­ powiedź. - Jest piękny. - Wysoki i szczupły, pomyślała, umięśnio­ ny dokładnie tak jak trzeba. - Był ubrany dość zwyczajnie, ale nie wygląda na zwyczajnego faceta. Mary spojrzała na nią z niepewnością w oczach. - Ale wiesz co? - dodała Tamra. - Wygląda jak jego ta­ ta. - Widziała zdjęcia Davida Ashtona. Wiedziała wszyst­ ko o farmerze, którego poślubiła Mary. -I do ciebie też jest podobny. Matka Walkera uspokoiła się trochę. - Był podobny do nas obydwojga, kiedy był mały. - Za­ milkła i wzięła głęboki oddech. - Myślisz, że będzie mu smakował gulasz? - Pewnie. - A nawet jeśli nie, to na pewno tego nie po­ wie. Zapewne będzie się zachowywał bardzo uprzejmie. W stosunku do Tamry nie był zbyt miły, ale ona też była dla niego szorstka. Nie ufała jego motywom i podejrzewa-

ła, że skomplikuje ich życie. Przewróci cały jej świat do gó­ ry nogami. - Zastanawiam się, dlaczego nie wspomniał nic o Char­ lotte - powiedziała Mary. - Jesteś pewna, że nic nie mówił o siostrze? - Jestem pewna. Ale możesz go o nią zapytać. - Tak, oczywiście. - Nerwowym ruchem Mary wygładzi­ ła bluzkę. Wybrała kwiecistą górę i niebieskie spodnie, które ku­ piła zeszłego lata. Na ogół nie przejmowała się specjalnie strojem i rzadko się malowała. Tego wieczoru jednak użyła szminki i zakręciła proste włosy. Nawet jednak tak wyszykowana wyglądała na więcej niż pięćdziesiąt siedem lat. Tamra widziała, jak jej piękno stop­ niowo bladło. Mary miała ciężkie życie. - Zrobię sałatkę - powiedziała Tamra, chcąc czymś zająć ręce. Ona też denerwowała się wizytą Walkera. - Założę się, że jada steki i homary. - Mary wstawiła od­ kurzacz do szafki, po czym zmarszczyła brwi, przyglądając się swojej ciasnej kuchni. - Myślisz, że Spencer wie, że on tutaj jest? -Nie mam pojęcia. - Tamra wiedziała, że Spencer Ashton zabrał Walkera i Charlotte od matki. To on był od­ powiedzialny za nieustający ból w sercu Mary, za wszystkie łzy, które wypłakała. Tamra umyła ręce zimną wodą. Nie mogła powstrzymać uczucia opiekuńczości, które budziła w niej ta kobieta. - Czy tutaj nie jest za gorąco? - zapytała Mary, miesza-

jąc gulasz. - Może powinnyśmy otworzyć jeszcze jedno ok­ no? - Już się ochładza. Będzie dobrze. - Będzie? - Tak. - Nie znosiła tego uczucia wstydu, które zaczęło zakradać się do ich serc. Tamra i Mary włożyły wiele wysił­ ku, żeby zaakceptować swoje życie, być z niego dumne. Mary nakryła do stołu, ale kiedy przyjechał Walker, była w łazience, poprawiając makijaż. Tamra usłyszała pukanie w ramę siatki chroniącej przed owadami. Odwróciła się i przez chwilę ona i Walker wpa­ trywali się w siebie. Nawet się nie uśmiechnął. Wyglądał doskonale w do­ pasowanym podkoszulku i spodniach. Był gładko ogolony, czarne włosy miał zaczesane do tyłu, co podkreślało rysy twarzy. Puls Tamry przyspieszył. Ostatni mężczyzna, który wywołał w niej ten efekt, dał jej dziecko. Dziecko, które pochowała w San Francisco, mieście, w którym mieszkał Walker. - Wejdź - powiedziała, otwierając siatkę. To nie przypadek, że Tamra była związana z San Franci­ sco, że spędziła tam swoje studenckie lata. Wybrała to mia­ sto ze względu na Walkera i jego siostrę. - Dziękuję. - Wszedł do domu, po czym wręczył jej bu­ kiet róż. - Miałem przynieść butelkę wina, ale ponieważ w rezerwacie nie sprzedają alkoholu, stwierdziłem, że nie wolno wam pić. - Zamilkł na chwilę i wzruszył lekko ra-

mionami. - Ale widziałem wielu pijących ludzi. Wygląda na to, że nie wszyscy postępują zgodnie z zasadami. Tamra ledwo zauważalnie skinęła głową. Sklepy z alko­ holami posiadane przez białych robiły z Siuksów pijaków. - Twojej mamie spodobają się kwiaty. - Gdzie ona jest? - Odświeża się. Zaraz przyjdzie. Po chwili Mary pojawiła się w korytarzu. Walker odwró­ cił się, matka i syn spojrzeli na siebie po raz pierwszy od dwudziestu dwóch lat. Łzy napłynęły Mary do oczu, ale nie podeszła, żeby uścis­ kać swojego syna. On też nie zrobił kroku w jej stronę. Zapadła niezręczna cisza. Walker nie wiedział, co powiedzieć. Mary wyglądała ob­ co. Nie miał żadnych starych zdjęć, niczego, co mogłoby odświeżyć mu pamięć. Kiedy zamrugała powiekami, łzy potoczyły się po jej po­ liczkach. Czy powinien zaoferować jej chusteczkę? A może to wywoła jeszcze więcej łez? Walker nie chciał, żeby przez niego płakała. Zrobił krok w jej stronę. Dlaczego jego wspomnienia zbladły? Pamiętał farmę, ale nie mógł przypomnieć sobie swojej matki. Po prostu łatwiej było zapomnieć, pomyślał. Łatwiej by­ ło zająć się własnym życiem. - Mój syn... - powiedziała Mary. - Mój chłopiec... My­ ślałam, że nigdy już cię nie zobaczę. Ale jesteś. Taki wyso­ ki. Taki przystojny.

Walker zacisnął zęby. - Myśleliśmy, że nie żyjesz. - Wiem. - Kolejne łzy spłynęły po jej policzkach. - Wiem, co Spencer wam powiedział. Wiedziała? Brała udział w tym kłamstwie? - Jak się ma Charlotte? - zapytała. - Czy wie, że tutaj przyjechałeś? - Moja siostra ma się dobrze i to był jej pomysł. Mary przycisnęła ręce do serca. - Moja dziewczynka... Miała tylko trzy lata... Jak może mnie pamiętać? Walker nie odpowiedział. Co miał powiedzieć? On jej nie pamiętał. 1 nie chciał pamiętać. Nie miał ochoty stać się jej synem, stać się częścią Pine Ridge, powrócić do swoich indiańskich korzeni. Spencer nauczył go, że jego pochodzenie nie jest ważne. Spojrzał w stronę Tamry i odkrył, że dziewczyna mu się przygląda. Czy domyślała się tego, co on czuje? Przyciska­ ła do siebie róże, które przyniósł, wyglądając jak indiańska panna młoda - Walker je przyniósł. - Tamra wręczyła Mary kwiaty. Matka przyjęła podarunek i się uśmiechnęła. Walker wziął głęboki oddech. Wyglądała bardzo ładnie, kiedy się uśmiechała. Delikatnie, jak kobieta, w której za­ kochał się jego ojciec. David Ashton był sentymentalny, ty­ le dowiedział się od Spencera. - Dziękuję - Mary zwróciła się do Walkera. Skinął głową.

- Nie ma za co. - Zrobię dla ciebie tarczę. Twój tata zawsze chciał, że­ byś ją miał. Jego biały ojciec chciał, żeby miał jakiś przedmiot zwią­ zany z Siuksami? Walker nie rozumiał tego, ale próbował udawać, że widzi w tym jakiś sens. Nie miał jednak pojęcia, co miałby robić z tarczą. Wypowiedzieć wojnę innemu plemieniu? Powiesić na ścianie salonu? Nie widział jej jako ozdoby swojego miesz­ kania, nad którym dekorator wnętrz spędził kilka dobrych tygodni. - Obiad jest gotowy - powiedziała Tamra. - Siądźmy do stołu. - Jasne. - Żeby tylko jego matka zapomniała o tarczy. - Włożę je do wody. - Mary zabrała kwiaty do kuchni, w której stał prosty stół, nakryty zwykłymi talerzami, pa­ pierowymi chusteczkami i sztućcami z nierdzewnej stali. Walker poczekał na kobiety, chcąc odsunąć im krzesła. Jego matka jednak poklepała go po ramieniu i kazała mu usiąść, chcąc sama mu wszystko podać. W końcu Mary i Tamra usiadły i zabrali się do jedzenia gęstego gulaszu, sałatki i maślanych bułeczek. Spojrzał przez stół na swoją matkę. Na Mary. Nie wie­ dział nawet, jak ma zwracać się do kobiety, która dała mu życie. - Czy Spencer dobrze was traktował? - zapytała. Zamrugał, próbując nie zmarszczyć brwi. - Tak. Byłem z nim blisko. - Był chyba jedynym Ashto-

nem, który mógł to powiedzieć. Jednak była to trudna re­ lacja. - Byłeś? - Spencer nie żyje. Został zamordowany kilka miesięcy temu. Zastrzelono go w biurze. Charlotte znalazła jego cia­ ło. - O Boże... - Mary wbiła wzrok w talerz. - Przykro mi. Bardzo mi przykro. Kiedy zamilkła, Walker poczuł się niezręcznie. Kuchnia była ciasna, a stół za mały na troje ludzi. Tamra siedziała obok niego, zbyt blisko, żeby było im wygodnie. - Opowiesz mi o Charlotte? - zapytała Mary. Skinął głową, wiedząc, jak duże znaczenie miało to dla jego siostry. - Jest zaręczona z Alexandrem Dupree, właścicielem win­ nic we Francji. Nie jest to mężczyzna, jakiego bym jej życzył, ale obydwoje za sobą szaleją. Moja siostra była zawsze nie­ śmiała, romantyczna, a Alexander jest... - zamilkł na chwilę, szukając odpowiedniego słowa - światowy. - Jak książę. - Mary westchnęła, przeżywając już bajko­ wą historię córki. - Chyba tak. Kobiety chyba tak myślą. - Walker wiedział, że Alexander dał jego siostrze wszystko, czego potrzebowa­ ła. - Są w Paryżu. Charlotte musiała zmienić otoczenie po pogrzebie Spencera. Obiecałem jej, że cię odnajdę. - Cieszę się. - Oczy Mary znów zwilgotniały. - Masz jej zdjęcie? Potrząsnął głową.

- Nie pomyślałem o tym, ale jestem pewien, że szybko wróci, żeby cię zobaczyć. Ona i Alexander. - Nie mogę się doczekać, kiedy ją zobaczę. I oczywiście jej narzeczonego. - Mary przysunęła się bliżej stołu. - A czy w twoim życiu jest ktoś specjalny, synu? - W moim życiu? - Zanim zdążył pomyśleć, spojrzał na Tamrę. - Nie. Jestem zbyt zajęty pracą. Inwestycjami ban­ kowymi. A czym ty się zajmujesz? - zapytał, chcąc jak naj­ szybciej zmienić temat. Mary przygładziła lekko posiwiałe włosy. - Jestem pielęgniarką w szpitalu. - Wyprostowała się lek­ ko, dumna ze swojej pracy. - Jest mi łatwiej niż innym. Ży­ łam w białym świecie, więc lepiej rozumiem lekarzy, któ­ rzy tam pracują. - Większość lekarzy to młodzi ludzie - wtrąciła Tamra. - Dostali kredyt od rządu na studia i teraz spłacają go, pra­ cując przez kilka lat w szpitalu w rezerwacie. J nienawidząc każdej spędzonej tam chwili, pomyślał. - W naszej społeczności utarło się, że mądrość przychodzi z wiekiem - kontynuowała Tamra - tak więc naszej starszyź- nie trudno zaakceptować młodych lekarzy. No i przeszkodą bywa też bariera językowa. - Spojrzała na jego matkę. - Mary jest cennym nabytkiem. Pacjenci jej ufają. Lekarze również. Nie wiedząc, co odpowiedzieć, wziął do ust kolejną por­ cję gulaszu. Mary wyglądała na opiekuńczą osobę, a jednak pozwoliła, żeby jej dzieci myślały, że umarła. Miał ochotę zapytać ją o przeszłość, zarzucić oskarżeniami, ale obec­ ność Tamry wszystko komplikowała.

Zajęła jego miejsce. Wychowała ją kobieta, która pozwo­ liła mu odejść. I, co gorsza, bardzo mu się podobała. Wszystko razem zapowiadało katastrofę. Sięgając po szklankę, dotknął niechcący jej ramienia. Poczuł ten dotyk w całym ciele. - Przepraszam - powiedział. - Jestem leworęczny. - Nie szkodzi. - Spróbowała się trochę odsunąć. Zapadła cisza. Nikt nie wiedział, co powiedzieć, więc za­ brali się do jedzenia, hałasując sztućcami. Walker przypomniał sobie dzień, w którym Spencer za­ brał ich do siebie. Charlotte była wtedy za mała, żeby po­ czuć to zimne, straszne uczucie, że nigdy już nie zobaczą mamy i taty. Ale i tak płakała. Walker przestał jeść. Jego wspomnienia z dzieciństwa były rozbite i porozrzucane w najgłębszych zakamarkach pamięci. Ale ten dzień akurat pamiętał doskonale. - Dlaczego to zrobiłaś? - zapytał, nie mogąc dłużej po­ wstrzymywać emocji. - Dlaczego nas oddałaś?

ROZDZIAŁ DRUGI - Przepraszam, Walker... - Głos Mary zadrżał. - Powin­ nam była od razu ci wszystko wyjaśnić. Ale myślałam... Miałam nadzieję... że najpierw poznamy się trochę lepiej. Odsunął talerz. - Dlaczego? - Żebyś nie oceniał mnie tak surowo. Żebyś nie myślał, że chcę cię nastawić przeciwko Spencerowi. - Już ci mówiłem. On nie żyje. - To jego wina - powiedziała Tamra. - Zmusił twoją matkę, żeby oddała dzieci. - Naprawdę? A jak to zrobił? Groził jej pistoletem? - Nie mogąc usiedzieć na miejscu, wstał z krzesła i wbił wzrok w młodą kobietę. - Czy zmusił ją też, żeby wzięła ciebie? Żeby była twoją matką zamiast naszą? Tamra wstała. W jej zaciśniętych ustach i oczach płoną­ cych gniewem dostrzegł wojowniczkę. - To nie fair. - Chcesz porozmawiać fair? Nie ma żadnego usprawied­ liwienia dla tego, co zrobiła moja matka. Żadnego. - Od­ wrócił się w stronę Mary. - Modliłem się za ciebie. Na­ zywałem cię aniołem. Kiedy Spencer nas wziął do siebie,

byłem mu tak cholernie wdzięczny. I tak cholernie przera­ żony. Masz pojęcie, jak to jest być sierotą? Nie odpowiedziała. - Ja wiem, jak to jest - powiedziała Tamra. Spojrzał na nią zimno. - I ja mam się przez to poczuć lepiej? - Nie. Chciałam tylko powiedzieć, że cię rozumiem. - No tak. Ty. Idealna Indianka. - Idealna? - Zaczęła sprzątać ze stołu, nerwowo pobrzę­ kując talerzami. - Nie masz pojęcia, przez co przeszłam. Nie zostałam wychowana w bogatej posiadłości, Walker. Mój ojciec uciekł przed moim urodzeniem, a matka była zupełnie sama, próbując przeżyć na zasiłku. - To nie to samo. - Wskazał Mary, która objęła się ręka­ mi. - Pozwoliła mi myśleć, że nie żyje. Twoi rodzice byli przynajmniej uczciwi. - Nie pokazuj jej palcem. To niewłaściwe. - Kto tak mówi? Ludzie z rezerwatu? Może ktoś powi­ nien był jej powiedzieć, że okłamywanie własnych dzieci jest niewłaściwe. - Mary była na skraju załamania, kiedy straciła twojego ojca. A Spencer wykorzystał jej emocje. On... - Czy to prawda? - przerwał jej Walker, zwracając się do Mary. Skinęła głową i nagle uświadomił sobie, że wygląda tak krucho, siedząc samotnie przy stole i słuchając, jak on i Tamra się kłócą. Usiadł z powrotem, czując, jak serce wali mu w piersi.

- Powiedz mi - powiedział. - Powiedz mi, co on zrobił. - Przyszedł odwiedzić mnie w szpitalu po tym, jak umarł twój ojciec. Byłam lekko ranna w tym wypadku, ale wyma­ gałam opieki lekarskiej.,. - Jak zmusił cię do oddania nas? - Zaczął mi grozić. Powiedział, że naśle na nas opiekę społeczną. Że udowodni mi, że jestem złą matką. - Ale nie byłaś. - Walker przyglądał się cieniom pod jej oczami, zmarszczkom przecinającym jej twarz. - Prawda? - Och, oczywiście, że nie. - Sięgnęła przez stół i pogła­ skała go po dłoni. Dotyk lekki jak piórko. Dotyk matki, która straciła syna. - Zawsze dobrze traktowałam swoje dzieci. - Nie wiem, jak nas traktowałaś. Nie pamiętam ani cie­ bie, ani taty. Po prostu nie pamiętam. - Rozumiem. - Jej głos przycichł, stał się smutny. - Du­ żo czasu upłynęło... - To prawda. - Czując się niezręcznie, rozejrzał się wokół. Tamra przygotowała dzbanek herbaty. Kiedy podawała mu filiżankę, spojrzał na nią i ich oczy się spotkały. Nie powinien się w nią wpatrywać. Nie w taki sposób. Ale nie mógł od niej oderwać wzroku. Ona od niego też nie. Mój Boże, pomyślał. Nagle przestraszył się, że przezna­ czone im jest, by zostali kochankami. Nie potrafił przewi­ dzieć przyszłości, ale czuł namiętność. I niebezpieczeństwo, jakie na niego czyhało.

Tamra odwróciła wzrok i nalała herbatę Mary. Potem znów usiadła obok niego, mógł wyczuć zapach balsamu na jej skórze, niepokojącą woń letnich kwiatów. Zapach, który tylko wzmagał pożądanie. Pod stołem jej noga znajdowała się zaledwie kilka cen­ tymetrów od jego nogi. Na myśl o tym czuł rozchodzące się po ciele ciepło. Nie rozumiał, dlaczego ona działa na niego z taką siłą, dlaczego wzbudza w nim takie prag­ nienie. Czy chciał ją ukarać? A może chciał ukarać sam siebie? - Dokończ swoją opowieść - poprosił Mary, chcąc sku­ pić się na czymś innym. - Opowiedz mi wszystko. - Bałam się Spencera. Jego pieniędzy i jego władzy. - Pi­ ła herbatę małymi łykami, obejmując filiżankę obiema rę­ kami. - Myślałaś, że Spencer może przekonać opiekę społeczną, żeby odebrała ci mnie i Charlotte? - Tak. Żyłam poza rezerwatem od dawna. Zostałam żoną twojego taty, żoną farmera. Ale w ostatecznym rozrachun­ ku byłam tylko biedną Indianką. Wtedy cierpiałam po stra­ cie męża i byłam otępiona lekami przeciwbólowymi. Nie mogłam jasno myśleć. - Ale przecież to były lata osiemdziesiąte. Czy twoje ple­ mię nie mogło ci pomóc? - Prawo dotyczące dzieci indiańskich mogłoby mi po­ móc, ale nie wiedziałam wtedy o nim. - Głos na moment uwiązł jej w gardle. - Moje życie po śmierci twojego ojca się skończyło. Farma była w stanie upadłości, nie miałam

gdzie pójść. - Spojrzała przez okno, w którym lekki wie­ trzyk poruszał firankami. - W tamtym momencie mogłam wrócić tylko do zrujnowanej chaty i brata alkoholika. Spen­ cer zagroził, że użyje tego przeciwko mnie. Że udowodni w sądzie, że ja też jestem pijaczką. Że biłam ciebie i Char­ lotte. Znał ludzi, którzy złożyliby dla niego fałszywe zezna­ nia. Nie chciałam, żeby moje dzieci dorastały u obcych lu­ dzi i myślały, że je krzywdziłam - dodała. - Dla mnie to byłoby gorsze od śmierci. Czy tak było? Walker nie wiedział. Nie miał dzieci. W je­ go życiu była tylko praca i kariera, do której przeznaczył go Spencer. - To nie wszystko - powiedziała Mary. - Twój wuj zro­ bił coś jeszcze. Na początku uważałam to za coś strasznego. Tylko że w rezultacie nie okazało się takim złem. - Co to było? - Pieniądze - powiedziała niemal szeptem. - Jego adwo­ kat przesłał mi czek na trzydzieści tysięcy dolarów. Na po­ czątku nie chciałam go zrealizować. - Ale w końcu to zrobiłaś? - Tak. - Sięgnęła po jego rękę. - Zrobiłam. Walker chciał się od niej odsunąć. Ale pozwolił jej się dotykać, udając obojętność, udając, że nie przeszkadza mu myśl o tych pieniądzach. I o dwojgu sprzedanych małych dzieciach... Następnego dnia Tamra przyjechała do motelu Walkera na jego prośbę. Spotkał się z nią na zewnątrz, wyglądając

doskonale w swoich szytych na miarę ubraniach i z fryzurą prosto z najnowszego magazynu o modzie. - Cześć - powiedział. - Cześć. - Zauważyła, że wyglądał na zdenerwowanego. Miała nadzieję, że nie skończy się to kolejną kłótnią. - Co się dzieje? - Nic. Chciałem pogadać. - Sięgnął do kieszeni i wyjął garść monet. - Napijesz się czegoś? - Chętnie. - Podeszła razem z nim do automatu i wy­ brała napój pomarańczowy. On wybrał smak winogronowy, po czym skierowali się w stronę jego pokoju. Czuła się dziwnie, wchodząc do miejsca, w którym spał. Wiedziała, że nie powinna tego robić. Przebywanie z nim w małym pomieszczeniu wywoływało w niej mocne bicie serca. Usiadła przy sosnowym stole i oparła się o szafkę, ogrom­ ny mebel, w którym schowany był telewizor. - Ile miałaś lat, kiedy przygarnęła cię Mary? - zapytał. - Miałam pięć lat, ale moja mama wtedy jeszcze żyła. Obydwie wprowadziłyśmy się do niej. Moja i twoja matka były przyjaciółkami, a my nie miałyśmy dokąd pójść. By­ ła zima i inaczej zamarzłybyśmy na śmierć. - Otworzyła puszkę z napojem, czując, jak zalewają ją wspomnienia. - Moja mama umarła dwa lata później. Miałam siedem lat, kiedy Mary przejęła nade mną opiekę. - Ile teraz masz lat? - Dwadzieścia sześć. Zmarszczył brwi.