~ 2 ~
Prolog
- Panie Shaw, musi pan wstać. Natychmiast. – Brendon Shaw, który klęczał na
kolanach i prawdopodobnie umierał, skulił się na dźwięk tego głosu. Przynajmniej
sprawił, że mógł się na czymś skupić. Na czymś, co powstrzymało go od całkowitej
utraty przytomności. Nie mógł sobie pozwolić na oddalenie się tej kobiety. Znał ją…
skądś. Pamiętał jej zapach… skądś. Nawet znał ten przerażający głos.
Co ważniejsze, była człowiekiem. Chociaż łajdacy, którzy mu to zrobili byli teraz
rozrywani przez Klan hien, to niedługo te hieny wrócą do nich. Po nią. Bowiem hieny
nie były rasą ani lojalną, ani uprzejmą. Zawsze wybierali słabe osobniki. A ona była
słaba, ponieważ była człowiekiem. A on był słaby, ponieważ wykrwawiał się w
jednym z ich tuneli. Więc musiał ją stąd wydostać. Natychmiast.
Chociaż nie był cudotwórcą. Miał złamane co najmniej trzy żebra, złamany
obojczyk, rozbitą rzepkę i prawdopodobnie wewnętrzny krwotok. Gdyby mógł dostać
się do jakiegoś bezpiecznego miejsca, aby jego ciało mogło się uzdrowić,
prawdopodobnie by przeżył. Tak naprawdę, uzdrowiłby się w ciągu kilku dni – gdyby
przeżył tę noc. Jednak nie sądził, żeby tak się stało. Wykrwawi się na śmierć, próbując
wyjść z tych tuneli albo wykończą go hieny. Tak czy owak, nie pozwoli tej kobiecie
zginąć razem z nim. Więc ta kobieta – kim ona do diabla była? – musiała odejść.
Shaw potrząsnął swoją głową.
- Nie mogę.
- Nie mogę cię nieść, panie Shaw.
Nieustępliwa mała kobietka, prawda?
Spróbował jeszcze raz.
- Zostaw mnie. Idź. – Mógł powstrzymać hieny przez jakiś czas. Niewiele siły w
nim zostało, ale będą tak zajęte rozszarpywaniem go i rozrywaniem jego kończyn, że
będzie miała dość czasu, żeby się stąd wydostać – jeśli tylko wyjdzie.
~ 3 ~
Westchnęła cicho z irytacją.
- Nie mogę cię zostawić, panie Shaw.
Achhh. Teraz sobie przypomniał. Była gliną. Gliną z wielkimi cyckami i zapachem
Mace’a Llewellyn'a na sobie.
Nic dziwnego, że nie chciała go zostawić. Wypełniała swój obywatelski obowiązek
– albo coś w tym stylu. Chociaż, gdy nie ruszy swojego ślicznego tyłeczka…
Zapach wilków uderzył w niego mocno i ostro. Świetnie. Teraz będzie miał do
czynienia z wilkami i hienami, po tym jak lwy niższej rangi dały mu niezły wycisk. O
rany, co za pierdolona Wigilia Bożego Narodzenia.
Ale kobieta wydawała się uspokoić na widok dużej wilczycy, i przekrzywiając
swoją głowę na jedną stronę, zapytała.
- Sissy Mae? – Wilk sapnął w odpowiedzi. – Zgubiłam się, a on opada z sił.
To była największe niedopowiedzenie tej nocy. Z każdą sekundą, tracił coraz więcej
krwi, co nie było wcale śmieszne.
Krzyki, ryki i rozkoszny śmiech hien – jak dźwięk drapania paznokci po tablicy
szkolnej – przypomniało mu, że mają mało czasu na ucieczkę. Kobieta Mace’a dobrze
to rozegrała i zwróciła klan hien dokładnie na tego, który zabił ich lwiego kochanka.
To skupiło uwagę hien na trzech łajdakach, którzy już mieli wsadzić mu kulkę w tył
jego głowy, jak robili to niektórzy pieprzeni ludzie. Cała ta sytuacja byłaby całkiem
zabawna, gdyby nie to, że był umierający.
Wilczyca odchyliła głowę do tyłu i zawyła, wzywając swoją sforę.
Albo psy pojawiły się tak szybko albo zemdlał na chwilę, ponieważ nagle stał na
swoich własnych nogach, używając ścian tunelu i kilku psów wokół siebie jako
podpórki. Dwóch samców zmieniło się w mężczyzn i złapało go za ramiona.
Normalnie, nigdy nie pozwoliłby żadnemu psowatemu się dotknąć, ale w tych
okolicznościach żebrzący o pomoc naprawdę nie mogli wybierać.
Poza tym, szybko mu się pogarszało. Im bardziej zbliżali się do schodów, tym
bardziej zaczęło mu ciemnieć przed oczami. A potem poczuł zapach śmieci, kawy,
mokrych ulic Nowego Jorku i… i coś innego. Coś cudownego i potężnego i
smakowitego, co sprawiło, że ślina wypełniła mu usta, a fiut stwardniał. To był jakiś
~ 4 ~
cud, wziąwszy pod uwagę to, że się wykrwawiał. Ale, o rany, mówimy tu o daniu mu
powodu do życia.
Jakoś dał sobie radę otworzyć oczy i wtedy spojrzał w najśliczniejszą twarz, jaką
kiedykolwiek widział. Piękne piwne oczy, bardziej żółte niż brązowe, perkaty nos, do
którego miał przeczucie, że został złamany raz czy dwa. Do tego cała masa piegów
rozsypanych na nosie i trochę mniej na policzkach. Jej wargi były pełne i obiecywały
wszystkie rodzaje cudownych umiejętności, a kiedy uśmiechnęła się do niego,
wiedział, że mógłby się zakochać.
A potem powiedziała.
- Niczym nie martw, skarbie. Dobrze się tobą zajmiemy. – Podczas, gdy reszta jej
sfory, zupełnie zignorowała ich rozmowę, jej uśmiech zmienił się w szelmowski i tak
ewidentnie seksowny, że pomyślał, iż mógłby dojść tu i teraz. Te śliczne oczy omiotły
jego sylwetkę z góry na dół. – Nie mogę pozwolić, żeby takie ciało się zmarnowało,
prawda? To byłoby niesprawiedliwe dla żeńskiego rodzaju.
Jej ręka wyciągnęła się i przesunęła po jego czole. To były łagodne, chłodne palce.
Miękkie i pieszczące. Nigdy nic wcześniej nie było takie cudowne.
- Zamknij oczy, skarbie. Zaśnij. Kiedy się obudzisz, obiecuję, że będziesz
bezpieczny i żywy.
Niezdolny już do walki ze swoją słabością, Brendon Shaw zamknął oczy i pozwolił
nadejść cudownej ciemności. Tak naprawdę nie wiedział czy kiedykolwiek jeszcze się
obudzi, tak jak mówiła. Ale wiedział już jedną rzecz… że z całą pewnością się
zakochał.
Tłumaczenie: panda68 Beta: axses
~ 5 ~
Rozdział 1
Najpierw poczuł ten zapach. Jego nozdrza drgnęły, a wargi odsłoniły wysunięte kły.
Ciało stanęło w ogniu.
Gorączka. Ból był przerażająco silny, a zmienni dostawali takiej gorączki, która
niemal rozrywała ich od środka. Takiej, która mogłaby zabić normalnego człowieka.
Kiedy przestanie się podnosić, szanse przeżycia podniosą się do około osiemdziesięciu
procent.
Brendon wiedział, że naprawdę silna gorączka, chwyci go za jaja. Jego ciało drżało
od dreszczy, ręce wciąż zaciskały się w pięści i otwierały. To będzie długa, dziwna
podróż powrotna do normalności, ale jego pozostałe opcje były dużo mniej przyjemne.
I ten przeklęty zapach sprawiał, że rzeczy stawały się jeszcze gorsze. To wzywało
ukrytego w nim lwa. Jeszcze trochę, a nie będzie mógł się powstrzymać.
Jeszcze trochę, a chyba dojdzie tu zaraz na prześcieradło.
Powstrzymując się od warknięcia, otworzył siłą oczy. Wiedział, jakby mimochodem
jak wszystko wokół niego wyglądało, bo jego oczy były oczami lwa. Ręce o mało nie
zamieniły się w pazury. Mógł poczuć jak wbijają się w dłonie, kiedy zaciskał ręce.
Ale nie dbał o to. Nie dbał o to, że bolało go całe ciało. Nie dbał o to, że gorączka
wstrząsała jego ciałem jak jakiś kalifornijski ogień. Nie. A, co go obchodziło?
Właściciel tego zapachu.
Rozglądając się po szpitalnej sali, zdał sobie sprawę, że jest bezpieczny i zauważył
ją przy oknie. Siedziała na krześle, odwrócona bokiem, więc mógł zobaczyć jej profil.
Wyciągnęła swoje och-jakie-długie nogi przed siebie, a jej niezwykle duże, obute stopy
oparte były na innym krześle, stojącym naprzeciw niej. Duża książka w twardej
oprawie leżała na jej kolanach, ale najwyraźniej zbytnio jej nie interesowała, skoro
zabawiała się wyrzucaniem orzeszków w górę i próbowała złapać je w usta. Nie była w
tym dość dobra, co było dla niego raczej dziwne. Psy zazwyczaj potrafiły złapać
wszystko w swój pysk. I nagle coś go uderzyło. Była z Watahy.
~ 6 ~
- Cholera.
Wymamrotane słowo zaskoczyło ją i odwróciła się, by na niego spojrzeć, a
orzeszek, który chwilę wcześniej podrzuciła w powietrze, uderzył ją w policzek.
Zamrugała i zagapiła się na niego.
Odwzajemnił spojrzenie.
- Co robisz, kochany? – zapytała łagodnie. – Doktor powiedział, że dał ci tyle
leków, iż mogłyby powalić słonia na tydzień.
O rany. Ten akcent. Nieznośnie Południowy. O rany, ten akcent z tymi oczami…
wszystko, o czym mógł myśleć to jej szept, kiedy dochodziła z tym cholernym
akcentem.
Wrzuciła duży, gruby żółty zakreślacz i niebieski długopis do środka książki i
zamknęła ją. Zdał sobie sprawę, że trzymała podręcznik. Patrzył w jej twarz, modląc
się, żeby miała więcej niż dwadzieścia lat. Lubił kobiety trochę starsze. Trochę bardziej
doświadczone.
Nie. To nie było jakieś nudne, naiwne dziecko, które oczekiwało, że będzie
podejmował wszystkie decyzje. Domyślił się tego jak tylko zdjęła te długie nogi z
krzesła i wstała. Jak większość wilczych samic, była wysoka i dobrze zbudowana. Co
najmniej metr osiemdziesiąt z silnymi barami i ramionami. Żadnej chudości modelki
nie było w tej kobiecie. Miała ciało, które z pewnością mogło poradzić sobie zarówno
w bójce jak i w łóżku, zostawiając mężczyznę błagającego o więcej.
Była tym, co jego dziadek nazywał wysoką szklanką wody. Te długie nogi
przykrywały znoszone dżinsy, a jej T-shirt był prany tak wiele razy, że wystarczyło
jedno małe pociągnięcie, a całkowicie zostałby zdarty z jej ciała.
Podeszła do niego wolnym krokiem – i to było tym, spacerem – dopóki nie znalazła
się przy łóżku. Jej ciało zbliżyło się do jego, kiedy dotknęła wierzchem dłoni jego
czoła.
- Dobry Boże. – Z zatroskaną miną, wsunęła jedną rękę po jego szyję, drugą
dotknęła jego policzka. Jakie chłodne, miękkie dłonie. – Och, moja ty biedna dziecino.
Cały płoniesz.
Nie miała pojęcia jak.
~ 7 ~
- Lepiej wezwę lekarza. – Zrobiła krok do tyłu od niego, ale złapał ją za rękę. – O
co chodzi, kochany? Martwisz się, że nie wrócę? – Uśmiechnęła się, a to prawie
wywaliło jego żołądek na zewnątrz. Nigdy nie widział niczego ładniejszego. – Cóż, nie
obawiaj się. Będę tuż obok, tylko porozmawiam z lekarzem. – Pogłaskała jego
policzek, a on na moment zamknął oczy, trącając nosem dłoń i mrucząc.
- Hmm. Ta gorączka musi być naprawdę wysoka, skoro wydajesz dźwięki, których
nigdy wcześniej nie słyszałam. Jedynymi dźwiękami, jakie zazwyczaj słyszę od was
kotów, to ryczenie i syczenie. Lepiej sprowadzę lekarza. – Ponownie spróbowała się
odsunąć, ale Brendon nie chciał jej puścić.
Jednym mocnym szarpnięciem, pociągnął ją na swoje kolana.
- Hej, hej, kochany! Zaczekaj sekundeczkę.
Brendon pociągnął ją jeszcze raz, tak, że siedziała teraz okrakiem na jego talii, a jej
obfite cycki prawie znalazły się na jego twarzy. By zatrzymać ją tu gdzie była, chwycił
jej tyłek i przesunął stanowczo na swoją pobudzoną-w-ciągu-sekundy erekcję.
- Słuchaj facet, nie chcę cię skrzywdzić…
Warknął, tym rodzajem warknięcia, jakby chciał, aby go skrzywdziła. W granicach
rozsądku, oczywiście.
- … ale podejrzewam, że nie chciałeś wbić tych wielkich kocich pazurów w mój
tyłek.
Ignorując ją, Brendon zanurzył twarz między jej piersiami i odetchnąć głęboko.
Wow, pachniała tak cholernie dobrze.
- Musisz przestać. Wiem, że jesteś chory, ale to wszystko…
Trącił nosem jeden sutek, potem drugi.
- Przestań!
- Zostań ze mną. – Jęknął w jej piersi, jego głos brzmiał bardziej zwierzęco, niż
ludzko.
- Jestem z tobą, a jeśli mnie nie puścisz…
- Pieprz mnie.
~ 8 ~
- Okej. Wystarczy.
Oparła silne ręce na jego ramionach i odepchnęła się od niego tak mocno jak mogła.
Nadal trzymał ją w talii, ale jej cycki nagle znalazły się poza jego zasięgiem. A to mu
się nie spodobało.
- Musisz się opanować, facet. W tej chwili.
- Pocałuj mnie.
- Nie.
- Pocałuj mnie, a cię puszczę. – Przynajmniej na razie.
Chociaż jej ręce były mocno zaparte o jego ramiona, nie dała mu natychmiastowego
nie, tak jak oczekiwał.
- Obiecuję – nalegał. – Tylko mnie pocałuj.
Odepchnęła się od niego jeszcze raz, sprawdzając jego siłę. Przytrzymał ją mocniej,
niezbyt skłonny uwolnić. Jeśli myślała, że gorączka uczyniła go słabym, to bardzo się
myliła. Ponieważ to tylko sprawiło, że stał się niebezpiecznie silny.
- A niech to cholera. – Wypuściła zirytowana oddech. – No dobra. Świetnie. Ale
zróbmy to szybko.
Niechętnie puszczając jej tyłek, Brendon przesunął ręce w górę dopóki nie umieścił
ich na jej plecach. Przyciągnął ją do siebie, sam się pochylił, a te śliczne oczy patrzyły
na niego ostrożnie i trochę ciekawie.
Brendon otarł się swoimi wargami o jej. Mały, całkowicie niegroźny ruch. Nie
zrobiła niczego w zamian. Jedynie wpatrywała się w niego. A ponieważ nie próbowała
rozerwać mu gardła, sięgnął jeszcze raz, tym razem przedłużając trochę pocałunek.
Ponownie, nie wykonała żadnego ruchu.
Przyciągając ją bliżej do swojego ciała, Brendon zamknął swoje usta na jej. Jej ręce
pozostały na jego ramionach, napięte jak cała reszta niej, gotowa go odepchnąć w
każdej chwili. Liznął jej dolną wargę, czubek jego języka przesunął się po linii między
nimi. Zamiast go odepchnąć zacisnęła ręce na jego ramionach, a potem chwyciła go
mocno i oddała mu pocałunek.
I do diabła… co to był za pocałunek!
~ 9 ~
***
Rhondo Lee Reed, jesteś dziwką!
Taa. Mogła usłyszeć głos swojej mamy tak wyraźnie jak dzwonek w głowie.
Mówiąc jej te same rzeczy jakie powiedziała, kiedy znalazła Ronnie na tylnym
siedzeniu Johnny’ego Patterson'a z ulubioną parą czerwonych kowbojek Ronnie
leżących na dachu.
A teraz była w tym miejscu ponownie. Angażując się w zły rodzaj faceta. A ściślej,
w zły gatunek. Plus chorobę. Ten facet miał okropny atak gorączki.
Powinien odpoczywać. Powinien sączyć płyny żeby zbić temperaturę w dół i jęczeć
w agonii. I nie powinna mieć języka jakiegoś nieznajomego w głębi swojego gardła.
Więc musiała to powstrzymać to. Teraz.
Ale, niech ją diabli, jeśli ten mężczyzna nie miał niezwykłego talentu do całowania.
Ronnie powinna to wiedzieć jak tylko spojrzała w tę cudowną twarz, przed nocą
zanim wpadła w kłopoty. Nawet krwawienie i połamane gnaty od pobicia, jakie
zaliczył, absolutnie nic nie mogło ująć mu jego surowego piękna. Ostre kości
policzkowe i lekko spłaszczony nos jeszcze bardziej zwiększały grzesznie pełne wargi
mężczyzny. Wargi, z którymi Ronnie nie miała problemu, by wyobrazić je sobie na
swoim ciele.
A kiedy otworzył oczy, by na nią spojrzeć, poczuła jak każdy żeński hormon w jej
ciele nagle budzi się do życia. Te wprawiające w osłupienie ciemnozłote oczy
oprawione w czarne jak smoła rzęsy całkowicie ją rozbroiły. Dodaj do tego prawie
dwumetrowe, stuczterdziestokilogramowe muskularne ciało, a Rhonda Lee Reed była
w psim niebie.
Więc nic dziwnego, że kompletnie straciła kontrolę w tej sytuacji.
W jednej sekundzie wpatrywała się w podręcznik olśniewająco nudnej Inżynierii,
zastanawiając się nad swoim planem powrotu do college'u, co było jednym z lepszych
pomysłów jakie ostatnio miała, a w następnej – znalazła się na kolanach tego
przeklętego kota z jego językiem w ustach.
~ 10 ~
W końcu mogła o to winić tylko jedną osobę – Sissy Mae Smith. Swoją najlepszą
przyjaciółkę odkąd skończyła trzy lata. Ta diabelska kobieta pakowała Ronnie w
więcej kłopotów, niż mogło się wydawać możliwe dla dwóch starych kumpel, wilczyc
z Tennessee. Były gwiazdami rocka z czystszą przeszłością, niż miała ona i Sissy. Nie
chodzi o to, że zażywały jakieś narkotyki, czy coś podobnego. Do diabła, kto
potrzebował narkotyków, kiedy Sissy nie miała żadnych skrupułów, by upić ją tequilą,
zawiązać sznur bungie wokół jej pasa i strącić ją z budynku ze sławnym
powiedzonkiem Sissy „musisz po prostu mi zaufać”, jednocześnie wrzeszcząc po jej
skoku? A potem było to niewielkie starcie z meksykańską policją i ta mała
miejscowość we wschodnich Niemczech, gdzie zakazano im powrotu…
Och, i ci gliniarze z Vegas – tak, nie wrócą tak szybko do Nevady.
Szczerze mówiąc, Sissy Mae mogłaby zacząć walkę na noże w klasztorze.
Jednak Sissy nie był tą, która spierała się z wyrośniętym domowym kotem. Ona i
reszta watahy Smith przyjemnie spędzała święta gwiazdkowe, gdy Ronnie w tym
czasie pracowała, jako opiekunka. Co, w wielkim planie rzeczy, było z pewnością
czymś, co powinna robić jego Duma. Gdzie były te cholerne kobiety w takim razie?
Jedna z nich się pokazała, jakby sondując sytuację, ale jak tylko lekarz powiedział, że
Shaw przeżyje, zwiała szybko stamtąd. Nawet nie poszła go zobaczyć. I to wtedy,
frajerka Sissy Mae zasugerowała Ronnie.
- Nie możemy go tak zostawić – powiedziała. – Nikt nie chce obudzić się w szpitalu
sam – dodała.
- I? – Starszy brat Sissy, Bobby Ray, zapytał. – Co niby mamy z tym zrobić?
Ronnie wiedziała, jak to się rozegra, i szybko schowała się za Mace’a Llewellyna.
Tak jak Shaw, Mace był postawnym facetem. Więc może Sissy Mae jej nie zauważy.
- Ronnie Lee zostanie. Prawda, Ronnie?
Gdyby Ronnie pomyślała, że może się od tego wykręcić, to być może wyplułaby
wodę, którą właśnie wypiła prosto w twarzy Sissy. A ponieważ Sissy wybrała ją
specjalnie, żadna inna wilczyca by nie została. Więc albo wszyscy wyjdą, a Shaw
obudzi się sam w nieznanym szpitalu, albo Ronnie zostanie.
A z całą swoją watahą, która ją chroniła, plus trzema dużymi braćmi, jej wrzodem-
na-tyłku matką i oczywiście tatą, Ronnie nigdy nie obudziłaby się w szpitalu sama.
~ 11 ~
Myśl, że ktokolwiek miałby tego doświadczyć, nawet kot, sprawiła, że musiała coś
zrobić.
Zgodziła się niechętnie z zaciśniętymi zębami.
- Dobra. Zostanę.
A teraz obściskiwała się, jak napalona siedemnastolatka, z facetem, którego nawet
nie znała. Okej, ale prawda była taka, że to nie był pierwszy raz, gdy zachowywała się
w ten sposób. Wiedziała o tym. Do diabła, to było podczas 38 Specjalnego Koncertu
Zespołu Charliego Daniels’a, na którym ona i Sissy Mae wyszły z całkowicie
niezatartym piętnem. Ale trzy tygodnie później, gdy skończyła trzydziestkę, przyrzekła
sobie, że te burzliwe dni się skończyły. Zamiast tego pójdzie do szkoły i zdobędzie
wykształcenie. Próbowała usiedzieć na miejscu dłużej niż pięć minut, co oznaczało
żadnych więcej wędrówek przez Europę, Azję, czy Afrykę, ze świrem – alias Sissy
Mae. I żadnego więcej wygłupiania się wśród zmiennych, których ledwie znała.
A co robiło to wszystko jeszcze gorszym? To, że ten biedny łajdak nie był nawet
przy zdrowych zmysłach. Powinna była go odepchnąć i wpakować jego duże – ale
wspaniałe – ciało z powrotem do łóżka, żeby mógł wyjść z gorączki w spokoju. Z
pewnością nie powinna zaciskać swoich ud wokół jego pasa i przyciągać go bliżej.
Tylko dziwki tak robią, Ronnie Lee.
Znowu usłyszała głos swojej matki. Ostatnio nie mogła pozbyć się cholernego głosu
tej kobiety ze swojej głowy. To zaczynało doprowadzać ją do szaleństwa!
Zaciskając dłonie na jego twardych ramionach, Ronnie go odepchnęła.
- Stój. Zatrzymaj się. Musimy się zatrzymać.
- Dlaczego? – zamruczał, przysuwając się bliżej i skubiąc jej szyję.
- Ponieważ to jest… hm… – Ronnie miała trudności ze skoncentrowaniem się,
kiedy jego język zawirował na punkcie tuż pod jej prawym uchem, ale musiała
spróbować. – To… hm… coś tam.
Chwycił zębami jej wilgotną skórę i przygryzł. Niezbyt mocno, ale wystarczająco.
Wysunęła kły z dziąseł, a jej ciało zadrżało.
- Musimy przestać. W tej chwili! – Nigdy jeszcze nie straciła kontroli w ten sposób.
Jej kły tak po prostu się nie wysuwały. Ronnie Lee zawsze zachowywała kontrolę, gdy
~ 12 ~
chodziło o mężczyzn. Zawsze. To sprawiało, że łatwiej było odejść następnego ranka. I
zawsze odchodziła następnego ranka.
- Nie powstrzymuj mnie – błagał, jego ogromne ręce próbowały rozpaczliwie
przyciągnąć ją z powrotem. – Proszę.
Tak. Z całą pewnością to był wpływ gorączki, ponieważ lwy nigdy o nic nie prosiły.
Były jak diabli pewne siebie i nigdy nie prosiły, ani nie błagały. To nie leżało w ich
naturze.
Chwycił ją w talii i przycisnął mocniej na swoich kolanach. Mogła poczuć potężne
gorąco jego twardej erekcji ocierającej się o wewnętrzną stronę jej uda. Jeszcze więcej
tego i będzie zgubiona. Jeszcze więcej tego i nie będzie miało znaczenia to, że jej
mama już nigdy nie wpuści jej tyłka do domu rodzinnego.
Ronnie odpychała go, jednocześnie odsuwając się w przeciwnym kierunku. Jego
chwyt się rozluźnił, więc zsunęła się z niego i z łóżka.
- Nie – nalegał. – Nie zostawiaj mnie.
Próbując odzyskać oddech, Ronnie potrząsnęła głową.
- Nie zostawiam cię, facet. Nie chcę tylko uprawiać z tobą seksu.
Warknął, obnażając kły.
- Dlaczego nie?
Ronnie wróciła z powrotem do swoich rzeczy i złapała boleśnie nudny podręcznik,
który beznadziejnie próbowała przeczytać.
- Ponieważ jestem rozsądna.
- Twój rozsądek jest do bani. – Oczy lwa wpatrywały się w nią spod wspaniałej
grzywy złoto-brązowych włosów sięgających jego ramion. Duże ciało Shawa pochyliło
się do przodu, a Ronnie dała mu jakieś dziesięć sekund, zanim zeskoczył z tego łóżka
prosto na nią. – Chodź tutaj – warknął.
Zrobiła to z książką w rękach.
- Co? – zapytała stając obok niego.
~ 13 ~
Omiótł ją tymi złotymi oczami od góry do dołu, zostawiając w ślad po tym każdy
rozdaj interesującego mrowienia.
- Zostań ze mną. W tym łóżku. Teraz.
Kiwnęła głową.
- Okej, facet. Okej. – Podeszła bliżej, pocierając jego policzek swoją ręką, a on
zamknął oczy z westchnieniem.
Obnażyła kły, chwyciła książkę w obie ręce i zamierzyła się nią. Uderzyła w
szczękę Shawa, uderzając mężczyznę w bok twarzy i całkowicie go ogłuszając
Odrzucając książkę przez pokój, Ronnie potrząsnęła głową i westchnęła.
- Cholerny kot.
***
- Czy on powinien być taki napalony?
Lekarz, słodka pantera, zerknął na pielęgniarki, które odwróciły się, by nie
roześmiać mu się w twarz.
- Panno, uch…
- Ronnie. Po prostu mów do mnie Ronnie. I proszę odpowiedzieć na moje pytanie,
doktorze. To znaczy, zamieniłam się w kocimiętkę, biorąc pod uwagę sposób w jaki ten
chłopak zadziałał.
Odchrząkając, lekarz wziął ją za rękę i skierował do stanowiska pielęgniarek.
Wszyscy z nich byli zmiennymi, więc Ronnie nie przejmowała się tym, że
przypadkiem coś usłyszą. Z takim przerzedzonym personelem z powodu świąt, Ronnie
nie obchodziło to jak głośno mówili.
- Ronnie nigdy wcześniej nie opiekowałaś się nikim w gorączce?
- Oczywiście, że tak. Przy moim ojcu. Moich braciach. Ale oni nigdy… no wiesz.
~ 14 ~
Lekarz szybko potrząsnął głową.
- Nie. Nie. Oczywiście, że nie. Oni są z rodziny. Ale jak zachowywał się twój
ojciec, kiedy twoja matka była w pobliżu, gdy miał gorączkę?
Ronnie musiała przez chwilę o tym pomyśleć. Miała szesnaście lat, kiedy jej ojciec
dostał gorączki po brzydkiej walce z dzikiem, ale nie zastanawiała się nad tym za
bardzo, dopóki nie wyzdrowiał. Pamiętała jednak jak jej mama wciąż wyrzucała ją z
pokoju. Często.
- Och.
Uśmiechając się, lekarz kiwnął głową.
- Tak, Och. Musiałaś być pociągająca dla niego, Ronnie. W przeciwnym razie tak
by się nie zachował. Szczególnie, jeśli jest lwem. – Przewrócił swoimi jasnozłotymi
oczami, co nawet Ronnie przestraszyłoby po ciemku. – Wiesz, jacy oni są.
Poklepał ją w ramię w prawie przyjaznym geście.
- Jeśli przez to poczujesz się lepiej, załatwię jedną męską pielęgniarkę do opieki nad
nim. Jest niedźwiedziem. Olbrzymim. Łatwo sobie z nim poradzi. Będziesz mogła iść
spotkać się ze swoją watahą.
Już prawie się zgodziła, ale potem przypomniała sobie, jak nalegał, żeby go nie
zostawiała. Była jakaś rozpacz w jego żądaniu, która wywołała zmarszczenie się jej
brwi, kiedy zdała sobie sprawę, że nie ma nikogo z Dumy Llewellyn, kto by się nim
zaopiekował.
- Nie mogę wyjść. – Chociaż naprawdę powinna. – Przyrzekłam mu, że tego nie
zrobię. – Ignorując uniesioną brew lekarza, Ronnie odwróciła się i poszła z powrotem
do prywatnego pokoju Shawa.
- Użyj dzwonka, gdybyś naprawdę nie mogła sobie poradzić, Ronnie.
Machnęła ręką na potwierdzenie, a potem odchodząc, skręciła za róg i poszła
korytarzem. Biorąc pod uwagę fakt, że zmienni nie potrzebowali szpitali zbyt często,
faktycznie mieli ogromną przestrzeń w tym miejscu.
Popchnęła drzwi do pokoju Shawa i zamarła. Shaw zniknął, co całkowicie ją
zaskoczyło. Ale dwa ciała leżące na podłodze, zaskoczyły ją jeszcze bardziej.
~ 15 ~
Ronnie podeszła bliżej, jej nos się zmarszczył, gdy wyczuła, że to byli ludzie. Obaj
wyglądali na jakieś trzydzieści lat, jeden miał ciemnobrązowe włosy i dużego wąsa.
Drugi był blondynem z brutalną blizną na szyi, tak jakby ktoś zaciął go nożem.
Wyczuła także zapach smaru do broni i skrzywiła się na ich niewiarygodnie tandetne
garnitury.
I co oni do diabła zrobili z jej lwem?
Ronnie przykucnęła przy mężczyznach, odszukała ich broń, Glocka 45, i umiejętnie
rozebrała. Części wrzuciła pod łóżko. Wygląda na to, że jej bogaty lew ma jakieś
ukryte umiejętności. Shaw pobił tych facetów całkiem zgrabnie, ale z pewnością
jeszcze żyli.
Wciągnęła powietrze i zlokalizowała zapachu Shawa. Trzymując swój nos w górze,
podążyła za Shawem długim korytarzem i skręciła za róg. Kiedy znalazła się na końcu
korytarza, zobaczyła drzwi prowadzące na schody, które zaprowadziłyby Shawa w dół
i na zewnątrz budynku.
- O, Boże. – Podbiegła kilka kroków, uderzyła w drzwi i je otworzyła. Jej rozmach
wyrzucił ją do przodu. Wprost na plecy Brendona Shaw, który, z nieznanych jej
przyczyn, czuł potrzebę siedzenia na balustradzie. Powinna go stamtąd strącić, ale on
tylko chrząknął, gdy się z nim zderzyła.
Rzucając okiem nad swoim ramieniem, Shaw uśmiechnął się do niej.
- Cóż, cześć piękna.
Ronnie odepchnęła się od jego pleców, przez kilka sekund wiążąc jego szpitalną
bluzę, żeby nie wpatrywać się w idealny tyłek tego faceta.
- Kochany, co ty tutaj robisz?
- Oglądam sobie wschód słońca.
Odsuwając włosy z jego oczu, powiedziała.
- Siedzisz na klatce schodowej, kochany. A słońce wzeszło kilka godzin temu.
- Naprawdę? I też tak ślicznie wyglądało.
Uśmiechnęła się, a Shaw jęknął w odpowiedzi.
~ 16 ~
- Masz najładniejszy uśmiech, jaki kiedykolwiek widziałem. – Ronnie poczuła, jak
jej serce zabiło dla tego dużego głupka. Dopóki nie dodał. – Jak ten wschód słońca.
- Okej koleś, odprowadźmy cię… – Ten zapach uderzył w nią mocno, sprawiając,
że się cofnęła.
- Co? – zapytał, jego złote oczy nagle stały się przytomne. – Co się dzieje?
Szybko położyła rękę na jego ustach, żeby go uciszyć, i wciągnęła powietrze
jeszcze raz. Ludzie, których pobił Shaw, właśnie się zbliżali. Wątpiła, by po tym
pobiciu nadal szukali Shawa, ale nie wiadomo było, co by zrobili, gdyby natknęli się na
niego. A Ronnie, tak naprawdę, nikogo nie chciała dzisiaj zabić – jeśli mogła temu
zapobiec.
- Musimy się stąd wydostać – szepnęła, wiedząc, że ich głosy odbijają się echem,
słyszalnym nawet dla ludzi.
- Dlaczego szepczesz? – zapytał Shaw, dziesięciokrotnie głośniej niż było to
potrzebne.
Ponownie Ronnie zakryła ręką jego usta.
- Bądź cicho! – Użyła swojej drugiej ręki, by sprowadzić go z balustrady i
poprowadziła na schody. – Chodź kochany. Musimy się ruszyć.
Pchnęła go w dół, przez pięć kondygnacji tylnych schodów do wyjścia, które
powinno zaprowadzić ich na tyły szpitala. Wiedziała, że mogła zaprowadzić Shawa z
powrotem do szpitala, ale nie była pod wrażeniem jego ochrony w tych świątecznych
dniach, skoro ludzie mogli podkraść się niezauważeni na piętro dla zmiennych. Nie,
będzie czuła się lepiej, jeśli zabierze go gdzieś w bezpieczne miejsce i z dala od miasta.
- Zostań tu – powiedziała do Shawa, zostawiając go przy schodach.
Ronnie zrobiła kilka szybkich kroków do tylnych drzwi. Obejrzała je i zauważyła,
że mają alarm, żeby postawić w stan pogotowia personel szpitala, gdyby ktoś chciał
wejść lub wyjść. Wciąż nie chcąc alarmować mężczyzn, którzy szukali Shawa, szybko
zlokalizowała potrzebne druty, wyrwała je i rozłączyła system. Szpital
prawdopodobnie szybko zauważy, że ktoś majstrował przy alarmie i strażnicy niedługo
się tu pojawią, żeby to sprawdzić. Ale będzie miała dość czasu, żeby wydostać stąd
Shawa.
~ 17 ~
Otworzyła drzwi i ostrożnie się wychyliła, patrząc czy mogą bezpiecznie wyjść. Na
całe szczęście nie zobaczyła ani nie wyczuła żadnego czającego się człowieka, a co
lepsze na rogu stała taksówka.
Ale zanim Ronnie się ruszyła, poczuła jak duże palce ocierają się o jej krzyż, a
potem ciągną za pasek jej dżinsów. Z szeroko otwartymi oczami, obejrzała się przez
ramię na mężczyznę, wpatrującego się uważnie w lukę między jej skórą a dżinsami.
- Co ty do diabła robisz?
- Masz śliczny tyłeczek – westchnął. Złote oczy popatrzyły na nią. Nie miała
pojęcia, czy to gorączka wywołała u niego to pożądliwe spojrzenie, czy jej tyłek. –
Mógłbym bawić się kilka godzin takim tyłeczkiem.
- No teraz to nie jest uroczy komplement. – Trzepnęła go po ręce. – Posłuchaj,
musisz zacząć się kontrolować.
Oparł ręce o futrynę, zablokował ją ogromnymi ramionami i pochylił się do niej.
Świetnie, facet dowalał się do niej, jakby byli na dyskotece.
- Znajdźmy gdzieś jakiś hotel i popracujmy nad tym – zamruczał.
- Musimy znaleźć ci gdzieś bezpieczne miejsce, kocie.
- Ale ja cię lubię.
- Jak tylko wyjdziesz z tej gorączki, nawet nie będziesz pamiętał mojego imienia.
- Ale zapamiętam ten tyłeczek.
Cudownie.
Drzwi trzasnęły kilka razy i Ronnie usłyszała krzyk. Nie mogła już dłużej czekać.
- Chodź. – Otworzyła drzwi i rzuciła szybkie spojrzenie na zewnątrz, z ulgą
zauważając wciąż pustą ulicę. Złapała rękę Shawa, wyciągnęła go na ulicę i ruszyła
prosto do taksówki.
Jak tylko zapakowała go do środka, zatrzasnęła drzwi i spojrzała na kierowcę.
- Hej – przywitała się.
~ 18 ~
Kierowca wpatrzył się w nią i nie odezwał. Boże, ale ci Jankesi byli cholernie
niegrzeczni.
- Chcę jechać… – wyciągnęła kawałek papieru ze swojej tylnej kieszeni i odczytała
adres.
- To jest Long Island – stwierdził kierowca. Tak, jakby to miało dla niej jakieś
znaczenie.
Ronnie wpatrzyła się w kawałek papieru.
- Tu jest napisane Westbury.
- To jest Long Island.
Wzruszyła ramionami.
- O co ci chodzi?
- On mówi, – odezwał się Shaw, jednocześnie próbując pozbyć się swojego
szpitalnego ciucha, – że to jest za daleko – chyba, że masz gotówkę.
- Mam gotówkę.
- Mnóstwo gotówki.
- Mam mnóstwo gotówki. – Ronnie popatrzyła na kierowcę przez rozdzielającą ich
szybę. – I dam ci spory napiwek poza licznikiem, ale musisz ruszyć teraz.
Kierowca nadal się w nią wpatrywał, więc Ronnie zrobiła to samo w drugą stronę.
Kiedy się nie odwróciła, ani nie spuściła wzroku, zbladł odrobinę i włączył się do
ruchu.
Nie miała zamiaru go wystraszyć, ale mówiąc otwarcie, nie miała czasu na bzdury
tego małego człowieczka.
- Gdzie jedziemy? – zapytał Shaw.
- Do domu mojej ciotki. – Ronnie naciągnęła z powrotem na niego szpitalną bluzę.
– Wyprowadziła się stamtąd przed laty, a moja mama dała mi ten adres, gdybym miała
jakieś kłopoty. – Spojrzała na Shawa. – A ty z całą pewnością masz kłopoty.
- Pochlebczyni. – Uśmiechał się, mając nawet zamknięte oczy.
~ 19 ~
W końcu, duży napalony łajdak zasnął. Ronnie odprężyła się na siedzeniu i modliła,
żeby bezwiednie nie zaczął się zmieniać w taksówce tego biedaka. Nie znalazłaby na to
żadnego wyjaśniania dla kierowcy.
Nie chciała najeżdżać swojej ciotki w ten sposób. Ronnie planowała najpierw
zadzwonić i dowiedzieć się, czy ciotka będzie chciała się z nią zobaczyć po tak długim
czasie. To było prawie piętnaście lat temu, kiedy mama Ronnie i ciotka miały to duże
powalające starcie. Jej ojciec i ciotki najstarszy brat musieli rozdzielić dwie kobiety. I
chociaż nie rozmawiały ze sobą od tego czasu, jej mama zawsze mówiła – Rodzina to
rodzina, Ronnie Lee. Potrzebujesz jej, jedziesz do niej albo dzwonisz.
Rzuciła okiem na dużego mężczyznę, radośnie chrapiącego obok i miała nadzieję,
że mama miała rację.
Tłumaczenie: panda68 Beta: axses
~ 20 ~
Rozdział 2
Brendon usiadł w dziwnym łóżku i rozejrzał się po pokoju. Nie rozpoznawał tego
miejsca, ale podobało mu się tu. Dobrze pachniało.
Podobałoby mu się bardziej, gdyby wilczyca też tu była. Gdzie ona mogła pójść?
Wiedział, że go nie zostawiła. Nie, kiedy gorączka wciąż szalała w jego ciele. W
przeciwieństwie do Dumy nie zostawiłaby go. Na tyle zdążył ją poznać.
Opadając z powrotem na poduszki, Brendon spróbował przypomnieć sobie, jak tu
się znalazł. Może to miało coś wspólnego z jego bratem. Może. Szczerze mówiąc, nie
pamiętał tego momentu, ale gdyby jego brat był w to zamieszany, nie byłby wcale
wstrząśnięty. Mitchell od dnia narodzin stale wpadał w kłopoty. Siostra bliźniaczka
Brendona, Marissa, spisała na straty Mitcha już dawno temu, ale Brendon nie mógł
tego zrobić.
Dzieciak zaginął? Jeszcze raz? Mitch, teraz mający dwadzieścia osiem lat, często
się gdzieś gubił, przynajmniej tak to wyglądało. Bracia urodzili się z innych matek, ale
mieli tego samego ojca. Ojca, który wychowywał Brendona i Marissę, kiedy ich matka
zmarła podczas porodu, a jej Duma w ogóle nie wydawała się być zainteresowana
wzięciem do siebie dwójki dzieci. Ojca, który niewiele miał wspólnego z Mitchem
przez lata. Czego Mitch nie mógł zapomnieć, ani wybaczyć.
Oto życie Dumy. Ono z pewnością nie było dla każdego.
Chryste, dlaczego nie mógł sobie przypomnieć? Dlaczego Mitch był w Nowym
Jorku? Z jakiś powodu Brendon myślał, że jest tutaj. Dlaczego go szukał?
Brendon potrząsnął głową. Naprawdę nie wiedział. Wszystko było takie pokręcone.
Ale był w tamtych tunelach z jakiegoś powodu i prawdopodobnie, kiedy gorączka już
przejdzie, przypomni sobie dlaczego. Teraz jednak, wszystko, czego chciał to spędzić
więcej czasu z tą wilczycą. Tak cudownie całowała. Zdumiewająco. Wywołując żądzę.
Nie zostawiłaby go.
~ 21 ~
Chociaż jego ciało paliło się gorączką, nie widział nic złego w tym, by sprawdzić
resztę domu. Może znajdzie Tą mającą Cudowne Wargi. Poza tym, może rozejrzeć się
trochę, prawda? Przecież nic się nie stanie, no nie?
***
Ronnie uśmiechnęła się na widok mężczyzny siedzącego w ogromnym SUV-ie przy
krawężniku, czekając na swoją ciotkę.
- Moja gorąca randka. – Annie Jo Lucas puściła oko do Ronnie.
- Bardzo słodki.
Starsza kobieta się uśmiechnęła.
- Niedźwiedź polarny. Kocham niedźwiedzie.
Ronnie się roześmiała. Zupełnie zapomniała jak zabawna potrafi być jej ciotka. I
mama miała rację. Rodzina to rodzina. Jej ciotka nawet nie mrugnęła, gdy Ronnie
zapukała do jej drzwi, podtrzymując mężczyznę ubranego w samą szpitalną bluzę.
Annie Jo wpuściła ich, rozlokowała Shawa i dała nawet Ronnie gwiazdkowy prezent,
który miała jej wysłać po świętach, tak jak to robiła od piętnastu lat. Nadal Annie nie
miała niczego dobrego do powiedzenia o matce Ronnie, ale to działało w dwie strony.
Jej ciotka myślała o odwołaniu swojej randki, ale Ronnie nawet nie chciała o tym
słyszeć, nie chcąc się wpychać między wilka, a właściwie położenie. To byłoby
skrajnie złe.
- A co z tobą i tym kotem? – Jedna ciemnobrązowa brew uniosła się w górę, gdy
ciotka uśmiechnęła się kpiąco.
- Hmm?
- Po prostu robię mojej Alfie przysługę.
- Och. To wszystko?
- Co to znaczy?
~ 22 ~
- Cóż, po prostu się dziwię, że jeszcze nie wezwałaś watahy. Niech oni zaopiekują
się Panem Jestem Wspaniały.
- Dlaczego miałabym psuć im święta? – Chociaż jej już były zrujnowane.
- Ponieważ, kiedy należysz do watahy, nigdy nie jesteś sama.
- Zadzwonię do nich rano. Obiecuję.
Annie skierowała się do SUV-a, zostawiając Ronnie w tyle.
- Wiesz co Ronnie, naprawdę mogę zostać. I pomóc ci z tym chłopcem. On jest
naprawdę duży.
- Nic nam nie będzie. Idź! Życzę ci udanej świątecznej randki.
- Masz numer mojej komórki, gdybyś mnie potrzebowała. – Annie otworzyła drzwi
auta i posłała całusa swojej randce.
- Nie będę cię potrzebować. Dam sobie z nim radę.
- Naprawdę? – Ton Annie nie brzmiał, jakby wierzyła jej nawet przez sekundę.
- Tak. To tylko jeden mężczyzna. Poradzę sobie z jednym mężczyzną.
Randka Annie pochyliła się do przodu, żeby spojrzeć na Ronnie przez otwarte drzwi
od pasażera.
- To jest twój lew?
Ronnie obróciła się momentalnie i zobaczyła Brendona Shaw – całe jego dwa metry
i dwieście trzydzieści kilogramów, teraz zmienionych w lwa – kłusującego po miłych,
cichych ulicach Lon Island w Nowym Jorku.
- O Boże!
Śmiejąc się, ciotka pomachała do niej.
- Baw się dobrze, skarbie.
Ronnie nawet nie czekała, aż jej ciotka odjedzie ze swoją randką. Zamiast tego,
pobiegła za tym dużym idiotą.
~ 23 ~
Na szczęście, tak naprawdę, nie próbował uciekać. Za to, wydawał się po prostu
kręcić… i baraszkować.
Dogoniła do niemal trzy domy dalej, turlającego się na trawniku jakiegoś biedaka.
- Shaw – zawołała łagodnie. Zignorował ją.
- Brendon! – Spróbowała inaczej, mówiąc tak głośno jak śmiała, słysząc muzykę i
ludzi wewnątrz domu, śmiejących się i świętujących cudowne chwile. – Chodź tutaj!
Shaw, leżący na swoim grzbiecie z dużymi łapami w powietrzu, wpatrywał się w
nią z wywieszonym językiem. Boże, co on robił?
- Słyszałeś mnie, matole. Chodź tutaj!
Przewracając się na łapy, Shaw wydał cichy pomruk. Gdyby zaczął ryczeć, chyba
by spieprzyła. Ale zamiast ryczeć, on… on…
Ta świąteczna muzyka dochodząca z wnętrza domu go podkręciła. Z szeroko
otwartymi oczami, Ronnie patrzyła jak Król Dżungli kręci swoim lwim tyłkiem na
trawniku jakiegoś biednego człowieka. Nigdy nie zrozumieją skąd pochodzą te ślady
łap, gdy wyjdą jutro o poranku.
Głowa Ronnie przechyliła się na bok. Czy on… ? Tak. On tańczył mambo. Łapy
skrzyżowały się z łapami. Głowa kiwała się do rytmu. Gęsta, królewska grzywa
falowała w zimnym grudniowym powietrzu. Tak naprawdę, to nie był wcale taki zły.
Jak na tak dużego kota tańczącego mambo.
Przecierając oczy, Ronnie zdała sobie sprawę, że musi się skupić.
- Chodź tutaj! – rozkazała jeszcze raz, wciąż szepcząc.
Shaw spojrzał na nią, a potem opuścił głowę do swoich przednich łap, a swój duży
lwi zad wypinając w górę.
O mój Boże w niebie, był w nastroju do zabawy.
Nie robiła takich rzeczy od czasu swoich pierwszych lat nabycia zdolności
całkowitej zmiany, a to było wtedy, kiedy była szczenięciem. I nigdy nie słyszała o
kotach robiących tego typu rzeczy.
Ronnie podeszła do niego, a on dosłownie odskoczył od niej.
~ 24 ~
Trzymaj się z daleka. Ten duży idiota chciał zagrać w trzymaj się z daleka.
Nie miała na to czasu. Musiała zabrać jego szaloną kocią dupę do domu, zanim ktoś
go zobaczy.
- Brendon, proszę, chodź.
Zrobiła kolejny krok do niego, a on krok do tyłu. Niech to szlag!
Obserwował ją, jego złote oczy badały ją od stóp do głów. A potem jego spojrzenie
zatrzymało się na jej piersiach i… zostało tam.
Ronnie Lee przewróciła oczami. Nieważne, jaką rasę reprezentował, wszyscy
mężczyźni byli świniami.
Jednak, nauczyła się przez lata, że mężczyzn można kontrolować. Odpowiednią
przynętą.
Rozglądając się wokół, upewniając się, że nadal są niezauważeni, Ronnie zrobiła to,
co przyrzekła nigdy już nie robić, od czasu koncertu Motörhead 1
, gdy miała
osiemnaście lat. Uniosła swoją koszulkę i stanik, oślepiając go.
Shaw ruszył na nią, a Ronnie ledwie miała czas, by opuścić ubranie na miejsce,
zanim zaskoczona pisnęła i pognała z powrotem do domu ciotki. Biorąc nogi za pas,
przeskoczyła dwu i półmetrowe ogrodzenie, które otaczało podwórko domu ciotki od
sąsiadów. Ronnie zdążyła dobiec do tylnych schodów, gdy usłyszała Shawa tuż za
swoim tyłkiem. Wpadła do środka, zatrzaskując za sobą drzwi, mając nadzieję go
powstrzymać, ale walnął prosto w nie, wyłamując je z zawiasów. Skrzywiła się, zdając
sobie sprawę, że będzie musiała je naprawić, zanim ciotka wróci do domu.
Ronnie pisnęła jeszcze raz, gdy wielgachna łapa trzepnęła ją w biodro, posyłając na
podłogę salonu. Obróciła się na plecy, tylko po to, żeby zdać sobie sprawę, że ma na
sobie nagiego faceta z głową wsuniętą pod jej T-shirt.
- Boże, twoje piersi są piękne – wychrypiał. – Mogę pobawić się nimi przez chwilę?
– Zostawił małego całusa na okrytym koronką sutku.
- Nie, nie możesz. A teraz złaź ze mnie! – Trzepnęła go w głowę, próbując zmusić,
żeby ją puścił. Jednak chrapanie zasugerowało, że nigdzie się nie ruszy, chyba że sama
to zrobi.
1
Chyba nikomu nie trzeba wyjaśniać, czym jest Motörhead
~ 25 ~
- Boże! – warknęła. – Kopnę Sissy w dupę, jak tylko ją zobaczę.
Dysząc, Ronnie wyczołgała się spod Shawa. Miała zamiar myśleć, że jej problem z
oddychaniem wynika jedynie ze skandalicznej sytuacji, w jakiej obecnie się znalazła, a
nie dlatego, że ten kot miał najbardziej miękkie wargi znane człowiekowi, czy Bogu.
Wstała i przekrzywiła szyję na boki. Łapiąc Shawa za rękę, pociągnęła go po
podłodze i schodach z powrotem do sypialni.
I cały czas przeklinała imię Sissy Mae Smith.
***
Okej. Musiała przestać się nad sobą użalać. Co prawda, nie tak chciała spędzić
gwiazdkę – naprawiając drzwi i goniąc za lwami – ale była tutaj i musiała sobie z tym
poradzić. Podobnie, jak jej mama, chciała to wymownie spuentować – Och, miej to
wszystko w dupie, Rhondo Lee.
Siedząc przy stole kuchennym ciotki, z głową w swoich rękach, Ronnie spojrzała w
dół na szybko stygnącą czekoladę, którą sobie zrobiła. Nawet nie przeszkadzał jej brak
pianki.
Jak dokładnie władowała się w tą sytuację? Po pierwsze, wiedziała, że lepiej nie
ufać Sissy Mae. Po drugie… och, do diabła. Nie było po drugie.
Jednak wszystko to był doskonałym przykładem, że musiała zmienić swoje życie.
Szkoła wydawała się być dobrym początkiem. Już miała zorganizowane przesłuchania
z paroma miejscowymi uniwersytetami po świętach w Nowym Roku. Przy odrobinie
szczęścia, być może zignorują to świadectwo z ocenami z pierwszego roku dwanaście
lat temu. Nie było się, czym chwalić, a reakcja jej mamy była… cóż, bójki wilczyc
nigdy nie były ładne. Dzień po bójce, Ronnie i Sissy Mae wyjechały do Europy z
plecakami i pięciuset dolcami razem wziętymi. Ronnie zobaczyła kawał świata,
ponieważ Sissy stale parła do przodu, by zwiedzić Anglię, Francję, Niemcy, Włochy…
Kiedy kończyły z krajami o romantycznych językach, wyruszyły do Azji i Afryki.
Gdziekolwiek. Gdziekolwiek dwie wilczyce mogły wpakować się w kłopoty, tam były.
~ 1 ~
~ 2 ~ Prolog - Panie Shaw, musi pan wstać. Natychmiast. – Brendon Shaw, który klęczał na kolanach i prawdopodobnie umierał, skulił się na dźwięk tego głosu. Przynajmniej sprawił, że mógł się na czymś skupić. Na czymś, co powstrzymało go od całkowitej utraty przytomności. Nie mógł sobie pozwolić na oddalenie się tej kobiety. Znał ją… skądś. Pamiętał jej zapach… skądś. Nawet znał ten przerażający głos. Co ważniejsze, była człowiekiem. Chociaż łajdacy, którzy mu to zrobili byli teraz rozrywani przez Klan hien, to niedługo te hieny wrócą do nich. Po nią. Bowiem hieny nie były rasą ani lojalną, ani uprzejmą. Zawsze wybierali słabe osobniki. A ona była słaba, ponieważ była człowiekiem. A on był słaby, ponieważ wykrwawiał się w jednym z ich tuneli. Więc musiał ją stąd wydostać. Natychmiast. Chociaż nie był cudotwórcą. Miał złamane co najmniej trzy żebra, złamany obojczyk, rozbitą rzepkę i prawdopodobnie wewnętrzny krwotok. Gdyby mógł dostać się do jakiegoś bezpiecznego miejsca, aby jego ciało mogło się uzdrowić, prawdopodobnie by przeżył. Tak naprawdę, uzdrowiłby się w ciągu kilku dni – gdyby przeżył tę noc. Jednak nie sądził, żeby tak się stało. Wykrwawi się na śmierć, próbując wyjść z tych tuneli albo wykończą go hieny. Tak czy owak, nie pozwoli tej kobiecie zginąć razem z nim. Więc ta kobieta – kim ona do diabla była? – musiała odejść. Shaw potrząsnął swoją głową. - Nie mogę. - Nie mogę cię nieść, panie Shaw. Nieustępliwa mała kobietka, prawda? Spróbował jeszcze raz. - Zostaw mnie. Idź. – Mógł powstrzymać hieny przez jakiś czas. Niewiele siły w nim zostało, ale będą tak zajęte rozszarpywaniem go i rozrywaniem jego kończyn, że będzie miała dość czasu, żeby się stąd wydostać – jeśli tylko wyjdzie.
~ 3 ~ Westchnęła cicho z irytacją. - Nie mogę cię zostawić, panie Shaw. Achhh. Teraz sobie przypomniał. Była gliną. Gliną z wielkimi cyckami i zapachem Mace’a Llewellyn'a na sobie. Nic dziwnego, że nie chciała go zostawić. Wypełniała swój obywatelski obowiązek – albo coś w tym stylu. Chociaż, gdy nie ruszy swojego ślicznego tyłeczka… Zapach wilków uderzył w niego mocno i ostro. Świetnie. Teraz będzie miał do czynienia z wilkami i hienami, po tym jak lwy niższej rangi dały mu niezły wycisk. O rany, co za pierdolona Wigilia Bożego Narodzenia. Ale kobieta wydawała się uspokoić na widok dużej wilczycy, i przekrzywiając swoją głowę na jedną stronę, zapytała. - Sissy Mae? – Wilk sapnął w odpowiedzi. – Zgubiłam się, a on opada z sił. To była największe niedopowiedzenie tej nocy. Z każdą sekundą, tracił coraz więcej krwi, co nie było wcale śmieszne. Krzyki, ryki i rozkoszny śmiech hien – jak dźwięk drapania paznokci po tablicy szkolnej – przypomniało mu, że mają mało czasu na ucieczkę. Kobieta Mace’a dobrze to rozegrała i zwróciła klan hien dokładnie na tego, który zabił ich lwiego kochanka. To skupiło uwagę hien na trzech łajdakach, którzy już mieli wsadzić mu kulkę w tył jego głowy, jak robili to niektórzy pieprzeni ludzie. Cała ta sytuacja byłaby całkiem zabawna, gdyby nie to, że był umierający. Wilczyca odchyliła głowę do tyłu i zawyła, wzywając swoją sforę. Albo psy pojawiły się tak szybko albo zemdlał na chwilę, ponieważ nagle stał na swoich własnych nogach, używając ścian tunelu i kilku psów wokół siebie jako podpórki. Dwóch samców zmieniło się w mężczyzn i złapało go za ramiona. Normalnie, nigdy nie pozwoliłby żadnemu psowatemu się dotknąć, ale w tych okolicznościach żebrzący o pomoc naprawdę nie mogli wybierać. Poza tym, szybko mu się pogarszało. Im bardziej zbliżali się do schodów, tym bardziej zaczęło mu ciemnieć przed oczami. A potem poczuł zapach śmieci, kawy, mokrych ulic Nowego Jorku i… i coś innego. Coś cudownego i potężnego i smakowitego, co sprawiło, że ślina wypełniła mu usta, a fiut stwardniał. To był jakiś
~ 4 ~ cud, wziąwszy pod uwagę to, że się wykrwawiał. Ale, o rany, mówimy tu o daniu mu powodu do życia. Jakoś dał sobie radę otworzyć oczy i wtedy spojrzał w najśliczniejszą twarz, jaką kiedykolwiek widział. Piękne piwne oczy, bardziej żółte niż brązowe, perkaty nos, do którego miał przeczucie, że został złamany raz czy dwa. Do tego cała masa piegów rozsypanych na nosie i trochę mniej na policzkach. Jej wargi były pełne i obiecywały wszystkie rodzaje cudownych umiejętności, a kiedy uśmiechnęła się do niego, wiedział, że mógłby się zakochać. A potem powiedziała. - Niczym nie martw, skarbie. Dobrze się tobą zajmiemy. – Podczas, gdy reszta jej sfory, zupełnie zignorowała ich rozmowę, jej uśmiech zmienił się w szelmowski i tak ewidentnie seksowny, że pomyślał, iż mógłby dojść tu i teraz. Te śliczne oczy omiotły jego sylwetkę z góry na dół. – Nie mogę pozwolić, żeby takie ciało się zmarnowało, prawda? To byłoby niesprawiedliwe dla żeńskiego rodzaju. Jej ręka wyciągnęła się i przesunęła po jego czole. To były łagodne, chłodne palce. Miękkie i pieszczące. Nigdy nic wcześniej nie było takie cudowne. - Zamknij oczy, skarbie. Zaśnij. Kiedy się obudzisz, obiecuję, że będziesz bezpieczny i żywy. Niezdolny już do walki ze swoją słabością, Brendon Shaw zamknął oczy i pozwolił nadejść cudownej ciemności. Tak naprawdę nie wiedział czy kiedykolwiek jeszcze się obudzi, tak jak mówiła. Ale wiedział już jedną rzecz… że z całą pewnością się zakochał. Tłumaczenie: panda68 Beta: axses
~ 5 ~ Rozdział 1 Najpierw poczuł ten zapach. Jego nozdrza drgnęły, a wargi odsłoniły wysunięte kły. Ciało stanęło w ogniu. Gorączka. Ból był przerażająco silny, a zmienni dostawali takiej gorączki, która niemal rozrywała ich od środka. Takiej, która mogłaby zabić normalnego człowieka. Kiedy przestanie się podnosić, szanse przeżycia podniosą się do około osiemdziesięciu procent. Brendon wiedział, że naprawdę silna gorączka, chwyci go za jaja. Jego ciało drżało od dreszczy, ręce wciąż zaciskały się w pięści i otwierały. To będzie długa, dziwna podróż powrotna do normalności, ale jego pozostałe opcje były dużo mniej przyjemne. I ten przeklęty zapach sprawiał, że rzeczy stawały się jeszcze gorsze. To wzywało ukrytego w nim lwa. Jeszcze trochę, a nie będzie mógł się powstrzymać. Jeszcze trochę, a chyba dojdzie tu zaraz na prześcieradło. Powstrzymując się od warknięcia, otworzył siłą oczy. Wiedział, jakby mimochodem jak wszystko wokół niego wyglądało, bo jego oczy były oczami lwa. Ręce o mało nie zamieniły się w pazury. Mógł poczuć jak wbijają się w dłonie, kiedy zaciskał ręce. Ale nie dbał o to. Nie dbał o to, że bolało go całe ciało. Nie dbał o to, że gorączka wstrząsała jego ciałem jak jakiś kalifornijski ogień. Nie. A, co go obchodziło? Właściciel tego zapachu. Rozglądając się po szpitalnej sali, zdał sobie sprawę, że jest bezpieczny i zauważył ją przy oknie. Siedziała na krześle, odwrócona bokiem, więc mógł zobaczyć jej profil. Wyciągnęła swoje och-jakie-długie nogi przed siebie, a jej niezwykle duże, obute stopy oparte były na innym krześle, stojącym naprzeciw niej. Duża książka w twardej oprawie leżała na jej kolanach, ale najwyraźniej zbytnio jej nie interesowała, skoro zabawiała się wyrzucaniem orzeszków w górę i próbowała złapać je w usta. Nie była w tym dość dobra, co było dla niego raczej dziwne. Psy zazwyczaj potrafiły złapać wszystko w swój pysk. I nagle coś go uderzyło. Była z Watahy.
~ 6 ~ - Cholera. Wymamrotane słowo zaskoczyło ją i odwróciła się, by na niego spojrzeć, a orzeszek, który chwilę wcześniej podrzuciła w powietrze, uderzył ją w policzek. Zamrugała i zagapiła się na niego. Odwzajemnił spojrzenie. - Co robisz, kochany? – zapytała łagodnie. – Doktor powiedział, że dał ci tyle leków, iż mogłyby powalić słonia na tydzień. O rany. Ten akcent. Nieznośnie Południowy. O rany, ten akcent z tymi oczami… wszystko, o czym mógł myśleć to jej szept, kiedy dochodziła z tym cholernym akcentem. Wrzuciła duży, gruby żółty zakreślacz i niebieski długopis do środka książki i zamknęła ją. Zdał sobie sprawę, że trzymała podręcznik. Patrzył w jej twarz, modląc się, żeby miała więcej niż dwadzieścia lat. Lubił kobiety trochę starsze. Trochę bardziej doświadczone. Nie. To nie było jakieś nudne, naiwne dziecko, które oczekiwało, że będzie podejmował wszystkie decyzje. Domyślił się tego jak tylko zdjęła te długie nogi z krzesła i wstała. Jak większość wilczych samic, była wysoka i dobrze zbudowana. Co najmniej metr osiemdziesiąt z silnymi barami i ramionami. Żadnej chudości modelki nie było w tej kobiecie. Miała ciało, które z pewnością mogło poradzić sobie zarówno w bójce jak i w łóżku, zostawiając mężczyznę błagającego o więcej. Była tym, co jego dziadek nazywał wysoką szklanką wody. Te długie nogi przykrywały znoszone dżinsy, a jej T-shirt był prany tak wiele razy, że wystarczyło jedno małe pociągnięcie, a całkowicie zostałby zdarty z jej ciała. Podeszła do niego wolnym krokiem – i to było tym, spacerem – dopóki nie znalazła się przy łóżku. Jej ciało zbliżyło się do jego, kiedy dotknęła wierzchem dłoni jego czoła. - Dobry Boże. – Z zatroskaną miną, wsunęła jedną rękę po jego szyję, drugą dotknęła jego policzka. Jakie chłodne, miękkie dłonie. – Och, moja ty biedna dziecino. Cały płoniesz. Nie miała pojęcia jak.
~ 7 ~ - Lepiej wezwę lekarza. – Zrobiła krok do tyłu od niego, ale złapał ją za rękę. – O co chodzi, kochany? Martwisz się, że nie wrócę? – Uśmiechnęła się, a to prawie wywaliło jego żołądek na zewnątrz. Nigdy nie widział niczego ładniejszego. – Cóż, nie obawiaj się. Będę tuż obok, tylko porozmawiam z lekarzem. – Pogłaskała jego policzek, a on na moment zamknął oczy, trącając nosem dłoń i mrucząc. - Hmm. Ta gorączka musi być naprawdę wysoka, skoro wydajesz dźwięki, których nigdy wcześniej nie słyszałam. Jedynymi dźwiękami, jakie zazwyczaj słyszę od was kotów, to ryczenie i syczenie. Lepiej sprowadzę lekarza. – Ponownie spróbowała się odsunąć, ale Brendon nie chciał jej puścić. Jednym mocnym szarpnięciem, pociągnął ją na swoje kolana. - Hej, hej, kochany! Zaczekaj sekundeczkę. Brendon pociągnął ją jeszcze raz, tak, że siedziała teraz okrakiem na jego talii, a jej obfite cycki prawie znalazły się na jego twarzy. By zatrzymać ją tu gdzie była, chwycił jej tyłek i przesunął stanowczo na swoją pobudzoną-w-ciągu-sekundy erekcję. - Słuchaj facet, nie chcę cię skrzywdzić… Warknął, tym rodzajem warknięcia, jakby chciał, aby go skrzywdziła. W granicach rozsądku, oczywiście. - … ale podejrzewam, że nie chciałeś wbić tych wielkich kocich pazurów w mój tyłek. Ignorując ją, Brendon zanurzył twarz między jej piersiami i odetchnąć głęboko. Wow, pachniała tak cholernie dobrze. - Musisz przestać. Wiem, że jesteś chory, ale to wszystko… Trącił nosem jeden sutek, potem drugi. - Przestań! - Zostań ze mną. – Jęknął w jej piersi, jego głos brzmiał bardziej zwierzęco, niż ludzko. - Jestem z tobą, a jeśli mnie nie puścisz… - Pieprz mnie.
~ 8 ~ - Okej. Wystarczy. Oparła silne ręce na jego ramionach i odepchnęła się od niego tak mocno jak mogła. Nadal trzymał ją w talii, ale jej cycki nagle znalazły się poza jego zasięgiem. A to mu się nie spodobało. - Musisz się opanować, facet. W tej chwili. - Pocałuj mnie. - Nie. - Pocałuj mnie, a cię puszczę. – Przynajmniej na razie. Chociaż jej ręce były mocno zaparte o jego ramiona, nie dała mu natychmiastowego nie, tak jak oczekiwał. - Obiecuję – nalegał. – Tylko mnie pocałuj. Odepchnęła się od niego jeszcze raz, sprawdzając jego siłę. Przytrzymał ją mocniej, niezbyt skłonny uwolnić. Jeśli myślała, że gorączka uczyniła go słabym, to bardzo się myliła. Ponieważ to tylko sprawiło, że stał się niebezpiecznie silny. - A niech to cholera. – Wypuściła zirytowana oddech. – No dobra. Świetnie. Ale zróbmy to szybko. Niechętnie puszczając jej tyłek, Brendon przesunął ręce w górę dopóki nie umieścił ich na jej plecach. Przyciągnął ją do siebie, sam się pochylił, a te śliczne oczy patrzyły na niego ostrożnie i trochę ciekawie. Brendon otarł się swoimi wargami o jej. Mały, całkowicie niegroźny ruch. Nie zrobiła niczego w zamian. Jedynie wpatrywała się w niego. A ponieważ nie próbowała rozerwać mu gardła, sięgnął jeszcze raz, tym razem przedłużając trochę pocałunek. Ponownie, nie wykonała żadnego ruchu. Przyciągając ją bliżej do swojego ciała, Brendon zamknął swoje usta na jej. Jej ręce pozostały na jego ramionach, napięte jak cała reszta niej, gotowa go odepchnąć w każdej chwili. Liznął jej dolną wargę, czubek jego języka przesunął się po linii między nimi. Zamiast go odepchnąć zacisnęła ręce na jego ramionach, a potem chwyciła go mocno i oddała mu pocałunek. I do diabła… co to był za pocałunek!
~ 9 ~ *** Rhondo Lee Reed, jesteś dziwką! Taa. Mogła usłyszeć głos swojej mamy tak wyraźnie jak dzwonek w głowie. Mówiąc jej te same rzeczy jakie powiedziała, kiedy znalazła Ronnie na tylnym siedzeniu Johnny’ego Patterson'a z ulubioną parą czerwonych kowbojek Ronnie leżących na dachu. A teraz była w tym miejscu ponownie. Angażując się w zły rodzaj faceta. A ściślej, w zły gatunek. Plus chorobę. Ten facet miał okropny atak gorączki. Powinien odpoczywać. Powinien sączyć płyny żeby zbić temperaturę w dół i jęczeć w agonii. I nie powinna mieć języka jakiegoś nieznajomego w głębi swojego gardła. Więc musiała to powstrzymać to. Teraz. Ale, niech ją diabli, jeśli ten mężczyzna nie miał niezwykłego talentu do całowania. Ronnie powinna to wiedzieć jak tylko spojrzała w tę cudowną twarz, przed nocą zanim wpadła w kłopoty. Nawet krwawienie i połamane gnaty od pobicia, jakie zaliczył, absolutnie nic nie mogło ująć mu jego surowego piękna. Ostre kości policzkowe i lekko spłaszczony nos jeszcze bardziej zwiększały grzesznie pełne wargi mężczyzny. Wargi, z którymi Ronnie nie miała problemu, by wyobrazić je sobie na swoim ciele. A kiedy otworzył oczy, by na nią spojrzeć, poczuła jak każdy żeński hormon w jej ciele nagle budzi się do życia. Te wprawiające w osłupienie ciemnozłote oczy oprawione w czarne jak smoła rzęsy całkowicie ją rozbroiły. Dodaj do tego prawie dwumetrowe, stuczterdziestokilogramowe muskularne ciało, a Rhonda Lee Reed była w psim niebie. Więc nic dziwnego, że kompletnie straciła kontrolę w tej sytuacji. W jednej sekundzie wpatrywała się w podręcznik olśniewająco nudnej Inżynierii, zastanawiając się nad swoim planem powrotu do college'u, co było jednym z lepszych pomysłów jakie ostatnio miała, a w następnej – znalazła się na kolanach tego przeklętego kota z jego językiem w ustach.
~ 10 ~ W końcu mogła o to winić tylko jedną osobę – Sissy Mae Smith. Swoją najlepszą przyjaciółkę odkąd skończyła trzy lata. Ta diabelska kobieta pakowała Ronnie w więcej kłopotów, niż mogło się wydawać możliwe dla dwóch starych kumpel, wilczyc z Tennessee. Były gwiazdami rocka z czystszą przeszłością, niż miała ona i Sissy. Nie chodzi o to, że zażywały jakieś narkotyki, czy coś podobnego. Do diabła, kto potrzebował narkotyków, kiedy Sissy nie miała żadnych skrupułów, by upić ją tequilą, zawiązać sznur bungie wokół jej pasa i strącić ją z budynku ze sławnym powiedzonkiem Sissy „musisz po prostu mi zaufać”, jednocześnie wrzeszcząc po jej skoku? A potem było to niewielkie starcie z meksykańską policją i ta mała miejscowość we wschodnich Niemczech, gdzie zakazano im powrotu… Och, i ci gliniarze z Vegas – tak, nie wrócą tak szybko do Nevady. Szczerze mówiąc, Sissy Mae mogłaby zacząć walkę na noże w klasztorze. Jednak Sissy nie był tą, która spierała się z wyrośniętym domowym kotem. Ona i reszta watahy Smith przyjemnie spędzała święta gwiazdkowe, gdy Ronnie w tym czasie pracowała, jako opiekunka. Co, w wielkim planie rzeczy, było z pewnością czymś, co powinna robić jego Duma. Gdzie były te cholerne kobiety w takim razie? Jedna z nich się pokazała, jakby sondując sytuację, ale jak tylko lekarz powiedział, że Shaw przeżyje, zwiała szybko stamtąd. Nawet nie poszła go zobaczyć. I to wtedy, frajerka Sissy Mae zasugerowała Ronnie. - Nie możemy go tak zostawić – powiedziała. – Nikt nie chce obudzić się w szpitalu sam – dodała. - I? – Starszy brat Sissy, Bobby Ray, zapytał. – Co niby mamy z tym zrobić? Ronnie wiedziała, jak to się rozegra, i szybko schowała się za Mace’a Llewellyna. Tak jak Shaw, Mace był postawnym facetem. Więc może Sissy Mae jej nie zauważy. - Ronnie Lee zostanie. Prawda, Ronnie? Gdyby Ronnie pomyślała, że może się od tego wykręcić, to być może wyplułaby wodę, którą właśnie wypiła prosto w twarzy Sissy. A ponieważ Sissy wybrała ją specjalnie, żadna inna wilczyca by nie została. Więc albo wszyscy wyjdą, a Shaw obudzi się sam w nieznanym szpitalu, albo Ronnie zostanie. A z całą swoją watahą, która ją chroniła, plus trzema dużymi braćmi, jej wrzodem- na-tyłku matką i oczywiście tatą, Ronnie nigdy nie obudziłaby się w szpitalu sama.
~ 11 ~ Myśl, że ktokolwiek miałby tego doświadczyć, nawet kot, sprawiła, że musiała coś zrobić. Zgodziła się niechętnie z zaciśniętymi zębami. - Dobra. Zostanę. A teraz obściskiwała się, jak napalona siedemnastolatka, z facetem, którego nawet nie znała. Okej, ale prawda była taka, że to nie był pierwszy raz, gdy zachowywała się w ten sposób. Wiedziała o tym. Do diabła, to było podczas 38 Specjalnego Koncertu Zespołu Charliego Daniels’a, na którym ona i Sissy Mae wyszły z całkowicie niezatartym piętnem. Ale trzy tygodnie później, gdy skończyła trzydziestkę, przyrzekła sobie, że te burzliwe dni się skończyły. Zamiast tego pójdzie do szkoły i zdobędzie wykształcenie. Próbowała usiedzieć na miejscu dłużej niż pięć minut, co oznaczało żadnych więcej wędrówek przez Europę, Azję, czy Afrykę, ze świrem – alias Sissy Mae. I żadnego więcej wygłupiania się wśród zmiennych, których ledwie znała. A co robiło to wszystko jeszcze gorszym? To, że ten biedny łajdak nie był nawet przy zdrowych zmysłach. Powinna była go odepchnąć i wpakować jego duże – ale wspaniałe – ciało z powrotem do łóżka, żeby mógł wyjść z gorączki w spokoju. Z pewnością nie powinna zaciskać swoich ud wokół jego pasa i przyciągać go bliżej. Tylko dziwki tak robią, Ronnie Lee. Znowu usłyszała głos swojej matki. Ostatnio nie mogła pozbyć się cholernego głosu tej kobiety ze swojej głowy. To zaczynało doprowadzać ją do szaleństwa! Zaciskając dłonie na jego twardych ramionach, Ronnie go odepchnęła. - Stój. Zatrzymaj się. Musimy się zatrzymać. - Dlaczego? – zamruczał, przysuwając się bliżej i skubiąc jej szyję. - Ponieważ to jest… hm… – Ronnie miała trudności ze skoncentrowaniem się, kiedy jego język zawirował na punkcie tuż pod jej prawym uchem, ale musiała spróbować. – To… hm… coś tam. Chwycił zębami jej wilgotną skórę i przygryzł. Niezbyt mocno, ale wystarczająco. Wysunęła kły z dziąseł, a jej ciało zadrżało. - Musimy przestać. W tej chwili! – Nigdy jeszcze nie straciła kontroli w ten sposób. Jej kły tak po prostu się nie wysuwały. Ronnie Lee zawsze zachowywała kontrolę, gdy
~ 12 ~ chodziło o mężczyzn. Zawsze. To sprawiało, że łatwiej było odejść następnego ranka. I zawsze odchodziła następnego ranka. - Nie powstrzymuj mnie – błagał, jego ogromne ręce próbowały rozpaczliwie przyciągnąć ją z powrotem. – Proszę. Tak. Z całą pewnością to był wpływ gorączki, ponieważ lwy nigdy o nic nie prosiły. Były jak diabli pewne siebie i nigdy nie prosiły, ani nie błagały. To nie leżało w ich naturze. Chwycił ją w talii i przycisnął mocniej na swoich kolanach. Mogła poczuć potężne gorąco jego twardej erekcji ocierającej się o wewnętrzną stronę jej uda. Jeszcze więcej tego i będzie zgubiona. Jeszcze więcej tego i nie będzie miało znaczenia to, że jej mama już nigdy nie wpuści jej tyłka do domu rodzinnego. Ronnie odpychała go, jednocześnie odsuwając się w przeciwnym kierunku. Jego chwyt się rozluźnił, więc zsunęła się z niego i z łóżka. - Nie – nalegał. – Nie zostawiaj mnie. Próbując odzyskać oddech, Ronnie potrząsnęła głową. - Nie zostawiam cię, facet. Nie chcę tylko uprawiać z tobą seksu. Warknął, obnażając kły. - Dlaczego nie? Ronnie wróciła z powrotem do swoich rzeczy i złapała boleśnie nudny podręcznik, który beznadziejnie próbowała przeczytać. - Ponieważ jestem rozsądna. - Twój rozsądek jest do bani. – Oczy lwa wpatrywały się w nią spod wspaniałej grzywy złoto-brązowych włosów sięgających jego ramion. Duże ciało Shawa pochyliło się do przodu, a Ronnie dała mu jakieś dziesięć sekund, zanim zeskoczył z tego łóżka prosto na nią. – Chodź tutaj – warknął. Zrobiła to z książką w rękach. - Co? – zapytała stając obok niego.
~ 13 ~ Omiótł ją tymi złotymi oczami od góry do dołu, zostawiając w ślad po tym każdy rozdaj interesującego mrowienia. - Zostań ze mną. W tym łóżku. Teraz. Kiwnęła głową. - Okej, facet. Okej. – Podeszła bliżej, pocierając jego policzek swoją ręką, a on zamknął oczy z westchnieniem. Obnażyła kły, chwyciła książkę w obie ręce i zamierzyła się nią. Uderzyła w szczękę Shawa, uderzając mężczyznę w bok twarzy i całkowicie go ogłuszając Odrzucając książkę przez pokój, Ronnie potrząsnęła głową i westchnęła. - Cholerny kot. *** - Czy on powinien być taki napalony? Lekarz, słodka pantera, zerknął na pielęgniarki, które odwróciły się, by nie roześmiać mu się w twarz. - Panno, uch… - Ronnie. Po prostu mów do mnie Ronnie. I proszę odpowiedzieć na moje pytanie, doktorze. To znaczy, zamieniłam się w kocimiętkę, biorąc pod uwagę sposób w jaki ten chłopak zadziałał. Odchrząkając, lekarz wziął ją za rękę i skierował do stanowiska pielęgniarek. Wszyscy z nich byli zmiennymi, więc Ronnie nie przejmowała się tym, że przypadkiem coś usłyszą. Z takim przerzedzonym personelem z powodu świąt, Ronnie nie obchodziło to jak głośno mówili. - Ronnie nigdy wcześniej nie opiekowałaś się nikim w gorączce? - Oczywiście, że tak. Przy moim ojcu. Moich braciach. Ale oni nigdy… no wiesz.
~ 14 ~ Lekarz szybko potrząsnął głową. - Nie. Nie. Oczywiście, że nie. Oni są z rodziny. Ale jak zachowywał się twój ojciec, kiedy twoja matka była w pobliżu, gdy miał gorączkę? Ronnie musiała przez chwilę o tym pomyśleć. Miała szesnaście lat, kiedy jej ojciec dostał gorączki po brzydkiej walce z dzikiem, ale nie zastanawiała się nad tym za bardzo, dopóki nie wyzdrowiał. Pamiętała jednak jak jej mama wciąż wyrzucała ją z pokoju. Często. - Och. Uśmiechając się, lekarz kiwnął głową. - Tak, Och. Musiałaś być pociągająca dla niego, Ronnie. W przeciwnym razie tak by się nie zachował. Szczególnie, jeśli jest lwem. – Przewrócił swoimi jasnozłotymi oczami, co nawet Ronnie przestraszyłoby po ciemku. – Wiesz, jacy oni są. Poklepał ją w ramię w prawie przyjaznym geście. - Jeśli przez to poczujesz się lepiej, załatwię jedną męską pielęgniarkę do opieki nad nim. Jest niedźwiedziem. Olbrzymim. Łatwo sobie z nim poradzi. Będziesz mogła iść spotkać się ze swoją watahą. Już prawie się zgodziła, ale potem przypomniała sobie, jak nalegał, żeby go nie zostawiała. Była jakaś rozpacz w jego żądaniu, która wywołała zmarszczenie się jej brwi, kiedy zdała sobie sprawę, że nie ma nikogo z Dumy Llewellyn, kto by się nim zaopiekował. - Nie mogę wyjść. – Chociaż naprawdę powinna. – Przyrzekłam mu, że tego nie zrobię. – Ignorując uniesioną brew lekarza, Ronnie odwróciła się i poszła z powrotem do prywatnego pokoju Shawa. - Użyj dzwonka, gdybyś naprawdę nie mogła sobie poradzić, Ronnie. Machnęła ręką na potwierdzenie, a potem odchodząc, skręciła za róg i poszła korytarzem. Biorąc pod uwagę fakt, że zmienni nie potrzebowali szpitali zbyt często, faktycznie mieli ogromną przestrzeń w tym miejscu. Popchnęła drzwi do pokoju Shawa i zamarła. Shaw zniknął, co całkowicie ją zaskoczyło. Ale dwa ciała leżące na podłodze, zaskoczyły ją jeszcze bardziej.
~ 15 ~ Ronnie podeszła bliżej, jej nos się zmarszczył, gdy wyczuła, że to byli ludzie. Obaj wyglądali na jakieś trzydzieści lat, jeden miał ciemnobrązowe włosy i dużego wąsa. Drugi był blondynem z brutalną blizną na szyi, tak jakby ktoś zaciął go nożem. Wyczuła także zapach smaru do broni i skrzywiła się na ich niewiarygodnie tandetne garnitury. I co oni do diabła zrobili z jej lwem? Ronnie przykucnęła przy mężczyznach, odszukała ich broń, Glocka 45, i umiejętnie rozebrała. Części wrzuciła pod łóżko. Wygląda na to, że jej bogaty lew ma jakieś ukryte umiejętności. Shaw pobił tych facetów całkiem zgrabnie, ale z pewnością jeszcze żyli. Wciągnęła powietrze i zlokalizowała zapachu Shawa. Trzymując swój nos w górze, podążyła za Shawem długim korytarzem i skręciła za róg. Kiedy znalazła się na końcu korytarza, zobaczyła drzwi prowadzące na schody, które zaprowadziłyby Shawa w dół i na zewnątrz budynku. - O, Boże. – Podbiegła kilka kroków, uderzyła w drzwi i je otworzyła. Jej rozmach wyrzucił ją do przodu. Wprost na plecy Brendona Shaw, który, z nieznanych jej przyczyn, czuł potrzebę siedzenia na balustradzie. Powinna go stamtąd strącić, ale on tylko chrząknął, gdy się z nim zderzyła. Rzucając okiem nad swoim ramieniem, Shaw uśmiechnął się do niej. - Cóż, cześć piękna. Ronnie odepchnęła się od jego pleców, przez kilka sekund wiążąc jego szpitalną bluzę, żeby nie wpatrywać się w idealny tyłek tego faceta. - Kochany, co ty tutaj robisz? - Oglądam sobie wschód słońca. Odsuwając włosy z jego oczu, powiedziała. - Siedzisz na klatce schodowej, kochany. A słońce wzeszło kilka godzin temu. - Naprawdę? I też tak ślicznie wyglądało. Uśmiechnęła się, a Shaw jęknął w odpowiedzi.
~ 16 ~ - Masz najładniejszy uśmiech, jaki kiedykolwiek widziałem. – Ronnie poczuła, jak jej serce zabiło dla tego dużego głupka. Dopóki nie dodał. – Jak ten wschód słońca. - Okej koleś, odprowadźmy cię… – Ten zapach uderzył w nią mocno, sprawiając, że się cofnęła. - Co? – zapytał, jego złote oczy nagle stały się przytomne. – Co się dzieje? Szybko położyła rękę na jego ustach, żeby go uciszyć, i wciągnęła powietrze jeszcze raz. Ludzie, których pobił Shaw, właśnie się zbliżali. Wątpiła, by po tym pobiciu nadal szukali Shawa, ale nie wiadomo było, co by zrobili, gdyby natknęli się na niego. A Ronnie, tak naprawdę, nikogo nie chciała dzisiaj zabić – jeśli mogła temu zapobiec. - Musimy się stąd wydostać – szepnęła, wiedząc, że ich głosy odbijają się echem, słyszalnym nawet dla ludzi. - Dlaczego szepczesz? – zapytał Shaw, dziesięciokrotnie głośniej niż było to potrzebne. Ponownie Ronnie zakryła ręką jego usta. - Bądź cicho! – Użyła swojej drugiej ręki, by sprowadzić go z balustrady i poprowadziła na schody. – Chodź kochany. Musimy się ruszyć. Pchnęła go w dół, przez pięć kondygnacji tylnych schodów do wyjścia, które powinno zaprowadzić ich na tyły szpitala. Wiedziała, że mogła zaprowadzić Shawa z powrotem do szpitala, ale nie była pod wrażeniem jego ochrony w tych świątecznych dniach, skoro ludzie mogli podkraść się niezauważeni na piętro dla zmiennych. Nie, będzie czuła się lepiej, jeśli zabierze go gdzieś w bezpieczne miejsce i z dala od miasta. - Zostań tu – powiedziała do Shawa, zostawiając go przy schodach. Ronnie zrobiła kilka szybkich kroków do tylnych drzwi. Obejrzała je i zauważyła, że mają alarm, żeby postawić w stan pogotowia personel szpitala, gdyby ktoś chciał wejść lub wyjść. Wciąż nie chcąc alarmować mężczyzn, którzy szukali Shawa, szybko zlokalizowała potrzebne druty, wyrwała je i rozłączyła system. Szpital prawdopodobnie szybko zauważy, że ktoś majstrował przy alarmie i strażnicy niedługo się tu pojawią, żeby to sprawdzić. Ale będzie miała dość czasu, żeby wydostać stąd Shawa.
~ 17 ~ Otworzyła drzwi i ostrożnie się wychyliła, patrząc czy mogą bezpiecznie wyjść. Na całe szczęście nie zobaczyła ani nie wyczuła żadnego czającego się człowieka, a co lepsze na rogu stała taksówka. Ale zanim Ronnie się ruszyła, poczuła jak duże palce ocierają się o jej krzyż, a potem ciągną za pasek jej dżinsów. Z szeroko otwartymi oczami, obejrzała się przez ramię na mężczyznę, wpatrującego się uważnie w lukę między jej skórą a dżinsami. - Co ty do diabła robisz? - Masz śliczny tyłeczek – westchnął. Złote oczy popatrzyły na nią. Nie miała pojęcia, czy to gorączka wywołała u niego to pożądliwe spojrzenie, czy jej tyłek. – Mógłbym bawić się kilka godzin takim tyłeczkiem. - No teraz to nie jest uroczy komplement. – Trzepnęła go po ręce. – Posłuchaj, musisz zacząć się kontrolować. Oparł ręce o futrynę, zablokował ją ogromnymi ramionami i pochylił się do niej. Świetnie, facet dowalał się do niej, jakby byli na dyskotece. - Znajdźmy gdzieś jakiś hotel i popracujmy nad tym – zamruczał. - Musimy znaleźć ci gdzieś bezpieczne miejsce, kocie. - Ale ja cię lubię. - Jak tylko wyjdziesz z tej gorączki, nawet nie będziesz pamiętał mojego imienia. - Ale zapamiętam ten tyłeczek. Cudownie. Drzwi trzasnęły kilka razy i Ronnie usłyszała krzyk. Nie mogła już dłużej czekać. - Chodź. – Otworzyła drzwi i rzuciła szybkie spojrzenie na zewnątrz, z ulgą zauważając wciąż pustą ulicę. Złapała rękę Shawa, wyciągnęła go na ulicę i ruszyła prosto do taksówki. Jak tylko zapakowała go do środka, zatrzasnęła drzwi i spojrzała na kierowcę. - Hej – przywitała się.
~ 18 ~ Kierowca wpatrzył się w nią i nie odezwał. Boże, ale ci Jankesi byli cholernie niegrzeczni. - Chcę jechać… – wyciągnęła kawałek papieru ze swojej tylnej kieszeni i odczytała adres. - To jest Long Island – stwierdził kierowca. Tak, jakby to miało dla niej jakieś znaczenie. Ronnie wpatrzyła się w kawałek papieru. - Tu jest napisane Westbury. - To jest Long Island. Wzruszyła ramionami. - O co ci chodzi? - On mówi, – odezwał się Shaw, jednocześnie próbując pozbyć się swojego szpitalnego ciucha, – że to jest za daleko – chyba, że masz gotówkę. - Mam gotówkę. - Mnóstwo gotówki. - Mam mnóstwo gotówki. – Ronnie popatrzyła na kierowcę przez rozdzielającą ich szybę. – I dam ci spory napiwek poza licznikiem, ale musisz ruszyć teraz. Kierowca nadal się w nią wpatrywał, więc Ronnie zrobiła to samo w drugą stronę. Kiedy się nie odwróciła, ani nie spuściła wzroku, zbladł odrobinę i włączył się do ruchu. Nie miała zamiaru go wystraszyć, ale mówiąc otwarcie, nie miała czasu na bzdury tego małego człowieczka. - Gdzie jedziemy? – zapytał Shaw. - Do domu mojej ciotki. – Ronnie naciągnęła z powrotem na niego szpitalną bluzę. – Wyprowadziła się stamtąd przed laty, a moja mama dała mi ten adres, gdybym miała jakieś kłopoty. – Spojrzała na Shawa. – A ty z całą pewnością masz kłopoty. - Pochlebczyni. – Uśmiechał się, mając nawet zamknięte oczy.
~ 19 ~ W końcu, duży napalony łajdak zasnął. Ronnie odprężyła się na siedzeniu i modliła, żeby bezwiednie nie zaczął się zmieniać w taksówce tego biedaka. Nie znalazłaby na to żadnego wyjaśniania dla kierowcy. Nie chciała najeżdżać swojej ciotki w ten sposób. Ronnie planowała najpierw zadzwonić i dowiedzieć się, czy ciotka będzie chciała się z nią zobaczyć po tak długim czasie. To było prawie piętnaście lat temu, kiedy mama Ronnie i ciotka miały to duże powalające starcie. Jej ojciec i ciotki najstarszy brat musieli rozdzielić dwie kobiety. I chociaż nie rozmawiały ze sobą od tego czasu, jej mama zawsze mówiła – Rodzina to rodzina, Ronnie Lee. Potrzebujesz jej, jedziesz do niej albo dzwonisz. Rzuciła okiem na dużego mężczyznę, radośnie chrapiącego obok i miała nadzieję, że mama miała rację. Tłumaczenie: panda68 Beta: axses
~ 20 ~ Rozdział 2 Brendon usiadł w dziwnym łóżku i rozejrzał się po pokoju. Nie rozpoznawał tego miejsca, ale podobało mu się tu. Dobrze pachniało. Podobałoby mu się bardziej, gdyby wilczyca też tu była. Gdzie ona mogła pójść? Wiedział, że go nie zostawiła. Nie, kiedy gorączka wciąż szalała w jego ciele. W przeciwieństwie do Dumy nie zostawiłaby go. Na tyle zdążył ją poznać. Opadając z powrotem na poduszki, Brendon spróbował przypomnieć sobie, jak tu się znalazł. Może to miało coś wspólnego z jego bratem. Może. Szczerze mówiąc, nie pamiętał tego momentu, ale gdyby jego brat był w to zamieszany, nie byłby wcale wstrząśnięty. Mitchell od dnia narodzin stale wpadał w kłopoty. Siostra bliźniaczka Brendona, Marissa, spisała na straty Mitcha już dawno temu, ale Brendon nie mógł tego zrobić. Dzieciak zaginął? Jeszcze raz? Mitch, teraz mający dwadzieścia osiem lat, często się gdzieś gubił, przynajmniej tak to wyglądało. Bracia urodzili się z innych matek, ale mieli tego samego ojca. Ojca, który wychowywał Brendona i Marissę, kiedy ich matka zmarła podczas porodu, a jej Duma w ogóle nie wydawała się być zainteresowana wzięciem do siebie dwójki dzieci. Ojca, który niewiele miał wspólnego z Mitchem przez lata. Czego Mitch nie mógł zapomnieć, ani wybaczyć. Oto życie Dumy. Ono z pewnością nie było dla każdego. Chryste, dlaczego nie mógł sobie przypomnieć? Dlaczego Mitch był w Nowym Jorku? Z jakiś powodu Brendon myślał, że jest tutaj. Dlaczego go szukał? Brendon potrząsnął głową. Naprawdę nie wiedział. Wszystko było takie pokręcone. Ale był w tamtych tunelach z jakiegoś powodu i prawdopodobnie, kiedy gorączka już przejdzie, przypomni sobie dlaczego. Teraz jednak, wszystko, czego chciał to spędzić więcej czasu z tą wilczycą. Tak cudownie całowała. Zdumiewająco. Wywołując żądzę. Nie zostawiłaby go.
~ 21 ~ Chociaż jego ciało paliło się gorączką, nie widział nic złego w tym, by sprawdzić resztę domu. Może znajdzie Tą mającą Cudowne Wargi. Poza tym, może rozejrzeć się trochę, prawda? Przecież nic się nie stanie, no nie? *** Ronnie uśmiechnęła się na widok mężczyzny siedzącego w ogromnym SUV-ie przy krawężniku, czekając na swoją ciotkę. - Moja gorąca randka. – Annie Jo Lucas puściła oko do Ronnie. - Bardzo słodki. Starsza kobieta się uśmiechnęła. - Niedźwiedź polarny. Kocham niedźwiedzie. Ronnie się roześmiała. Zupełnie zapomniała jak zabawna potrafi być jej ciotka. I mama miała rację. Rodzina to rodzina. Jej ciotka nawet nie mrugnęła, gdy Ronnie zapukała do jej drzwi, podtrzymując mężczyznę ubranego w samą szpitalną bluzę. Annie Jo wpuściła ich, rozlokowała Shawa i dała nawet Ronnie gwiazdkowy prezent, który miała jej wysłać po świętach, tak jak to robiła od piętnastu lat. Nadal Annie nie miała niczego dobrego do powiedzenia o matce Ronnie, ale to działało w dwie strony. Jej ciotka myślała o odwołaniu swojej randki, ale Ronnie nawet nie chciała o tym słyszeć, nie chcąc się wpychać między wilka, a właściwie położenie. To byłoby skrajnie złe. - A co z tobą i tym kotem? – Jedna ciemnobrązowa brew uniosła się w górę, gdy ciotka uśmiechnęła się kpiąco. - Hmm? - Po prostu robię mojej Alfie przysługę. - Och. To wszystko? - Co to znaczy?
~ 22 ~ - Cóż, po prostu się dziwię, że jeszcze nie wezwałaś watahy. Niech oni zaopiekują się Panem Jestem Wspaniały. - Dlaczego miałabym psuć im święta? – Chociaż jej już były zrujnowane. - Ponieważ, kiedy należysz do watahy, nigdy nie jesteś sama. - Zadzwonię do nich rano. Obiecuję. Annie skierowała się do SUV-a, zostawiając Ronnie w tyle. - Wiesz co Ronnie, naprawdę mogę zostać. I pomóc ci z tym chłopcem. On jest naprawdę duży. - Nic nam nie będzie. Idź! Życzę ci udanej świątecznej randki. - Masz numer mojej komórki, gdybyś mnie potrzebowała. – Annie otworzyła drzwi auta i posłała całusa swojej randce. - Nie będę cię potrzebować. Dam sobie z nim radę. - Naprawdę? – Ton Annie nie brzmiał, jakby wierzyła jej nawet przez sekundę. - Tak. To tylko jeden mężczyzna. Poradzę sobie z jednym mężczyzną. Randka Annie pochyliła się do przodu, żeby spojrzeć na Ronnie przez otwarte drzwi od pasażera. - To jest twój lew? Ronnie obróciła się momentalnie i zobaczyła Brendona Shaw – całe jego dwa metry i dwieście trzydzieści kilogramów, teraz zmienionych w lwa – kłusującego po miłych, cichych ulicach Lon Island w Nowym Jorku. - O Boże! Śmiejąc się, ciotka pomachała do niej. - Baw się dobrze, skarbie. Ronnie nawet nie czekała, aż jej ciotka odjedzie ze swoją randką. Zamiast tego, pobiegła za tym dużym idiotą.
~ 23 ~ Na szczęście, tak naprawdę, nie próbował uciekać. Za to, wydawał się po prostu kręcić… i baraszkować. Dogoniła do niemal trzy domy dalej, turlającego się na trawniku jakiegoś biedaka. - Shaw – zawołała łagodnie. Zignorował ją. - Brendon! – Spróbowała inaczej, mówiąc tak głośno jak śmiała, słysząc muzykę i ludzi wewnątrz domu, śmiejących się i świętujących cudowne chwile. – Chodź tutaj! Shaw, leżący na swoim grzbiecie z dużymi łapami w powietrzu, wpatrywał się w nią z wywieszonym językiem. Boże, co on robił? - Słyszałeś mnie, matole. Chodź tutaj! Przewracając się na łapy, Shaw wydał cichy pomruk. Gdyby zaczął ryczeć, chyba by spieprzyła. Ale zamiast ryczeć, on… on… Ta świąteczna muzyka dochodząca z wnętrza domu go podkręciła. Z szeroko otwartymi oczami, Ronnie patrzyła jak Król Dżungli kręci swoim lwim tyłkiem na trawniku jakiegoś biednego człowieka. Nigdy nie zrozumieją skąd pochodzą te ślady łap, gdy wyjdą jutro o poranku. Głowa Ronnie przechyliła się na bok. Czy on… ? Tak. On tańczył mambo. Łapy skrzyżowały się z łapami. Głowa kiwała się do rytmu. Gęsta, królewska grzywa falowała w zimnym grudniowym powietrzu. Tak naprawdę, to nie był wcale taki zły. Jak na tak dużego kota tańczącego mambo. Przecierając oczy, Ronnie zdała sobie sprawę, że musi się skupić. - Chodź tutaj! – rozkazała jeszcze raz, wciąż szepcząc. Shaw spojrzał na nią, a potem opuścił głowę do swoich przednich łap, a swój duży lwi zad wypinając w górę. O mój Boże w niebie, był w nastroju do zabawy. Nie robiła takich rzeczy od czasu swoich pierwszych lat nabycia zdolności całkowitej zmiany, a to było wtedy, kiedy była szczenięciem. I nigdy nie słyszała o kotach robiących tego typu rzeczy. Ronnie podeszła do niego, a on dosłownie odskoczył od niej.
~ 24 ~ Trzymaj się z daleka. Ten duży idiota chciał zagrać w trzymaj się z daleka. Nie miała na to czasu. Musiała zabrać jego szaloną kocią dupę do domu, zanim ktoś go zobaczy. - Brendon, proszę, chodź. Zrobiła kolejny krok do niego, a on krok do tyłu. Niech to szlag! Obserwował ją, jego złote oczy badały ją od stóp do głów. A potem jego spojrzenie zatrzymało się na jej piersiach i… zostało tam. Ronnie Lee przewróciła oczami. Nieważne, jaką rasę reprezentował, wszyscy mężczyźni byli świniami. Jednak, nauczyła się przez lata, że mężczyzn można kontrolować. Odpowiednią przynętą. Rozglądając się wokół, upewniając się, że nadal są niezauważeni, Ronnie zrobiła to, co przyrzekła nigdy już nie robić, od czasu koncertu Motörhead 1 , gdy miała osiemnaście lat. Uniosła swoją koszulkę i stanik, oślepiając go. Shaw ruszył na nią, a Ronnie ledwie miała czas, by opuścić ubranie na miejsce, zanim zaskoczona pisnęła i pognała z powrotem do domu ciotki. Biorąc nogi za pas, przeskoczyła dwu i półmetrowe ogrodzenie, które otaczało podwórko domu ciotki od sąsiadów. Ronnie zdążyła dobiec do tylnych schodów, gdy usłyszała Shawa tuż za swoim tyłkiem. Wpadła do środka, zatrzaskując za sobą drzwi, mając nadzieję go powstrzymać, ale walnął prosto w nie, wyłamując je z zawiasów. Skrzywiła się, zdając sobie sprawę, że będzie musiała je naprawić, zanim ciotka wróci do domu. Ronnie pisnęła jeszcze raz, gdy wielgachna łapa trzepnęła ją w biodro, posyłając na podłogę salonu. Obróciła się na plecy, tylko po to, żeby zdać sobie sprawę, że ma na sobie nagiego faceta z głową wsuniętą pod jej T-shirt. - Boże, twoje piersi są piękne – wychrypiał. – Mogę pobawić się nimi przez chwilę? – Zostawił małego całusa na okrytym koronką sutku. - Nie, nie możesz. A teraz złaź ze mnie! – Trzepnęła go w głowę, próbując zmusić, żeby ją puścił. Jednak chrapanie zasugerowało, że nigdzie się nie ruszy, chyba że sama to zrobi. 1 Chyba nikomu nie trzeba wyjaśniać, czym jest Motörhead
~ 25 ~ - Boże! – warknęła. – Kopnę Sissy w dupę, jak tylko ją zobaczę. Dysząc, Ronnie wyczołgała się spod Shawa. Miała zamiar myśleć, że jej problem z oddychaniem wynika jedynie ze skandalicznej sytuacji, w jakiej obecnie się znalazła, a nie dlatego, że ten kot miał najbardziej miękkie wargi znane człowiekowi, czy Bogu. Wstała i przekrzywiła szyję na boki. Łapiąc Shawa za rękę, pociągnęła go po podłodze i schodach z powrotem do sypialni. I cały czas przeklinała imię Sissy Mae Smith. *** Okej. Musiała przestać się nad sobą użalać. Co prawda, nie tak chciała spędzić gwiazdkę – naprawiając drzwi i goniąc za lwami – ale była tutaj i musiała sobie z tym poradzić. Podobnie, jak jej mama, chciała to wymownie spuentować – Och, miej to wszystko w dupie, Rhondo Lee. Siedząc przy stole kuchennym ciotki, z głową w swoich rękach, Ronnie spojrzała w dół na szybko stygnącą czekoladę, którą sobie zrobiła. Nawet nie przeszkadzał jej brak pianki. Jak dokładnie władowała się w tą sytuację? Po pierwsze, wiedziała, że lepiej nie ufać Sissy Mae. Po drugie… och, do diabła. Nie było po drugie. Jednak wszystko to był doskonałym przykładem, że musiała zmienić swoje życie. Szkoła wydawała się być dobrym początkiem. Już miała zorganizowane przesłuchania z paroma miejscowymi uniwersytetami po świętach w Nowym Roku. Przy odrobinie szczęścia, być może zignorują to świadectwo z ocenami z pierwszego roku dwanaście lat temu. Nie było się, czym chwalić, a reakcja jej mamy była… cóż, bójki wilczyc nigdy nie były ładne. Dzień po bójce, Ronnie i Sissy Mae wyjechały do Europy z plecakami i pięciuset dolcami razem wziętymi. Ronnie zobaczyła kawał świata, ponieważ Sissy stale parła do przodu, by zwiedzić Anglię, Francję, Niemcy, Włochy… Kiedy kończyły z krajami o romantycznych językach, wyruszyły do Azji i Afryki. Gdziekolwiek. Gdziekolwiek dwie wilczyce mogły wpakować się w kłopoty, tam były.