galochbasik

  • Dokumenty1 460
  • Odsłony651 352
  • Obserwuję779
  • Rozmiar dokumentów2.1 GB
  • Ilość pobrań420 536

2 BRACIA GAGE- Garnier Red -Gra pozorow

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :844.3 KB
Rozszerzenie:pdf

2 BRACIA GAGE- Garnier Red -Gra pozorow.pdf

galochbasik EBooki ROMANSE I EROTYKI DYNASTIE-ROMANS WSPÓŁCZESNY BRACIA GAGE- Garnier Red
Użytkownik galochbasik wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 86 stron)

Red Garnier Gra pozorów Tłu​ma​cze​nie: Anna Sa​wisz

ROZDZIAŁ PIERWSZY Mol​ly De​va​ney na gwałt po​trze​bo​wa​ła su​per​me​na. Sama nie da​wa​ła so​bie rady. Przez ostat​nie dwa ty​go​dnie ca​ły​mi no​ca​mi prze​wra​ca​ła się w łóż​ku z boku na bok, ob​se​syj​nie my​śląc o tym, co się sta​ło. Mo​dli​ła się, wzdy​cha​ła. Musi coś z tym zro​bić. I to jak naj​szyb​ciej. Pięt​na​ście nocy pie​kiel​nych mąk. A wszyst​ko po to, by dojść do wnio​sku, że ktoś musi jej po​móc. Wie​dzia​ła kto. Bo​ha​ter jej ma​rzeń z cza​sów, gdy ona mia​ła trzy, a on sześć lat. Gdy osie​ro​co​na Mol​ly i jej sio​stra Kate za​miesz​ka​ły w oka​za​łej po​sia​dło​ści jego ro​dzi​ców w San An​to​nio. Ju​lian John Gage. Okej, fa​cet nie jest świę​ty. Ko​bie​ciarz do szpi​ku ko​ści. Może mieć każ​dą, kie​dy tyl​ko ze​chce. I ko​rzy​sta z tego peł​ny​mi – je​śli tak moż​na po​wie​dzieć – gar​ścia​mi. A ją to cza​sem boli. W kwe​stii pod​ry​wów jest nie​re​for​mo​wal​ny. Jako szef PR w „San An​to​nio Da​- ily”, trud​ny dla współ​pra​cow​ni​ków. Czu​pur​ny brat, krnąbr​ny syn. Ale dla Mol​ly Ju​lian John Gage był kimś nad​zwy​czaj​nym. Naj​lep​szym przy​ja​cie​lem, nie​do​ści​- gnio​nym wzo​rem męż​czy​zny. Je​dy​ną oso​bą na świe​cie, z któ​rą moż​na szcze​rze po​roz​ma​wiać i któ​ra po​tra​fi jej wy​tłu​ma​czyć, co po​win​na zro​bić, by zdo​być jego iry​tu​ją​co rze​czo​we​go i przy​ziem​ne​go star​sze​go bra​ta. Pro​blem w tym, że mo​ment był chy​ba nie naj​lep​szy. Wtar​gnię​cie w nie​dziel​ny po​ra​nek do czy​je​goś miesz​ka​nia to kiep​ski po​mysł. Czu​ła jed​nak, że stra​ci​ła już za dużo cza​su. Chcia​ła się na​tych​miast prze​ko​nać, że Gar​rett, star​szy brat Ju​lia​- na, ją ko​cha. Ina​czej umrze z roz​pa​czy. Niech tyl​ko Ju​lian prze​sta​nie się na nią ga​pić jak na ja​kieś dzi​wa​dło. Robi to od kil​ku mi​nut. Ści​ślej od mo​men​tu, gdy zwie​rzy​ła mu się z pro​ble​mu i wy​ja​wi​ła plan. Fa​cet stał ska​mie​nia​ły, jak sta​ro​żyt​ny po​sąg w no​wo​cze​snym miesz​ka​niu. – Czy ja do​brze ro​zu​miem? – ode​zwał się w koń​cu za​chryp​nię​tym gło​sem. – Pro​sisz mnie o po​moc w uwie​dze​niu mo​je​go wła​sne​go bra​ta? – Ja chy​ba nie uży​łam ta​kie​go sło​wa – zwró​ci​ła mu uwa​gę Mol​ly, prze​ry​wa​jąc na mo​ment ner​wo​wy marsz wo​kół sto​li​ka. – Mó​wi​łam coś o uwie​dze​niu? – A nie mó​wi​łaś? – Ju​lian sta​rał się przy​po​mnieć so​bie jej sło​wa wy​po​wie​dzia​ne pięć mi​nut temu. Wes​tchnę​ła. Też mia​ła trud​no​ści z pa​mię​cią. Gdy uj​rza​ła w otwar​tych drzwiach żywe uoso​bie​nie kla​sycz​ne​go pięk​na, z na​gim tor​sem, na chwi​lę za​po​- mnia​ła ję​zy​ka w gę​bie. Jego spodnie od pi​ża​my były na tyle cien​kie, że nie dało się nie za​uwa​żyć ciem​ne​go trój​ką​ta bie​gną​ce​go od pęp​ka w dół i… Czyż​by ni​g​dy do​tąd nie wi​dzia​ła pół​na​gie​go męż​czy​zny?

Z tym, że Ju​lian nie jest ot ta​kim so​bie męż​czy​zną. Wy​glą​dał jak młod​sza ko​pia Da​vi​da Bec​kha​ma. Młod​sza i bar​dziej sma​ko​wi​ta. Na szczę​ście ich wza​jem​na przy​jaźń teo​re​tycz​- nie uod​por​ni​ła ją na jego wdzię​ki. – Może i po​wie​dzia​łam, nie pa​mię​tam – przy​zna​ła po​jed​naw​czo i po​no​wi​ła wę​- drów​kę po po​ko​ju. – Po pro​stu zda​łam so​bie spra​wę, że jak nie zro​bię cze​goś spek​ta​ku​lar​ne​go, ja​kaś dzium​dzia go​to​wa sprząt​nąć mi go sprzed nosa. Ju​lian, ja go mu​szę mieć, a ty je​steś spe​cem od pod​ry​wu. Po​wiedz, co mam ro​bić? Jego zie​lo​ne oczy roz​bły​sły. – Po​słu​chaj, Molls. Nie wiem, jak ci to wy​tłu​ma​czyć – za​czął mó​wić, do​łą​cza​jąc do niej w ner​wo​wym prze​mie​rza​niu po​ko​ju. – Do​ra​sta​li​śmy ra​zem. Ja i moi bra​- cia pa​mię​ta​my, jak cho​dzi​łaś z pie​lu​chą w majt​kach. Gar​rett już ni​g​dy nie spoj​- rzy na cie​bie ina​czej. Dla nie​go za​wsze bę​dziesz ma​leń​ką młod​szą sio​strzycz​ką. – Okej, ro​zu​miem, już ni​g​dy nie wy​zwo​lę się z pam​per​sów. Ale mam pew​ne pod​sta​wy, aby są​dzić, że Gar​rett zmie​nił na​sta​wie​nie do mnie. Czy na​praw​dę mó​wił ci, że wciąż wi​dzi we mnie tyl​ko tam​te​go bo​ba​sa? Ju​lian, ja skoń​czy​łam dwa​dzie​ścia trzy lata! Miał czas za​uwa​żyć, że wy​ro​słam na by​wa​łą w świe​cie, sek​sow​ną mło​dą damę. Z nie​złym biu​stem, któ​ry cał​kiem przy​jem​nie pie​ści​ło się na balu prze​bie​rań​- ców, do​da​ła w my​ślach nie bez dumy. Ju​lian pa​trzył na nią z miną, któ​rą z pew​no​ścią trud​no by​ło​by okre​ślić jako roz​e​mo​cjo​no​wa​ną. – Two​ja sio​stra Kate jest, ow​szem, mło​dą damą. Ale ty? – mó​wił, bez​li​to​śnie tak​su​jąc wzro​kiem hi​pi​sow​ską spód​ni​cę w bo​ho​ma​zy i spra​ną ko​szul​kę na ra​- miącz​kach. Za​nu​rzył pal​ce w jej wło​sach, któ​rych pa​sem​ka w słoń​cu wy​pło​wia​ły. – Na Boga, Mol​ly, czy ty nie masz lu​stra? Wy​glą​dasz, jak​by cię ktoś prze​pu​ścił przez ma​szyn​kę. – Ju​lian! – wy​krzyk​nę​ła ura​żo​na, z tru​dem ła​piąc od​dech. – Przyj​mij do wia​do​- mo​ści, że za czte​ry ty​go​dnie otwie​ram w No​wym Jor​ku in​dy​wi​du​al​ną wy​sta​wę mo​ich prac. Nie mam cza​su dbać o wy​gląd! A poza tym nie masz pra​wa wy​ty​kać mi, jak je​stem ubra​na, kie​dy sam sto​isz obok pra​wie goły i… Urwa​ła, gdy z głę​bi miesz​ka​nia do​biegł od​głos za​my​ka​nych drzwi. Zo​ba​czy​ła, że ktoś się do nich zbli​ża i ode​bra​ło jej głos. Tym kimś była oczy​wi​ście ko​bie​ta. Z sy​pial​ni Ju​lia​na wy​szła naj​bar​dziej dłu​go​no​ga i naj​ja​śniej​sza chy​ba na świe​- cie blon​dyn​ka w szkar​łat​nych szpil​kach, odzia​na w ko​szu​lę Ju​lia​na, pod któ​rą nie dało się nie za​uwa​żyć im​po​nu​ją​cych pier​si. Dzier​ży​ła pod pa​chą mi​nia​tu​ro​wą zło​tą ko​per​tów​kę. No tak, tej to nikt nie prze​pu​ścił przez ma​szyn​kę… – Będę już szła – oświad​czy​ła Ju​lia​no​wi zdu​szo​nym szep​tem. – Zo​sta​wi​łam ci na po​dusz​ce nu​mer te​le​fo​nu. Miło było cię po​znać. Mam na​dzie​ję, że po​ży​czysz mi tę ko​szu​lę. Moja su​kien​ka stra​ci​ła nie​co fa​son… – Za​śmia​ła się ci​chut​ko. Ju​lian stał jak za​mu​ro​wa​ny, nie mo​gąc ode​rwać od niej wzro​ku. Ona zaś opu​- ści​ła miesz​ka​nie. Gdy za​trza​snę​ły się drzwi win​dy, Mol​ly spoj​rza​ła na Ju​lia​na.

– Ju​lian! Czy ty na​praw​dę nie po​tra​fisz od​pu​ścić żad​nej ba​bie? Mu​sisz się prze​spać z każ​dą? Wście​kła, pchnę​ła go lek​ko. On jed​nak po​zo​stał nie​po​ru​szo​ny. Praw​dzi​wy be​- ton. – Nie roz​ma​wia​my o moim ży​ciu uczu​cio​wym, ale o two​im – za​uwa​żył po chwi​- li, chwy​ta​jąc jej dłoń i śmie​jąc się. – A mo​je​go bra​ta nie wzru​sza twój wi​ze​ru​nek gło​du​ją​cej ar​tyst​ki. Ode​pchnę​ła go i ru​szy​ła ko​ry​ta​rzem. – Daj mi tyl​ko ko​szu​lę, a mój po​ża​ło​wa​nia god​ny, po​zba​wio​ny po​lo​tu i sek​su wi​- ze​ru​nek z pew​no​ścią na​tych​miast cu​dow​nie się od​mie​ni! – krzy​cza​ła. – Do li​cha, Mol​ly, daj spo​kój! Molls, ko​cha​nie. Wra​caj. Po​sta​ram się le​piej cię zro​zu​mieć, do​brze? Daj mi szan​sę! Obo​je wie​my, że je​steś pięk​na i mo​żesz mieć gdzieś swój wy​gląd! Do​go​nił ją i za​cią​gnął z po​wro​tem do sa​lo​nu. Mol​ly pa​trzy​ła na nie​go i jej gniew stop​nio​wo mi​jał. Bie​dak, sam nie wie, co ma z nią zro​bić. Na Ju​lia​na Joh​na do​praw​dy nie spo​sób się dłu​go zło​ścić. Wie​dzia​ła, że zro​bił​by dla niej wszyst​ko, dla​te​go do nie​go przy​szła. Wie​dzia​ła, że nie po​trak​tu​je jej jak wrzód na swo​im kształt​nym tył​ku. Tyl​ko przy nim czu​ła się pew​nie i bez​piecz​nie. No, może jesz​cze przy star​szej sio​strze, któ​ra od śmier​ci ro​dzi​ców pra​wie za​stę​po​wa​ła jej mat​kę. Roz​piesz​cza​ła ją, po​ma​ga​ła w na​uce, wy​cho​wy​wa​ła, ko​cha​ła jak mama i tata ra​zem wzię​ci. Fakt, że Ju​lian ode​grał w jej ży​ciu po​dob​ną jak Kate rolę, wie​le mówi o czło​- wie​ku, któ​ry chce na ze​wnątrz ucho​dzić tyl​ko za play​boya. Któ​rym zresz​tą – nie da się ukryć – był. Ale dla niej to przede wszyst​kim przy​ja​ciel. – Po​słu​chaj – po​wie​dzia​ła, uwal​nia​jąc dłoń z uści​sku i ru​mie​niąc się na wspo​- mnie​nie po​ca​łun​ku, jaki skradł jej Gar​rett. – Wiem, że trud​no ci to zro​zu​mieć, ale bar​dzo ko​cham two​je​go bra​ta i… – Od kie​dy to, do cho​le​ry? Obo​je wie​my, Molls, że to wku​rza​ją​cy sztyw​niak. – Może przed​tem taki był, ale te​raz jest inny – rzu​ci​ła w obro​nie uko​cha​ne​go. – Przed​tem? Przed czym? – Przed tym… za​nim… zda​łam so​bie spra​wę… Że mnie chce. Jak mnie po​ca​ło​wał, do​koń​czy​ła w my​ślach. Po​czu​ła ucisk w żo​- łąd​ku. Od​su​nę​ła wło​sy opa​da​ją​ce jej na twarz i spró​bo​wa​ła po​now​nie: – Nie umiem tego wy​ja​śnić, ale za​szła w nim prze​mia​na. Czu​ję, że on mnie też ko​cha. Ju​lian, nie śmiej się, ja to czu​ję. Ja​koś nie po​tra​fi​ła spoj​rzeć mu w oczy, więc opa​dła na po​bli​ską skó​rza​ną ka​- na​pę. Pa​nu​ją​cą przez chwi​lę ci​szę prze​rwał jego śmiech: – Ni​g​dy w to nie uwie​rzę! Mol​ly wstrzy​ma​ła od​dech, gdy za​uwa​ży​ła, że na jego twa​rzy obok roz​ba​wie​nia ma​lu​je się tak​że szorst​kość. Ni​g​dy nie wi​dzia​ła, by Ju​lian się zło​ścił, ale tym ra​- zem był na​praw​dę zły. Okej, mniej​sza z tym. Ona musi zdo​być Gar​ret​ta. I to już. – Po​słu​chaj, Ju​lian, je​śli mamy po​waż​nie roz​ma​wiać, pro​si​ła​bym cię, że​byś na​- rzu​cił ja​kiś T-shirt. Chy​ba nie roz​da​łeś wszyst​kich? Wi​dok mę​skie​go cia​ła po​wo​-

du​je… no po pro​stu wzma​ga moją chęt​kę na Gar​ret​ta – po​wie​dzia​ła. – Do​brze wiesz, że bra​tu da​le​ko do mnie – od​parł, prę​żąc mu​sku​ły. – Nie tak zno​wu. – Roz​ło​żył​bym go na czte​ry ło​pat​ki w pięć se​kund. – Pro​ooszę cię… Je​dy​na rzecz, w ja​kiej je​steś od nie​go lep​szy, to tech​ni​ki pod​- ry​wu i ob​ra​ża​nia lu​dzi. Nie za​po​mnę ci tego, co po​wie​dzia​łeś o moim wy​glą​dzie. – A więc nie do​tar​ło do cie​bie, że je​steś pięk​na? To też po​wie​dzia​łem. Ju​lian opadł na fo​tel i przez chwi​lę obo​je mil​cze​li, pa​trząc w dal. – Masz ra​cję – ode​zwał się po chwi​li, od​zy​sku​jąc ener​gię. – Je​stem lep​szy w te kloc​ki, niż obaj moi bra​cia ra​zem wzię​ci. Z tym, że Lan​don jest żo​na​ty, więc nie oglą​da się za ko​bie​ta​mi. Za​ło​żył ręce za gło​wę i wy​cią​gnął się wy​god​nie. – Okej, więc za​baw​my się tro​chę kosz​tem sta​re​go Gar​ret​ta. On za​wsze był tak śmiesz​nie opie​kuń​czy wo​bec cie​bie i Kate. Mio​tał​by się wście​kle jak po​stać z kre​skó​wek, gdy​by się do​wie​dział, że się z kimś spo​ty​kasz. Zwłasz​cza z kimś o mar​nej re​pu​ta​cji. To nie musi być na se​rio. Wy​star​czy, jak po​zwo​lisz Gar​ret​to​- wi uwie​rzyć, że ja​kiś łaj​dus świa​ta poza tobą nie wi​dzi. Po​draż​nij się z nim tro​- chę. Mol​ly była za​chwy​co​na, że Ju​lian pod​chwy​cił jej po​mysł. Pod​sko​czy​ła i kla​snę​ła w ręce. – Świet​nie! Tyl​ko… czy ja znam ko​goś ta​kie​go? – Wła​śnie na nie​go pa​trzysz. – Ju​lian uśmiech​nął się, mru​żąc groź​nie oczy. Po tych sło​wach Mol​ly wy​glą​da​ła na wstrzą​śnię​tą, a Ju​lian za​czął się za​sta​na​- wiać, czy w ogó​le po​wi​nien był je wy​po​wie​dzieć. Co z jego no​wym pla​nem? – Prze​pra​szam, chy​ba się prze​sły​sza​łam. – Drgnę​ła, ści​ska​jąc z ca​łych sił skó​- rza​ną po​dusz​kę. – Pro​po​nu​jesz, że zo​sta​niesz moim chło​pa​kiem czy jak? – Coś w tym ro​dza​ju – przy​znał z uśmie​chem. Był opa​no​wa​ny i spo​koj​ny, ale w mó​zgu kłę​bi​ły mu się my​śli, któ​rych pew​nie kie​dyś po​ża​łu​je. Na ra​zie spra​wia​ły mu przy​jem​ność. – Co przez to ro​zu​miesz? – za​py​ta​ła. Nie mógł nie za​uwa​żyć, jak wspa​nia​le wy​glą​da​ła. Była zszo​ko​wa​na i za​sko​czo​- na, jak​by wła​śnie zdo​by​ła głów​ną wy​gra​ną w Lot​to. Dla tych cho​ler​nie nie​bie​skich, roz​sze​rzo​nych zdu​mie​niem oczu mógł​by zro​bić wszyst​ko. Zdo​być każ​dy szczyt w naj​wyż​szych gó​rach. W ży​ciu nie wi​dział tak peł​ne​go wy​ra​zu, a jed​no​cze​śnie nie​win​ne​go, spoj​rze​nia. Czuł się jak su​per​men. Nikt, na​wet mat​ka, nie ob​da​rzy​ła go ni​g​dy tak peł​nym po​dzi​wu i uczu​cia wej​rze​- niem, jak te​raz Mol​ly. – Chcia​łem przez to po​wie​dzieć, że ja z ni​kim nie „cho​dzę”, Mol​ly. Ja po pro​stu mie​wam ko​chan​ki. Z przy​jem​no​ścią więc po​uda​ję tro​chę two​je​go chło​pa​ka. – Zgry​wasz się, Ju​les – po​wie​dzia​ła i spo​chmur​nia​ła. Sie​dząc nie​ru​cho​mo na ka​na​pie, pa​trzy​ła na nie​go ba​daw​czo. Fak​tycz​nie, mógł​by się z tego śmiać, ale w głę​bi du​szy był śmier​tel​nie po​waż​-

ny. – Rze​czy​wi​ście, lu​bię so​bie cza​sem po​żar​to​wać, ale cie​bie trak​tu​ję wy​jąt​ko​wo se​rio – za​pew​nił. – Czy​li je​steś go​tów uda​wać za​ko​cha​ne​go? Ski​nął gło​wą. Z tru​dem po​wstrzy​my​wał się, by nie po​gła​skać jej po twa​rzy. – Źle się sta​ło, Moo, że spo​tka​łaś u mnie tę dziew​czy​nę. To dla mnie bez zna​- cze​nia… Po​de​rwa​ła się na rów​ne nogi, cha​otycz​nie po​trzą​snę​ła bu​rzą wło​sów i tur​ku​- so​wy​mi ko​ra​la​mi. Była jak w tran​sie. Oczy jej błysz​cza​ły. Jego pro​po​zy​cja chy​ba do​pie​ro te​raz do niej do​tar​ła w ca​łej roz​cią​gło​ści. – A więc Gar​rett zo​ba​czy nas ra​zem i bę​dzie pie​kiel​nie za​zdro​sny! O tak, Ju​- lian, to ge​nial​ny po​mysł! Jak my​ślisz, po ja​kim cza​sie zro​zu​mie, że mnie ko​cha? Po dwóch dniach? Po ty​go​dniu? Ju​lian pa​trzył na nią w mil​cze​niu. Wy​glą​da​ła na śmier​tel​nie za​ko​cha​ną. Czy na​praw​dę tak jest? Gdy o tym my​ślał, czuł się co​raz bar​dziej za​kło​po​ta​ny. Bar​dzo by chciał, by ktoś mą​dry po​wie​dział mu, co tu jest gra​ne. Czy to ja​kiś głu​pi dow​cip? Mol​ly ma​- rzy o jego star​szym bra​cie? Na​praw​dę? On jest od niej dzie​sięć lat star​szy! A poza tym bra​cia Gage’owie zo​sta​li wy​- cho​wa​ni w po​czu​ciu, że sio​stry De​va​ney są poza ich za​się​giem. Gar​rett za​wsze trzy​mał się wy​zna​czo​nych re​guł. Czyż​by tym ra​zem je zła​mał, da​jąc Mol​ly do zro​zu​mie​nia, że mu się po​do​ba? Kom​plet​nie zbi​ty z tro​pu Ju​lian za​czął so​bie po​wo​li wszyst​ko po​rząd​ko​wać. A więc Gar​rett był za​wsze na​do​pie​kuń​czy w sto​sun​ku do sióstr De​va​ney. Dziew​czyn​ki zo​sta​ły sie​ro​ta​mi, gdy ich oj​ciec, za​trud​nia​ny przez Gage’ów ochro​- niarz, zgi​nął na po​ste​run​ku. Bro​nił ojca Ju​lia​na przed ata​kiem uzbro​jo​nych ban​- dy​tów wy​na​ję​tych przez mek​sy​kań​ską ma​fię. Oj​ciec Ju​lia​na ujaw​nił w wy​da​wa​- nej przez sie​bie ga​ze​cie na​zwi​ska i ciem​ne spraw​ki jej przy​wód​ców. Je​dy​nym, któ​ry wy​szedł żywy z tej krwa​wej łaź​ni, był to​wa​rzy​szą​cy ojcu Gar​rett. Mor​der​- cy do​sta​li do​ży​wo​cie, a on od dwu​dzie​stu lat żył w pie​kle wspo​mnień, żalu i po​- czu​cia winy. Gdy owdo​wia​ła mat​ka przy​gar​nę​ła osie​ro​co​ne dziew​czyn​ki, Gar​rett czuł się w obo​wiąz​ku chro​nić je – szcze​gól​nie Mol​ly – na​wet przed żar​ta​mi i do​cin​ka​mi Ju​lia​na. Obo​je, Mol​ly i Ju​lian, mie​li mu to za złe. Uzna​li Gar​ret​ta za nie​ule​czal​- ne​go sztyw​nia​ka. Te​raz więc trud​no było uwie​rzyć, że Mol​ly mo​gła na​gle zbzi​ko​wać na jego punk​cie. O co tu cho​dzi, do cho​le​ry? Ju​lian i Mol​ly byli przy​ja​ciół​mi na śmierć i ży​cie. Nu​me​ry jego te​le​fo​nów – do pra​cy, na ko​mór​kę i do domu – wid​nia​ły na pierw​szych miej​scach w jej no​te​sie. Mol​ly czę​sto po​wta​rza​ła, że od ro​man​tycz​nych unie​sień woli przy​jaźń, któ​ra jest trwal​sza niż nie​jed​no współ​cze​sne mał​żeń​stwo. Usły​szaw​szy dziś jej kil​ka​krot​ne za​pew​nie​nie, że ko​cha Gar​ret​ta, Ju​lian uznał,

że musi ra​to​wać Mol​ly, bo sy​tu​acja wy​glą​da na po​waż​ną. Musi do​po​móc jej w zro​zu​mie​niu, że w isto​cie wca​le nie jest za​ko​cha​na w Gar​ret​cie. Ko​niec. Krop​- ka. – Ja my​ślę, że to nam zaj​mie ja​kiś… mie​siąc – od​po​wie​dział w koń​cu, pa​trząc Mol​ly głę​bo​ko w oczy. Jak​by sta​rał się wy​son​do​wać głę​bię jej rze​ko​mej mi​ło​ści. Zna​jąc jej ro​man​tycz​ny cha​rak​ter… Boże, w jej gło​wie roz​brzmie​wa te​raz dźwięk we​sel​nych dzwo​nów. Wy​glą​da na za​ko​cha​ną po uszy. Kur​czę, to mu się nie po​do​ba. – My​ślisz, że on na to pój​dzie? – za​py​ta​ła Mol​ly nie​pew​nym gło​sem. – Tak trud​- no go cza​sem roz​szy​fro​wać… – Mol​ly, ża​den nor​mal​ny fa​cet nie bę​dzie spo​koj​nie pa​trzył, jak brat ostrzy so​- bie ape​tyt na jego uko​cha​ną. – Na​praw​dę? Zro​bisz to dla mnie? – Mol​ly przy​war​ła do nie​go i po​ca​ło​wa​ła w nie​ogo​lo​ny po​li​czek. – Ju​les, dzię​ku​ję ci, je​steś cu​dow​ny! Ju​lian ze​sztyw​niał zszo​ko​wa​ny. Był nagi od pasa w górę i jej uści​ski spo​wo​do​- wa​ły, że za​czął się dziw​nie czuć tu i ów​dzie. Ona jest taka cie​pła, pach​ną​ca, słod​- ka… A na do​miar złe​go nie prze​sta​je traj​ko​tać z usta​mi wtu​lo​ny​mi w jego szy​ję: – Je​stem szczę​ścia​rą, że po​ja​wi​łeś się w moim ży​ciu, Ju​les. Nie wiem, jak ci dzię​ko​wać za wszyst​ko, co dla mnie ro​bisz. Czy ona mówi to po​waż​nie? Bo jej sło​wa bu​dzi​ły w nim zgo​ła po​tę​pień​cze my​- śli. Usi​ło​wał so​bie na​gle przy​po​mnieć imio​na wszyst​kich do​tych​cza​so​wych ko​- cha​nek, w po​rząd​ku al​fa​be​tycz​nym, ale to nie po​ma​ga​ło. Wziął głę​bo​ki od​dech i, pró​bu​jąc uciec przed jej wzro​kiem, mruk​nął: – Jesz​cze mi nie dzię​kuj, Mol​ly. Zo​ba​czy​my, jak to się uda, do​brze? – Musi się udać. Je​stem pew​na, że jesz​cze w tym mie​sią​cu będę no​sić na pal​cu pier​ścio​nek za​rę​czy​no​wy. Prze​wró​cił ocza​mi, wciąż nie mo​gąc uwie​rzyć, że to się dzie​je na​praw​dę. – Jesz​cze nie pla​nuj we​se​la. Pa​mię​taj, w tym mie​sią​cu cho​dzisz ze mną. Od​wa​- gi, dziew​czy​no, bo moja ro​dzi​na na pew​no nie bę​dzie tym za​chwy​co​na. – A to niby dla​cze​go? – spy​ta​ła, bio​rąc się pod boki. – Nie je​stem cie​bie war​ta? – Nie, Mol​ly. To ja nie je​stem war​ty cie​bie.

ROZDZIAŁ DRUGI – Ro​bisz mnie w ko​nia, pa​skud​ni​ku, wiem o tym. Ju​lian roz​parł się w fo​te​lu ob​ro​to​wym i usi​ło​wał za​cho​wać po​wa​gę, pa​trząc, jak brat ner​wo​wo krą​ży po im​po​nu​ją​cej sali kon​fe​ren​cyj​nej na ostat​nim pię​trze sie​dzi​by „San An​to​nio Da​ily”. Gage’owie byli wy​daw​ca​mi tego pi​sma od lat trzy​- dzie​stych ubie​głe​go wie​ku. – Bra​cisz​ku, wiem, że je​stem od cie​bie młod​szy. Ale nie za​po​mi​naj, że je​stem też sil​niej​szy i dam ci to od​czuć, je​śli na​dal bę​dziesz mnie wku​rzał. – A więc po​waż​nie mó​wisz, że sy​piasz z na​szą małą Molls? – Tego nie po​wie​dzia​łem. Po pro​stu się spo​ty​ka​my, a ona wkrót​ce się do mnie wpro​wa​dzi. Tego ostat​nie​go nie uzgod​nił z Mol​ly, ale uznał za do​bry po​mysł. Brat po​czer​- wie​niał i Ju​lian już wie​dział. Tra​fio​ny. Gar​rett po​si​niał, a po​tem zbladł. Ju​lian i Mol​ly usta​li​li pew​ne ogól​ne za​sa​dy – nie będą się w tym cza​sie spo​ty​- kać z ni​kim in​nym, będą so​bie pu​blicz​nie oka​zy​wać uczu​cia i ni​ko​mu nie wy​ja​- wią, że to tyl​ko gra. Ju​lia​no​wi bar​dzo to od​po​wia​da​ło. Na​wia​sem mó​wiąc, od​po​- wia​da​ło mu wszyst​ko, co draż​ni Gar​ret​ta. Nie miał nic prze​ciw​ko bra​tu, ale fa​cet był prze​sad​nie ho​no​ro​wy i ja​kiś taki… czci​god​ny. Te​raz na przy​kład, gdy naj​star​szy brat Lan​don udał się w dłu​gą po​- dróż po​ślub​ną, Gar​rett de​mon​stra​cyj​nie oka​zy​wał, że dźwi​ga na swo​ich bar​kach cię​żar ca​łe​go świa​ta. No, przy​naj​mniej cię​żar pro​wa​dze​nia ro​dzin​nej fir​my. Bra​cia bar​dzo się w za​sa​dzie ko​cha​li, ale Ju​lian już od daw​na szu​kał oka​zji, by tro​chę ode​grać się na Gar​ret​cie. Ze​msta jest za​wsze słod​ka. Ju​lian na​pa​wał się tą my​ślą przez całą ostat​nią noc. Z sa​tys​fak​cją przy​glą​dał się więc, jak star​szy brat prze​ry​wa na​gle marsz po po​ko​ju i sta​je na​prze​ciw, py​ta​jąc groź​nie: – A od kie​dy to in​te​re​su​je​cie się sobą? – A, ja​koś tak nie​daw​no za​czę​li​śmy świn​tu​szyć w ese​me​sach. O, wła​śnie do mnie na​pi​sa​ła – do​dał, z non​sza​lan​cją spo​glą​da​jąc na wy​świe​tlacz ko​mór​ki. – Ta dziew​czy​na mnie krę​ci! Uda​wał, że od​pi​su​je na dwu​znacz​ny ko​mu​ni​kat, choć wła​śnie pi​sał po pro​stu: „Ko​leś już wie. Za​czy​na świ​ro​wać. Opo​wiem ci przy ko​la​cji”. Gar​rett spoj​rzał na nie​go z miną mor​der​cy. – Kate o tym wie? – Ra​czej tak, to w koń​cu jej sio​stra. Chy​ba że jest zbyt za​ję​ta or​ga​ni​za​cją ko​- lej​nej im​pre​zy dla klien​ta. Wła​śnie na​de​szła od​po​wiedź Mol​ly: „Kate i Gar​rett do​brze się z sobą do​ga​du​- ją”.

„Mam na​dzie​ję, że nie na​dep​ną​łem jej na od​cisk?” – od​pi​sał Ju​lian. „Nie​ste​ty, ko​cha​nie. Uwa​żaj, wła​śnie wy​ma​chu​je ku​chen​ną łyż​ką, może cię za​- bić”. Ko​cha​na dow​cip​na Mol​ly. Ja​sny pro​my​czek w jego ży​ciu. – O co tu cho​dzi? – spy​tał Gar​rett pod​mi​no​wa​ny. – A o co ma cho​dzić? – O to, że od dwu​dzie​stu lat mat​ka, Lan​don i ja sta​ra​li​śmy się ci wpo​ić, że w przy​pad​ku Mol​ly De​va​ney masz trzy​mać łapy przy so​bie. Nie do​tar​ło? Je​śli ją skrzyw​dzisz, to cię wy​dzie​dzi​czy​my. Ju​lian ki​wał gło​wą uspo​ka​ja​ją​co. – Do​tar​ło, do​tar​ło. Sły​sza​łem set​ki razy i te​raz też sły​szę. – Po​chy​lił się nad sto​łem kon​fe​ren​cyj​nym i spoj​rzał na bra​ta wil​kiem. – Ale po​słu​chaj. Ja. Mam. To. Gdzieś. Do​tar​ło? Gar​ret​to​wi do​słow​nie opa​dła szczę​ka. Wstrzy​mał od​dech, moż​na było mieć wra​że​nie, że za chwi​lę pęk​nie. Lub za​cznie bęb​nić we wła​sną pierś, jak Tar​zan. – Po​roz​ma​wiam z Mol​ly. Wy​tłu​ma​czę jej, ja​kie głup​stwo ma za​miar po​peł​nić. A je​śli ją skrzyw​dzisz, Ju​lian, je​śli jej spad​nie choć je​den włos z gło​wy… Ju​lian je​dy​nie nad​ludz​kim wy​sił​kiem utrzy​mał na twa​rzy ma​skę spo​ko​ju. Wró​- cił pa​mię​cią do swo​ich na​sto​let​nich cza​sów, gdy on i Mol​ly usi​ło​wa​li się do sie​bie zbli​żyć. I za każ​dym ra​zem, kie​dy ich przy​jaźń zmie​rza​ła ku bar​dziej ro​man​tycz​- nej for​mie, ro​dzi​na wpa​da​ła w pa​ni​kę. Za​czy​na​ły się szan​ta​że emo​cjo​nal​ne, prze​śla​do​wa​nia, pró​by od​da​le​nia ich od sie​bie. Jego na​wet kil​ka​krot​nie wy​sy​ła​- no na parę mie​się​cy za gra​ni​cę, bo po​dob​no wpa​try​wał się w Mol​ly w spo​sób, któ​re​go nikt – ani Kate, ani Lan​don, ani mat​ka – nie apro​bo​wał. Ju​lian uda​wał, że go to nie ob​cho​dzi. A gdy do​rósł, uwie​rzył, że jest play​boy​- em. Wro​bio​no go w tę rolę, nie dano mu wy​bo​ru. Wmó​wio​no, że może mieć każ​- dą ko​bie​tę. Poza Kate i Mol​ly. I z roku na rok ta pro​sta re​gu​ła czy​ni​ła jego ży​cie bar​dziej sa​mot​nym i nie​- szczę​śli​wym. Czuł się jak po​chwy​co​ny w klat​kę lew, jak spę​ta​ny byk. A te​raz brat po raz enty każe mu trzy​mać się z dala od naj​bliż​szej ko​bie​ty na świe​cie. Na​ra​stał w nim od daw​na tłu​mio​ny gniew. To jego ży​cie, jego przy​- szłość. Nikt nie bę​dzie mu dyk​to​wał, jak ona ma wy​glą​dać. Nie​za​leż​nie od tego, co my​śli Mol​ly, nikt nie ma pra​wa in​ge​ro​wać w jego los. Ani w los tej drob​nej ru​- dej dziew​czy​ny. Co kogo ob​cho​dzi, że nosi się z cy​gań​ska, we wło​sach ma pa​- sem​ka, a pal​ce czę​sto uwa​la​ne far​bą? Po​sta​no​wił wy​ko​rzy​stać oka​zję, jaką mia​ło być uda​wa​nie jej part​ne​ra do zba​- da​nia swo​ich praw​dzi​wych uczuć w sto​sun​ku do niej. Wstał, po​wo​li pod​szedł do bra​ta i po​ło​żył mu rękę na ra​mie​niu. – Od​wal się, Gar​rett. Nie chcę jej skrzyw​dzić, ale i cie​bie wo​lał​bym nie uszko​- dzić, więc trzy​maj się z dala od nas. Po czym zła​pał ma​ry​nar​kę i opu​ścił re​dak​cję. – Nie mogę w to uwie​rzyć, Mol​ly. Wiem, że mnie wkrę​casz.

W prze​past​nej kuch​ni De​va​ney​ów Kate de​ko​ro​wa​ła świe​żo upie​czo​ne ciast​ka, Mol​ly zaś pi​ło​wa​ła pa​znok​cie, nie mo​gąc opa​no​wać pod​nie​ce​nia na myśl, że dziś jest pierw​szy wie​czór jej „związ​ku” z Ju​lia​nem. Nie mo​gła się do​cze​kać miny Gar​ret​ta, gdy uj​rzy ich ra​zem. – Nie żar​tu​ję, przy​się​gam. Mo​żesz za​dzwo​nić do Ju​lia​na i za​py​tać. Kate pod​nio​sła w górę szpa​tuł​kę do na​kła​da​nia kre​mu. Ciem​no​ru​de wło​sy mia​- ła zwią​za​ne w dość cha​otycz​ny wę​zeł. W bia​łym ku​chen​nym far​tusz​ku wy​glą​da​ła tak pięk​nie i sek​sow​nie, że Mol​ly nie po​tra​fi​ła się na nią gnie​wać. Ko​cha​ła sio​- strę do nie​przy​tom​no​ści. Kate De​va​ney była oso​bą peł​ną ży​cia. Przez cały dzień krę​ci​ła się jak fry​ga, ro​biąc roz​ma​ite rze​czy. To tłu​ma​czy​ło suk​ces jej ca​te​rin​go​wej fir​my. Była cu​- dow​ną ku​char​ką, jak więk​szość osób ko​cha​ją​cych ży​cie. Wy​so​ka, ko​bie​ca, opa​- lo​na, ufna i ra​do​sna. Je​dy​ne, co Mol​ly mia​ła jej za złe, to cał​ko​wi​cie zbęd​ne i nie​- udol​ne pró​by ukry​cia buj​ne​go biu​stu. – Ty i Ju​lian? Jako para? Nie wie​rzę. Wszyst​kie jego dziew​czy​ny są ta​kie… – Nie kończ, bo cię znie​na​wi​dzę – wark​nę​ła Mol​ly. – Do​brze, już nic nie mó​wię. Ale wiesz, co mia​łam na my​śli – po​wie​dzia​ła Kate, pa​ku​jąc ciast​ka do po​je​dyn​czych to​re​bek z ce​lo​fa​nu. Mol​ly wsta​ła i zer​k​nę​ła w lu​stro na ko​ry​ta​rzu. Przy​po​mnia​ła so​bie, co wczo​raj Ju​lian po​wie​dział o jej wy​glą​dzie. – Masz ra​cję – przy​zna​ła. – One wy​glą​da​ją ina​czej. Są wy​so​kie, zgrab​ne, sek​- sow​ne i by​wa​łe. Ale ja mam to gdzieś, bo nie cho​dzi mi o Ju​lia​na, a o Gar​ret​ta, do​koń​czy​ła w my​ślach. Jej usta cią​gle pa​mię​ta​ły ten go​rą​cy po​ca​łu​nek. Za​czer​wie​ni​ła się i po​trzą​snę​ła gło​wą, aby ode​gnać tam​to wspo​mnie​nie. – O Jezu, ty na​praw​dę się za​ko​cha​łaś! – za​wo​ła​ła Kate ze śmie​chem. – Wiesz, lu​bię Ju​lia​na, ale uwa​żam, że tyl​ko ko​bie​ta nie​speł​na ro​zu​mu może za nie​go wyjść. Nie chcia​ła​bym, że​byś to ty oka​za​ła się tą głu​pią, Moo. Mol​ly już omal nie za​czę​ła za​pew​niać sio​stry, że ab​so​lut​nie nie za​mie​rza za​ko​- chi​wać się w Ju​lia​nie Joh​nie. Nie zna​ła fa​ce​ta rów​nie na​sta​wio​ne​go na za​li​cza​nie jak naj​więk​szej licz​by ko​biet. W porę przy​po​mnia​ła so​bie, że prze​cież od dziś ma uda​wać jego dziew​czy​nę. Czy ra​czej, zgod​nie z jego sło​wa​mi, ko​chan​kę. Po​- dzię​ko​wa​ła nie​bio​som za to, że ni​g​dy nie bę​dzie na​cię​ciem nu​mer 1 000 347 na słup​ku pod​trzy​mu​ją​cym bal​da​chim łóż​ka Ju​lia​na Joh​na Gage’a. – Ale co się wła​ści​wie sta​ło? – spy​ta​ła Kate, uno​sząc brwi. – Tak na​gle, po pro​- stu…? – Ude​rzy​ło mnie, ja​kim idio​tą by​łem, nie za​uwa​ża​jąc, że mała Mol​ly jest wprost stwo​rzo​na dla mnie – prze​rwał jej głę​bo​ki ba​ry​ton, na dźwięk któ​re​go ra​mio​na Mol​ly po​kry​ły się gę​sią skór​ką. Ju​lian za​mknął za sobą drzwi, a ona zmar​twia​ła na myśl, że znów wi​dzi ją w ro​bo​czych ciu​chach. Zresz​tą nie​waż​ne. To jest Ju​lian John, nie za​le​ży jej na nim. Niech so​bie da​lej uwa​ża, że wy​pa​dła z mik​se​ra. Po co to zmie​niać? Cho​ciaż głu​pio wy​glą​da​ją jej pla​my z far​by w ze​sta​wie​niu z czy​stym ele​ganc​kim gar​ni​tu​-

rem i non​sza​lanc​ko prze​krzy​wio​nym kra​wa​tem od Guc​cie​go. On jest tak sek​- sow​nie roz​czo​chra​ny, chcia​ło​by się go schru​pać żyw​cem. Nie ona, nie​któ​re inne ko​bie​ty. No, może na​wet wszyst​kie. Ona musi za​cho​wać zdro​wy roz​są​dek. – Co​kol​wiek mówi o mnie Kate, nie wierz jej, Mo​pey – zwró​cił się do niej z ło​- bu​zer​skim, do​brze jej zna​nym od dzie​ciń​stwa uśmie​chem. – To wszyst​ko dla​te​- go, że kie​dyś wpa​dłem jej w oko. Ob​jął ją w pa​sie i skło​nił swo​ją ja​sną gło​wę. To sta​ło się tak szyb​ko, że mie​rzą​- ca pół​to​ra me​tra wzro​stu Mol​ly na​wet się nie zo​rien​to​wa​ła, gdy Ju​lian pod​niósł ją, okrę​cił, moc​no przy​tu​lił do po​tęż​nej pier​si i do​słow​nie zmiaż​dżył jej war​gi w po​ca​łun​ku. Na​mięt​nym i wpaw​nym. Och! Oooch! Nie​wiel​ka, jesz​cze spraw​na część jej mó​zgu na​ka​zy​wa​ła go ode​pchnąć. Nikt nie ma te​raz pra​wa jej ca​ło​wać oprócz Gar​ret​ta. Ale Ju​lian ca​ło​wał tak samo wspa​nia​le jak jego brat. Na​wet le​piej, bo bez po​śpie​chu, nie ukrad​kiem. No i miał świe​ży od​dech z po​wo​du mię​to​wej pa​sty do zę​bów. Nie zio​nął wiń​skiem. Przy​ci​snął war​gi do jej ust tak de​li​kat​nie, że stra​ci​ła kon​tro​lę. Była jak za​hip​- no​ty​zo​wa​na. Świat prze​wró​cił się do góry no​ga​mi, a ona roz​glą​da​ła się w po​szu​- ki​wa​niu ser​ca, któ​re ktoś jej wła​śnie skradł. Pio​no​wą po​sta​wę utrzy​my​wa​ła je​- dy​nie dzię​ki uf​no​ści w siłę Ju​lia​na, któ​ry w ra​zie upad​ku na pew​no by ją pod​trzy​- mał. Po elek​try​zu​ją​cej se​kun​dzie, bo tyle pew​nie trwał po​ca​łu​nek, Ju​lian coś po​wie​- dział. To chy​ba było „cześć”. – Cześć – wy​ją​ka​ła w od​po​wie​dzi, kom​plet​nie za​mro​czo​na. – Co tu ro​bisz, J.J.? Pa​trzy​ła na jego war​gi. Co w nich jest, że czu​je się tak wspa​nia​le? – Nic ta​kie​go, bu​łecz​ko z dyni – od​rzekł, pa​ku​jąc so​bie do ust cia​stecz​ko. – Po pro​stu spraw​dzam, co u mo​jej dziew​czy​ny. Za​pła​cisz mi za to „J.J.”, Molls – szep​- nął jej do ucha, kle​piąc ją w ty​łe​czek. Nie lu​bił tego swo​je​go dzie​cię​ce​go prze​- zwi​ska. – J.J.? – Kate od​wró​ci​ła się do nich, dzier​żąc szpa​tuł​kę ni​czym miecz. – My​śla​- łam, że nie lu​bisz tej ksyw​ki. – To praw​da, nie lu​bię. Ale mała Mol​ly może mnie tak na​zy​wać. Oczy​wi​ście tyl​ko wte​dy, kie​dy ma ocho​tę na nie​win​ne​go klap​sa. Cała ra​dość Mol​ly ze słod​kiej ze​msty wy​pa​ro​wa​ła. Za​czer​wie​ni​ła się. Było jej wstyd. Sio​stra bę​dzie ją te​raz uwa​żać za mi​ło​śnicz​- kę tan​det​nej per​wer​sji. – Ko​cha​nie, jest do​pie​ro po​po​łu​dnie. Nie da​łeś mi szan​sy, że​bym się wy​szy​ko​- wa​ła na spo​tka​nie z tobą. Nie każ​dej z nas przy​cho​dzi to ot, tak. – Po​sła​ła mu zza ple​ców Kate spoj​rze​nie, któ​re mo​gło​by za​bić. – Te​raz mu​sisz tro​chę na mnie za​cze​kać. Do​trzy​maj to​wa​rzy​stwa Kate i jej szpa​tuł​ce. – Mam lep​szy po​mysł, bu​łecz​ko. Po​mo​gę ci się ubie​rać. Co ty na to, hm? Za​nim zdą​ży​ła od​po​wie​dzieć, po​szedł za nią do sy​pial​ni, zo​sta​wia​jąc onie​mia​łą Kate po​środ​ku kuch​ni.

– Prze​stań na​zy​wać mnie bu​łecz​ką – syk​nę​ła Mol​ly. – To ty za​czę​łaś. Po co ci było to J.J.? Wiesz, że tego nie zno​szę. – A ty nie ca​łuj mnie bez ostrze​że​nia, jak przed chwi​lą! – Ostrze​gam, je​śli jesz​cze raz po​wiesz do mnie J.J., na​tych​miast cię po​ca​łu​ję. Z ję​zycz​kiem! A może tego wła​śnie chcesz? Ga​pi​ła się na nie​go, bła​ga​jąc los, by te mo​ty​le w jej brzu​chu nie​co się uspo​ko​- iły. Nie po​tra​fi​ła nie po​my​śleć o tym, co Ju​lian robi ję​zy​kiem tym wszyst​kim ko​- bie​tom… – Czy to ja​sne, Molls? – za​py​tał, dwo​ma pal​ca​mi od​wra​ca​jąc jej gło​wę tak, by mu​sia​ła na nie​go spoj​rzeć. Spoj​rza​ła, ale wy​łącz​nie na jego war​gi, i po​ki​wa​ła gło​wą na znak zgo​dy. Z tru​- dem po​wstrzy​ma​ła się, by nie od​po​wie​dzieć: Tak, J.J. Jęk​nę​ła i ode​pchnę​ła go. – Ale dla​cze​go po​wie​dzia​łeś przy niej o tych klap​sach? – po​skar​ży​ła się, po​cie​- ra​jąc skro​nie. – Bo cza​sa​mi od​no​szę wra​że​nie, że ich pra​gniesz. – Trzep​nął ją lek​ko w po​śla​- dek, po czym zmie​nił te​mat. – Po​wie​dzia​łem two​je​mu uko​cha​ne​mu, że się do mnie wpro​wa​dzasz. Co ty na to, mój mały Pi​cas​so? – Był za​zdro​sny. – Chciał wa​lić gło​wą w ścia​nę. – Ju​lian uśmiech​nął się zło​śli​wie. – No to świet​nie – od​par​ła Mol​ly, otwie​ra​jąc szu​fla​dę z bie​li​zną.

ROZDZIAŁ TRZECI – Co jesz​cze mó​wił mój uko​cha​ny? – za​py​ta​ła, gdy w dro​dze do miesz​ka​nia Ju​- lia​na za​trzy​ma​li się, by coś zjeść. Ju​lian był wiecz​nie głod​ny. Nic dziw​ne​go, taka góra mię​śni po​trze​bu​je sta​łe​go do​pły​wu glu​ko​zy i in​nych rze​czy. Fa​cet gra w pił​kę noż​ną, ko​szy​ków​kę, upra​wia ka​ja​kar​stwo i wspi​nacz​kę. Ta wspa​nia​ła mu​sku​la​tu​ra i pięk​ny zło​ci​sty od​cień skó​ry nie bio​rą się prze​cież z sie​dze​nia ca​ły​mi dnia​mi za biur​kiem. Był świet​nie zbu​do​wa​ny i tak spraw​ny, że zwy​cię​stwo w dzie​się​cio​bo​ju przy​- szło​by mu rów​nie ła​two, jak licz​ne pod​bo​je łóż​ko​we. Hm, a swo​ją dro​gą cie​ka​- we, kie​dy Gar​rett za​cią​gnie ją do łóż​ka… – Po​cze​kaj tu – po​wie​dział do niej Ju​lian, z tru​dem par​ku​jąc aston mar​ti​na przed ba​rem z mro​żo​ny​mi jo​gur​ta​mi. Po​pro​si​ła o mlecz​ny kok​tajl Oreo z wi​śnia​mi. Gdy wró​cił, za​uwa​ży​ła, że na jego kub​ku ktoś wy​pi​sał nu​mer te​le​fo​nu. Ju​lian uru​cho​mił sil​nik. – Skąd tu się wziął ten nu​mer? – spy​ta​ła. Bez​rad​nie roz​ło​żył ręce. – Nie wiem, ja go nie za​ma​wia​łem. Cóż moż​na po​ra​dzić na to, że ja​kaś kel​ner​ka czy ka​sjer​ka za​gię​ła na nie​go pa​- rol i na​pi​sa​ła mu swój nu​mer te​le​fo​nu w na​dziei, że się do niej ode​zwie? – Pew​nie wpa​dłeś ko​muś w oko – stwier​dzi​ła Mol​ly, krę​cąc gło​wą z nie​do​wie​- rza​niem. – My​śla​łem, że to​bie. Ro​ze​śmia​ła się, bio​rąc do ust wi​sien​kę. – Nie od​po​wie​dzia​łeś mi na py​ta​nie, co mó​wi​ła mi​łość mo​je​go ży​cia – przy​po​- mnia​ła mu. – Coś tam bą​kał o wal​ce, po​je​dyn​ku. O świ​cie. – Tyl​ko pro​szę cię, nie zrób ze mnie wdo​wy jesz​cze przed ślu​bem! – Ślub! No pro​szę, za​czy​na​my uży​wać wiel​kich słów. – Ślub i mał​żeń​stwo to zwy​kłe sło​wa. – Zwy​kłe, ale wiel​kie. Mol​ly pa​trzy​ła na nie​go po​dejrz​li​wie, ssąc wi​sien​kę. Uśmie​chał się, tak ja​koś sek​sow​nie. Jak​by znał ja​kiś nie​zna​ny jej se​kret. Chy​ba, mó​wiąc o wal​ce, nie miał na my​śli swo​ich mię​śni? Prze​szedł ją na​gły dreszcz. Po​czu​ła ucisk w żo​łąd​ku. Spo​kój, tyl​ko spo​kój. Gdy wy​ła​do​wy​wa​li jej wa​liz​ki, spadł deszcz. Jak na iro​nię wło​ży​ła na sie​bie coś, co Ju​lian mógł​by uznać za ele​ganc​kie i świa​to​we. A te​raz te ciu​chy ża​ło​śnie le​pi​ły się do cia​ła i ocie​ka​ły wodą.

Nie to, żeby jej za​le​ża​ło na wy​glą​dzie. Chcia​ła po pro​su po​ka​zać, że Mol​ly De​- va​ney jest ko​bie​tą suk​ce​su, stać ją na mar​ko​we ubra​nia. A że na co dzień ubie​ra się ra​czej wy​god​nie niż ele​ganc​ko to zu​peł​nie inna spra​wa. Nie sza​ta zdo​bi czło​- wie​ka. Ale dla​cze​go znów ma gę​sią skór​kę? Z po​wo​du zmo​czo​nych ciu​chów, zim​ne​go mle​ka czy też pod​eks​cy​to​wa​nia? Roz​my​śla​ła, jak to bę​dzie – miesz​kać u Ju​lia​na. Ma na​dzie​ję, że od​stą​pi jej ja​kiś wol​ny po​kój. Prze​cież wkrót​ce wy​sta​wa, a ona musi jesz​cze do​koń​czyć dwa ob​ra​zy. Gdy sta​nę​li przed bu​dyn​kiem, Ju​lian za​py​tał, czy może jej coś po​ka​zać. Zgo​dzi​- ła się. Edu​ar​do, je​den z por​tie​rów, za​jął się do​star​cze​niem wa​li​zek na dwu​na​ste pię​tro. Ju​lian w tym cza​sie po​pro​wa​dził ją do dru​giej win​dy i na​ci​snął gu​zik z li​- te​rą P. Za​je​cha​li na pod​da​sze, gdzie po otwar​ciu win​dy po​wi​ta​ła ich wiel​ka ja​sna prze​strzeń pen​tho​use’u, z okna​mi od pod​ło​gi po wy​so​ki su​fit. Pach​nia​ło świe​żą far​bą. – Boże, a co to ta​kie​go? – za​wo​ła​ła. Spoj​rzał na nią błysz​czą​cy​mi z dumy ocza​mi. – Tak się skła​da, że tu będą moje biu​ra – od​parł. – Co? „Da​ily” wy​no​si się z cen​trum? Ro​dzi​na Gage’ów po​sia​da​ła naj​le​piej pro​spe​ru​ją​cy kon​cern pra​so​wy sta​nu Tek​sas. Wy​da​wa​li parę ty​tu​łów ga​zet, za​rzą​dza​li kil​ko​ma ka​na​ła​mi te​le​wi​zji ka​- blo​wej i in​for​ma​cyj​ny​mi por​ta​la​mi in​ter​ne​to​wy​mi. Lo​ko​mo​ty​wą ca​łe​go przed​się​- wzię​cia był uka​zu​ją​cy się dru​kiem dzien​nik „San An​to​nio Da​ily”. Już trze​cie po​- ko​le​nie pro​wa​dzi​ło ten biz​nes. Do​tych​czas kon​cern zaj​mo​wał kil​ka bu​dyn​ków w cen​trum mia​sta. – Nie, tyl​ko ja się tu prze​nio​sę, Molls – od​parł Ju​lian po dłuż​szym na​my​śle. Mol​ly za​uwa​ży​ła, że mó​wił to ze smut​kiem. Coś nie​do​bre​go musi się dziać w ro​dzin​nym biz​ne​sie. – Twoi bra​cia o tym wie​dzą, Ju​les? – spy​ta​ła ostroż​nie. – Wkrót​ce się do​wie​dzą. Po​trze​bo​wa​ła kil​ku mi​nut na prze​tra​wie​nie tej szo​ku​ją​cej in​for​ma​cji. Fakt, Ju​- lian za​wsze był bun​tow​ni​kiem, czar​ną owcą. Pa​mię​ta​ła, że kil​ka razy wy​sy​ła​no go za gra​ni​cę, choć nie wie​dzia​ła, co prze​skro​bał. Strasz​nie za nim wów​czas tę​- sk​ni​ła. Bar​dzo czę​sto pła​ka​ła. A te​raz pa​trzy​ła, jak cho​dził po swo​im no​wym biu​rze. Stą​pał po ro​ze​sła​nych na pod​ło​dze pla​sti​ko​wych plan​de​kach, spraw​dzał prze​wo​dy elek​trycz​ne. Dla​cze​- go, u li​cha, chce opu​ścić re​dak​cję po​pu​lar​nej ga​ze​ty i kwit​ną​cą fir​mę wy​daw​ni​- czą? Był w niej sze​fem re​kla​my i PR-u. To naj​lep​szy ka​wa​łek tor​tu. Taka sama pen​- sja i tyle samo kasy z udzia​łów w fir​mie jak w przy​pad​ku bra​ci. Za to dużo mniej​- sza od​po​wie​dzial​ność, cie​kaw​sza pra​ca i wię​cej cza​su na ży​cie ero​tycz​ne i na hob​by w ro​dza​ju pi​lo​to​wa​nia ces​sny czy upra​wia​nia ulu​bio​nych spor​tów. Dla​cze​- go po​rzu​ca „San An​to​nio Da​ily”?

– My​śla​łam, że je​steś szczę​śli​wy, ro​biąc to co do​tych​czas – po​wie​dzia​ła, gdy na​po​tka​ła jego wzrok. Przez chwi​lę pa​trzył przez okno. – Je​stem nie​spe​cjal​nie za​do​wo​lo​ny ze swo​je​go ży​cia, ale to nie zna​czy, że je​- stem nie​szczę​śli​wy. Po​trze​bu​ję tyl​ko zmia​ny. Po​czu​ła się za​wie​dzio​na. Do​pie​ro te​raz dzie​li się z nią tak istot​ną in​for​ma​cją? My​śla​ła, że jest mu bliż​sza… Ale Ju​lian był za​wsze pe​łen re​zer​wy w kwe​stii emo​cji. Stąd nie​któ​rzy po​dej​- rze​wa​li go o ich cał​ko​wi​ty brak. – Od jak daw​na to pla​nu​jesz? – spy​ta​ła. – Od kil​ku lat. A może od po​cząt​ku? – usły​sza​ła. Uśmiech​nął się do niej ze szcze​rym za​do​wo​le​niem. Ona zaś po​czu​ła się roz​- dar​ta. Z jed​nej stro​ny chcia​ła przy​kla​snąć jego pla​nom. Na​resz​cie! Z dru​giej zaś stro​ny po​czu​wa​ła się do lo​jal​no​ści wo​bec resz​ty jego ro​dzi​ny. A im z pew​no​ścią odej​ście Ju​lia​na się nie spodo​ba. Na przy​kład Gar​rett, któ​re​mu od​da​ła dwa ty​go​dnie temu ser​ce, na pew​no bę​- dzie wal​czył z ca​łych sił, by za​trzy​mać Ju​lia​na w fir​mie. To nie​sa​mo​wi​te szczę​ście – mieć na sta​no​wi​sku sze​fa re​kla​my i PR-u oso​bę tak zna​ko​mi​cie uło​żo​ną, a jed​no​cze​śnie nie​co ta​jem​ni​czą, nie​po​spo​li​tą, cha​ry​- zma​tycz​ną. Po odej​ściu Ju​lia​na „Da​ily” może stra​cić na​wet po​ło​wę re​kla​mo​daw​- ców. Za​my​ślo​na snu​ła się po pu​stej prze​strze​ni i omal nie wpa​dła na ścia​nę. – Bę​dziesz mu​siał czymś wy​peł​nić te bia​łe po​wierzch​nie – wy​rwa​ło się jej nie​- spo​dzie​wa​nie. – Wie​dzia​łem, że to po​wiesz – za​chi​cho​tał w od​po​wie​dzi. – Ja​sne, od po​nad dwu​dzie​stu lat wiesz, że nie lu​bię pu​stych ścian. – Skrzy​wi​ła się. Wy​cią​gnął ra​mię i po​gła​dził zmarszcz​kę, jaka po​ja​wi​ła się na jej no​sie. – To na​ma​luj mi tu coś. Ja​kiś mu​ral. Cała ta ścia​na jest do two​jej dys​po​zy​cji. Spoj​rza​ła na bez​kre​sną po​wierzch​nię. – Zwa​rio​wa​łeś? Moje ob​ra​zy już osią​ga​ją pię​cio​cy​fro​we kwo​ty. Taki mu​ral kosz​to​wał​by co naj​mniej sto pięć​dzie​siąt ty​się​cy. Mu​sia​ła​bym mu po​świę​cić kil​ka mie​się​cy. Mu​szę to uzgod​nić z moim wy​staw​cą. Jej wy​staw​ca był nie​gdyś wy​staw​cą Andy’ego War​ho​la. To je​den z naj​bar​dziej ob​rot​nych wła​ści​cie​li ga​le​rii, po​tra​fią​cy sprze​dać na​wet wy​jąt​ko​wo eks​tra​wa​- ganc​kie no​wo​cze​sne dzie​ło. To tak​że je​den z przy​ja​ciół Ju​lia​na. – Zo​staw Black​sto​ne’a w spo​ko​ju. Zga​dzam się na sto pięć​dzie​siąt ty​się​cy. Za​tka​ło ją. – Coś ty? Ju​les, nie mogę cię tak ob​cią​żyć! Czu​ła​bym się, jak​bym ob​ra​bo​wa​ła naj​lep​sze​go przy​ja​cie​la. – To wła​śnie może być za​baw​ne, Molls. Na​ma​luj za te pie​nią​dze coś na​praw​dę pięk​ne​go. Tak pięk​ne​go jak ty. Uśmiech​nął się szar​manc​ko, a jej za​krę​ci​ło się w gło​wie. Czy od wła​śnie za​-

war​te​go nie​sa​mo​wi​cie ko​rzyst​ne​go kon​trak​tu, czy od tego, że na​zwał ją pięk​ną, nie ob​ra​ża​jąc jed​no​cze​śnie jej sty​lu ubie​ra​nia się? Trud​no po​wie​dzieć. – Świet​nie! – za​wo​ła​ła. Zła​pa​ła go za koł​nie​rzyk ko​szu​li i uca​ło​wa​ła w szczę​- kę. – Kie​dy mogę za​cząć? – Choć​by ju​tro – od​parł, krę​cąc szy​ją, jak​by od tego po​ca​łun​ku zła​pał go skurcz. Mol​ly nie mo​gła uwie​rzyć we wła​sne szczę​ście. Taka po​wierzch​nia do za​ma​lo​- wa​nia! Jej pierw​szy mu​ral! Choć i do tej pory nie mo​gła na​rze​kać. Nie​daw​no jej ob​ra​zy po​ja​wi​ły się w pry​wat​nych zbio​rach i w kil​ku po​waż​nych ga​le​riach. Za​li​cza​no ją ostat​nio do gro​na naj​bar​dziej po​pu​lar​nych mło​dych twór​ców. Może te​raz do szczę​ścia w sztu​ce do​łą​czy rów​nież szczę​ście w mi​ło​ści? Oczy​wi​ście dzię​ki po​mo​cy Ju​lia​na. W jego miesz​ka​niu Mol​ly wy​bra​ła dla sie​bie jed​ną z go​ścin​nych sy​pial​ni, urzą​- dzo​ną w pa​ste​lo​wej nie​bie​sko-zie​lo​nej to​na​cji. Usta​wi​ła na pół​kach ko​sme​ty​ki. Zdję​ła wil​got​ne ubra​nie, wzię​ła prysz​nic i prze​bra​ła się w noc​ną ko​szu​lę. Był to fak​tycz​nie sta​ry T-shirt Ju​lia​na, któ​ry jego mat​ka prze​zna​czy​ła nie​gdyś na cha​ry​- ta​tyw​ną zbiór​kę odzie​ży, a ona ukrad​kiem wy​cią​gnę​ła ze ster​ty sta​rych ciu​chów. Ju​lian tego na pew​no nie pa​mię​ta. Wy​szła na ko​ry​tarz, by mu po​wie​dzieć do​bra​noc. Mia​ła na​dzie​ję, że za​pro​po​- nu​je jej wspól​ne obej​rze​nie ja​kie​goś fil​mu, jed​nak drzwi jego sy​pial​ni były za​- mknię​te. Roz​cza​ro​wa​na wró​ci​ła do łóż​ka. Sen nie przy​cho​dził, przez kil​ka go​- dzin ga​pi​ła się bez​myśl​nie w prze​strzeń. My​śla​ła o Gar​ret​cie. O jego ciem​nych wło​sach, gra​fi​to​wych oczach, czar​nych rzę​sach. I o tym, jak – o mój Boże – po​ca​ło​wał ją dwa ty​go​dnie temu. Nie spo​sób za​po​mnieć ta​kie​go po​ca​łun​ku. Ze snem moż​na się więc po​że​gnać. Tam​te​go wie​czo​ru sta​ły z Kate na ta​ra​sie re​zy​den​cji Gage’ów, pa​trząc na ko​- ro​wód prze​bie​rań​ców. – Wiesz, chy​ba chcę zo​stać sta​rą pan​ną – po​wie​dzia​ła w pew​nym mo​men​cie Mol​ly, a Kate się ro​ze​śmia​ła. – Co ty mó​wisz? Je​steś ślicz​na, każ​dy fa​cet bę​dzie szczę​śli​wy, mo​gąc cię po​ślu​- bić. – Moż​li​we, ale mnie ża​den fa​cet nie od​po​wia​da – od​rze​kła Mol​ly, po​ka​zu​jąc sio​strze zdję​cie bra​ci Gage’ów na wy​świe​tla​czu iPho​ne’a. Sza​ro​oki po​waż​ny Lan​don, ciem​no​wło​sy do​stoj​ny Gar​rett i Ju​lian, bóg sek​su, jej ulu​bie​niec. No, ten to na pew​no nie na​da​je się na męża… – Chy​ba cię ro​zu​miem – po​wie​dzia​ła Kate, tę​sk​nym wzro​kiem wpa​tru​jąc się w fo​to​gra​fię. Nie​ła​two jej było od​gry​wać wo​bec młod​szej Mol​ly rolę sio​stry i mat​ki jed​no​- cze​śnie. Kie​dy zo​sta​ły same, była prze​cież za​le​d​wie na​sto​lat​ką. Wpraw​dzie mat​- ko​wa​ła im Ele​anor Gage, ale to była su​ro​wa ko​bie​ta. A dziew​czyn​kom trud​no było dys​ku​to​wać z oso​bą, któ​ra za​pew​nia​ła im byt. To​też Mol​ly szu​ka​ła cie​pła i opar​cia je​dy​nie w star​szej sio​strze, zwłasz​cza gdy Ju​lian dłu​go prze​by​wał za

gra​ni​cą. Może przez to Kate nie uło​ży​ła so​bie ży​cia? Nie mia​ła męża ani dzie​ci? – Ty też za​słu​gu​jesz na ko​goś war​to​ścio​we​go – szep​nę​ła Mol​ly. – No to chodź, może ko​goś znaj​dzie​my – uśmiech​nę​ła się do niej Kate i prze​- szła do sali, gdzie od​by​wał się bal. Mol​ly wsty​dzi​ła się okrop​ne​go jej zda​niem ko​stiu​mu. Ju​lian ka​zał jej się prze​- brać za dziew​kę z karcz​my. W cia​snym gor​se​cie eks​po​nu​ją​cym biust czu​ła się jak gwiaz​da por​no. Po​wie​dzia​ła więc sio​strze, że za​raz do niej do​łą​czy, ale nie mia​ła ta​kie​go za​mia​ru. Zo​sta​ła na ta​ra​sie, gdzie było ciem​no i mo​gła do woli od​- dy​chać wo​nią ogro​du. Przy ba​lu​stra​dzie ktoś stał, a po​tem ru​szył w jej kie​run​ku. Zor​ro? Upiór w ope​rze? Kto​kol​wiek to był, wy​glą​dał świet​nie. Cały w czer​ni – pe​le​ry​na, ma​ska na gór​- nej czę​ści twa​rzy przy​kry​wa​ją​ca rów​nież wło​sy, czar​ne buty. No i ten uśmiech… To pew​nie Ju​lian, nikt inny tak się nie uśmie​cha. Jak głod​ny wilk. Aż chcia​ło​by się być tym ja​gnię​ciem, któ​re za chwi​lę po​żre. Do​strze​gła, że gapi się na jej de​kolt i po​czu​ła, jak po jej wnę​trzu roz​le​wa się prze​dziw​ne cie​pło. – No, no, no… – mru​czał gru​bym gło​sem, zbli​ża​jąc się. Chy​ba za dużo wy​pił. Zu​peł​nie nie jak Ju​lian… Uśmiech​nął się z uzna​niem. W ręce trzy​mał drin​ka, a gdy uniósł go do ust, Mol​ly za​uwa​ży​ła, że kie​li​szek jest pu​sty. Za​klął pod no​sem, po​krę​cił gło​wą i od​- wró​cił się do wyj​ścia, mru​cząc, że chy​ba zwa​rio​wał. – Nie zo​sta​wisz mnie tu sa​mej, praw​da? – za​wo​ła​ła za nim fi​glar​nie. Za​trzy​mał się, po czym od​wró​cił, od​sta​wił kie​li​szek i za​czął za​głę​biać w mrok, w któ​rym się schro​ni​ła. Już się nie uśmie​chał. Coś w jego na​pię​tej po​sta​wie spo​wo​do​wa​ło, że ser​ce za​- czę​ło jej wa​lić jak sza​lo​ne. Szyb​ciej i szyb​ciej. Spo​sób, w jaki ten czło​wiek się po​ru​szał, bu​dził jej strach. To chy​ba nie jest Ju​lian… – Co…? – za​czę​ła. Przy​cią​gnął ją tak gwał​tow​nie, że otwo​rzy​ła usta ze zdu​mie​nia. Jed​nym ru​- chem od​su​nął jej ręce i zbli​żył twarz. Mol​ly wstrzy​ma​ła od​dech. Było bar​dzo ciem​no. Nie wi​dzia​ła oczu ta​jem​ni​cze​go nie​zna​jo​me​go, ale czu​ła ich prze​ni​kli​we jak la​ser spoj​rze​nie głę​bo​ko w środ​ku. Ser​ce w niej za​trze​po​ta​- ło, gdy fa​cet wy​dał z sie​bie nie​ar​ty​ku​ło​wa​ny dźwięk, ro​dzaj dud​nią​ce​go jęku. Coś tak mę​skie​go, że nogi się pod nią ugię​ły. Do​tknął jej usta​mi. Lek​ko, wła​ści​- wie to było mu​śnię​cie. Ale Mol​ly po​czu​ła eks​plo​zję po​żą​da​nia. Każ​dą ko​mór​kę jej cia​ła ogar​nę​ło na​gle nie​zwy​kłe cie​pło. Roz​chy​li​ła usta, z któ​rych wy​rwał się ci​chy jęk. Za​wsty​dzi​ła się, ale jemu to się chy​ba spodo​ba​ło. Przy​warł war​ga​mi do jej ust. Ca​ło​wał ją za​bor​czo, a jej cia​ło ogar​nę​ła roz​kosz. Ser​ce biło jej tak, jak​by chcia​ło wy​sko​czyć z pier​si i po​szy​bo​wać w ko​smos. Jego pal​ce wbi​ły się w jej po​- ślad​ki, przy​cią​gał ją do sie​bie co​raz sil​niej. Bli​żej i bli​żej. Wci​snął jej ję​zyk

w usta, mru​cząc bło​go. Pach​niał wi​nem i Mol​ly bły​ska​wicz​nie po​czu​ła się pi​ja​na. Pi​ja​na nim, zwa​rio​- wa​na na jego punk​cie. Po​że​ra​li się na​wza​jem, cał​kiem do​słow​nie. Za​czął pie​ścić jej ra​mio​na, a ona my​śla​ła, że za chwi​lę umrze. Choć ni​g​dy jesz​cze nie czu​ła się tak oży​wio​na, tak ści​śle ze​spo​lo​na z ja​ką​kol​wiek ludz​ką isto​tą. Jak​by na​gle za​lał ich po​top, a ona pła​wi​ła się w naj​roz​kosz​niej​szych od​czu​- ciach. Na na​gim ra​mie​niu po​czu​ła do​tknię​cie me​ta​lu. Pier​ścień? Otwo​rzy​ła oczy i na​gle zda​ła so​bie spra​wę, że męż​czy​zną, któ​ry ją ca​łu​je, jest… Gar​rett? Jak to moż​li​we? On? Za​wsze taki opie​kuń​czy? Wy​da​wać by się mo​gło, że ni​g​dy nie do​tknął jej na​wet jed​nym pal​cem, a tu… Ju​lian to co in​ne​go, czę​sto ją gła​skał, kle​pał. A Gar​- rett tyl​ko w ra​zie ko​niecz​no​ści – gdy trze​ba było ją po​cie​szyć, albo pod​trzy​mać za ło​kieć, by nie upa​dła. I każ​de​mu z tych rzad​kich przy​pad​ków to​wa​rzy​szył me​- ta​licz​ny do​tyk pier​ście​nia, któ​ry no​sił. Te​raz też. Ca​ło​wał ją, jak​by miał za​miar zjeść żyw​cem, a na pal​cu dło​ni, któ​ra na​mięt​nie pie​ści​ła jej ra​mię, gła​dzi​ła oboj​czyk i de​kolt, dało się wy​czuć pier​- ścień, jak znak fir​mo​wy. Wy​mam​ro​tał coś, ale bi​cie jej ser​ca za​głu​sza​ło wszyst​kie inne dźwię​ki. Jego głos za​brzmiał obco i szorst​ko. Mol​ly na​gle zda​ła so​bie spra​wę, że oto męż​czy​- zna, któ​re​go – po​dob​nie jak po​zo​sta​łych bra​ci Gage’ów – przez całe ży​cie uwa​- ża​ła za nie​ty​kal​ne​go, zlek​ce​wa​żył do​tych​cza​so​we za​ka​zy. Ca​ło​wał ją tak, jak​by od siły tego po​ca​łun​ku za​le​ża​ło całe jego ży​cie. Nogi ugię​ły się pod nią. Mu​sia​ła się o nie​go oprzeć, a jed​no​cze​śnie usi​ło​wa​ła rzu​cić okiem na fe​ral​ny pier​ścień. Tak, zga​dza się. Pla​ty​no​wa ob​ręcz i oko z błę​kit​na​we​go bry​lan​tu. Ta​kie coś Gar​rett za​wsze nosi na pal​cu. A więc to on tak bez​wstyd​nie ści​ska te​raz jej pierś. I robi to bar​dzo do​brze, jego do​tyk jest nie​sa​mo​wi​cie pod​nie​ca​ją​cy. Po​czu​ła cie​pło na​wet mię​dzy uda​mi. Jęk​nął ża​ło​śnie, czu​jąc, że ona, zszo​ko​wa​na, sztyw​nie​je w jego ra​mio​nach. Nie ba​cząc na to, przy​ci​snął ją do sie​bie jesz​cze moc​niej. Nie mógł ode​rwać się od jej ust, jak​by był w nich ukry​ty po​tęż​ny ma​gnes. – Ciii… – usły​sza​ła na​gle. Uspo​ka​jał ją jak dzi​kie zwie​rząt​ko. Tu​lił jak bez​cen​- ny skarb. Wsu​nął ko​la​no mię​dzy jej uda, by je roz​chy​lić. Wpraw​ną dłoń skie​ro​wał tam, gdzie mię​dzy ko​ron​ka​mi nie​zli​czo​nych ha​lek ona wła​śnie wil​got​nia​ła. Cie​pło jego pal​ców prze​ni​ka​ło bie​li​znę. Chcia​ła te​raz tyl​ko tego cie​pła, przy​jem​no​ści, emo​- cji. – Och – wes​tchnę​ła, a jej cia​ło za​sty​gło w ocze​ki​wa​niu. Jego pal​ce po​wo​li kre​- śli​ły kół​ka wo​kół jej czu​łe​go miej​sca. Nie mo​gła uwie​rzyć, że to się dzie​je na​- praw​dę. Czu​ła coś w ro​dza​ju go​rą​cych i świe​tli​stych wy​ła​do​wań at​mos​fe​rycz​- nych. Do​ty​kał jej, jak​by na​le​ża​ła do nie​go. Jak​by wie​dział o niej wszyst​ko, jak​by ją ko​chał. Nie spo​dzie​wa​ła się aż ta​kiej re​ak​cji ze swo​jej stro​ny.

Ni​g​dy nie czu​ła w sto​sun​ku do męż​czyzn z rodu Gage’ów żad​ne​go ro​man​tycz​- ne​go uczu​cia. To byli jej opie​ku​no​wie, pra​wie bra​cia, jak mó​wi​ła Kate. Kom​plet​- nie poza za​się​giem, nie​do​stęp​ni. Ale ten… Ten jej pra​gnął i naj​wi​docz​niej miał za nic to, co mówi Kate. Czy kto​kol​wiek inny. A Mol​ly nie zda​wa​ła so​bie spra​wy, że jest w sta​nie aż do tego stop​nia za​po​- mnieć się w jego ra​mio​nach. Jej cia​ło było te​raz ku​kieł​ką w rę​kach ar​ty​sty lal​ka​rza. Nie po​tra​fi​ła po​wstrzy​- mać chra​pli​wych dźwię​ków, gdy bez​wied​nie po​da​wa​ła mu jak na tacy swo​je cia​- ło. Jej wnę​trze dy​go​ta​ło i skrę​ca​ło się jak ty​siąc sprę​żyn. Strach mie​szał się w jej ser​cu z tę​sk​no​tą i pra​gnie​niem. Jęk​nął i na​chy​lił się do jej ucha, gry​ząc je lek​ko. Głę​bo​kie dźwię​ki, ja​kie przy tym wy​da​wał, po​ru​sza​ły ko​niusz​ki jej ner​wów. Jego żar​łocz​ne usta wę​dro​wa​ły te​raz wzdłuż jej szyi, a go​rą​ce pal​ce mi​strzow​sko po​czy​na​ły so​bie z miej​scem mię​dzy no​ga​mi. Wie​dzia​ły, gdzie do​tknąć, gdzie do​ci​snąć. I wte​dy sta​ła się rzecz naj​gor​sza. Mol​ly nie mo​gła jej po​wstrzy​mać. Eks​plo​do​- wa​ła. Ni​g​dy wcze​śniej nie prze​ży​ła or​ga​zmu. Chcia​ło się jej krzy​czeć. Za​wsty​- dzo​na, ode​pchnę​ła go, szep​cząc go​rącz​ko​wo: – Nie do​ty​kaj mnie. Nie od​zy​waj się do mnie! To się nie mo​gło stać! Tego nie było! Ze​rwa​ła z twa​rzy swo​ją idio​tycz​ną ma​secz​kę, od​rzu​ci​ła ją i wy​bie​gła. Na​stęp​ne​go dnia Gar​rett uda​wał, że nic się nie sta​ło. Do​kład​nie tak, jak mu na​ka​za​ła. Chcia​ła po​roz​ma​wiać o tym z Ju​lia​nem, ale ten le​czył gi​gan​tycz​ne​go kaca i był w kiep​skim na​stro​ju. Tłu​mi​ła więc to wszyst​ko w so​bie przez kil​ka​na​- ście dni. Ale dłu​żej się nie dało. Zo​sta​ła sek​su​al​nie roz​bu​dzo​na i trze​ba było coś z tym zro​bić. Choć​by po​pła​kać so​bie w łóż​ku, ci​chut​ko, w sa​mot​no​ści. Dla​cze​go to się sta​ło? Dla​cze​go on ją po​ca​ło​wał? Dla​cze​go w porę go nie ode​pchnę​ła? Dla​cze​go nie może tego wszyst​kie​go prze​żyć jesz​cze raz? Gar​rett ujaw​nił swo​je uczu​cia. Pod​da​ła się im, ale na ko​niec stchó​rzy​ła. Ża​ło​wa​ła, że nie dała mu do zro​zu​mie​nia, jak bar​dzo było jej do​brze z tymi do​- ty​ka​mi i po​ca​łun​ka​mi. Bo te​raz była prze​ko​na​na, że od​na​la​zła swo​ją dru​gą po​ło​- wę. Roz​pacz​li​wie pra​gnę​ła znów z nim być. Prze​ły​ka​ła łzy, mię​to​sząc po​dusz​kę. W koń​cu po​ło​ży​ła się na brzu​chu. – Śpij, Mol​ly – mó​wi​ła do sie​bie. – A ju​tro Gar​rett się prze​ko​na, co utra​cił. Ale te sło​wa tyl​ko uświa​do​mi​ły jej, że to ona na wła​sne ży​cze​nie utra​ci​ła oka​- zję, któ​ra może się nie po​wtó​rzyć. Ju​lian do​brze wie​dział, dla​cze​go nie może spać, dla​cze​go czu​je się tak dziw​nie i dla​cze​go ży​cie jest ostat​nio ta​kie okrop​ne. To wszyst​ko wina Mol​ly De​va​ney. Ta dziew​czy​na do​pro​wa​dza go do sza​leń​stwa. Naj​pierw wy​sko​czy​ła z tym Gar​ret​tem, a te​raz śpi za ścia​ną, przez co on wier​ci się nie​spo​koj​nie w łóż​ku, sfru​stro​wa​ny do gra​nic moż​li​wo​ści.

Dziś pa​da​ło. Gdy przy​je​cha​li do nie​go, Mol​ly była cała mo​kra. Nie po​wi​nien był wte​dy na nią pa​trzeć, ale za​bra​kło mu sil​nej woli. Te​raz przed ocza​mi tań​- czy​ły mu jej kształt​ne pier​si, z na​prę​żo​ny​mi, wi​docz​ny​mi przez wil​got​ny ma​te​riał sut​ka​mi. A kie​dy nie​spo​dzie​wa​nie po​ca​ło​wa​ła go w po​dzię​ce za za​mó​wie​nie mu​- ra​lu, mu​siał uru​cho​mić wszyst​kie siły, by się po​wstrzy​mać przed po​chwy​ce​niem jej w ra​mio​na i ca​ło​wa​niem… I te wi​śnie z kok​taj​lu… Wiel​ki Boże, jak ona je słod​ko roz​gry​za​ła! Jak to się sta​ło, że tam, w sa​mo​cho​dzie, nie chwy​cił jej twa​rzy w dło​nie i nie wy​ssał z ust każ​dej z tych nie​szczę​snych wi​sie​nek. La​ta​mi wzra​stał w prze​ko​na​niu, że je​dy​na dziew​czy​na, któ​rej pra​gnie i któ​rą sza​nu​je, nie jest dla nie​go. Była do​bra, czy​sta i mą​dra. Miał trzy​mać się od niej z dala. Chro​nić ją. A te​raz do​szło do tego, że ona pra​gnie Gar​ret​ta. Jego bra​ta. Na samą myśl o tym po​czuł mdło​ści. Boże, to prze​cież nie​wy​obra​żal​ne! Gdy mu o tym po​wie​dzia​ła, my​ślał, że go wpusz​cza w ma​li​ny, że chce wzbu​dzić w nim za​zdrość. Za​wsze był pe​wien, że je​śli Mol​ly za​ko​cha się w któ​rym​kol​wiek z bra​ci Gage’ów, wy​bór pad​nie na nie​go i tyl​ko na nie​go. Na in​nych na​wet nie spoj​rza​ła. Cała ro​dzi​na była prze​ko​na​na, że on się po​do​ba Mol​ly. Mat​ka, Lan​don, Gar​- rett, Kate… Pa​mię​tał te nie​zli​czo​ne ka​za​nia. „Mu​sisz być dla niej do​bry.” „Masz ją sza​no​wać, łapy przy so​bie!” No to sza​no​wał. I był grzecz​nym chłop​cem. To było pie​kło. Ból w pa​chwi​nie, ile​kroć się uśmiech​nę​ła. Nie, to nie mia​ło nic wspól​ne​go z przy​jaź​nią. A jesz​cze mniej z bra​ter​stwem. La​ta​mi ma​rzył o niej. Gdy się​gnął po pierw​szą w ży​ciu ko​bie​tę – jed​ną spo​śród wie​lu chęt​nych – za​miast roz​ko​szy po​czuł ból. My​ślał, że czę​sty seks ule​czy go z tę​sk​no​ty. Ale nic z tego – z każ​dą za​li​czo​ną ko​bie​tą bar​dziej pra​gnął Mol​ly. Bo żad​na z przy​god​nych mi​ło​stek nie była nią. Żad​na nie mo​gła się na​wet z nią rów​nać. Te​raz chciał po​sta​wić wszyst​ko na jed​ną kar​tę. Miał taki plan: udo​wod​ni mat​- ce i bra​ciom, że da so​bie radę bez nich. Do​wiódł już, że ni​g​dy nie skrzyw​dził Mol​ly, a więc na nią za​słu​gu​je. Te​raz miał po​ka​zać, że zro​bi wszyst​ko, by ją zdo​- być. Na​wet, je​śli bę​dzie trze​ba, ze​rwie wszel​kie kon​tak​ty z ro​dzi​ną. Je​śli Mol​ly ma się zwią​zać z męż​czy​zną, to bę​dzie nim on, Ju​lian. Czy to się komu po​do​ba, czy nie. A tym​cza​sem Mol​ly… Musi jej te​raz po​ka​zać, że to on jest tym je​dy​nym. Do​koń​czyć to, co roz​po​czął w nocy, gdy trwał bal ma​sko​wy.

ROZDZIAŁ CZWARTY Było już do​brze po pół​no​cy, a wspo​mnie​nie po​ca​łun​ku Gar​ret​ta i emo​cje zwią​- za​ne z fak​tem, że no​cu​je Ju​lia​na, wciąż nie po​zwa​la​ły jej za​snąć. Mol​ly wsta​ła z łóż​ka i na bo​sa​ka po​drep​ta​ła do kuch​ni. Może znaj​dzie coś ła​god​nie usy​pia​ją​- ce​go, wa​le​ria​nę lub ru​mia​nek? Za​miast tego zna​la​zła wspa​nia​le zbu​do​wa​ne​go pół​na​gie​go fa​ce​ta. No, te​raz to już na pew​no nie za​śnie do rana. Ju​lian, po​chy​lo​ny, za​glą​dał do lo​dów​ki, a Mol​ly ser​ce za​mar​ło w pier​si. Świa​tło wy​do​by​wa​ją​ce się z wnę​trza lo​dów​ki wspa​nia​le pod​kre​śla​ło każ​dy szcze​gół rzeź​by jego nad​zwy​czaj​ne​go cia​ła. Tak, to jest Ju​lian John Gage. Sek​sow​ny play​boy, nie​bez​piecz​ny sa​miec. Na pew​no nie nie​win​ny przy​ja​ciel dzie​cin​nych lat. Do​sta​ła go​rącz​ki na samą myśl, że na miej​scu Ju​lia​na po​wi​nien znaj​do​wać się, rów​nież pra​wie nagi, Gar​rett. Gar​rett z jej nie​daw​nych ma​rzeń i ro​jeń o po​ca​- łun​kach. Hor​mo​ny nie słu​cha​ją ro​zu​mu. Zro​zu​mia​ła to, gdy na ca​łym cie​le po​czu​ła go​- rą​ce ukłu​cia nie​wi​dzial​nych mi​nia​tu​ro​wych szpi​le​czek. Z tru​dem po​wstrzy​my​wa​ła się przed mu​śnię​ciem pal​ca​mi mię​śni ple​ców Ju​lia​- na, przed zba​da​niem ich struk​tu​ry, ukła​du włó​kien. Przez chwi​lę wma​wia​ła so​- bie, że to skrzy​wie​nie za​wo​do​we, za​chwyt ma​lar​ki na wi​dok pięk​na. Ale to nie było ano​ni​mo​we pięk​no. To był Ju​lian John. Jak​że chęt​nie do​tknę​ła​by jego ust i spraw​dzi​ła, na czym po​le​ga ich ma​gicz​na wła​dza. Po​ca​ło​wa​ła​by go na​- wet, by spraw​dzić, czy pa​mięć jej nie za​wo​dzi… Mol​ly, ty roz​pust​ni​co, wszyst​ko ci się po​my​li​ło. Prze​cież ko​chasz Gar​ret​ta! – skar​ci​ła się w my​ślach. Z tru​dem prze​łknę​ła śli​nę. Czy na​praw​dę chcia​ła na​pa​sto​wać Ju​lia​na w jego wła​snej kuch​ni? Co, u li​cha, się z nią dzie​je? Prze​cież nie może się bez koń​ca uspra​wie​dli​wiać, że tam​ta ma​ska​ra​da prze​- wró​ci​ła jej ży​cie do góry no​ga​mi! Cią​gle my​śli o ca​ło​wa​niu, do​ty​kach, piesz​czo​- tach, pra​gnie​niach. Gar​rett obu​dził w niej świa​do​mą swe​go cia​ła ko​bie​tę i od tego mo​men​tu ona prze​sad​nie re​agu​je na wi​dok każ​de​go roz​ne​gli​żo​wa​ne​go męż​czy​zny. Na​wet Ju​lia​na. Ciesz się, Gar​rett. Zro​bi​łeś ze mnie nim​fo​man​kę. Tego chcia​łeś? – po​my​śla​ła. – Za​po​mnia​łeś, że masz go​ścia? – za​py​ta​ła na głos. – Cho​le​ra, Mol​ly, my​śla​łem, że śpisz. – Lu​dzie cho​rzy na bez​sen​ność nie śpią, Ju​les. Po​win​na te​raz wró​cić do sy​pial​ni jak​by ni​g​dy nic. W koń​cu dla ar​tyst​ki wi​dok na​gie​go cia​ła to chleb po​wsze​dni. Co naj​wy​żej może po​wie​dzieć, że przy​szła tu

po​szu​kać zió​łek. – Na​pij się mle​ka, mnie za​wsze po​ma​ga. – Wy​cią​gnął w jej kie​run​ku kar​ton, z któ​re​go już zdą​żył wy​pić kil​ka ły​ków. Przy​tknę​ła war​gi do miej​sca, któ​re​go przed chwi​lą do​ty​ka​ły jego usta. – Za zim​ne – po​wie​dzia​ła, od​da​jąc mu kar​ton i sta​ra​jąc się za wszel​ką cenę nie za​uwa​żać jego ma​syw​ne​go, a jed​no​cze​śnie je​dwa​bi​ście gład​kie​go tor​su. Ju​lian wy​pro​sto​wał się, a ona po raz pierw​szy od​czu​ła, że jest taki… wiel​ki, groź​ny. Taki mę​ski. – Wra​cam do łóż​ka – oświad​czył, cho​wa​jąc mle​ko do lo​dów​ki. – Mogę po​ło​żyć się z tobą? – wy​rwa​ło się Mol​ly. Wie​dzia​ła, że sa​mot​na noc bę​dzie dla niej kosz​ma​rem. Na​wie​dzi ją fa​cet w ma​sce. I Ju​lian w sli​pach z bia​łej ba​weł​ny. Tak bar​dzo chcia​ła obej​rzeć ra​zem z nim film, wtu​lić się w nie​go i na​resz​cie za​snąć. Po​czuć się bez​piecz​nie, jak w dzie​ciń​stwie. W koń​cu od cze​go są przy​ja​cie​le? – Nie – uciął Ju​lian, nie pa​trząc na nią. – Ju​les, nie bądź głu​pi. – Nie kła​dę się do łóż​ka z ko​bie​tą, z któ​rą nie sy​piam. – Ale ja to nie ko​bie​ta. Je​stem Mol​ly. – No wła​śnie. – Po pro​stu włóż ja​kieś spodnie, ja przy​nio​sę swo​ją po​dusz​kę… Nie bądź taki! Za​pa​dło mil​cze​nie, po czym Ju​lian od​da​lił się ko​ry​ta​rzem. – Do​bra​noc, Molls! – rzu​cił. Mol​ly, prze​kli​na​jąc go, wdra​pa​ła się na swo​je łóż​ko. Do rana nie zmru​ży​ła oka. Na​stęp​na noc nie była wie​le lep​sze, trze​cia też nie. Fa​cet nie da​wał się na​mó​- wić na wspól​ne span​ko. Dzi​wi​ło ją to, ale jesz​cze bar​dziej była roz​cza​ro​wa​na, że Gar​rett nie prze​ja​wiał naj​mniej​szej chę​ci uda​rem​nie​nia jej „związ​ku” z Ju​lia​- nem. Za​ko​cha​ny tak się nie za​cho​wu​je! Gar​rett jest tym spo​śród trzech bra​ci, któ​ry naj​moc​niej stą​pa po zie​mi. Może więc po​trze​bu​je do​dat​ko​wych bodź​ców, by wła​ści​wie za​re​ago​wać? Mol​ly fan​ta​zjo​wa​ła na te​mat sek​sow​nych ciu​chów, któ​re mo​gły​by zwró​cić jego uwa​gę. Może wło​żyć zno​wu ten ko​stium karcz​mar​ki, by mu się przy​po​mnieć? Ale jaka dziew​czy​na o zdro​wych zmy​słach chcia​ła​by no​sić coś ta​kie​go? Żad​na. Z wy​jąt​kiem oczy​wi​ście Mol​ly De​va​ney. I to tyl​ko na wy​raź​ne żą​da​nie Ju​lia​na. Siód​me​go po​ran​ka w domu Ju​lia​na do​szła do wnio​sku, że nie​po​trzeb​nie się za​- mę​cza. Nie śpi po no​cach, prze​pra​co​wu​je się, ma​lu​jąc mu​ral. Czy aby nie prze​- sa​dzi​ła z tym za​an​ga​żo​wa​niem w nowy „zwią​zek”? W do​dat​ku pra​wie nie wi​du​je Gar​ret​ta, za to nie​mal cały czas spę​dza z Ju​lia​nem Joh​nem. Gdy​by jesz​cze czę​ściej ze​chciał tkwić pół​na​go przed otwar​tą lo​dów​ką… Cho​ciaż sia​da​nie rano do śnia​da​nia w luź​no tka​nych lnia​nych spoden​kach ścią​- ga​nych sznur​kiem też było nie​złe. Pra​wie wszyst​ko było przez nie wi​dać. Mol​ly czu​ła się wte​dy, jak​by ku​pi​ła so​bie i od​pa​ko​wa​ła ba​to​nik, któ​re​go nie może zjeść.

Jego sam​czość przy​tła​cza​ła, była wszech​obec​na. Nie po​zwa​la​ła na spo​koj​ny sen. Przy śnia​da​niu Ju​lian czy​tał ga​ze​tę, a Mol​ly prze​rzu​ca​ła prze​sył​ki re​kla​mo​we. Śmiał się, że jest je​dy​ną zna​ną mu oso​bą, któ​ra je oglą​da. Po​tem Mol​ly za​zwy​- czaj wsta​wa​ła, by do​lać so​bie kawy. Ła​pa​ła go wów​czas na ga​pie​niu się na jej wy​sta​ją​ce spod T-shir​ta nogi. Ni​g​dy nie czu​ła się bar​dziej świa​do​ma swej ko​bie​- co​ści, niż gdy z fi​li​żan​ką w dło​ni wra​ca​ła do sto​łu, a on z po​dzi​wem śle​dził każ​dy jej krok. Dziś Ju​lian wró​cił do swo​je​go ulu​bio​ne​go te​ma​tu za​cze​pek: jej wy​glą​du. Tym ra​zem jed​nak nie wy​śmie​wał ubrań. Po​wie​dział coś o wie​le bar​dziej… in​tym​ne​- go. – Wiesz, bez żad​nej pla​my z far​by na cie​le wy​glą​dasz jak goła – rzu​cił z we​so​- łym bły​skiem w oku. Goła? Nie wie​dzia​ła, dla​cze​go żo​łą​dek skur​czył się jej na​gle bo​le​śnie. Myśl, że mógł​by ją oglą​dać nagą, spo​wo​do​wa​ła za​męt. Po​ma​cha​ła mu na po​że​gna​nie nie​- co oszo​ło​mio​na. Wie​czo​rem szy​ko​wa​ła się pa​ra​pe​tów​ka u Lan​do​na i jego żony Beth. Byli parą od dwóch lat, ale ja​koś za​nie​dba​li te wszyst​kie ry​tu​ały w ro​dza​ju mie​sią​ca mio​- do​we​go i tak da​lej. Nie mie​li na to cza​su. Wła​ści​wie ich ślub było ro​dza​jem kon​- trak​tu – Lan​do​no​wi po​mógł w roz​wo​ju biz​ne​su, a Beth mo​gła dzię​ki po​zy​cji mę​- żat​ki od​zy​skać opie​kę nad sy​nem z pierw​sze​go mał​żeń​stwa, Da​vi​dem. Do​pie​ro póź​niej za​ko​cha​li się w so​bie na za​bój i te​raz byli jed​nym z naj​lep​szych mał​- żeństw, ja​kie zna​ła Mol​ly. Dziś wie​czo​rem Ju​lian i Mol​ly mie​li wy​stą​pić po raz pierw​szy na fo​rum ro​dzin​- nym jako para. Gar​rett zo​ba​czy ich ra​zem i zo​rien​tu​je się, ja​kim był idio​tą, wy​pusz​cza​jąc Mol​ly z rąk. Musi więc wy​glą​dać olśnie​wa​ją​co. Po​je​cha​ła do domu, do Kate, prze​brać się. W pro​gu po​wi​tał ją za​pach cy​na​mo​nu, kar​da​mo​nu i in​nych do​mo​wych aro​ma​tów. Ser​ce ści​snę​ło się jej na wi​dok przy​tul​ne​go miesz​kan​ka, ja​kie z sio​strą zaj​mo​wa​- ły. Na​wet jej sta​ry plu​szo​wy miś tkwił wciąż wśród ko​lo​ro​wych po​du​szek, pod lam​pą od Tif​fa​ny’ego. Po zim​nym ka​wa​ler​skim wnę​trzu, w ja​kim prze​by​wa​ła pra​wie ty​dzień, tu na​- resz​cie po​czu​ła się u sie​bie. Po​sta​no​wi​ła, że prze​wie​zie do Ju​lia​na kil​ka ró​żo​- wych po​du​szek, by ocie​plić jego miesz​ka​nie. No i obo​wiąz​ko​wo za​bie​rze swo​ją ulu​bio​ną mie​szan​kę ziół na sen. – Co u cie​bie sły​chać? Kate sta​ła obok ku​chen​ki w swo​im nie​śmier​tel​nym far​tusz​ku, z po​waż​ną miną. Wło​sy za​wią​za​ła w koń​ski ogon. Jak zwy​kle czymś za​ję​ta, wul​kan ener​gii. – Przy​je​cha​łam za​brać tro​chę ciu​chów. Do sa​mo​cho​du Ju​lia​na nie zmie​ści​ło się zbyt wie​le. Kate nie zmie​ni​ła wy​ra​zu twa​rzy. Mol​ly chcia​ła ją uści​snąć, ale bar​dzo trud​no przy​tu​lić ko​goś, kto trzy​ma w ręku gar​nek.

Ro​zej​rza​ła się po ku​chen​nym bla​cie i zgar​nę​ła do pa​pie​ro​wej tor​by kil​ka sma​- ko​wi​cie wy​glą​da​ją​cych muf​fi​nów. Za​bie​rze je do Ju​lia​na. – Dla​cze​go mi to ro​bisz? Te ba​becz​ki mia​łam za​nieść na przy​ję​cie do Lan​do​na. To​bie ju​tro upie​kę inne, okej, Moo? – za​py​ta​ła Kate znie​cier​pli​wio​nym to​nem. – W po​rząd​ku – burk​nę​ła Mol​ly, zwra​ca​jąc sio​strze to​reb​kę z ciast​ka​mi. Chcia​ła wyjść, ale coś ją za​sta​no​wi​ło. Spoj​rza​ła w nie​bie​skie, po​dob​ne do jej wła​snych, oczy Kate. Za​wsze były z sobą bar​dzo bli​sko. Obie były uta​len​to​wa​ne ar​ty​stycz​nie. Mol​ly po​tra​fi​ła w od​osob​nie​niu pra​co​wać ca​ły​mi mie​sią​ca​mi nad swo​imi ob​ra​za​mi. W ten spo​sób ra​dzi​ła so​bie z lę​ka​mi. Kate wo​la​ła pra​cę wśród lu​dzi i dla lu​dzi. Ko​niec koń​ców mia​ły dla sie​bie na​wza​jem co​raz mniej cza​su. Kate za​wsze wspie​ra​ła Mol​ly, była jed​nak dys​kret​ną opie​kun​ką. I być może z tego po​wo​du pra​wie w ogó​le nie roz​ma​wia​ły na te​ma​ty mę​sko-dam​skie. Zu​peł​- nie jak​by jed​na przed dru​gą chcia​ła uda​wać, że fa​ce​ci dla nich nie ist​nie​ją. A może na​praw​dę nie ist​nie​li? W koń​cu ich re​la​cje z brać​mi Gage’ami były tak bli​skie, że może dla in​nych męż​czyzn nie było w ich ży​ciu miej​sca? Dla Mol​ly przy​jaźń z Ju​lia​nem war​ta była stu ro​man​sów z in​ny​mi fa​ce​ta​mi. Nie od​czu​wa​ła tu żad​nych bra​ków. Aż do owe​go wie​czo​ru, kie​dy to jego brat po​ka​- zał jej, jak bar​dzo jest upra​gnio​na… Za​słu​gu​je na mi​łość męż​czy​zny, ale jak po​wie​dzieć o tym Kate? Prze​cież uda​- je, że jest za​in​te​re​so​wa​na Ju​lia​nem, nie Gar​ret​tem. Trud​no, jest za wcze​śnie na szcze​re sio​strza​ne zwie​rze​nia. – Ju​lian nie zno​si mo​je​go sty​lu ubie​ra​nia się – rzu​ci​ła. Żo​łą​dek ści​snął się jej na wspo​mnie​nie jego słów, że jej wi​ze​ru​nek „gło​du​ją​cej ar​tyst​ki” nie po​wa​li Gar​ret​- ta na ko​la​na. – Ja​koś mnie to nie dzi​wi – od​par​ła Kate z miną pod ty​tu​łem „a nie mó​wi​łam?”. – I co? Za​do​wo​lo​na je​steś? – od​burk​nę​ła Mol​ly. – Je​śli chcia​łaś mi zro​bić przy​- krość, to ci się uda​ło. W mgnie​niu oka po​sta​no​wi​ła, że dziś bę​dzie wy​glą​dać tak samo oka​za​le jak tam​ta blon​dy​na, któ​rą wi​dzia​ła u Ju​lia​na. Niech wszy​scy wi​dzą, że ona też po​- tra​fi! – Wiesz, Mol​ly, nie ro​zu​miem cię. Nie od​zy​wasz się przez kil​ka dni, nie koń​- czysz ob​ra​zów, któ​re po​win​naś od​dać na wy​sta​wę. A te​raz po tym, jak przez kil​- ka lat bła​ga​łam cię, że​byś za​dba​ła o wy​gląd, na​gle po​sta​na​wiasz to zro​bić? Bo on cię o to po​pro​sił? Co się z tobą dzie​je? Co się dzie​je z wami? Mar​twię się! Nie mo​głam spać dziś w nocy, mu​sia​łam za​dzwo​nić do Gar​ret​ta. – Gar​rett? No i co on na to? – Obie​cał mi, że z tobą po​roz​ma​wia i że​bym się nie mar​twi​ła. Ja po pro​stu nie mogę zro​zu​mieć, jak mo​głam prze​oczyć, że mię​dzy wami coś się ro​dzi. Wie​dzia​- łam, że kie​dyś do tego doj​dzie, ale mia​łam na​dzie​ję, że tro​chę póź​niej, jak obo​je doj​rze​je​cie. – Nie​waż​ne. Po​wiedz, jak Gar​rett za​re​ago​wał. Był zły? Za​tro​ska​ny? Za​zdro​- sny?