Red Garnier
Gra pozorów
Tłumaczenie:
Anna Sawisz
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Molly Devaney na gwałt potrzebowała supermena. Sama nie dawała sobie
rady.
Przez ostatnie dwa tygodnie całymi nocami przewracała się w łóżku z boku na
bok, obsesyjnie myśląc o tym, co się stało. Modliła się, wzdychała. Musi coś
z tym zrobić. I to jak najszybciej.
Piętnaście nocy piekielnych mąk. A wszystko po to, by dojść do wniosku, że
ktoś musi jej pomóc.
Wiedziała kto. Bohater jej marzeń z czasów, gdy ona miała trzy, a on sześć lat.
Gdy osierocona Molly i jej siostra Kate zamieszkały w okazałej posiadłości jego
rodziców w San Antonio. Julian John Gage.
Okej, facet nie jest święty. Kobieciarz do szpiku kości. Może mieć każdą, kiedy
tylko zechce. I korzysta z tego pełnymi – jeśli tak można powiedzieć – garściami.
A ją to czasem boli.
W kwestii podrywów jest niereformowalny. Jako szef PR w „San Antonio Da-
ily”, trudny dla współpracowników. Czupurny brat, krnąbrny syn. Ale dla Molly
Julian John Gage był kimś nadzwyczajnym. Najlepszym przyjacielem, niedości-
gnionym wzorem mężczyzny. Jedyną osobą na świecie, z którą można szczerze
porozmawiać i która potrafi jej wytłumaczyć, co powinna zrobić, by zdobyć jego
irytująco rzeczowego i przyziemnego starszego brata.
Problem w tym, że moment był chyba nie najlepszy. Wtargnięcie w niedzielny
poranek do czyjegoś mieszkania to kiepski pomysł. Czuła jednak, że straciła już
za dużo czasu. Chciała się natychmiast przekonać, że Garrett, starszy brat Julia-
na, ją kocha. Inaczej umrze z rozpaczy.
Niech tylko Julian przestanie się na nią gapić jak na jakieś dziwadło. Robi to
od kilku minut. Ściślej od momentu, gdy zwierzyła mu się z problemu i wyjawiła
plan. Facet stał skamieniały, jak starożytny posąg w nowoczesnym mieszkaniu.
– Czy ja dobrze rozumiem? – odezwał się w końcu zachrypniętym głosem. –
Prosisz mnie o pomoc w uwiedzeniu mojego własnego brata?
– Ja chyba nie użyłam takiego słowa – zwróciła mu uwagę Molly, przerywając
na moment nerwowy marsz wokół stolika. – Mówiłam coś o uwiedzeniu?
– A nie mówiłaś? – Julian starał się przypomnieć sobie jej słowa wypowiedziane
pięć minut temu.
Westchnęła. Też miała trudności z pamięcią. Gdy ujrzała w otwartych
drzwiach żywe uosobienie klasycznego piękna, z nagim torsem, na chwilę zapo-
mniała języka w gębie. Jego spodnie od piżamy były na tyle cienkie, że nie dało
się nie zauważyć ciemnego trójkąta biegnącego od pępka w dół i… Czyżby nigdy
dotąd nie widziała półnagiego mężczyzny?
Z tym, że Julian nie jest ot takim sobie mężczyzną. Wyglądał jak młodsza kopia
Davida Beckhama.
Młodsza i bardziej smakowita. Na szczęście ich wzajemna przyjaźń teoretycz-
nie uodporniła ją na jego wdzięki.
– Może i powiedziałam, nie pamiętam – przyznała pojednawczo i ponowiła wę-
drówkę po pokoju. – Po prostu zdałam sobie sprawę, że jak nie zrobię czegoś
spektakularnego, jakaś dziumdzia gotowa sprzątnąć mi go sprzed nosa. Julian, ja
go muszę mieć, a ty jesteś specem od podrywu. Powiedz, co mam robić?
Jego zielone oczy rozbłysły.
– Posłuchaj, Molls. Nie wiem, jak ci to wytłumaczyć – zaczął mówić, dołączając
do niej w nerwowym przemierzaniu pokoju. – Dorastaliśmy razem. Ja i moi bra-
cia pamiętamy, jak chodziłaś z pieluchą w majtkach. Garrett już nigdy nie spoj-
rzy na ciebie inaczej. Dla niego zawsze będziesz maleńką młodszą siostrzyczką.
– Okej, rozumiem, już nigdy nie wyzwolę się z pampersów. Ale mam pewne
podstawy, aby sądzić, że Garrett zmienił nastawienie do mnie. Czy naprawdę
mówił ci, że wciąż widzi we mnie tylko tamtego bobasa? Julian, ja skończyłam
dwadzieścia trzy lata! Miał czas zauważyć, że wyrosłam na bywałą w świecie,
seksowną młodą damę.
Z niezłym biustem, który całkiem przyjemnie pieściło się na balu przebierań-
ców, dodała w myślach nie bez dumy.
Julian patrzył na nią z miną, którą z pewnością trudno byłoby określić jako
rozemocjonowaną.
– Twoja siostra Kate jest, owszem, młodą damą. Ale ty? – mówił, bezlitośnie
taksując wzrokiem hipisowską spódnicę w bohomazy i spraną koszulkę na ra-
miączkach. Zanurzył palce w jej włosach, których pasemka w słońcu wypłowiały.
– Na Boga, Molly, czy ty nie masz lustra? Wyglądasz, jakby cię ktoś przepuścił
przez maszynkę.
– Julian! – wykrzyknęła urażona, z trudem łapiąc oddech. – Przyjmij do wiado-
mości, że za cztery tygodnie otwieram w Nowym Jorku indywidualną wystawę
moich prac. Nie mam czasu dbać o wygląd! A poza tym nie masz prawa wytykać
mi, jak jestem ubrana, kiedy sam stoisz obok prawie goły i…
Urwała, gdy z głębi mieszkania dobiegł odgłos zamykanych drzwi. Zobaczyła,
że ktoś się do nich zbliża i odebrało jej głos. Tym kimś była oczywiście kobieta.
Z sypialni Juliana wyszła najbardziej długonoga i najjaśniejsza chyba na świe-
cie blondynka w szkarłatnych szpilkach, odziana w koszulę Juliana, pod którą nie
dało się nie zauważyć imponujących piersi. Dzierżyła pod pachą miniaturową
złotą kopertówkę.
No tak, tej to nikt nie przepuścił przez maszynkę…
– Będę już szła – oświadczyła Julianowi zduszonym szeptem. – Zostawiłam ci
na poduszce numer telefonu. Miło było cię poznać. Mam nadzieję, że pożyczysz
mi tę koszulę. Moja sukienka straciła nieco fason… – Zaśmiała się cichutko.
Julian stał jak zamurowany, nie mogąc oderwać od niej wzroku. Ona zaś opu-
ściła mieszkanie. Gdy zatrzasnęły się drzwi windy, Molly spojrzała na Juliana.
– Julian! Czy ty naprawdę nie potrafisz odpuścić żadnej babie? Musisz się
przespać z każdą?
Wściekła, pchnęła go lekko. On jednak pozostał nieporuszony. Prawdziwy be-
ton.
– Nie rozmawiamy o moim życiu uczuciowym, ale o twoim – zauważył po chwi-
li, chwytając jej dłoń i śmiejąc się. – A mojego brata nie wzrusza twój wizerunek
głodującej artystki.
Odepchnęła go i ruszyła korytarzem.
– Daj mi tylko koszulę, a mój pożałowania godny, pozbawiony polotu i seksu wi-
zerunek z pewnością natychmiast cudownie się odmieni! – krzyczała.
– Do licha, Molly, daj spokój! Molls, kochanie. Wracaj. Postaram się lepiej cię
zrozumieć, dobrze? Daj mi szansę! Oboje wiemy, że jesteś piękna i możesz mieć
gdzieś swój wygląd!
Dogonił ją i zaciągnął z powrotem do salonu. Molly patrzyła na niego i jej
gniew stopniowo mijał. Biedak, sam nie wie, co ma z nią zrobić. Na Juliana Johna
doprawdy nie sposób się długo złościć.
Wiedziała, że zrobiłby dla niej wszystko, dlatego do niego przyszła. Wiedziała,
że nie potraktuje jej jak wrzód na swoim kształtnym tyłku. Tylko przy nim czuła
się pewnie i bezpiecznie. No, może jeszcze przy starszej siostrze, która od
śmierci rodziców prawie zastępowała jej matkę. Rozpieszczała ją, pomagała
w nauce, wychowywała, kochała jak mama i tata razem wzięci.
Fakt, że Julian odegrał w jej życiu podobną jak Kate rolę, wiele mówi o czło-
wieku, który chce na zewnątrz uchodzić tylko za playboya. Którym zresztą – nie
da się ukryć – był. Ale dla niej to przede wszystkim przyjaciel.
– Posłuchaj – powiedziała, uwalniając dłoń z uścisku i rumieniąc się na wspo-
mnienie pocałunku, jaki skradł jej Garrett. – Wiem, że trudno ci to zrozumieć,
ale bardzo kocham twojego brata i…
– Od kiedy to, do cholery? Oboje wiemy, Molls, że to wkurzający sztywniak.
– Może przedtem taki był, ale teraz jest inny – rzuciła w obronie ukochanego.
– Przedtem? Przed czym?
– Przed tym… zanim… zdałam sobie sprawę…
Że mnie chce. Jak mnie pocałował, dokończyła w myślach. Poczuła ucisk w żo-
łądku. Odsunęła włosy opadające jej na twarz i spróbowała ponownie:
– Nie umiem tego wyjaśnić, ale zaszła w nim przemiana. Czuję, że on mnie też
kocha. Julian, nie śmiej się, ja to czuję.
Jakoś nie potrafiła spojrzeć mu w oczy, więc opadła na pobliską skórzaną ka-
napę. Panującą przez chwilę ciszę przerwał jego śmiech:
– Nigdy w to nie uwierzę!
Molly wstrzymała oddech, gdy zauważyła, że na jego twarzy obok rozbawienia
maluje się także szorstkość. Nigdy nie widziała, by Julian się złościł, ale tym ra-
zem był naprawdę zły. Okej, mniejsza z tym. Ona musi zdobyć Garretta. I to już.
– Posłuchaj, Julian, jeśli mamy poważnie rozmawiać, prosiłabym cię, żebyś na-
rzucił jakiś T-shirt. Chyba nie rozdałeś wszystkich? Widok męskiego ciała powo-
duje… no po prostu wzmaga moją chętkę na Garretta – powiedziała.
– Dobrze wiesz, że bratu daleko do mnie – odparł, prężąc muskuły.
– Nie tak znowu.
– Rozłożyłbym go na cztery łopatki w pięć sekund.
– Proooszę cię… Jedyna rzecz, w jakiej jesteś od niego lepszy, to techniki pod-
rywu i obrażania ludzi. Nie zapomnę ci tego, co powiedziałeś o moim wyglądzie.
– A więc nie dotarło do ciebie, że jesteś piękna? To też powiedziałem.
Julian opadł na fotel i przez chwilę oboje milczeli, patrząc w dal.
– Masz rację – odezwał się po chwili, odzyskując energię. – Jestem lepszy w te
klocki, niż obaj moi bracia razem wzięci. Z tym, że Landon jest żonaty, więc nie
ogląda się za kobietami.
Założył ręce za głowę i wyciągnął się wygodnie.
– Okej, więc zabawmy się trochę kosztem starego Garretta. On zawsze był
tak śmiesznie opiekuńczy wobec ciebie i Kate. Miotałby się wściekle jak postać
z kreskówek, gdyby się dowiedział, że się z kimś spotykasz. Zwłaszcza z kimś
o marnej reputacji. To nie musi być na serio. Wystarczy, jak pozwolisz Garretto-
wi uwierzyć, że jakiś łajdus świata poza tobą nie widzi. Podrażnij się z nim tro-
chę.
Molly była zachwycona, że Julian podchwycił jej pomysł. Podskoczyła i klasnęła
w ręce.
– Świetnie! Tylko… czy ja znam kogoś takiego?
– Właśnie na niego patrzysz. – Julian uśmiechnął się, mrużąc groźnie oczy.
Po tych słowach Molly wyglądała na wstrząśniętą, a Julian zaczął się zastana-
wiać, czy w ogóle powinien był je wypowiedzieć. Co z jego nowym planem?
– Przepraszam, chyba się przesłyszałam. – Drgnęła, ściskając z całych sił skó-
rzaną poduszkę. – Proponujesz, że zostaniesz moim chłopakiem czy jak?
– Coś w tym rodzaju – przyznał z uśmiechem.
Był opanowany i spokojny, ale w mózgu kłębiły mu się myśli, których pewnie
kiedyś pożałuje. Na razie sprawiały mu przyjemność.
– Co przez to rozumiesz? – zapytała.
Nie mógł nie zauważyć, jak wspaniale wyglądała. Była zszokowana i zaskoczo-
na, jakby właśnie zdobyła główną wygraną w Lotto.
Dla tych cholernie niebieskich, rozszerzonych zdumieniem oczu mógłby zrobić
wszystko. Zdobyć każdy szczyt w najwyższych górach. W życiu nie widział tak
pełnego wyrazu, a jednocześnie niewinnego, spojrzenia. Czuł się jak supermen.
Nikt, nawet matka, nie obdarzyła go nigdy tak pełnym podziwu i uczucia wejrze-
niem, jak teraz Molly.
– Chciałem przez to powiedzieć, że ja z nikim nie „chodzę”, Molly. Ja po prostu
miewam kochanki. Z przyjemnością więc poudaję trochę twojego chłopaka.
– Zgrywasz się, Jules – powiedziała i spochmurniała. Siedząc nieruchomo na
kanapie, patrzyła na niego badawczo.
Faktycznie, mógłby się z tego śmiać, ale w głębi duszy był śmiertelnie poważ-
ny.
– Rzeczywiście, lubię sobie czasem pożartować, ale ciebie traktuję wyjątkowo
serio – zapewnił.
– Czyli jesteś gotów udawać zakochanego?
Skinął głową. Z trudem powstrzymywał się, by nie pogłaskać jej po twarzy.
– Źle się stało, Moo, że spotkałaś u mnie tę dziewczynę. To dla mnie bez zna-
czenia…
Poderwała się na równe nogi, chaotycznie potrząsnęła burzą włosów i turku-
sowymi koralami. Była jak w transie. Oczy jej błyszczały. Jego propozycja chyba
dopiero teraz do niej dotarła w całej rozciągłości.
– A więc Garrett zobaczy nas razem i będzie piekielnie zazdrosny! O tak, Ju-
lian, to genialny pomysł! Jak myślisz, po jakim czasie zrozumie, że mnie kocha?
Po dwóch dniach? Po tygodniu?
Julian patrzył na nią w milczeniu. Wyglądała na śmiertelnie zakochaną. Czy
naprawdę tak jest?
Gdy o tym myślał, czuł się coraz bardziej zakłopotany. Bardzo by chciał, by
ktoś mądry powiedział mu, co tu jest grane. Czy to jakiś głupi dowcip? Molly ma-
rzy o jego starszym bracie? Naprawdę?
On jest od niej dziesięć lat starszy! A poza tym bracia Gage’owie zostali wy-
chowani w poczuciu, że siostry Devaney są poza ich zasięgiem. Garrett zawsze
trzymał się wyznaczonych reguł. Czyżby tym razem je złamał, dając Molly do
zrozumienia, że mu się podoba?
Kompletnie zbity z tropu Julian zaczął sobie powoli wszystko porządkować.
A więc Garrett był zawsze nadopiekuńczy w stosunku do sióstr Devaney.
Dziewczynki zostały sierotami, gdy ich ojciec, zatrudniany przez Gage’ów ochro-
niarz, zginął na posterunku. Bronił ojca Juliana przed atakiem uzbrojonych ban-
dytów wynajętych przez meksykańską mafię. Ojciec Juliana ujawnił w wydawa-
nej przez siebie gazecie nazwiska i ciemne sprawki jej przywódców. Jedynym,
który wyszedł żywy z tej krwawej łaźni, był towarzyszący ojcu Garrett. Morder-
cy dostali dożywocie, a on od dwudziestu lat żył w piekle wspomnień, żalu i po-
czucia winy.
Gdy owdowiała matka przygarnęła osierocone dziewczynki, Garrett czuł się
w obowiązku chronić je – szczególnie Molly – nawet przed żartami i docinkami
Juliana. Oboje, Molly i Julian, mieli mu to za złe. Uznali Garretta za nieuleczal-
nego sztywniaka.
Teraz więc trudno było uwierzyć, że Molly mogła nagle zbzikować na jego
punkcie.
O co tu chodzi, do cholery?
Julian i Molly byli przyjaciółmi na śmierć i życie. Numery jego telefonów – do
pracy, na komórkę i do domu – widniały na pierwszych miejscach w jej notesie.
Molly często powtarzała, że od romantycznych uniesień woli przyjaźń, która jest
trwalsza niż niejedno współczesne małżeństwo.
Usłyszawszy dziś jej kilkakrotne zapewnienie, że kocha Garretta, Julian uznał,
że musi ratować Molly, bo sytuacja wygląda na poważną. Musi dopomóc jej
w zrozumieniu, że w istocie wcale nie jest zakochana w Garretcie. Koniec. Krop-
ka.
– Ja myślę, że to nam zajmie jakiś… miesiąc – odpowiedział w końcu, patrząc
Molly głęboko w oczy. Jakby starał się wysondować głębię jej rzekomej miłości.
Znając jej romantyczny charakter…
Boże, w jej głowie rozbrzmiewa teraz dźwięk weselnych dzwonów. Wygląda
na zakochaną po uszy. Kurczę, to mu się nie podoba.
– Myślisz, że on na to pójdzie? – zapytała Molly niepewnym głosem. – Tak trud-
no go czasem rozszyfrować…
– Molly, żaden normalny facet nie będzie spokojnie patrzył, jak brat ostrzy so-
bie apetyt na jego ukochaną.
– Naprawdę? Zrobisz to dla mnie? – Molly przywarła do niego i pocałowała
w nieogolony policzek. – Jules, dziękuję ci, jesteś cudowny!
Julian zesztywniał zszokowany. Był nagi od pasa w górę i jej uściski spowodo-
wały, że zaczął się dziwnie czuć tu i ówdzie. Ona jest taka ciepła, pachnąca, słod-
ka… A na domiar złego nie przestaje trajkotać z ustami wtulonymi w jego szyję:
– Jestem szczęściarą, że pojawiłeś się w moim życiu, Jules. Nie wiem, jak ci
dziękować za wszystko, co dla mnie robisz.
Czy ona mówi to poważnie? Bo jej słowa budziły w nim zgoła potępieńcze my-
śli. Usiłował sobie nagle przypomnieć imiona wszystkich dotychczasowych ko-
chanek, w porządku alfabetycznym, ale to nie pomagało. Wziął głęboki oddech i,
próbując uciec przed jej wzrokiem, mruknął:
– Jeszcze mi nie dziękuj, Molly. Zobaczymy, jak to się uda, dobrze?
– Musi się udać. Jestem pewna, że jeszcze w tym miesiącu będę nosić na palcu
pierścionek zaręczynowy.
Przewrócił oczami, wciąż nie mogąc uwierzyć, że to się dzieje naprawdę.
– Jeszcze nie planuj wesela. Pamiętaj, w tym miesiącu chodzisz ze mną. Odwa-
gi, dziewczyno, bo moja rodzina na pewno nie będzie tym zachwycona.
– A to niby dlaczego? – spytała, biorąc się pod boki. – Nie jestem ciebie warta?
– Nie, Molly. To ja nie jestem warty ciebie.
ROZDZIAŁ DRUGI
– Robisz mnie w konia, paskudniku, wiem o tym.
Julian rozparł się w fotelu obrotowym i usiłował zachować powagę, patrząc,
jak brat nerwowo krąży po imponującej sali konferencyjnej na ostatnim piętrze
siedziby „San Antonio Daily”. Gage’owie byli wydawcami tego pisma od lat trzy-
dziestych ubiegłego wieku.
– Braciszku, wiem, że jestem od ciebie młodszy. Ale nie zapominaj, że jestem
też silniejszy i dam ci to odczuć, jeśli nadal będziesz mnie wkurzał.
– A więc poważnie mówisz, że sypiasz z naszą małą Molls?
– Tego nie powiedziałem. Po prostu się spotykamy, a ona wkrótce się do mnie
wprowadzi.
Tego ostatniego nie uzgodnił z Molly, ale uznał za dobry pomysł. Brat poczer-
wieniał i Julian już wiedział. Trafiony. Garrett posiniał, a potem zbladł.
Julian i Molly ustalili pewne ogólne zasady – nie będą się w tym czasie spoty-
kać z nikim innym, będą sobie publicznie okazywać uczucia i nikomu nie wyja-
wią, że to tylko gra. Julianowi bardzo to odpowiadało. Nawiasem mówiąc, odpo-
wiadało mu wszystko, co drażni Garretta.
Nie miał nic przeciwko bratu, ale facet był przesadnie honorowy i jakiś taki…
czcigodny. Teraz na przykład, gdy najstarszy brat Landon udał się w długą po-
dróż poślubną, Garrett demonstracyjnie okazywał, że dźwiga na swoich barkach
ciężar całego świata. No, przynajmniej ciężar prowadzenia rodzinnej firmy.
Bracia bardzo się w zasadzie kochali, ale Julian już od dawna szukał okazji, by
trochę odegrać się na Garretcie.
Zemsta jest zawsze słodka. Julian napawał się tą myślą przez całą ostatnią
noc. Z satysfakcją przyglądał się więc, jak starszy brat przerywa nagle marsz po
pokoju i staje naprzeciw, pytając groźnie:
– A od kiedy to interesujecie się sobą?
– A, jakoś tak niedawno zaczęliśmy świntuszyć w esemesach. O, właśnie do
mnie napisała – dodał, z nonszalancją spoglądając na wyświetlacz komórki. – Ta
dziewczyna mnie kręci!
Udawał, że odpisuje na dwuznaczny komunikat, choć właśnie pisał po prostu:
„Koleś już wie. Zaczyna świrować. Opowiem ci przy kolacji”.
Garrett spojrzał na niego z miną mordercy.
– Kate o tym wie?
– Raczej tak, to w końcu jej siostra. Chyba że jest zbyt zajęta organizacją ko-
lejnej imprezy dla klienta.
Właśnie nadeszła odpowiedź Molly: „Kate i Garrett dobrze się z sobą dogadu-
ją”.
„Mam nadzieję, że nie nadepnąłem jej na odcisk?” – odpisał Julian.
„Niestety, kochanie. Uważaj, właśnie wymachuje kuchenną łyżką, może cię za-
bić”.
Kochana dowcipna Molly. Jasny promyczek w jego życiu.
– O co tu chodzi? – spytał Garrett podminowany.
– A o co ma chodzić?
– O to, że od dwudziestu lat matka, Landon i ja staraliśmy się ci wpoić, że
w przypadku Molly Devaney masz trzymać łapy przy sobie. Nie dotarło? Jeśli ją
skrzywdzisz, to cię wydziedziczymy.
Julian kiwał głową uspokajająco.
– Dotarło, dotarło. Słyszałem setki razy i teraz też słyszę. – Pochylił się nad
stołem konferencyjnym i spojrzał na brata wilkiem. – Ale posłuchaj. Ja. Mam. To.
Gdzieś. Dotarło?
Garrettowi dosłownie opadła szczęka. Wstrzymał oddech, można było mieć
wrażenie, że za chwilę pęknie. Lub zacznie bębnić we własną pierś, jak Tarzan.
– Porozmawiam z Molly. Wytłumaczę jej, jakie głupstwo ma zamiar popełnić.
A jeśli ją skrzywdzisz, Julian, jeśli jej spadnie choć jeden włos z głowy…
Julian jedynie nadludzkim wysiłkiem utrzymał na twarzy maskę spokoju. Wró-
cił pamięcią do swoich nastoletnich czasów, gdy on i Molly usiłowali się do siebie
zbliżyć. I za każdym razem, kiedy ich przyjaźń zmierzała ku bardziej romantycz-
nej formie, rodzina wpadała w panikę. Zaczynały się szantaże emocjonalne,
prześladowania, próby oddalenia ich od siebie. Jego nawet kilkakrotnie wysyła-
no na parę miesięcy za granicę, bo podobno wpatrywał się w Molly w sposób,
którego nikt – ani Kate, ani Landon, ani matka – nie aprobował.
Julian udawał, że go to nie obchodzi. A gdy dorósł, uwierzył, że jest playboy-
em. Wrobiono go w tę rolę, nie dano mu wyboru. Wmówiono, że może mieć każ-
dą kobietę. Poza Kate i Molly.
I z roku na rok ta prosta reguła czyniła jego życie bardziej samotnym i nie-
szczęśliwym. Czuł się jak pochwycony w klatkę lew, jak spętany byk.
A teraz brat po raz enty każe mu trzymać się z dala od najbliższej kobiety na
świecie. Narastał w nim od dawna tłumiony gniew. To jego życie, jego przy-
szłość. Nikt nie będzie mu dyktował, jak ona ma wyglądać. Niezależnie od tego,
co myśli Molly, nikt nie ma prawa ingerować w jego los. Ani w los tej drobnej ru-
dej dziewczyny. Co kogo obchodzi, że nosi się z cygańska, we włosach ma pa-
semka, a palce często uwalane farbą?
Postanowił wykorzystać okazję, jaką miało być udawanie jej partnera do zba-
dania swoich prawdziwych uczuć w stosunku do niej. Wstał, powoli podszedł do
brata i położył mu rękę na ramieniu.
– Odwal się, Garrett. Nie chcę jej skrzywdzić, ale i ciebie wolałbym nie uszko-
dzić, więc trzymaj się z dala od nas.
Po czym złapał marynarkę i opuścił redakcję.
– Nie mogę w to uwierzyć, Molly. Wiem, że mnie wkręcasz.
W przepastnej kuchni Devaneyów Kate dekorowała świeżo upieczone ciastka,
Molly zaś piłowała paznokcie, nie mogąc opanować podniecenia na myśl, że dziś
jest pierwszy wieczór jej „związku” z Julianem. Nie mogła się doczekać miny
Garretta, gdy ujrzy ich razem.
– Nie żartuję, przysięgam. Możesz zadzwonić do Juliana i zapytać.
Kate podniosła w górę szpatułkę do nakładania kremu. Ciemnorude włosy mia-
ła związane w dość chaotyczny węzeł. W białym kuchennym fartuszku wyglądała
tak pięknie i seksownie, że Molly nie potrafiła się na nią gniewać. Kochała sio-
strę do nieprzytomności.
Kate Devaney była osobą pełną życia. Przez cały dzień kręciła się jak fryga,
robiąc rozmaite rzeczy. To tłumaczyło sukces jej cateringowej firmy. Była cu-
downą kucharką, jak większość osób kochających życie. Wysoka, kobieca, opa-
lona, ufna i radosna. Jedyne, co Molly miała jej za złe, to całkowicie zbędne i nie-
udolne próby ukrycia bujnego biustu.
– Ty i Julian? Jako para? Nie wierzę. Wszystkie jego dziewczyny są takie…
– Nie kończ, bo cię znienawidzę – warknęła Molly.
– Dobrze, już nic nie mówię. Ale wiesz, co miałam na myśli – powiedziała Kate,
pakując ciastka do pojedynczych torebek z celofanu.
Molly wstała i zerknęła w lustro na korytarzu. Przypomniała sobie, co wczoraj
Julian powiedział o jej wyglądzie.
– Masz rację – przyznała. – One wyglądają inaczej. Są wysokie, zgrabne, sek-
sowne i bywałe.
Ale ja mam to gdzieś, bo nie chodzi mi o Juliana, a o Garretta, dokończyła
w myślach. Jej usta ciągle pamiętały ten gorący pocałunek. Zaczerwieniła się
i potrząsnęła głową, aby odegnać tamto wspomnienie.
– O Jezu, ty naprawdę się zakochałaś! – zawołała Kate ze śmiechem. – Wiesz,
lubię Juliana, ale uważam, że tylko kobieta niespełna rozumu może za niego
wyjść. Nie chciałabym, żebyś to ty okazała się tą głupią, Moo.
Molly już omal nie zaczęła zapewniać siostry, że absolutnie nie zamierza zako-
chiwać się w Julianie Johnie. Nie znała faceta równie nastawionego na zaliczanie
jak największej liczby kobiet. W porę przypomniała sobie, że przecież od dziś
ma udawać jego dziewczynę. Czy raczej, zgodnie z jego słowami, kochankę. Po-
dziękowała niebiosom za to, że nigdy nie będzie nacięciem numer 1 000 347 na
słupku podtrzymującym baldachim łóżka Juliana Johna Gage’a.
– Ale co się właściwie stało? – spytała Kate, unosząc brwi. – Tak nagle, po pro-
stu…?
– Uderzyło mnie, jakim idiotą byłem, nie zauważając, że mała Molly jest
wprost stworzona dla mnie – przerwał jej głęboki baryton, na dźwięk którego
ramiona Molly pokryły się gęsią skórką.
Julian zamknął za sobą drzwi, a ona zmartwiała na myśl, że znów widzi ją
w roboczych ciuchach. Zresztą nieważne. To jest Julian John, nie zależy jej na
nim. Niech sobie dalej uważa, że wypadła z miksera. Po co to zmieniać? Chociaż
głupio wyglądają jej plamy z farby w zestawieniu z czystym eleganckim garnitu-
rem i nonszalancko przekrzywionym krawatem od Gucciego. On jest tak sek-
sownie rozczochrany, chciałoby się go schrupać żywcem. Nie ona, niektóre inne
kobiety. No, może nawet wszystkie.
Ona musi zachować zdrowy rozsądek.
– Cokolwiek mówi o mnie Kate, nie wierz jej, Mopey – zwrócił się do niej z ło-
buzerskim, dobrze jej znanym od dzieciństwa uśmiechem. – To wszystko dlate-
go, że kiedyś wpadłem jej w oko.
Objął ją w pasie i skłonił swoją jasną głowę. To stało się tak szybko, że mierzą-
ca półtora metra wzrostu Molly nawet się nie zorientowała, gdy Julian podniósł
ją, okręcił, mocno przytulił do potężnej piersi i dosłownie zmiażdżył jej wargi
w pocałunku. Namiętnym i wpawnym.
Och! Oooch!
Niewielka, jeszcze sprawna część jej mózgu nakazywała go odepchnąć. Nikt
nie ma teraz prawa jej całować oprócz Garretta. Ale Julian całował tak samo
wspaniale jak jego brat. Nawet lepiej, bo bez pośpiechu, nie ukradkiem. No
i miał świeży oddech z powodu miętowej pasty do zębów. Nie zionął wińskiem.
Przycisnął wargi do jej ust tak delikatnie, że straciła kontrolę. Była jak zahip-
notyzowana. Świat przewrócił się do góry nogami, a ona rozglądała się w poszu-
kiwaniu serca, które ktoś jej właśnie skradł. Pionową postawę utrzymywała je-
dynie dzięki ufności w siłę Juliana, który w razie upadku na pewno by ją podtrzy-
mał.
Po elektryzującej sekundzie, bo tyle pewnie trwał pocałunek, Julian coś powie-
dział. To chyba było „cześć”.
– Cześć – wyjąkała w odpowiedzi, kompletnie zamroczona. – Co tu robisz, J.J.?
Patrzyła na jego wargi. Co w nich jest, że czuje się tak wspaniale?
– Nic takiego, bułeczko z dyni – odrzekł, pakując sobie do ust ciasteczko. – Po
prostu sprawdzam, co u mojej dziewczyny. Zapłacisz mi za to „J.J.”, Molls – szep-
nął jej do ucha, klepiąc ją w tyłeczek. Nie lubił tego swojego dziecięcego prze-
zwiska.
– J.J.? – Kate odwróciła się do nich, dzierżąc szpatułkę niczym miecz. – Myśla-
łam, że nie lubisz tej ksywki.
– To prawda, nie lubię. Ale mała Molly może mnie tak nazywać. Oczywiście
tylko wtedy, kiedy ma ochotę na niewinnego klapsa.
Cała radość Molly ze słodkiej zemsty wyparowała.
Zaczerwieniła się. Było jej wstyd. Siostra będzie ją teraz uważać za miłośnicz-
kę tandetnej perwersji.
– Kochanie, jest dopiero popołudnie. Nie dałeś mi szansy, żebym się wyszyko-
wała na spotkanie z tobą. Nie każdej z nas przychodzi to ot, tak. – Posłała mu
zza pleców Kate spojrzenie, które mogłoby zabić. – Teraz musisz trochę na mnie
zaczekać. Dotrzymaj towarzystwa Kate i jej szpatułce.
– Mam lepszy pomysł, bułeczko. Pomogę ci się ubierać. Co ty na to, hm?
Zanim zdążyła odpowiedzieć, poszedł za nią do sypialni, zostawiając oniemiałą
Kate pośrodku kuchni.
– Przestań nazywać mnie bułeczką – syknęła Molly.
– To ty zaczęłaś. Po co ci było to J.J.? Wiesz, że tego nie znoszę.
– A ty nie całuj mnie bez ostrzeżenia, jak przed chwilą!
– Ostrzegam, jeśli jeszcze raz powiesz do mnie J.J., natychmiast cię pocałuję.
Z języczkiem! A może tego właśnie chcesz?
Gapiła się na niego, błagając los, by te motyle w jej brzuchu nieco się uspoko-
iły. Nie potrafiła nie pomyśleć o tym, co Julian robi językiem tym wszystkim ko-
bietom…
– Czy to jasne, Molls? – zapytał, dwoma palcami odwracając jej głowę tak, by
musiała na niego spojrzeć.
Spojrzała, ale wyłącznie na jego wargi, i pokiwała głową na znak zgody. Z tru-
dem powstrzymała się, by nie odpowiedzieć: Tak, J.J.
Jęknęła i odepchnęła go.
– Ale dlaczego powiedziałeś przy niej o tych klapsach? – poskarżyła się, pocie-
rając skronie.
– Bo czasami odnoszę wrażenie, że ich pragniesz. – Trzepnął ją lekko w pośla-
dek, po czym zmienił temat. – Powiedziałem twojemu ukochanemu, że się do
mnie wprowadzasz. Co ty na to, mój mały Picasso?
– Był zazdrosny.
– Chciał walić głową w ścianę. – Julian uśmiechnął się złośliwie.
– No to świetnie – odparła Molly, otwierając szufladę z bielizną.
ROZDZIAŁ TRZECI
– Co jeszcze mówił mój ukochany? – zapytała, gdy w drodze do mieszkania Ju-
liana zatrzymali się, by coś zjeść.
Julian był wiecznie głodny. Nic dziwnego, taka góra mięśni potrzebuje stałego
dopływu glukozy i innych rzeczy. Facet gra w piłkę nożną, koszykówkę, uprawia
kajakarstwo i wspinaczkę. Ta wspaniała muskulatura i piękny złocisty odcień
skóry nie biorą się przecież z siedzenia całymi dniami za biurkiem.
Był świetnie zbudowany i tak sprawny, że zwycięstwo w dziesięcioboju przy-
szłoby mu równie łatwo, jak liczne podboje łóżkowe. Hm, a swoją drogą cieka-
we, kiedy Garrett zaciągnie ją do łóżka…
– Poczekaj tu – powiedział do niej Julian, z trudem parkując aston martina
przed barem z mrożonymi jogurtami.
Poprosiła o mleczny koktajl Oreo z wiśniami. Gdy wrócił, zauważyła, że na
jego kubku ktoś wypisał numer telefonu.
Julian uruchomił silnik.
– Skąd tu się wziął ten numer? – spytała.
Bezradnie rozłożył ręce.
– Nie wiem, ja go nie zamawiałem.
Cóż można poradzić na to, że jakaś kelnerka czy kasjerka zagięła na niego pa-
rol i napisała mu swój numer telefonu w nadziei, że się do niej odezwie?
– Pewnie wpadłeś komuś w oko – stwierdziła Molly, kręcąc głową z niedowie-
rzaniem.
– Myślałem, że tobie.
Roześmiała się, biorąc do ust wisienkę.
– Nie odpowiedziałeś mi na pytanie, co mówiła miłość mojego życia – przypo-
mniała mu.
– Coś tam bąkał o walce, pojedynku. O świcie.
– Tylko proszę cię, nie zrób ze mnie wdowy jeszcze przed ślubem!
– Ślub! No proszę, zaczynamy używać wielkich słów.
– Ślub i małżeństwo to zwykłe słowa.
– Zwykłe, ale wielkie.
Molly patrzyła na niego podejrzliwie, ssąc wisienkę. Uśmiechał się, tak jakoś
seksownie. Jakby znał jakiś nieznany jej sekret. Chyba, mówiąc o walce, nie miał
na myśli swoich mięśni? Przeszedł ją nagły dreszcz. Poczuła ucisk w żołądku.
Spokój, tylko spokój.
Gdy wyładowywali jej walizki, spadł deszcz. Jak na ironię włożyła na siebie
coś, co Julian mógłby uznać za eleganckie i światowe. A teraz te ciuchy żałośnie
lepiły się do ciała i ociekały wodą.
Nie to, żeby jej zależało na wyglądzie. Chciała po prosu pokazać, że Molly De-
vaney jest kobietą sukcesu, stać ją na markowe ubrania. A że na co dzień ubiera
się raczej wygodnie niż elegancko to zupełnie inna sprawa. Nie szata zdobi czło-
wieka.
Ale dlaczego znów ma gęsią skórkę? Z powodu zmoczonych ciuchów, zimnego
mleka czy też podekscytowania? Rozmyślała, jak to będzie – mieszkać u Juliana.
Ma nadzieję, że odstąpi jej jakiś wolny pokój. Przecież wkrótce wystawa, a ona
musi jeszcze dokończyć dwa obrazy.
Gdy stanęli przed budynkiem, Julian zapytał, czy może jej coś pokazać. Zgodzi-
ła się. Eduardo, jeden z portierów, zajął się dostarczeniem walizek na dwunaste
piętro. Julian w tym czasie poprowadził ją do drugiej windy i nacisnął guzik z li-
terą P.
Zajechali na poddasze, gdzie po otwarciu windy powitała ich wielka jasna
przestrzeń penthouse’u, z oknami od podłogi po wysoki sufit. Pachniało świeżą
farbą.
– Boże, a co to takiego? – zawołała.
Spojrzał na nią błyszczącymi z dumy oczami.
– Tak się składa, że tu będą moje biura – odparł.
– Co? „Daily” wynosi się z centrum?
Rodzina Gage’ów posiadała najlepiej prosperujący koncern prasowy stanu
Teksas. Wydawali parę tytułów gazet, zarządzali kilkoma kanałami telewizji ka-
blowej i informacyjnymi portalami internetowymi. Lokomotywą całego przedsię-
wzięcia był ukazujący się drukiem dziennik „San Antonio Daily”. Już trzecie po-
kolenie prowadziło ten biznes. Dotychczas koncern zajmował kilka budynków
w centrum miasta.
– Nie, tylko ja się tu przeniosę, Molls – odparł Julian po dłuższym namyśle.
Molly zauważyła, że mówił to ze smutkiem. Coś niedobrego musi się dziać
w rodzinnym biznesie.
– Twoi bracia o tym wiedzą, Jules? – spytała ostrożnie.
– Wkrótce się dowiedzą.
Potrzebowała kilku minut na przetrawienie tej szokującej informacji. Fakt, Ju-
lian zawsze był buntownikiem, czarną owcą. Pamiętała, że kilka razy wysyłano
go za granicę, choć nie wiedziała, co przeskrobał. Strasznie za nim wówczas tę-
skniła. Bardzo często płakała.
A teraz patrzyła, jak chodził po swoim nowym biurze. Stąpał po rozesłanych
na podłodze plastikowych plandekach, sprawdzał przewody elektryczne. Dlacze-
go, u licha, chce opuścić redakcję popularnej gazety i kwitnącą firmę wydawni-
czą?
Był w niej szefem reklamy i PR-u. To najlepszy kawałek tortu. Taka sama pen-
sja i tyle samo kasy z udziałów w firmie jak w przypadku braci. Za to dużo mniej-
sza odpowiedzialność, ciekawsza praca i więcej czasu na życie erotyczne i na
hobby w rodzaju pilotowania cessny czy uprawiania ulubionych sportów. Dlacze-
go porzuca „San Antonio Daily”?
– Myślałam, że jesteś szczęśliwy, robiąc to co dotychczas – powiedziała, gdy
napotkała jego wzrok.
Przez chwilę patrzył przez okno.
– Jestem niespecjalnie zadowolony ze swojego życia, ale to nie znaczy, że je-
stem nieszczęśliwy. Potrzebuję tylko zmiany.
Poczuła się zawiedziona. Dopiero teraz dzieli się z nią tak istotną informacją?
Myślała, że jest mu bliższa…
Ale Julian był zawsze pełen rezerwy w kwestii emocji. Stąd niektórzy podej-
rzewali go o ich całkowity brak.
– Od jak dawna to planujesz? – spytała.
– Od kilku lat. A może od początku? – usłyszała.
Uśmiechnął się do niej ze szczerym zadowoleniem. Ona zaś poczuła się roz-
darta. Z jednej strony chciała przyklasnąć jego planom. Nareszcie! Z drugiej zaś
strony poczuwała się do lojalności wobec reszty jego rodziny. A im z pewnością
odejście Juliana się nie spodoba.
Na przykład Garrett, któremu oddała dwa tygodnie temu serce, na pewno bę-
dzie walczył z całych sił, by zatrzymać Juliana w firmie.
To niesamowite szczęście – mieć na stanowisku szefa reklamy i PR-u osobę
tak znakomicie ułożoną, a jednocześnie nieco tajemniczą, niepospolitą, chary-
zmatyczną. Po odejściu Juliana „Daily” może stracić nawet połowę reklamodaw-
ców.
Zamyślona snuła się po pustej przestrzeni i omal nie wpadła na ścianę.
– Będziesz musiał czymś wypełnić te białe powierzchnie – wyrwało się jej nie-
spodziewanie.
– Wiedziałem, że to powiesz – zachichotał w odpowiedzi.
– Jasne, od ponad dwudziestu lat wiesz, że nie lubię pustych ścian. – Skrzywiła
się.
Wyciągnął ramię i pogładził zmarszczkę, jaka pojawiła się na jej nosie.
– To namaluj mi tu coś. Jakiś mural. Cała ta ściana jest do twojej dyspozycji.
Spojrzała na bezkresną powierzchnię.
– Zwariowałeś? Moje obrazy już osiągają pięciocyfrowe kwoty. Taki mural
kosztowałby co najmniej sto pięćdziesiąt tysięcy. Musiałabym mu poświęcić kilka
miesięcy. Muszę to uzgodnić z moim wystawcą.
Jej wystawca był niegdyś wystawcą Andy’ego Warhola. To jeden z najbardziej
obrotnych właścicieli galerii, potrafiący sprzedać nawet wyjątkowo ekstrawa-
ganckie nowoczesne dzieło. To także jeden z przyjaciół Juliana.
– Zostaw Blackstone’a w spokoju. Zgadzam się na sto pięćdziesiąt tysięcy.
Zatkało ją.
– Coś ty? Jules, nie mogę cię tak obciążyć! Czułabym się, jakbym obrabowała
najlepszego przyjaciela.
– To właśnie może być zabawne, Molls. Namaluj za te pieniądze coś naprawdę
pięknego. Tak pięknego jak ty.
Uśmiechnął się szarmancko, a jej zakręciło się w głowie. Czy od właśnie za-
wartego niesamowicie korzystnego kontraktu, czy od tego, że nazwał ją piękną,
nie obrażając jednocześnie jej stylu ubierania się? Trudno powiedzieć.
– Świetnie! – zawołała. Złapała go za kołnierzyk koszuli i ucałowała w szczę-
kę. – Kiedy mogę zacząć?
– Choćby jutro – odparł, kręcąc szyją, jakby od tego pocałunku złapał go
skurcz.
Molly nie mogła uwierzyć we własne szczęście. Taka powierzchnia do zamalo-
wania! Jej pierwszy mural!
Choć i do tej pory nie mogła narzekać. Niedawno jej obrazy pojawiły się
w prywatnych zbiorach i w kilku poważnych galeriach. Zaliczano ją ostatnio do
grona najbardziej popularnych młodych twórców. Może teraz do szczęścia
w sztuce dołączy również szczęście w miłości?
Oczywiście dzięki pomocy Juliana.
W jego mieszkaniu Molly wybrała dla siebie jedną z gościnnych sypialni, urzą-
dzoną w pastelowej niebiesko-zielonej tonacji. Ustawiła na półkach kosmetyki.
Zdjęła wilgotne ubranie, wzięła prysznic i przebrała się w nocną koszulę. Był to
faktycznie stary T-shirt Juliana, który jego matka przeznaczyła niegdyś na chary-
tatywną zbiórkę odzieży, a ona ukradkiem wyciągnęła ze sterty starych ciuchów.
Julian tego na pewno nie pamięta.
Wyszła na korytarz, by mu powiedzieć dobranoc. Miała nadzieję, że zapropo-
nuje jej wspólne obejrzenie jakiegoś filmu, jednak drzwi jego sypialni były za-
mknięte. Rozczarowana wróciła do łóżka. Sen nie przychodził, przez kilka go-
dzin gapiła się bezmyślnie w przestrzeń.
Myślała o Garretcie. O jego ciemnych włosach, grafitowych oczach, czarnych
rzęsach. I o tym, jak – o mój Boże – pocałował ją dwa tygodnie temu. Nie sposób
zapomnieć takiego pocałunku. Ze snem można się więc pożegnać.
Tamtego wieczoru stały z Kate na tarasie rezydencji Gage’ów, patrząc na ko-
rowód przebierańców.
– Wiesz, chyba chcę zostać starą panną – powiedziała w pewnym momencie
Molly, a Kate się roześmiała.
– Co ty mówisz? Jesteś śliczna, każdy facet będzie szczęśliwy, mogąc cię poślu-
bić.
– Możliwe, ale mnie żaden facet nie odpowiada – odrzekła Molly, pokazując
siostrze zdjęcie braci Gage’ów na wyświetlaczu iPhone’a. Szarooki poważny
Landon, ciemnowłosy dostojny Garrett i Julian, bóg seksu, jej ulubieniec. No, ten
to na pewno nie nadaje się na męża…
– Chyba cię rozumiem – powiedziała Kate, tęsknym wzrokiem wpatrując się
w fotografię.
Niełatwo jej było odgrywać wobec młodszej Molly rolę siostry i matki jedno-
cześnie. Kiedy zostały same, była przecież zaledwie nastolatką. Wprawdzie mat-
kowała im Eleanor Gage, ale to była surowa kobieta. A dziewczynkom trudno
było dyskutować z osobą, która zapewniała im byt. Toteż Molly szukała ciepła
i oparcia jedynie w starszej siostrze, zwłaszcza gdy Julian długo przebywał za
granicą. Może przez to Kate nie ułożyła sobie życia? Nie miała męża ani dzieci?
– Ty też zasługujesz na kogoś wartościowego – szepnęła Molly.
– No to chodź, może kogoś znajdziemy – uśmiechnęła się do niej Kate i prze-
szła do sali, gdzie odbywał się bal.
Molly wstydziła się okropnego jej zdaniem kostiumu. Julian kazał jej się prze-
brać za dziewkę z karczmy. W ciasnym gorsecie eksponującym biust czuła się
jak gwiazda porno. Powiedziała więc siostrze, że zaraz do niej dołączy, ale nie
miała takiego zamiaru. Została na tarasie, gdzie było ciemno i mogła do woli od-
dychać wonią ogrodu.
Przy balustradzie ktoś stał, a potem ruszył w jej kierunku. Zorro? Upiór
w operze?
Ktokolwiek to był, wyglądał świetnie. Cały w czerni – peleryna, maska na gór-
nej części twarzy przykrywająca również włosy, czarne buty. No i ten uśmiech…
To pewnie Julian, nikt inny tak się nie uśmiecha. Jak głodny wilk. Aż chciałoby się
być tym jagnięciem, które za chwilę pożre.
Dostrzegła, że gapi się na jej dekolt i poczuła, jak po jej wnętrzu rozlewa się
przedziwne ciepło.
– No, no, no… – mruczał grubym głosem, zbliżając się. Chyba za dużo wypił.
Zupełnie nie jak Julian…
Uśmiechnął się z uznaniem. W ręce trzymał drinka, a gdy uniósł go do ust,
Molly zauważyła, że kieliszek jest pusty. Zaklął pod nosem, pokręcił głową i od-
wrócił się do wyjścia, mrucząc, że chyba zwariował.
– Nie zostawisz mnie tu samej, prawda? – zawołała za nim figlarnie.
Zatrzymał się, po czym odwrócił, odstawił kieliszek i zaczął zagłębiać w mrok,
w którym się schroniła.
Już się nie uśmiechał. Coś w jego napiętej postawie spowodowało, że serce za-
częło jej walić jak szalone. Szybciej i szybciej. Sposób, w jaki ten człowiek się
poruszał, budził jej strach.
To chyba nie jest Julian…
– Co…? – zaczęła.
Przyciągnął ją tak gwałtownie, że otworzyła usta ze zdumienia. Jednym ru-
chem odsunął jej ręce i zbliżył twarz. Molly wstrzymała oddech.
Było bardzo ciemno. Nie widziała oczu tajemniczego nieznajomego, ale czuła
ich przenikliwe jak laser spojrzenie głęboko w środku. Serce w niej zatrzepota-
ło, gdy facet wydał z siebie nieartykułowany dźwięk, rodzaj dudniącego jęku.
Coś tak męskiego, że nogi się pod nią ugięły. Dotknął jej ustami. Lekko, właści-
wie to było muśnięcie. Ale Molly poczuła eksplozję pożądania. Każdą komórkę
jej ciała ogarnęło nagle niezwykłe ciepło.
Rozchyliła usta, z których wyrwał się cichy jęk. Zawstydziła się, ale jemu to się
chyba spodobało. Przywarł wargami do jej ust.
Całował ją zaborczo, a jej ciało ogarnęła rozkosz. Serce biło jej tak, jakby
chciało wyskoczyć z piersi i poszybować w kosmos. Jego palce wbiły się w jej po-
śladki, przyciągał ją do siebie coraz silniej. Bliżej i bliżej. Wcisnął jej język
w usta, mrucząc błogo.
Pachniał winem i Molly błyskawicznie poczuła się pijana. Pijana nim, zwario-
wana na jego punkcie. Pożerali się nawzajem, całkiem dosłownie. Zaczął pieścić
jej ramiona, a ona myślała, że za chwilę umrze. Choć nigdy jeszcze nie czuła się
tak ożywiona, tak ściśle zespolona z jakąkolwiek ludzką istotą.
Jakby nagle zalał ich potop, a ona pławiła się w najrozkoszniejszych odczu-
ciach. Na nagim ramieniu poczuła dotknięcie metalu. Pierścień? Otworzyła oczy
i nagle zdała sobie sprawę, że mężczyzną, który ją całuje, jest… Garrett?
Jak to możliwe?
On? Zawsze taki opiekuńczy? Wydawać by się mogło, że nigdy nie dotknął jej
nawet jednym palcem, a tu… Julian to co innego, często ją głaskał, klepał. A Gar-
rett tylko w razie konieczności – gdy trzeba było ją pocieszyć, albo podtrzymać
za łokieć, by nie upadła. I każdemu z tych rzadkich przypadków towarzyszył me-
taliczny dotyk pierścienia, który nosił.
Teraz też. Całował ją, jakby miał zamiar zjeść żywcem, a na palcu dłoni, która
namiętnie pieściła jej ramię, gładziła obojczyk i dekolt, dało się wyczuć pier-
ścień, jak znak firmowy.
Wymamrotał coś, ale bicie jej serca zagłuszało wszystkie inne dźwięki. Jego
głos zabrzmiał obco i szorstko. Molly nagle zdała sobie sprawę, że oto mężczy-
zna, którego – podobnie jak pozostałych braci Gage’ów – przez całe życie uwa-
żała za nietykalnego, zlekceważył dotychczasowe zakazy. Całował ją tak, jakby
od siły tego pocałunku zależało całe jego życie. Nogi ugięły się pod nią. Musiała
się o niego oprzeć, a jednocześnie usiłowała rzucić okiem na feralny pierścień.
Tak, zgadza się. Platynowa obręcz i oko z błękitnawego brylantu. Takie coś
Garrett zawsze nosi na palcu.
A więc to on tak bezwstydnie ściska teraz jej pierś.
I robi to bardzo dobrze, jego dotyk jest niesamowicie podniecający. Poczuła
ciepło nawet między udami.
Jęknął żałośnie, czując, że ona, zszokowana, sztywnieje w jego ramionach. Nie
bacząc na to, przycisnął ją do siebie jeszcze mocniej. Nie mógł oderwać się od
jej ust, jakby był w nich ukryty potężny magnes.
– Ciii… – usłyszała nagle. Uspokajał ją jak dzikie zwierzątko. Tulił jak bezcen-
ny skarb.
Wsunął kolano między jej uda, by je rozchylić. Wprawną dłoń skierował tam,
gdzie między koronkami niezliczonych halek ona właśnie wilgotniała. Ciepło jego
palców przenikało bieliznę. Chciała teraz tylko tego ciepła, przyjemności, emo-
cji.
– Och – westchnęła, a jej ciało zastygło w oczekiwaniu. Jego palce powoli kre-
śliły kółka wokół jej czułego miejsca. Nie mogła uwierzyć, że to się dzieje na-
prawdę. Czuła coś w rodzaju gorących i świetlistych wyładowań atmosferycz-
nych.
Dotykał jej, jakby należała do niego. Jakby wiedział o niej wszystko, jakby ją
kochał. Nie spodziewała się aż takiej reakcji ze swojej strony.
Nigdy nie czuła w stosunku do mężczyzn z rodu Gage’ów żadnego romantycz-
nego uczucia. To byli jej opiekunowie, prawie bracia, jak mówiła Kate. Komplet-
nie poza zasięgiem, niedostępni. Ale ten…
Ten jej pragnął i najwidoczniej miał za nic to, co mówi Kate. Czy ktokolwiek
inny. A Molly nie zdawała sobie sprawy, że jest w stanie aż do tego stopnia zapo-
mnieć się w jego ramionach.
Jej ciało było teraz kukiełką w rękach artysty lalkarza. Nie potrafiła powstrzy-
mać chrapliwych dźwięków, gdy bezwiednie podawała mu jak na tacy swoje cia-
ło. Jej wnętrze dygotało i skręcało się jak tysiąc sprężyn. Strach mieszał się
w jej sercu z tęsknotą i pragnieniem.
Jęknął i nachylił się do jej ucha, gryząc je lekko. Głębokie dźwięki, jakie przy
tym wydawał, poruszały koniuszki jej nerwów. Jego żarłoczne usta wędrowały
teraz wzdłuż jej szyi, a gorące palce mistrzowsko poczynały sobie z miejscem
między nogami. Wiedziały, gdzie dotknąć, gdzie docisnąć.
I wtedy stała się rzecz najgorsza. Molly nie mogła jej powstrzymać. Eksplodo-
wała. Nigdy wcześniej nie przeżyła orgazmu. Chciało się jej krzyczeć. Zawsty-
dzona, odepchnęła go, szepcząc gorączkowo:
– Nie dotykaj mnie. Nie odzywaj się do mnie! To się nie mogło stać! Tego nie
było!
Zerwała z twarzy swoją idiotyczną maseczkę, odrzuciła ją i wybiegła.
Następnego dnia Garrett udawał, że nic się nie stało. Dokładnie tak, jak mu
nakazała. Chciała porozmawiać o tym z Julianem, ale ten leczył gigantycznego
kaca i był w kiepskim nastroju. Tłumiła więc to wszystko w sobie przez kilkana-
ście dni. Ale dłużej się nie dało. Została seksualnie rozbudzona i trzeba było coś
z tym zrobić. Choćby popłakać sobie w łóżku, cichutko, w samotności.
Dlaczego to się stało? Dlaczego on ją pocałował?
Dlaczego w porę go nie odepchnęła? Dlaczego nie może tego wszystkiego
przeżyć jeszcze raz?
Garrett ujawnił swoje uczucia. Poddała się im, ale na koniec stchórzyła.
Żałowała, że nie dała mu do zrozumienia, jak bardzo było jej dobrze z tymi do-
tykami i pocałunkami. Bo teraz była przekonana, że odnalazła swoją drugą poło-
wę. Rozpaczliwie pragnęła znów z nim być.
Przełykała łzy, miętosząc poduszkę. W końcu położyła się na brzuchu.
– Śpij, Molly – mówiła do siebie. – A jutro Garrett się przekona, co utracił.
Ale te słowa tylko uświadomiły jej, że to ona na własne życzenie utraciła oka-
zję, która może się nie powtórzyć.
Julian dobrze wiedział, dlaczego nie może spać, dlaczego czuje się tak dziwnie
i dlaczego życie jest ostatnio takie okropne.
To wszystko wina Molly Devaney.
Ta dziewczyna doprowadza go do szaleństwa.
Najpierw wyskoczyła z tym Garrettem, a teraz śpi za ścianą, przez co on
wierci się niespokojnie w łóżku, sfrustrowany do granic możliwości.
Dziś padało. Gdy przyjechali do niego, Molly była cała mokra. Nie powinien
był wtedy na nią patrzeć, ale zabrakło mu silnej woli. Teraz przed oczami tań-
czyły mu jej kształtne piersi, z naprężonymi, widocznymi przez wilgotny materiał
sutkami. A kiedy niespodziewanie pocałowała go w podzięce za zamówienie mu-
ralu, musiał uruchomić wszystkie siły, by się powstrzymać przed pochwyceniem
jej w ramiona i całowaniem…
I te wiśnie z koktajlu… Wielki Boże, jak ona je słodko rozgryzała! Jak to się
stało, że tam, w samochodzie, nie chwycił jej twarzy w dłonie i nie wyssał z ust
każdej z tych nieszczęsnych wisienek.
Latami wzrastał w przekonaniu, że jedyna dziewczyna, której pragnie i którą
szanuje, nie jest dla niego. Była dobra, czysta i mądra. Miał trzymać się od niej
z dala. Chronić ją. A teraz doszło do tego, że ona pragnie Garretta. Jego brata.
Na samą myśl o tym poczuł mdłości. Boże, to przecież niewyobrażalne!
Gdy mu o tym powiedziała, myślał, że go wpuszcza w maliny, że chce wzbudzić
w nim zazdrość. Zawsze był pewien, że jeśli Molly zakocha się w którymkolwiek
z braci Gage’ów, wybór padnie na niego i tylko na niego. Na innych nawet nie
spojrzała.
Cała rodzina była przekonana, że on się podoba Molly. Matka, Landon, Gar-
rett, Kate… Pamiętał te niezliczone kazania. „Musisz być dla niej dobry.” „Masz
ją szanować, łapy przy sobie!” No to szanował. I był grzecznym chłopcem.
To było piekło. Ból w pachwinie, ilekroć się uśmiechnęła. Nie, to nie miało nic
wspólnego z przyjaźnią. A jeszcze mniej z braterstwem.
Latami marzył o niej. Gdy sięgnął po pierwszą w życiu kobietę – jedną spośród
wielu chętnych – zamiast rozkoszy poczuł ból. Myślał, że częsty seks uleczy go
z tęsknoty. Ale nic z tego – z każdą zaliczoną kobietą bardziej pragnął Molly. Bo
żadna z przygodnych miłostek nie była nią.
Żadna nie mogła się nawet z nią równać.
Teraz chciał postawić wszystko na jedną kartę. Miał taki plan: udowodni mat-
ce i braciom, że da sobie radę bez nich. Dowiódł już, że nigdy nie skrzywdził
Molly, a więc na nią zasługuje. Teraz miał pokazać, że zrobi wszystko, by ją zdo-
być. Nawet, jeśli będzie trzeba, zerwie wszelkie kontakty z rodziną.
Jeśli Molly ma się związać z mężczyzną, to będzie nim on, Julian. Czy to się
komu podoba, czy nie.
A tymczasem Molly…
Musi jej teraz pokazać, że to on jest tym jedynym. Dokończyć to, co rozpoczął
w nocy, gdy trwał bal maskowy.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Było już dobrze po północy, a wspomnienie pocałunku Garretta i emocje zwią-
zane z faktem, że nocuje Juliana, wciąż nie pozwalały jej zasnąć. Molly wstała
z łóżka i na bosaka podreptała do kuchni. Może znajdzie coś łagodnie usypiają-
cego, walerianę lub rumianek?
Zamiast tego znalazła wspaniale zbudowanego półnagiego faceta. No, teraz to
już na pewno nie zaśnie do rana.
Julian, pochylony, zaglądał do lodówki, a Molly serce zamarło w piersi. Światło
wydobywające się z wnętrza lodówki wspaniale podkreślało każdy szczegół
rzeźby jego nadzwyczajnego ciała.
Tak, to jest Julian John Gage. Seksowny playboy, niebezpieczny samiec. Na
pewno nie niewinny przyjaciel dziecinnych lat.
Dostała gorączki na samą myśl, że na miejscu Juliana powinien znajdować się,
również prawie nagi, Garrett. Garrett z jej niedawnych marzeń i rojeń o poca-
łunkach.
Hormony nie słuchają rozumu. Zrozumiała to, gdy na całym ciele poczuła go-
rące ukłucia niewidzialnych miniaturowych szpileczek.
Z trudem powstrzymywała się przed muśnięciem palcami mięśni pleców Julia-
na, przed zbadaniem ich struktury, układu włókien. Przez chwilę wmawiała so-
bie, że to skrzywienie zawodowe, zachwyt malarki na widok piękna.
Ale to nie było anonimowe piękno. To był Julian John. Jakże chętnie dotknęłaby
jego ust i sprawdziła, na czym polega ich magiczna władza. Pocałowałaby go na-
wet, by sprawdzić, czy pamięć jej nie zawodzi…
Molly, ty rozpustnico, wszystko ci się pomyliło. Przecież kochasz Garretta! –
skarciła się w myślach.
Z trudem przełknęła ślinę. Czy naprawdę chciała napastować Juliana w jego
własnej kuchni? Co, u licha, się z nią dzieje?
Przecież nie może się bez końca usprawiedliwiać, że tamta maskarada prze-
wróciła jej życie do góry nogami! Ciągle myśli o całowaniu, dotykach, pieszczo-
tach, pragnieniach. Garrett obudził w niej świadomą swego ciała kobietę i od
tego momentu ona przesadnie reaguje na widok każdego roznegliżowanego
mężczyzny. Nawet Juliana.
Ciesz się, Garrett. Zrobiłeś ze mnie nimfomankę. Tego chciałeś? – pomyślała.
– Zapomniałeś, że masz gościa? – zapytała na głos.
– Cholera, Molly, myślałem, że śpisz.
– Ludzie chorzy na bezsenność nie śpią, Jules.
Powinna teraz wrócić do sypialni jakby nigdy nic. W końcu dla artystki widok
nagiego ciała to chleb powszedni. Co najwyżej może powiedzieć, że przyszła tu
poszukać ziółek.
– Napij się mleka, mnie zawsze pomaga. – Wyciągnął w jej kierunku karton,
z którego już zdążył wypić kilka łyków.
Przytknęła wargi do miejsca, którego przed chwilą dotykały jego usta.
– Za zimne – powiedziała, oddając mu karton i starając się za wszelką cenę nie
zauważać jego masywnego, a jednocześnie jedwabiście gładkiego torsu.
Julian wyprostował się, a ona po raz pierwszy odczuła, że jest taki… wielki,
groźny. Taki męski.
– Wracam do łóżka – oświadczył, chowając mleko do lodówki.
– Mogę położyć się z tobą? – wyrwało się Molly.
Wiedziała, że samotna noc będzie dla niej koszmarem. Nawiedzi ją facet
w masce. I Julian w slipach z białej bawełny. Tak bardzo chciała obejrzeć razem
z nim film, wtulić się w niego i nareszcie zasnąć. Poczuć się bezpiecznie, jak
w dzieciństwie. W końcu od czego są przyjaciele?
– Nie – uciął Julian, nie patrząc na nią.
– Jules, nie bądź głupi.
– Nie kładę się do łóżka z kobietą, z którą nie sypiam.
– Ale ja to nie kobieta. Jestem Molly.
– No właśnie.
– Po prostu włóż jakieś spodnie, ja przyniosę swoją poduszkę… Nie bądź taki!
Zapadło milczenie, po czym Julian oddalił się korytarzem.
– Dobranoc, Molls! – rzucił.
Molly, przeklinając go, wdrapała się na swoje łóżko. Do rana nie zmrużyła oka.
Następna noc nie była wiele lepsze, trzecia też nie. Facet nie dawał się namó-
wić na wspólne spanko. Dziwiło ją to, ale jeszcze bardziej była rozczarowana,
że Garrett nie przejawiał najmniejszej chęci udaremnienia jej „związku” z Julia-
nem.
Zakochany tak się nie zachowuje!
Garrett jest tym spośród trzech braci, który najmocniej stąpa po ziemi. Może
więc potrzebuje dodatkowych bodźców, by właściwie zareagować?
Molly fantazjowała na temat seksownych ciuchów, które mogłyby zwrócić jego
uwagę. Może włożyć znowu ten kostium karczmarki, by mu się przypomnieć?
Ale jaka dziewczyna o zdrowych zmysłach chciałaby nosić coś takiego? Żadna.
Z wyjątkiem oczywiście Molly Devaney. I to tylko na wyraźne żądanie Juliana.
Siódmego poranka w domu Juliana doszła do wniosku, że niepotrzebnie się za-
męcza. Nie śpi po nocach, przepracowuje się, malując mural. Czy aby nie prze-
sadziła z tym zaangażowaniem w nowy „związek”? W dodatku prawie nie widuje
Garretta, za to niemal cały czas spędza z Julianem Johnem.
Gdyby jeszcze częściej zechciał tkwić półnago przed otwartą lodówką…
Chociaż siadanie rano do śniadania w luźno tkanych lnianych spodenkach ścią-
ganych sznurkiem też było niezłe. Prawie wszystko było przez nie widać.
Molly czuła się wtedy, jakby kupiła sobie i odpakowała batonik, którego nie
może zjeść.
Jego samczość przytłaczała, była wszechobecna. Nie pozwalała na spokojny
sen.
Przy śniadaniu Julian czytał gazetę, a Molly przerzucała przesyłki reklamowe.
Śmiał się, że jest jedyną znaną mu osobą, która je ogląda. Potem Molly zazwy-
czaj wstawała, by dolać sobie kawy. Łapała go wówczas na gapieniu się na jej
wystające spod T-shirta nogi. Nigdy nie czuła się bardziej świadoma swej kobie-
cości, niż gdy z filiżanką w dłoni wracała do stołu, a on z podziwem śledził każdy
jej krok.
Dziś Julian wrócił do swojego ulubionego tematu zaczepek: jej wyglądu. Tym
razem jednak nie wyśmiewał ubrań. Powiedział coś o wiele bardziej… intymne-
go.
– Wiesz, bez żadnej plamy z farby na ciele wyglądasz jak goła – rzucił z weso-
łym błyskiem w oku.
Goła? Nie wiedziała, dlaczego żołądek skurczył się jej nagle boleśnie. Myśl, że
mógłby ją oglądać nagą, spowodowała zamęt. Pomachała mu na pożegnanie nie-
co oszołomiona.
Wieczorem szykowała się parapetówka u Landona i jego żony Beth. Byli parą
od dwóch lat, ale jakoś zaniedbali te wszystkie rytuały w rodzaju miesiąca mio-
dowego i tak dalej. Nie mieli na to czasu. Właściwie ich ślub było rodzajem kon-
traktu – Landonowi pomógł w rozwoju biznesu, a Beth mogła dzięki pozycji mę-
żatki odzyskać opiekę nad synem z pierwszego małżeństwa, Davidem. Dopiero
później zakochali się w sobie na zabój i teraz byli jednym z najlepszych mał-
żeństw, jakie znała Molly.
Dziś wieczorem Julian i Molly mieli wystąpić po raz pierwszy na forum rodzin-
nym jako para.
Garrett zobaczy ich razem i zorientuje się, jakim był idiotą, wypuszczając
Molly z rąk.
Musi więc wyglądać olśniewająco. Pojechała do domu, do Kate, przebrać się.
W progu powitał ją zapach cynamonu, kardamonu i innych domowych aromatów.
Serce ścisnęło się jej na widok przytulnego mieszkanka, jakie z siostrą zajmowa-
ły. Nawet jej stary pluszowy miś tkwił wciąż wśród kolorowych poduszek, pod
lampą od Tiffany’ego.
Po zimnym kawalerskim wnętrzu, w jakim przebywała prawie tydzień, tu na-
reszcie poczuła się u siebie. Postanowiła, że przewiezie do Juliana kilka różo-
wych poduszek, by ocieplić jego mieszkanie. No i obowiązkowo zabierze swoją
ulubioną mieszankę ziół na sen.
– Co u ciebie słychać?
Kate stała obok kuchenki w swoim nieśmiertelnym fartuszku, z poważną miną.
Włosy zawiązała w koński ogon. Jak zwykle czymś zajęta, wulkan energii.
– Przyjechałam zabrać trochę ciuchów. Do samochodu Juliana nie zmieściło się
zbyt wiele.
Kate nie zmieniła wyrazu twarzy. Molly chciała ją uścisnąć, ale bardzo trudno
przytulić kogoś, kto trzyma w ręku garnek.
Rozejrzała się po kuchennym blacie i zgarnęła do papierowej torby kilka sma-
kowicie wyglądających muffinów. Zabierze je do Juliana.
– Dlaczego mi to robisz? Te babeczki miałam zanieść na przyjęcie do Landona.
Tobie jutro upiekę inne, okej, Moo? – zapytała Kate zniecierpliwionym tonem.
– W porządku – burknęła Molly, zwracając siostrze torebkę z ciastkami.
Chciała wyjść, ale coś ją zastanowiło. Spojrzała w niebieskie, podobne do jej
własnych, oczy Kate.
Zawsze były z sobą bardzo blisko. Obie były utalentowane artystycznie. Molly
potrafiła w odosobnieniu pracować całymi miesiącami nad swoimi obrazami.
W ten sposób radziła sobie z lękami. Kate wolała pracę wśród ludzi i dla ludzi.
Koniec końców miały dla siebie nawzajem coraz mniej czasu.
Kate zawsze wspierała Molly, była jednak dyskretną opiekunką. I być może
z tego powodu prawie w ogóle nie rozmawiały na tematy męsko-damskie. Zupeł-
nie jakby jedna przed drugą chciała udawać, że faceci dla nich nie istnieją.
A może naprawdę nie istnieli? W końcu ich relacje z braćmi Gage’ami były tak
bliskie, że może dla innych mężczyzn nie było w ich życiu miejsca?
Dla Molly przyjaźń z Julianem warta była stu romansów z innymi facetami. Nie
odczuwała tu żadnych braków. Aż do owego wieczoru, kiedy to jego brat poka-
zał jej, jak bardzo jest upragniona…
Zasługuje na miłość mężczyzny, ale jak powiedzieć o tym Kate? Przecież uda-
je, że jest zainteresowana Julianem, nie Garrettem. Trudno, jest za wcześnie na
szczere siostrzane zwierzenia.
– Julian nie znosi mojego stylu ubierania się – rzuciła. Żołądek ścisnął się jej na
wspomnienie jego słów, że jej wizerunek „głodującej artystki” nie powali Garret-
ta na kolana.
– Jakoś mnie to nie dziwi – odparła Kate z miną pod tytułem „a nie mówiłam?”.
– I co? Zadowolona jesteś? – odburknęła Molly. – Jeśli chciałaś mi zrobić przy-
krość, to ci się udało.
W mgnieniu oka postanowiła, że dziś będzie wyglądać tak samo okazale jak
tamta blondyna, którą widziała u Juliana. Niech wszyscy widzą, że ona też po-
trafi!
– Wiesz, Molly, nie rozumiem cię. Nie odzywasz się przez kilka dni, nie koń-
czysz obrazów, które powinnaś oddać na wystawę. A teraz po tym, jak przez kil-
ka lat błagałam cię, żebyś zadbała o wygląd, nagle postanawiasz to zrobić? Bo
on cię o to poprosił? Co się z tobą dzieje? Co się dzieje z wami? Martwię się!
Nie mogłam spać dziś w nocy, musiałam zadzwonić do Garretta.
– Garrett? No i co on na to?
– Obiecał mi, że z tobą porozmawia i żebym się nie martwiła. Ja po prostu nie
mogę zrozumieć, jak mogłam przeoczyć, że między wami coś się rodzi. Wiedzia-
łam, że kiedyś do tego dojdzie, ale miałam nadzieję, że trochę później, jak oboje
dojrzejecie.
– Nieważne. Powiedz, jak Garrett zareagował. Był zły? Zatroskany? Zazdro-
sny?
Red Garnier Gra pozorów Tłumaczenie: Anna Sawisz
ROZDZIAŁ PIERWSZY Molly Devaney na gwałt potrzebowała supermena. Sama nie dawała sobie rady. Przez ostatnie dwa tygodnie całymi nocami przewracała się w łóżku z boku na bok, obsesyjnie myśląc o tym, co się stało. Modliła się, wzdychała. Musi coś z tym zrobić. I to jak najszybciej. Piętnaście nocy piekielnych mąk. A wszystko po to, by dojść do wniosku, że ktoś musi jej pomóc. Wiedziała kto. Bohater jej marzeń z czasów, gdy ona miała trzy, a on sześć lat. Gdy osierocona Molly i jej siostra Kate zamieszkały w okazałej posiadłości jego rodziców w San Antonio. Julian John Gage. Okej, facet nie jest święty. Kobieciarz do szpiku kości. Może mieć każdą, kiedy tylko zechce. I korzysta z tego pełnymi – jeśli tak można powiedzieć – garściami. A ją to czasem boli. W kwestii podrywów jest niereformowalny. Jako szef PR w „San Antonio Da- ily”, trudny dla współpracowników. Czupurny brat, krnąbrny syn. Ale dla Molly Julian John Gage był kimś nadzwyczajnym. Najlepszym przyjacielem, niedości- gnionym wzorem mężczyzny. Jedyną osobą na świecie, z którą można szczerze porozmawiać i która potrafi jej wytłumaczyć, co powinna zrobić, by zdobyć jego irytująco rzeczowego i przyziemnego starszego brata. Problem w tym, że moment był chyba nie najlepszy. Wtargnięcie w niedzielny poranek do czyjegoś mieszkania to kiepski pomysł. Czuła jednak, że straciła już za dużo czasu. Chciała się natychmiast przekonać, że Garrett, starszy brat Julia- na, ją kocha. Inaczej umrze z rozpaczy. Niech tylko Julian przestanie się na nią gapić jak na jakieś dziwadło. Robi to od kilku minut. Ściślej od momentu, gdy zwierzyła mu się z problemu i wyjawiła plan. Facet stał skamieniały, jak starożytny posąg w nowoczesnym mieszkaniu. – Czy ja dobrze rozumiem? – odezwał się w końcu zachrypniętym głosem. – Prosisz mnie o pomoc w uwiedzeniu mojego własnego brata? – Ja chyba nie użyłam takiego słowa – zwróciła mu uwagę Molly, przerywając na moment nerwowy marsz wokół stolika. – Mówiłam coś o uwiedzeniu? – A nie mówiłaś? – Julian starał się przypomnieć sobie jej słowa wypowiedziane pięć minut temu. Westchnęła. Też miała trudności z pamięcią. Gdy ujrzała w otwartych drzwiach żywe uosobienie klasycznego piękna, z nagim torsem, na chwilę zapo- mniała języka w gębie. Jego spodnie od piżamy były na tyle cienkie, że nie dało się nie zauważyć ciemnego trójkąta biegnącego od pępka w dół i… Czyżby nigdy dotąd nie widziała półnagiego mężczyzny?
Z tym, że Julian nie jest ot takim sobie mężczyzną. Wyglądał jak młodsza kopia Davida Beckhama. Młodsza i bardziej smakowita. Na szczęście ich wzajemna przyjaźń teoretycz- nie uodporniła ją na jego wdzięki. – Może i powiedziałam, nie pamiętam – przyznała pojednawczo i ponowiła wę- drówkę po pokoju. – Po prostu zdałam sobie sprawę, że jak nie zrobię czegoś spektakularnego, jakaś dziumdzia gotowa sprzątnąć mi go sprzed nosa. Julian, ja go muszę mieć, a ty jesteś specem od podrywu. Powiedz, co mam robić? Jego zielone oczy rozbłysły. – Posłuchaj, Molls. Nie wiem, jak ci to wytłumaczyć – zaczął mówić, dołączając do niej w nerwowym przemierzaniu pokoju. – Dorastaliśmy razem. Ja i moi bra- cia pamiętamy, jak chodziłaś z pieluchą w majtkach. Garrett już nigdy nie spoj- rzy na ciebie inaczej. Dla niego zawsze będziesz maleńką młodszą siostrzyczką. – Okej, rozumiem, już nigdy nie wyzwolę się z pampersów. Ale mam pewne podstawy, aby sądzić, że Garrett zmienił nastawienie do mnie. Czy naprawdę mówił ci, że wciąż widzi we mnie tylko tamtego bobasa? Julian, ja skończyłam dwadzieścia trzy lata! Miał czas zauważyć, że wyrosłam na bywałą w świecie, seksowną młodą damę. Z niezłym biustem, który całkiem przyjemnie pieściło się na balu przebierań- ców, dodała w myślach nie bez dumy. Julian patrzył na nią z miną, którą z pewnością trudno byłoby określić jako rozemocjonowaną. – Twoja siostra Kate jest, owszem, młodą damą. Ale ty? – mówił, bezlitośnie taksując wzrokiem hipisowską spódnicę w bohomazy i spraną koszulkę na ra- miączkach. Zanurzył palce w jej włosach, których pasemka w słońcu wypłowiały. – Na Boga, Molly, czy ty nie masz lustra? Wyglądasz, jakby cię ktoś przepuścił przez maszynkę. – Julian! – wykrzyknęła urażona, z trudem łapiąc oddech. – Przyjmij do wiado- mości, że za cztery tygodnie otwieram w Nowym Jorku indywidualną wystawę moich prac. Nie mam czasu dbać o wygląd! A poza tym nie masz prawa wytykać mi, jak jestem ubrana, kiedy sam stoisz obok prawie goły i… Urwała, gdy z głębi mieszkania dobiegł odgłos zamykanych drzwi. Zobaczyła, że ktoś się do nich zbliża i odebrało jej głos. Tym kimś była oczywiście kobieta. Z sypialni Juliana wyszła najbardziej długonoga i najjaśniejsza chyba na świe- cie blondynka w szkarłatnych szpilkach, odziana w koszulę Juliana, pod którą nie dało się nie zauważyć imponujących piersi. Dzierżyła pod pachą miniaturową złotą kopertówkę. No tak, tej to nikt nie przepuścił przez maszynkę… – Będę już szła – oświadczyła Julianowi zduszonym szeptem. – Zostawiłam ci na poduszce numer telefonu. Miło było cię poznać. Mam nadzieję, że pożyczysz mi tę koszulę. Moja sukienka straciła nieco fason… – Zaśmiała się cichutko. Julian stał jak zamurowany, nie mogąc oderwać od niej wzroku. Ona zaś opu- ściła mieszkanie. Gdy zatrzasnęły się drzwi windy, Molly spojrzała na Juliana.
– Julian! Czy ty naprawdę nie potrafisz odpuścić żadnej babie? Musisz się przespać z każdą? Wściekła, pchnęła go lekko. On jednak pozostał nieporuszony. Prawdziwy be- ton. – Nie rozmawiamy o moim życiu uczuciowym, ale o twoim – zauważył po chwi- li, chwytając jej dłoń i śmiejąc się. – A mojego brata nie wzrusza twój wizerunek głodującej artystki. Odepchnęła go i ruszyła korytarzem. – Daj mi tylko koszulę, a mój pożałowania godny, pozbawiony polotu i seksu wi- zerunek z pewnością natychmiast cudownie się odmieni! – krzyczała. – Do licha, Molly, daj spokój! Molls, kochanie. Wracaj. Postaram się lepiej cię zrozumieć, dobrze? Daj mi szansę! Oboje wiemy, że jesteś piękna i możesz mieć gdzieś swój wygląd! Dogonił ją i zaciągnął z powrotem do salonu. Molly patrzyła na niego i jej gniew stopniowo mijał. Biedak, sam nie wie, co ma z nią zrobić. Na Juliana Johna doprawdy nie sposób się długo złościć. Wiedziała, że zrobiłby dla niej wszystko, dlatego do niego przyszła. Wiedziała, że nie potraktuje jej jak wrzód na swoim kształtnym tyłku. Tylko przy nim czuła się pewnie i bezpiecznie. No, może jeszcze przy starszej siostrze, która od śmierci rodziców prawie zastępowała jej matkę. Rozpieszczała ją, pomagała w nauce, wychowywała, kochała jak mama i tata razem wzięci. Fakt, że Julian odegrał w jej życiu podobną jak Kate rolę, wiele mówi o czło- wieku, który chce na zewnątrz uchodzić tylko za playboya. Którym zresztą – nie da się ukryć – był. Ale dla niej to przede wszystkim przyjaciel. – Posłuchaj – powiedziała, uwalniając dłoń z uścisku i rumieniąc się na wspo- mnienie pocałunku, jaki skradł jej Garrett. – Wiem, że trudno ci to zrozumieć, ale bardzo kocham twojego brata i… – Od kiedy to, do cholery? Oboje wiemy, Molls, że to wkurzający sztywniak. – Może przedtem taki był, ale teraz jest inny – rzuciła w obronie ukochanego. – Przedtem? Przed czym? – Przed tym… zanim… zdałam sobie sprawę… Że mnie chce. Jak mnie pocałował, dokończyła w myślach. Poczuła ucisk w żo- łądku. Odsunęła włosy opadające jej na twarz i spróbowała ponownie: – Nie umiem tego wyjaśnić, ale zaszła w nim przemiana. Czuję, że on mnie też kocha. Julian, nie śmiej się, ja to czuję. Jakoś nie potrafiła spojrzeć mu w oczy, więc opadła na pobliską skórzaną ka- napę. Panującą przez chwilę ciszę przerwał jego śmiech: – Nigdy w to nie uwierzę! Molly wstrzymała oddech, gdy zauważyła, że na jego twarzy obok rozbawienia maluje się także szorstkość. Nigdy nie widziała, by Julian się złościł, ale tym ra- zem był naprawdę zły. Okej, mniejsza z tym. Ona musi zdobyć Garretta. I to już. – Posłuchaj, Julian, jeśli mamy poważnie rozmawiać, prosiłabym cię, żebyś na- rzucił jakiś T-shirt. Chyba nie rozdałeś wszystkich? Widok męskiego ciała powo-
duje… no po prostu wzmaga moją chętkę na Garretta – powiedziała. – Dobrze wiesz, że bratu daleko do mnie – odparł, prężąc muskuły. – Nie tak znowu. – Rozłożyłbym go na cztery łopatki w pięć sekund. – Proooszę cię… Jedyna rzecz, w jakiej jesteś od niego lepszy, to techniki pod- rywu i obrażania ludzi. Nie zapomnę ci tego, co powiedziałeś o moim wyglądzie. – A więc nie dotarło do ciebie, że jesteś piękna? To też powiedziałem. Julian opadł na fotel i przez chwilę oboje milczeli, patrząc w dal. – Masz rację – odezwał się po chwili, odzyskując energię. – Jestem lepszy w te klocki, niż obaj moi bracia razem wzięci. Z tym, że Landon jest żonaty, więc nie ogląda się za kobietami. Założył ręce za głowę i wyciągnął się wygodnie. – Okej, więc zabawmy się trochę kosztem starego Garretta. On zawsze był tak śmiesznie opiekuńczy wobec ciebie i Kate. Miotałby się wściekle jak postać z kreskówek, gdyby się dowiedział, że się z kimś spotykasz. Zwłaszcza z kimś o marnej reputacji. To nie musi być na serio. Wystarczy, jak pozwolisz Garretto- wi uwierzyć, że jakiś łajdus świata poza tobą nie widzi. Podrażnij się z nim tro- chę. Molly była zachwycona, że Julian podchwycił jej pomysł. Podskoczyła i klasnęła w ręce. – Świetnie! Tylko… czy ja znam kogoś takiego? – Właśnie na niego patrzysz. – Julian uśmiechnął się, mrużąc groźnie oczy. Po tych słowach Molly wyglądała na wstrząśniętą, a Julian zaczął się zastana- wiać, czy w ogóle powinien był je wypowiedzieć. Co z jego nowym planem? – Przepraszam, chyba się przesłyszałam. – Drgnęła, ściskając z całych sił skó- rzaną poduszkę. – Proponujesz, że zostaniesz moim chłopakiem czy jak? – Coś w tym rodzaju – przyznał z uśmiechem. Był opanowany i spokojny, ale w mózgu kłębiły mu się myśli, których pewnie kiedyś pożałuje. Na razie sprawiały mu przyjemność. – Co przez to rozumiesz? – zapytała. Nie mógł nie zauważyć, jak wspaniale wyglądała. Była zszokowana i zaskoczo- na, jakby właśnie zdobyła główną wygraną w Lotto. Dla tych cholernie niebieskich, rozszerzonych zdumieniem oczu mógłby zrobić wszystko. Zdobyć każdy szczyt w najwyższych górach. W życiu nie widział tak pełnego wyrazu, a jednocześnie niewinnego, spojrzenia. Czuł się jak supermen. Nikt, nawet matka, nie obdarzyła go nigdy tak pełnym podziwu i uczucia wejrze- niem, jak teraz Molly. – Chciałem przez to powiedzieć, że ja z nikim nie „chodzę”, Molly. Ja po prostu miewam kochanki. Z przyjemnością więc poudaję trochę twojego chłopaka. – Zgrywasz się, Jules – powiedziała i spochmurniała. Siedząc nieruchomo na kanapie, patrzyła na niego badawczo. Faktycznie, mógłby się z tego śmiać, ale w głębi duszy był śmiertelnie poważ-
ny. – Rzeczywiście, lubię sobie czasem pożartować, ale ciebie traktuję wyjątkowo serio – zapewnił. – Czyli jesteś gotów udawać zakochanego? Skinął głową. Z trudem powstrzymywał się, by nie pogłaskać jej po twarzy. – Źle się stało, Moo, że spotkałaś u mnie tę dziewczynę. To dla mnie bez zna- czenia… Poderwała się na równe nogi, chaotycznie potrząsnęła burzą włosów i turku- sowymi koralami. Była jak w transie. Oczy jej błyszczały. Jego propozycja chyba dopiero teraz do niej dotarła w całej rozciągłości. – A więc Garrett zobaczy nas razem i będzie piekielnie zazdrosny! O tak, Ju- lian, to genialny pomysł! Jak myślisz, po jakim czasie zrozumie, że mnie kocha? Po dwóch dniach? Po tygodniu? Julian patrzył na nią w milczeniu. Wyglądała na śmiertelnie zakochaną. Czy naprawdę tak jest? Gdy o tym myślał, czuł się coraz bardziej zakłopotany. Bardzo by chciał, by ktoś mądry powiedział mu, co tu jest grane. Czy to jakiś głupi dowcip? Molly ma- rzy o jego starszym bracie? Naprawdę? On jest od niej dziesięć lat starszy! A poza tym bracia Gage’owie zostali wy- chowani w poczuciu, że siostry Devaney są poza ich zasięgiem. Garrett zawsze trzymał się wyznaczonych reguł. Czyżby tym razem je złamał, dając Molly do zrozumienia, że mu się podoba? Kompletnie zbity z tropu Julian zaczął sobie powoli wszystko porządkować. A więc Garrett był zawsze nadopiekuńczy w stosunku do sióstr Devaney. Dziewczynki zostały sierotami, gdy ich ojciec, zatrudniany przez Gage’ów ochro- niarz, zginął na posterunku. Bronił ojca Juliana przed atakiem uzbrojonych ban- dytów wynajętych przez meksykańską mafię. Ojciec Juliana ujawnił w wydawa- nej przez siebie gazecie nazwiska i ciemne sprawki jej przywódców. Jedynym, który wyszedł żywy z tej krwawej łaźni, był towarzyszący ojcu Garrett. Morder- cy dostali dożywocie, a on od dwudziestu lat żył w piekle wspomnień, żalu i po- czucia winy. Gdy owdowiała matka przygarnęła osierocone dziewczynki, Garrett czuł się w obowiązku chronić je – szczególnie Molly – nawet przed żartami i docinkami Juliana. Oboje, Molly i Julian, mieli mu to za złe. Uznali Garretta za nieuleczal- nego sztywniaka. Teraz więc trudno było uwierzyć, że Molly mogła nagle zbzikować na jego punkcie. O co tu chodzi, do cholery? Julian i Molly byli przyjaciółmi na śmierć i życie. Numery jego telefonów – do pracy, na komórkę i do domu – widniały na pierwszych miejscach w jej notesie. Molly często powtarzała, że od romantycznych uniesień woli przyjaźń, która jest trwalsza niż niejedno współczesne małżeństwo. Usłyszawszy dziś jej kilkakrotne zapewnienie, że kocha Garretta, Julian uznał,
że musi ratować Molly, bo sytuacja wygląda na poważną. Musi dopomóc jej w zrozumieniu, że w istocie wcale nie jest zakochana w Garretcie. Koniec. Krop- ka. – Ja myślę, że to nam zajmie jakiś… miesiąc – odpowiedział w końcu, patrząc Molly głęboko w oczy. Jakby starał się wysondować głębię jej rzekomej miłości. Znając jej romantyczny charakter… Boże, w jej głowie rozbrzmiewa teraz dźwięk weselnych dzwonów. Wygląda na zakochaną po uszy. Kurczę, to mu się nie podoba. – Myślisz, że on na to pójdzie? – zapytała Molly niepewnym głosem. – Tak trud- no go czasem rozszyfrować… – Molly, żaden normalny facet nie będzie spokojnie patrzył, jak brat ostrzy so- bie apetyt na jego ukochaną. – Naprawdę? Zrobisz to dla mnie? – Molly przywarła do niego i pocałowała w nieogolony policzek. – Jules, dziękuję ci, jesteś cudowny! Julian zesztywniał zszokowany. Był nagi od pasa w górę i jej uściski spowodo- wały, że zaczął się dziwnie czuć tu i ówdzie. Ona jest taka ciepła, pachnąca, słod- ka… A na domiar złego nie przestaje trajkotać z ustami wtulonymi w jego szyję: – Jestem szczęściarą, że pojawiłeś się w moim życiu, Jules. Nie wiem, jak ci dziękować za wszystko, co dla mnie robisz. Czy ona mówi to poważnie? Bo jej słowa budziły w nim zgoła potępieńcze my- śli. Usiłował sobie nagle przypomnieć imiona wszystkich dotychczasowych ko- chanek, w porządku alfabetycznym, ale to nie pomagało. Wziął głęboki oddech i, próbując uciec przed jej wzrokiem, mruknął: – Jeszcze mi nie dziękuj, Molly. Zobaczymy, jak to się uda, dobrze? – Musi się udać. Jestem pewna, że jeszcze w tym miesiącu będę nosić na palcu pierścionek zaręczynowy. Przewrócił oczami, wciąż nie mogąc uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. – Jeszcze nie planuj wesela. Pamiętaj, w tym miesiącu chodzisz ze mną. Odwa- gi, dziewczyno, bo moja rodzina na pewno nie będzie tym zachwycona. – A to niby dlaczego? – spytała, biorąc się pod boki. – Nie jestem ciebie warta? – Nie, Molly. To ja nie jestem warty ciebie.
ROZDZIAŁ DRUGI – Robisz mnie w konia, paskudniku, wiem o tym. Julian rozparł się w fotelu obrotowym i usiłował zachować powagę, patrząc, jak brat nerwowo krąży po imponującej sali konferencyjnej na ostatnim piętrze siedziby „San Antonio Daily”. Gage’owie byli wydawcami tego pisma od lat trzy- dziestych ubiegłego wieku. – Braciszku, wiem, że jestem od ciebie młodszy. Ale nie zapominaj, że jestem też silniejszy i dam ci to odczuć, jeśli nadal będziesz mnie wkurzał. – A więc poważnie mówisz, że sypiasz z naszą małą Molls? – Tego nie powiedziałem. Po prostu się spotykamy, a ona wkrótce się do mnie wprowadzi. Tego ostatniego nie uzgodnił z Molly, ale uznał za dobry pomysł. Brat poczer- wieniał i Julian już wiedział. Trafiony. Garrett posiniał, a potem zbladł. Julian i Molly ustalili pewne ogólne zasady – nie będą się w tym czasie spoty- kać z nikim innym, będą sobie publicznie okazywać uczucia i nikomu nie wyja- wią, że to tylko gra. Julianowi bardzo to odpowiadało. Nawiasem mówiąc, odpo- wiadało mu wszystko, co drażni Garretta. Nie miał nic przeciwko bratu, ale facet był przesadnie honorowy i jakiś taki… czcigodny. Teraz na przykład, gdy najstarszy brat Landon udał się w długą po- dróż poślubną, Garrett demonstracyjnie okazywał, że dźwiga na swoich barkach ciężar całego świata. No, przynajmniej ciężar prowadzenia rodzinnej firmy. Bracia bardzo się w zasadzie kochali, ale Julian już od dawna szukał okazji, by trochę odegrać się na Garretcie. Zemsta jest zawsze słodka. Julian napawał się tą myślą przez całą ostatnią noc. Z satysfakcją przyglądał się więc, jak starszy brat przerywa nagle marsz po pokoju i staje naprzeciw, pytając groźnie: – A od kiedy to interesujecie się sobą? – A, jakoś tak niedawno zaczęliśmy świntuszyć w esemesach. O, właśnie do mnie napisała – dodał, z nonszalancją spoglądając na wyświetlacz komórki. – Ta dziewczyna mnie kręci! Udawał, że odpisuje na dwuznaczny komunikat, choć właśnie pisał po prostu: „Koleś już wie. Zaczyna świrować. Opowiem ci przy kolacji”. Garrett spojrzał na niego z miną mordercy. – Kate o tym wie? – Raczej tak, to w końcu jej siostra. Chyba że jest zbyt zajęta organizacją ko- lejnej imprezy dla klienta. Właśnie nadeszła odpowiedź Molly: „Kate i Garrett dobrze się z sobą dogadu- ją”.
„Mam nadzieję, że nie nadepnąłem jej na odcisk?” – odpisał Julian. „Niestety, kochanie. Uważaj, właśnie wymachuje kuchenną łyżką, może cię za- bić”. Kochana dowcipna Molly. Jasny promyczek w jego życiu. – O co tu chodzi? – spytał Garrett podminowany. – A o co ma chodzić? – O to, że od dwudziestu lat matka, Landon i ja staraliśmy się ci wpoić, że w przypadku Molly Devaney masz trzymać łapy przy sobie. Nie dotarło? Jeśli ją skrzywdzisz, to cię wydziedziczymy. Julian kiwał głową uspokajająco. – Dotarło, dotarło. Słyszałem setki razy i teraz też słyszę. – Pochylił się nad stołem konferencyjnym i spojrzał na brata wilkiem. – Ale posłuchaj. Ja. Mam. To. Gdzieś. Dotarło? Garrettowi dosłownie opadła szczęka. Wstrzymał oddech, można było mieć wrażenie, że za chwilę pęknie. Lub zacznie bębnić we własną pierś, jak Tarzan. – Porozmawiam z Molly. Wytłumaczę jej, jakie głupstwo ma zamiar popełnić. A jeśli ją skrzywdzisz, Julian, jeśli jej spadnie choć jeden włos z głowy… Julian jedynie nadludzkim wysiłkiem utrzymał na twarzy maskę spokoju. Wró- cił pamięcią do swoich nastoletnich czasów, gdy on i Molly usiłowali się do siebie zbliżyć. I za każdym razem, kiedy ich przyjaźń zmierzała ku bardziej romantycz- nej formie, rodzina wpadała w panikę. Zaczynały się szantaże emocjonalne, prześladowania, próby oddalenia ich od siebie. Jego nawet kilkakrotnie wysyła- no na parę miesięcy za granicę, bo podobno wpatrywał się w Molly w sposób, którego nikt – ani Kate, ani Landon, ani matka – nie aprobował. Julian udawał, że go to nie obchodzi. A gdy dorósł, uwierzył, że jest playboy- em. Wrobiono go w tę rolę, nie dano mu wyboru. Wmówiono, że może mieć każ- dą kobietę. Poza Kate i Molly. I z roku na rok ta prosta reguła czyniła jego życie bardziej samotnym i nie- szczęśliwym. Czuł się jak pochwycony w klatkę lew, jak spętany byk. A teraz brat po raz enty każe mu trzymać się z dala od najbliższej kobiety na świecie. Narastał w nim od dawna tłumiony gniew. To jego życie, jego przy- szłość. Nikt nie będzie mu dyktował, jak ona ma wyglądać. Niezależnie od tego, co myśli Molly, nikt nie ma prawa ingerować w jego los. Ani w los tej drobnej ru- dej dziewczyny. Co kogo obchodzi, że nosi się z cygańska, we włosach ma pa- semka, a palce często uwalane farbą? Postanowił wykorzystać okazję, jaką miało być udawanie jej partnera do zba- dania swoich prawdziwych uczuć w stosunku do niej. Wstał, powoli podszedł do brata i położył mu rękę na ramieniu. – Odwal się, Garrett. Nie chcę jej skrzywdzić, ale i ciebie wolałbym nie uszko- dzić, więc trzymaj się z dala od nas. Po czym złapał marynarkę i opuścił redakcję. – Nie mogę w to uwierzyć, Molly. Wiem, że mnie wkręcasz.
W przepastnej kuchni Devaneyów Kate dekorowała świeżo upieczone ciastka, Molly zaś piłowała paznokcie, nie mogąc opanować podniecenia na myśl, że dziś jest pierwszy wieczór jej „związku” z Julianem. Nie mogła się doczekać miny Garretta, gdy ujrzy ich razem. – Nie żartuję, przysięgam. Możesz zadzwonić do Juliana i zapytać. Kate podniosła w górę szpatułkę do nakładania kremu. Ciemnorude włosy mia- ła związane w dość chaotyczny węzeł. W białym kuchennym fartuszku wyglądała tak pięknie i seksownie, że Molly nie potrafiła się na nią gniewać. Kochała sio- strę do nieprzytomności. Kate Devaney była osobą pełną życia. Przez cały dzień kręciła się jak fryga, robiąc rozmaite rzeczy. To tłumaczyło sukces jej cateringowej firmy. Była cu- downą kucharką, jak większość osób kochających życie. Wysoka, kobieca, opa- lona, ufna i radosna. Jedyne, co Molly miała jej za złe, to całkowicie zbędne i nie- udolne próby ukrycia bujnego biustu. – Ty i Julian? Jako para? Nie wierzę. Wszystkie jego dziewczyny są takie… – Nie kończ, bo cię znienawidzę – warknęła Molly. – Dobrze, już nic nie mówię. Ale wiesz, co miałam na myśli – powiedziała Kate, pakując ciastka do pojedynczych torebek z celofanu. Molly wstała i zerknęła w lustro na korytarzu. Przypomniała sobie, co wczoraj Julian powiedział o jej wyglądzie. – Masz rację – przyznała. – One wyglądają inaczej. Są wysokie, zgrabne, sek- sowne i bywałe. Ale ja mam to gdzieś, bo nie chodzi mi o Juliana, a o Garretta, dokończyła w myślach. Jej usta ciągle pamiętały ten gorący pocałunek. Zaczerwieniła się i potrząsnęła głową, aby odegnać tamto wspomnienie. – O Jezu, ty naprawdę się zakochałaś! – zawołała Kate ze śmiechem. – Wiesz, lubię Juliana, ale uważam, że tylko kobieta niespełna rozumu może za niego wyjść. Nie chciałabym, żebyś to ty okazała się tą głupią, Moo. Molly już omal nie zaczęła zapewniać siostry, że absolutnie nie zamierza zako- chiwać się w Julianie Johnie. Nie znała faceta równie nastawionego na zaliczanie jak największej liczby kobiet. W porę przypomniała sobie, że przecież od dziś ma udawać jego dziewczynę. Czy raczej, zgodnie z jego słowami, kochankę. Po- dziękowała niebiosom za to, że nigdy nie będzie nacięciem numer 1 000 347 na słupku podtrzymującym baldachim łóżka Juliana Johna Gage’a. – Ale co się właściwie stało? – spytała Kate, unosząc brwi. – Tak nagle, po pro- stu…? – Uderzyło mnie, jakim idiotą byłem, nie zauważając, że mała Molly jest wprost stworzona dla mnie – przerwał jej głęboki baryton, na dźwięk którego ramiona Molly pokryły się gęsią skórką. Julian zamknął za sobą drzwi, a ona zmartwiała na myśl, że znów widzi ją w roboczych ciuchach. Zresztą nieważne. To jest Julian John, nie zależy jej na nim. Niech sobie dalej uważa, że wypadła z miksera. Po co to zmieniać? Chociaż głupio wyglądają jej plamy z farby w zestawieniu z czystym eleganckim garnitu-
rem i nonszalancko przekrzywionym krawatem od Gucciego. On jest tak sek- sownie rozczochrany, chciałoby się go schrupać żywcem. Nie ona, niektóre inne kobiety. No, może nawet wszystkie. Ona musi zachować zdrowy rozsądek. – Cokolwiek mówi o mnie Kate, nie wierz jej, Mopey – zwrócił się do niej z ło- buzerskim, dobrze jej znanym od dzieciństwa uśmiechem. – To wszystko dlate- go, że kiedyś wpadłem jej w oko. Objął ją w pasie i skłonił swoją jasną głowę. To stało się tak szybko, że mierzą- ca półtora metra wzrostu Molly nawet się nie zorientowała, gdy Julian podniósł ją, okręcił, mocno przytulił do potężnej piersi i dosłownie zmiażdżył jej wargi w pocałunku. Namiętnym i wpawnym. Och! Oooch! Niewielka, jeszcze sprawna część jej mózgu nakazywała go odepchnąć. Nikt nie ma teraz prawa jej całować oprócz Garretta. Ale Julian całował tak samo wspaniale jak jego brat. Nawet lepiej, bo bez pośpiechu, nie ukradkiem. No i miał świeży oddech z powodu miętowej pasty do zębów. Nie zionął wińskiem. Przycisnął wargi do jej ust tak delikatnie, że straciła kontrolę. Była jak zahip- notyzowana. Świat przewrócił się do góry nogami, a ona rozglądała się w poszu- kiwaniu serca, które ktoś jej właśnie skradł. Pionową postawę utrzymywała je- dynie dzięki ufności w siłę Juliana, który w razie upadku na pewno by ją podtrzy- mał. Po elektryzującej sekundzie, bo tyle pewnie trwał pocałunek, Julian coś powie- dział. To chyba było „cześć”. – Cześć – wyjąkała w odpowiedzi, kompletnie zamroczona. – Co tu robisz, J.J.? Patrzyła na jego wargi. Co w nich jest, że czuje się tak wspaniale? – Nic takiego, bułeczko z dyni – odrzekł, pakując sobie do ust ciasteczko. – Po prostu sprawdzam, co u mojej dziewczyny. Zapłacisz mi za to „J.J.”, Molls – szep- nął jej do ucha, klepiąc ją w tyłeczek. Nie lubił tego swojego dziecięcego prze- zwiska. – J.J.? – Kate odwróciła się do nich, dzierżąc szpatułkę niczym miecz. – Myśla- łam, że nie lubisz tej ksywki. – To prawda, nie lubię. Ale mała Molly może mnie tak nazywać. Oczywiście tylko wtedy, kiedy ma ochotę na niewinnego klapsa. Cała radość Molly ze słodkiej zemsty wyparowała. Zaczerwieniła się. Było jej wstyd. Siostra będzie ją teraz uważać za miłośnicz- kę tandetnej perwersji. – Kochanie, jest dopiero popołudnie. Nie dałeś mi szansy, żebym się wyszyko- wała na spotkanie z tobą. Nie każdej z nas przychodzi to ot, tak. – Posłała mu zza pleców Kate spojrzenie, które mogłoby zabić. – Teraz musisz trochę na mnie zaczekać. Dotrzymaj towarzystwa Kate i jej szpatułce. – Mam lepszy pomysł, bułeczko. Pomogę ci się ubierać. Co ty na to, hm? Zanim zdążyła odpowiedzieć, poszedł za nią do sypialni, zostawiając oniemiałą Kate pośrodku kuchni.
– Przestań nazywać mnie bułeczką – syknęła Molly. – To ty zaczęłaś. Po co ci było to J.J.? Wiesz, że tego nie znoszę. – A ty nie całuj mnie bez ostrzeżenia, jak przed chwilą! – Ostrzegam, jeśli jeszcze raz powiesz do mnie J.J., natychmiast cię pocałuję. Z języczkiem! A może tego właśnie chcesz? Gapiła się na niego, błagając los, by te motyle w jej brzuchu nieco się uspoko- iły. Nie potrafiła nie pomyśleć o tym, co Julian robi językiem tym wszystkim ko- bietom… – Czy to jasne, Molls? – zapytał, dwoma palcami odwracając jej głowę tak, by musiała na niego spojrzeć. Spojrzała, ale wyłącznie na jego wargi, i pokiwała głową na znak zgody. Z tru- dem powstrzymała się, by nie odpowiedzieć: Tak, J.J. Jęknęła i odepchnęła go. – Ale dlaczego powiedziałeś przy niej o tych klapsach? – poskarżyła się, pocie- rając skronie. – Bo czasami odnoszę wrażenie, że ich pragniesz. – Trzepnął ją lekko w pośla- dek, po czym zmienił temat. – Powiedziałem twojemu ukochanemu, że się do mnie wprowadzasz. Co ty na to, mój mały Picasso? – Był zazdrosny. – Chciał walić głową w ścianę. – Julian uśmiechnął się złośliwie. – No to świetnie – odparła Molly, otwierając szufladę z bielizną.
ROZDZIAŁ TRZECI – Co jeszcze mówił mój ukochany? – zapytała, gdy w drodze do mieszkania Ju- liana zatrzymali się, by coś zjeść. Julian był wiecznie głodny. Nic dziwnego, taka góra mięśni potrzebuje stałego dopływu glukozy i innych rzeczy. Facet gra w piłkę nożną, koszykówkę, uprawia kajakarstwo i wspinaczkę. Ta wspaniała muskulatura i piękny złocisty odcień skóry nie biorą się przecież z siedzenia całymi dniami za biurkiem. Był świetnie zbudowany i tak sprawny, że zwycięstwo w dziesięcioboju przy- szłoby mu równie łatwo, jak liczne podboje łóżkowe. Hm, a swoją drogą cieka- we, kiedy Garrett zaciągnie ją do łóżka… – Poczekaj tu – powiedział do niej Julian, z trudem parkując aston martina przed barem z mrożonymi jogurtami. Poprosiła o mleczny koktajl Oreo z wiśniami. Gdy wrócił, zauważyła, że na jego kubku ktoś wypisał numer telefonu. Julian uruchomił silnik. – Skąd tu się wziął ten numer? – spytała. Bezradnie rozłożył ręce. – Nie wiem, ja go nie zamawiałem. Cóż można poradzić na to, że jakaś kelnerka czy kasjerka zagięła na niego pa- rol i napisała mu swój numer telefonu w nadziei, że się do niej odezwie? – Pewnie wpadłeś komuś w oko – stwierdziła Molly, kręcąc głową z niedowie- rzaniem. – Myślałem, że tobie. Roześmiała się, biorąc do ust wisienkę. – Nie odpowiedziałeś mi na pytanie, co mówiła miłość mojego życia – przypo- mniała mu. – Coś tam bąkał o walce, pojedynku. O świcie. – Tylko proszę cię, nie zrób ze mnie wdowy jeszcze przed ślubem! – Ślub! No proszę, zaczynamy używać wielkich słów. – Ślub i małżeństwo to zwykłe słowa. – Zwykłe, ale wielkie. Molly patrzyła na niego podejrzliwie, ssąc wisienkę. Uśmiechał się, tak jakoś seksownie. Jakby znał jakiś nieznany jej sekret. Chyba, mówiąc o walce, nie miał na myśli swoich mięśni? Przeszedł ją nagły dreszcz. Poczuła ucisk w żołądku. Spokój, tylko spokój. Gdy wyładowywali jej walizki, spadł deszcz. Jak na ironię włożyła na siebie coś, co Julian mógłby uznać za eleganckie i światowe. A teraz te ciuchy żałośnie lepiły się do ciała i ociekały wodą.
Nie to, żeby jej zależało na wyglądzie. Chciała po prosu pokazać, że Molly De- vaney jest kobietą sukcesu, stać ją na markowe ubrania. A że na co dzień ubiera się raczej wygodnie niż elegancko to zupełnie inna sprawa. Nie szata zdobi czło- wieka. Ale dlaczego znów ma gęsią skórkę? Z powodu zmoczonych ciuchów, zimnego mleka czy też podekscytowania? Rozmyślała, jak to będzie – mieszkać u Juliana. Ma nadzieję, że odstąpi jej jakiś wolny pokój. Przecież wkrótce wystawa, a ona musi jeszcze dokończyć dwa obrazy. Gdy stanęli przed budynkiem, Julian zapytał, czy może jej coś pokazać. Zgodzi- ła się. Eduardo, jeden z portierów, zajął się dostarczeniem walizek na dwunaste piętro. Julian w tym czasie poprowadził ją do drugiej windy i nacisnął guzik z li- terą P. Zajechali na poddasze, gdzie po otwarciu windy powitała ich wielka jasna przestrzeń penthouse’u, z oknami od podłogi po wysoki sufit. Pachniało świeżą farbą. – Boże, a co to takiego? – zawołała. Spojrzał na nią błyszczącymi z dumy oczami. – Tak się składa, że tu będą moje biura – odparł. – Co? „Daily” wynosi się z centrum? Rodzina Gage’ów posiadała najlepiej prosperujący koncern prasowy stanu Teksas. Wydawali parę tytułów gazet, zarządzali kilkoma kanałami telewizji ka- blowej i informacyjnymi portalami internetowymi. Lokomotywą całego przedsię- wzięcia był ukazujący się drukiem dziennik „San Antonio Daily”. Już trzecie po- kolenie prowadziło ten biznes. Dotychczas koncern zajmował kilka budynków w centrum miasta. – Nie, tylko ja się tu przeniosę, Molls – odparł Julian po dłuższym namyśle. Molly zauważyła, że mówił to ze smutkiem. Coś niedobrego musi się dziać w rodzinnym biznesie. – Twoi bracia o tym wiedzą, Jules? – spytała ostrożnie. – Wkrótce się dowiedzą. Potrzebowała kilku minut na przetrawienie tej szokującej informacji. Fakt, Ju- lian zawsze był buntownikiem, czarną owcą. Pamiętała, że kilka razy wysyłano go za granicę, choć nie wiedziała, co przeskrobał. Strasznie za nim wówczas tę- skniła. Bardzo często płakała. A teraz patrzyła, jak chodził po swoim nowym biurze. Stąpał po rozesłanych na podłodze plastikowych plandekach, sprawdzał przewody elektryczne. Dlacze- go, u licha, chce opuścić redakcję popularnej gazety i kwitnącą firmę wydawni- czą? Był w niej szefem reklamy i PR-u. To najlepszy kawałek tortu. Taka sama pen- sja i tyle samo kasy z udziałów w firmie jak w przypadku braci. Za to dużo mniej- sza odpowiedzialność, ciekawsza praca i więcej czasu na życie erotyczne i na hobby w rodzaju pilotowania cessny czy uprawiania ulubionych sportów. Dlacze- go porzuca „San Antonio Daily”?
– Myślałam, że jesteś szczęśliwy, robiąc to co dotychczas – powiedziała, gdy napotkała jego wzrok. Przez chwilę patrzył przez okno. – Jestem niespecjalnie zadowolony ze swojego życia, ale to nie znaczy, że je- stem nieszczęśliwy. Potrzebuję tylko zmiany. Poczuła się zawiedziona. Dopiero teraz dzieli się z nią tak istotną informacją? Myślała, że jest mu bliższa… Ale Julian był zawsze pełen rezerwy w kwestii emocji. Stąd niektórzy podej- rzewali go o ich całkowity brak. – Od jak dawna to planujesz? – spytała. – Od kilku lat. A może od początku? – usłyszała. Uśmiechnął się do niej ze szczerym zadowoleniem. Ona zaś poczuła się roz- darta. Z jednej strony chciała przyklasnąć jego planom. Nareszcie! Z drugiej zaś strony poczuwała się do lojalności wobec reszty jego rodziny. A im z pewnością odejście Juliana się nie spodoba. Na przykład Garrett, któremu oddała dwa tygodnie temu serce, na pewno bę- dzie walczył z całych sił, by zatrzymać Juliana w firmie. To niesamowite szczęście – mieć na stanowisku szefa reklamy i PR-u osobę tak znakomicie ułożoną, a jednocześnie nieco tajemniczą, niepospolitą, chary- zmatyczną. Po odejściu Juliana „Daily” może stracić nawet połowę reklamodaw- ców. Zamyślona snuła się po pustej przestrzeni i omal nie wpadła na ścianę. – Będziesz musiał czymś wypełnić te białe powierzchnie – wyrwało się jej nie- spodziewanie. – Wiedziałem, że to powiesz – zachichotał w odpowiedzi. – Jasne, od ponad dwudziestu lat wiesz, że nie lubię pustych ścian. – Skrzywiła się. Wyciągnął ramię i pogładził zmarszczkę, jaka pojawiła się na jej nosie. – To namaluj mi tu coś. Jakiś mural. Cała ta ściana jest do twojej dyspozycji. Spojrzała na bezkresną powierzchnię. – Zwariowałeś? Moje obrazy już osiągają pięciocyfrowe kwoty. Taki mural kosztowałby co najmniej sto pięćdziesiąt tysięcy. Musiałabym mu poświęcić kilka miesięcy. Muszę to uzgodnić z moim wystawcą. Jej wystawca był niegdyś wystawcą Andy’ego Warhola. To jeden z najbardziej obrotnych właścicieli galerii, potrafiący sprzedać nawet wyjątkowo ekstrawa- ganckie nowoczesne dzieło. To także jeden z przyjaciół Juliana. – Zostaw Blackstone’a w spokoju. Zgadzam się na sto pięćdziesiąt tysięcy. Zatkało ją. – Coś ty? Jules, nie mogę cię tak obciążyć! Czułabym się, jakbym obrabowała najlepszego przyjaciela. – To właśnie może być zabawne, Molls. Namaluj za te pieniądze coś naprawdę pięknego. Tak pięknego jak ty. Uśmiechnął się szarmancko, a jej zakręciło się w głowie. Czy od właśnie za-
wartego niesamowicie korzystnego kontraktu, czy od tego, że nazwał ją piękną, nie obrażając jednocześnie jej stylu ubierania się? Trudno powiedzieć. – Świetnie! – zawołała. Złapała go za kołnierzyk koszuli i ucałowała w szczę- kę. – Kiedy mogę zacząć? – Choćby jutro – odparł, kręcąc szyją, jakby od tego pocałunku złapał go skurcz. Molly nie mogła uwierzyć we własne szczęście. Taka powierzchnia do zamalo- wania! Jej pierwszy mural! Choć i do tej pory nie mogła narzekać. Niedawno jej obrazy pojawiły się w prywatnych zbiorach i w kilku poważnych galeriach. Zaliczano ją ostatnio do grona najbardziej popularnych młodych twórców. Może teraz do szczęścia w sztuce dołączy również szczęście w miłości? Oczywiście dzięki pomocy Juliana. W jego mieszkaniu Molly wybrała dla siebie jedną z gościnnych sypialni, urzą- dzoną w pastelowej niebiesko-zielonej tonacji. Ustawiła na półkach kosmetyki. Zdjęła wilgotne ubranie, wzięła prysznic i przebrała się w nocną koszulę. Był to faktycznie stary T-shirt Juliana, który jego matka przeznaczyła niegdyś na chary- tatywną zbiórkę odzieży, a ona ukradkiem wyciągnęła ze sterty starych ciuchów. Julian tego na pewno nie pamięta. Wyszła na korytarz, by mu powiedzieć dobranoc. Miała nadzieję, że zapropo- nuje jej wspólne obejrzenie jakiegoś filmu, jednak drzwi jego sypialni były za- mknięte. Rozczarowana wróciła do łóżka. Sen nie przychodził, przez kilka go- dzin gapiła się bezmyślnie w przestrzeń. Myślała o Garretcie. O jego ciemnych włosach, grafitowych oczach, czarnych rzęsach. I o tym, jak – o mój Boże – pocałował ją dwa tygodnie temu. Nie sposób zapomnieć takiego pocałunku. Ze snem można się więc pożegnać. Tamtego wieczoru stały z Kate na tarasie rezydencji Gage’ów, patrząc na ko- rowód przebierańców. – Wiesz, chyba chcę zostać starą panną – powiedziała w pewnym momencie Molly, a Kate się roześmiała. – Co ty mówisz? Jesteś śliczna, każdy facet będzie szczęśliwy, mogąc cię poślu- bić. – Możliwe, ale mnie żaden facet nie odpowiada – odrzekła Molly, pokazując siostrze zdjęcie braci Gage’ów na wyświetlaczu iPhone’a. Szarooki poważny Landon, ciemnowłosy dostojny Garrett i Julian, bóg seksu, jej ulubieniec. No, ten to na pewno nie nadaje się na męża… – Chyba cię rozumiem – powiedziała Kate, tęsknym wzrokiem wpatrując się w fotografię. Niełatwo jej było odgrywać wobec młodszej Molly rolę siostry i matki jedno- cześnie. Kiedy zostały same, była przecież zaledwie nastolatką. Wprawdzie mat- kowała im Eleanor Gage, ale to była surowa kobieta. A dziewczynkom trudno było dyskutować z osobą, która zapewniała im byt. Toteż Molly szukała ciepła i oparcia jedynie w starszej siostrze, zwłaszcza gdy Julian długo przebywał za
granicą. Może przez to Kate nie ułożyła sobie życia? Nie miała męża ani dzieci? – Ty też zasługujesz na kogoś wartościowego – szepnęła Molly. – No to chodź, może kogoś znajdziemy – uśmiechnęła się do niej Kate i prze- szła do sali, gdzie odbywał się bal. Molly wstydziła się okropnego jej zdaniem kostiumu. Julian kazał jej się prze- brać za dziewkę z karczmy. W ciasnym gorsecie eksponującym biust czuła się jak gwiazda porno. Powiedziała więc siostrze, że zaraz do niej dołączy, ale nie miała takiego zamiaru. Została na tarasie, gdzie było ciemno i mogła do woli od- dychać wonią ogrodu. Przy balustradzie ktoś stał, a potem ruszył w jej kierunku. Zorro? Upiór w operze? Ktokolwiek to był, wyglądał świetnie. Cały w czerni – peleryna, maska na gór- nej części twarzy przykrywająca również włosy, czarne buty. No i ten uśmiech… To pewnie Julian, nikt inny tak się nie uśmiecha. Jak głodny wilk. Aż chciałoby się być tym jagnięciem, które za chwilę pożre. Dostrzegła, że gapi się na jej dekolt i poczuła, jak po jej wnętrzu rozlewa się przedziwne ciepło. – No, no, no… – mruczał grubym głosem, zbliżając się. Chyba za dużo wypił. Zupełnie nie jak Julian… Uśmiechnął się z uznaniem. W ręce trzymał drinka, a gdy uniósł go do ust, Molly zauważyła, że kieliszek jest pusty. Zaklął pod nosem, pokręcił głową i od- wrócił się do wyjścia, mrucząc, że chyba zwariował. – Nie zostawisz mnie tu samej, prawda? – zawołała za nim figlarnie. Zatrzymał się, po czym odwrócił, odstawił kieliszek i zaczął zagłębiać w mrok, w którym się schroniła. Już się nie uśmiechał. Coś w jego napiętej postawie spowodowało, że serce za- częło jej walić jak szalone. Szybciej i szybciej. Sposób, w jaki ten człowiek się poruszał, budził jej strach. To chyba nie jest Julian… – Co…? – zaczęła. Przyciągnął ją tak gwałtownie, że otworzyła usta ze zdumienia. Jednym ru- chem odsunął jej ręce i zbliżył twarz. Molly wstrzymała oddech. Było bardzo ciemno. Nie widziała oczu tajemniczego nieznajomego, ale czuła ich przenikliwe jak laser spojrzenie głęboko w środku. Serce w niej zatrzepota- ło, gdy facet wydał z siebie nieartykułowany dźwięk, rodzaj dudniącego jęku. Coś tak męskiego, że nogi się pod nią ugięły. Dotknął jej ustami. Lekko, właści- wie to było muśnięcie. Ale Molly poczuła eksplozję pożądania. Każdą komórkę jej ciała ogarnęło nagle niezwykłe ciepło. Rozchyliła usta, z których wyrwał się cichy jęk. Zawstydziła się, ale jemu to się chyba spodobało. Przywarł wargami do jej ust. Całował ją zaborczo, a jej ciało ogarnęła rozkosz. Serce biło jej tak, jakby chciało wyskoczyć z piersi i poszybować w kosmos. Jego palce wbiły się w jej po- śladki, przyciągał ją do siebie coraz silniej. Bliżej i bliżej. Wcisnął jej język
w usta, mrucząc błogo. Pachniał winem i Molly błyskawicznie poczuła się pijana. Pijana nim, zwario- wana na jego punkcie. Pożerali się nawzajem, całkiem dosłownie. Zaczął pieścić jej ramiona, a ona myślała, że za chwilę umrze. Choć nigdy jeszcze nie czuła się tak ożywiona, tak ściśle zespolona z jakąkolwiek ludzką istotą. Jakby nagle zalał ich potop, a ona pławiła się w najrozkoszniejszych odczu- ciach. Na nagim ramieniu poczuła dotknięcie metalu. Pierścień? Otworzyła oczy i nagle zdała sobie sprawę, że mężczyzną, który ją całuje, jest… Garrett? Jak to możliwe? On? Zawsze taki opiekuńczy? Wydawać by się mogło, że nigdy nie dotknął jej nawet jednym palcem, a tu… Julian to co innego, często ją głaskał, klepał. A Gar- rett tylko w razie konieczności – gdy trzeba było ją pocieszyć, albo podtrzymać za łokieć, by nie upadła. I każdemu z tych rzadkich przypadków towarzyszył me- taliczny dotyk pierścienia, który nosił. Teraz też. Całował ją, jakby miał zamiar zjeść żywcem, a na palcu dłoni, która namiętnie pieściła jej ramię, gładziła obojczyk i dekolt, dało się wyczuć pier- ścień, jak znak firmowy. Wymamrotał coś, ale bicie jej serca zagłuszało wszystkie inne dźwięki. Jego głos zabrzmiał obco i szorstko. Molly nagle zdała sobie sprawę, że oto mężczy- zna, którego – podobnie jak pozostałych braci Gage’ów – przez całe życie uwa- żała za nietykalnego, zlekceważył dotychczasowe zakazy. Całował ją tak, jakby od siły tego pocałunku zależało całe jego życie. Nogi ugięły się pod nią. Musiała się o niego oprzeć, a jednocześnie usiłowała rzucić okiem na feralny pierścień. Tak, zgadza się. Platynowa obręcz i oko z błękitnawego brylantu. Takie coś Garrett zawsze nosi na palcu. A więc to on tak bezwstydnie ściska teraz jej pierś. I robi to bardzo dobrze, jego dotyk jest niesamowicie podniecający. Poczuła ciepło nawet między udami. Jęknął żałośnie, czując, że ona, zszokowana, sztywnieje w jego ramionach. Nie bacząc na to, przycisnął ją do siebie jeszcze mocniej. Nie mógł oderwać się od jej ust, jakby był w nich ukryty potężny magnes. – Ciii… – usłyszała nagle. Uspokajał ją jak dzikie zwierzątko. Tulił jak bezcen- ny skarb. Wsunął kolano między jej uda, by je rozchylić. Wprawną dłoń skierował tam, gdzie między koronkami niezliczonych halek ona właśnie wilgotniała. Ciepło jego palców przenikało bieliznę. Chciała teraz tylko tego ciepła, przyjemności, emo- cji. – Och – westchnęła, a jej ciało zastygło w oczekiwaniu. Jego palce powoli kre- śliły kółka wokół jej czułego miejsca. Nie mogła uwierzyć, że to się dzieje na- prawdę. Czuła coś w rodzaju gorących i świetlistych wyładowań atmosferycz- nych. Dotykał jej, jakby należała do niego. Jakby wiedział o niej wszystko, jakby ją kochał. Nie spodziewała się aż takiej reakcji ze swojej strony.
Nigdy nie czuła w stosunku do mężczyzn z rodu Gage’ów żadnego romantycz- nego uczucia. To byli jej opiekunowie, prawie bracia, jak mówiła Kate. Komplet- nie poza zasięgiem, niedostępni. Ale ten… Ten jej pragnął i najwidoczniej miał za nic to, co mówi Kate. Czy ktokolwiek inny. A Molly nie zdawała sobie sprawy, że jest w stanie aż do tego stopnia zapo- mnieć się w jego ramionach. Jej ciało było teraz kukiełką w rękach artysty lalkarza. Nie potrafiła powstrzy- mać chrapliwych dźwięków, gdy bezwiednie podawała mu jak na tacy swoje cia- ło. Jej wnętrze dygotało i skręcało się jak tysiąc sprężyn. Strach mieszał się w jej sercu z tęsknotą i pragnieniem. Jęknął i nachylił się do jej ucha, gryząc je lekko. Głębokie dźwięki, jakie przy tym wydawał, poruszały koniuszki jej nerwów. Jego żarłoczne usta wędrowały teraz wzdłuż jej szyi, a gorące palce mistrzowsko poczynały sobie z miejscem między nogami. Wiedziały, gdzie dotknąć, gdzie docisnąć. I wtedy stała się rzecz najgorsza. Molly nie mogła jej powstrzymać. Eksplodo- wała. Nigdy wcześniej nie przeżyła orgazmu. Chciało się jej krzyczeć. Zawsty- dzona, odepchnęła go, szepcząc gorączkowo: – Nie dotykaj mnie. Nie odzywaj się do mnie! To się nie mogło stać! Tego nie było! Zerwała z twarzy swoją idiotyczną maseczkę, odrzuciła ją i wybiegła. Następnego dnia Garrett udawał, że nic się nie stało. Dokładnie tak, jak mu nakazała. Chciała porozmawiać o tym z Julianem, ale ten leczył gigantycznego kaca i był w kiepskim nastroju. Tłumiła więc to wszystko w sobie przez kilkana- ście dni. Ale dłużej się nie dało. Została seksualnie rozbudzona i trzeba było coś z tym zrobić. Choćby popłakać sobie w łóżku, cichutko, w samotności. Dlaczego to się stało? Dlaczego on ją pocałował? Dlaczego w porę go nie odepchnęła? Dlaczego nie może tego wszystkiego przeżyć jeszcze raz? Garrett ujawnił swoje uczucia. Poddała się im, ale na koniec stchórzyła. Żałowała, że nie dała mu do zrozumienia, jak bardzo było jej dobrze z tymi do- tykami i pocałunkami. Bo teraz była przekonana, że odnalazła swoją drugą poło- wę. Rozpaczliwie pragnęła znów z nim być. Przełykała łzy, miętosząc poduszkę. W końcu położyła się na brzuchu. – Śpij, Molly – mówiła do siebie. – A jutro Garrett się przekona, co utracił. Ale te słowa tylko uświadomiły jej, że to ona na własne życzenie utraciła oka- zję, która może się nie powtórzyć. Julian dobrze wiedział, dlaczego nie może spać, dlaczego czuje się tak dziwnie i dlaczego życie jest ostatnio takie okropne. To wszystko wina Molly Devaney. Ta dziewczyna doprowadza go do szaleństwa. Najpierw wyskoczyła z tym Garrettem, a teraz śpi za ścianą, przez co on wierci się niespokojnie w łóżku, sfrustrowany do granic możliwości.
Dziś padało. Gdy przyjechali do niego, Molly była cała mokra. Nie powinien był wtedy na nią patrzeć, ale zabrakło mu silnej woli. Teraz przed oczami tań- czyły mu jej kształtne piersi, z naprężonymi, widocznymi przez wilgotny materiał sutkami. A kiedy niespodziewanie pocałowała go w podzięce za zamówienie mu- ralu, musiał uruchomić wszystkie siły, by się powstrzymać przed pochwyceniem jej w ramiona i całowaniem… I te wiśnie z koktajlu… Wielki Boże, jak ona je słodko rozgryzała! Jak to się stało, że tam, w samochodzie, nie chwycił jej twarzy w dłonie i nie wyssał z ust każdej z tych nieszczęsnych wisienek. Latami wzrastał w przekonaniu, że jedyna dziewczyna, której pragnie i którą szanuje, nie jest dla niego. Była dobra, czysta i mądra. Miał trzymać się od niej z dala. Chronić ją. A teraz doszło do tego, że ona pragnie Garretta. Jego brata. Na samą myśl o tym poczuł mdłości. Boże, to przecież niewyobrażalne! Gdy mu o tym powiedziała, myślał, że go wpuszcza w maliny, że chce wzbudzić w nim zazdrość. Zawsze był pewien, że jeśli Molly zakocha się w którymkolwiek z braci Gage’ów, wybór padnie na niego i tylko na niego. Na innych nawet nie spojrzała. Cała rodzina była przekonana, że on się podoba Molly. Matka, Landon, Gar- rett, Kate… Pamiętał te niezliczone kazania. „Musisz być dla niej dobry.” „Masz ją szanować, łapy przy sobie!” No to szanował. I był grzecznym chłopcem. To było piekło. Ból w pachwinie, ilekroć się uśmiechnęła. Nie, to nie miało nic wspólnego z przyjaźnią. A jeszcze mniej z braterstwem. Latami marzył o niej. Gdy sięgnął po pierwszą w życiu kobietę – jedną spośród wielu chętnych – zamiast rozkoszy poczuł ból. Myślał, że częsty seks uleczy go z tęsknoty. Ale nic z tego – z każdą zaliczoną kobietą bardziej pragnął Molly. Bo żadna z przygodnych miłostek nie była nią. Żadna nie mogła się nawet z nią równać. Teraz chciał postawić wszystko na jedną kartę. Miał taki plan: udowodni mat- ce i braciom, że da sobie radę bez nich. Dowiódł już, że nigdy nie skrzywdził Molly, a więc na nią zasługuje. Teraz miał pokazać, że zrobi wszystko, by ją zdo- być. Nawet, jeśli będzie trzeba, zerwie wszelkie kontakty z rodziną. Jeśli Molly ma się związać z mężczyzną, to będzie nim on, Julian. Czy to się komu podoba, czy nie. A tymczasem Molly… Musi jej teraz pokazać, że to on jest tym jedynym. Dokończyć to, co rozpoczął w nocy, gdy trwał bal maskowy.
ROZDZIAŁ CZWARTY Było już dobrze po północy, a wspomnienie pocałunku Garretta i emocje zwią- zane z faktem, że nocuje Juliana, wciąż nie pozwalały jej zasnąć. Molly wstała z łóżka i na bosaka podreptała do kuchni. Może znajdzie coś łagodnie usypiają- cego, walerianę lub rumianek? Zamiast tego znalazła wspaniale zbudowanego półnagiego faceta. No, teraz to już na pewno nie zaśnie do rana. Julian, pochylony, zaglądał do lodówki, a Molly serce zamarło w piersi. Światło wydobywające się z wnętrza lodówki wspaniale podkreślało każdy szczegół rzeźby jego nadzwyczajnego ciała. Tak, to jest Julian John Gage. Seksowny playboy, niebezpieczny samiec. Na pewno nie niewinny przyjaciel dziecinnych lat. Dostała gorączki na samą myśl, że na miejscu Juliana powinien znajdować się, również prawie nagi, Garrett. Garrett z jej niedawnych marzeń i rojeń o poca- łunkach. Hormony nie słuchają rozumu. Zrozumiała to, gdy na całym ciele poczuła go- rące ukłucia niewidzialnych miniaturowych szpileczek. Z trudem powstrzymywała się przed muśnięciem palcami mięśni pleców Julia- na, przed zbadaniem ich struktury, układu włókien. Przez chwilę wmawiała so- bie, że to skrzywienie zawodowe, zachwyt malarki na widok piękna. Ale to nie było anonimowe piękno. To był Julian John. Jakże chętnie dotknęłaby jego ust i sprawdziła, na czym polega ich magiczna władza. Pocałowałaby go na- wet, by sprawdzić, czy pamięć jej nie zawodzi… Molly, ty rozpustnico, wszystko ci się pomyliło. Przecież kochasz Garretta! – skarciła się w myślach. Z trudem przełknęła ślinę. Czy naprawdę chciała napastować Juliana w jego własnej kuchni? Co, u licha, się z nią dzieje? Przecież nie może się bez końca usprawiedliwiać, że tamta maskarada prze- wróciła jej życie do góry nogami! Ciągle myśli o całowaniu, dotykach, pieszczo- tach, pragnieniach. Garrett obudził w niej świadomą swego ciała kobietę i od tego momentu ona przesadnie reaguje na widok każdego roznegliżowanego mężczyzny. Nawet Juliana. Ciesz się, Garrett. Zrobiłeś ze mnie nimfomankę. Tego chciałeś? – pomyślała. – Zapomniałeś, że masz gościa? – zapytała na głos. – Cholera, Molly, myślałem, że śpisz. – Ludzie chorzy na bezsenność nie śpią, Jules. Powinna teraz wrócić do sypialni jakby nigdy nic. W końcu dla artystki widok nagiego ciała to chleb powszedni. Co najwyżej może powiedzieć, że przyszła tu
poszukać ziółek. – Napij się mleka, mnie zawsze pomaga. – Wyciągnął w jej kierunku karton, z którego już zdążył wypić kilka łyków. Przytknęła wargi do miejsca, którego przed chwilą dotykały jego usta. – Za zimne – powiedziała, oddając mu karton i starając się za wszelką cenę nie zauważać jego masywnego, a jednocześnie jedwabiście gładkiego torsu. Julian wyprostował się, a ona po raz pierwszy odczuła, że jest taki… wielki, groźny. Taki męski. – Wracam do łóżka – oświadczył, chowając mleko do lodówki. – Mogę położyć się z tobą? – wyrwało się Molly. Wiedziała, że samotna noc będzie dla niej koszmarem. Nawiedzi ją facet w masce. I Julian w slipach z białej bawełny. Tak bardzo chciała obejrzeć razem z nim film, wtulić się w niego i nareszcie zasnąć. Poczuć się bezpiecznie, jak w dzieciństwie. W końcu od czego są przyjaciele? – Nie – uciął Julian, nie patrząc na nią. – Jules, nie bądź głupi. – Nie kładę się do łóżka z kobietą, z którą nie sypiam. – Ale ja to nie kobieta. Jestem Molly. – No właśnie. – Po prostu włóż jakieś spodnie, ja przyniosę swoją poduszkę… Nie bądź taki! Zapadło milczenie, po czym Julian oddalił się korytarzem. – Dobranoc, Molls! – rzucił. Molly, przeklinając go, wdrapała się na swoje łóżko. Do rana nie zmrużyła oka. Następna noc nie była wiele lepsze, trzecia też nie. Facet nie dawał się namó- wić na wspólne spanko. Dziwiło ją to, ale jeszcze bardziej była rozczarowana, że Garrett nie przejawiał najmniejszej chęci udaremnienia jej „związku” z Julia- nem. Zakochany tak się nie zachowuje! Garrett jest tym spośród trzech braci, który najmocniej stąpa po ziemi. Może więc potrzebuje dodatkowych bodźców, by właściwie zareagować? Molly fantazjowała na temat seksownych ciuchów, które mogłyby zwrócić jego uwagę. Może włożyć znowu ten kostium karczmarki, by mu się przypomnieć? Ale jaka dziewczyna o zdrowych zmysłach chciałaby nosić coś takiego? Żadna. Z wyjątkiem oczywiście Molly Devaney. I to tylko na wyraźne żądanie Juliana. Siódmego poranka w domu Juliana doszła do wniosku, że niepotrzebnie się za- męcza. Nie śpi po nocach, przepracowuje się, malując mural. Czy aby nie prze- sadziła z tym zaangażowaniem w nowy „związek”? W dodatku prawie nie widuje Garretta, za to niemal cały czas spędza z Julianem Johnem. Gdyby jeszcze częściej zechciał tkwić półnago przed otwartą lodówką… Chociaż siadanie rano do śniadania w luźno tkanych lnianych spodenkach ścią- ganych sznurkiem też było niezłe. Prawie wszystko było przez nie widać. Molly czuła się wtedy, jakby kupiła sobie i odpakowała batonik, którego nie może zjeść.
Jego samczość przytłaczała, była wszechobecna. Nie pozwalała na spokojny sen. Przy śniadaniu Julian czytał gazetę, a Molly przerzucała przesyłki reklamowe. Śmiał się, że jest jedyną znaną mu osobą, która je ogląda. Potem Molly zazwy- czaj wstawała, by dolać sobie kawy. Łapała go wówczas na gapieniu się na jej wystające spod T-shirta nogi. Nigdy nie czuła się bardziej świadoma swej kobie- cości, niż gdy z filiżanką w dłoni wracała do stołu, a on z podziwem śledził każdy jej krok. Dziś Julian wrócił do swojego ulubionego tematu zaczepek: jej wyglądu. Tym razem jednak nie wyśmiewał ubrań. Powiedział coś o wiele bardziej… intymne- go. – Wiesz, bez żadnej plamy z farby na ciele wyglądasz jak goła – rzucił z weso- łym błyskiem w oku. Goła? Nie wiedziała, dlaczego żołądek skurczył się jej nagle boleśnie. Myśl, że mógłby ją oglądać nagą, spowodowała zamęt. Pomachała mu na pożegnanie nie- co oszołomiona. Wieczorem szykowała się parapetówka u Landona i jego żony Beth. Byli parą od dwóch lat, ale jakoś zaniedbali te wszystkie rytuały w rodzaju miesiąca mio- dowego i tak dalej. Nie mieli na to czasu. Właściwie ich ślub było rodzajem kon- traktu – Landonowi pomógł w rozwoju biznesu, a Beth mogła dzięki pozycji mę- żatki odzyskać opiekę nad synem z pierwszego małżeństwa, Davidem. Dopiero później zakochali się w sobie na zabój i teraz byli jednym z najlepszych mał- żeństw, jakie znała Molly. Dziś wieczorem Julian i Molly mieli wystąpić po raz pierwszy na forum rodzin- nym jako para. Garrett zobaczy ich razem i zorientuje się, jakim był idiotą, wypuszczając Molly z rąk. Musi więc wyglądać olśniewająco. Pojechała do domu, do Kate, przebrać się. W progu powitał ją zapach cynamonu, kardamonu i innych domowych aromatów. Serce ścisnęło się jej na widok przytulnego mieszkanka, jakie z siostrą zajmowa- ły. Nawet jej stary pluszowy miś tkwił wciąż wśród kolorowych poduszek, pod lampą od Tiffany’ego. Po zimnym kawalerskim wnętrzu, w jakim przebywała prawie tydzień, tu na- reszcie poczuła się u siebie. Postanowiła, że przewiezie do Juliana kilka różo- wych poduszek, by ocieplić jego mieszkanie. No i obowiązkowo zabierze swoją ulubioną mieszankę ziół na sen. – Co u ciebie słychać? Kate stała obok kuchenki w swoim nieśmiertelnym fartuszku, z poważną miną. Włosy zawiązała w koński ogon. Jak zwykle czymś zajęta, wulkan energii. – Przyjechałam zabrać trochę ciuchów. Do samochodu Juliana nie zmieściło się zbyt wiele. Kate nie zmieniła wyrazu twarzy. Molly chciała ją uścisnąć, ale bardzo trudno przytulić kogoś, kto trzyma w ręku garnek.
Rozejrzała się po kuchennym blacie i zgarnęła do papierowej torby kilka sma- kowicie wyglądających muffinów. Zabierze je do Juliana. – Dlaczego mi to robisz? Te babeczki miałam zanieść na przyjęcie do Landona. Tobie jutro upiekę inne, okej, Moo? – zapytała Kate zniecierpliwionym tonem. – W porządku – burknęła Molly, zwracając siostrze torebkę z ciastkami. Chciała wyjść, ale coś ją zastanowiło. Spojrzała w niebieskie, podobne do jej własnych, oczy Kate. Zawsze były z sobą bardzo blisko. Obie były utalentowane artystycznie. Molly potrafiła w odosobnieniu pracować całymi miesiącami nad swoimi obrazami. W ten sposób radziła sobie z lękami. Kate wolała pracę wśród ludzi i dla ludzi. Koniec końców miały dla siebie nawzajem coraz mniej czasu. Kate zawsze wspierała Molly, była jednak dyskretną opiekunką. I być może z tego powodu prawie w ogóle nie rozmawiały na tematy męsko-damskie. Zupeł- nie jakby jedna przed drugą chciała udawać, że faceci dla nich nie istnieją. A może naprawdę nie istnieli? W końcu ich relacje z braćmi Gage’ami były tak bliskie, że może dla innych mężczyzn nie było w ich życiu miejsca? Dla Molly przyjaźń z Julianem warta była stu romansów z innymi facetami. Nie odczuwała tu żadnych braków. Aż do owego wieczoru, kiedy to jego brat poka- zał jej, jak bardzo jest upragniona… Zasługuje na miłość mężczyzny, ale jak powiedzieć o tym Kate? Przecież uda- je, że jest zainteresowana Julianem, nie Garrettem. Trudno, jest za wcześnie na szczere siostrzane zwierzenia. – Julian nie znosi mojego stylu ubierania się – rzuciła. Żołądek ścisnął się jej na wspomnienie jego słów, że jej wizerunek „głodującej artystki” nie powali Garret- ta na kolana. – Jakoś mnie to nie dziwi – odparła Kate z miną pod tytułem „a nie mówiłam?”. – I co? Zadowolona jesteś? – odburknęła Molly. – Jeśli chciałaś mi zrobić przy- krość, to ci się udało. W mgnieniu oka postanowiła, że dziś będzie wyglądać tak samo okazale jak tamta blondyna, którą widziała u Juliana. Niech wszyscy widzą, że ona też po- trafi! – Wiesz, Molly, nie rozumiem cię. Nie odzywasz się przez kilka dni, nie koń- czysz obrazów, które powinnaś oddać na wystawę. A teraz po tym, jak przez kil- ka lat błagałam cię, żebyś zadbała o wygląd, nagle postanawiasz to zrobić? Bo on cię o to poprosił? Co się z tobą dzieje? Co się dzieje z wami? Martwię się! Nie mogłam spać dziś w nocy, musiałam zadzwonić do Garretta. – Garrett? No i co on na to? – Obiecał mi, że z tobą porozmawia i żebym się nie martwiła. Ja po prostu nie mogę zrozumieć, jak mogłam przeoczyć, że między wami coś się rodzi. Wiedzia- łam, że kiedyś do tego dojdzie, ale miałam nadzieję, że trochę później, jak oboje dojrzejecie. – Nieważne. Powiedz, jak Garrett zareagował. Był zły? Zatroskany? Zazdro- sny?