~ 2 ~
Rozdział 1
Trudno myśleć o śmierci podczas ślubu.
Jednak szło mu to całkiem nieźle.
I to nie dlatego, że był znudzony, albo że panna młoda nie wyglądała pięknie, albo
miejsce nie było wspaniałe.
To przez ten cholerny telefon.
Jeden telefon i jego umysł wypełnił się obrazami śmierci. Jego śmierci. Ale nie
każdego dnia mężczyzna dowiaduje się, że za jego głowę wyznaczono dwa miliony
dolarów nagrody. Wszystkie te pieniądze za jego dużą, lwią głowę.
Powinien popaść w przygnębienie. Powinien dostać jeden ze swoich napadów
panicznego strachu, podczas którego nie może oddychać, ani wyraźnie widzieć.
Powinien zrobić to, co każdy normalny człowiek by zrobił – chociaż normalność była
tutaj względna, skoro mógł zmienić się z człowieka w kota, w mniej niż trzydzieści
sekund – kiedy dowiedziałby się, że ktoś bardzo chce zobaczyć go martwym.
Ale nie mógł wpaść w depresję, nie mógł spanikować. Nie teraz. Nie z tym
widokiem, jaki miał na wprost swojej twarzy. No dobrze. Może nie dokładnie na
wprost twarzy, ale gdyby padł na kolana i podpełzł do tego… jego twarz znalazłaby
się we właściwym miejscu. A to było coś wartego poczołgania się.
Radosnego czołgania.
- Znów gapisz się na mój tyłek, prawda?
Normalnie, kiedy zostałby przyłapany na gapieniu się w ten sposób na kobietę,
Mitchell Patrick Ryan O’Neill Shaw zacząłby wymyślać jakieś porządne kłamstwa.
Znał kobiety na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że czasami mężczyzna musiał skłamać,
albo zaryzykować utratę ważnych części ciała. Ale raz na jakiś czas, jeśli mężczyzna
miał szczęście, pojawiał się ktoś, kto nie zważał na całe te damsko-męskie flirtowanie.
I tym kimś była Sissy Mae Smith.
~ 3 ~
Nie zaczynali, jako przyjaciele. Co nie było wcale dziwne, skoro ukradła mu
cholerną kurtkę. Pożyczył ją jej nieodpowiednio ubranej przyjaciółce – a przynajmniej
w tamtej chwili była nieodpowiednio ubrana – a Sissy zrobiła to, co robią padlinożerne
wilki... zgarnęła ją dla siebie. Ale Mitch był kotem – królem dżungli i tak dalej – więc
zabrał tę cholerna rzecz z powrotem. To sprowokowało Sissy do owinięcia się wokół
Mitcha jak małpka, z okrzykiem.
- Ciesz się smakiem nirwany, suko!
Szczerze mówiąc, tak naprawdę nie wiedział, co z nią zrobić w tej sytuacji, ale
Sissy miała zdolność wywoływania u ludzi poczucia, jakby znali się od dwudziestu lat.
Weszłaby, na przykład, do biura ochrony, gdzie oboje pracowali dla jej brata – praca,
która była bardzo zajmująca i trzymała go z dala od kłopotów, dopóki nie musiał
wrócić do Philly, żeby zeznawać – i opadłaby na kolana Mitcha, jakby to było jej
miejsce. A potem powiedziałaby coś w rodzaju:
- Wiem, że moja uroda powala, ale myślisz, że mężczyźni widzą także moje
wnętrze? – albo – Brałbyś mnie bardziej poważnie, gdybym nie była taka ładna?
Ale to się stało, kiedy znalazła go wędrującego po hotelu jego brata, w środku
nocy, i to wtedy zdał sobie sprawę, jak bardzo ją lubi. Nigdy nie zadałaby mu pytań w
stylu:
- Dlaczego pocisz się i podskakujesz za każdym razem, gdy usłyszysz coś
podobnego do wystrzału?
Bo zamiast tego, zaciągnęłaby go do jakiegoś nocnego baru na coś, co nazywała
śniadanie i wyśmiewanie.
I po jednym z tych śniadań, Mitch zdał sobie sprawę, że Sissy stała się jednym z
jego najlepszych przyjaciół.
- Tak, gapię się na twój tyłek – odpowiedział jej wprost, tak jak ona wprost go
zapytała. – I nic nie mogę na to poradzić. Przynajmniej do mnie mówisz.
Nie żartował. Bo sposób, w jaki ta głupia sukienka druhny leżała na niej,
doprowadzał go do szaleństwa. Była tak obcisła w biodrach, że nie mógł zrobić nic
innego, jak tylko się gapić.
Jak większość żeńskich zmiennych z watahy Smith, Sissy była kimś więcej niż
kobietą. Silna, mocna, dobrze zbudowana. Potrafiła zatrzymać przestępców nie gorzej,
niż niektórzy obrońcy zdejmowali rozgrywających. Widział też, jak przyjęła uderzenie
~ 4 ~
w twarz, a potem skopała tyłek facetowi, który jej to zrobił. Słyszał także jej jęki,
kiedy uderzyła się w palec u nogi. Sissy nigdy nie zostałaby super modelką, ale
właśnie to Mitch w niej lubił. A jeśli wziąłbyś Sissy do łóżka, nie musiałbyś martwić
się o to, że możesz ją złamać.
Była także ładna. Co prawda, bardzo przypominała swojego starszego brata, ale jej
rysy twarzy były bardziej miękkie, a blizny odniesione w bójkach mniej dramatyczne.
Swoje ciemne włosy miała obcięte stopniowo, a cięcie to podkreślało jej świetliste,
jasnobrązowe oczy i wyraźne kości policzkowe. Fryzura wyglądała na zwiewną i łatwą
do utrzymania, ale Mitch dorastał w domu pełnym kobiet, a jego matka – pielęgniarka
– była teraz właścicielką własnej sieci salonów fryzjerskich. Dlatego rozpoznawał
cięcie za 300 dolarów, jak tylko je zobaczył. Ale modne buty, które miała na nogach,
były jej pierwszą i jedyną parą. Podobnie jak sukienka. Sissy lubiła czuć się
nieskrępowaną i na taką wyglądać, i nie bała się włożyć w to trochę pracy, by to
osiągnąć.
Taa, Mitch’owi podobało się to, że była chodzącą sprzecznością. Prostaczką z
głębokiej prowincji, która zjeździła świat i rozumiała więcej społeczności, niż
jakikolwiek doktor nauk. Kobietą, która ledwo ukończyła liceum, ale potrafiła zdobyć
i utrzymać szacunek ludzi z licznymi tytułami naukowymi. Była osobą sprawiającą
kłopoty, która żyła, by torturować każdego, kto był wystarczająco głupi, by dać się
złapać w jej sieć. Ale która też umarłaby za swoją rodzinę i przyjaciół, żeby ich
chronić.
Sissy okazała się być tym wszystkim, czego oczekiwał, i kimś zupełnie innym niż
myślał.
Więc wydawało się nieuniknione, że skończą razem w łóżku, przynajmniej na
jedną noc, ale któregoś dnia Sissy nagle spojrzała na niego i powiedziała na swój
prosty sposób:
- Wiesz, za bardzo cię lubię, żebyśmy kiedykolwiek mieli się pieprzyć.
Sissy nie uznawała niejasnych eufemizmów. W jej świecie sypianie ze sobą
oznaczało robienie czegoś złego. Seks był dla prostytutek. A uprawianie miłości było
dla ludzi, którzy nigdy nie wyszli poza klasyczną pozycję.
I w jakiś przedziwny sposób, szczere oświadczenie Sissy nabrało dla Mitcha sensu,
z którym niespodziewanie się zgodził. Od tego czasu byli najlepszymi przyjaciółmi.
~ 5 ~
Oczywiście tak było zanim nie włożyła tej przeklętej sukienki. Teraz był cały
rozproszony i napalony, a Sissy mogła obwiniać o to tylko samą siebie i swój
wspaniały tyłek.
- Czy właśnie powiedziałeś, że mój tyłek mówi do ciebie?
- Tak.
Przemawiał do niego przez całą ceremonię i teraz też, gdy zostali zmuszeni do
ustawienia się do zdjęć pod palącym słońcem Long Island, w Nowym Jorku. Prosta
czynność, jaką było pozowanie do zdjęć, zmieniła się dla Mitcha w trwającą dobrą
godzinę okazję do gapienia się na jej tyłek.
Cała uroczystość w końcu wymknęła się spod kontroli. Takie ogromne wesele dla
dwóch osób, którzy chyba nie bardzo przejmowali się instytucją małżeństwa.
Piętnaście osób po stronie pana młodego i piętnaście po stronie panny młodej, ciekawa
zbieranina mężczyzn i kobiet – i ras. Koty i psy razem ze sobą. Może nie szczęśliwi,
ale uprzejmi względem siebie. Sissy stała po stronie brata, a Mitch wylądował po
stronie panny młodej.
Był nieco zaskoczony, gdy został zaproszony przez pannę młodą. Dlaczego chciała,
żeby był obecny na jej ślubie? Zapytał ją o to. W odpowiedzi uśmiechnęła się do
niego, te ogromne, brązowe oczy dzikiego psa wywoływały w nim wszystkie instynkty
opiekuńcze, a potem powiedziała.
- Ponieważ chłopie, jesteś naszym królem karaoke, a my modlimy się przed twoim
ołtarzem.
Panna młoda była dziwną dziewczyną. Ale jednocześnie tak zachwycającą, jak
tylko psy potrafią być.
Ale prawdę mówiąc, na ile ślubów zmiennych został zaproszony? W
przeciwieństwie do pełnych ludzi, jego rodzaj dotrzymywał zobowiązań, które składał,
więc wydawanie pieniędzy na duże wesele, albo zawracanie sobie głowy
formalnościami, które przy tej okazji się pojawiały, było kompletną stratą czasu.
Oczywiście, przekonanie zmiennego – mężczyzny czy kobiety – do złożenia takiego
zobowiązania było często jak wyrywanie zęba, ale raz złapani, pozostawali w nim na
bardzo długi czas.
Oczywiście, Bobby Ray Smith, Alfa Sfory Nowego Jorku i miejscowy prostak, nie
żenił się z byle kim. Żenił się z Jessicą Ann Ward, Alfą Sfory Dzikich Psów
Kuznetsov, i prawdziwą maniaczką komputerową. A ślub, taki jak ten, nie zdarzał się
~ 6 ~
każdego dnia… a nawet w milenium, jeśli o to chodzi. Więc bycie częścią tego
wydarzenia było dla Mitcha rodzajem zaszczytu. Dodaj do tego fakt, że Sfora Jess była
tak bogata jak Bill Gates, a otrzymasz wydarzenie godne Kennedych.
Prawdę mówiąc, ślub miał miejsce w prawdziwym zamku. A Mitch nawet nie
musiał za nic płacić. Jego smoking, buty, nawet próby strzyżenia – bo jego grzywa
wracała do swojej normalnej długości w mniej niż dwadzieścia cztery godziny –
wszystko zostało opłacone. Zostały również zarezerwowane pokoje w porażająco
drogich hotelach. Wiedział, że jedzenie będzie wyśmienite, że nawet będzie
Czekoladowy Pokój. Czekolada była tematem przewodnim całego wesela, a w tym
pokoju można było dostać wszelkiego rodzaju desery. Był także Pokój Hazardowy,
Pokój Gier i Pokój Zaśpiewaj z Głębi Serca dla fanów karaoke.
Tak. Podobał mu się styl życia dzikich psów. Wiedziały jak korzystać z życia, i nie
czuły wstydu, gdy były przyłapane na gonieniu własnych ogonów.
Ale teraz musiał przebrnąć przez pozowanie do tych wszystkich zdjęć. Jedno za
drugim, z głupkowatym uśmiechem na twarzy.
Gdy państwo młodzi ustawili się do zdjęcia z rodzicami pana młodego, Sissy Mae
odwróciła się twarzą do niego.
- Czy właśnie powiedziałeś, że mój tyłek mówi do ciebie?
- Znowu. Znowu do mnie przemówił.
- Znowu. Rozumiem.
Stając obok niego, Sissy oparła się swoim ramieniem o jego. W tych wysokich
szpilkach – na które skarżyła się od kilku dni – była prawie tak wysoka, jak Mitch.
- A co dokładnie mój tyłek mówi do ciebie?
- Nie wiem. Mówi wieloma językami.
Śmiech Sissy rozległ się po Long Island, okrążając zamek. Ale szybko ucichł, gdy
znajomy głos za nimi powiedział.
- Sissy Mae, spróbuj chociaż dzisiaj nie zawstydzać swojego brata. Jeśli oczywiście
jesteś w stanie to zrobić.
Tak pojawił się tik. Tak mały, w kąciku jej lewego oka, że większość ludzi
prawdopodobnie nigdy by go nie zauważyła. Ale Mitch spędzał dużo czasu z Sissy i
nauczył się mimiki jej twarzy, ponieważ najmniejsze drgnienie mogło być jedynym
~ 7 ~
ostrzeżeniem, jakie wysyłała, zanim zacznie rozrabiać. Ale ten tik był nowy i wydawał
się pokazywać tylko w obecności jej matki.
- Może zrobiłabyś coś pożytecznego – mówiła dalej jej matka, – i pomogła Jessie
Ann zmienić suknię, gdy skończą ze zdjęciami?
- Dlaczego? Straciła swoje własne ręce?
Co było trochę przerażające w matce Sissy to, że nie histeryzowała, ani nie
wściekała się jak większość matek, które walczyły ze swoimi córkami. Zamiast tego,
na jej twarzy ukazywał się ten mały, przerażający uśmieszek, kiedy podchodziła bliżej,
tak blisko, że tylko centymetry dzieliły ją od córki.
Miękko powiedziała.
- Rusz się i pomóż swojej bratowej, zanim spełnię twoje życzenie i zostawię cię w
schronisku.
Sissy westchnęła.
- Gdyby tylko fakt nie bycia twoją córką był możliwy, miałabym powód do życia.
- No cóż, Bóg jeden wie, że nie chciałabym dać ci tej iskierki nadziei.
- Zaprowadzę ją. – Zgłosił się na ochotnika Mitch, chwycił dłoń Sissy i pociągnął
ją w stronę drzwi, przez które przeszła reszta kobiet.
Mitch wolał raczej z dystansu obserwować rodzinne konflikty. Ale wiedział, kiedy
dwa zabójcze drapieżniki gotowały się do walki, i gdyby ktoś kazał mu postawić
pieniądze na tę, która wygra, Sissy czy jej matkę… cóż, Mitch by nie wiedział.
Sissy była młodsza i zaskakująco szybka, kiedy tylko chciała. Pracował z nią
wystarczająco długo, by wiedzieć, jakie szkody mogła wyrządzić. Zwłaszcza, jeśli
była wkurzona.
Ale było coś w oczach jej matki. Coś twardego i niebezpiecznego, czego nie miała
Sissy. Przynajmniej jeszcze nie. A odkąd Mitch został zaproszony na wieczór
panieński, czuł pewną lojalność wobec Jess, by zatroszczyć się o to, by jej dzień był
doskonały. Nie chciał jej martwić krwią na ścianach tego pięknego miejscu w dniu
ślubu.
- Wytłumacz mi jeszcze raz, dlaczego matkobójstwo jest nielegalne w niektórych
stanach – warknęła za nim Sissy, gdy ciągnął ją w kierunku ogromnych schodów.
~ 8 ~
- We wszystkich stanach. Plus, jak myślę, są w związku z tym jakieś ograniczenia
moralne.
- To niesprawiedliwe. Najwyraźniej ustawodawcy nie spotkali mojej matki.
- No nie wiem. Zresztą, to wszystko jest mi obce – wyjaśnił, gdy stanęli na
najwyższym stopniu. – Moja matka mnie kocha i zrobiłaby dla mnie wszystko, więc
nigdy nie odczuwałem chęci jej zabicia.
Jasnobrązowe oczy nagle się zwęziły.
- Rzuć mi to prosto w twarz jeszcze raz, a twoja słodka mama będzie pielęgnować
twoje pokiereszowane ciało, dopóki nie wróci do zdrowia.
- Słodka gaduła.
Zbliżyli się do pomieszczeń, które zostały przeznaczone dla panny młodej i jej
druhen. Mitch usłyszał chichot i poczuł się jak w domu. Został wychowany przez
kobiety. Duma jego matki dobrze się nim opiekowała przez całe jego dzieciństwo.
Sporo go nauczyły przez te lata, a jeśli nie mogły go czegoś nauczyć to zawsze w
pobliżu domu kręcił się jakiś mężczyzna, albo dwóch, żeby pomóc. Aż do dnia po
swoich osiemnastych urodzinach, kiedy to jedna z jego ciotek weszła do kuchni, gdzie
stał oparty o blat, kończąc miskę płatków. Popatrzyła na niego, jakby nigdy wcześniej
go nie widziała i ostrym głosem zapytała.
- Wciąż tu jesteś?
Wiedział, że nadszedł czas, żeby pójść dalej. Zawsze będzie mile widziany w domu
swojej matki, ale to nigdy już nie będzie jego Duma.
I Mitch nigdy już nie miał do czynienia ze sprawami Dumy. Był jedynym męskim
potomkiem wychowanym w domu zatwardziałych Filadelfijskich kobiet, które
wyrażały się całkiem swobodnie. Więc już w młodym wieku dowiedział się, co
kobiety z Dumy myślały o mężczyznach, którzy jedzą ich żywność, a potem robią im
dzieci, a Mitch tego nie chciał.
Ale bycie nomadem miało swoje zalety, a on doceniał to, że jedynymi wrogami,
jakich miał, byli ci, których sam sobie narobił. Przyłączenie się do grupy za bardzo
przypominało mu mentalność gangu. Jak znosiła to Sfora psów, Mitch nie miał
pojęcia. Wilki wydawały się więcej tolerować w życiu. A dzikie psy wydawały się to
uwielbiać.
Mitch stanął jak wryty, gdy Sissy odmówiła pójścia dalej.
~ 9 ~
- Nie możesz mnie zmusić, żebym tam weszła – powiedziała, gdy chichoty i
śmiechy stały się głośniejsze i bardziej histeryczne.
Odwrócił się do niej twarzą.
- Chyba nie myślisz już o tym uderzeniu jej w głowę, prawda Sissy?
- Nie. I przestań mi o tym przypominać. – Sissy i panna młoda miały za sobą
wspólną, barwną przeszłość, a Mitch uwielbiał torturować nią Sissy.
Podeszła bliżej i wyszeptała.
- One wszystkie są takie… takie…
- Dziewczęce?
- Jak golden retrievery.
Mitch roześmiał się i nadal ciągnął Sissy w stronę drzwi.
- Teraz jesteście rodziną. A to oznacza, że musisz pomóc.
Zatrzymali się przed otwartymi podwójnymi drzwiami i wpatrzyli się z
zafascynowaniem w apartament pełen skandujących dzikich psów.
- Jess! Jess! Jess!
A Jess, w postaci dzikiego psa, goniła w kółko swój ogon.
Mitch zerknął na Sissy, a ona nawet nie starała się ukryć swojego zakłopotania.
- No cóż – popchnął ją, – właź tam.
Wyciągnęła rękę.
- Chyba gdzieś w pobliżu musi być jakiś bar. – Odeszła, a Mitch wrócił wzrokiem z
powrotem na Jess. Przestała się kręcić, ale teraz obijała się po całym pokoju, ponieważ
kręciło jej się w głowie.
Usiadła ciężko, nogi się pod nią rozjechały, a inne dzikie psy dostrzegły Mitcha.
- Mitch! – Ucieszyły się wszystkie i uśmiechnęły, gdy Mitch wszedł do pokoju.
Sissy podeszła do swojej najlepszej przyjaciółki, zarzucając rękę na szyję Ronnie
Lee Reed.
- Sprawdziłaś teren?
~ 10 ~
- Tak. Dwa pełne bary z przodu sali balowej, dwa z tyłu, a trzy inne rozmieszczone
w pobliżu pokoju gier i karaoke.
- Karaoke? – Sissy aż się wzdrygnęła. – Nie gadaj.
- Tak. A w pokoju gier jest stół do pokera i Black Jacka.
- Dzięki Bogu za małe przyjemności. – Rozejrzała się wkoło. – Widziałaś te stare
babsztyle?
- Nie widziałam żadnej od jakiegoś czasu. Ale wiesz jak lubią osaczać swoje ofiary,
czekać dopóki nie będziemy najsłabsze, a potem zaatakować.
- Jestem w piekle, Ronnie Lee. W absolutnym piekle.
Jej mama była w mieście od trzech tygodni... od trzech najdłuższych tygodni w
całym życiu Sissy. Nie wiedziała, czym zawiniła swojej matce, ale ta kobieta jeździła
na Sissy od dnia swojego przyjazdu do Nowego Jorku, więc cierpliwość Sissy była
prawie na wyczerpaniu.
- Przynajmniej twoja mama jasno wyraziła, jaki ma z tobą problem. Moja tylko
wzdycha na mnie i kręci głową.
- No nie wiem. Po ostatnich trzech tygodniach ciągłej paplaniny Janie Mea, nawet
te rozczarowane westchnienia brzmią dość dobrze. A kiedy jest obiad? Robię się
głodna.
- Chyba za jakieś pół godziny. Może mogłabyś tam wrócić i łagodnie nakłonić
pannę młodą, aby szybciej się przebrała.
- Nie wrócę tam. Prosisz o zbyt wiele. Poza tym, tam jest Mitch. On sprawi, że się
pospieszy.
***
Mitch trzymał jeden koniec liny, a dzikie psy drugi. Z jedną nogą założoną na
drugiej, oparł lewy łokieć na kolanie i oglądał swoje paznokcie.
- Ciągnij! – Tak zrobiły, ale Mitch nawet nie drgnął.
- Panie, nie czujecie się tym nieco zażenowane?
~ 11 ~
- Nie! – Krzyknęły jednocześnie. Nie był zbytnio zaskoczony. Afrykańskie dzikie
psy miały wysoki poziom odczuwania zażenowania.
Jess, która nie uczestniczyła – tym razem – w przeciąganiu liny, usiadła obok
Mitcha. Miała na sobie satynowy szlafrok i pewnie niewiele więcej.
- Jak się masz, piękna?
- Świetnie. Cieszę się, że ta część się skończyła.
Spojrzał na jej płaski brzuch i zadał pytanie, które powtarzał cały dzień, od kiedy
dowiedział się, że była w ciąży z ukochanym dzieckiem Smitty'iego.
- A jak Mitch Junior?
Jess potrząsnęła głową.
- Musisz przestać ją tak nazywać. Smitty urwie ci głowę.
- Ale ja uwielbiam patrzeć, jak jego twarz robi się czerwona. – Spojrzał na zegar na
ścianie. – Lepiej się ubierz. Jeszcze cały dzień przed tobą.
Przewróciła oczami. Z tego, co Mitch mógł stwierdzić, Jess nie miała zbyt wiele do
roboty podczas przygotowań do ślubu, oprócz nalegań do urządzenia pokoju do
karaoke, czy użyciu sztucznych kwiatów na uroczystości i w recepcji, ponieważ była
absolutnym alergikiem. Począwszy od kwiatów na stołach po bukiet panny młodej,
wszystkie kwiaty były sztuczne, ale tak wspaniale zrobione, że sam by się nie
zorientował, gdyby ktoś mu o tym nie powiedział.
- Nie widziałem tej drugiej sukni. Załóż ją, a zobaczę czy mogę dać jej aprobatę
Mitcha.
- Okej. – Spojrzała tęsknie na linę i samice nadal do niej przywiązane.
- Nie, Jess. Nie możesz bawić się w przeciąganie liny.
Wydała z siebie dźwięczne, ciche warknięcie, zanim skoczyła do przodu.
- Mój dzień, moja zabawa!
***
~ 12 ~
- Wiedziałem, że tu wrócisz. Ukrywasz się.
Sissy uśmiechnęła się do swojego ojca. Nie była zaskoczona, że znalazł ją na tyłach
kuchni, ukrywającą się w pokoju, gdzie pracownicy robili sobie przerwy. Znał swoją
córkę lepiej, niż większość ludzi zdawała sobie z tego sprawę. Ale przecież zawsze
byli sobie bliscy.
- Jesteś jedną z tych, którzy mnie nie wkurzają, Shug1
. – Mówił jej te słowa, odkąd
skończyła pięć lat. Bubba Ray Smith był wyjątkowym, typowym facetem z Południa,
ale Sissy kochała ojca i zniszczyłaby każdego, kto by z nim zadarł.
- Nie ukrywam się. Robię sobie tylko bardzo potrzebną mi przerwę. – Wstała i
przytuliła ojca. – Cześć, tato.
- Cześć, Cukiereczku. – Zawsze ją tak nazywał, kiedy byli sami. To było jego
zdrobnienie dla niej. Zaczął nazywać ją Cukiereczkiem, odkąd skończyła cztery latka,
lub coś koło tego, a że był leniwy, więc skrócił to do Shug. – Jak się trzymasz?
- Staram sie, tato. Naprawdę. Ale ona na mnie naciska. – Jak zawsze.
- Musisz przestać jej na to pozwalać. – Ojciec wyciągnął dla niej krzesło i Sissy
opadła na nie, a ojciec usiadł obok niej. – Naciska na ciebie, ponieważ chce, żebyś
była najlepsza.
- Najlepsza, w czym? Matkobójstwie?
- To nie jest śmieszne i dobrze o tym wiesz.
To było zabawne.
- Jesteś już dorosła, Cukiereczku. Nie możesz jej pozwalać, żeby nadal to robiła.
Masz swoją własną sforę i tak naprawdę nie mieszkasz już w naszym domu. Chociaż
nie będę cię powstrzymywał, gdybyś chciała wprowadzić się z powrotem.
Usłyszała nadzieję w jego głosie. To łamało jej serce, a jednocześnie czuła się
bardzo kochana.
- Wiesz tato, że nie mogę wrócić. To nie życie. – Uśmiechnęła się. – Ale
przynajmniej jestem w Stanach.
- Tak. To prawda. I wiem, że tutaj moja dziewczynka jest bezpieczna.
1
Shug to skrócona forma słowa sugar, czyli cukier, więc można przyjąć, że mówi do niej
Cukiereczku
~ 13 ~
Tak, jej ojciec nadal widział ją w ten sposób. Jego mała dziewczynka. Słodka i
delikatna, jego księżniczka. Oczywiście, wszyscy inni wiedzieli lepiej. Większość
kobiet byłaby zła, zastanawiając się, dlaczego ich ojcowie nie widzą ich, jako dorosłe
osoby, którzy same mogą rządzić swoim życiem. Ale nie jej ojciec. Sissy nigdy nie
czuła, żeby mniej o nią dbał. Ufał jej wiedząc, że poradzi sobie w większości spraw,
chociaż inni nadal traktowali ją jak dziecko. Więc nie miało znaczenia gdzie poszła lub
jak daleko była, wciąż była małą dziewczynką Bubby Smitha i zawsze nią będzie. Nie
przeszkadzało jej to, ponieważ nie wątpiła w siebie, zarówno w kobietę, jak i w
wilczycę. Nie wtedy, kiedy była Alfą. Nie mogła sobie na to pozwolić.
- Byłem naprawdę zmartwiony, kiedy zatrzymałaś się w Azji, bo nie wiedziałem,
co bym zrobił bez mojej małej dziewczynki.
Ponieważ, broń Boże, żeby ten mężczyzna naprawdę miał opuścić kraj.
- Co takiego, poza Ameryką, jest takie interesujące? – Marudził. Fakt, że wziął
urlop, który zaczynał się od jutra, naprawdę ją zdziwił. Jej matka musiała porządnie się
napracować, żeby to osiągnąć.
- Zrób przysługę swojemu staruszkowi, Cukiereczku – powiedział, biorąc ją za
rękę.
- Co tylko chcesz, tato.
- Nie daj się dzisiaj w nic wciągnąć twojej mamie. Obiecaj mi to.
- Ale…
- Obiecaj mi, Sissy Mae.
W porządku. Użył pełnego imienia. Nie Cukiereczku, kochana dziewczynko czy
jakiekolwiek innego przezwiska. Więc mówił poważnie.
Ku zaskoczeniu Sissy – i zwłaszcza ku zaskoczeniu jej brata – to wesele dużo
znaczyło dla taty, a ona go nie zrujnuje. Po prostu musi unikać tej krowy. Do diabła,
robiła to od szkoły podstawowej, więc co znaczył jeszcze jeden dzień?
- Obiecuję, tato.
Pochylił się do przodu i pocałował ją w czoło.
- Oto mój Cukiereczek.
~ 14 ~
***
- Cycki ci wypadną.
Jess zamrugała na niego dużymi, brązowymi oczami psa.
- O czym ty mówisz? – Spojrzała w dół na sukienkę bez rękawów w kolorze kości
słoniowej, którą miała na sobie. Jej suknia ślubna kosztowała małą fortunę. Ta,
przeznaczona na przyjęcie, kosztowała znacznie mniej. Tylko mini fortunę.
- Widziałem jak tańczysz, Jess. Wypadną ci cycki.
Jess cofnęła się krok w tył i wyciągnęła ramiona.
- Kontrola sutków.
Samice podeszły bliżej i przyjrzały się uważnie sukni.
- Nic nie widzę. – Stwierdziła Sabina, jakby jej głos był jedynym, który się liczył.
Sabina był Rosjanką, drugą po Jess w dowodzeniu, od niej również wzięła się nazwa
sfory, i miała najseksowniejszy akcent jaki Mitch kiedykolwiek słyszał. - Mylisz się –
powiedziała do Mitcha.
- Nie mylę się. – Stanął za Jess, kładąc ręce na jej bokach. Podniósł ją i potrząsał
przez kilka sekund. Tak jak się spodziewał, Jess zachichotała jak sześciolatka.
Gdy postawił ją z powrotem na ziemi, dzikie psy spojrzały na nią ponownie.
- Sutki, moje przyjaciółki. – Wykrzyknęła May. Maylin była drugim ulubionym
dzikim psem Mitcha. Pochodziła gdzieś z Alabamy, była śliczna, była Azjatką i wciąż
powtarzała, że jest kochanym złotkiem! Niestety obie kobiety były już sparowane. A na
dowód tego miały już mnóstwo dzieci. Co one robiły z tak wieloma dziećmi? To nie
tak, że mogłeś zmusić je, by pracowały w fabryce, żeby zarobić na swoje utrzymanie –
niektórzy uznaliby to za złe.
- Mamy sutki – dokończyła May.
Mitch oparł brodę na ramieniu Jess i spojrzał w dół.
- Jak źle to wygląda? Muszę przyjrzeć się temu bliżej. Wszystko w porządku,
kochanie. Jestem gliną.
Jess sięgnęła do tyłu i klepnęła go w twarz.
~ 15 ~
- Jesteś obrzydliwy. – Roześmiała się.
Krawcowa, którą mieli na weselu do takich właśnie sytuacji – kto mógł sobie na to
pozwolić? – została wezwana do apartamentu panny młodej.
Mitch usiadł na krześle i obserwował jak dopasowują paski satyny do sukni, żeby
się trzymała. Wciąż bez rękawów, ale znacznie bezpieczniej.
- Lepiej? – zapytała Jess, stając przed nim.
Pochylił się i ustawił twarz dokładnie na wysokości jej piersi.
- Daj mi chwilę na zbadanie tego.
- Albo… – bardzo wściekły głos warknął obok niego, – mogę rozerwać ci gardło w
każdej chwili i będziemy mieć ślub i pogrzeb jednocześnie.
Nie odsuwając się, Mitch tylko odwrócił głowę i spojrzał we wściekłe oczy wilka
Bobby'iego Ray Smitha – dla przyjaciół Smitty.
- Nie wściekaj się na mnie, staram się tylko pomóc.
To dało Mitchowi błysk wilczych kłów, zanim Jess odepchnęła Smitty’ego.
- Jeśli któryś z was zakrwawi moją sukienkę, cholernie mi za to zapłaci –
powiedziała.
***
- Sissy Mae!
Sissy odwróciła się od baru i stanęła naprzeciw swojej najbardziej ulubionej ciotki
na świecie. Siostry swojej matki, ale nie miała jej tego za złe.
Z piskiem, rzuciła się w jej ramiona, ciotka objęła ją i pokazała, że nie była
całkowitym zerem, bez względu na to, co mówiła matka.
- Spójrz na siebie, kochana. Jesteś śliczna jak z obrazka! – Wykrzyknęła jej ciotka
Francine, najstarsza z sióstr Lewis.
- Dziękuję. – Matka powiedziała, żeby zrzuciła kilka kilogramów. – Muszę
przyznać, że obawiałam się tego, w co te dzikie psy cię ubiorą. Zwłaszcza, kiedy
~ 16 ~
zobaczyłam ślubną suknię Jessie Ann. – To nie było tak, że suknia panny młodej nie
była piękna. Ale prawdopodobnie pasowałaby lepiej do 1066 roku.
No, ale Jessie Ann zawsze lubiła dziwne rzeczy.
Sissy odsunęła się od ciotki.
- Chociaż podoba mi się ten kolor na tobie – powiedziała Francine. – Ale brązowy
na ślub...
- To nie jest brązowy – wyjaśniła Sissy, ponieważ słyszała to już z dziesięć tysięcy
razy w ciągu ostatnich sześciu miesięcy. – To jest czekoladowy. Ciemnoczekoladowy.
Siedemdziesiąt dwa procent…
- Przestań. – Francine uniosła rękę. – Nie chcę tego słuchać.
Sissy się roześmiała.
- Zostawmy to Bobby’emu Ray, który dał się złapać Jessie Ann.
- Przebaczyła ci? – zapytała Roberta, druga młodsza siostra.
- Mówi, że tak, ale jej nie wierzę. Kiedy wchodzę w pokoju, ona zaraz znajduje
powód, żeby wyjść.
- Nie możesz winić nikogo oprócz siebie, Sissy Mae. – Francine nigdy nie
pozwalała Sissy zapomnieć o czymkolwiek. – Zaciekle dręczyłaś tę biedaczkę.
- Dręczenie to takie ostre słowo. Dokładne, – dodała – ale ostre. – Sissy
uśmiechnęła się ciepło do ciotki Darli, najmłodszej z sióstr.
- A jak mój wujek Eggie? Myślałam, że przyjedzie.
- Och kochanie, powinnaś już wiedzieć. Mój mężczyzna nie lubi tłumów. – A Darla
nie było dużo lepsza.
- Pewnie jest gdzieś na wysypisku w Smithtown.
- Lepiej, żeby nie. – Warknęła żartobliwie Darla. – Ostrzegłam go, żebym więcej
nie znalazła go na którymś.
- A Dee-Ann? – zapytała Sissy o swoją ulubioną kuzynkę, jedyne dziecko Darli i
Eggiego.
Darla otworzyła usta, a potem wzruszyła ramionami.
~ 17 ~
- Szczerze, kochanie. Twoje przypuszczenia są tak samo dobre jak moje.
- Nie martwiłabym się, ciociu Darlo. Jestem pewna, że z Dee-Ann wszystko w
porządku. – Przynajmniej Sissy miała taką nadzieję. Kochała swoja kuzynkę, ale Dee
pracowała dla rządu i cokolwiek robiła, trzymało ją to z dala od rodziny i od kontaktu
z nią, przynajmniej według oceny Sissy.
- Więc – odezwała się ciotka Janette, a jej oczy rozbłysły. – Kiedy wracasz do
domu, Sissy Mae?
- A co? Tęsknicie za mną?
- Pewnie… a niektóre kocie babsztyle potrzebują kolejnego sparingu.
Typowe.
- Nie. Absolutnie nie.
- Och, daj spokój, Sissy…
- Nie, ciociu Janette. – Sissy potrząsnęła stanowczo głową. - Mówiłam ci już
wcześniej, że nigdy więcej, i mówiłam to serio.
- Niewdzięczna.
- Wcale taka nie jestem i przestań wzbudzać we mnie poczucie winy.
- No dobrze – ucięła Francine. – To gdzie posadzimy naszą Sissy Mae?
- Uch...
Ale zanim panika mogła w pełni ujawnić się na to niewygodne pytanie, Mitch
nagle chwycił ją od tyłu.
- Przepraszam, panie. Ale muszę użyć Sissy, jako ludzkiej tarczy.
Podniósł ją i, nie będąc zaskoczoną, nagle stanęła twarzą w twarz ze swoim bratem.
Sissy westchnęła, gdy zobaczyła groźne spojrzenie brata.
- Co on znowu zrobił?
- Ten chłoptaś musi trzymać swoje ręce przy sobie.
- Tak naprawdę, to moje ręce nie były w to zamieszane.
Bobby Ray sięgnął za nią, próbując złapać Mitcha za gardło.
~ 18 ~
- Przestańcie w tej chwili! Bobby Ray, idź sobie. Wkrótce będzie kolacja i musisz
odciągnąć swoją pannę młodą od innych Walczących Szczeniaków.
- Przestań je tak nazywać. I zapamiętaj, co mówiłem, chłoptasiu.
Kiedy jej brat odszedł, Sissy uderzyła Mitcha po rękach.
- W tej chwili mnie postaw, Mitchellu Patricku O'Neill Shaw.
- Uch-och. – Mruknął do jej ciotek, opuszczając ją na ziemię. – Użyła mojego
pełnego imienia i nazwiska. To znaczy, że jestem w tarapatach.
- Myślałam, że jasno ustaliliśmy zasady? – Sissy obróciła się do niego twarzą i
ledwo powstrzymała swój grymas. Nie za to, co zrobił Mitch. Cholera, był nad wyraz
oswojony. Nie, to dlatego, że Mitch wyglądał… nie umiała tego wyjaśnić. Pod oczami
miał głębokie cienie, stracił na wadze. Był mniejszy od swojego przyrodniego brata
Brendona, ale miała wrażenie, że nie o to chodziło. Mitch był jednym z bagiennych
kotów. Były hodowane na wielkie i potężne. Ale zauważyła, że Mitch nie je zbyt
wielki, a to tylko pogarszało sprawy. Starała się go nakłonić, żeby jadł więcej, ale
ostatnio tylko dłubał w jedzeniu. Coś się z nim działo. Coś więcej niż zwykle, więc
musiała dowiedzieć się co. Nie znała zbyt wielu facetów, których ceniła na tyle, by
nazwać ich swoimi przyjaciółmi. Kobiety były jej przyjaciółkami; mężczyźni, których
szanowała, byli zazwyczaj z rodziny lub cholernie blisko niej. Ale większość
mężczyzn, według niej, nadawała się tylko do pieprzenia i do niczego więcej. Mitch
był pierwszym, który zmienił to w świecie Sissy, a Sissy dbała o swoich przyjaciół.
- Słuchaj Mitchell, jeśli ja nie mogę wszcząć bójki, ty też nie możesz tego zrobić.
- Pomagałem tylko pannie młodej. - Spojrzał na jej ciotki. - Chciałem tylko się
upewnić czy jej stanik dobrze leży.
Francine zapytała.
- I zgaduję, że musiałeś tam umieścić swoją ładną buźkę, żeby to sprawdzić, co?
- Jeśli moja przyjaciółka prosi mnie, żebym to sprawdził, to – przepraszam za
ordynarny język – cholera, tak. To właśnie robiłem.
Sissy roześmiała się i zaczęła drapać się po głowie, a potem przypomniała sobie, że
wciąż ma we włosach ten cholerny wianek ze sztucznych kwiatów. Zgodnie z prośbą
panny młodej, ta rzecz była tak duża jak na Renesansowym Festiwalu... Sissy nadal
miała problem z pogodzeniem się z tym, że zna ludzi, którzy otwarcie przyznają, że
lubią takie rzeczy.
~ 19 ~
- Jesteś po prostu nieszczęśliwy, jeśli twoje życie nie jest zagrożone, prawda?
Mitch wyszczerzył się.
- Nie bądź zazdrosna o mnie i Jess. Wiesz, że sprawdzę twój stanik, kiedy tylko
będziesz chciała.
- Przestań już gadać. – Chwyciła go za ramię i przyciągnęła bliżej do swoich
ciotek. – Mitchell, to są siostry mojej mamy. Francine, Darla, Roberta i Janette. Panie,
to jest Mitchell Shaw, młodszy brat Brendona Shaw.
Chociaż był zajęty potrząsaniem rąk każdej z ciotek, Mitch wciąż oglądał się na nią
przez ramię.
- Tylko w taki sposób potrafisz mnie przedstawić? Po prostu, jako młodszego brata
Brendona Shawa? – Westchnął żałośnie, smutne, złote oczy patrzyły na jej ciotki. –
Ona po prostu boi się powiedzieć, moje piękne panie, prawdę. A chce powiedzieć, oto
Mitchell Shaw, mężczyzna, którego kocham i uwielbiam całym swoim butnym
południowym sercem.
- Żałosne, prawda?
Mitch nagle się skulił.
- Muszę iść. Chłopcy Reed na dziesiątej.
- Co im zrobiłeś tym razem?
- Długo by tłumaczyć, ale ma to coś wspólnego z telefonem do cudownej swatki z
Long Island, która nazywa się Madge, a która wierzy, że chłopcy Reed szukają
miłości. Cholera. – Mitch wziął nogi za pas, a bracia Ronnie Lee byli tuż za nim.
Sissy potrząsnęła głową.
- Czasami nie wiem, co robić z tym chłopakiem. – Skrzywiła się, gdy zdała sobie
sprawę, że wszystkie ciotki uśmiechnęły się do niej kpiąco. – Co?
***
Kolacja przebiegła lepiej, niż Sissy myślała. Po pierwsze, i najważniejsze, starsi
zmienni zostali posadzeni na długim podium z przodu sali. Zwykle, ta przestrzeń była
~ 20 ~
zarezerwowana dla panny i pana młodego, ale Jessie Ann wyskoczyła z jakimiś
bzdurami na temat znaczenia starszyzny i rodziny, więc tata Sissy nadął się, kiedy
Jessie uparła się, żeby on i Janie usiedli na samym środku. Innymi słowy, byli tu
najważniejsi.
Chociaż, być może, byli najważniejsi dla Jessie Ann. Sama straciła swoich
rodziców, gdy miała zaledwie czternaście lat, a rodzice Sissy od razu ciepło przyjęli
Jessie Ann.
Co ważniejsze, rozsadzenie gości działało na korzyść Sissy. Zamiast uwięzienia
obok mamy na godzinny posiłek, Sissy, na całe szczęście, siedziała przy stole młodej
pary, która ograniczyła rozkoszne gruchanie do minimum. Mitch usiadł po jej prawej
stronie, a Ronnie Lee usiadła po lewej ze swoim partnerem i przyrodnim bratem
Mitcha, Brendonem. Desiree MacDermot-Llewellyn siedziała naprzeciw niej ze swoim
partnerem i najlepszym przyjacielem Smitty'iego, Macem. Reszta stołu była zajęta
przez przyjaciół Jessie Ann – Sabine, Phila, May i Danny’ego.
Ogromna sala nie tylko pomieściła wystarczającą ilość stołów dla wszystkich gości,
ale nawet na środku niej był parkiet do tańca. Chociaż Sissy wątpiła czy zdoła
cokolwiek zatańczyć przy tak kiepskim zespole, czy nawet gorzej, nieudanym DJ-u.
Ale jej stek był krwisty i smaczny, a towarzystwo do zniesienia.
Sissy wiedziała, że to będzie naprawdę wielki ślub, ale nie zdawała sobie sprawy z
tego, jacy ludzie się pojawią. Po jednej stronie parkietu siedziały najsłynniejsze
nazwiska och-jaki-nudny wszechświat oprogramowania i komputerowych... rzeczy.
Sissy wiedziała o tym tylko dlatego, że wspomniał o nich Brendon, co wprawiło go w
onieśmielenie. A jako lew, nie był skłonny do okazywania podziwu. Ta nieświadoma
niczego grupa pełnych ludzi była otoczona taką ilością Sfor i Dum i niezależnych
kotów, jakiej Sissy nigdy nie widziała zgromadzoną w jednym miejscu. Niektórych z
nich rozpoznała z pracy w Nowym Jorku. Innych nigdy wcześniej nie widziała, ale
słyszała o nich. Przyjechali tutaj z całych Stanów, nawet z dalekiego Zachodniego
Wybrzeża.
Były też Sfory dzikich psów. Azjatyckie dzikie psy, dingo z Australii i więcej
dzikich psów afrykańskich niż można zliczyć na jednej ręce. A ponieważ one nigdy się
nie zamykały – Boże, te psy mogłyby gadać i gadać – Sissy z chęcią pogroziłaby im
pięścią, tak dla porządku.
Reszta to byli Smithowie. Albo spokrewnieni przez krew lub sparowanie.
Przyjechali ze wszystkich stron, łącznie z Północną i Południową Karoliną, Alabamą,
~ 21 ~
Mississippi, Luizjaną, Virginią, Zachodnią Virginią i Teksasem. Jedynym, słabo
reprezentowanym obszarem był jej cholerny dom, Smithtown.
Sissy rozumiała, dlaczego Sammy nie mógł przyjechać na wesele. Miał dziesięć
szczeniaków i bar, który on i jego żona prowadzili w centrum Smithtown. Wakacje dla
nich prawie nie istniały. Ale Sammy skontaktował się zarówno z Sissy, jak i z Bobby
Rayem, żeby ich o tym powiadomić i przesłać swoje przeprosiny. Bo tak powinno być
to zrobione.
To jednak nie tłumaczyło nieobecności Travisa, Donniego czy Jackiego. Ale jak jej
własne rodzeństwo mogło tak potraktować swojego brata, Sissy nie miała pojęcia. Po
prostu nie powinni tego robić, bez względu na uczucia do danej osoby. Krew była
krwią, w rozumieniu Sissy, i nie było nic takiego, czego nie zrobiłaby dla swoich
bliskich, bez względu na to jak bardzo ich nienawidziła i jak bardzo chciała dać im w
pysk przy pierwszej okazji.
Ale poradzi sobie z tym któregoś dnia. Tym bardziej, że cholernie jasno wyjaśniła
Travisowi, co myśli na ten temat. I nie zawracała sobie głowy Jackiem i Donniem. Oni
i tak robili tylko to, co kazał im Travis.
Mitch odchylił się do tyłu na krześle, wyciągnął jedną długą nogę i położył ramię
na oparciu jej krzesła.
Mężczyzna dobrze wyglądał w smokingu. Oczywiście, bardziej wolała mężczyzn w
dżinsach i T-shirtach, niż w staroświeckich garniturach czy smokingach. Ale jeszcze
bardziej wolała ich nagich, ale społeczeństwo krzywiło się na tego typu rzeczy.
Jego złote oczy przesunęły się po sali i wiedziała, że myśli o tym samym, co ona.
- Zaczęłoby się jakąś rozróbę, – szepnęła do jego ucha, – ale nie ma na to zbyt
wiele czasu, no nie?
Uśmiechnął się.
- To zbyt łatwe. Są jak owce na rzeź.
Sissy pochyliła się bliżej, ciesząc się zapachem dużego kota.
- To już prawie koniec, prawda?
- Ale gdzie tam, słodziaku.
Oczywiście miał rację, ale Sissy wciąż myślała, że najgorsze było już za nimi.
~ 22 ~
Dopóki nie zaczęła grać muzyka...
***
Mitch uwielbiał to. Dzikie psy były absolutnie najlepsze. Ledwie usłyszały
pierwsze sześć taktów z piosenki George Clintona “Atomic Dog”, a już wykrzyknęły
jednym głosem i ruszyły na parkiet. Nawet panna młoda zostawiła swojego nowego
męża i ruszyła na parkiet, by szczekać i podskakiwać z resztą.
Bogaci kolesie przyłączyli się do nich zupełnie nieświadomie. Jednak reszta ras
wyglądała na całkowicie przerażonych. Koty były zdumione, ponieważ były
przyzwyczajone do wilków, które były bardziej drapieżnikami niż głupkowatymi
psami. Wilki były zakłopotane głupkowatym zachowaniem psów. Niedźwiedzie były
jak zwykle znudzone.
- Dlaczego się uśmiechasz?
Mitch roześmiał się na pytanie Sissy.
- Daj spokój! Czy to nie było fajne? To było tak, jakby pojawił się Zaklinacz Psów
i zebrał je wszystkie na parkiecie!
Lwy i Dez się roześmiali. Wilki... trochę mniej.
- Nie odchodźcie wściekli – dodał, gdy chcieli to zrobić. – Całkowicie straciliście
poczucie humoru.
Sissy chwyciła brata za rękę i zaciągnęła go do kuchni, uśmiechając się i machając
ręką do tych, którzy ją wołali.
- Skąd znasz tych wszystkich ludzi?
- Nigdy nie byłeś zbyt towarzyską osobą, Bobby Ray.
Ci ludzie to były osoby, które pomogły Sissy, kiedy najbardziej tego potrzebowała.
To byli ludzie, o których zawsze dbała, gdy wykonywali swoją pracę, albo dawali jej
trochę niezwiązanej z pracą pomocy.
Sissy zaprowadziła Bobbiego Raya do pokoju, gdzie siedziała z ojcem i zamknęła
za nimi drzwi.
- Chciałabym ci coś dać.
~ 23 ~
Brat skrzyżował ręce na swojej dużej piersi.
- Następny wykład o zagrożeniach związanych z mieszanymi dziećmi?
- Martwisz się tym? Przekonasz się o tym na własnej skórze, jak sądzę. – Chwyciła
zawinięta paczkę, którą zostawiła na stole, i mu wręczyła. Wiedziała, że personel nie
ruszy tego prezentu. Szef kuchni ją uwielbiał. – To dla ciebie.
Bobby Ray spojrzał na paczkę w swojej ręce.
- Za co?
- Z okazji twojego ślubu.
- Mówiłaś, że wzięcie ślubu jest głupie, a małżeństwo jest jeszcze głupsze.
- I to się nie zmieniło. Ale skoro już się na to zdecydowałeś, chciałam ci coś dać.
Otwórz! – Uniosła się do góry na palcach u stóp, gdy brat zaczął ściągać opakowanie.
Otworzył pudełko i zamrugał. Potem zamknął oczy, a jego uśmiech stał się szeroki i
ciepły.
- Gdzie to znalazłaś? – zapytał w końcu.
- Kiedy przetrząsałam twój pokój szukając papierosów. Jakiś miesiąc po tym, jak
wstąpiłeś do Marynarki.
- Jestem zaskoczony, że tego nie wyrzuciłaś.
- Nigdy jej nie nienawidziłam, Bobby Ray. Nie byłam dla niej miła, ale nigdy jej
nie nienawidziłam. A na tej podstawie, – wskazała na prezent, który mu dała, –
domyśliłam się, że ją kochasz. Nawet wtedy. Nigdy wcześniej o tym nie
wspominałam, bo myślałam, że to zgubiłam. Ale znalazłam to, kiedy ostatnim razem
byłam w domu, schowane w moich ukrytych, starych numerach Playgirls.
Bobby Ray uniósł bransoletkę indentyfikacyjną z pudełka wyłożonego aksamitem.
Na wierzchu wyryte było imię Bobby Ray, a pod spodem napis, który powiedział
wówczas szesnastoletniej Sissy, a co już podejrzewała wcześniej, więcej niż należało i
kiedy doświadczała swoich pierwszych despotycznych odczuć: Dla mojej Jessie Ann.
- Pomyślałam, że możesz jej to teraz dać, skoro sobie odpuściłeś, gdy miałeś
osiemnaście lat.
- Nie odpuściłem sobie, po prostu myślałem, że to nie był właściwy moment. Ty
krytyczna babo.
~ 24 ~
- Kastrat.
Sissy zawinęła ramiona wokół brata i mocno go przytuliła.
- Masz szczęśliwe życie, Bobby Ray.
- Tak. Naprawiłem to.
Sissy się roześmiała.
***
Mitch objął ramieniem swoją starszą przyrodnią siostrę i uśmiechnął się, gdy
stężała i zacisnęła dłonie w pięści.
Marissa Shaw była bliźniaczką Brendona i starszą przyrodnią siostrą Mitcha. Na
szczęście, nie była jego jedyną siostrą. Była jeszcze Gwenie. Pięć lat młodsza, słodka,
niewinna Gwen, która nigdy nie była taka podła dla Mitcha. Uwielbiała go!
Jednak Rissa wydawała się być przekonana, że Mitch nie był niczym więcej niż
kanalią, która chciała ukraść im ich ogromną fortunę. A on był taki miły dla niej…
- Te buty to interesujący wybór. Wyglądają, jak oficjalne buty klauna, więc czy
musiałaś zadowolić się tanimi podróbkami?
Marissa skrzywiła się na niego.
- Nie jesteś gdzieś potrzebny? Jestem pewna, że Sissy nie będzie miała nic
przeciwko, jeśli pogapisz się jeszcze trochę na jej wielki tyłek.
- Nie bądź zazdrosna, skarbie. Jestem pewien, że ktoś chętnie popatrzyłby na twój
wielki tyłek.
Gwałtownie odsunęła się od niego.
- Lepiej trzymaj się dzisiaj ode mnie z daleka.
- Staram się, i dlatego trzymam się z dala od ciebie, każdego dnia.
-Nie starasz się wystarczająco mocno.
Mitch patrzył jak odchodzi.
- Kocham cię, Rissa.
~ 25 ~
- Zamknij się.
Śmiejąc się, Mitch wyciągnął wibrujący telefon z kieszeni. Ale jego śmiech zgasł,
gdy rozpoznał numer.
***
Sissy widziała swoją matkę, jak staje na palcach, i rozgląda się za kimś po tłumie.
Prawdopodobnie za nią. Spanikowana Sissy zrobiła kilka kroków w tył, ale te cholerne
buty rozjeżdżały się pod nią. Kto do cholery płacił siedemset pięćdziesiąt dolarów za
jakiekolwiek buty? W jakim świecie to było w porządku? Dajcie jej buciory i skórzaną
kurtkę, a Sissy będzie szczęśliwszą dziewczyną za o wiele mniejsze pieniądze.
Zdając sobie sprawę, że uderzyła o podłogę, Sissy zamknęła oczy i zacisnęła zęby.
Poza tym uderzyła w coś twardego, co nie było podłogą.
Powoli, otworzyła oczy i ponownie się uśmiechnęła.
- Och. Cześć, Brendon.
- Uch ... cześć. – Wyglądał na tak bajecznie przerażonego, siedząc na krześle z
najlepszą przyjaciółką swojej partnerki na kolanach, że Sissy nie mogła się
powstrzymać. Wszystkie zasady, jakie wbijał jej Bobby Ray przez ostatnie kilka
tygodni, zniknęły, gdy popatrzyła na starszego brata Mitcha.
- Myślę, że jest to trochę niezręczne, co?
- No cóż...
- Ale nie mogę dłużej już tego ukrywać. – Zarzuciła ramiona wokół jego szyi, całe
jego ciało się spięło, a oczy rozejrzały się po sali, jakby błagały kogoś, by go uwolnił.
– Ty i ja... doskonale pasujemy do siebie, Brendon.
- Co? – Jego złote oczy się rozszerzyły. – Och... Sissy... nie tak szybko…
- Poważnie. Już widzę nasze dzieci. Będziemy mieć piękne dzieci.
- Co się dzieje?
Biedny Brendon. Nie wiedział, czy ma odczuć ulgę, czy być śmiertelnie
przerażonym, kiedy Ronnie Lee podeszła do nich.
~ 1 ~
~ 2 ~ Rozdział 1 Trudno myśleć o śmierci podczas ślubu. Jednak szło mu to całkiem nieźle. I to nie dlatego, że był znudzony, albo że panna młoda nie wyglądała pięknie, albo miejsce nie było wspaniałe. To przez ten cholerny telefon. Jeden telefon i jego umysł wypełnił się obrazami śmierci. Jego śmierci. Ale nie każdego dnia mężczyzna dowiaduje się, że za jego głowę wyznaczono dwa miliony dolarów nagrody. Wszystkie te pieniądze za jego dużą, lwią głowę. Powinien popaść w przygnębienie. Powinien dostać jeden ze swoich napadów panicznego strachu, podczas którego nie może oddychać, ani wyraźnie widzieć. Powinien zrobić to, co każdy normalny człowiek by zrobił – chociaż normalność była tutaj względna, skoro mógł zmienić się z człowieka w kota, w mniej niż trzydzieści sekund – kiedy dowiedziałby się, że ktoś bardzo chce zobaczyć go martwym. Ale nie mógł wpaść w depresję, nie mógł spanikować. Nie teraz. Nie z tym widokiem, jaki miał na wprost swojej twarzy. No dobrze. Może nie dokładnie na wprost twarzy, ale gdyby padł na kolana i podpełzł do tego… jego twarz znalazłaby się we właściwym miejscu. A to było coś wartego poczołgania się. Radosnego czołgania. - Znów gapisz się na mój tyłek, prawda? Normalnie, kiedy zostałby przyłapany na gapieniu się w ten sposób na kobietę, Mitchell Patrick Ryan O’Neill Shaw zacząłby wymyślać jakieś porządne kłamstwa. Znał kobiety na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że czasami mężczyzna musiał skłamać, albo zaryzykować utratę ważnych części ciała. Ale raz na jakiś czas, jeśli mężczyzna miał szczęście, pojawiał się ktoś, kto nie zważał na całe te damsko-męskie flirtowanie. I tym kimś była Sissy Mae Smith.
~ 3 ~ Nie zaczynali, jako przyjaciele. Co nie było wcale dziwne, skoro ukradła mu cholerną kurtkę. Pożyczył ją jej nieodpowiednio ubranej przyjaciółce – a przynajmniej w tamtej chwili była nieodpowiednio ubrana – a Sissy zrobiła to, co robią padlinożerne wilki... zgarnęła ją dla siebie. Ale Mitch był kotem – królem dżungli i tak dalej – więc zabrał tę cholerna rzecz z powrotem. To sprowokowało Sissy do owinięcia się wokół Mitcha jak małpka, z okrzykiem. - Ciesz się smakiem nirwany, suko! Szczerze mówiąc, tak naprawdę nie wiedział, co z nią zrobić w tej sytuacji, ale Sissy miała zdolność wywoływania u ludzi poczucia, jakby znali się od dwudziestu lat. Weszłaby, na przykład, do biura ochrony, gdzie oboje pracowali dla jej brata – praca, która była bardzo zajmująca i trzymała go z dala od kłopotów, dopóki nie musiał wrócić do Philly, żeby zeznawać – i opadłaby na kolana Mitcha, jakby to było jej miejsce. A potem powiedziałaby coś w rodzaju: - Wiem, że moja uroda powala, ale myślisz, że mężczyźni widzą także moje wnętrze? – albo – Brałbyś mnie bardziej poważnie, gdybym nie była taka ładna? Ale to się stało, kiedy znalazła go wędrującego po hotelu jego brata, w środku nocy, i to wtedy zdał sobie sprawę, jak bardzo ją lubi. Nigdy nie zadałaby mu pytań w stylu: - Dlaczego pocisz się i podskakujesz za każdym razem, gdy usłyszysz coś podobnego do wystrzału? Bo zamiast tego, zaciągnęłaby go do jakiegoś nocnego baru na coś, co nazywała śniadanie i wyśmiewanie. I po jednym z tych śniadań, Mitch zdał sobie sprawę, że Sissy stała się jednym z jego najlepszych przyjaciół. - Tak, gapię się na twój tyłek – odpowiedział jej wprost, tak jak ona wprost go zapytała. – I nic nie mogę na to poradzić. Przynajmniej do mnie mówisz. Nie żartował. Bo sposób, w jaki ta głupia sukienka druhny leżała na niej, doprowadzał go do szaleństwa. Była tak obcisła w biodrach, że nie mógł zrobić nic innego, jak tylko się gapić. Jak większość żeńskich zmiennych z watahy Smith, Sissy była kimś więcej niż kobietą. Silna, mocna, dobrze zbudowana. Potrafiła zatrzymać przestępców nie gorzej, niż niektórzy obrońcy zdejmowali rozgrywających. Widział też, jak przyjęła uderzenie
~ 4 ~ w twarz, a potem skopała tyłek facetowi, który jej to zrobił. Słyszał także jej jęki, kiedy uderzyła się w palec u nogi. Sissy nigdy nie zostałaby super modelką, ale właśnie to Mitch w niej lubił. A jeśli wziąłbyś Sissy do łóżka, nie musiałbyś martwić się o to, że możesz ją złamać. Była także ładna. Co prawda, bardzo przypominała swojego starszego brata, ale jej rysy twarzy były bardziej miękkie, a blizny odniesione w bójkach mniej dramatyczne. Swoje ciemne włosy miała obcięte stopniowo, a cięcie to podkreślało jej świetliste, jasnobrązowe oczy i wyraźne kości policzkowe. Fryzura wyglądała na zwiewną i łatwą do utrzymania, ale Mitch dorastał w domu pełnym kobiet, a jego matka – pielęgniarka – była teraz właścicielką własnej sieci salonów fryzjerskich. Dlatego rozpoznawał cięcie za 300 dolarów, jak tylko je zobaczył. Ale modne buty, które miała na nogach, były jej pierwszą i jedyną parą. Podobnie jak sukienka. Sissy lubiła czuć się nieskrępowaną i na taką wyglądać, i nie bała się włożyć w to trochę pracy, by to osiągnąć. Taa, Mitch’owi podobało się to, że była chodzącą sprzecznością. Prostaczką z głębokiej prowincji, która zjeździła świat i rozumiała więcej społeczności, niż jakikolwiek doktor nauk. Kobietą, która ledwo ukończyła liceum, ale potrafiła zdobyć i utrzymać szacunek ludzi z licznymi tytułami naukowymi. Była osobą sprawiającą kłopoty, która żyła, by torturować każdego, kto był wystarczająco głupi, by dać się złapać w jej sieć. Ale która też umarłaby za swoją rodzinę i przyjaciół, żeby ich chronić. Sissy okazała się być tym wszystkim, czego oczekiwał, i kimś zupełnie innym niż myślał. Więc wydawało się nieuniknione, że skończą razem w łóżku, przynajmniej na jedną noc, ale któregoś dnia Sissy nagle spojrzała na niego i powiedziała na swój prosty sposób: - Wiesz, za bardzo cię lubię, żebyśmy kiedykolwiek mieli się pieprzyć. Sissy nie uznawała niejasnych eufemizmów. W jej świecie sypianie ze sobą oznaczało robienie czegoś złego. Seks był dla prostytutek. A uprawianie miłości było dla ludzi, którzy nigdy nie wyszli poza klasyczną pozycję. I w jakiś przedziwny sposób, szczere oświadczenie Sissy nabrało dla Mitcha sensu, z którym niespodziewanie się zgodził. Od tego czasu byli najlepszymi przyjaciółmi.
~ 5 ~ Oczywiście tak było zanim nie włożyła tej przeklętej sukienki. Teraz był cały rozproszony i napalony, a Sissy mogła obwiniać o to tylko samą siebie i swój wspaniały tyłek. - Czy właśnie powiedziałeś, że mój tyłek mówi do ciebie? - Tak. Przemawiał do niego przez całą ceremonię i teraz też, gdy zostali zmuszeni do ustawienia się do zdjęć pod palącym słońcem Long Island, w Nowym Jorku. Prosta czynność, jaką było pozowanie do zdjęć, zmieniła się dla Mitcha w trwającą dobrą godzinę okazję do gapienia się na jej tyłek. Cała uroczystość w końcu wymknęła się spod kontroli. Takie ogromne wesele dla dwóch osób, którzy chyba nie bardzo przejmowali się instytucją małżeństwa. Piętnaście osób po stronie pana młodego i piętnaście po stronie panny młodej, ciekawa zbieranina mężczyzn i kobiet – i ras. Koty i psy razem ze sobą. Może nie szczęśliwi, ale uprzejmi względem siebie. Sissy stała po stronie brata, a Mitch wylądował po stronie panny młodej. Był nieco zaskoczony, gdy został zaproszony przez pannę młodą. Dlaczego chciała, żeby był obecny na jej ślubie? Zapytał ją o to. W odpowiedzi uśmiechnęła się do niego, te ogromne, brązowe oczy dzikiego psa wywoływały w nim wszystkie instynkty opiekuńcze, a potem powiedziała. - Ponieważ chłopie, jesteś naszym królem karaoke, a my modlimy się przed twoim ołtarzem. Panna młoda była dziwną dziewczyną. Ale jednocześnie tak zachwycającą, jak tylko psy potrafią być. Ale prawdę mówiąc, na ile ślubów zmiennych został zaproszony? W przeciwieństwie do pełnych ludzi, jego rodzaj dotrzymywał zobowiązań, które składał, więc wydawanie pieniędzy na duże wesele, albo zawracanie sobie głowy formalnościami, które przy tej okazji się pojawiały, było kompletną stratą czasu. Oczywiście, przekonanie zmiennego – mężczyzny czy kobiety – do złożenia takiego zobowiązania było często jak wyrywanie zęba, ale raz złapani, pozostawali w nim na bardzo długi czas. Oczywiście, Bobby Ray Smith, Alfa Sfory Nowego Jorku i miejscowy prostak, nie żenił się z byle kim. Żenił się z Jessicą Ann Ward, Alfą Sfory Dzikich Psów Kuznetsov, i prawdziwą maniaczką komputerową. A ślub, taki jak ten, nie zdarzał się
~ 6 ~ każdego dnia… a nawet w milenium, jeśli o to chodzi. Więc bycie częścią tego wydarzenia było dla Mitcha rodzajem zaszczytu. Dodaj do tego fakt, że Sfora Jess była tak bogata jak Bill Gates, a otrzymasz wydarzenie godne Kennedych. Prawdę mówiąc, ślub miał miejsce w prawdziwym zamku. A Mitch nawet nie musiał za nic płacić. Jego smoking, buty, nawet próby strzyżenia – bo jego grzywa wracała do swojej normalnej długości w mniej niż dwadzieścia cztery godziny – wszystko zostało opłacone. Zostały również zarezerwowane pokoje w porażająco drogich hotelach. Wiedział, że jedzenie będzie wyśmienite, że nawet będzie Czekoladowy Pokój. Czekolada była tematem przewodnim całego wesela, a w tym pokoju można było dostać wszelkiego rodzaju desery. Był także Pokój Hazardowy, Pokój Gier i Pokój Zaśpiewaj z Głębi Serca dla fanów karaoke. Tak. Podobał mu się styl życia dzikich psów. Wiedziały jak korzystać z życia, i nie czuły wstydu, gdy były przyłapane na gonieniu własnych ogonów. Ale teraz musiał przebrnąć przez pozowanie do tych wszystkich zdjęć. Jedno za drugim, z głupkowatym uśmiechem na twarzy. Gdy państwo młodzi ustawili się do zdjęcia z rodzicami pana młodego, Sissy Mae odwróciła się twarzą do niego. - Czy właśnie powiedziałeś, że mój tyłek mówi do ciebie? - Znowu. Znowu do mnie przemówił. - Znowu. Rozumiem. Stając obok niego, Sissy oparła się swoim ramieniem o jego. W tych wysokich szpilkach – na które skarżyła się od kilku dni – była prawie tak wysoka, jak Mitch. - A co dokładnie mój tyłek mówi do ciebie? - Nie wiem. Mówi wieloma językami. Śmiech Sissy rozległ się po Long Island, okrążając zamek. Ale szybko ucichł, gdy znajomy głos za nimi powiedział. - Sissy Mae, spróbuj chociaż dzisiaj nie zawstydzać swojego brata. Jeśli oczywiście jesteś w stanie to zrobić. Tak pojawił się tik. Tak mały, w kąciku jej lewego oka, że większość ludzi prawdopodobnie nigdy by go nie zauważyła. Ale Mitch spędzał dużo czasu z Sissy i nauczył się mimiki jej twarzy, ponieważ najmniejsze drgnienie mogło być jedynym
~ 7 ~ ostrzeżeniem, jakie wysyłała, zanim zacznie rozrabiać. Ale ten tik był nowy i wydawał się pokazywać tylko w obecności jej matki. - Może zrobiłabyś coś pożytecznego – mówiła dalej jej matka, – i pomogła Jessie Ann zmienić suknię, gdy skończą ze zdjęciami? - Dlaczego? Straciła swoje własne ręce? Co było trochę przerażające w matce Sissy to, że nie histeryzowała, ani nie wściekała się jak większość matek, które walczyły ze swoimi córkami. Zamiast tego, na jej twarzy ukazywał się ten mały, przerażający uśmieszek, kiedy podchodziła bliżej, tak blisko, że tylko centymetry dzieliły ją od córki. Miękko powiedziała. - Rusz się i pomóż swojej bratowej, zanim spełnię twoje życzenie i zostawię cię w schronisku. Sissy westchnęła. - Gdyby tylko fakt nie bycia twoją córką był możliwy, miałabym powód do życia. - No cóż, Bóg jeden wie, że nie chciałabym dać ci tej iskierki nadziei. - Zaprowadzę ją. – Zgłosił się na ochotnika Mitch, chwycił dłoń Sissy i pociągnął ją w stronę drzwi, przez które przeszła reszta kobiet. Mitch wolał raczej z dystansu obserwować rodzinne konflikty. Ale wiedział, kiedy dwa zabójcze drapieżniki gotowały się do walki, i gdyby ktoś kazał mu postawić pieniądze na tę, która wygra, Sissy czy jej matkę… cóż, Mitch by nie wiedział. Sissy była młodsza i zaskakująco szybka, kiedy tylko chciała. Pracował z nią wystarczająco długo, by wiedzieć, jakie szkody mogła wyrządzić. Zwłaszcza, jeśli była wkurzona. Ale było coś w oczach jej matki. Coś twardego i niebezpiecznego, czego nie miała Sissy. Przynajmniej jeszcze nie. A odkąd Mitch został zaproszony na wieczór panieński, czuł pewną lojalność wobec Jess, by zatroszczyć się o to, by jej dzień był doskonały. Nie chciał jej martwić krwią na ścianach tego pięknego miejscu w dniu ślubu. - Wytłumacz mi jeszcze raz, dlaczego matkobójstwo jest nielegalne w niektórych stanach – warknęła za nim Sissy, gdy ciągnął ją w kierunku ogromnych schodów.
~ 8 ~ - We wszystkich stanach. Plus, jak myślę, są w związku z tym jakieś ograniczenia moralne. - To niesprawiedliwe. Najwyraźniej ustawodawcy nie spotkali mojej matki. - No nie wiem. Zresztą, to wszystko jest mi obce – wyjaśnił, gdy stanęli na najwyższym stopniu. – Moja matka mnie kocha i zrobiłaby dla mnie wszystko, więc nigdy nie odczuwałem chęci jej zabicia. Jasnobrązowe oczy nagle się zwęziły. - Rzuć mi to prosto w twarz jeszcze raz, a twoja słodka mama będzie pielęgnować twoje pokiereszowane ciało, dopóki nie wróci do zdrowia. - Słodka gaduła. Zbliżyli się do pomieszczeń, które zostały przeznaczone dla panny młodej i jej druhen. Mitch usłyszał chichot i poczuł się jak w domu. Został wychowany przez kobiety. Duma jego matki dobrze się nim opiekowała przez całe jego dzieciństwo. Sporo go nauczyły przez te lata, a jeśli nie mogły go czegoś nauczyć to zawsze w pobliżu domu kręcił się jakiś mężczyzna, albo dwóch, żeby pomóc. Aż do dnia po swoich osiemnastych urodzinach, kiedy to jedna z jego ciotek weszła do kuchni, gdzie stał oparty o blat, kończąc miskę płatków. Popatrzyła na niego, jakby nigdy wcześniej go nie widziała i ostrym głosem zapytała. - Wciąż tu jesteś? Wiedział, że nadszedł czas, żeby pójść dalej. Zawsze będzie mile widziany w domu swojej matki, ale to nigdy już nie będzie jego Duma. I Mitch nigdy już nie miał do czynienia ze sprawami Dumy. Był jedynym męskim potomkiem wychowanym w domu zatwardziałych Filadelfijskich kobiet, które wyrażały się całkiem swobodnie. Więc już w młodym wieku dowiedział się, co kobiety z Dumy myślały o mężczyznach, którzy jedzą ich żywność, a potem robią im dzieci, a Mitch tego nie chciał. Ale bycie nomadem miało swoje zalety, a on doceniał to, że jedynymi wrogami, jakich miał, byli ci, których sam sobie narobił. Przyłączenie się do grupy za bardzo przypominało mu mentalność gangu. Jak znosiła to Sfora psów, Mitch nie miał pojęcia. Wilki wydawały się więcej tolerować w życiu. A dzikie psy wydawały się to uwielbiać. Mitch stanął jak wryty, gdy Sissy odmówiła pójścia dalej.
~ 9 ~ - Nie możesz mnie zmusić, żebym tam weszła – powiedziała, gdy chichoty i śmiechy stały się głośniejsze i bardziej histeryczne. Odwrócił się do niej twarzą. - Chyba nie myślisz już o tym uderzeniu jej w głowę, prawda Sissy? - Nie. I przestań mi o tym przypominać. – Sissy i panna młoda miały za sobą wspólną, barwną przeszłość, a Mitch uwielbiał torturować nią Sissy. Podeszła bliżej i wyszeptała. - One wszystkie są takie… takie… - Dziewczęce? - Jak golden retrievery. Mitch roześmiał się i nadal ciągnął Sissy w stronę drzwi. - Teraz jesteście rodziną. A to oznacza, że musisz pomóc. Zatrzymali się przed otwartymi podwójnymi drzwiami i wpatrzyli się z zafascynowaniem w apartament pełen skandujących dzikich psów. - Jess! Jess! Jess! A Jess, w postaci dzikiego psa, goniła w kółko swój ogon. Mitch zerknął na Sissy, a ona nawet nie starała się ukryć swojego zakłopotania. - No cóż – popchnął ją, – właź tam. Wyciągnęła rękę. - Chyba gdzieś w pobliżu musi być jakiś bar. – Odeszła, a Mitch wrócił wzrokiem z powrotem na Jess. Przestała się kręcić, ale teraz obijała się po całym pokoju, ponieważ kręciło jej się w głowie. Usiadła ciężko, nogi się pod nią rozjechały, a inne dzikie psy dostrzegły Mitcha. - Mitch! – Ucieszyły się wszystkie i uśmiechnęły, gdy Mitch wszedł do pokoju. Sissy podeszła do swojej najlepszej przyjaciółki, zarzucając rękę na szyję Ronnie Lee Reed. - Sprawdziłaś teren?
~ 10 ~ - Tak. Dwa pełne bary z przodu sali balowej, dwa z tyłu, a trzy inne rozmieszczone w pobliżu pokoju gier i karaoke. - Karaoke? – Sissy aż się wzdrygnęła. – Nie gadaj. - Tak. A w pokoju gier jest stół do pokera i Black Jacka. - Dzięki Bogu za małe przyjemności. – Rozejrzała się wkoło. – Widziałaś te stare babsztyle? - Nie widziałam żadnej od jakiegoś czasu. Ale wiesz jak lubią osaczać swoje ofiary, czekać dopóki nie będziemy najsłabsze, a potem zaatakować. - Jestem w piekle, Ronnie Lee. W absolutnym piekle. Jej mama była w mieście od trzech tygodni... od trzech najdłuższych tygodni w całym życiu Sissy. Nie wiedziała, czym zawiniła swojej matce, ale ta kobieta jeździła na Sissy od dnia swojego przyjazdu do Nowego Jorku, więc cierpliwość Sissy była prawie na wyczerpaniu. - Przynajmniej twoja mama jasno wyraziła, jaki ma z tobą problem. Moja tylko wzdycha na mnie i kręci głową. - No nie wiem. Po ostatnich trzech tygodniach ciągłej paplaniny Janie Mea, nawet te rozczarowane westchnienia brzmią dość dobrze. A kiedy jest obiad? Robię się głodna. - Chyba za jakieś pół godziny. Może mogłabyś tam wrócić i łagodnie nakłonić pannę młodą, aby szybciej się przebrała. - Nie wrócę tam. Prosisz o zbyt wiele. Poza tym, tam jest Mitch. On sprawi, że się pospieszy. *** Mitch trzymał jeden koniec liny, a dzikie psy drugi. Z jedną nogą założoną na drugiej, oparł lewy łokieć na kolanie i oglądał swoje paznokcie. - Ciągnij! – Tak zrobiły, ale Mitch nawet nie drgnął. - Panie, nie czujecie się tym nieco zażenowane?
~ 11 ~ - Nie! – Krzyknęły jednocześnie. Nie był zbytnio zaskoczony. Afrykańskie dzikie psy miały wysoki poziom odczuwania zażenowania. Jess, która nie uczestniczyła – tym razem – w przeciąganiu liny, usiadła obok Mitcha. Miała na sobie satynowy szlafrok i pewnie niewiele więcej. - Jak się masz, piękna? - Świetnie. Cieszę się, że ta część się skończyła. Spojrzał na jej płaski brzuch i zadał pytanie, które powtarzał cały dzień, od kiedy dowiedział się, że była w ciąży z ukochanym dzieckiem Smitty'iego. - A jak Mitch Junior? Jess potrząsnęła głową. - Musisz przestać ją tak nazywać. Smitty urwie ci głowę. - Ale ja uwielbiam patrzeć, jak jego twarz robi się czerwona. – Spojrzał na zegar na ścianie. – Lepiej się ubierz. Jeszcze cały dzień przed tobą. Przewróciła oczami. Z tego, co Mitch mógł stwierdzić, Jess nie miała zbyt wiele do roboty podczas przygotowań do ślubu, oprócz nalegań do urządzenia pokoju do karaoke, czy użyciu sztucznych kwiatów na uroczystości i w recepcji, ponieważ była absolutnym alergikiem. Począwszy od kwiatów na stołach po bukiet panny młodej, wszystkie kwiaty były sztuczne, ale tak wspaniale zrobione, że sam by się nie zorientował, gdyby ktoś mu o tym nie powiedział. - Nie widziałem tej drugiej sukni. Załóż ją, a zobaczę czy mogę dać jej aprobatę Mitcha. - Okej. – Spojrzała tęsknie na linę i samice nadal do niej przywiązane. - Nie, Jess. Nie możesz bawić się w przeciąganie liny. Wydała z siebie dźwięczne, ciche warknięcie, zanim skoczyła do przodu. - Mój dzień, moja zabawa! ***
~ 12 ~ - Wiedziałem, że tu wrócisz. Ukrywasz się. Sissy uśmiechnęła się do swojego ojca. Nie była zaskoczona, że znalazł ją na tyłach kuchni, ukrywającą się w pokoju, gdzie pracownicy robili sobie przerwy. Znał swoją córkę lepiej, niż większość ludzi zdawała sobie z tego sprawę. Ale przecież zawsze byli sobie bliscy. - Jesteś jedną z tych, którzy mnie nie wkurzają, Shug1 . – Mówił jej te słowa, odkąd skończyła pięć lat. Bubba Ray Smith był wyjątkowym, typowym facetem z Południa, ale Sissy kochała ojca i zniszczyłaby każdego, kto by z nim zadarł. - Nie ukrywam się. Robię sobie tylko bardzo potrzebną mi przerwę. – Wstała i przytuliła ojca. – Cześć, tato. - Cześć, Cukiereczku. – Zawsze ją tak nazywał, kiedy byli sami. To było jego zdrobnienie dla niej. Zaczął nazywać ją Cukiereczkiem, odkąd skończyła cztery latka, lub coś koło tego, a że był leniwy, więc skrócił to do Shug. – Jak się trzymasz? - Staram sie, tato. Naprawdę. Ale ona na mnie naciska. – Jak zawsze. - Musisz przestać jej na to pozwalać. – Ojciec wyciągnął dla niej krzesło i Sissy opadła na nie, a ojciec usiadł obok niej. – Naciska na ciebie, ponieważ chce, żebyś była najlepsza. - Najlepsza, w czym? Matkobójstwie? - To nie jest śmieszne i dobrze o tym wiesz. To było zabawne. - Jesteś już dorosła, Cukiereczku. Nie możesz jej pozwalać, żeby nadal to robiła. Masz swoją własną sforę i tak naprawdę nie mieszkasz już w naszym domu. Chociaż nie będę cię powstrzymywał, gdybyś chciała wprowadzić się z powrotem. Usłyszała nadzieję w jego głosie. To łamało jej serce, a jednocześnie czuła się bardzo kochana. - Wiesz tato, że nie mogę wrócić. To nie życie. – Uśmiechnęła się. – Ale przynajmniej jestem w Stanach. - Tak. To prawda. I wiem, że tutaj moja dziewczynka jest bezpieczna. 1 Shug to skrócona forma słowa sugar, czyli cukier, więc można przyjąć, że mówi do niej Cukiereczku
~ 13 ~ Tak, jej ojciec nadal widział ją w ten sposób. Jego mała dziewczynka. Słodka i delikatna, jego księżniczka. Oczywiście, wszyscy inni wiedzieli lepiej. Większość kobiet byłaby zła, zastanawiając się, dlaczego ich ojcowie nie widzą ich, jako dorosłe osoby, którzy same mogą rządzić swoim życiem. Ale nie jej ojciec. Sissy nigdy nie czuła, żeby mniej o nią dbał. Ufał jej wiedząc, że poradzi sobie w większości spraw, chociaż inni nadal traktowali ją jak dziecko. Więc nie miało znaczenia gdzie poszła lub jak daleko była, wciąż była małą dziewczynką Bubby Smitha i zawsze nią będzie. Nie przeszkadzało jej to, ponieważ nie wątpiła w siebie, zarówno w kobietę, jak i w wilczycę. Nie wtedy, kiedy była Alfą. Nie mogła sobie na to pozwolić. - Byłem naprawdę zmartwiony, kiedy zatrzymałaś się w Azji, bo nie wiedziałem, co bym zrobił bez mojej małej dziewczynki. Ponieważ, broń Boże, żeby ten mężczyzna naprawdę miał opuścić kraj. - Co takiego, poza Ameryką, jest takie interesujące? – Marudził. Fakt, że wziął urlop, który zaczynał się od jutra, naprawdę ją zdziwił. Jej matka musiała porządnie się napracować, żeby to osiągnąć. - Zrób przysługę swojemu staruszkowi, Cukiereczku – powiedział, biorąc ją za rękę. - Co tylko chcesz, tato. - Nie daj się dzisiaj w nic wciągnąć twojej mamie. Obiecaj mi to. - Ale… - Obiecaj mi, Sissy Mae. W porządku. Użył pełnego imienia. Nie Cukiereczku, kochana dziewczynko czy jakiekolwiek innego przezwiska. Więc mówił poważnie. Ku zaskoczeniu Sissy – i zwłaszcza ku zaskoczeniu jej brata – to wesele dużo znaczyło dla taty, a ona go nie zrujnuje. Po prostu musi unikać tej krowy. Do diabła, robiła to od szkoły podstawowej, więc co znaczył jeszcze jeden dzień? - Obiecuję, tato. Pochylił się do przodu i pocałował ją w czoło. - Oto mój Cukiereczek.
~ 14 ~ *** - Cycki ci wypadną. Jess zamrugała na niego dużymi, brązowymi oczami psa. - O czym ty mówisz? – Spojrzała w dół na sukienkę bez rękawów w kolorze kości słoniowej, którą miała na sobie. Jej suknia ślubna kosztowała małą fortunę. Ta, przeznaczona na przyjęcie, kosztowała znacznie mniej. Tylko mini fortunę. - Widziałem jak tańczysz, Jess. Wypadną ci cycki. Jess cofnęła się krok w tył i wyciągnęła ramiona. - Kontrola sutków. Samice podeszły bliżej i przyjrzały się uważnie sukni. - Nic nie widzę. – Stwierdziła Sabina, jakby jej głos był jedynym, który się liczył. Sabina był Rosjanką, drugą po Jess w dowodzeniu, od niej również wzięła się nazwa sfory, i miała najseksowniejszy akcent jaki Mitch kiedykolwiek słyszał. - Mylisz się – powiedziała do Mitcha. - Nie mylę się. – Stanął za Jess, kładąc ręce na jej bokach. Podniósł ją i potrząsał przez kilka sekund. Tak jak się spodziewał, Jess zachichotała jak sześciolatka. Gdy postawił ją z powrotem na ziemi, dzikie psy spojrzały na nią ponownie. - Sutki, moje przyjaciółki. – Wykrzyknęła May. Maylin była drugim ulubionym dzikim psem Mitcha. Pochodziła gdzieś z Alabamy, była śliczna, była Azjatką i wciąż powtarzała, że jest kochanym złotkiem! Niestety obie kobiety były już sparowane. A na dowód tego miały już mnóstwo dzieci. Co one robiły z tak wieloma dziećmi? To nie tak, że mogłeś zmusić je, by pracowały w fabryce, żeby zarobić na swoje utrzymanie – niektórzy uznaliby to za złe. - Mamy sutki – dokończyła May. Mitch oparł brodę na ramieniu Jess i spojrzał w dół. - Jak źle to wygląda? Muszę przyjrzeć się temu bliżej. Wszystko w porządku, kochanie. Jestem gliną. Jess sięgnęła do tyłu i klepnęła go w twarz.
~ 15 ~ - Jesteś obrzydliwy. – Roześmiała się. Krawcowa, którą mieli na weselu do takich właśnie sytuacji – kto mógł sobie na to pozwolić? – została wezwana do apartamentu panny młodej. Mitch usiadł na krześle i obserwował jak dopasowują paski satyny do sukni, żeby się trzymała. Wciąż bez rękawów, ale znacznie bezpieczniej. - Lepiej? – zapytała Jess, stając przed nim. Pochylił się i ustawił twarz dokładnie na wysokości jej piersi. - Daj mi chwilę na zbadanie tego. - Albo… – bardzo wściekły głos warknął obok niego, – mogę rozerwać ci gardło w każdej chwili i będziemy mieć ślub i pogrzeb jednocześnie. Nie odsuwając się, Mitch tylko odwrócił głowę i spojrzał we wściekłe oczy wilka Bobby'iego Ray Smitha – dla przyjaciół Smitty. - Nie wściekaj się na mnie, staram się tylko pomóc. To dało Mitchowi błysk wilczych kłów, zanim Jess odepchnęła Smitty’ego. - Jeśli któryś z was zakrwawi moją sukienkę, cholernie mi za to zapłaci – powiedziała. *** - Sissy Mae! Sissy odwróciła się od baru i stanęła naprzeciw swojej najbardziej ulubionej ciotki na świecie. Siostry swojej matki, ale nie miała jej tego za złe. Z piskiem, rzuciła się w jej ramiona, ciotka objęła ją i pokazała, że nie była całkowitym zerem, bez względu na to, co mówiła matka. - Spójrz na siebie, kochana. Jesteś śliczna jak z obrazka! – Wykrzyknęła jej ciotka Francine, najstarsza z sióstr Lewis. - Dziękuję. – Matka powiedziała, żeby zrzuciła kilka kilogramów. – Muszę przyznać, że obawiałam się tego, w co te dzikie psy cię ubiorą. Zwłaszcza, kiedy
~ 16 ~ zobaczyłam ślubną suknię Jessie Ann. – To nie było tak, że suknia panny młodej nie była piękna. Ale prawdopodobnie pasowałaby lepiej do 1066 roku. No, ale Jessie Ann zawsze lubiła dziwne rzeczy. Sissy odsunęła się od ciotki. - Chociaż podoba mi się ten kolor na tobie – powiedziała Francine. – Ale brązowy na ślub... - To nie jest brązowy – wyjaśniła Sissy, ponieważ słyszała to już z dziesięć tysięcy razy w ciągu ostatnich sześciu miesięcy. – To jest czekoladowy. Ciemnoczekoladowy. Siedemdziesiąt dwa procent… - Przestań. – Francine uniosła rękę. – Nie chcę tego słuchać. Sissy się roześmiała. - Zostawmy to Bobby’emu Ray, który dał się złapać Jessie Ann. - Przebaczyła ci? – zapytała Roberta, druga młodsza siostra. - Mówi, że tak, ale jej nie wierzę. Kiedy wchodzę w pokoju, ona zaraz znajduje powód, żeby wyjść. - Nie możesz winić nikogo oprócz siebie, Sissy Mae. – Francine nigdy nie pozwalała Sissy zapomnieć o czymkolwiek. – Zaciekle dręczyłaś tę biedaczkę. - Dręczenie to takie ostre słowo. Dokładne, – dodała – ale ostre. – Sissy uśmiechnęła się ciepło do ciotki Darli, najmłodszej z sióstr. - A jak mój wujek Eggie? Myślałam, że przyjedzie. - Och kochanie, powinnaś już wiedzieć. Mój mężczyzna nie lubi tłumów. – A Darla nie było dużo lepsza. - Pewnie jest gdzieś na wysypisku w Smithtown. - Lepiej, żeby nie. – Warknęła żartobliwie Darla. – Ostrzegłam go, żebym więcej nie znalazła go na którymś. - A Dee-Ann? – zapytała Sissy o swoją ulubioną kuzynkę, jedyne dziecko Darli i Eggiego. Darla otworzyła usta, a potem wzruszyła ramionami.
~ 17 ~ - Szczerze, kochanie. Twoje przypuszczenia są tak samo dobre jak moje. - Nie martwiłabym się, ciociu Darlo. Jestem pewna, że z Dee-Ann wszystko w porządku. – Przynajmniej Sissy miała taką nadzieję. Kochała swoja kuzynkę, ale Dee pracowała dla rządu i cokolwiek robiła, trzymało ją to z dala od rodziny i od kontaktu z nią, przynajmniej według oceny Sissy. - Więc – odezwała się ciotka Janette, a jej oczy rozbłysły. – Kiedy wracasz do domu, Sissy Mae? - A co? Tęsknicie za mną? - Pewnie… a niektóre kocie babsztyle potrzebują kolejnego sparingu. Typowe. - Nie. Absolutnie nie. - Och, daj spokój, Sissy… - Nie, ciociu Janette. – Sissy potrząsnęła stanowczo głową. - Mówiłam ci już wcześniej, że nigdy więcej, i mówiłam to serio. - Niewdzięczna. - Wcale taka nie jestem i przestań wzbudzać we mnie poczucie winy. - No dobrze – ucięła Francine. – To gdzie posadzimy naszą Sissy Mae? - Uch... Ale zanim panika mogła w pełni ujawnić się na to niewygodne pytanie, Mitch nagle chwycił ją od tyłu. - Przepraszam, panie. Ale muszę użyć Sissy, jako ludzkiej tarczy. Podniósł ją i, nie będąc zaskoczoną, nagle stanęła twarzą w twarz ze swoim bratem. Sissy westchnęła, gdy zobaczyła groźne spojrzenie brata. - Co on znowu zrobił? - Ten chłoptaś musi trzymać swoje ręce przy sobie. - Tak naprawdę, to moje ręce nie były w to zamieszane. Bobby Ray sięgnął za nią, próbując złapać Mitcha za gardło.
~ 18 ~ - Przestańcie w tej chwili! Bobby Ray, idź sobie. Wkrótce będzie kolacja i musisz odciągnąć swoją pannę młodą od innych Walczących Szczeniaków. - Przestań je tak nazywać. I zapamiętaj, co mówiłem, chłoptasiu. Kiedy jej brat odszedł, Sissy uderzyła Mitcha po rękach. - W tej chwili mnie postaw, Mitchellu Patricku O'Neill Shaw. - Uch-och. – Mruknął do jej ciotek, opuszczając ją na ziemię. – Użyła mojego pełnego imienia i nazwiska. To znaczy, że jestem w tarapatach. - Myślałam, że jasno ustaliliśmy zasady? – Sissy obróciła się do niego twarzą i ledwo powstrzymała swój grymas. Nie za to, co zrobił Mitch. Cholera, był nad wyraz oswojony. Nie, to dlatego, że Mitch wyglądał… nie umiała tego wyjaśnić. Pod oczami miał głębokie cienie, stracił na wadze. Był mniejszy od swojego przyrodniego brata Brendona, ale miała wrażenie, że nie o to chodziło. Mitch był jednym z bagiennych kotów. Były hodowane na wielkie i potężne. Ale zauważyła, że Mitch nie je zbyt wielki, a to tylko pogarszało sprawy. Starała się go nakłonić, żeby jadł więcej, ale ostatnio tylko dłubał w jedzeniu. Coś się z nim działo. Coś więcej niż zwykle, więc musiała dowiedzieć się co. Nie znała zbyt wielu facetów, których ceniła na tyle, by nazwać ich swoimi przyjaciółmi. Kobiety były jej przyjaciółkami; mężczyźni, których szanowała, byli zazwyczaj z rodziny lub cholernie blisko niej. Ale większość mężczyzn, według niej, nadawała się tylko do pieprzenia i do niczego więcej. Mitch był pierwszym, który zmienił to w świecie Sissy, a Sissy dbała o swoich przyjaciół. - Słuchaj Mitchell, jeśli ja nie mogę wszcząć bójki, ty też nie możesz tego zrobić. - Pomagałem tylko pannie młodej. - Spojrzał na jej ciotki. - Chciałem tylko się upewnić czy jej stanik dobrze leży. Francine zapytała. - I zgaduję, że musiałeś tam umieścić swoją ładną buźkę, żeby to sprawdzić, co? - Jeśli moja przyjaciółka prosi mnie, żebym to sprawdził, to – przepraszam za ordynarny język – cholera, tak. To właśnie robiłem. Sissy roześmiała się i zaczęła drapać się po głowie, a potem przypomniała sobie, że wciąż ma we włosach ten cholerny wianek ze sztucznych kwiatów. Zgodnie z prośbą panny młodej, ta rzecz była tak duża jak na Renesansowym Festiwalu... Sissy nadal miała problem z pogodzeniem się z tym, że zna ludzi, którzy otwarcie przyznają, że lubią takie rzeczy.
~ 19 ~ - Jesteś po prostu nieszczęśliwy, jeśli twoje życie nie jest zagrożone, prawda? Mitch wyszczerzył się. - Nie bądź zazdrosna o mnie i Jess. Wiesz, że sprawdzę twój stanik, kiedy tylko będziesz chciała. - Przestań już gadać. – Chwyciła go za ramię i przyciągnęła bliżej do swoich ciotek. – Mitchell, to są siostry mojej mamy. Francine, Darla, Roberta i Janette. Panie, to jest Mitchell Shaw, młodszy brat Brendona Shaw. Chociaż był zajęty potrząsaniem rąk każdej z ciotek, Mitch wciąż oglądał się na nią przez ramię. - Tylko w taki sposób potrafisz mnie przedstawić? Po prostu, jako młodszego brata Brendona Shawa? – Westchnął żałośnie, smutne, złote oczy patrzyły na jej ciotki. – Ona po prostu boi się powiedzieć, moje piękne panie, prawdę. A chce powiedzieć, oto Mitchell Shaw, mężczyzna, którego kocham i uwielbiam całym swoim butnym południowym sercem. - Żałosne, prawda? Mitch nagle się skulił. - Muszę iść. Chłopcy Reed na dziesiątej. - Co im zrobiłeś tym razem? - Długo by tłumaczyć, ale ma to coś wspólnego z telefonem do cudownej swatki z Long Island, która nazywa się Madge, a która wierzy, że chłopcy Reed szukają miłości. Cholera. – Mitch wziął nogi za pas, a bracia Ronnie Lee byli tuż za nim. Sissy potrząsnęła głową. - Czasami nie wiem, co robić z tym chłopakiem. – Skrzywiła się, gdy zdała sobie sprawę, że wszystkie ciotki uśmiechnęły się do niej kpiąco. – Co? *** Kolacja przebiegła lepiej, niż Sissy myślała. Po pierwsze, i najważniejsze, starsi zmienni zostali posadzeni na długim podium z przodu sali. Zwykle, ta przestrzeń była
~ 20 ~ zarezerwowana dla panny i pana młodego, ale Jessie Ann wyskoczyła z jakimiś bzdurami na temat znaczenia starszyzny i rodziny, więc tata Sissy nadął się, kiedy Jessie uparła się, żeby on i Janie usiedli na samym środku. Innymi słowy, byli tu najważniejsi. Chociaż, być może, byli najważniejsi dla Jessie Ann. Sama straciła swoich rodziców, gdy miała zaledwie czternaście lat, a rodzice Sissy od razu ciepło przyjęli Jessie Ann. Co ważniejsze, rozsadzenie gości działało na korzyść Sissy. Zamiast uwięzienia obok mamy na godzinny posiłek, Sissy, na całe szczęście, siedziała przy stole młodej pary, która ograniczyła rozkoszne gruchanie do minimum. Mitch usiadł po jej prawej stronie, a Ronnie Lee usiadła po lewej ze swoim partnerem i przyrodnim bratem Mitcha, Brendonem. Desiree MacDermot-Llewellyn siedziała naprzeciw niej ze swoim partnerem i najlepszym przyjacielem Smitty'iego, Macem. Reszta stołu była zajęta przez przyjaciół Jessie Ann – Sabine, Phila, May i Danny’ego. Ogromna sala nie tylko pomieściła wystarczającą ilość stołów dla wszystkich gości, ale nawet na środku niej był parkiet do tańca. Chociaż Sissy wątpiła czy zdoła cokolwiek zatańczyć przy tak kiepskim zespole, czy nawet gorzej, nieudanym DJ-u. Ale jej stek był krwisty i smaczny, a towarzystwo do zniesienia. Sissy wiedziała, że to będzie naprawdę wielki ślub, ale nie zdawała sobie sprawy z tego, jacy ludzie się pojawią. Po jednej stronie parkietu siedziały najsłynniejsze nazwiska och-jaki-nudny wszechświat oprogramowania i komputerowych... rzeczy. Sissy wiedziała o tym tylko dlatego, że wspomniał o nich Brendon, co wprawiło go w onieśmielenie. A jako lew, nie był skłonny do okazywania podziwu. Ta nieświadoma niczego grupa pełnych ludzi była otoczona taką ilością Sfor i Dum i niezależnych kotów, jakiej Sissy nigdy nie widziała zgromadzoną w jednym miejscu. Niektórych z nich rozpoznała z pracy w Nowym Jorku. Innych nigdy wcześniej nie widziała, ale słyszała o nich. Przyjechali tutaj z całych Stanów, nawet z dalekiego Zachodniego Wybrzeża. Były też Sfory dzikich psów. Azjatyckie dzikie psy, dingo z Australii i więcej dzikich psów afrykańskich niż można zliczyć na jednej ręce. A ponieważ one nigdy się nie zamykały – Boże, te psy mogłyby gadać i gadać – Sissy z chęcią pogroziłaby im pięścią, tak dla porządku. Reszta to byli Smithowie. Albo spokrewnieni przez krew lub sparowanie. Przyjechali ze wszystkich stron, łącznie z Północną i Południową Karoliną, Alabamą,
~ 21 ~ Mississippi, Luizjaną, Virginią, Zachodnią Virginią i Teksasem. Jedynym, słabo reprezentowanym obszarem był jej cholerny dom, Smithtown. Sissy rozumiała, dlaczego Sammy nie mógł przyjechać na wesele. Miał dziesięć szczeniaków i bar, który on i jego żona prowadzili w centrum Smithtown. Wakacje dla nich prawie nie istniały. Ale Sammy skontaktował się zarówno z Sissy, jak i z Bobby Rayem, żeby ich o tym powiadomić i przesłać swoje przeprosiny. Bo tak powinno być to zrobione. To jednak nie tłumaczyło nieobecności Travisa, Donniego czy Jackiego. Ale jak jej własne rodzeństwo mogło tak potraktować swojego brata, Sissy nie miała pojęcia. Po prostu nie powinni tego robić, bez względu na uczucia do danej osoby. Krew była krwią, w rozumieniu Sissy, i nie było nic takiego, czego nie zrobiłaby dla swoich bliskich, bez względu na to jak bardzo ich nienawidziła i jak bardzo chciała dać im w pysk przy pierwszej okazji. Ale poradzi sobie z tym któregoś dnia. Tym bardziej, że cholernie jasno wyjaśniła Travisowi, co myśli na ten temat. I nie zawracała sobie głowy Jackiem i Donniem. Oni i tak robili tylko to, co kazał im Travis. Mitch odchylił się do tyłu na krześle, wyciągnął jedną długą nogę i położył ramię na oparciu jej krzesła. Mężczyzna dobrze wyglądał w smokingu. Oczywiście, bardziej wolała mężczyzn w dżinsach i T-shirtach, niż w staroświeckich garniturach czy smokingach. Ale jeszcze bardziej wolała ich nagich, ale społeczeństwo krzywiło się na tego typu rzeczy. Jego złote oczy przesunęły się po sali i wiedziała, że myśli o tym samym, co ona. - Zaczęłoby się jakąś rozróbę, – szepnęła do jego ucha, – ale nie ma na to zbyt wiele czasu, no nie? Uśmiechnął się. - To zbyt łatwe. Są jak owce na rzeź. Sissy pochyliła się bliżej, ciesząc się zapachem dużego kota. - To już prawie koniec, prawda? - Ale gdzie tam, słodziaku. Oczywiście miał rację, ale Sissy wciąż myślała, że najgorsze było już za nimi.
~ 22 ~ Dopóki nie zaczęła grać muzyka... *** Mitch uwielbiał to. Dzikie psy były absolutnie najlepsze. Ledwie usłyszały pierwsze sześć taktów z piosenki George Clintona “Atomic Dog”, a już wykrzyknęły jednym głosem i ruszyły na parkiet. Nawet panna młoda zostawiła swojego nowego męża i ruszyła na parkiet, by szczekać i podskakiwać z resztą. Bogaci kolesie przyłączyli się do nich zupełnie nieświadomie. Jednak reszta ras wyglądała na całkowicie przerażonych. Koty były zdumione, ponieważ były przyzwyczajone do wilków, które były bardziej drapieżnikami niż głupkowatymi psami. Wilki były zakłopotane głupkowatym zachowaniem psów. Niedźwiedzie były jak zwykle znudzone. - Dlaczego się uśmiechasz? Mitch roześmiał się na pytanie Sissy. - Daj spokój! Czy to nie było fajne? To było tak, jakby pojawił się Zaklinacz Psów i zebrał je wszystkie na parkiecie! Lwy i Dez się roześmiali. Wilki... trochę mniej. - Nie odchodźcie wściekli – dodał, gdy chcieli to zrobić. – Całkowicie straciliście poczucie humoru. Sissy chwyciła brata za rękę i zaciągnęła go do kuchni, uśmiechając się i machając ręką do tych, którzy ją wołali. - Skąd znasz tych wszystkich ludzi? - Nigdy nie byłeś zbyt towarzyską osobą, Bobby Ray. Ci ludzie to były osoby, które pomogły Sissy, kiedy najbardziej tego potrzebowała. To byli ludzie, o których zawsze dbała, gdy wykonywali swoją pracę, albo dawali jej trochę niezwiązanej z pracą pomocy. Sissy zaprowadziła Bobbiego Raya do pokoju, gdzie siedziała z ojcem i zamknęła za nimi drzwi. - Chciałabym ci coś dać.
~ 23 ~ Brat skrzyżował ręce na swojej dużej piersi. - Następny wykład o zagrożeniach związanych z mieszanymi dziećmi? - Martwisz się tym? Przekonasz się o tym na własnej skórze, jak sądzę. – Chwyciła zawinięta paczkę, którą zostawiła na stole, i mu wręczyła. Wiedziała, że personel nie ruszy tego prezentu. Szef kuchni ją uwielbiał. – To dla ciebie. Bobby Ray spojrzał na paczkę w swojej ręce. - Za co? - Z okazji twojego ślubu. - Mówiłaś, że wzięcie ślubu jest głupie, a małżeństwo jest jeszcze głupsze. - I to się nie zmieniło. Ale skoro już się na to zdecydowałeś, chciałam ci coś dać. Otwórz! – Uniosła się do góry na palcach u stóp, gdy brat zaczął ściągać opakowanie. Otworzył pudełko i zamrugał. Potem zamknął oczy, a jego uśmiech stał się szeroki i ciepły. - Gdzie to znalazłaś? – zapytał w końcu. - Kiedy przetrząsałam twój pokój szukając papierosów. Jakiś miesiąc po tym, jak wstąpiłeś do Marynarki. - Jestem zaskoczony, że tego nie wyrzuciłaś. - Nigdy jej nie nienawidziłam, Bobby Ray. Nie byłam dla niej miła, ale nigdy jej nie nienawidziłam. A na tej podstawie, – wskazała na prezent, który mu dała, – domyśliłam się, że ją kochasz. Nawet wtedy. Nigdy wcześniej o tym nie wspominałam, bo myślałam, że to zgubiłam. Ale znalazłam to, kiedy ostatnim razem byłam w domu, schowane w moich ukrytych, starych numerach Playgirls. Bobby Ray uniósł bransoletkę indentyfikacyjną z pudełka wyłożonego aksamitem. Na wierzchu wyryte było imię Bobby Ray, a pod spodem napis, który powiedział wówczas szesnastoletniej Sissy, a co już podejrzewała wcześniej, więcej niż należało i kiedy doświadczała swoich pierwszych despotycznych odczuć: Dla mojej Jessie Ann. - Pomyślałam, że możesz jej to teraz dać, skoro sobie odpuściłeś, gdy miałeś osiemnaście lat. - Nie odpuściłem sobie, po prostu myślałem, że to nie był właściwy moment. Ty krytyczna babo.
~ 24 ~ - Kastrat. Sissy zawinęła ramiona wokół brata i mocno go przytuliła. - Masz szczęśliwe życie, Bobby Ray. - Tak. Naprawiłem to. Sissy się roześmiała. *** Mitch objął ramieniem swoją starszą przyrodnią siostrę i uśmiechnął się, gdy stężała i zacisnęła dłonie w pięści. Marissa Shaw była bliźniaczką Brendona i starszą przyrodnią siostrą Mitcha. Na szczęście, nie była jego jedyną siostrą. Była jeszcze Gwenie. Pięć lat młodsza, słodka, niewinna Gwen, która nigdy nie była taka podła dla Mitcha. Uwielbiała go! Jednak Rissa wydawała się być przekonana, że Mitch nie był niczym więcej niż kanalią, która chciała ukraść im ich ogromną fortunę. A on był taki miły dla niej… - Te buty to interesujący wybór. Wyglądają, jak oficjalne buty klauna, więc czy musiałaś zadowolić się tanimi podróbkami? Marissa skrzywiła się na niego. - Nie jesteś gdzieś potrzebny? Jestem pewna, że Sissy nie będzie miała nic przeciwko, jeśli pogapisz się jeszcze trochę na jej wielki tyłek. - Nie bądź zazdrosna, skarbie. Jestem pewien, że ktoś chętnie popatrzyłby na twój wielki tyłek. Gwałtownie odsunęła się od niego. - Lepiej trzymaj się dzisiaj ode mnie z daleka. - Staram się, i dlatego trzymam się z dala od ciebie, każdego dnia. -Nie starasz się wystarczająco mocno. Mitch patrzył jak odchodzi. - Kocham cię, Rissa.
~ 25 ~ - Zamknij się. Śmiejąc się, Mitch wyciągnął wibrujący telefon z kieszeni. Ale jego śmiech zgasł, gdy rozpoznał numer. *** Sissy widziała swoją matkę, jak staje na palcach, i rozgląda się za kimś po tłumie. Prawdopodobnie za nią. Spanikowana Sissy zrobiła kilka kroków w tył, ale te cholerne buty rozjeżdżały się pod nią. Kto do cholery płacił siedemset pięćdziesiąt dolarów za jakiekolwiek buty? W jakim świecie to było w porządku? Dajcie jej buciory i skórzaną kurtkę, a Sissy będzie szczęśliwszą dziewczyną za o wiele mniejsze pieniądze. Zdając sobie sprawę, że uderzyła o podłogę, Sissy zamknęła oczy i zacisnęła zęby. Poza tym uderzyła w coś twardego, co nie było podłogą. Powoli, otworzyła oczy i ponownie się uśmiechnęła. - Och. Cześć, Brendon. - Uch ... cześć. – Wyglądał na tak bajecznie przerażonego, siedząc na krześle z najlepszą przyjaciółką swojej partnerki na kolanach, że Sissy nie mogła się powstrzymać. Wszystkie zasady, jakie wbijał jej Bobby Ray przez ostatnie kilka tygodni, zniknęły, gdy popatrzyła na starszego brata Mitcha. - Myślę, że jest to trochę niezręczne, co? - No cóż... - Ale nie mogę dłużej już tego ukrywać. – Zarzuciła ramiona wokół jego szyi, całe jego ciało się spięło, a oczy rozejrzały się po sali, jakby błagały kogoś, by go uwolnił. – Ty i ja... doskonale pasujemy do siebie, Brendon. - Co? – Jego złote oczy się rozszerzyły. – Och... Sissy... nie tak szybko… - Poważnie. Już widzę nasze dzieci. Będziemy mieć piękne dzieci. - Co się dzieje? Biedny Brendon. Nie wiedział, czy ma odczuć ulgę, czy być śmiertelnie przerażonym, kiedy Ronnie Lee podeszła do nich.