~ 2 ~
Rozdział 1
Livy Kowalski wypuściła oddech, gdy walczące kobiety wylądowały ciężko na
trumnie.
A w tej trumnie był ojciec Livy. I to siostra jej ojca i matka Livy były zajęte walką
na jej wieku.
Jej kuzyn Jake pochylił się i wyszeptał.
- To jak oglądanie ponurej i starożytnej, opłakującej zmarłego, ceremonii u rodziny
Windsorów, prawda?
Dzięki Bogu, że Jake tu był. Nie wiedziała jak zniosłaby ten koszmar bez niego.
Nie. Nie śmierć jej ojca, ale spotkanie z jej rodziną. I to jak znosili żałobę. Chociaż
dlaczego wszyscy wydawali się być zaskoczeni śmiercią jej ojca, Livy nie wiedziała.
Damon Kowalski nie bardzo był znany ze swojego cichego, zrównoważonego życia.
Był złodziejem, kłamcą, awanturnikiem, podżegaczem i pijakiem. Nie byle jakim
pijakiem, tylko miodożerem pijakiem. Jej ojciec pił alkohol przyprawiony różnymi
truciznami węży. Truciznami, które zabiłyby większość ludzi, gdyby nie podano im
natychmiast antidotum – a czasami nawet nie wtedy – ale dla tych, którzy mieli HBs1
,
to jedynie powodowało śmiesznie wysoki i intensywny głód.
Większość gatunku Livy przeważnie ograniczała się do przyjmowania jadu z
rodziny grzechotników, ale jej ojciec tak naprawdę próbował już bardziej odrażających
trucizn – wzmacniających piwo i tequilę – jak jad czarnej mamby czy żmii sykliwej.
I, niestety, jej ojciec nie miał racji, odkąd pierwszy raz wypił te pomyje, bo zmienił
się z gadatliwego, czasami denerwującego złodzieja w skrajnego łajdaka istoty ludzkiej.
Ostatecznie to stało się tak poważne, że nawet matka Livy nie chciała już go znosić.
Wyrzuciła go z ich waszyngtońskiego domu i w końcu się z nim rozwiodła, ale związek
pomiędzy jej rodzicami zawsze był... śmieszny. Ponieważ nieważne ile razy się kłócili,
1
HBs - antygen, którego poziom świadczy o zakażeniu wirusem HBV (wywołującym wirusowe zapalenie
wątroby typu B, WZW B)
~ 3 ~
nieważne jak wiele razy rzucali w siebie przedmiotami, albo grozili zamordowaniem
tego, z kim aktualnie spotykała się druga strona, były dwie rzeczy, które ta para robiła
dobrze razem – seks i kradzieże.
Rodzice Livy tworzyli znakomity zespół, gdy chodziło o kradzieże, a pieniądze były
wszystkim dla zmiennego miodożera. Ponieważ pieniądze pozwalały im na
kontynuowanie ich odpychającego stylu życia bez trosk i problemów, jak też wykupić
niezwykle solidne i konieczne ubezpieczenie zdrowotne – bo operacja plastyczna po
bliznach mogła być kosztowna.
I okazało się, że pieniądze pozwoliły na jeszcze bardziej solidne ubezpieczenie na
życie, do którego ciotka Livy uważała, że matka Livy nie ma prawa, biorąc pod uwagę
to, że jej rodzice byli rozwiedzieni odkąd Livy skończyła piętnaście lat. Niestety, matka
Livy nie zgadzała się z tą logiką, ponieważ była jedyną płacącą składki na to
ubezpieczenie przez ostatnie dwadzieścia lat, najwidoczniej przewidując, że z łatwością
przeżyje Damona Kowalskiego. Nawet, gdyby to oznaczało zabicie go własnoręcznie.
Jeszcze gorzej, że ta szczególna kwestia osiągnęła punkt krytyczny przy grobie
Damona. Raczej nieodpowiednia dla większości ludzi podczas pogrzebu, ale
miodożer... no cóż, odpowiedni był względny pojęciem, gdy chodziło o rodzaj Livy.
Livy rozejrzała się po reszcie swoich krewnych, zastanawiając się czy któryś z jej
wujów albo kuzynów rozdzielą jej matkę i ciotkę – ale oni byli zajęci patrzeniem...
piciem... i sprzeczkami między sobą.
- Więc wciąż się jej trzymasz, hę?
Livy rzuciła okiem nad swoim ramieniem na te jej.
Toni Jean-Louis Parker, najlepsza w całej tej żałobie, dała Livy trochę oddechu i
wspierającego uśmiechu. A ten uśmiech oznaczał, Przejdziesz przez to!, a Livy miała
nadzieję, że jej przyjaciółka ma rację.
Ale Toni nie była tu jedyną dla Livy. Byli też rodzice Toni, Jackie i Paul. Szkoda,
że brat Toni, Cooper, i Cherise, siostra Toni, byli na tournée w Europie. Oboje byli
błyskotliwymi muzykami, którzy dostawali mnóstwo pieniędzy za występy na
wyprzedanych widowniach. Ich szesnastoletnia siostra Oriana trenowała – i wkrótce
miała wystąpić – w Królewskim Balecie w Anglii. Dwunastoletni Kyle studiował sztukę
we Włoszech. Dziesięcioletni Troy zdobywał magisterium w matematyce... albo
nauce... jednym z nich. Livy nigdy nie wiedziała ani jej to nie obchodziło. Ośmioletni
Freddy pracował na licencjat z fizyki i, w wolnym czasie, tworzył gry wideo, które były
~ 4 ~
naprawdę fajne. Najmłodszy brat, sześcioletni Dennis, studiował architekturę; trzyletnie
bliźniaczki, Zia i Zoe, zajęte były uczeniem się wielu dialektów większości głównych
języków świata, jednocześnie terroryzując ich nianię przez bycie sobą.
Oh. I była jeszcze dziewiętnastoletnia Delilah, ale nikt tak naprawdę wiele o niej nie
mówił. Obecnie prowadziła jakiś kult w północnej części stanu Nowy Jork, a jej
wyznawcy postrzegali ją, jako ich mesjasza. Ona i jej kult wprawiały również rząd
federalny w swego rodzaju niepokój, ale rodzina lubiła udawać, że to się nie zdarzyło.
I nie, Livy nie była spokrewniona z Jean-Louis Parkerami. Przecież oni byli
szakalami. Na wolności ich gatunki były wrogami. Ale też, ci z HBs byli wrogami
dla… no cóż... wszystkich. Lwów. Hien. Panter. Pszczelarzy. Pszczelarze naprawdę
nienawidzili ich gatunku, ale tylko dlatego, że nie było grzizzlych na afrykańskich
równinach. Mimo to fakt, że Livy nie była ich krewną nigdy nie miało znaczenia dla
Jean-Louis Parkerów. I tak długo jak ich to dotyczyło, była rodziną, i to dlatego Toni
zostawiła swoją pracę na Manhattanie i przyjechała tu z Livy, by patrzeć jak matka Livy
powala na ziemię młodszą siostrę jej byłego męża zarysowując stalową trumnę swojego
byłego męża.
Jake obejrzał się na Livy.
- Gdzie go masz?
- Gdzie mam co?
- Twój aparat. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek widział cię bez niego.
Livy wzruszyła ramionami.
- Wydawało mi się czymś złym przyniesienie aparatu fotograficznego na pogrzeb
mojego ojca – skłamała.
- Przywiozłaś go na pogrzeb naszej ciotki w Polsce. I wygrałaś nagrodę za zdjęcia,
jakie zrobiłaś, jeśli dobrze pamiętam.
- Myślę, że to oryginalność wygrała tę nagrodę. Nie widzi się zbyt wielu walk na
noże na pogrzebach stu ośmioletniej kobiety.
Jake spojrzał jeszcze raz na Toni.
- Muszę przyznać, że ona jest naprawdę słodka.
- Teraz ma partnera.
~ 5 ~
- Naprawdę? Szkoda.
- Dlaczego?
- Partnerzy komplikują sprawy.
Livy wzruszyła ramionami.
- Nigdy to nie robiło różnicy moim rodzicom.
- No, no. – Wskazał na matkę Livy i ich ciotkę zajętych okładaniem się nawzajem,
tak jak na jednym ze starych odcinków Dynastii. – Najwyraźniej twoja mama po
swojemu pojmuje formę noszenia żałoby po swoim partnerze.
- Najwyraźniej.
***
Vic Barinov czekał oparty plecami o ścianę. I gdy tak czekał, myślał o jedzeniu. Był
głodny.
Na szczęście, wiedział, o co najmniej, dwóch dobrych barach z grillem w tym
albańskim mieście. Jeden adresował swoją ofertę do wszystkich zmiennych, drugi
szczególnie do niedźwiedzi. Wiele niedźwiedzi było we wschodniej Europie, najwięcej
na Ukrainie i Syberii.
Niestety, Vic nie będzie mógł zdobyć nic do jedzenia, dopóki nie skończy. A on już
stał pod tą ścianą od dobrych trzech godzin. Ale Vic miał mnóstwo cierpliwości. Mógł
czekać w nieskończoność, jeśli było to konieczne. Chociaż to już nie było konieczne,
odkąd przestał pracować dla amerykańskiego rządu. Odszedł nagle, wkurzony całą tą
polityką, ale wtedy nie był pewny, co zrobi z resztą swojego życia, by móc zapłacić
swoje rachunki, zwłaszcza rachunek za jedzenie, który mógł być całkiem spory.
Prace zlecone, jednak, działały lepiej niż mógł się spodziewać. I bycie mieszańcem
– niedźwiedzia grizzly i tygrysa syberyjskiego – było, chociaż raz, dla niego korzystne.
Do tego jego umiejętności mówienia nie tylko ośmioma różnymi językami, w tym
rosyjskim, polskim, niemieckim i albański, ale także znajomość i rozumienie kultury
większości tych narodów, sprawiało, że pieniądze spływały i, po raz pierwszy od
~ 6 ~
dłuższego czasu, Vic zaczynał czuć, że jego życie nabrało pewnej stabilności. To było
miłe.
Jego uszy zadrżały, gdy Vic usłyszał dźwięk ciężkiego sapania. Podniósł głowę,
powąchał powietrze. Zwietrzył w pełni człowieka biegnącego ulicą w jego kierunku.
Vic poczekał aż dyszenie znalazło się tuż przy nim, a potem...
Wyciągając rękę, Vic chwycił za szyję swój cel i wciągnął go do alejki.
Stopy wciąż biegły, ramiona nadal się poruszały, jakby jego cel nawet nie zdawał
sobie sprawy, że już nie dotyka ziemi.
Vic trzymał go w ten sposób, dopóki obok nie przebiegła miejscowa policja. Jak
tylko był pewny, że zniknęli, opuścił swój cel na ziemię, ale nadal trzymał człowieka za
szyję. Do tej pory, cel już uświadomił sobie, że nie ucieka przed policją. Na krótko
wydawało się, że mu ulżyło, dopóki nie został zmuszony do odchylenia głowy na
rozkaz spojrzenia Vic'owi w twarz.
- O... Victor. Cześć.
- Są ludzie, którzy cię szukają, Bohdan.
- Nie przekazuj im mnie, Victor – błagał Bohdan próbując wykręcić się z chwytu
Vic'a. – Wiesz, co by mi zrobili.
- Nic nie wiem. Oprócz tego, że ci ludzie cię szukają.
Vic odepchnął się od ściany z Bohdanem wciąż w swojej ręce.
- Czekaj! Czekaj! Mam informacje. Informacje, których chcesz.
- Nie potrzebuję żadnych informacji.
- A o Whitlanie?
Vic przestał się ruszać, zwężając oczy na zdesperowaną twarz Bohdana.
- Okłamywanie mnie nic ci nie pomoże, mały człowieku – warknął Vic po rosyjsku.
- Nie kłamię.
- Nie?
Bohdan wskazał na rękę Vic'a, która wciąż była zawinięta wokół szyi Bohdana.
~ 7 ~
- Trochę za mocno.
- I może być znacznie mocniej. Nie zmuszaj mnie, żebym ci pokazał jak bardzo.
Oczy Bohdana rozszerzyły się w panice, co było nawet smutne, ponieważ Vic tak
naprawdę nie potrzebował wysiłku do tego, co robił. Gdyby potrzebował, mógłby
strzaskać kości w szyi Bohdana. Ci w pełni ludzie są… tacy łatwo łamliwi.
- Mów, mały człowieku.
- Od Whitlana są przesyłane paczki do i poza kraj.
Vic zmarszczył brwi.
- Skąd wiesz, że one są od Whitlana? Mogą być od kogokolwiek.
- Widziałem go. Widziałem Frankiego Whitlana.
Teraz Vic uśmiechnął się kpiąco.
- Ty? Ty widziałeś Frankiego Whitlana? Człowieka, którego nikt nie widział więcej
niż dwa lata?
- Może nikt go nie widział w Ameryce. Ale jest przyjacielem wielu w Rosji, Polsce,
Rumunii, Bułgarii…
- Jest też twoim przyjacielem?
- Nie. Ale tego dnia byłem w magazynie. Wysyłał duże pudła. Chciał się upewnić,
że wszystko się doskonale uda. Wysłał je na łodzi.
- I gdzie popłynęły?
- Wszędzie. Ale wiem, że przynajmniej jeden skierował się do Miami.
- I kto pomagał mu przewozić te pudła?
Teraz Bohdan uśmiechnął się kpiąco.
- Lubię moje gardło bez dużego cięcia przez nie, Victorze Barinov.
To było wystarczająco uczciwe. Najprawdopodobniej Whitlan sam związał się z
gangsterami, którzy pocięli kogoś takiego jak Bohdan bez żadnego konkretnego
powodu niż ten, że się nudzili.
Vic otworzył rękę i Bohdan runął na ziemię, upadając na kolana ze stęknięciem.
~ 8 ~
- Nie pożałujesz tego, Victorze Barinov – powiedział Bohdan, uśmiechając się
szeroko i pocierając swoje gardło. – Wiem, że mogę pomóc!
Vic przeszedł przez Bohdana i wyszedł z alejki. Zatrzymał się przy krawężniku i
wyciągnął telefon z kieszeni. Podczas gdy wybierał zakodowany numer, zobaczył kilku
z miejscowej policji biegnących z powrotem do alejki, wciąż szukając Bohdan.
Vic wskazał w alejkę, a oficerowie podziękowali kiwnięciem głowy zanim ruszyli
w tamtą stronę i zgarnęli Bohdana. To była strata niewielkiej ilości łatwej gotówki dla
Vica, ale informacje, które otrzymał o Whitlanie, były znacznie ważniejsze.
- Tak? – usłyszał po drugiej stronie telefonu. Dee-Ann Smith z Watahy Smith nie
była tą, którą można by było nazwać gadatliwą wilczycą. Albo przyjazną.
- Mam informacje – powiedział tajemniczo, nie chcąc wyjawiać zbyt wiele
szczegółów w eter. Ale też nie musiał wypowiadać nazwiska Whitlana do Dee-Ann.
Frankie Whitlan był najbardziej poszukiwanym w pełni człowiekiem w historii
zmiennych. Wszystkie trzy główne organizacje próbowały go wytropić i zabić za
uczestniczenie i zarządzanie wyprawami do polowań na zmiennych. Ale człowiek miał
osobliwą umiejętność do znikania. Albo miał jakichś bardzo potężnych ludzi, którzy go
chronili. Cokolwiek to było, Grupa – amerykańska agencja ochrony zmiennych;
Katzenhaus Securities – kocia organizacja ochrony, nazywana również KZS; czy Rada
Ochrony Niedźwiedzi – ogólnoświatowa organizacja ochrony niedźwiedzi, nazywana
również BPC, po prostu nie mogli wytropić tego człowieka. Wszystko, czego
potrzebowali to lokalizacja, żeby mogli wysłać tam Dee-Ann Smith albo strzelca
wyborowego KZS Cellę Malone, by go zdjęły. Ale po kilku latach, nie byli w stanie
namierzyć faceta.
- Kiedy możesz tu wrócić? – zapytała.
- Dostanę się na pierwszy możliwy samolot.
- Dobra.
Rozmowa została rozłączona i Vic ruszył dalej albańską ulicą w stronę swojego
wynajętego samochodu.
- Dokąd idziemy? – odezwał się głos zza Vica.
- Z powrotem do Stanów.
- Świetnie.
~ 9 ~
Vic zatrzymał się, odwracając się do zmiennego za sobą. Shen Li uśmiechnął się do
Vica mając w ustach krótką łodygę bambusa.
- Nie musisz ze mną lecieć.
- Planowałeś zostawić mnie w Albanii?
Shen, panda wielka urodzona i dorastająca w San Francisco, miał swoisty zestaw
umiejętności, które Vic wykorzystywał do niektórych zleceń. Byli długoletnimi
kolegami, pracującymi razem dla rządu. Teraz, kiedy obaj pracowali, jako wolni
strzelcy, Vic zabierał Shena, kiedy go potrzebował. Ale Vic nie sądził, żeby Shen był
potrzebny.
- Możesz wrócić na własną rękę, prawda?
- Nie mówię po albańsku. Ty tak.
- Oh. Prawda. Okej. W takim razie pewnie. Możesz wrócić ze mną.
- Wspaniale.
Para ruszyła w ciszy, oprócz pozornie niekończącego się odgłosu żucia Shena jego
bambusowej łodygi.
- Więc jaką mamy następną robotę? – zapytał Shen i Vic znowu się zatrzymał.
Stanął przodem do Shena.
- Ty rozumiesz, że nie jesteśmy partnerami, prawda?
- Nie jesteśmy?
- Nie.
- Czemu nie?
- Łatwiej jest mi pracować samemu i wezwać cię, gdy cię potrzebuję.
Shen żuł i żuł, podczas gdy jego ciemne brązowe oczy wpatrywały się w Vica.
I to był problem z byciem hybrydą. Niedźwiedzia strona Vic'a nie miała nic
przeciwko wpatrywaniu się, ciszy i bambusowego chrupania. Jednak jego kocia
strona… chciała oderwać twarz Shena. Tylko przez ten sam cholerny chrupiący dźwięk.
Pracując niezwykle mocno, Vic powstrzymał swoje kocie skłonności i zasugerował.
~ 10 ~
- Może porozmawiamy o tym następnym razem? Teraz musimy zabrać nasze rzeczy
z hotelu i złapać pierwszy samolot.
- Okie-dokie! – Shen odszedł i starając się utrzymać kontrolę, Vic potrząsnął lekko
głową, a jego kot warknął gdzieś w głębi gardła zanim zdołał to powstrzymać. Kilku w
pełni ludzi przechodzących obok szybko ominęło go z daleka... i nie mógł ich raczej za
to winić.
Uspokój się i znowu kontroluj, Vic podążył za Shenem do wynajętego samochodu i,
ostatecznie, wrócić do Stanów.
***
- Co słychać? – zapytała Toni wręczając Livy niemieckie piwo.
Livy nalegała, żeby rodzice Toni nie byli obecni na spotkaniu po pogrzebie w domu
jej rodziców. Jean-Louis Parkerowie byli tak miłymi ludźmi, że to nie było właściwe.
Ale nic nie mogło powstrzymać Antonelli. Była zdeterminowana by być częścią całej
tej przerażającej jazdy.
Livy zdjęła kapsel z piwa, ziewnęła, upiła i wzruszyła ramionami.
- Świetnie.
- Tak źle, co?
- Mogło być gorzej.
- Jesteś na pogrzebie swojego ojca…
- Jestem pewna, że został zabity z bardzo dobrego powodu.
- … twoja matka bije się z całą jego rodziną o pieniądze…
- W jej umyśle, fakt, że sama go nie zabiła znaczy, że zasłużyła na te pieniądze.
- … ktoś wypuścił jadowite węże na podwórku…
- Dla dzieci, żeby miały się, czym bawić.
- … i właśnie pokazała się kochanka twojego ojca.
~ 11 ~
Livy obróciła się i obserwowała jak wysoka supermodelka z Serbii dumnie kroczy
przez korytarz w stronę matki Livy. Cała była ubrana na czarno, włącznie z czarnym
futrzanym szalem i czarnymi butami od Louboutina na piętnastocentymetrowych
obcasach. Matka Livy dostrzegła ją natychmiast i nie mówiąc słowa, została nagle
otoczona przez jej siostry i kuzynki.
- Cudownie – wymamrotała Livy. – Będzie walka.
- Nie możesz swojej matce pozwolić, żeby z nią walczyła.
- Ona prawdopodobnie nie. Ale moja ciotka Teddy z pewnością się nią zajmie.
Ponieważ jestem całkiem pewna, że zanim zaczęła spotykać się z moim tatą, ta modelka
umawiała się z jednym z synów Teddy. A wiesz, co Teddy o nich myśli – Livy zniżyła
swój głos i udała swój najlepiej polski akcent – moi piękni, piękni chłopcy. Oni są od
Boga, prawda?
Toni potrząsnęła głową.
- Przysięgam, cała twoja rodzina jest jak jeden z odcinków Dallas.
- Myślałam, że bardziej jak Dynastia, ale bez poduszek na ramionach. Moi ludzie
nie potrzebują takich poduszek.
Livy obserwowała swoją matkę – której po narodzinach nadano imię Chuntao Yang;
a amerykańskie imię wybrała sobie, gdy miała dziewięć lat i właśnie przeprowadziła się
do Stanów, Joan – nie ustępując pola, gdy ostatnia kobieta ojca Livy, z którą spał,
podeszła do niej.
Toni potarła swój nos i stwierdziła bardzo spokojnie.
- Ona jest w pełni człowiekiem.
- To było jego dziwactwo.
- Mam na myśli to, Livy, że ona jest w pełni ludzka.
Livy wzruszyła ramionami, obserwując jak jej matka się pochyla i szepcze coś do
kobiety.
- W takim razie sugeruję, żebyśmy nie wpuszczali jej na podwórko.
- Livy…
~ 12 ~
Cokolwiek powiedziała jej matka, to musiało być coś szczególnego, ponieważ
kobieta odsunęła się do tyłu, potem odchyliła i trzepnęła Joan w twarz, odrzucając
głowę miodożera na jedną stronę.
Powoli Joan popatrzyła na dużo młodszą kobietę. Jej głowa przechyliła się na bok,
zimne czarne oczy badały, oceniały. A potem walnęła modelkę głową, wywołując u
pełnego człowieka krzyk i odrzucenie do tyłu. Joan poprawiła to lewym hakiem w
szczękę, prawym w brzuch i kolejnym lewym bezpośrednio w twarz. I zrobiła to
wszystko bez jednej uncji gniewu. Gdyby była zła, ta supermodelka straciłaby swoje
oczy.
Joan wyciągnęła rękę i jedna z jej sióstr położyła nóż sprężynowy na jej dłoni.
Zanim Toni mogła powiedzieć, choć słowo – a Livy wiedziała, że chciała, ponieważ
to wszystko było ponad rozumieniem dużo bardziej kontrolujących się i uprzejmych
Jean-Louis Parkerów – Livy przeszła przez pokój.
- Zastanówmy się, na jak wielu okładkach Vogue znajdzie się teraz twoja twarz –
stwierdziła spokojnie Joan, a jej ręka z ostrzem szykowała się do zamachnięcia.
Już miała opuścić go w dół, gdy Livy chwyciła nadgarstek matki, przytrzymując go.
- Nie, mamo.
Wargi się zacisnęły, gdy jej matka spojrzała na nią z tym samym rozczarowaniem,
jakie Livy zwykła widzieć lata temu. Od tamtego czasu, gdy Livy powiedziała
mężczyźnie w sklepie ze słodyczami, że dał jej za dużo reszty z pieniędzy. I to było coś,
co jej matka nigdy nie wybaczyła.
- Nie – nalegała Livy.
- Ty i ta twoja słabość. – Ta słabość była sumieniem Livy. Nie używała jej często,
ale fakt, że Livy jej używała bardzo rozczarowywała jej całą rodzinę.
Joan wyszarpnęła swoje ramię.
- Wiem, że nie odziedziczyłeś tej swojej natury po mojej rodzinie.
- Więc obwiniasz nas? – wykrzyknęła ciocia Teddy. – Każda słabość, jaką ma ta
dziewczyna, to twoja wina, Joan. Z pewnością nie mojego przystojnego brata.
Tak, jakby krwawiąca, szlochająca kochanka już nie istniała, Joan i jej siostry
stanęły przodem do rodziny Kowalskich.
~ 13 ~
Livy wróciła do boku Toni.
- Jestem w nastroju na gofry. Chcesz gofra?
Z rozszerzonymi oczami, szakal powiedział.
- Ale twoja rodzina…
- Mają węże na podwórku. – Złapała nadgarstek Toni i poprowadziła ją w stronę
korytarza. – Więc nie potrzebują gofrów.
- Tak, ale co z…
Wiedząc dokładnie, do czego dojdzie, Livy zatrzymała się przy kochance swojego
ojca.
- Gdybym była tobą, – ostrzegła niemądrą kobietę, – wyniosłabym się stąd. I proszę
bardzo, możesz pójść na policję na swoje własne ryzyko.
Stwierdzając, że zrobiła wszystko, co moralnie odpowiedzialna był zrobić, Livy
ponownie ruszyła do frontowych drzwi, zeszła ze schodów i skierowała się do
limuzyny.
- Czekaj! – zawołał za nimi głos. – Czekaj!
Livy się zatrzymała i odwróciła, ale jej ręka nadal ciasno zaciskała się wokół
nadgarstka Toni.
W ich stronę biegł Jake.
- Idziesz na gofry beze mnie, kuzynko?
- Myślałam, że zabawiasz się wężami na podwórku.
- Z tymi złośliwymi małymi łajdackimi szczeniakami? Niech cię nie zwiedzie ich
wiek. One są podłe. Ale co ważniejsze… – Pokazał kluczyki do samochodu. – Możemy
wziąć Bentleya taty.
Livy prychnęła i puściła nadgarstek Toni, więc mogła wyrwać kluczyki kuzynowi z
ręki.
- Chodźmy.
Para zaczęła odchodzić, ale Toni dobitnie oświadczyła.
- Nigdzie nie jadę, jeśli któreś z was będzie prowadzić!
~ 14 ~
Livy spojrzała na swojego kuzyna i, uśmiechając się kpiąco, para wróciła, złapała
Toni za ramiona i pociągnęła za sobą.
- Nie możesz tego robić! – protestowała Toni. – To jest porwanie! Brutalne,
bezsensowne porwanie!
- Przestań się przechwalać – drażniła się Livy.
- Wiem – zażartował Jake. – Skoro ona jest tak ważna, po prostu musi być porwana
tym samochodem za dwieście tysięcy dolarów.
- Boże, ile? – zawołała Toni. – Twój ojciec cię zabije, jeśli coś stanie się z tym
samochodem!
- Twój brak wiary w moje umiejętności kierowcy rani mnie. – Livy zatrzymała się
obok pięknego samochodu, jego jasny żółty lakier niemal wypalił jej siatkówki. Tak.
Kowalscy nie bardzo byli znani z ich subtelnego wyczucia stylu.
- A tak dla jasności – poinformowała Toni obu kuzynów Kowalskich – jeśli zginę z
powodu waszej szaleńczej jazdy… nigdy wam tego nie wybaczę.
- Przyjęte. A teraz wsadź swoją chudą dupę i wąskie ramiona do samochodu.
- Ona ma dziwnie małe ramiona – zauważył Jake, kiedy wepchnęli Toni siłą na
tylne siedzenie.
- Wiem. Ale nie nienawidzę jej z tego powodu.
- To jest naprawdę wielkie z twojej strony, kuzynko.
- No myślę.
Jake otworzył drzwi od strony pasażera, podczas gdy Livy obeszła wkoło piękny
samochód.
- Co chcesz robić jak już zjemy? – zapytał.
Livy obejrzała się na dom, w którym mieszkała przez swoje szkolne lata. No wiesz,
kiedy nie rozbijała się w domu Toni albo nie znajdowała jakiegoś domu, który był
niepilnowany przez kilka dni.
- Jak sądzisz? – zapytała kuzyna.
Jake się uśmiechnął.
~ 15 ~
- Zawieźć cię na lotnisko?
- Widzisz? Nie jesteś aż tak głupi jak twój ojciec mówi, że jesteś.
Uśmiech Jake'a nawet nie przygasł.
- Ahhh, tak. Rodzinna miłość. Widzisz, co przegapiłaś mieszkając na Manhattanie?
Livy prychnęła i otworzyła drzwi od kierowcy.
- Nie. Nie, nie widzę.
Tłumaczenie: panda68
~ 16 ~
Rozdział 2
Jak zawsze, plany Livy nie ułożyły się tak jak miała nadzieję. Pomimo, że miała
zamiar wrócić na Manhattan w noc pogrzebu swojego ojca albo, przynajmniej,
wcześnie rano następnego dnia, skończyła zostając kolejny cały dzień w Waszyngtonie,
pomagając swojej matce kontaktować się z wieloma spółkami ubezpieczeń na życie.
Nie dlatego, że kobieta mogła rościć sobie prawo do pieniędzy Damona, ale dlatego, że
to oznaczało, że jej matka prawdopodobnie nie będzie zawracała Livy głowy przez
następne parę... lat.
Jej matka często zapominała jak denerwująca była dla niej Livy, dopóki nie musiała
spędzić trochę czasu ze swoim jedynym dzieckiem. Potem wszystkie te wspomnienia
odpływały i Livy nie musiała martwić się oglądaniem swojej matki – albo znosić jej –
przez wieki.
I pomimo sugestii Livy, żeby wyjechała, Toni uparła się zostać. Co, ostatecznie,
było dobre. Ponieważ te kobieta wiedziała jak przeprowadzić ludzi przez lotnisko tak
szybko jak to było możliwe.
- Siadaj tutaj – powiedziała Toni, naciskając Livy w dół za jej ramiona, by usiadła
na jednym z bagaży, jakie przyniosła ze sobą. – Złapię taksówkę i wydostaniemy się
stąd.
Toni odeszła i Livy oparła łokieć o swoje kolano, a brodę na pięści, i wpatrywała się
w ruchliwe ulice otaczające lotnisko JFK. Kiedy czekała, nieprzyzwoicie długie nogi i
masywne ciała zaczęły iść marszem w jej stronę.
Nie poruszyła się ani nic innego, ale zauważyła piszczące dziewczyny i tłum ludzi
podążający za w pełni ludzkimi mężczyznami, którzy przechodzili obok. I w tym mniej
więcej momencie usłyszała jak niski męski głos warknął.
- Nie jestem piłkarzem. A teraz zejdźcie mi z oczu.
Po raz pierwszy od kilku dni, Livy się uśmiechnęła. Nie mogła się powstrzymać.
Czego właściwie ten facet oczekiwał? Miał prawie dwa dwadzieścia wzrostu. Pewnie ze
sto osiemdziesiąt kilogramów. I nawet z tą przystojną twarzą, niesamowicie ostrymi
~ 17 ~
kościami policzkowymi i ciemnobrązowo-złotymi włosami, które zwisały w
postrzępionych warstwach prawie do jego barków – miał przerażający wygląd.
Oczywiście ludzie myśleli, że jest w narodowej drużynie sportowej. Ich inną opcją był
mordujący seryjny zabójca z filmu Piątek 13-tego.
Livy odczekała aż Vic znajdzie się kilka kroków od niej i wtedy słodko zapytała.
- Hej, proszę pana. Mogę dostać twój autograf?
Warcząc, Vic odpowiedział.
- Nie jestem… Livy? – Vic zatrzymał się tuż przed nią, jego wyraz irytacji
stopniowo zanikł i zastąpiony został przez ciekawość. – Co ty tu robisz?
- Sprzedaję moją dupę na ulicy za kilka dolców.
- Ciężkie czasy?
Na szczęście, Vic nauczył się radzić sobie z tym, co niektórzy nazywali poczuciem
humoru Livy, niedługo po tym jak się spotkali. Co było dobre, ponieważ Livy tak
naprawdę nie wiedziała jak nie zadawać obcym ludziom dezorientujących pytań. Jako
artystka, uważała ich zmieszanie za fascynujące.
- Wystarczająco ciężkie – odpowiedziała. – Cześć, Shen.
- Hej, Livy. Jak twoje włosy.
Livy uśmiechnęła się na ten obiegowy żart Shena. Jako miodożer, miała czarne
włosy z białymi pasemkami po bokach, podczas gdy Shen, jako panda wielka, miał
białe włosy z dużymi plackami czarnych w nich. I jak zwykle żuł te cholerne
bambusowe gówno. Ze swoimi kłami, był oczywiście drapieżnikiem. Ale z jakiegoś
powodu, chociaż mieli system trawienny mięsożercy, pandy wielkie zjadały bambus.
Problemem było to, że pandy potrzebowały dużo bambusa, żeby przeżyć. Mnóstwo.
Więc za każdym razem jak Livy widziała tego faceta... on jadł.
Jednak, fajne było patrzeć jak kręcił się koło biednego Vica Barinova. Chociaż Livy
bardziej widziała niedźwiedzią stronę Vica niż kiedykolwiek widziała tygrysa, to
wydawało się, że żadna strona hybrydy nie wiedziała, co zrobić ze słodką, ale czasami
gadatliwą, stu osiemdziesięciocentymetrową pandą, która była niemal tak szeroka jak
była wysoka. Coś jeszcze Livy i Shen mieli wspólnego. Masywne ramiona na
stosunkowo mniejszym ludzkim ciele, które zazwyczaj miało większość zmiennych.
Oh. I oboje byli Azjatami. No cóż, jak Jake lubił mówić, Livy jest pół Azjatką, pół
Polką, ale caaała jest miodożerem!
~ 18 ~
Livy, jednak, miała dużo mniej wspólnego z Vicem, ale działali raz wspólnie, kiedy
pomagali Toni ocalić jej braciszka przed kultem Delilah.
- Zanim ruszymy dalej – Vic powiedział do Livy – do mojego domu?
- A co z nim?
Vic uniósł brew.
Livy przewróciła oczami.
- Nie wróciłam tam odkąd ostatnio mnie stamtąd wyrzuciłeś.
- Nie wyrzuciłem cię. Poprosiłem cię ładnie, byś wyszła, żebym mógł wezwać
wykonawcę do naprawy tych wszystkich dziur, jakie zrobiłaś.
- Musiałam dostać się do środka, prawda?
- Ale masz swoje własne mieszkanie.
- Skończył mi się miód.
- Więc przebyłaś całą drogę do Westchester dla miodu?
- Masz naprawdę dobry miód.
Vic odetchnął.
- Tylko mi powiedz, czy zastanę jakieś dziury, gdy wejdę do domu.
- Żadnych dziur.
- Czy został mi jakiś miód?
- Tak. Został ci miód.
- Nie wiem, dlaczego przyjmuję ten ton. Jesteś jedyną osobą, która stale wyżera cały
mój miód.
Livy uśmiechnęła się kpiąco.
- Kiedy w swoich szafkach masz miód przyprawiony rumem … musisz o to pytać.
To wywołało u Vica uśmiech, a to było coś, czego nie robił zbyt często. Ale
również… ona też nie.
Używając swojej bambusowej łodygi, by w nich wycelować, Shen przyznał.
~ 19 ~
- Nie rozumiem tego pociągu, jaki macie oboje do miodu.
Wpatrzyli się w niego, podczas gdy on chrupał swój bambus, dopóki Vic nie
odwrócił się z powrotem do Livy i zapytał.
- Podwieźć cię do domu?
- Toni poszła złapać taksówkę. Niedługo powinna wrócić. – Przyglądała się przez
chwilę Vicowi. Nie widziała go od miesięcy; jego praca bardzo często zmuszała go do
wyjazdów z kraju. – Co robisz z powrotem w Stanach? Czy też temperatury poniżej
zera na Wschodnim Wybrzeżu, gdzie przyjechałeś, mają dać ci odpoczynek od tych
łagodnych rosyjskich zim?
- Mam informacje o naszym starym znajomym.
- O tym Whitlanie? Wciąż go szukają?
Vic kiwnął głową.
- Tak.
- Myślisz, że teraz już go złapią. Jak trudno znaleźć kogoś w dzisiejszych czasach?
- Ten facet wie jak zniknąć.
Livy wzruszyła ramionami, niespecjalnie się tym przejmując. Miodożery nie
zawracały sobie głowy problemami innych zmiennych. Widzieli tylko siebie, jako
miodożery, a nie jako część większego wszechświata zmiennych. Dobre było to, że
większość innych ras tak naprawdę ich lubiła, a niektórzy nawet nie wiedzieli, że
miodożery istnieją.
- A co z tobą? – zapytał Vic. – Co ty tu robisz?
- Właśnie wracam z Waszyngtonu.
- Odwiedzałaś rodzinę?
- Zmarłą rodzinę. – Livy zachichotała na swój własny żart, ale kiedy Vic i Shen
jedynie wpatrywali się w nią, dodała. – Przepraszam. Kiepski żart. Byłam na pogrzebie.
Vic zmarszczył brwi, co sprawiło, że wyglądał jeszcze bardziej przerażająco, ale
Livy wiedziała, że to jest właśnie jego twarz. Jego przystojna, ale przerażająca twarz.
Boże, te kości policzkowe są zdumiewające.
- Współczuję, Livy. Kto umarł?
~ 20 ~
- Mój ojciec.
Obaj mężczyźni zamrugali, a ona zdała sobie sprawę, że ich zaskoczyła.
- Livy… – Vic spojrzał na Shena i z powrotem na nią. – Mój Boże, bardzo mi
przykro.
- W porządku.
- Na pewno?
Livy wzruszyła ramionami.
- Nie byliśmy blisko.
- Mimo to. To twój ojciec.
- Rzuciłam kiedyś w niego kijem baseballowym – przyznała się obu mężczyznom. –
Trafiłam go prosto w głowę. Padł nieprzytomny, na jakieś, dobre trzydzieści minut.
Shen odetchnął.
- Oh. Nieźle.
Ale Vic nie chciał być zbyty.
- To jednak nadal twój ojciec. Wiem, że to musi być ciężkie dla ciebie.
- Nie tak ciężko, jak wtedy, gdy w końcu się ocknął i zaczął ścigał mnie z tym kijem
baseballowym. Jednak mnie nie złapał. Jestem superszybka, gdy biegnę... uciekam.
Vic wpatrywał się w nią przez chwilę zanim w końcu stwierdził.
- Chcę niezgrabnie cię przytulić.
Livy spojrzała na niego.
- Niezgrabnie?
- Żadne z nas nie jest bardzo dobre w okazywaniu uczuć, więc całkiem mocno
przypuszczam, że jakiekolwiek fizyczne spotkania między nami będą niezgrabne.
To rozśmieszyło Livy i niewiele już o tym myśląc, wstała i zawinęła swoje ramiona
wokół pasa Vica, ściskając go tak jak nawet nie uściskała matki, gdy wyjeżdżała na
lotnisko, by wrócić do Nowego Jorku.
Vic uścisnął ją również i, jeśli Livy się nie pomyliła, pocałował czubek jej głowy.
~ 21 ~
- Gdyby czegoś potrzebowała – odezwał się Vic – po prostu daj mi znać.
- Dzięki, Vic.
Livy się odsunęła. Nie dlatego, że miała dosyć tego uścisku – bo był zadziwiająco
miły – ale dlatego, że wyczuła jak ktoś bierze jej walizkę na kółkach, którą wzięła ze
sobą na tę podróż.
Używając stopy, Livy przewróciła walizkę, obróciła się i niemal zawinęła ręce
wokół gardła człowieka, gdy nadbiegła Toni krzycząc.
- To taksówkarz! To taksówkarz!
Livy zabrała ręce.
- Oh. Przepraszam.
- On tylko pomagania przy bagażu – wyjaśniła Toni. Poklepała nogę Livy, starając
się by usunęła stopę z bagażu. Gdy Livy nie usunęła jej dość szybko, klepanie zamieniło
się w mocne klepnięcie.
Livy usunęła stopę i kierowca szybko wziął jej torbę i skierował się do czekającej
taksówki.
Toni spiorunowała ją wzrokiem, co wywołało u Livy chichot. Potem Toni
uśmiechnęła się do Vica.
- Hello, Victor.
- Cześć, Toni. Jak się masz?
- Świetnie. – Toni poklepała ramię Vica, pomachała do Shena, chociaż wcale go nie
znała, i podążyła do taksówki.
- Muszę iść. – Livy uśmiechnęła się do Vica. – Może się jeszcze zobaczymy.
- Nadal pracujesz w Sports Center? – zapytał.
Livy westchnęła.
- Oczywiście. A gdzie indziej miałabym być? W Paryżu? Mediolanie? Może w
środku jakiejś wielkiej wojny? Dlaczego miałabym tam być, skoro mogę robić zdjęcia
olbrzymich facetów, balansujących na wąskich łyżwach i szarżujących wkoło po
lodowisku, którzy gonią za małym czarnym krążkiem? Ponieważ to jest fascynujące.
~ 22 ~
- Więc praca dobrze idzie? – zapytał Vic z poważną miną.
Livy uśmiechnął się złośliwie. Łajdak.
- Na razie.
Livy wsiadła do taksówki obok Toni i zatrzasnęła drzwi.
- Hm – odezwała się Toni.
- Co?
- Nic.
- Wytłumacz mi, w jakim punkcie naszej przyjaźni jest powiedziane, że
kiedykolwiek wyraziłam posiadanie jakiejkolwiek tolerancji na dziewczyny, które
bawią w tę szczególną grę?
- Dobra – odparła Toni. – Po prostu zauważyłam, że Vic patrzył na ciebie, dopóki
nie wsiadłaś do taksówki.
- Tak?
- Jego przyjaciel był zajęty wpatrywaniem się w cheerleaderki drużyny piłkarskiej
albo tancerki, albo kimkolwiek one tam były, które akurat przechodziły obok nich. Ale
Vic patrzył na ciebie.
- I? Do czego zmierzasz?
Toni wzruszyła ramionami i wyjrzała przez okno.
- Tylko mówię.
- Jeszcze raz – Livy czuła potrzebę wyjaśnienia tego – mam małą tolerancję na ten
rodzaj dziewczyn.
***
- Źle się czuję – powiedział Vic do Shena, gdy szli w stronę samochodu, który
zostawił na długoterminowym parkingu na lotnisku, kiedy wróci do miasta.
- Z czym?
~ 23 ~
- Livy. Nie miałem pojęcia, że jej tata umarł.
- Nie wyglądało, żeby byli blisko ze sobą.
- To co? On wciąż jest jej ojcem.
- Nie wszyscy są tak blisko związani ze swoją rodziną jak ty.
- Co to ma znaczyć?
- To znaczy, że ty i ja jesteśmy blisko z naszymi rodzinami. Mój ojciec umiera?
Siedziałbym sam w moim domu przez kilka tygodni, szlochając i jedząc łodygi
bambusowe ku czci jego pamięci. Ale nie każdy zareagowałby na śmierć w taki sposób
jak ja.
- Jednak... czuję, że powinienem coś zrobić.
- Na przykład co?
- Nie wiem. Miałem nadzieję, że ty masz jakieś pomysły.
- Wiesz, co pomaga mi mieć świetne pomysły?
Vic westchnął.
- Darmowy obiad?
- W steakhouse, w którym nie boją się dodać surowego bambusa do menu.
- Chcesz, żebym zapłacił za nas, bo chcesz iść do Van Holtz Steak House? – Ta
prowadzona przez zmiennych placówka, obsługująca wszystkie gatunki i rasy, była
jedyną restauracją, jaką Vic znał, oferującą surowego bambusa, jako przystawkę.
Shen podniósł i opuścił swoje ręce zanim wykopał kolejną krótką łodygę bambusa z
paczki, którą miał schowaną w kieszeń dżinsowej kurtki.
- Chcesz pomysłów, prawda? Moje pomysły nie są za darmo.
***
Livy weszła do swojego mieszkania, zostawiając torbę przy drzwiach. Nawet nie
włączyła światła. Niewiele było do oglądania. Jakieś gówniane meble, które kupiła na
~ 24 ~
wyprzedaży. Telewizor, który włączała, gdy była w domu, żeby grał w tle. I sterta
książek. Lubiła czytać. Coś, czym jej rodzice się zachwycali, gdy miała tylko trzy lata, a
co stało się mniej fajne, kiedy bardziej wolała spędzać czas na czytaniu niż braniu
udziału w rodzinnych zabawach i informacyjnych zajęciach na temat Jak wyciągać
portfele z tylnych kieszeni bez zostania złapanym, organizowanych co kilka tygodni dla
najmłodszych dzieci.
Ale rzeczywistości mieszkania Livy nie można było uniknąć. Było tak urządzone,
żeby można było z łatwością je porzucić na pierwszą oznakę kłopotów. I miała to
miejsce tylko dlatego, że Toni wciąż nalegała, Musisz mieć swoje własne miejsce.
Musisz żyć tak jak normalna osoba. Najwyraźniej Toni nie pomyślała o serii
bezpiecznych domów pozakładanych na całym świecie przez rodzinę Livy, by żyć jak
normalna osoba.
Więc Livy utopiła pieniądze w tej jednej sypialni, która tak naprawdę nie miała
łóżka. Rzadkimi czasy zostawała tutaj, spała na kanapie, a sypialni używała, jako biura.
I jak tylko Livy weszła do tego szczególnego pokoju, musiała wyjść jeszcze raz.
Rzeczywistość była taka, że pomimo tego, iż Livy zajmowała się fotografią, to nie
tworzyła żadnej prawdziwej sztuki.
Nie wiedziała, kiedy to się stało. Kiedy to źródło ciągłego tworzenia wyschło. Ta
inwencja twórcza była z nią odkąd miała sześć lat, bo wtedy to zaczęła bawić się
aparatem, który jej ojciec przyniósł do domu z małego jednonocnego włamania, gdy
potrzebował trochę dodatkowej gotówki. W środku był film i kiedy zużyła go całego,
naciskała na ojca, by oddał kliszę do wywołania. Nawet jej rodzice byli wstrząśnięci jak
dobre były niektóre z jej zdjęć. I ani jedno nie było zwykłym rodzinnym zdjęciem ani
obrazem kwiatu. O, nie. Zdjęcia przedstawiały obrazy jakiegoś bezdomnego w
śródmieściu, nastoletnie dzieciaki palące trawkę i pełnokrwistego niedźwiedzia
wałęsającego się po mieście. To naprawdę przeraziło jej matkę, gdyż z fotek wynikało,
że Livy spędziła ten czas na kolanach niedźwiedzia, i jej rodzice w końcu zdali sobie
sprawę, że ich sześcioletnia córka wałęsa się po mieście sama, gdy ich nie było w domu,
gdy pracowali nad następnym skokiem, czy też kłócili o coś śmiesznego.
Oczywiście ich próby powstrzymania ich córki przed włóczeniem się trwały około...
tygodnia, dopóki nie nadszedł ich następny skok. Wtedy Livy, mając wolna rękę, mogła
ruszyć ścieżką fotografiki. Przeczytała każdą książkę, jaką mogła dostać w swoje ręce.
Od ściśle technicznych po duże wydania albumowe takich artystów jak Ansel Adams
czy Dorothea Lange. Przestudiowała wszystkie kolorowe magazyny, w tym te z modą,
by nauczyć się jak zrozumieć oświetlenie i cień. Gdy była starsza, kupiła stare aparaty i
~ 25 ~
fotograficzne wyposażenie, rozebrała je, a następnie uczyła się jak złożyć je ponownie
razem, by poznać wyposażenie wewnątrz i z zewnątrz.
Szczerze, tak daleko jak Livy pamiętała, nigdy nie rozstawała się ze swoim
aparatem. Obojętnie czy wisiał jej na szyi, zwieszał się z ramienia, czy był w szybkim
zasięgu wewnątrz jej torby, Livy zawsze miała go przy sobie, ponieważ nigdy nie
wiedziała, kiedy jakiś widok zwrócić na siebie jej uwagę.
Ale przez ostatni rok... to nie był przypadek. Miała przy sobie aparat, ale zauważyła,
że używa go coraz mniej. Dopóki ostatecznie nie zostanie wepchnięty na dno jej
plecaka wraz ze szminką, której nigdy nie użyła i gumą, o której zapomniała, że tam
jest.
Czego jednak ludzie nie rozumieli, to utrata chęci, utrata zainteresowania
fotografiką i sztuką, a to raniło Livy. Fizycznie. Prosto w pierś. I zmuszanie się do
wymyślania czegoś interesującego w swojej codziennej pracy w Sports Center bolało
tak samo. To było jak wyrywanie zęba bez znieczulenia. Każde zdjęcie, jakie robiła,
było jak tortura. Jednak nie wiedziała dlaczego. Zajmowała się normalną fotografiką
przez wiele lat, by płacić rachunki. Była asystentką – czasami ta niewdzięczna robota
zależała od tego, dla kogo pracowałeś – garderobianej na zdjęciach do mody. Pracowała
w studiu portretowym w centrum handlowym, co wiązało się z kontaktami z
irytującymi rodzinami. Wykonała każde niewdzięczne niezbędne zadanie, ponieważ to
była fotografia, a każde dodatkowe zajęcie, jakie dostawała, prowadziło do
doskonalenia jej sztuki.
Więc, co do diabła się działo? Dlaczego teraz to była dla niej taka walka?
Livy nie wiedziała. To, co wiedziała to, że ma wystawę w galerii za kilka tygodni i
absolutnie nic nowego. Nadal zapewniała kustosza, że będzie miała coś nowego. Coś
nowego, przekonującego i zdumiewającego. Ale kłamała na potęgę. Nic nie miała.
Absolutnie nic.
Livy wróciła się do salonu i usiadła na krawędzi kanapy.
Byli tacy artyści, którzy wykorzystywali ból straty – jak utrata ojca – by naprawdę
odkryć potężne demony, które ich nawiedzały.
Livy, jednak, podniosła pilota od telewizora i go włączyła.
Gdy wyciągnęła się na kanapie, zadrgała jej komórka. Sięgnęła i wyciągnęła go z
tylnej kieszeni. To był Vic.
~ 1 ~
~ 2 ~ Rozdział 1 Livy Kowalski wypuściła oddech, gdy walczące kobiety wylądowały ciężko na trumnie. A w tej trumnie był ojciec Livy. I to siostra jej ojca i matka Livy były zajęte walką na jej wieku. Jej kuzyn Jake pochylił się i wyszeptał. - To jak oglądanie ponurej i starożytnej, opłakującej zmarłego, ceremonii u rodziny Windsorów, prawda? Dzięki Bogu, że Jake tu był. Nie wiedziała jak zniosłaby ten koszmar bez niego. Nie. Nie śmierć jej ojca, ale spotkanie z jej rodziną. I to jak znosili żałobę. Chociaż dlaczego wszyscy wydawali się być zaskoczeni śmiercią jej ojca, Livy nie wiedziała. Damon Kowalski nie bardzo był znany ze swojego cichego, zrównoważonego życia. Był złodziejem, kłamcą, awanturnikiem, podżegaczem i pijakiem. Nie byle jakim pijakiem, tylko miodożerem pijakiem. Jej ojciec pił alkohol przyprawiony różnymi truciznami węży. Truciznami, które zabiłyby większość ludzi, gdyby nie podano im natychmiast antidotum – a czasami nawet nie wtedy – ale dla tych, którzy mieli HBs1 , to jedynie powodowało śmiesznie wysoki i intensywny głód. Większość gatunku Livy przeważnie ograniczała się do przyjmowania jadu z rodziny grzechotników, ale jej ojciec tak naprawdę próbował już bardziej odrażających trucizn – wzmacniających piwo i tequilę – jak jad czarnej mamby czy żmii sykliwej. I, niestety, jej ojciec nie miał racji, odkąd pierwszy raz wypił te pomyje, bo zmienił się z gadatliwego, czasami denerwującego złodzieja w skrajnego łajdaka istoty ludzkiej. Ostatecznie to stało się tak poważne, że nawet matka Livy nie chciała już go znosić. Wyrzuciła go z ich waszyngtońskiego domu i w końcu się z nim rozwiodła, ale związek pomiędzy jej rodzicami zawsze był... śmieszny. Ponieważ nieważne ile razy się kłócili, 1 HBs - antygen, którego poziom świadczy o zakażeniu wirusem HBV (wywołującym wirusowe zapalenie wątroby typu B, WZW B)
~ 3 ~ nieważne jak wiele razy rzucali w siebie przedmiotami, albo grozili zamordowaniem tego, z kim aktualnie spotykała się druga strona, były dwie rzeczy, które ta para robiła dobrze razem – seks i kradzieże. Rodzice Livy tworzyli znakomity zespół, gdy chodziło o kradzieże, a pieniądze były wszystkim dla zmiennego miodożera. Ponieważ pieniądze pozwalały im na kontynuowanie ich odpychającego stylu życia bez trosk i problemów, jak też wykupić niezwykle solidne i konieczne ubezpieczenie zdrowotne – bo operacja plastyczna po bliznach mogła być kosztowna. I okazało się, że pieniądze pozwoliły na jeszcze bardziej solidne ubezpieczenie na życie, do którego ciotka Livy uważała, że matka Livy nie ma prawa, biorąc pod uwagę to, że jej rodzice byli rozwiedzieni odkąd Livy skończyła piętnaście lat. Niestety, matka Livy nie zgadzała się z tą logiką, ponieważ była jedyną płacącą składki na to ubezpieczenie przez ostatnie dwadzieścia lat, najwidoczniej przewidując, że z łatwością przeżyje Damona Kowalskiego. Nawet, gdyby to oznaczało zabicie go własnoręcznie. Jeszcze gorzej, że ta szczególna kwestia osiągnęła punkt krytyczny przy grobie Damona. Raczej nieodpowiednia dla większości ludzi podczas pogrzebu, ale miodożer... no cóż, odpowiedni był względny pojęciem, gdy chodziło o rodzaj Livy. Livy rozejrzała się po reszcie swoich krewnych, zastanawiając się czy któryś z jej wujów albo kuzynów rozdzielą jej matkę i ciotkę – ale oni byli zajęci patrzeniem... piciem... i sprzeczkami między sobą. - Więc wciąż się jej trzymasz, hę? Livy rzuciła okiem nad swoim ramieniem na te jej. Toni Jean-Louis Parker, najlepsza w całej tej żałobie, dała Livy trochę oddechu i wspierającego uśmiechu. A ten uśmiech oznaczał, Przejdziesz przez to!, a Livy miała nadzieję, że jej przyjaciółka ma rację. Ale Toni nie była tu jedyną dla Livy. Byli też rodzice Toni, Jackie i Paul. Szkoda, że brat Toni, Cooper, i Cherise, siostra Toni, byli na tournée w Europie. Oboje byli błyskotliwymi muzykami, którzy dostawali mnóstwo pieniędzy za występy na wyprzedanych widowniach. Ich szesnastoletnia siostra Oriana trenowała – i wkrótce miała wystąpić – w Królewskim Balecie w Anglii. Dwunastoletni Kyle studiował sztukę we Włoszech. Dziesięcioletni Troy zdobywał magisterium w matematyce... albo nauce... jednym z nich. Livy nigdy nie wiedziała ani jej to nie obchodziło. Ośmioletni Freddy pracował na licencjat z fizyki i, w wolnym czasie, tworzył gry wideo, które były
~ 4 ~ naprawdę fajne. Najmłodszy brat, sześcioletni Dennis, studiował architekturę; trzyletnie bliźniaczki, Zia i Zoe, zajęte były uczeniem się wielu dialektów większości głównych języków świata, jednocześnie terroryzując ich nianię przez bycie sobą. Oh. I była jeszcze dziewiętnastoletnia Delilah, ale nikt tak naprawdę wiele o niej nie mówił. Obecnie prowadziła jakiś kult w północnej części stanu Nowy Jork, a jej wyznawcy postrzegali ją, jako ich mesjasza. Ona i jej kult wprawiały również rząd federalny w swego rodzaju niepokój, ale rodzina lubiła udawać, że to się nie zdarzyło. I nie, Livy nie była spokrewniona z Jean-Louis Parkerami. Przecież oni byli szakalami. Na wolności ich gatunki były wrogami. Ale też, ci z HBs byli wrogami dla… no cóż... wszystkich. Lwów. Hien. Panter. Pszczelarzy. Pszczelarze naprawdę nienawidzili ich gatunku, ale tylko dlatego, że nie było grzizzlych na afrykańskich równinach. Mimo to fakt, że Livy nie była ich krewną nigdy nie miało znaczenia dla Jean-Louis Parkerów. I tak długo jak ich to dotyczyło, była rodziną, i to dlatego Toni zostawiła swoją pracę na Manhattanie i przyjechała tu z Livy, by patrzeć jak matka Livy powala na ziemię młodszą siostrę jej byłego męża zarysowując stalową trumnę swojego byłego męża. Jake obejrzał się na Livy. - Gdzie go masz? - Gdzie mam co? - Twój aparat. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek widział cię bez niego. Livy wzruszyła ramionami. - Wydawało mi się czymś złym przyniesienie aparatu fotograficznego na pogrzeb mojego ojca – skłamała. - Przywiozłaś go na pogrzeb naszej ciotki w Polsce. I wygrałaś nagrodę za zdjęcia, jakie zrobiłaś, jeśli dobrze pamiętam. - Myślę, że to oryginalność wygrała tę nagrodę. Nie widzi się zbyt wielu walk na noże na pogrzebach stu ośmioletniej kobiety. Jake spojrzał jeszcze raz na Toni. - Muszę przyznać, że ona jest naprawdę słodka. - Teraz ma partnera.
~ 5 ~ - Naprawdę? Szkoda. - Dlaczego? - Partnerzy komplikują sprawy. Livy wzruszyła ramionami. - Nigdy to nie robiło różnicy moim rodzicom. - No, no. – Wskazał na matkę Livy i ich ciotkę zajętych okładaniem się nawzajem, tak jak na jednym ze starych odcinków Dynastii. – Najwyraźniej twoja mama po swojemu pojmuje formę noszenia żałoby po swoim partnerze. - Najwyraźniej. *** Vic Barinov czekał oparty plecami o ścianę. I gdy tak czekał, myślał o jedzeniu. Był głodny. Na szczęście, wiedział, o co najmniej, dwóch dobrych barach z grillem w tym albańskim mieście. Jeden adresował swoją ofertę do wszystkich zmiennych, drugi szczególnie do niedźwiedzi. Wiele niedźwiedzi było we wschodniej Europie, najwięcej na Ukrainie i Syberii. Niestety, Vic nie będzie mógł zdobyć nic do jedzenia, dopóki nie skończy. A on już stał pod tą ścianą od dobrych trzech godzin. Ale Vic miał mnóstwo cierpliwości. Mógł czekać w nieskończoność, jeśli było to konieczne. Chociaż to już nie było konieczne, odkąd przestał pracować dla amerykańskiego rządu. Odszedł nagle, wkurzony całą tą polityką, ale wtedy nie był pewny, co zrobi z resztą swojego życia, by móc zapłacić swoje rachunki, zwłaszcza rachunek za jedzenie, który mógł być całkiem spory. Prace zlecone, jednak, działały lepiej niż mógł się spodziewać. I bycie mieszańcem – niedźwiedzia grizzly i tygrysa syberyjskiego – było, chociaż raz, dla niego korzystne. Do tego jego umiejętności mówienia nie tylko ośmioma różnymi językami, w tym rosyjskim, polskim, niemieckim i albański, ale także znajomość i rozumienie kultury większości tych narodów, sprawiało, że pieniądze spływały i, po raz pierwszy od
~ 6 ~ dłuższego czasu, Vic zaczynał czuć, że jego życie nabrało pewnej stabilności. To było miłe. Jego uszy zadrżały, gdy Vic usłyszał dźwięk ciężkiego sapania. Podniósł głowę, powąchał powietrze. Zwietrzył w pełni człowieka biegnącego ulicą w jego kierunku. Vic poczekał aż dyszenie znalazło się tuż przy nim, a potem... Wyciągając rękę, Vic chwycił za szyję swój cel i wciągnął go do alejki. Stopy wciąż biegły, ramiona nadal się poruszały, jakby jego cel nawet nie zdawał sobie sprawy, że już nie dotyka ziemi. Vic trzymał go w ten sposób, dopóki obok nie przebiegła miejscowa policja. Jak tylko był pewny, że zniknęli, opuścił swój cel na ziemię, ale nadal trzymał człowieka za szyję. Do tej pory, cel już uświadomił sobie, że nie ucieka przed policją. Na krótko wydawało się, że mu ulżyło, dopóki nie został zmuszony do odchylenia głowy na rozkaz spojrzenia Vic'owi w twarz. - O... Victor. Cześć. - Są ludzie, którzy cię szukają, Bohdan. - Nie przekazuj im mnie, Victor – błagał Bohdan próbując wykręcić się z chwytu Vic'a. – Wiesz, co by mi zrobili. - Nic nie wiem. Oprócz tego, że ci ludzie cię szukają. Vic odepchnął się od ściany z Bohdanem wciąż w swojej ręce. - Czekaj! Czekaj! Mam informacje. Informacje, których chcesz. - Nie potrzebuję żadnych informacji. - A o Whitlanie? Vic przestał się ruszać, zwężając oczy na zdesperowaną twarz Bohdana. - Okłamywanie mnie nic ci nie pomoże, mały człowieku – warknął Vic po rosyjsku. - Nie kłamię. - Nie? Bohdan wskazał na rękę Vic'a, która wciąż była zawinięta wokół szyi Bohdana.
~ 7 ~ - Trochę za mocno. - I może być znacznie mocniej. Nie zmuszaj mnie, żebym ci pokazał jak bardzo. Oczy Bohdana rozszerzyły się w panice, co było nawet smutne, ponieważ Vic tak naprawdę nie potrzebował wysiłku do tego, co robił. Gdyby potrzebował, mógłby strzaskać kości w szyi Bohdana. Ci w pełni ludzie są… tacy łatwo łamliwi. - Mów, mały człowieku. - Od Whitlana są przesyłane paczki do i poza kraj. Vic zmarszczył brwi. - Skąd wiesz, że one są od Whitlana? Mogą być od kogokolwiek. - Widziałem go. Widziałem Frankiego Whitlana. Teraz Vic uśmiechnął się kpiąco. - Ty? Ty widziałeś Frankiego Whitlana? Człowieka, którego nikt nie widział więcej niż dwa lata? - Może nikt go nie widział w Ameryce. Ale jest przyjacielem wielu w Rosji, Polsce, Rumunii, Bułgarii… - Jest też twoim przyjacielem? - Nie. Ale tego dnia byłem w magazynie. Wysyłał duże pudła. Chciał się upewnić, że wszystko się doskonale uda. Wysłał je na łodzi. - I gdzie popłynęły? - Wszędzie. Ale wiem, że przynajmniej jeden skierował się do Miami. - I kto pomagał mu przewozić te pudła? Teraz Bohdan uśmiechnął się kpiąco. - Lubię moje gardło bez dużego cięcia przez nie, Victorze Barinov. To było wystarczająco uczciwe. Najprawdopodobniej Whitlan sam związał się z gangsterami, którzy pocięli kogoś takiego jak Bohdan bez żadnego konkretnego powodu niż ten, że się nudzili. Vic otworzył rękę i Bohdan runął na ziemię, upadając na kolana ze stęknięciem.
~ 8 ~ - Nie pożałujesz tego, Victorze Barinov – powiedział Bohdan, uśmiechając się szeroko i pocierając swoje gardło. – Wiem, że mogę pomóc! Vic przeszedł przez Bohdana i wyszedł z alejki. Zatrzymał się przy krawężniku i wyciągnął telefon z kieszeni. Podczas gdy wybierał zakodowany numer, zobaczył kilku z miejscowej policji biegnących z powrotem do alejki, wciąż szukając Bohdan. Vic wskazał w alejkę, a oficerowie podziękowali kiwnięciem głowy zanim ruszyli w tamtą stronę i zgarnęli Bohdana. To była strata niewielkiej ilości łatwej gotówki dla Vica, ale informacje, które otrzymał o Whitlanie, były znacznie ważniejsze. - Tak? – usłyszał po drugiej stronie telefonu. Dee-Ann Smith z Watahy Smith nie była tą, którą można by było nazwać gadatliwą wilczycą. Albo przyjazną. - Mam informacje – powiedział tajemniczo, nie chcąc wyjawiać zbyt wiele szczegółów w eter. Ale też nie musiał wypowiadać nazwiska Whitlana do Dee-Ann. Frankie Whitlan był najbardziej poszukiwanym w pełni człowiekiem w historii zmiennych. Wszystkie trzy główne organizacje próbowały go wytropić i zabić za uczestniczenie i zarządzanie wyprawami do polowań na zmiennych. Ale człowiek miał osobliwą umiejętność do znikania. Albo miał jakichś bardzo potężnych ludzi, którzy go chronili. Cokolwiek to było, Grupa – amerykańska agencja ochrony zmiennych; Katzenhaus Securities – kocia organizacja ochrony, nazywana również KZS; czy Rada Ochrony Niedźwiedzi – ogólnoświatowa organizacja ochrony niedźwiedzi, nazywana również BPC, po prostu nie mogli wytropić tego człowieka. Wszystko, czego potrzebowali to lokalizacja, żeby mogli wysłać tam Dee-Ann Smith albo strzelca wyborowego KZS Cellę Malone, by go zdjęły. Ale po kilku latach, nie byli w stanie namierzyć faceta. - Kiedy możesz tu wrócić? – zapytała. - Dostanę się na pierwszy możliwy samolot. - Dobra. Rozmowa została rozłączona i Vic ruszył dalej albańską ulicą w stronę swojego wynajętego samochodu. - Dokąd idziemy? – odezwał się głos zza Vica. - Z powrotem do Stanów. - Świetnie.
~ 9 ~ Vic zatrzymał się, odwracając się do zmiennego za sobą. Shen Li uśmiechnął się do Vica mając w ustach krótką łodygę bambusa. - Nie musisz ze mną lecieć. - Planowałeś zostawić mnie w Albanii? Shen, panda wielka urodzona i dorastająca w San Francisco, miał swoisty zestaw umiejętności, które Vic wykorzystywał do niektórych zleceń. Byli długoletnimi kolegami, pracującymi razem dla rządu. Teraz, kiedy obaj pracowali, jako wolni strzelcy, Vic zabierał Shena, kiedy go potrzebował. Ale Vic nie sądził, żeby Shen był potrzebny. - Możesz wrócić na własną rękę, prawda? - Nie mówię po albańsku. Ty tak. - Oh. Prawda. Okej. W takim razie pewnie. Możesz wrócić ze mną. - Wspaniale. Para ruszyła w ciszy, oprócz pozornie niekończącego się odgłosu żucia Shena jego bambusowej łodygi. - Więc jaką mamy następną robotę? – zapytał Shen i Vic znowu się zatrzymał. Stanął przodem do Shena. - Ty rozumiesz, że nie jesteśmy partnerami, prawda? - Nie jesteśmy? - Nie. - Czemu nie? - Łatwiej jest mi pracować samemu i wezwać cię, gdy cię potrzebuję. Shen żuł i żuł, podczas gdy jego ciemne brązowe oczy wpatrywały się w Vica. I to był problem z byciem hybrydą. Niedźwiedzia strona Vic'a nie miała nic przeciwko wpatrywaniu się, ciszy i bambusowego chrupania. Jednak jego kocia strona… chciała oderwać twarz Shena. Tylko przez ten sam cholerny chrupiący dźwięk. Pracując niezwykle mocno, Vic powstrzymał swoje kocie skłonności i zasugerował.
~ 10 ~ - Może porozmawiamy o tym następnym razem? Teraz musimy zabrać nasze rzeczy z hotelu i złapać pierwszy samolot. - Okie-dokie! – Shen odszedł i starając się utrzymać kontrolę, Vic potrząsnął lekko głową, a jego kot warknął gdzieś w głębi gardła zanim zdołał to powstrzymać. Kilku w pełni ludzi przechodzących obok szybko ominęło go z daleka... i nie mógł ich raczej za to winić. Uspokój się i znowu kontroluj, Vic podążył za Shenem do wynajętego samochodu i, ostatecznie, wrócić do Stanów. *** - Co słychać? – zapytała Toni wręczając Livy niemieckie piwo. Livy nalegała, żeby rodzice Toni nie byli obecni na spotkaniu po pogrzebie w domu jej rodziców. Jean-Louis Parkerowie byli tak miłymi ludźmi, że to nie było właściwe. Ale nic nie mogło powstrzymać Antonelli. Była zdeterminowana by być częścią całej tej przerażającej jazdy. Livy zdjęła kapsel z piwa, ziewnęła, upiła i wzruszyła ramionami. - Świetnie. - Tak źle, co? - Mogło być gorzej. - Jesteś na pogrzebie swojego ojca… - Jestem pewna, że został zabity z bardzo dobrego powodu. - … twoja matka bije się z całą jego rodziną o pieniądze… - W jej umyśle, fakt, że sama go nie zabiła znaczy, że zasłużyła na te pieniądze. - … ktoś wypuścił jadowite węże na podwórku… - Dla dzieci, żeby miały się, czym bawić. - … i właśnie pokazała się kochanka twojego ojca.
~ 11 ~ Livy obróciła się i obserwowała jak wysoka supermodelka z Serbii dumnie kroczy przez korytarz w stronę matki Livy. Cała była ubrana na czarno, włącznie z czarnym futrzanym szalem i czarnymi butami od Louboutina na piętnastocentymetrowych obcasach. Matka Livy dostrzegła ją natychmiast i nie mówiąc słowa, została nagle otoczona przez jej siostry i kuzynki. - Cudownie – wymamrotała Livy. – Będzie walka. - Nie możesz swojej matce pozwolić, żeby z nią walczyła. - Ona prawdopodobnie nie. Ale moja ciotka Teddy z pewnością się nią zajmie. Ponieważ jestem całkiem pewna, że zanim zaczęła spotykać się z moim tatą, ta modelka umawiała się z jednym z synów Teddy. A wiesz, co Teddy o nich myśli – Livy zniżyła swój głos i udała swój najlepiej polski akcent – moi piękni, piękni chłopcy. Oni są od Boga, prawda? Toni potrząsnęła głową. - Przysięgam, cała twoja rodzina jest jak jeden z odcinków Dallas. - Myślałam, że bardziej jak Dynastia, ale bez poduszek na ramionach. Moi ludzie nie potrzebują takich poduszek. Livy obserwowała swoją matkę – której po narodzinach nadano imię Chuntao Yang; a amerykańskie imię wybrała sobie, gdy miała dziewięć lat i właśnie przeprowadziła się do Stanów, Joan – nie ustępując pola, gdy ostatnia kobieta ojca Livy, z którą spał, podeszła do niej. Toni potarła swój nos i stwierdziła bardzo spokojnie. - Ona jest w pełni człowiekiem. - To było jego dziwactwo. - Mam na myśli to, Livy, że ona jest w pełni ludzka. Livy wzruszyła ramionami, obserwując jak jej matka się pochyla i szepcze coś do kobiety. - W takim razie sugeruję, żebyśmy nie wpuszczali jej na podwórko. - Livy…
~ 12 ~ Cokolwiek powiedziała jej matka, to musiało być coś szczególnego, ponieważ kobieta odsunęła się do tyłu, potem odchyliła i trzepnęła Joan w twarz, odrzucając głowę miodożera na jedną stronę. Powoli Joan popatrzyła na dużo młodszą kobietę. Jej głowa przechyliła się na bok, zimne czarne oczy badały, oceniały. A potem walnęła modelkę głową, wywołując u pełnego człowieka krzyk i odrzucenie do tyłu. Joan poprawiła to lewym hakiem w szczękę, prawym w brzuch i kolejnym lewym bezpośrednio w twarz. I zrobiła to wszystko bez jednej uncji gniewu. Gdyby była zła, ta supermodelka straciłaby swoje oczy. Joan wyciągnęła rękę i jedna z jej sióstr położyła nóż sprężynowy na jej dłoni. Zanim Toni mogła powiedzieć, choć słowo – a Livy wiedziała, że chciała, ponieważ to wszystko było ponad rozumieniem dużo bardziej kontrolujących się i uprzejmych Jean-Louis Parkerów – Livy przeszła przez pokój. - Zastanówmy się, na jak wielu okładkach Vogue znajdzie się teraz twoja twarz – stwierdziła spokojnie Joan, a jej ręka z ostrzem szykowała się do zamachnięcia. Już miała opuścić go w dół, gdy Livy chwyciła nadgarstek matki, przytrzymując go. - Nie, mamo. Wargi się zacisnęły, gdy jej matka spojrzała na nią z tym samym rozczarowaniem, jakie Livy zwykła widzieć lata temu. Od tamtego czasu, gdy Livy powiedziała mężczyźnie w sklepie ze słodyczami, że dał jej za dużo reszty z pieniędzy. I to było coś, co jej matka nigdy nie wybaczyła. - Nie – nalegała Livy. - Ty i ta twoja słabość. – Ta słabość była sumieniem Livy. Nie używała jej często, ale fakt, że Livy jej używała bardzo rozczarowywała jej całą rodzinę. Joan wyszarpnęła swoje ramię. - Wiem, że nie odziedziczyłeś tej swojej natury po mojej rodzinie. - Więc obwiniasz nas? – wykrzyknęła ciocia Teddy. – Każda słabość, jaką ma ta dziewczyna, to twoja wina, Joan. Z pewnością nie mojego przystojnego brata. Tak, jakby krwawiąca, szlochająca kochanka już nie istniała, Joan i jej siostry stanęły przodem do rodziny Kowalskich.
~ 13 ~ Livy wróciła do boku Toni. - Jestem w nastroju na gofry. Chcesz gofra? Z rozszerzonymi oczami, szakal powiedział. - Ale twoja rodzina… - Mają węże na podwórku. – Złapała nadgarstek Toni i poprowadziła ją w stronę korytarza. – Więc nie potrzebują gofrów. - Tak, ale co z… Wiedząc dokładnie, do czego dojdzie, Livy zatrzymała się przy kochance swojego ojca. - Gdybym była tobą, – ostrzegła niemądrą kobietę, – wyniosłabym się stąd. I proszę bardzo, możesz pójść na policję na swoje własne ryzyko. Stwierdzając, że zrobiła wszystko, co moralnie odpowiedzialna był zrobić, Livy ponownie ruszyła do frontowych drzwi, zeszła ze schodów i skierowała się do limuzyny. - Czekaj! – zawołał za nimi głos. – Czekaj! Livy się zatrzymała i odwróciła, ale jej ręka nadal ciasno zaciskała się wokół nadgarstka Toni. W ich stronę biegł Jake. - Idziesz na gofry beze mnie, kuzynko? - Myślałam, że zabawiasz się wężami na podwórku. - Z tymi złośliwymi małymi łajdackimi szczeniakami? Niech cię nie zwiedzie ich wiek. One są podłe. Ale co ważniejsze… – Pokazał kluczyki do samochodu. – Możemy wziąć Bentleya taty. Livy prychnęła i puściła nadgarstek Toni, więc mogła wyrwać kluczyki kuzynowi z ręki. - Chodźmy. Para zaczęła odchodzić, ale Toni dobitnie oświadczyła. - Nigdzie nie jadę, jeśli któreś z was będzie prowadzić!
~ 14 ~ Livy spojrzała na swojego kuzyna i, uśmiechając się kpiąco, para wróciła, złapała Toni za ramiona i pociągnęła za sobą. - Nie możesz tego robić! – protestowała Toni. – To jest porwanie! Brutalne, bezsensowne porwanie! - Przestań się przechwalać – drażniła się Livy. - Wiem – zażartował Jake. – Skoro ona jest tak ważna, po prostu musi być porwana tym samochodem za dwieście tysięcy dolarów. - Boże, ile? – zawołała Toni. – Twój ojciec cię zabije, jeśli coś stanie się z tym samochodem! - Twój brak wiary w moje umiejętności kierowcy rani mnie. – Livy zatrzymała się obok pięknego samochodu, jego jasny żółty lakier niemal wypalił jej siatkówki. Tak. Kowalscy nie bardzo byli znani z ich subtelnego wyczucia stylu. - A tak dla jasności – poinformowała Toni obu kuzynów Kowalskich – jeśli zginę z powodu waszej szaleńczej jazdy… nigdy wam tego nie wybaczę. - Przyjęte. A teraz wsadź swoją chudą dupę i wąskie ramiona do samochodu. - Ona ma dziwnie małe ramiona – zauważył Jake, kiedy wepchnęli Toni siłą na tylne siedzenie. - Wiem. Ale nie nienawidzę jej z tego powodu. - To jest naprawdę wielkie z twojej strony, kuzynko. - No myślę. Jake otworzył drzwi od strony pasażera, podczas gdy Livy obeszła wkoło piękny samochód. - Co chcesz robić jak już zjemy? – zapytał. Livy obejrzała się na dom, w którym mieszkała przez swoje szkolne lata. No wiesz, kiedy nie rozbijała się w domu Toni albo nie znajdowała jakiegoś domu, który był niepilnowany przez kilka dni. - Jak sądzisz? – zapytała kuzyna. Jake się uśmiechnął.
~ 15 ~ - Zawieźć cię na lotnisko? - Widzisz? Nie jesteś aż tak głupi jak twój ojciec mówi, że jesteś. Uśmiech Jake'a nawet nie przygasł. - Ahhh, tak. Rodzinna miłość. Widzisz, co przegapiłaś mieszkając na Manhattanie? Livy prychnęła i otworzyła drzwi od kierowcy. - Nie. Nie, nie widzę. Tłumaczenie: panda68
~ 16 ~ Rozdział 2 Jak zawsze, plany Livy nie ułożyły się tak jak miała nadzieję. Pomimo, że miała zamiar wrócić na Manhattan w noc pogrzebu swojego ojca albo, przynajmniej, wcześnie rano następnego dnia, skończyła zostając kolejny cały dzień w Waszyngtonie, pomagając swojej matce kontaktować się z wieloma spółkami ubezpieczeń na życie. Nie dlatego, że kobieta mogła rościć sobie prawo do pieniędzy Damona, ale dlatego, że to oznaczało, że jej matka prawdopodobnie nie będzie zawracała Livy głowy przez następne parę... lat. Jej matka często zapominała jak denerwująca była dla niej Livy, dopóki nie musiała spędzić trochę czasu ze swoim jedynym dzieckiem. Potem wszystkie te wspomnienia odpływały i Livy nie musiała martwić się oglądaniem swojej matki – albo znosić jej – przez wieki. I pomimo sugestii Livy, żeby wyjechała, Toni uparła się zostać. Co, ostatecznie, było dobre. Ponieważ te kobieta wiedziała jak przeprowadzić ludzi przez lotnisko tak szybko jak to było możliwe. - Siadaj tutaj – powiedziała Toni, naciskając Livy w dół za jej ramiona, by usiadła na jednym z bagaży, jakie przyniosła ze sobą. – Złapię taksówkę i wydostaniemy się stąd. Toni odeszła i Livy oparła łokieć o swoje kolano, a brodę na pięści, i wpatrywała się w ruchliwe ulice otaczające lotnisko JFK. Kiedy czekała, nieprzyzwoicie długie nogi i masywne ciała zaczęły iść marszem w jej stronę. Nie poruszyła się ani nic innego, ale zauważyła piszczące dziewczyny i tłum ludzi podążający za w pełni ludzkimi mężczyznami, którzy przechodzili obok. I w tym mniej więcej momencie usłyszała jak niski męski głos warknął. - Nie jestem piłkarzem. A teraz zejdźcie mi z oczu. Po raz pierwszy od kilku dni, Livy się uśmiechnęła. Nie mogła się powstrzymać. Czego właściwie ten facet oczekiwał? Miał prawie dwa dwadzieścia wzrostu. Pewnie ze sto osiemdziesiąt kilogramów. I nawet z tą przystojną twarzą, niesamowicie ostrymi
~ 17 ~ kościami policzkowymi i ciemnobrązowo-złotymi włosami, które zwisały w postrzępionych warstwach prawie do jego barków – miał przerażający wygląd. Oczywiście ludzie myśleli, że jest w narodowej drużynie sportowej. Ich inną opcją był mordujący seryjny zabójca z filmu Piątek 13-tego. Livy odczekała aż Vic znajdzie się kilka kroków od niej i wtedy słodko zapytała. - Hej, proszę pana. Mogę dostać twój autograf? Warcząc, Vic odpowiedział. - Nie jestem… Livy? – Vic zatrzymał się tuż przed nią, jego wyraz irytacji stopniowo zanikł i zastąpiony został przez ciekawość. – Co ty tu robisz? - Sprzedaję moją dupę na ulicy za kilka dolców. - Ciężkie czasy? Na szczęście, Vic nauczył się radzić sobie z tym, co niektórzy nazywali poczuciem humoru Livy, niedługo po tym jak się spotkali. Co było dobre, ponieważ Livy tak naprawdę nie wiedziała jak nie zadawać obcym ludziom dezorientujących pytań. Jako artystka, uważała ich zmieszanie za fascynujące. - Wystarczająco ciężkie – odpowiedziała. – Cześć, Shen. - Hej, Livy. Jak twoje włosy. Livy uśmiechnęła się na ten obiegowy żart Shena. Jako miodożer, miała czarne włosy z białymi pasemkami po bokach, podczas gdy Shen, jako panda wielka, miał białe włosy z dużymi plackami czarnych w nich. I jak zwykle żuł te cholerne bambusowe gówno. Ze swoimi kłami, był oczywiście drapieżnikiem. Ale z jakiegoś powodu, chociaż mieli system trawienny mięsożercy, pandy wielkie zjadały bambus. Problemem było to, że pandy potrzebowały dużo bambusa, żeby przeżyć. Mnóstwo. Więc za każdym razem jak Livy widziała tego faceta... on jadł. Jednak, fajne było patrzeć jak kręcił się koło biednego Vica Barinova. Chociaż Livy bardziej widziała niedźwiedzią stronę Vica niż kiedykolwiek widziała tygrysa, to wydawało się, że żadna strona hybrydy nie wiedziała, co zrobić ze słodką, ale czasami gadatliwą, stu osiemdziesięciocentymetrową pandą, która była niemal tak szeroka jak była wysoka. Coś jeszcze Livy i Shen mieli wspólnego. Masywne ramiona na stosunkowo mniejszym ludzkim ciele, które zazwyczaj miało większość zmiennych. Oh. I oboje byli Azjatami. No cóż, jak Jake lubił mówić, Livy jest pół Azjatką, pół Polką, ale caaała jest miodożerem!
~ 18 ~ Livy, jednak, miała dużo mniej wspólnego z Vicem, ale działali raz wspólnie, kiedy pomagali Toni ocalić jej braciszka przed kultem Delilah. - Zanim ruszymy dalej – Vic powiedział do Livy – do mojego domu? - A co z nim? Vic uniósł brew. Livy przewróciła oczami. - Nie wróciłam tam odkąd ostatnio mnie stamtąd wyrzuciłeś. - Nie wyrzuciłem cię. Poprosiłem cię ładnie, byś wyszła, żebym mógł wezwać wykonawcę do naprawy tych wszystkich dziur, jakie zrobiłaś. - Musiałam dostać się do środka, prawda? - Ale masz swoje własne mieszkanie. - Skończył mi się miód. - Więc przebyłaś całą drogę do Westchester dla miodu? - Masz naprawdę dobry miód. Vic odetchnął. - Tylko mi powiedz, czy zastanę jakieś dziury, gdy wejdę do domu. - Żadnych dziur. - Czy został mi jakiś miód? - Tak. Został ci miód. - Nie wiem, dlaczego przyjmuję ten ton. Jesteś jedyną osobą, która stale wyżera cały mój miód. Livy uśmiechnęła się kpiąco. - Kiedy w swoich szafkach masz miód przyprawiony rumem … musisz o to pytać. To wywołało u Vica uśmiech, a to było coś, czego nie robił zbyt często. Ale również… ona też nie. Używając swojej bambusowej łodygi, by w nich wycelować, Shen przyznał.
~ 19 ~ - Nie rozumiem tego pociągu, jaki macie oboje do miodu. Wpatrzyli się w niego, podczas gdy on chrupał swój bambus, dopóki Vic nie odwrócił się z powrotem do Livy i zapytał. - Podwieźć cię do domu? - Toni poszła złapać taksówkę. Niedługo powinna wrócić. – Przyglądała się przez chwilę Vicowi. Nie widziała go od miesięcy; jego praca bardzo często zmuszała go do wyjazdów z kraju. – Co robisz z powrotem w Stanach? Czy też temperatury poniżej zera na Wschodnim Wybrzeżu, gdzie przyjechałeś, mają dać ci odpoczynek od tych łagodnych rosyjskich zim? - Mam informacje o naszym starym znajomym. - O tym Whitlanie? Wciąż go szukają? Vic kiwnął głową. - Tak. - Myślisz, że teraz już go złapią. Jak trudno znaleźć kogoś w dzisiejszych czasach? - Ten facet wie jak zniknąć. Livy wzruszyła ramionami, niespecjalnie się tym przejmując. Miodożery nie zawracały sobie głowy problemami innych zmiennych. Widzieli tylko siebie, jako miodożery, a nie jako część większego wszechświata zmiennych. Dobre było to, że większość innych ras tak naprawdę ich lubiła, a niektórzy nawet nie wiedzieli, że miodożery istnieją. - A co z tobą? – zapytał Vic. – Co ty tu robisz? - Właśnie wracam z Waszyngtonu. - Odwiedzałaś rodzinę? - Zmarłą rodzinę. – Livy zachichotała na swój własny żart, ale kiedy Vic i Shen jedynie wpatrywali się w nią, dodała. – Przepraszam. Kiepski żart. Byłam na pogrzebie. Vic zmarszczył brwi, co sprawiło, że wyglądał jeszcze bardziej przerażająco, ale Livy wiedziała, że to jest właśnie jego twarz. Jego przystojna, ale przerażająca twarz. Boże, te kości policzkowe są zdumiewające. - Współczuję, Livy. Kto umarł?
~ 20 ~ - Mój ojciec. Obaj mężczyźni zamrugali, a ona zdała sobie sprawę, że ich zaskoczyła. - Livy… – Vic spojrzał na Shena i z powrotem na nią. – Mój Boże, bardzo mi przykro. - W porządku. - Na pewno? Livy wzruszyła ramionami. - Nie byliśmy blisko. - Mimo to. To twój ojciec. - Rzuciłam kiedyś w niego kijem baseballowym – przyznała się obu mężczyznom. – Trafiłam go prosto w głowę. Padł nieprzytomny, na jakieś, dobre trzydzieści minut. Shen odetchnął. - Oh. Nieźle. Ale Vic nie chciał być zbyty. - To jednak nadal twój ojciec. Wiem, że to musi być ciężkie dla ciebie. - Nie tak ciężko, jak wtedy, gdy w końcu się ocknął i zaczął ścigał mnie z tym kijem baseballowym. Jednak mnie nie złapał. Jestem superszybka, gdy biegnę... uciekam. Vic wpatrywał się w nią przez chwilę zanim w końcu stwierdził. - Chcę niezgrabnie cię przytulić. Livy spojrzała na niego. - Niezgrabnie? - Żadne z nas nie jest bardzo dobre w okazywaniu uczuć, więc całkiem mocno przypuszczam, że jakiekolwiek fizyczne spotkania między nami będą niezgrabne. To rozśmieszyło Livy i niewiele już o tym myśląc, wstała i zawinęła swoje ramiona wokół pasa Vica, ściskając go tak jak nawet nie uściskała matki, gdy wyjeżdżała na lotnisko, by wrócić do Nowego Jorku. Vic uścisnął ją również i, jeśli Livy się nie pomyliła, pocałował czubek jej głowy.
~ 21 ~ - Gdyby czegoś potrzebowała – odezwał się Vic – po prostu daj mi znać. - Dzięki, Vic. Livy się odsunęła. Nie dlatego, że miała dosyć tego uścisku – bo był zadziwiająco miły – ale dlatego, że wyczuła jak ktoś bierze jej walizkę na kółkach, którą wzięła ze sobą na tę podróż. Używając stopy, Livy przewróciła walizkę, obróciła się i niemal zawinęła ręce wokół gardła człowieka, gdy nadbiegła Toni krzycząc. - To taksówkarz! To taksówkarz! Livy zabrała ręce. - Oh. Przepraszam. - On tylko pomagania przy bagażu – wyjaśniła Toni. Poklepała nogę Livy, starając się by usunęła stopę z bagażu. Gdy Livy nie usunęła jej dość szybko, klepanie zamieniło się w mocne klepnięcie. Livy usunęła stopę i kierowca szybko wziął jej torbę i skierował się do czekającej taksówki. Toni spiorunowała ją wzrokiem, co wywołało u Livy chichot. Potem Toni uśmiechnęła się do Vica. - Hello, Victor. - Cześć, Toni. Jak się masz? - Świetnie. – Toni poklepała ramię Vica, pomachała do Shena, chociaż wcale go nie znała, i podążyła do taksówki. - Muszę iść. – Livy uśmiechnęła się do Vica. – Może się jeszcze zobaczymy. - Nadal pracujesz w Sports Center? – zapytał. Livy westchnęła. - Oczywiście. A gdzie indziej miałabym być? W Paryżu? Mediolanie? Może w środku jakiejś wielkiej wojny? Dlaczego miałabym tam być, skoro mogę robić zdjęcia olbrzymich facetów, balansujących na wąskich łyżwach i szarżujących wkoło po lodowisku, którzy gonią za małym czarnym krążkiem? Ponieważ to jest fascynujące.
~ 22 ~ - Więc praca dobrze idzie? – zapytał Vic z poważną miną. Livy uśmiechnął się złośliwie. Łajdak. - Na razie. Livy wsiadła do taksówki obok Toni i zatrzasnęła drzwi. - Hm – odezwała się Toni. - Co? - Nic. - Wytłumacz mi, w jakim punkcie naszej przyjaźni jest powiedziane, że kiedykolwiek wyraziłam posiadanie jakiejkolwiek tolerancji na dziewczyny, które bawią w tę szczególną grę? - Dobra – odparła Toni. – Po prostu zauważyłam, że Vic patrzył na ciebie, dopóki nie wsiadłaś do taksówki. - Tak? - Jego przyjaciel był zajęty wpatrywaniem się w cheerleaderki drużyny piłkarskiej albo tancerki, albo kimkolwiek one tam były, które akurat przechodziły obok nich. Ale Vic patrzył na ciebie. - I? Do czego zmierzasz? Toni wzruszyła ramionami i wyjrzała przez okno. - Tylko mówię. - Jeszcze raz – Livy czuła potrzebę wyjaśnienia tego – mam małą tolerancję na ten rodzaj dziewczyn. *** - Źle się czuję – powiedział Vic do Shena, gdy szli w stronę samochodu, który zostawił na długoterminowym parkingu na lotnisku, kiedy wróci do miasta. - Z czym?
~ 23 ~ - Livy. Nie miałem pojęcia, że jej tata umarł. - Nie wyglądało, żeby byli blisko ze sobą. - To co? On wciąż jest jej ojcem. - Nie wszyscy są tak blisko związani ze swoją rodziną jak ty. - Co to ma znaczyć? - To znaczy, że ty i ja jesteśmy blisko z naszymi rodzinami. Mój ojciec umiera? Siedziałbym sam w moim domu przez kilka tygodni, szlochając i jedząc łodygi bambusowe ku czci jego pamięci. Ale nie każdy zareagowałby na śmierć w taki sposób jak ja. - Jednak... czuję, że powinienem coś zrobić. - Na przykład co? - Nie wiem. Miałem nadzieję, że ty masz jakieś pomysły. - Wiesz, co pomaga mi mieć świetne pomysły? Vic westchnął. - Darmowy obiad? - W steakhouse, w którym nie boją się dodać surowego bambusa do menu. - Chcesz, żebym zapłacił za nas, bo chcesz iść do Van Holtz Steak House? – Ta prowadzona przez zmiennych placówka, obsługująca wszystkie gatunki i rasy, była jedyną restauracją, jaką Vic znał, oferującą surowego bambusa, jako przystawkę. Shen podniósł i opuścił swoje ręce zanim wykopał kolejną krótką łodygę bambusa z paczki, którą miał schowaną w kieszeń dżinsowej kurtki. - Chcesz pomysłów, prawda? Moje pomysły nie są za darmo. *** Livy weszła do swojego mieszkania, zostawiając torbę przy drzwiach. Nawet nie włączyła światła. Niewiele było do oglądania. Jakieś gówniane meble, które kupiła na
~ 24 ~ wyprzedaży. Telewizor, który włączała, gdy była w domu, żeby grał w tle. I sterta książek. Lubiła czytać. Coś, czym jej rodzice się zachwycali, gdy miała tylko trzy lata, a co stało się mniej fajne, kiedy bardziej wolała spędzać czas na czytaniu niż braniu udziału w rodzinnych zabawach i informacyjnych zajęciach na temat Jak wyciągać portfele z tylnych kieszeni bez zostania złapanym, organizowanych co kilka tygodni dla najmłodszych dzieci. Ale rzeczywistości mieszkania Livy nie można było uniknąć. Było tak urządzone, żeby można było z łatwością je porzucić na pierwszą oznakę kłopotów. I miała to miejsce tylko dlatego, że Toni wciąż nalegała, Musisz mieć swoje własne miejsce. Musisz żyć tak jak normalna osoba. Najwyraźniej Toni nie pomyślała o serii bezpiecznych domów pozakładanych na całym świecie przez rodzinę Livy, by żyć jak normalna osoba. Więc Livy utopiła pieniądze w tej jednej sypialni, która tak naprawdę nie miała łóżka. Rzadkimi czasy zostawała tutaj, spała na kanapie, a sypialni używała, jako biura. I jak tylko Livy weszła do tego szczególnego pokoju, musiała wyjść jeszcze raz. Rzeczywistość była taka, że pomimo tego, iż Livy zajmowała się fotografią, to nie tworzyła żadnej prawdziwej sztuki. Nie wiedziała, kiedy to się stało. Kiedy to źródło ciągłego tworzenia wyschło. Ta inwencja twórcza była z nią odkąd miała sześć lat, bo wtedy to zaczęła bawić się aparatem, który jej ojciec przyniósł do domu z małego jednonocnego włamania, gdy potrzebował trochę dodatkowej gotówki. W środku był film i kiedy zużyła go całego, naciskała na ojca, by oddał kliszę do wywołania. Nawet jej rodzice byli wstrząśnięci jak dobre były niektóre z jej zdjęć. I ani jedno nie było zwykłym rodzinnym zdjęciem ani obrazem kwiatu. O, nie. Zdjęcia przedstawiały obrazy jakiegoś bezdomnego w śródmieściu, nastoletnie dzieciaki palące trawkę i pełnokrwistego niedźwiedzia wałęsającego się po mieście. To naprawdę przeraziło jej matkę, gdyż z fotek wynikało, że Livy spędziła ten czas na kolanach niedźwiedzia, i jej rodzice w końcu zdali sobie sprawę, że ich sześcioletnia córka wałęsa się po mieście sama, gdy ich nie było w domu, gdy pracowali nad następnym skokiem, czy też kłócili o coś śmiesznego. Oczywiście ich próby powstrzymania ich córki przed włóczeniem się trwały około... tygodnia, dopóki nie nadszedł ich następny skok. Wtedy Livy, mając wolna rękę, mogła ruszyć ścieżką fotografiki. Przeczytała każdą książkę, jaką mogła dostać w swoje ręce. Od ściśle technicznych po duże wydania albumowe takich artystów jak Ansel Adams czy Dorothea Lange. Przestudiowała wszystkie kolorowe magazyny, w tym te z modą, by nauczyć się jak zrozumieć oświetlenie i cień. Gdy była starsza, kupiła stare aparaty i
~ 25 ~ fotograficzne wyposażenie, rozebrała je, a następnie uczyła się jak złożyć je ponownie razem, by poznać wyposażenie wewnątrz i z zewnątrz. Szczerze, tak daleko jak Livy pamiętała, nigdy nie rozstawała się ze swoim aparatem. Obojętnie czy wisiał jej na szyi, zwieszał się z ramienia, czy był w szybkim zasięgu wewnątrz jej torby, Livy zawsze miała go przy sobie, ponieważ nigdy nie wiedziała, kiedy jakiś widok zwrócić na siebie jej uwagę. Ale przez ostatni rok... to nie był przypadek. Miała przy sobie aparat, ale zauważyła, że używa go coraz mniej. Dopóki ostatecznie nie zostanie wepchnięty na dno jej plecaka wraz ze szminką, której nigdy nie użyła i gumą, o której zapomniała, że tam jest. Czego jednak ludzie nie rozumieli, to utrata chęci, utrata zainteresowania fotografiką i sztuką, a to raniło Livy. Fizycznie. Prosto w pierś. I zmuszanie się do wymyślania czegoś interesującego w swojej codziennej pracy w Sports Center bolało tak samo. To było jak wyrywanie zęba bez znieczulenia. Każde zdjęcie, jakie robiła, było jak tortura. Jednak nie wiedziała dlaczego. Zajmowała się normalną fotografiką przez wiele lat, by płacić rachunki. Była asystentką – czasami ta niewdzięczna robota zależała od tego, dla kogo pracowałeś – garderobianej na zdjęciach do mody. Pracowała w studiu portretowym w centrum handlowym, co wiązało się z kontaktami z irytującymi rodzinami. Wykonała każde niewdzięczne niezbędne zadanie, ponieważ to była fotografia, a każde dodatkowe zajęcie, jakie dostawała, prowadziło do doskonalenia jej sztuki. Więc, co do diabła się działo? Dlaczego teraz to była dla niej taka walka? Livy nie wiedziała. To, co wiedziała to, że ma wystawę w galerii za kilka tygodni i absolutnie nic nowego. Nadal zapewniała kustosza, że będzie miała coś nowego. Coś nowego, przekonującego i zdumiewającego. Ale kłamała na potęgę. Nic nie miała. Absolutnie nic. Livy wróciła się do salonu i usiadła na krawędzi kanapy. Byli tacy artyści, którzy wykorzystywali ból straty – jak utrata ojca – by naprawdę odkryć potężne demony, które ich nawiedzały. Livy, jednak, podniosła pilota od telewizora i go włączyła. Gdy wyciągnęła się na kanapie, zadrgała jej komórka. Sięgnęła i wyciągnęła go z tylnej kieszeni. To był Vic.