galochbasik

  • Dokumenty1 460
  • Odsłony624 618
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów2.1 GB
  • Ilość pobrań405 831

Cantrell Kat - Siła pożądania

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :843.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Cantrell Kat - Siła pożądania.pdf

galochbasik EBooki ROMANSE I EROTYKI HARLEQUIN-TO TYLKO MIŁOŚĆ
Użytkownik galochbasik wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 1,188 osób, 710 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 116 stron)

Kat Cantrell Siła pożądania Tłumaczenie: Agnieszka Nowakowska

ROZDZIAŁ PIERWSZY Mimo że Desmond Pierce nigdy w cuda nie wierzył, to gdy we wtorek o wpół do ósmej wieczorem zobaczył w szpitalu swego syna, poczuł, że stał się cud. Na widok przyniesionego przez pielęgniarkę kwilącego nowo- rodka zaparło mu dech i poczuł dławiące w gardle łzy wzrusze- nia, radości i uniesienia. Mam syna, pomyślał upojony. Czyli wygląda na to, że szczę- ście naprawdę można sobie kupić… Ponieważ dziecko płakało w niebogłosy, a jego buzię wykrzy- wiał grymas bólu, jak gdyby pielęgniarka kłuła go szpilką, Desa natychmiast ogarnęło też przerażenie zmieszane z rozpaczą. Czegoś tak dojmującego nie doświadczył jeszcze nigdy i miał ochotę wyrwać synka z rąk tej kobiety. Czy taki wszechogarniający zachwyt połączony ze straszli- wym lękiem odczuwają wszyscy rodzice? Czy też może on, jako samotny ojciec, którego syn będzie pozbawiony matki, przeży- wa spotkanie z dzieckiem silniej niż inni? − Jak się pan czuje, panie Pierce? – pielęgniarka spytała z sympatią. − Pluję sobie w brodę, że przekazałem na rzecz waszego szpi- tala zbyt hojną donację – zbył ją w odpowiedzi żarcikiem, by w tej samej sekundzie ugryźć się w język, łapiąc się na tym, że leżący w jego naturze sarkazm dziś jest absolutnie niestosowny. – Dlaczego moje dziecko płacze? – spytał. To pytanie było bardziej na miejscu. Zresztą takie kwestie ca- łymi miesiącami ćwiczył przed lustrem. Przez ostatnie czterdzieści tygodni dziecko wydawało mu się nierealnym marzeniem albo też raczej bał się uwierzyć, że tym razem ciąża skończy się inaczej niż ciąża Lacey, dziewczyny, z którą był wcześniej w związku. Gdy ujrzał teraz swojego synka, w jego oczach świat nabrał

kolorów. Desmond uznał, że w żadnym razie nie pozwoli, by jego dziecko cierpiało. Przed krzywdą uchroni je za wszelką cenę. − Płacze, bo jest głodny – oświadczyła pielęgniarka. – Ma pan ochotę go nakarmić? Nie był w stanie wydusić słowa, więc tylko skinął głową i po- zwolił się zaprowadzić do pokoju, którego ściany zdobiły niezli- czone obrazki pluszaków, z bujanym fotelem w kącie i umywal- ką, przy której stały na półce plastikowe butelki. Kwestię karmienia butelką oraz wszelkie inne sprawy związa- ne z rodzicielstwem Desmond zbadał i przeanalizował gruntow- nie, naczytał się poważnych podręczników dotyczących nie- mowląt oraz porad na stronach internetowych. Całą tę wiedzę opanował bez trudu, bo koniec końców mógł się poszczycić dwoma doktoratami z Harvardu. I wierzył też głęboko, że z czymś takim, jak podanie niemow- lęciu smoczka do buzi, łatwo sobie poradzi. − A więc do dzieła, tatusiu. – Uśmiechnięta pielęgniarka ostrożnie podała mu dziecko. – To ważne, żeby pan jak najczę- ściej nosił go na rękach i przytulał. Gdy spojrzał na pomarszczoną twarzyczkę, odniósł wrażenie, że zatrzymał się cały świat. Wydawało mu się, że jego synek waży tyle co nic, że jest lżej- szy niż piórko. Patrząc na niego w zachwycie, dostrzegł, że chłopczyk ma ciemne oczy. I wystające spod wełnianej czapecz- ki ciemne włosy. Conner Clark Pierce. Jego syn. Zrobi, co w jego mocy, by przychylić mu nieba. Dać mu wszystko. Zapewni mu prywatnych nauczycieli, pokaże pirami- dy w Gizie, wyprawi się z nim na Machu Picchu. Syn pójdzie w jego ślady i podobnie jak ojciec zostanie genial- nym wynalazcą. Niczego mu nie zabraknie, choć będzie się cho- wać bez matki. Gdy pielęgniarka poprawiła dziecku czepek, a ono znów za- płakało rozdzierająco, Desmond zaczął się obawiać, że pęknie mu serce. − Zaraz przygotuję butelkę – usłyszał uspokajającą wiado-

mość, po czym pielęgniarka odmierzyła modyfikowane mleko. Chociaż Des zawsze współczuł głęboko innym ludziom, gdy patrzył na ich ból, cierpienie jego dziecka, tego małego czło- wieczka, który odziedziczył po nim geny, było wręcz nie do znie- sienia. Miał wrażenie, że sekundy ciągnęły się w nieskończoność, za- nim wreszcie pielęgniarka wręczyła mu butelkę, i on tak, jak to widział na niezliczonych filmach edukacyjnych, odchylił synko- wi dolną wargę, by podsunąć mu smoczek do ust. Okazało się jednak, że mimo kilkunastu prób podejmowanych cierpliwie przez ojca, chłopczyk nie chciał ssać. − Dlaczego on odmawia? – spytał zaniepokojony. − Nie wiem – odparła pielęgniarka, której najwyraźniej udzie- lił się jego niepokój. – Bywa, że dzieci rozdzielone z matkami mają trudności z przyzwyczajeniem się do smoczka. Dlatego spróbujemy podać mu mleko wkraplaczem. Ta metoda faktycznie odniosła skutek. Przez pięć minut Con- ner przełykał pokarm, ale potem zaczął się krztusić i go wyplu- wać. Des próbował go karmić jeszcze przez pół godziny. Na próżno. − Wygląda na to, że pański synek jest najprawdopodobniej uczulony na mleko modyfikowane – stwierdziła w końcu pielę- gniarka. − Ma alergię? Co to oznacza? – dopytywał się Desmond, po- cierając zarośnięty podbródek. Powinien był się ogolić, ale jak zawsze zapomniał. Czasami pani Elliot, która prowadziła mu dom, przypominała mu o tym, ale ostatnio nie miała okazji go widzieć, bo przygotowywał się do dzisiejszego wielkiego dnia zamknięty w swoim laborato- rium, a tam nie należało mu przeszkadzać. Te przygotowania na nic się jednak nie zdały, skoro nie prze- widział, że jego dziecko może być uczulone na sztuczny po- karm. – Będzie głodować? – dodał przerażony. − Nie, nie dopuścimy do tego. W tym przypadku sprawę roz- wiązałoby karmienie piersią, ale o ile wiem, z tej opcji trzeba będzie zrezygnować, bo pan sobie nie życzył, żeby matka…

− W tej sytuacji rezygnuję z tego zastrzeżenia – przerwał pie- lęgniarce. − Dziecko musi przecież jeść. − Wobec tego spróbujmy je przystawić do piersi. Wprawdzie zwykle mamy do czynienia z przypadkami, kiedy to matka ma problemy z pokarmem i musimy wspomagać karmienie sztucz- nym mlekiem… − Czy ona wciąż jest na oddziale? – znów niecierpliwie wszedł w słowo. Chociaż zgodnie z umową, jaką zawarł z matką surogatką swego syna, miał jej nigdy osobiście nie spotkać, to teraz, dla dobra dziecka, postanowił złamać tę klauzulę. − Tak, oczywiście. Po porodzie kobiety zostają u nas zwykle… − Proszę natychmiast mnie do niej zaprowadzić. Proszę – po- wtórzył z naciskiem, czując, że będzie lepiej, jeśli podaruje so- bie słowo „natychmiast”. − Dobrze. Ale muszę pana uprzedzić, że matka może odmó- wić karmienia piersią. − Ja jej to wyperswaduję – oświadczył, podnosząc się z dziec- kiem na rękach z fotela. Jego kontrakt z surogatką przewidywał, że ze względów me- dycznych warunki ich umowy mogą ulec zmianie. Poza tym McKenna Moore, formalnie rzecz biorąc, była jego żoną, mimo że ślub zawarli per procura, czyli za pośrednictwem jego pełno- mocnika. W świetle prawa stanowili jednak małżeństwo, a fakt ten, Desmond na to liczył, powinien mu sprzyjać. Miał nadzieję, że skoro Conner musi jeść, będzie w stanie przekonać jego matkę do karmienia piersią. Mówiąc szczerze, celowo zawarł z nią kontrakt, który wyklu- czał jej kontakty z dzieckiem, bo chciał sobie zagwarantować wobec niego pełnię praw rodzicielskich. Teraz jednak, a był co do tego absolutnie przekonany, dla dobra syna musi z tych ob- warowań zrezygnować. − Proszę chwilę poczekać – powiedziała mu pielęgniarka przed drzwiami do pokoju, w którym leżała McKenna. – Dowiem się, czy pani Moore zechce nas przyjąć. Desmond w milczeniu skinął głową. Niesiony na rękach Con- ner na szczęście przestał płakać.

− Nie rozumiem – dobiegł go z pokoju kobiecy głos. – Czego on oczekuje? Chłopczyk poruszył się w jego ramionach, co sprawiło, że De- smond nabrał animuszu. Nie czekając na pozwolenie, popchnął nogą niezamknięte drzwi, by wbrew własnemu wcześniejszemu postanowieniu i klauzulom kontraktu stanąć oko w oko z kobietą, która urodzi- ła mu dziecko. Gdy leżąca w łóżku ciemnowłosa postać uniosła głowę, spoj- rzała na niego i spotkali się wzrokiem, zamarł. Był porażony podobnie jak w chwili, w której zobaczył swoje- go syna. Ich syna. Ta kobieta była matką jego dziecka, a w świetle prawa jego żoną. Jej delikatne i piękne rysy wywarły na nim takie wrażenie, że nie był w stanie ani wypowiedzieć słowa, ani nawet pozbierać własnych myśli. Jak na człowieka mającego iloraz inteligencji geniusza, takie zagubienie było czymś absolutnie niebywałym. Zdumiewające było także to, że nagle uświadomił sobie swój niewybaczalny błąd. Sam się bowiem domagał, by w kontrakcie znalazła się klauzula uniemożliwiająca ich wzajemne kontakty osobiste. Na widok McKenny Moore nie mógł odżałować, że nie poznał jej wcześniej. Że nie próbował jej spotkać, że zaprzepaścił tę szansę i że nie uczynił tej kobiety matką jego dziecka w sposób bardziej konwencjonalny. Jak to się do cholery stało, że jego żona w okamgnieniu tak niezwykle go zauroczyła? Ale co się stało, to się nie odstanie. Trudno. Nie chciał jej po- znać, bo wolał zapobiec kłopotom. Unikał bowiem związków, które innym ludziom wydają się łatwe oraz naturalne, i dlatego zaszył się w swym domu twierdzy w oregońskiej głuszy, z które- go do Astorii, najbliższego miasta, było daleko. Desmond zawsze był odludkiem, a to, że studia wyższe rozpo- czął w wieku piętnastu lat, nie ułatwiło mu kontaktów towarzy- skich na uniwersytecie. Prawdziwych przyjaciół nie przysparzał mu także fakt, że jako genialny wynalazca został miliarderem.

Gdyby próbował nawiązać z McKenną Moore normalną rela- cję, ten związek, podobnie jak jego związek z Lacey, czekałaby klęska. Tak sądził i tego się bał. Dla kogoś takiego jak on, dla człowieka o jego usposobieniu, jedynym sposobem, by przełamać osamotnienie, było dziecko. Jego potomek miał mu zastąpić rodzinę oraz zaspokoić jego po- trzebę miłości. No i nowo narodzony syn należał do niego. Desmond chciał dla niego jak najlepiej i pragnął samodzielnie, bez udziału osób trzecich decydować o jego losie. W tej grze nie było miejsca dla żony i matki jego dziecka. Dlatego właśnie zapłacił prawnikom ponad milion dolarów, by intercyza małżeńska z matką surogatką gwarantowała im roz- dzielność majątkową. Dzięki zawartemu z nią per procura mał- żeństwu mieli uniknąć kłopotów prawnych, bo zrzeczenie się praw do dziecka w zamian za korzyść majątkową można inter- pretować jako jego sprzedaż, a to w Ameryce jest nielegalne. Dlatego też prawnicy przygotowali jemu i McKennie papiery rozwodowe, na mocy których ona rezygnowała z praw rodziciel- skich, a on otrzymywał ich pełnię. Dla uprawomocnienia rozwo- du wystarczał jego podpis. Po urodzeniu dziecka i zainkasowaniu należnych jej pieniędzy matka miała zniknąć z ich życia, a Desmond wyobrażał sobie, że to wszystko pozwoli mu zapełnić pustkę po utraconym wcze- śniej dziecku, czy też raczej po dziecku, którego jego partnerka Lacey postanowiła nie urodzić. Po tamtym traumatycznym przeżyciu postanowił, że już nigdy nie dopuści, by kobieta mogła decydować, czy jego dziecko przyjdzie na świat. Nie chciał też sobie pozwalać na uczucie wobec kobiety, bo wiedział, że dla niego to może być zgubne. Kontrakt z surogatką rozwiązywał sprawę. Kiedyś, w przy- szłości, jego syn to zrozumie. − Pani Moore – wykrztusił w końcu – mamy problem. Nasz syn potrzebuje pani. Desmond Pierce przyszedł do szpitalnego pokoju McKenny. Z płaczącym dzieckiem na rękach.

Jej dzieckiem. Dzieckiem, o którym po bardzo ciężkim porodzie ze wszyst- kich sił próbowała zapomnieć. Dzieckiem, które oddała. Straszliwie obolała i osłabiona, marzyła teraz o kodeinie i dłu- gim, głębokim śnie. Mięśnie odmawiały jej posłuszeństwa, nie była w stanie unieść ręki, żeby dotknąć synka. Miała już go nie oglądać. Mimo że chciała się z nim pożegnać, kontrakt to wykluczył i nie dostała tej szansy. Personel szpitalny pilnował, by ta klauzula została wypełniona. Był wobec młodej matki bezwzględny. Ale oni nie pojmowali, czym jest poświęcenie. Nie mieli poję- cia, jak matka cierpi z powodu bezpowrotnej utraty synka. Przez krótką chwilę sądziła, że jego ojciec odgadł jej pragnie- nie i dlatego go przyniósł. Gdy spotkali się wzrokiem, odniosła wrażenie, że dostrzegł jej ból. Wydawało jej się, że wyraz jego oczu niemal mówił: przeszedłem, aby to wszystko naprawić. Okazało się jednak, że pan Pierce odwiedził ją z dzieckiem z innego powodu, toteż ich przyjście na nowo otworzyło ranę w jej sercu. Powinni ją zostawić w spokoju. Natychmiast stąd wyjść. Wyjść, zanim wybuchnie płaczem. − On nie jest moim synem – powiedziała, z trudem wydoby- wając z siebie głos. Nie powinna tak mówić. To zdanie – prawdziwe i zarazem okrutne – dla niej było tak rozdzierające, jak płacz niemowlęcia. To był jej syn. Dziecko, z którego zrezygnowała. Zrobiła tak, bo pragnęła żyć po swojemu, a nie tak, jak by chcieli jej rodzi- ce, którzy nieustannie jej powtarzali: musisz sobie znaleźć męża, musisz mieć dużo dzieci, nie ma większej radości niż dzieci. Ale ona nie chciała matkować. Chciała zostać lekarzem, by nieść pomoc cierpiącym, choć jej rodzice i wspólnota, w której się wychowała, byli przeciwnikami konwencjonalnej medycyny. McKenna na próżno usiłowała ich przekonać, by zamiast do homeopatów zwrócili się do lekarzy, kiedy jej dziadek chorował

na raka. Po jego śmierci utwierdziła się w swym pragnieniu stu- diowania medycyny. Desmond Pierce marzył o dziecku, ona mogła mu je dać, nie poddając się zarazem presji rodziców. Rodząc mu dziecko jako surogatka, w swoim przekonaniu postąpiła szlachetnie, robiąc coś, co miało sens. Tak przynajmniej powtarzała sobie od godziny i niemal w to uwierzyła – tyle że gdy Desmond z płaczącym dzieckiem na rę- kach wkroczył do jej pokoju, jej wiara legła w gruzach. Spojrzał na nią tak dziwnie, że miała mu ochotę powiedzieć: „Czego ty chcesz ode mnie, człowieku?”. Choć nigdy się nie poznali, natychmiast odgadła, że to jest Desmond Pierce, mimo że wyglądał inaczej niż na zdjęciach w internecie. Rzecz jasna, że je oglądała, bo człowiek mający tak ściśle i jasno określoną koncepcję co do ich kontraktu i go- towy ją poślubić, nie widząc jej na oczy, budził jej ciekawość. To, że był wysoki, ciemnowłosy i przystojny, jej nie zaskoczy- ło. Natomiast od pierwszego wejrzenia zastanowiła ją bijąca od niego jakaś desperacja, a może pryncypializm czy surowość, którą podkreślał jego kilkudniowy zarost. Desmond Pierce był idealnym kandydatem na ojca, inaczej nie zgodziłaby się urodzić mu dziecka. Ale zawierając z nim umowę, nie zdawała sobie sprawy, że wygląda na mężczyznę z marzeń. Na ideał mężczyzny, i kropka. A z dzieckiem w ramionach jest najprzystojniejszym facetem na ziemi. I wtedy uzmysłowiła sobie, że jest jej mężem. Człowiekiem, którego poślubiła, choć nigdy miała nie zobaczyć. − Dziecko nie toleruje mleka modyfikowanego. Proszę, żeby pani podjęła próbę nakarmienia go piersią. − Co takiego? − Ono jest uczulone na sztuczny pokarm, więc potrzebuje pani mleka – powiedział, podchodząc do jej łóżka. − W tej jed- nej sprawie nie jestem w stanie pani zastąpić. Popatrzyła na pomarszczoną buzię synka, ale nie wyciągnęła rąk w obawie, że jej zranione serce rozkrwawi się jeszcze bar- dziej. To by przerosło jej siły, większej rozpaczy nie zdołałaby

udźwignąć. Niemowlak jej potrzebował, była jedynym człowiekiem, który mógł mu pomóc. Ale karmienie piersią nieuchronnie oznaczało- by zadzierzgnięcie bliskiej więzi z dzieckiem, z którym przecież będzie musiała się rozstać. Dlaczego Desmond Pierce śmiał do niej przyjść w najtrudniej- szym, najbardziej rozdzierającym momencie jej życia? Ona wywiązała się z umowy. Urodziła dziecko, zdrowe i gotowe do życia z ojcem miliarde- rem, który o nim marzył tak bardzo, że nie zawahał się przed wynajęciem matki surogatki. Czego więc jeszcze Desmond Pierce oczekuje od niej? Chce, by bardziej cierpiała? By po odebraniu jej syna nie mogła dojść do siebie? − Nie jestem w stanie spełnić tej prośby – wyszeptała, choć jej piersi domagały się czegoś zupełnie innego. Gdy tylko do jej pokoju przyniesiono płaczącego noworodka, poczuła, że nabrzmiewają, twardnieją, robią się ciężkie od po- karmu. Ale to była czysta fizjologia, jej mleko będzie musiało się zmarnować i laktacja wkrótce ustanie. Wiedziała o tym i była na to przygotowana. − Martwi się pani o figurę? – spytał ze ściągniętymi brwiami. To kretyńskie pytanie niemal ją rozbawiło. − Jasne, że się martwię, bo w przyszłym tygodniu biorę udział w konkursie piękności i muszę dobrze się prezentować w bikini. − To był sarkazm, prawda? – powiedział trochę zbity z tropu. Fakt, że musiał się dopytać, dziwnie ją rozczulił, ale zanim zdążyła mu odpowiedzieć, położył jej dziecko na brzuchu. Gdy odruchowo, wbrew własnej woli, przytuliła syna, nie było już jej stać na odmowę. On na pewno był tego świadomy i na pewno zdawała sobie z tego sprawę stojąca w drzwiach pielęgniarka. Choć nie powinna tego robić, przytuliła niemowlę i natych- miast poczuła zalewającą ją falę miłości. Jej szybko bijące serce przepełniło poczucie obowiązku wobec dziecka. Mój syn. Wciąż płakał, kładąc główkę na jej piersi. Jego potrzeba była

oczywista, lecz zaskoczyła ją siła własnego pragnienia, by tę potrzebę spełnić. − Nasza umowa o prawach rodzicielskich zawiera klauzulę odnośnie do medycznych potrzeb dziecka, na mocy której do osiągnięcia przez nie pełnoletności jest pani zobowiązana, jeśli to konieczne ze względów zdrowotnych, udzielić mu pomocy – wyjaśnił Desmond Pierce. − Wiem o tym, ale byłam przekonana, że ta klauzula odnosi się do takich sytuacji jak na przykład przeszczep nerki, i że kar- mienia piersią nie dotyczy – McKenna wyrzuciła z siebie. Nie, na to nie wolno jej się zgodzić, próbowała jeszcze sobie powiedzieć. Jeśli skapituluje, jej późniejsze rozstanie z synkiem będzie znacznie trudniejsze. Desmond nie ma prawa jej o to prosić. Ona zgodnie z planem wróci do Portland i będzie studiować medycynę. Zostanie leka- rzem, o czym marzyła od lat, i będzie nieść pomoc ludziom. − Niewykluczone zresztą, że mój syn będzie kiedyś potrzebo- wał nerki od spokrewnionej osoby – odparł jego ojciec. Czy on nie zdaje sobie sprawy z jej wewnętrznego rozdarcia? Czy nie widzi, że przysparza jej katuszy? Jest zblazowanym miliarderem, który nabrał poczucia, że cały świat leży u jego stóp, a każda jego zachcianka musi być speł- niona. − Chyba pan się domyśla, że karmienie piersią to nie jest czynność jednorazowa? Że trzeba ją powtarzać kilka razy na dobę? McKenna, wychowana w małej, zwartej i żyjącej z dala od świata społeczności, obserwowała karmiące matki, które dzień i noc, przez dwadzieścia cztery godziny, zajmowały się swoimi dziećmi. Tymczasem ten świeżo upieczony ojciec najwyraźniej myśli, że wystarczy niemowlę przystawić do piersi i problem zostanie rozwiązany. − Tak, wiem o tym, ale przyrzekam, że kiedy znajdziemy inny sposób, żeby karmić dziecko, będzie pani mogła z tego zrezy- gnować. Jednak do tego czasu, na mocy naszej umowy, ze względów medycznych jest pani zobowiązana zaspokoić jego

potrzeby. Dla dobra mojego dziecka gotów jestem na wszystko. On się nie obędzie bez pani pomocy. Przynajmniej przez trzy miesiące. Dostanie pani u mnie w domu wygodny pokój i będzie pani mogła używać odciągacza. Czy oczekuje pani dodatkowej zapłaty? Bo jeśli tak, to proszę podać jej wysokość. Czy on zapomniał o instynkcie macierzyńskim? Czy myśli, że miłością i więzią z dzieckiem można igrać bez- karnie, przeliczając je na pieniądze? − Nie chcę żadnej dodatkowej zapłaty! Oczekuję tylko… − Myśląc gorączkowo, zawiesiła głos. Pragnęła, żeby on wywiązał się z zawartej umowy. Miał się z nią rozwieść, płacąc jej ustaloną wcześniej kwotę, którą za- mierzała przeznaczyć na sfinansowanie studiów medycznych. Dzięki niej, dzięki temu, że wypełniła swoje zadanie i jako suro- gatka urodziła mu dziecko, on może stworzyć sobie wymarzoną rodzinę. I chociaż to może brzmieć bezdusznie, na tym polega zawarty przez nich układ. Nie da się studiować medycyny i być jednocześnie matką. Jedno wyklucza drugie, bo zarówno te trudne studia, jak i mat- kowanie wymagają poświęcenia się bez reszty. Przed laty wy- brała sobie przyszłą drogę życiową. Wykonywanie zawodu leka- rza traktowała jako misję, mimo że matka zarzucała jej egoizm, bo McKenna, nie zważając na odczucia rodziców, odrzuciła przekazywane jej w domu nauki o naturalnych metodach uzdra- wiania. Teraz otrzymała szansę, by udowodnić, że stać ją na wielko- duszność. Przez trzy miesiące może zapewniać dziecku własny pokarm, a kiedy chłopiec wyrośnie z uczulenia na modyfikowa- ne mleko, pojedzie do Portland, by rozpocząć studia w seme- strze wiosennym. Skoro i tak z powodu ciąży odłożyła je o rok, to dodatkowe trzy miesiące opóźnienia nie będą miały większego znaczenia. McKenna postanowiła przebyć ciążę nie tylko, by zdobyć nie- zbędne środki na studia, ale też po to, by dzięki własnemu do- świadczeniu nabrać większej empatii dla swoich przyszłych cię- żarnych pacjentek.

A skoro taki miała cel, to karmienie piersią też może służyć lepszemu zrozumieniu leczonych kobiet. Jeżeli dziecko miałoby trudności ze ssaniem, podobnie jak wiele młodych matek mo- głaby używać odciągacza. Dla jego dobra powinna pogodzić się z tym, że powtórne rozstanie z synkiem będzie jeszcze bardziej bolesne i trudne… Zerknąwszy na Desmonda, który patrzył na nich, na nią i na dziecko, z jakimś trudnym do określenia wyrazem twarzy, po- wiedziała: − Nakarmię go, ale chcę, żeby pana przy tym nie było. − Błagam, proszę mi pozwolić zostać. To mój syn. No pięknie, pomyślała, to już graniczy z bezczelnością, więc trzeba utrzeć mu nosa. Zgodzi się na to, ale na jej warunkach. − Chcę mieć pewność, że robię to jak trzeba, więc proszę wyjść i sprowadzić tu pielęgniarkę. Posłuchał jej potulnie, nie próbując nawet namawiać, by w tym celu po prostu nacisnęła guzik. McKenna dostała tym samym upragnioną chwilę sam na sam z dzieckiem. Szpitalna koszula miała na piersiach przykryte klapkami otwory przeznaczone do karmienia, więc przystawie- nie noworodka nie sprawiło jej trudu. Miał zamknięte oczy, ale szybko chwycił ustami brodawkę i zaczął ssać. Z zachwytem i fascynacją wpatrywała się w swojego synka, który przyjmował pierwszy na tym świecie posiłek. Nie miała wątpliwości, że postąpiła właściwie. W końcu jakiś cichy odgłos zmusił ją do uniesienia głowy. Desmond, który wrócił z pielęgniarką, spoglądał na nią w mil- czeniu. Zaskoczyło ją wzruszenie, jakie dostrzegła w jego wzro- ku. − Idzie wam znakomicie – stwierdziła siostra z uśmiechem. – Za parę minut może go pani przystawić do drugiej piersi. Mam przy tym zostać? − Dziękuję, ale chyba nie ma potrzeby. Kobiety robiły to od wieków, a w jej wiejskiej wspólnocie żad- na nie wstydziła się karmić publicznie. McKenny też to nie krę-

powało, dla niej to była najbardziej naturalna czynność pod słońcem. A jednak chciała ją zacząć bez świadków i dlatego uciekła się do pretekstu, by pozbyć się na chwilę Desmonda. Teraz, po wyjściu pielęgniarki, gdy dziecko spokojnie ssało, obecność ojca ciążyła jej, lecz zarazem ją fascynowała. Był tak skupiony i pełen powagi, że kiedy na niego zerkała, wyraz jego twarzy niemal ją bawił. Ponieważ jednak cała ta sytuacja nie skłaniała do śmiechu, próbowała skupić wzrok na dziecku. − Proponuję, żebyśmy przeszli na ty – wreszcie przerwała ci- szę. − Jak mu dałeś na imię? − Conner. A na drugie Clark, po twoim ojcu. Ta wiadomość prawie ją poraziła. A więc jednak Desmond chciał jakoś upamiętnić swemu synowi jego genealogię po mat- ce. Gdyby wszystko potoczyło się zgodnie z planem, ona nigdy by Desmonda nie spotkała i nawet nie dowiedziałaby się, jak ma na imię jej dziecko. Na mocy zawartej przez nich umowy nie wolno jej było przecież kontaktować się z żadnym z nich. Ale teraz ze względu na dobro chłopca wszystko miało stanąć na głowie. Desmond Pierce był formalnie jej mężem, a ona zgo- dziła się zamieszkać pod jego dachem. Gdy przemknęło jej przez myśl, że on może od niej oczekiwać spełniania obowiązków małżeńskich, poczuła skurcz żołądka. Miły skurcz. Rany boskie, jej małżonek najwyraźniej ją zauro- czył! Opamiętaj się! – powtarzała sobie, próbując przywołać się do porządku. Skoro ma u niego zamieszkać, on często ją będzie widywał przy karmieniu, powiedziała sobie, przystawiając Connera do drugiej piersi. Ta naturalna czynność nie może jej krępować, tym bardziej że Desmond zachowywał się tak, jakby tworzyli prawdziwą rodzinę, dając jej poczucie, że jest tu po to, by ją wspierać. − Czy my rzeczywiście spotykamy się pierwszy raz w życiu? – zapytał nagle. − Oczywiście, że tak. Przecież wszystkie sprawy załatwiałeś ze mną przez pełnomocnika. Pan Lively miał chyba ze sto lat i poruszał się tak powoli jak

żółw, któremu podano środki uspokajające. Na każde spotkanie z nim McKenna musiała sobie zarezerwo- wać co najmniej cztery godziny. Za to tego dnia, gdy udali się wspólnie do urzędu stanu cywilnego, by zawrzeć ślub, spędzili razem upojne osiem godzin. McKenna wiedziała, że jej małżeństwo miało być czystą fik- cją. Zawarli je wyłącznie po to, by uniknąć późniejszego docho- dzenia ojcostwa oraz innych problemów prawnych, jakie wiąza- łyby się ze sztucznym zapłodnieniem. Wkrótce po urodzeniu dziecka Desmond miał podpisać przygotowane z góry dokumen- ty rozwodowe i przekazać jej przyrzeczoną kwotę, z której za- mierzała opłacić studia. Nie było niczym niezwykłym, że mężczyźni tak majętni jak Desmond przekazują byłej żonie sowite odszkodowanie i tym sposobem, w ich przypadku, on uwalniał się od podejrzeń, że zapłacił za dziecko, co stanowiłoby czyn niezgodny z prawem. Tak więc McKenna zgodziła się zostać jego żoną, zastrzegając sobie w umowie, że ich małżeństwo pozostanie tylko na papie- rze. Ale teraz, gdy poznała swego małżonka, sytuacja zmieniła się diametralnie, bo McKenna zaczynała się obawiać, że ich znajomość może się przerodzić w coś więcej niż związek zawar- ty jedynie z powodów formalnych… − Bo mam nieodparte odczucie, że już cię kiedyś widziałem – dodał, z niedowierzaniem potrząsając głową, by odpędzić od siebie tę myśl. – Ale dzisiejszy dzień nie szczędził mi wrażeń. − Doprawdy? – odparła z ironią. – Dla mnie też nie był lekki i zaczął się o trzeciej nad ranem. Poród trwał piętnaście godzin. − To normalne? − Nie mam pojęcia. To był mój debiut. − Przepraszam, zabrakło mi wyobraźni. Przyrzekam, że w przyszłości nie pozwolę sobie wobec ciebie na taką bezmyśl- ność. − Czeka nas wspólna przyszłość? − Siłą rzeczy, skoro czasowo zamieszkamy razem. No cóż, to faktycznie nieuniknione. Ale dobrze, że jasno po- stawił sprawę, że to będzie czasowe, bo McKenna nade wszyst- ko chce uniknąć wszelkich uwikłań emocjonalnych.

− To potrwa nie dłużej niż trzy miesiące, prawda? – chciała się jeszcze upewnić. − Zrobimy wszystko, co będzie w naszej mocy, żeby to spro- wadzić do trzech miesięcy – potwierdził skinieniem głowy, ale ona odnosiła wrażenie, że Desmond nie przemyślał tego, że za- proszenie jej do swego domu może nieść pewne konsekwencje. Będą skazani na swoje towarzystwo, z czego chyba nie zda- wał sobie sprawy. Jak to ma wyglądać? Na co konkretnie ona udzieliła zgody? To jednak jest drugorzędne. Najważniejsze, że zaoferował jej trzy miesiące z dzieckiem, uświadomiła sobie z radością. Dla niej to był nieoczekiwany dar. Skorzysta z tej szansy. Conner nie będzie za nią tęsknić, bo jest za mały, by ją zapa- miętać, a ona przekona się na własnej skórze, czym jest in- stynkt macierzyński. I odejdzie, zanim jej więź z synkiem rozwinie się zbyt mocno. Nic jej nie odwiedzie od realizacji planów życiowych. Tak jak zamierzała, pójdzie na medycynę i zostanie lekarką.

ROZDZIAŁ DRUGI Ogromna rezydencja na odludziu, w której Desmond mieszkał od dziesięciu lat, okazała się jednak zbyt ciasna. Gdy McKenna Moore wprowadziła się pod ten dach, jego dom jakby się skurczył. Nigdy go nie dzielił z kobietą. Lacey czasami zostawała tu na noc, ale nigdy nie zatrzymywała się u niego na dłużej. To wła- śnie ona na zawsze zburzyła jego zaufanie do kobiet, pozbywa- jąc się, jak to określiła, „wpadki”. Wprawdzie ciąży nie plano- wali, bo ich związek nie był zbyt poważny, jednak on poniewcza- sie zrozumiał, jak bardzo pragnął dziecka. I po tamtej bolesnej przygodzie, ilekroć spotykał się z kobie- tami, zawsze dbał o to, by to były tylko przelotne znajomości. Ale teraz miał do czynienia z matką swego dziecka, więc takie podejście siłą rzeczy nie wchodziło w rachubę. McKenna wnio- sła do jego domu nie tylko kobiecy upajający zapach swoich lśniących ciemnych włosów, lecz na wszystkim odcisnęła jakiś trwały znak. Czy zdawała sobie sprawę, że zaproszenie jej do domu było z jego strony ogromnym ustępstwem? Pozwolił jej wkroczyć do swego królestwa i przez samą swoją obecność zawłaszczyć całą przestrzeń jego sanktuarium. Zgo- dził się na to wyłącznie dla dobra Connera. W rezultacie zaczął się przed nią chować w swoim laborato- rium na najwyższej kondygnacji. Musiał tam uciekać, bo sam uśmiech McKenny doprowadzał go do erekcji. Podniecało go samo jej spojrzenie. Czuł, że to absurd. Przecież nie była pierwszą kobietą, którą tutaj przyjmował. Widywał się u siebie z pięknymi kobietami, dla których jego majątek był tak kuszący, że były gotowe mu wybaczać wszelkie dziwactwa. Tyle że żadna z nich nie wywoływała w nim takiego pożąda-

nia, jak matka jego dziecka. Próbował więc udawać, że pochłania go praca. Koniec koń- ców wcześniej też na całe dni zamykał się w swojej pracowni, a pani Elliot musiała mu przypominać, że nie da się żyć na na- pojach energetycznych i batonach czekoladowych, które tam trzymał w lodówce. Ale między zamykaniem się w laboratorium, by pracować, a ucieczką jest przecież różnica, Desmond zaś dobrze wiedział, że chowa się przed McKenną. Najwyraźniej nie tylko on miał co do tego jasność, bo gdy po paru tygodniach, kiedy któregoś dnia uniósł głowę znad kon- struowanych właśnie rąk robota i zobaczył stojącą w drzwiach McKennę, dostrzegł malującą się na jej twarzy niepewność. − Jesteś zajęty? – spytała tym swoim niskim zmysłowym gło- sem, który go przyprawiał o dreszcz podniecenia. − Bardzo cię przepraszam – mruknął – ale tak, tu jest moje miejsce pracy. − Wiem – odparła, rozglądając się po pracowni. – Pani Elliot powiedziała mi, gdzie cię odszukać. Powinien ją zbyć, nie powinien się z nią wdawać w rozmowę. Ale nie mógł od McKenny oderwać wzroku. Nie mógł go ode- rwać, ilekroć ją widział w przelocie. Zwłaszcza podczas karmie- nia, kiedy wyglądała najseksowniej. Gdyby wiedział, że jego żona będzie na niego działać tak gwałtownie, nie sprowadziłby jej do domu. Ale ze względu na Connera był przecież w sytuacji bez wyjścia, prawda? Tymczasem jednak, uświadomił sobie, że ukrywanie się przed McKenną, która przypatrywała się wykresom na ścianach i technicznym rysunkom na monitorach jego komputerów, dale- ko go nie zaprowadzi. Jej szczególną uwagę budził stojący na stole ekran, na którym widać było zaprojektowany i zbudowanym przez niego prototyp robota. − Ja tutaj pracuję – powtórzył, nie umiejąc wyjaśnić, jak zro- dzone w jego głowie idee urzeczywistniają się w formie wyna- lazków. Na tym polegała jego pasja, którą nieprzerwanie realizował

od czwartego roku życia. Obecnie były to projekty, za które pła- cono mu setki milionów dolarów, a on te środki przeznaczał na finansowanie kolejnych nowatorskich przedsięwzięć naukowych w dziedzinie robotyki. − Widzę, doktorze Frankenstein. − Co za dziwne skojarzenie. Ja zawsze myślałem, że bliżej mi do kogoś takiego jak Iron Man. − Ale Tony Stark był znacznie bardziej komunikatywny od ciebie i ubierał się z wyszukaną elegancją – odparła ze śmie- chem. − W odróżnieniu ode mnie? – obruszył się, zerkając na swoją bluzę i spodnie, bo jeśli chodzi o dar słowa, to faktycznie nie mógł konkurować ze Starkiem. − Nie wyglądasz mi na genialnego miliardera, który musi konstruować broń dla jakichś tajemniczych typków z Bliskiego Wschodu. Za to doktora Frankensteina, tak jak ciebie, pochła- niała bez reszty pasja twórcza. Spojrzał na nią, zdumiony, że tak dobrze rozumie jego we- wnętrzną potrzebę kreatywności. Ciekawe, jakich jeszcze cech zdołała się w nim się dopatrzeć? Czy także miała to dziwne niesamowite poczucie, że spotkali się kiedyś w innym życiu, a łączącej ich więzi nie da się sprowa- dzić do fizyczności tego świata? Czy gdyby jej o tym powiedział, uznałaby to za zrodzone w jego głowie szaleństwo? − Nie sądziłem, że można tak łatwo mnie przejrzeć – mruk- nął, łapiąc się na tym, że w pewnej mierze ten fakt go ucieszył. – Masz do mnie jakąś sprawę? – zapytał. W jej ciemnych, pełnych wyrazu oczach praktycznie mógł czy- tać jak w książce. Chociaż ostatnimi czasy nie analizował in- nych ludzi, to kiedyś obserwował ich bacznie, by jakoś umieć ich scharakteryzować i sklasyfikować. Ta zdolność umacniała w nim dojmujące poczucie wyobcowania, któremu towarzyszyło przekonanie, że wszyscy od niego stronią, bo on sam nie lubi być obiektem wglądu. − Nie mam – odpowiedziała. − Po prostu dała mi się we znaki nuda. Kiedy Larissa, opiekunka Connera go usypia po wieczor-

nym karmieniu, właściwie nie mam nic do roboty. Ona mnie wy- ręcza we wszystkim. A ciebie nie widziałam chyba od tygodnia. Czyli najwyraźniej McKenna nie podziela tej jego ogólnej awersji do ludzi. Odszukała go, bo pewnie oczekuje, że ją jakoś zabawi. − Nie wiedziałem, że zwracasz uwagę na moją nieobecność. To stwierdzenie było kompletnie do kitu. Odzwyczaił się od rozmawiania z ludźmi, zwłaszcza z kimś, kto dla niego był tak zagadkowy jak ta kobieta. W jego umyśle McKenna tworzyła węzeł gordyjski, który bar- dzo chciał rozwiązać. − Zawsze jesteś taki niedostępny? – spytała, zerkając mu przez ramię na monitor wyświetlający trójwymiarową animację ruchów sztucznej ręki. – O rany, ty naprawdę robisz cuda – do- dała z podziwem. − Nic podobnego… I nie jestem… niedostępny – wykrztusił. − Owszem, jesteś. I pod tym względem przypominasz mi mo- jego wykładowcę statystyki. − Studiowałaś statystykę? − Jako jeden z przedmiotów, które trzeba zaliczyć, żeby się dostać na medycynę. − Czy mogłabyś trochę się ode mnie odsunąć? – poprosił, bo jej zapach zaburzał mu jasność myślenia, rzecz jasna podnieca- jąc go i sprawiając mu rozkosz. − Chyba nie bardzo, bo mnóstwo tu aparatury – odparła, kle- piąc go w ramię, jakby siedzieli przy piwie. − Przestań tyle paplać. − Ktoś musi podtrzymywać rozmowę – roześmiała się. – Bo ty najwyraźniej nie masz na to ochoty. Coś takiego? Przecież odpowiada jej na pytania. Od czasu spotkania w szpitalu praktycznie nie zmienili słowa, a ta rozmowa była najdłuższą, w jaką wdał się od dawna. Chciał, by ktoś wyrwał go z jego wewnętrznego świata, ze świa- ta opanowanego jego intelektem, wyobraźnią i marzeniami, świata projektowania i tworzenia, w którym się kompletnie za- topił. Skoro jednak inni obawiali się przekraczania narzuconych

przez niego granic, nie można było o to winić ani jego, ani ich. Tymczasem McKenna najwyraźniej nie wiedziała, gdzie są te granice. A to, choć powinno, o dziwo go nie irytowało. Powinien postawić jej tamę, powinien ją wyprosić z pracowni. Na dole miała do dyspozycji kryty basen i bawialnię, które kazał dobudować, gdy jego pełnomocnik, mecenas Lively, powiadomił go, że próba sztucznego zapłodnienia powiodła się i że spodzie- wa się dziecka. Jeśli stół do ping ponga, planszówki, tarcza i rzutki, konsole z grami wideo czekają na potomka Desmonda, nie ma przecież przeszkód, by z tego wszystkiego nie korzystała jego matka. − Nad czym pracujesz? – spytała z ogromnym zaciekawie- niem. − Konstruuję prototyp androida. − Humanoidalnego robota? – dopytywała się, pochylona nad jego ramieniem tak nisko, że jej długie ciemne włosy musnęły mu dłoń. Porwany zachwytem, chciał ich dotknąć, ale zdusił w sobie ten odruch. Pragnął tej kobiety, ale bał się ryzyka bliskości, bo jeszcze nie przeanalizował własnych doznań. Dopóki nie zrozu- mie samego siebie, musi się powstrzymać. Nie wolno mu dopuścić, by matka jego dziecka zdobyła nad nim przewagę. − Nie – odparł, masując zarośnięty podbródek. − Robot to za- programowana, wykonująca automatycznie pewne działania maszyna, natomiast android, który kształtem przypomina ludz- kie ciało, jest obdarzony sztuczną inteligencją. Tę różnicę musiał często wyjaśniać nawet nabywcom swoich patentów, znajdujących zastosowanie w przemyśle. − Czyli niczym doktor Frankenstein, kiedy twój android za- cznie działać, zawołasz: „On żyje!”. A może chcesz tylko wtedy odtańczyć taniec zwycięstwa? − No cóż… − Zaniemówił na widok jej roziskrzonych oczu, powstrzymując się ze wszystkich sił przed dotknięciem jej po- liczka. − Desmond, nie gniewaj się, ja tylko żartowałam. − Nie mam do ciebie żalu, tym bardziej że umiem tańczyć –

odparł, nie zdoławszy ukryć uśmiechu. − Nie wierzę, na pewno oszukujesz. − Umiem i lubię tańczyć – powtórzył. – Tyle że nie przy muzy- ce, którą mi grają. Kiedy czubkami palców musnął jej jedwabiste włosy, było za późno. Napięcia wywołanego tym dotykiem nie dało się już uniknąć. Ciążącego napięcia, którego nie rozładowałyby nawet cięcia jego laserów. − Będę się zbierać − powiedziała zmieszana. – Przepraszam, że ci przeszkodziłam. Na szczęście wymknęła się szybko, nie zauważywszy jego podniecenia. A mimo to Desmond mógłby przysiąc, że w jej oczach dostrzegł pożądanie. Chociaż wciąż nie umiał odgadnąć tajemnic McKenny Moore, to w sprawie, że dzięki sztucznemu zapłodnieniu przyjęła do swego wnętrza jego nasienie, by dokonać cudu narodzin, nie miał wątpliwości. Tymczasem jednak ten sposób na ojcostwo, który wydawał mu się praktyczny, teraz uznał za błąd. Za nieodwracalną po- myłkę. Skąd jednak miał wiedzieć, że na widok tej kobiety przyjdzie mu marzyć o uprawianiu z nią miłości? O kochaniu się z nią do- póty, dopóki nie dojdzie do poczęcia. Popadasz w szaleństwo, zganił się w duchu. Wracaj do pracy i zapomnij o tych rojeniach. Kobietom nie wolno ufać, a McKen- na Moore jest taka jak one wszystkie. Tyle że ma w sobie coś, co najwyraźniej mąci mu zmysły. Aby zauroczenie nią najskuteczniej zdusić w zarodku, powi- nien przyznać, jak straszliwie pragnie ją całować i rozebrać. Przerażona i wstrząśnięta, zrozumiałaby wtedy, że zanim nie będzie za późno, musi się od Desmonda trzymać z daleka. McKenna wybiegła z laboratorium, wciąż jeszcze czując, że serce jej zamiera. Co się u diabła stało? Wystarczyła próba przełamania lodów z tym najbardziej nie- dostępnym miliarderem na świecie, by zaczął muskać jej włosy.

Ciągle czuła ten przelotny dotyk jego palców i nie mogła zapo- mnieć o zachwycie w jego oczach. Chociaż w sprawach męsko- damskich miała małe doświadczenie i po relacji z Jamesem, jej chłopakiem z liceum, na studiach brakowało jej czasu na rand- kowanie, wyczuła, że Desmond pragnął ją pocałować. Gdyby mu na to pozwoliła, popełniłaby niewybaczalny błąd. Skoro za trzy miesiące ma opuścić ten dom, musi stąd wyjść wolna, nieobciążona emocjonalnie, bez przygód fizycznych na koncie. A gospodarz tej rezydencji jej zagrażał, mając w ręku wszyst- kie karty, więc jeśli zamierza poświęcić się medycynie, powinna mieć się na baczności. Co by zrobiła, gdyby znów zaszła w ciążę? Czegoś takiego na- wet nie była w stanie sobie wyobrazić. To by ją kompletnie przerosło, nie starczyłoby jej sił na podejmowanie kolejnych, tak straszliwie trudnych decyzji życiowych. Najgorsze było to, że o krok od tego błędu znalazła się na własne życzenie, niemal zapominając, dlaczego trafiła do tego domu. Pozwoliła sobie przed chwilą na zachowanie, które grani- czyło z flirtem. Dotychczas wystrzegała się czegoś takiego. Ale Desmond ją fascynował, jego tajemniczość pociągała ją wbrew jej woli. Czu- ła z nim jakąś niemal mistyczną bliskość, jakiej wcześniej nie odczuwała wobec nikogo, a to ją przerażało i jednocześnie in- trygowało. Okej, próbując jakoś do niego dotrzeć, pozwoliła sobie na oczywistą pomyłkę. Ale czy można jej się dziwić? Bo skoro zgodziła się zamieszkać w jego domu, chciała prze- łamać barierę obcości wobec ojca ich wspólnego dziecka. Zapomniała jednak, że Desmond nie chce matki dla swojego syna. Chciał dla niego jedynie karmicielki i gdy ona odstawi od piersi Connera, będzie mogła wreszcie zrealizować swoje plany. Po sześciu latach trudnych studiów i po roku, który upłynął jej na przygotowaniach do zajścia w ciążę, na ciąży, a teraz jesz- cze na karmieniu, pójdzie w końcu na medycynę i zostanie leka- rzem. W tak ogromnym domu zdoła się z Desmondem mijać bez tru-

du. Nie musi go więcej oglądać. Przez cały tydzień od powrotu ze szpitala widywała go jedy- nie w przelocie i gdyby nie poszła do jego laboratorium, uniknę- łaby tych rozterek. Jej dni płynęły w rytmie, który okazał się łatwy do przyjęcia. Pani Elliot karmiła ją i nie narzucając się, dotrzymywała jej to- warzystwa. Niczym za sprawą czarodziejskiej różdżki ubrania w jej szafie były uprane i uprasowane, jej pięknie urządzony po- kój z łazienką ktoś dyskretnie sprzątał. Z powodu życia w luksu- sie McKenna nie robiła sobie wyrzutów. By po ciąży zrzucić wagę, dwie godziny dziennie pływała w basenie. Na studiach uprawiała jogging, ale w gęstym lesie otaczającym tę neogotycką rezydencję nad brzegiem rzeki Ko- lumbia nie było ścieżek. Zresztą gdyby nawet znalazła sobie tutaj tereny do biegania, to mając pełne pokarmu piersi, musiałaby pewnie zrezygnować z tego sportu. Podczas pływania w dużym basenie, gdy spoglądała na bujną egzotyczną roślinność wokoło, miała wrażenie, że z północno- zachodniego Oregonu, gdzie spędziła całe życie, przenosi się do jakiejś tropikalnej oazy na końcu świata. Przez szklany sufit są- czyło się światło, nikt jej tu nie przeszkadzał i czuła się jak w raju. Ale gdy pewnego dnia wynurzyła głowę z wody, zobaczyła, że na jednym z foteli przy basenie siedzi Desmond i w milczeniu ją obserwuje. Nie widziała go od ponad tygodnia, od tamtego incydentu w laboratorium. − Od dawna tu jesteś? – zawołała, czując, jak przyspiesza jej tętno. − Przeszkadzam ci? – odpowiedział pytaniem. − Ależ skąd – skłamała. Jego obecność całkowicie ją wytrąciła z równowagi. Tym bar- dziej że najwyraźniej przyszedł tutaj tylko z jej powodu, skoro nie był w kąpielówkach. Czuła na sobie jego przeszywający wzrok, zmieszany z jakimś wyrazem wyczekiwania, i dosłownie dostała gęsiej skórki. Dziw-