galochbasik

  • Dokumenty1 460
  • Odsłony648 111
  • Obserwuję778
  • Rozmiar dokumentów2.1 GB
  • Ilość pobrań418 676

Celmer Michelle - Cena namiętności

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :800.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Celmer Michelle - Cena namiętności.pdf

galochbasik EBooki ROMANSE I EROTYKI ROMANS Z MILIONEREM W RAMIONACH WŁOCHA
Użytkownik galochbasik wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 94 stron)

Michelle Celmer Cena namiętności Tłu​ma​cze​nie: Edy​ta Tom​czyk

ROZDZIAŁ PIERWSZY W cią​gu dwu​dzie​stu trzech lat, dzie​wię​ciu mie​się​cy i szes​na​stu dni Lucy Ba​tes pod​ję​ła wię​cej błęd​nych de​cy​zji, niż prze​wi​du​je nor​ma. Z po​wo​du im​pul​syw​nej na​tu​ry, spon​ta​nicz​nej cie​ka​wo​ści – a spo​ra​dycz​nie bra​ku ele​men​tar​ne​go zdro​- we​go roz​sąd​ku – zna​la​zła się w nie​jed​nej skom​pli​ko​wa​nej sy​tu​acji. Jed​nak jej obec​ne zmar​twie​nie prze​bi​ło na gło​wę wszyst​kie inne. Pa​mię​taj: Na​stęp​nym ra​zem, gdy wpad​niesz na ge​nial​ny po​mysł, by odejść od fa​ce​ta i prze​nieść się na dru​gi ko​niec kra​ju w na​dziei, że ru​szy za tobą w po​goń, da​ruj so​bie. Tony nie tyl​ko nie ru​szył za nią w po​goń, ale zna​lazł so​bie nową dziew​czy​nę. Po pra​wie roku nie​zo​bo​wią​zu​ją​ce​go związ​ku z Lucy – bez za​jąk​nię​cia się na​wet o ko​lej​nym eta​pie – że​nił się te​raz z oso​bą nie​mal nie​zna​jo​mą. Spo​ty​kał się z nią rap​tem od dwóch mie​się​cy, na do​da​tek ta nowa nie była z nim w cią​ży. W prze​ci​wień​stwie do Lucy, któ​ra po​nad​to mo​gła uosa​biać cho​dzą​cy ste​reo​- typ. Ubo​ga dziew​czy​na, co to za​ko​cha​ła się w bo​ga​tym chło​pa​ku, po czym za​li​- czy​ła wpad​kę. I choć sy​tu​acja była znacz​nie bar​dziej zło​żo​na, wie​dzia​ła, że każ​- dy tak wła​śnie ją oce​ni. Na​wet Tony. – Je​ste​śmy na miej​scu – oznaj​mił tak​sów​karz, za​trzy​mu​jąc się przed po​se​sją. Lucy wyj​rza​ła przez okno. Re​zy​den​cja Ca​ro​sel​lich, po​ło​żo​na w jed​nej z naj​- star​szych i naj​bar​dziej pre​sti​żo​wych dziel​nic Chi​ca​go, na​wet w tej oko​li​cy mu​- sia​ła ro​bić wra​że​nie. Wie​ko​wa i, jak na jej gust, nie​co krzy​kli​wa. Ale bar​dzo oka​za​ła. Wzdłuż uli​cy sta​ły za​par​ko​wa​ne luk​su​so​we sa​mo​cho​dy, a w par​ku po dru​giej stro​nie jezd​ni ba​wi​ły się dzie​ci. Kie​dyś Tony po​wie​dział, że jego dzia​dek, twór​ca cze​ko​la​dek Ca​ro​sel​li, lu​bił prze​sia​dy​wać w biu​rze, w uko​cha​nym fo​te​lu, i ob​ser​- wo​wać te ba​wią​ce się dzie​ci. Ma​wiał, że przy​po​mi​na mu to ro​dzin​ny kraj. Miał na my​śli Wło​chy. Po​da​ła kie​row​cy resz​tę go​tów​ki, jaką dys​po​no​wa​ła, i wy​do​sta​ła się z tak​sów​ki. Słoń​ce świe​ci​ło, ale w po​wie​trzu czuć było chłód. Wy​czy​ści​ła swo​je kon​to oszczęd​no​ścio​we, pła​cąc nie​bo​tycz​ną kwo​tę za bi​let z Flo​ry​dy do Chi​ca​go i z po​wro​tem na lot w nie​dzie​lę, więc od​tąd musi ko​rzy​stać z kar​ty kre​dy​to​wej. Je​śli prze​kro​czy li​mit… cóż, coś wy​my​śli. Jak za​wsze. Ale te​raz nie cho​dzi już tyl​ko o nią. Musi za​cząć my​śleć jak mat​ka – przede wszyst​kim o dziec​ku. Po​ło​ży​ła rękę na wy​pu​kłym brzu​chu, wy​czu​ła ude​rze​nie ma​leń​kiej stop​ki – w ca​łym swo​im ży​ciu nie była tak zdez​o​rien​to​wa​na i prze​ra​żo​na, a jed​no​cze​śnie szczę​śli​wa. Te​raz zło​ży​ła so​bie obiet​ni​cę, że je​śli tyl​ko zdo​ła roz​wią​zać ten pro​- blem, ni​g​dy nie zro​bi już ni​cze​go pod wpły​wem im​pul​su.

I tym ra​zem za​mie​rza​ła sło​wa do​trzy​mać. – Do​sta​niesz od nie​go, co ze​chcesz – po​ucza​ła Lucy mat​ka, gdy rano je​cha​ły na lot​ni​sko jej gru​cho​tem, któ​ry spra​wiał wra​że​nie, jak​by był ku​pio​ny na zło​mo​wi​- sku. – Co​kol​wiek ci za​pro​po​nu​je za mil​cze​nie, za​żą​daj dwa razy wię​cej. Taka wła​śnie była mat​ka, cała ona. – Nie po​lu​ję na jego pie​nią​dze – od​par​ła Lucy. – Nic od nie​go nie chcę. Uwa​- żam tyl​ko, że przed ślu​bem po​wi​nien do​wie​dzieć się o dziec​ku. – Masz za​miar po​psuć mu przy​ję​cie za​rę​czy​no​we? – Ni​cze​go nie po​psu​ję. Po​roz​ma​wiam z nim przed przy​ję​ciem. Nie wzię​ła jed​nak pod uwa​gę, że sa​mo​lot się spóź​ni, więc te​raz mia​ła tyl​ko dwie go​dzi​ny na do​tar​cie do Tony’ego i z po​wro​tem na lot​ni​sko. W tej sy​tu​acji musi z nim po​roz​ma​wiać pod​czas przy​ję​cia. Jed​nak nie za​mie​rza​ła ro​bić sce​ny. Przy odro​bi​nie szczę​ścia lu​dzie po​my​ślą, że jest jed​nym z za​pro​szo​nych go​ści. Przy​ja​ciół​ką na​rze​czo​nej, na przy​kład. Gdy​by Tony ze​chciał uczest​ni​czyć w ży​ciu dziec​ka, by​ło​by wspa​nia​le. Gdy​by do​rzu​cił się cza​sem do wy​dat​ków, by​ła​by mu do​zgon​nie wdzięcz​na. Gdy​by nie chciał mieć nic wspól​ne​go z nią i dziec​kiem, by​ła​by roz​cza​ro​wa​na, ale by zro​zu​- mia​ła. W koń​cu czy to nie ona na​ci​ska​ła na luź​ny zwią​zek? Zero zo​bo​wią​zań, zero ocze​ki​wań. – Na​wet gdy​by nie był za​rę​czo​ny, ni​g​dy by się z tobą nie oże​nił – twier​dzi​ła mat​ka. – Męż​czyź​ni tacy jak on krę​cą się koło ko​biet ta​kich jak my tyl​ko w jed​- nym celu. O praw​dzie tej z lu​bo​ścią przy​po​mi​na​ła cór​ce przy każ​dej nada​rza​ją​cej się oka​zji. I mia​ła ra​cję. Lucy set​ki razy po​wta​rza​ła so​bie, że Tony jest dla niej za do​bry, że na​wet je​śli któ​re​goś dnia ze​chce się ustat​ko​wać, zro​bi to z kimś ze swo​ich krę​gów. I wła​śnie tak po​stą​pił. A ona może je​dy​nie pod​jąć pró​bę po​sprzą​ta​nia baj​zlu, któ​re​go na​ro​bi​ła. Co ozna​cza odło​że​nie dumy na bok i za​ak​cep​to​wa​nie po​mo​cy fi​nan​so​wej, je​śli taką jej za​pro​po​nu​je. A więc, po​my​śla​ła, pa​trząc na roz​cią​ga​ją​cą się przed nią re​zy​den​cję, te​raz albo ni​g​dy. Ze ści​śnię​tym ser​cem wkro​czy​ła na we​ran​dę i za​pu​ka​ła do drzwi. Nogi mia​ła jak z waty, ser​ce jej wa​li​ło, a gdy przez mi​nu​tę lub dwie nikt się nie po​ja​wił, za​pu​ka​ła po​now​nie. Od​cze​ka​ła chwi​lę, ale na​dal nikt nie re​ago​wał. Po​czu​ła się nie​co zbi​ta z tro​pu. Czy oso​ba, któ​ra przy​sła​ła mej​la, po​my​li​ła datę? Go​dzi​nę? A może na​wet miej​sce? I kto przy zdro​wych zmy​słach uwie​rzył​- by w wia​do​mość przy​sła​ną przez ano​ni​mo​we​go „przy​ja​cie​la”? Ona uwie​rzy​ła. A te​raz nie ma już od​wro​tu. Gdy spró​bo​wa​ła prze​krę​cić gał​kę, oka​za​ło się, że drzwi są otwar​te. Te​raz do li​sty jej wy​kro​czeń moż​na bę​dzie do​dać kra​dzież z wła​ma​niem. Pchnę​ła lek​ko drzwi i zaj​rza​ła do środ​ka. Ni​ko​go nie do​strze​gła, więc we​szła do środ​ka. Hol i są​sia​du​ją​cy z nim sa​lon były ele​ganc​ko urzą​dzo​ne, do​pra​co​wa​- ne w naj​mniej​szych szcze​gó​łach. I sta​now​czo za ci​che. Gdzie, do dia​bła, wszy​scy się po​dzia​li?

Już mia​ła od​wró​cić się i wyjść, gdy usły​sza​ła nie​wy​raź​ne dźwię​ki mu​zy​ki do​- bie​ga​ją​ce z głę​bi domu. In​stru​men​ty smycz​ko​we. Czyż​by kwar​tet? Nie mo​gła roz​po​znać me​lo​dii. Ru​szy​ła więc tro​pem mu​zy​ki i we​szła do im​po​nu​ją​cej ja​dal​ni utrzy​ma​nej w głę​- bo​kich od​cie​niach czer​wie​ni i zło​ta, z tak du​żym sto​łem, że zmie​ści​ła​by się przy nim nie​wiel​ka ar​mia. Mu​zy​ka urwa​ła się na​gle, a ona od​wró​ci​ła się. Na​prze​ciw​- ko ja​dal​ni znaj​do​wał się ogrom​ny po​kój dzien​ny z ka​mien​nym ko​min​kiem, któ​ry się​gał su​fi​tu o wy​so​kich skle​pie​niach. Po​mię​dzy rzę​da​mi krze​seł roz​cią​gnię​to je​- dwab​ny chod​nik… O mój Boże. To nie przy​ję​cie za​rę​czy​no​we. To ślub! Ude​rzy​ło ją, że wszyst​ko jest ta​kie oczy​wi​ste. Tra​dy​cja. Wia​nu​szek we​sel​nych go​ści sie​dzą​cych na po​kry​tych sa​ty​ną skła​da​nych krze​słach. Pan​na mło​da o dłu​- giej ele​ganc​kiej szyi i wy​raź​nie za​ry​so​wa​nych ko​ściach po​licz​ko​wych. Jej luź​na su​kien​ka w od​cie​niu zła​ma​nej bie​li, jed​no​cze​śnie pro​sta i sty​lo​wa, od​sła​nia​ła nogi. Były tak smu​kłe i dłu​gie, że nie​mal do​rów​ny​wa​ła wzro​stem Tony’emu, a ten, ma​jąc metr dzie​więć​dzie​siąt, do ni​skich nie na​le​żał. A je​śli cho​dzi o Tony’ego… Gdy go zo​ba​czy​ła, ser​ce jej za​mar​ło. W szy​tym na mia​rę gar​ni​tu​rze, z za​cze​- sa​ny​mi do tyłu wło​sa​mi wy​glą​dał, jak​by zstą​pił z okład​ki GQ – w non​sza​lanc​kiej wer​sji, w sty​lu „je​stem tak sek​sow​ny, że ubra​nia przy mnie bled​ną”. I co te​raz? Czy po​win​na przy​siąść na krze​seł​ku i uda​wać, że na​le​ży do gro​na go​ści, a po​roz​ma​wiać z nim po ce​re​mo​nii? A może od​wró​cić się, wy​biec z po​ko​ju i za​dzwo​nić póź​niej, jak ra​dzi​ła mat​ka. – Lucy? – ode​zwał się Tony. Wy​rwa​na z osłu​pie​nia zda​ła so​bie spra​wę, że Tony pa​trzy pro​sto na nią. Tak jak pan​na mło​da. Wła​ści​wie to wszy​scy się od​wró​ci​li i utkwi​li w niej spoj​rze​nia. A niech to. Sta​ła nie​ru​cho​mo, za​sta​na​wia​jąc się, co ro​bić. Zna​la​zła się tu, by po​roz​ma​wiać z To​nym, a nie psuć jego ce​re​mo​nię ślub​ną. Ale ślub już zo​stał prze​rwa​ny, więc uciecz​ka nie wcho​dzi w ra​chu​bę. Dla​cze​go za​tem nie prze​pro​- wa​dzić tego, po co przy​je​cha​ła? – Prze​pra​szam – po​wie​dzia​ła, jak​by prze​pro​si​ny mo​gły w ta​kiej chwi​li coś zmie​nić. – Nie chcia​łam prze​szka​dzać. – A jed​nak tu je​steś – od​parł Tony bez​na​mięt​nie. – Mu​szę z tobą po​roz​ma​wiać. Na osob​no​ści. – Te​raz? Wła​śnie się że​nię, je​śli nie za​uwa​ży​łaś. Tak, za​uwa​ży​ła. Pan​na mło​da ga​pi​ła się to na nie​go, to na nią. Jej twarz zbla​- dła, wy​glą​da​ła, jak​by mia​ła ze​mdleć. A może za​wsze pa​trzy w ten spo​sób? Je​śli się za​sta​no​wić, była za​dzi​wia​ją​co po​dob​na do Mor​ti​cii Adams. – Tony? Kto to jest? – spy​ta​ła, marsz​cząc brwi. – Nikt waż​ny. – Sło​wa te bar​dzo Lucy za​bo​la​ły. Przy opty​mi​stycz​nym za​ło​że​niu Tony od​wo​ła je bar​dzo szyb​ko, choć nie​spe​cjal​nie po​mo​że to w za​ist​nia​łej sy​tu​- acji.

– Co​kol​wiek masz mi do za​ko​mu​ni​ko​wa​nia, mo​żesz po​wie​dzieć tu – wy​ce​dził Tony. – Przed moją ro​dzi​ną. To nie jest do​bry po​mysł. Jed​nak roz​po​zna​ła tę sztyw​ną po​sta​wę, to nie​wzru​- szo​ne spoj​rze​nie. Nie za​mie​rzał ustą​pić. Cóż, je​śli na​praw​dę tego so​bie ży​czy… Unio​sła gło​wę, wy​pro​sto​wa​ła się, roz​pię​ła kurt​kę i od​sło​ni​ła brzuch, któ​ry wy​- py​chał jej do​pa​so​wa​ny T-shirt, po czym sku​li​ła się pod wpły​wem chó​ral​ne​go wes​- tchnie​nia, ja​kie prze​rwa​ło ci​szę i od​bi​ło się echem od wy​ło​żo​nych ak​sa​mi​tem ścian. Do koń​ca ży​cia nie zdo​ła za​po​mnieć tego od​gło​su ani min obec​nych. Je​śli Tony chciał wpra​wić w za​kło​po​ta​nie Lucy lub ją upo​ko​rzyć, ob​ró​ci​ło się to prze​- ciw​ko nie​mu. To pan​na mło​da wy​glą​da​ła na upo​ko​rzo​ną. – Czy to two​je? – za​py​ta​ła, a Tony spoj​rzał na Lucy py​ta​ją​co. Zmie​rzy​ła go po​- sęp​nym wzro​kiem i od​rze​kła: – A jak my​ślisz? Tony zwró​cił się do na​rze​czo​nej i po​wie​dział: – Tak mi przy​kro, Ali​ce, ale daj mi chwi​lę, mu​szę po​roz​ma​wiać z moją… z Lucy. – Po​dej​rze​wam, że po​trwa to nie​co dłu​żej niż chwi​lę – stwier​dzi​ła Ali​ce głu​cho. Z dłu​gie​go i nie​co szpo​nia​ste​go pal​ca zsu​nę​ła pier​ścio​nek z bry​lan​tem, oznaj​- mia​jąc: – A coś mi mówi, że już nie będę go po​trze​bo​wać. – Ali​ce… – Kie​dy zgo​dzi​łam się wyjść za cie​bie, nikt nie wspo​mniał, że czę​ścią na​sze​go ukła​du jest cię​żar​na ko​chan​ka. Prze​rwij​my to, póki czas, do​brze? Za​cho​waj​my reszt​ki god​no​ści. Czyż​by ten ślub tyl​ko tyle dla Ali​ce zna​czył? Układ? Wy​glą​da​ła na upo​ko​rzo​ną i zi​ry​to​wa​ną, ale czy cier​pia​ła? Nie​spe​cjal​nie. Lucy pa​trzy​ła, jak bawi się pier​- ścion​kiem. Spra​wia​ła wra​że​nie, że ma ocho​tę wy​dra​pać nowo przy​by​łej oczy. Z ko​lei Tony nie za​mie​rzał Ali​ce nic tłu​ma​czyć, a Lucy od​nio​sła wra​że​nie, że wy​- rzą​dzi​ła mu przy​słu​gę, choć wąt​pi​ła, że jej za to po​dzię​ku​je. Za​pew​ne ni​g​dy jej tego nie wy​ba​czy. Ali​ce pró​bo​wa​ła od​dać mu pier​ścio​nek, ale po​trzą​snął gło​wą. – Za​trzy​maj go w ra​mach prze​pro​sin – po​wie​dział. Bio​rąc pod uwa​gę roz​mia​ry ka​mie​nia, mu​sia​ły to być co naj​mniej pię​cio​cy​fro​- we prze​pro​si​ny. W su​mie dzię​ki na​gro​dzie po​cie​sze​nia Ali​ce nie wy​szła na tym naj​go​rzej. Ukry​ła w dło​ni pier​ścio​nek, ak​cep​tu​jąc po​raż​kę z dużą dozą wdzię​ku. Lucy na​- praw​dę jej współ​czu​ła. – Idę po rze​czy. Ko​bie​ta w bliż​szym rzę​dzie, mat​ka Tony’ego, któ​rą Lucy zna​ła ze zdjęć, ze​- rwa​ła się z miej​sca. Mimo dzie​się​cio​cen​ty​me​tro​wych ob​ca​sów le​d​wie się​ga​ła nie​do​szłej sy​no​wej do ra​mie​nia. – Ali​ce, po​zwól, że ci po​mo​gę – po​wie​dzia​ła, obej​mu​jąc ją i wy​pro​wa​dza​jąc z po​miesz​cze​nia. Spoj​rze​nie rzu​co​ne Lucy mó​wi​ło: Tyl​ko po​cze​kaj, jak wpad​- niesz w moje ręce. Jesz​cze je​den głu​pi po​stę​pek, któ​re​go może po​ża​ło​wać. Jej re​la​cja z bab​cią

dziec​ka zo​sta​ła za​prze​pasz​czo​na. W świe​cie Lucy ta​kie rze​czy były na po​rząd​ku dzien​nym, ale człon​ko​wie rodu Ca​ro​sel​lich byli kul​tu​ral​ni i wy​twor​ni, a te​raz już na wła​sne oczy wi​dzia​ła, że i z cał​kiem in​nej ligi. Mat​ka mia​ła ra​cję. Z chwi​lą, gdy Ali​ce znik​nę​ła, ci​sza ustą​pi​ła szep​tom. Lucy nie mo​gła usły​szeć słów, ale mia​ła wy​obraź​nię. Męż​czy​zna, w któ​rym roz​po​zna​ła ojca Tony’ego, pod​szedł do syna i ujął go za rękę, by z nim po​roz​ma​wiać. Pod wzglę​dem fi​zycz​nym wszyst​ko ich róż​ni​ło. Tony był wy​so​ki, szczu​pły i wy​spor​to​wa​ny, na​to​miast oj​ciec – niż​szy i przy​sa​dzi​- sty. Wy​ją​tek sta​no​wi​ły nosy – któ​re po​dob​nie jak u więk​szo​ści człon​ków rodu – były iden​tycz​ne. Po kil​ku krót​kich ostrych sło​wach star​szy Ca​ro​sel​li opu​ścił ja​- dal​nię, uda​jąc się za żoną, przed​tem jed​nak rzu​cił Lucy krót​kie ostre spoj​rze​nie. Tony pod​szedł do niej z nie​od​gad​nio​ną miną. Wy​glą​dał jed​nak tak do​brze, że po​czu​ła ucisk w ser​cu. Mia​ła ocho​tę wziąć go w ra​mio​na i ob​jąć ze wszyst​kich sił. Nie mo​żesz go mieć. Na po​cząt​ku zna​jo​mo​ści uzna​wa​ła to za za​le​tę – jego emo​cjo​nal​na nie​do​stęp​ność bar​dzo ją po​cią​ga​ła. Głu​pio wie​rzy​ła, że po​nie​waż ni​g​dy nie po​zwo​li​ła so​bie na mi​łość, nic jej nie gro​zi. A gdy z cza​sem zda​ła so​bie spra​wę, co się z nią dzie​je, było już za póź​no. Za​ko​cha​ła się w nim. Ale gdy​by ja​kimś cu​dem za​mie​rzał wziąć ją w ra​mio​na i wy​znać mi​łość, to był wła​ści​wy mo​ment. Za​miast tego za​ci​snął pal​ce na jej ręce i ode​zwał się na​pię​- tym gło​sem: – Idzie​my. – Do​kąd? – Gdzie​kol​wiek – mruk​nął, spo​glą​da​jąc na go​ści, któ​rzy te​raz w ma​łych gru​- pach ob​ser​wo​wa​li roz​wój ak​cji z cie​ka​wo​ścią. Czyż nie mó​wił jej set​ki razy, jak bar​dzo wścib​ską ma ro​dzi​nę, jak bar​dzo pra​gnie, by każ​dy pil​no​wał wła​sne​go nosa? Czy mo​gła wy​brać gor​sze miej​sce? Gry​mas na twa​rzy Tony’ego był tak sta​now​czy, że mo​gła co naj​wy​żej sta​rać się na​dą​żyć za jego za​ma​szy​stym kro​kiem, pod​czas gdy on na wpół wy​pro​wa​dził, a na wpół wy​cią​gnął ją z domu i do​ho​lo​wał do sa​mo​cho​du. Otwo​rzył drzwi od stro​ny pa​sa​że​ra, po​tem za​jął miej​sce kie​row​cy, ale nie włą​czył sil​ni​ka. Cze​ka​ła na wy​buch gnie​wu, tym​cza​sem on wy​buch​nął śmie​chem. Pa​trzy​ła na nie​go, jak​by po​stra​dał zmy​sły, i chy​ba mia​ła ra​cję. Po​ja​wi​ła się ni​- czym bo​ska in​ter​wen​cja do​kład​nie w chwi​li, gdy wła​śnie miał po​peł​nić naj​więk​- szy błąd swo​je​go ży​cia. A gdy od​wró​cił się i ją zo​ba​czył, po​my​ślał: Chwa​ła Bogu, nie mu​szę tego ro​bić. – Co ci jest? – za​py​ta​ła Lucy, przy czym wy​glą​da​ła tak, jak​by po​waż​nie mar​twi​- ła się o jego stan umy​sło​wy. Nie mógł mieć jej tego za złe. Od cza​su, gdy ode​szła, po​dej​mo​wał same nie​- prze​my​śla​ne, a cza​sem i ir​ra​cjo​nal​ne de​cy​zje. Jak pro​po​zy​cja ukła​du zło​żo​na Ali​- ce za​le​d​wie po mie​sią​cu zna​jo​mo​ści. Nie byli w so​bie za​ko​cha​ni, ale ona pra​gnę​- ła dziec​ka, a on po​trze​bo​wał mę​skie​go po​tom​ka. Wo​bec per​spek​ty​wy trzy​dzie​-

sto​mi​lio​no​we​go spad​ku kto wi​nił​by go za to kom​pro​mi​so​we roz​wią​za​nie? Ale te​raz wie​dział już, jak wiel​ki był​by to błąd. Gdy roz​le​gły się dźwię​ki mar​- sza we​sel​ne​go i zo​ba​czył nad​cho​dzą​cą na​rze​czo​ną, zdał so​bie spra​wę, że nie dość, że jej nie ko​cha, to na​wet nie za bar​dzo ją lubi, i cho​ciaż mają to​le​ro​wać się na​wza​jem tyl​ko przez rok, bę​dzie to o rok za dłu​go. Kry​zys zo​stał za​że​gna​ny dzię​ki Lucy. Jak to jest, że za​wsze po​ja​wia się, gdy jej po​trze​bu​je? Sta​no​wi​ła jego głos roz​sąd​ku, gdy za​cho​wy​wał się jak bę​cwał. A ostat​nio, szcze​gól​nie od​kąd ode​szła, stał się nie​kwe​stio​no​wa​nym kró​lem bę​- cwa​łów. Po​chy​lił się nad jej brzu​chem. – Czy dla​te​go ode​szłaś? Przy​gry​zła war​gę i przy​tak​nę​ła. – Cze​goś tu nie ro​zu​miem. Dla​cze​go po pro​stu mi nie po​wie​dzia​łaś? Uni​ka​ła jego wzro​ku, za​ci​ska​jąc pal​ce na ko​la​nach. – Przy​zna​ję, źle to wszyst​ko ro​ze​gra​łam. Nie je​stem tu dla​te​go, że cze​goś od cie​bie ocze​ku​ję. Nie przy​je​cha​łam też, żeby uda​rem​nić twój ślub. Zja​wi​łam się tyl​ko w złym mo​men​cie. – A więc dla​cze​go przy​je​cha​łaś wła​śnie te​raz? – Do​szły mnie słu​chy, że się że​nisz i po​my​śla​łam, że po​wi​nie​neś wcze​śniej do​- wie​dzieć się o dziec​ku. Ale nie mia​łam po​ję​cia, że ślub ma być dzi​siaj. Do​sta​łam in​for​ma​cję o za​rę​czy​nach. To by wy​ja​śnia​ło jej zszo​ko​wa​ne spoj​rze​nie, gdy zda​ła so​bie spra​wę, w co wdep​nę​ła. – In​for​ma​cję od kogo? – A czy to na​praw​dę ma zna​cze​nie? Przy​się​gam, chcia​łam tyl​ko z tobą po​roz​- ma​wiać. Lucy nie szu​ka​ła kło​po​tów – do dia​bła, nie mia​ła mści​wej na​tu​ry – a jed​nak z kło​po​ta​mi czę​sto mu​sia​ła się mie​rzyć. I choć miał naj​święt​sze pra​wo, żeby być na nią zły, to gdy zo​ba​czył, jak sta​ła z usta​mi otwar​ty​mi ze zdzi​wie​nia, in​stynk​- tow​nie chciał chwy​cić ją w ra​mio​na i przy​tu​lić. – Więc mów. Dla​cze​go nie po​in​for​mo​wa​łaś mnie wcze​śniej? – Wiem, że po​win​nam – przy​zna​ła, ba​wiąc się su​wa​kiem kurt​ki – tyl​ko nie chcia​łam…, że​byś my​ślał, że za​li​czy​łam ce​lo​wo wpad​kę, że​byś czuł się wo​bec mnie zo​bo​wią​za​ny. Na​wet nie je​stem pew​na, jak do tego do​szło. Prze​cież za​- wsze bar​dzo uwa​ża​li​śmy. – Od razu wy​ja​śnij​my so​bie jed​no – ode​zwał się. – Wiem, że nie mo​gła​byś zro​- bić cze​goś tak pod​łe​go. Znam cię, to po pro​stu nie twój styl. Fa​tal​nie tyl​ko, że mi nie po​wie​dzia​łaś o dziec​ku. – Wiem. Nie wi​nię cię, że je​steś zły. – Nie je​stem zły… tyl​ko za​wie​dzio​ny. Przy​gry​zła war​gę, łzy za​krę​ci​ły się w jej oczach. – Na​praw​dę mi przy​kro. Mam wy​rzu​ty su​mie​nia z po​wo​du two​jej na​rze​czo​nej. – Ali​ce nic nie bę​dzie. Tony sta​rał się prze​ko​nać sa​me​go sie​bie, że wszy​scy my​li​li się co do niej, bo

w głę​bi du​szy wie​dział, że oka​za​ła​by się okrop​ną żoną, a jesz​cze gor​szą mat​ką. To rosz​cze​nio​wa ma​te​ria​list​ka, skon​cen​tro​wa​na wy​łącz​nie na so​bie. Go​dzi​na​mi mo​gła mó​wić o mo​dzie i swo​jej ka​rie​rze mo​del​ki, a on, choć pró​bo​wał uda​wać za​in​te​re​so​wa​nie, czę​sto wy​łą​czał się i nie słu​chał. Ale mia​ła też za​le​ty. Była atrak​cyj​na, mia​ła nie​złe po​czu​cie hu​mo​ru, no i seks był okej, choć ni​g​dy nie two​rzy​li praw​dzi​we​go związ​ku. Nie tak jak w przy​pad​ku jego i Lucy. Z Ali​ce nic go nie łą​czy​ło. Ona lu​bi​ła te​atr, on wo​lał do​bre fil​my z ro​- dza​ju „za​bi​li go i uciekł” – im wię​cej ak​cji, tym le​piej. Ona była ko​cia​rą, on – aler​gi​kiem. Była we​gan​ką, on mi​ło​śni​kiem scha​bo​we​go z ziem​nia​ka​mi. Słu​cha​ła ne​wa​ge’owe​go hi​pi​sow​skie​go popu, on pusz​czał so​bie kla​sycz​ne​go roc​ka. Im gło​śniej, tym le​piej. Nie było mniej pa​su​ją​cej do sie​bie pary. – Ko​chasz ją? – spy​ta​ła Lucy. – Nasz zwią​zek jest… był skom​pli​ko​wa​ny. Łu​dził się, że coś się wy​da​rzy, za​nim bę​dzie za póź​no. Na​wet non​no, któ​ry od lat sta​rał się zmu​sić go do ożen​ku i po​su​nął się do tego, że pró​bo​wał prze​kup​- stwa, za​pi​su​jąc mu trzy​dzie​ści mi​lio​nów do​la​rów w spad​ku, od​mó​wił po​ja​wie​nia się na ślu​bie. – Po​win​naś mieć do mnie tro​chę za​ufa​nia – stwier​dził. – Po​win​naś po​wie​dzieć mi praw​dę i coś by​śmy wy​my​śli​li. – Po​peł​ni​łam błąd, ale chcę wszyst​ko na​pra​wić. Czyż​by? A może po po​wro​cie do domu któ​re​goś dnia za rok lub dwa stwier​dzi, że znów dała nogę?

ROZDZIAŁ DRUGI Tony miał tyle py​tań, tyle rze​czy chciał po​wie​dzieć, że nie wie​dział, od cze​go za​cząć. Pa​mię​tał szok, ja​kie​go do​znał, gdy kil​ka mie​się​cy temu od współ​lo​ka​tor​- ki do​wie​dział się, że Lucy wró​ci​ła na Flo​ry​dę. Była bar​dzo skry​tą oso​bą i prze​- waż​nie nie miał po​ję​cia, co dzie​je się w jej gło​wie. Do​pie​ro te​raz zdał so​bie spra​wę, jak bar​dzo za nią tę​sk​nił, jak bar​dzo ce​nił ich przy​jaźń. Może dla​te​go jej odej​ście było dla nie​go ta​kim cio​sem. W cią​gu ostat​nich trzy​dzie​stu lat ro​bił, co mógł, by uni​kać huś​ta​wek emo​cjo​nal​nych. Ktoś za​pu​kał w szy​bę, a Tony pra​wie do​stał za​wa​łu. Oka​za​ło się, że to ku​zyn Nick. Chry​ste, mi​nę​ło za​le​d​wie dzie​sięć mi​nut, a już ktoś z ro​dzi​ny mu​siał się wtrą​cić. Po​dej​rze​wał, że Chri​sti​ne i Ela​na, jego młod​sze sio​stry, ma​cza​ły w tym pal​ce. Tony opu​ścił szy​bę: – O co cho​dzi? Nick po​chy​lił się i za​py​tał: – Wszyst​ko w po​rząd​ku? – Lucy, pa​mię​tasz Nic​ka? – spy​tał Tony. – Cześć, Lucy – przy​wi​tał się Nick, po​sy​ła​jąc jej olśnie​wa​ją​cy uśmiech. – Przyj​- mij​cie ode mnie, jako pierw​sze​go, gra​tu​la​cje. Tony za​uwa​żył błysk cie​ka​wo​ści w oczach Nic​ka i już wie​dział, o czym ku​zyn my​śli. Za​sta​wia się, czy Tony ma jesz​cze szan​sę na trzy​dzie​ści mi​lio​nów do​la​- rów. On i Rob zre​zy​gno​wa​li ze spad​ku, aby ra​to​wać swo​je mał​żeń​stwa. Ale Tony nie mu​siał nic ra​to​wać, choć po​wi​nien po​ślu​bić Lucy. Ta​kie były za​sa​dy gry usta​- lo​ne przez non​na. – Moja żona też jest w cią​ży – Nick zwró​cił się do Lucy. – Zna​my już datę: dwu​- dzie​ste​go pierw​sze​go wrze​śnia. – U mnie po​czą​tek czerw​ca – od​par​ła Lucy, a Tony wi​dział, jak Nick li​czy w my​ślach. Lek​ki ruch gło​wą i zmarsz​czo​ne czo​ło świad​czy​ły o wy​cią​gnię​ciu iden​tycz​ne​go wnio​sku: Lucy wie​dzia​ła o dziec​ku, za​nim wy​je​cha​ła. – My​śla​łem, że to ko​lej​ny nud​ny ślub – stwier​dził Nick z sze​ro​kim uśmie​chem – ale prze​bi​łeś na​wet ślub sio​stry, kie​dy oj​ciec wdał się w bój​kę z chło​pa​kiem mamy. To wy​róż​nie​nie Tony z chę​cią by so​bie da​ro​wał. – A co z Ali​ce? – spy​tał Tony. – Car​rie od​wie​zie ją do domu. Aha, mam ci prze​ka​zać, że​byś się wy​niósł, za​- nim wy​ru​szą. Car​rie była żoną Roba i naj​lep​szą przy​ja​ciół​ką Ali​ce. To ona ich so​bie przed​- sta​wi​ła, cze​go pew​nie w tej chwi​li gorz​ko ża​łu​je. Gdy​by mógł wy​ciąć te dwa mie​- sią​ce ze swo​je​go ży​cia, gdy​by mógł cof​nąć czas, po​je​chał​by za Lucy na Flo​ry​dę,

prze​ko​nał do po​wro​tu i za​opie​ko​wał się nią. Stwo​rzy​li​by ro​dzi​nę, na​wet je​śli nie w tra​dy​cyj​nym sen​sie. Cóż, mą​dry Włoch po szko​dzie. – Car​rie chce tak​że wie​dzieć, czy Ali​ce zo​sta​wi​ła u cie​bie ja​kieś rze​czy – do​dał Nick. – Nie są​dzę, ale spraw​dzę. Ali​ce była u nie​go tyl​ko kil​ka razy. Już sam ten fakt świad​czył o tym, że po​mysł ze ślu​bem był sza​lo​ny. – Zrób to szyb​ko – od​parł Nick. – Za dwa dni chce wra​cać do No​we​go Jor​ku. – Na do​bre? – O ile wiem, to tak. Tony nie za​mie​rzał wy​pę​dzać jej z Il​li​no​is, ale dzię​ki tej de​cy​zji nie bę​dzie mu​- siał jej wi​dy​wać. Fron​to​we drzwi re​zy​den​cji non​na otwo​rzy​ły się i lu​dzie za​czę​li wy​cho​dzić na we​ran​dę. Na szczę​ście nie było wśród nich Ali​ce. Ani jego sióstr. – Po​jedź​my do mnie – zwró​cił się Tony do Lucy. Ski​nę​ła gło​wą, zer​ka​jąc z nie​po​ko​jem na drzwi. – Po​ga​da​my póź​niej – po​wie​dział do Nic​ka, któ​ry wy​pro​sto​wał się i ge​stem po​- ka​zał „zdzwoń​my się”. Ród Ca​ro​sel​lich zna​ny był z dwóch rze​czy: cze​ko​la​dy i skłon​no​ści do plo​tek. Tony, je​śli miał być szcze​ry, nie tra​wił żad​nej z nich. Chciał wy​do​stać się spod lupy. Chciał wol​no​ści i ży​cia – pry​wat​ne​go oraz za​wo​do​we​go – we​dług wła​sne​go po​my​słu. A trzy​dzie​ści mi​lio​nów było do tego prze​pust​ką. Za​pa​lił sil​nik i ru​szył. – To… dziw​ne – za​uwa​ży​ła Lucy, a on zer​k​nął na nią. Mu​siał sto​czyć z sobą wal​kę, by nie wziąć jej za rękę, by jej nie do​tknąć. Jed​nak nie był to od​po​wied​ni mo​ment. – Co? – My​śla​łam, że po tym, co zro​bi​łam, two​ja ro​dzi​na mnie znie​na​wi​dzi. Tym​cza​sem ro​dzi​na Tony’ego nie była szcze​gól​nie cie​pło na​sta​wio​na do Ali​ce. Wła​ści​wie nikt, z wy​jąt​kiem Roba. Nie da​lej jak wczo​raj usły​szał, jak jego sio​- stra Ala​na w roz​mo​wie z mat​ką na​zwa​ła Ali​ce strzy​gą. – Zo​staw​my moją ro​dzi​nę na boku – od​parł. – Mu​si​my po​roz​ma​wiać o dziec​ku. I o nas. – Masz ra​cję. Za​do​wo​lo​ny, że się z nim zga​dza, cią​gnął roz​mo​wę, choć na​dal był w sta​nie umiar​ko​wa​ne​go szo​ku. – Czy ty i dziec​ko je​ste​ście zdro​wi? – Czu​ję się świet​nie, a ono się ru​sza i ko​pie, jak po​win​no. – Chło​piec? Cień uśmie​chu prze​mknął po jej twa​rzy. – Albo dziew​czyn​ka. Cho​ciaż mam sil​ne prze​czu​cie, że to chło​pak. To by się świet​nie skła​da​ło. – Gdzie two​ja wa​liz​ka? – Przy​le​cia​łam bez ba​ga​żu. Nie pla​no​wa​łam dłu​gie​go po​by​tu. Wła​ści​wie… –

Z kie​sze​ni kurt​ki wy​ję​ła te​le​fon i spoj​rza​ła na wy​świe​tlacz. – Nie​dłu​go mu​szę wra​cać na lot​ni​sko, więc nie mamy wie​le cza​su. W pierw​szej chwi​li my​ślał, że żar​tu​je. Czy na​praw​dę wie​rzy​ła, że po​zwo​li jej znów odejść? Może tego nie pla​no​wa​li, ale te​raz czu​je się za nią od​po​wie​dzial​ny, więc na ra​zie Lucy nie uwol​ni się od nie​go. A je​śli uro​dzi się chło​piec, jego tata sta​nie się bar​dzo bo​ga​tym czło​wie​kiem. No, o ile jego mama za nie​go wyj​dzie. Brzmia​ło to lo​gicz​nie, tyl​ko że Lucy, tak jak i on, nie lu​bi​ła związ​ków. Chy​ba na​- wet bar​dziej od nie​go. – Masz bi​let? – A gdy przy​tak​nę​ła, za​py​tał: – Mogę zo​ba​czyć? Z wy​ra​zem zdzi​wie​nia wy​ję​ła zło​żo​ną kart​kę z sa​szet​ki, pra​wie cał​kiem ukry​- tej pod krą​gło​ścią brzu​cha. Od​kąd ją po​znał, za​wsze no​si​ła rze​czy oso​bi​ste w sfa​ty​go​wa​nym ple​ca​ku, któ​ry wy​szu​ka​ła w pra​cy, wśród rze​czy po​rzu​co​nych przez klien​tów, albo w przy​twier​dzo​nej do pasa sa​szet​ce. Ni​g​dy nie wi​dział, by no​si​ła kon​wen​cjo​nal​ną to​reb​kę. W ogó​le w przy​pad​ku Lucy trud​no uży​wać sło​- wa „kon​wen​cjo​nal​ny”. Gdy po​da​ła mu kart​kę, przedarł ją na pół. – Och, ja​kie to dra​ma​tycz​ne – skwi​to​wa​ła. – Zda​jesz so​bie oczy​wi​ście spra​wę, że mogę to po​now​nie wy​dru​ko​wać? Zgniótł pa​pier i rzu​cił go na tyl​ne sie​dze​nie. – Mo​żesz to na​zwać sym​bo​licz​nym ge​stem. – A co to ma sym​bo​li​zo​wać. – Nie wra​casz na Flo​ry​dę. Za​mru​ga​ła ocza​mi ze zdzi​wie​nia. – Czyż​by? Gdzie się po​dzie​ję? Moja współ​lo​ka​tor​ka prze​nio​sła się do Ohio. Poza tym nie mam pra​cy. – Za​miesz​kasz ze mną. A jak tyl​ko za​ła​twi​my for​mal​no​ści, wyj​dziesz za mnie. Je​śli tak we​dług Tony’ego wy​glą​da​ją oświad​czy​ny, nic dziw​ne​go, że jest sin​- glem. Na​wet nie był za​in​te​re​so​wa​ny, czy ona się zga​dza. Wy​dał po​le​ce​nie. – Dla​cze​go mia​ła​bym to zro​bić? – za​py​ta​ła. – Ze wzglę​du na do​bro dziec​ka – od​parł. Zła od​po​wiedź, ko​leś. Nie tyl​ko wy​lał dziec​ko z ką​pie​lą, ale i wa​nien​kę roz​bił na ka​wał​ki. Cóż, bez owi​ja​nia w ba​weł​nę za​ko​mu​ni​ko​wał, że oże​ni się z nią wy​- łącz​nie dla do​bra dziec​ka. Dla​cze​go po pro​stu nie poda jej cy​ku​ty? – To ra​czej mar​ny po​mysł – ode​zwa​ła się, a jego zmarsz​czo​ne brwi mó​wi​ły, że ma inny po​gląd. – Wca​le nie – od​parł twar​dym to​nem. – Je​śli za cie​bie wyj​dę, po​twier​dzę, co wszy​scy my​ślą. Że ce​lo​wo za​szłam w cią​żę, aby cię zła​pać na dziec​ko. Tak wła​śnie było w przy​pad​ku mat​ki Lucy. Pod​czas krót​kie​go związ​ku jej wy​- bra​nek za​po​mniał co praw​da wspo​mnieć o żo​nie i dzie​ciach, po​tem zaś nie za​- mie​rzał być oj​cem dla swo​jej nie​ślub​nej cór​ki. Prze​sy​łał raz w mie​sią​cu czek, ale gdy zmarł trzy lata póź​niej, ten ła​twy zysk i na​dzie​je Lucy, że go po​zna, umar​ły wraz z nim.

– Do​pil​nu​ję, żeby do wszyst​kich do​tar​ło, że nie o to cho​dzi​ło – za​pew​nił Tony. Gdy​by to było ta​kie pro​ste. – Lu​dzie wie​rzą w to, w co chcą wie​rzyć. – Jego zmarsz​czo​ne czo​ło mó​wi​ło, że sta​je się iry​tu​ją​ca. – Nie mogę wyjść za cie​bie. – A zgo​dzisz się zo​stać ze mną? Przy​naj​mniej do cza​su na​ro​dzin dziec​ka? – Nie mogę. Z jego miny od​czy​ta​ła, że uwa​ża ją za upar​tą i może tro​chę miał ra​cję. Ale czy moż​na ją wi​nić? Spra​wa była pro​sta. Ko​cha​ła Tony’ego, a on tyl​ko czuł się zo​bo​- wią​za​ny. Wspól​ne miesz​ka​nie by​ło​by bo​le​sne, ale po​ślu​bie​nie go – tor​tu​rą. Ślub je​dy​nie dla do​bra dziec​ka wy​da​wał się smut​ny i ża​ło​sny. Może gdy​by byli u nie​- go, wziął​by ją w ra​mio​na i po​wie​dział, że czuł się sa​mot​nie i pod​le, gdy ode​szła. Oczy​wi​ście, po​dał​by bar​dzo lo​gicz​ny – nie wspo​mi​na​jąc o ro​man​tycz​nym – po​- wód, że nie po​je​chał za nią. Ale gdy​by bab​cia mia​ła wąsy… Tony skrę​cił w uli​cę, przy któ​rej miesz​kał, i zna​lazł wol​ne miej​sce koło blo​ku. Za pierw​szym ra​zem, gdy ją tu przy​wiózł, była lek​ko zszo​ko​wa​na. Wszyst​ko, co wią​za​ło się z To​nym, biło po oczach bo​gac​twem i kla​są. Jeź​dził luk​su​so​wym au​- tem, pi​jał naj​lep​szą szkoc​ką, miał sza​fę peł​ną mar​ko​wych ubrań, ale miesz​kał w ni​ja​kim miesz​ka​niu w rów​nie prze​cięt​nym bu​dyn​ku, przy uli​cy, któ​ra wy​da​wa​- ła się jed​ną z naj​nud​niej​szych w Chi​ca​go. Ale po co – wy​ja​śnił – miał​by pła​cić kro​cie na miesz​ka​nie, w któ​rym pra​wie ni​g​dy nie prze​by​wa? Daw​niej, gdy wcho​dzi​li do bu​dyn​ku, trzy​mał ją za rękę. Czę​sto pod​czas jaz​dy win​dą do​ty​kał nie tyl​ko jej dło​ni, ale nie tym ra​zem. Po​czu​ła z tego po​wo​du ulgę i roz​cza​ro​wa​nie. Po no​ma​dycz​nej prze​szło​ści na​uczy​ła się nie przy​wią​zy​wać do miejsc, ale gdy Tony otwo​rzył drzwi i we​szła do miesz​ka​nia, po​czu​ła ucisk w gar​dle. Tak wie​le cu​dow​nych wspo​mnień wią​za​ło się z tym miej​scem. W pew​nym mo​ne​cie za​czę​ła trak​to​wać je jak dru​gi dom i oszu​ki​wa​ła sie​bie, my​śląc, że może w głę​bi du​szy on też chce, by dzie​li​ła z nim tę prze​strzeń. Tony za​mknął drzwi, a gdy do​tknął jej ra​mie​nia, ser​ce w niej za​mar​ło. Jed​nak tyl​ko po​mógł jej zdjąć kurt​kę, któ​rą rzu​cił po​tem na opar​cie sofy. Po chwi​li wy​lą​- do​wa​ła na niej jego ma​ry​nar​ka, a na sa​mej gó​rze – kra​wat. – Chcesz się cze​goś na​pić? Mam sok i die​te​tycz​ną kolę. Mogę też zro​bić her​- ba​tę. – Wy​star​czy woda – od​par​ła. Sto​lik do kawy za​sła​ny był ga​ze​ta​mi, nie​bie​ski je​dwab​ny kra​wat le​żał na opar​- ciu obi​te​go skó​rą krze​sła. Miesz​ka​nie wy​peł​nia​ły ty​po​wo mę​skie me​ble. Skó​ra, me​tal, szkło i ni​czym nie​przy​kry​te drew​nia​ne pod​ło​gi. My​śla​ła, że może coś zmie​ni​ło się przez czte​ry mie​sią​ce, gdy jej tu nie było, ale wszyst​ko wy​glą​da​ło iden​tycz​nie. Nie do​strze​gła też śla​du żad​nej ko​bie​ty. – Sia​daj – po​wie​dział, wska​zu​jąc ka​na​pę, co bar​dziej za​brzmia​ło jak roz​kaz niż su​ge​stia. Była spię​ta, a stan ten po​wo​do​wał, że dziec​ko za​czę​ło wy​ko​ny​wać cyr​- ko​we akro​ba​cje. Choć mi​ni​ma​li​stycz​ną kuch​nię od​dzie​la​ła od sa​lo​nu ścia​na, sły​sza​ła, jak Tony

otwie​ra lo​dów​kę. Po se​kun​dzie już był z po​wro​tem, nio​sąc bu​tel​kę wody i piwo. Usiadł koło niej, a pra​gnie​nie, aby go do​tknąć, było rów​nie sil​ne jak za​wsze. Ma​rzy​ła, by wziął ją w ra​mio​na, tu​lił i obie​cał, że wszyst​ko bę​dzie do​brze. A po​- tem ko​chał się z nią tak dłu​go, że ostat​nie czte​ry mie​sią​ce prze​sta​ły​by mieć zna​- cze​nie. – Nie po​zwo​lę ci znów wy​je​chać. – To były je​dy​ne sło​wa, ja​kie pa​dły z jego ust. Po​win​na wie​dzieć, że nie od​pu​ści. Był przy​zwy​cza​jo​ny do tego, że wszyst​ko dzie​je się zgod​nie z jego wolą. – Nie do cie​bie na​le​ży de​cy​zja. – Wiem, do dia​bła – od​parł za​ska​ku​ją​co ostrym to​nem. Ni​g​dy nie pod​no​sił gło​- su w jej obec​no​ści. – By​cie oj​cem nie za​czy​na się po na​ro​dzi​nach dziec​ka – do​- dał. Miał ra​cję. Po​zba​wi​ła go wie​lu do​świad​czeń. Po​zba​wi​ła też sie​bie moż​li​wo​ści dzie​le​nia tego do​świad​cze​nia z kimś, kto aku​rat nie miał jej w no​sie. W prze​ci​wień​stwie do mat​ki, któ​ra przez pół​to​ra mie​sią​ca prze​ko​ny​wa​ła ją, by „po​zby​ła się pro​ble​mu”. W ostat​nim cza​sie żyła bez pod​sta​wo​wych wy​gód. Ka​na​pa mat​ki była ża​ło​śnie nie​wy​god​na. Rano prze​waż​nie bu​dził ją sil​ny ból w dole ple​ców albo ze​sztyw​nia​- ły kark. A cza​sem obie te do​le​gli​wo​ści na​raz. Per​spek​ty​wa łóż​ka i spo​koj​ne​go wy​po​czyn​ku była ku​szą​ca. Ale jak to od​bi​je się na uczu​ciach? – Hi​po​te​tycz​nie przy​pu​ść​my, że zgo​dzę się za​miesz​kać tu z tobą – stwier​dzi​ła. – Mu​szę mieć wła​sną sy​pial​nię. – Mo​że​my dzie​lić moją. Jego ręka spo​czę​ła na jej udzie. Nie mu​sia​ła pa​trzeć na nie​go, by wie​dzieć, jaki ma te​raz wy​raz twa​rzy – tym wzro​kiem zdo​ła ją zmięk​czyć w cią​gu kil​ku se​- kund. Nie​za​leż​nie od tego, jak bar​dzo było to ku​szą​ce, przez wzgląd na wła​sną god​ność nie mo​gła wró​cić do po​przed​nie​go ukła​du. Je​śli ma tu zo​stać, mu​szą usta​lić za​sa​dy. Jed​na z nich to: zero ro​man​sów. Za​bra​ła jego rękę ze swo​je​go uda. – My​ślę, że dla do​bra dziec​ka po​wi​nien nas łą​czyć pla​to​nicz​ny zwią​zek. Żeby się nie po​gu​bić. – Nie mo​żesz wi​nić fa​ce​ta, że pró​bu​je – od​parł, a ona tym ra​zem spoj​rza​ła na nie​go, co było ko​lo​sal​ną głu​po​tą. Niech go szlag tra​fi, jego i jego znie​wa​la​ją​cy uśmiech. Oraz to prze​cią​głe na​mięt​ne spoj​rze​nie. – Mo​żesz za​jąć moją sy​pial​nię – do​dał. – Będę spać w ga​bi​ne​cie. Za​nim zdą​ży​ła za​pro​te​sto​wać, jego ko​mór​ka za​czę​ła dzwo​nić. Wy​cią​gnął ją z kie​sze​ni spodni, zer​k​nął na ekran i za​klął pod no​sem. – To non​no – po​wie​dział, pod​no​sząc się i kie​ru​jąc w stro​nę kuch​ni. – Mu​szę ode​brać. Lucy nie zna​ła dziad​ka Tony’ego, ale wie​le sły​sza​ła na jego te​mat. Dziw​ne, że nie za​uwa​ży​ła go dziś wśród we​sel​nych go​ści. Roz​mo​wa trwa​ła nie​ca​łą mi​nu​tę. – Dzwo​ni​ła mama – wy​ja​śnił Tony, cho​wa​jąc te​le​fon do kie​sze​ni. – Sprzą​ta u dziad​ka. Py​ta​ła, czy wszyst​ko w po​rząd​ku. Chcą, że​by​śmy wpa​dli do nich ju​-

tro. Ze stra​chu zro​bi​ło jej się sła​bo. Naj​wy​raź​niej było to po niej wi​dać, gdyż Tony ode​zwał się: – Nie martw się. Po​wie​dzia​łem, że dam znać, gdy bę​dzie​my go​to​wi. Ro​zu​miem, że ni​g​dy. Choć z dru​giej stro​ny po co uni​kać tego, co nie​uchron​ne. Mo​gła tyl​ko wszyst​kich prze​pro​sić i mieć na​dzie​ję, że jej będą współ​czuć. – Jak naj​szyb​ciej chcę mieć to za sobą – oznaj​mi​ła. – Nie ma po​śpie​chu. Na​praw​dę? – Wy​obraź so​bie, co byś czuł, gdy​by twój syn że​nił się, a ja​kaś ko​bie​ta, któ​rej nie wi​dzia​łeś na oczy, twier​dzi​ła, że nosi jego dziec​ko. Nie chciał​byś wie​dzieć, kim jest? – Mó​wisz, jak​by tyl​ko cie​bie to do​ty​czy​ło, a do tan​ga trze​ba dwoj​ga. Je​stem tak samo od​po​wie​dzial​ny jak ty. Moc​no wąt​pi​ła, że jego ro​dzi​na tak to oce​ni. – Czy z dziad​kiem wszyst​ko w po​rząd​ku? – Zmie​ni​ła te​mat. – Dla​cze​go py​tasz? – Był jak​by zdzi​wio​ny. – Nie wi​dzia​łam go na ślu​bie. My​śla​łam, że może nie czu​je się do​brze. – Nic mu nie jest. To tyl​ko upór. Nie bar​dzo wie​dzia​ła, co ślub ma z tym wspól​ne​go, ale za​nim za​py​ta​ła, te​le​fon Tony’ego znów za​dzwo​nił. Po​now​nie zer​k​nął na ekran, wy​mam​ro​tał prze​kleń​- stwo i od​rzu​cił po​łą​cze​nie. Nie zdą​żył scho​wać te​le​fo​nu do kie​sze​ni, gdy po raz ko​lej​ny roz​legł się dzwo​nek. I tym ra​zem nie ode​brał, po czym wy​łą​czył dźwięk i, mam​ro​cząc coś pod no​sem, zwró​cił się do Lucy: – A więc zo​sta​jesz? – Po​win​nam chy​ba za​wia​do​mić mat​kę, że nie po​trze​bu​ję trans​por​tu z lot​ni​ska ani jej ka​na​py – od​par​ła. Tony zmarsz​czył brwi. – Ka​za​ła ci spać na ka​na​pie? – Albo ka​na​pa, albo pod​ło​ga. Któ​ra wca​le nie była mniej wy​god​na, choć Lucy wzdry​ga​ła się na myśl o tym, ja​kie okro​pień​stwa mogą znaj​do​wać się we włók​nach sta​re​go wy​tar​te​go dy​wa​- nu. Przy​ja​cie​le mat​ki – o ile mo​gła ich tak na​zwać – to prze​cież zbie​ra​ni​na nar​- ko​ma​nów i al​ko​ho​li​ków. Gdy​by Tony wie​dział, jaki styl ży​cia wio​dła jej mat​ka… Jed​nak pra​wie nic nie wie​dział o jej ro​dzi​nie – i wo​la​ła, by tak po​zo​sta​ło. Nie miał po​ję​cia o jej kosz​- mar​nym dzie​ciń​stwie. Wie​dział, że nie zna​ła ojca, ale nie wie​dział dla​cze​go. A o mat​ce tyl​ko to, że za​wsze się kłó​ci​ły. Nie miał po​ję​cia, że od​kąd Lucy skoń​- czy​ła osiem lat, mat​ka zo​sta​wia​ła ją samą w domu i czę​sto wra​ca​ła do​pie​ro nad ra​nem. Że wie​lu „przy​ja​ciół” mat​ki ga​pi​ło się na Lucy z lu​bież​nym uśmie​chem i wy​po​wia​da​ło spro​śne uwa​gi pod jej ad​re​sem. Mat​ka ma​wia​ła, że Lucy jest sama so​bie win​na. Że sama się o to pro​si, wy​sy​ła​jąc „sy​gna​ły”. A Lucy jako na​iw​- na na​sto​lat​ka wie​rzy​ła jej bez za​strze​żeń.

Za​sta​na​wia​ła się, co Tony my​ślał​by o niej, gdy​by znał praw​dę. Gdy​by wie​dział, z ja​kie​go po​cho​dzi śro​do​wi​ska i ja​kie geny ma ich dziec​ko. A co po​wie​dzia​ła​by na to jego ro​dzi​na? Tym​cza​sem Tony po​dał jej te​le​fon, mó​wiąc ła​god​nie, ale sta​- now​czo: – Nie każę ci spać na ka​na​pie. Dzwoń.

ROZDZIAŁ TRZECI Choć for​mal​nie Tony miał wol​ne z po​wo​du nie​do​szłe​go ślu​bu, na​stęp​ne​go ran​- ka naj​pierw po​szedł po​ćwi​czyć, a po​tem do biu​ra. Do​sko​na​le wie​dział, że w któ​- rymś mo​men​cie dnia zo​sta​nie na​gab​nię​ty przez pra​wie każ​de​go człon​ka ro​dzi​ny. Po nie​ode​bra​nych te​le​fo​nach i ese​me​sach bez od​po​wie​dzi prze​sta​li za​wra​cać mu gło​wę oko​ło dzie​sią​tej wie​czo​rem. Na​praw​dę ko​chał ro​dzi​nę i wie​dział, że za​wsze może na nich li​czyć, byli jed​nak tak cho​ler​nie wścib​scy. Wło​ska przy​pa​- dłość, bez wąt​pie​nia. W koń​cu zmu​szą go, by sta​wił im czo​ła. Naj​ła​twiej i naj​szyb​ciej by​ło​by zwo​łać kon​fe​ren​cję pra​so​wą. Al​ter​na​tyw​ny po​mysł wią​zał się z sie​dze​niem w domu i cze​ka​niem, kie​dy Lucy się obu​dzi. Wczo​raj po zje​dze​niu dań na wy​nos z chiń​- skiej re​stau​ra​cji po​ło​ży​ła się na chwi​lę, by od​po​cząć, i od tam​tej pory spa​ła. Przez po​nad dwa​na​ście go​dzin. Na​dal nie mógł po​jąć, dla​cze​go mat​ka Lucy po​zwo​li​ła spać cię​żar​nej cór​ce na nie​wy​god​nej ka​na​pie. Ro​dzi​na Lucy była te​ma​tem tabu. Te​raz jed​nak po​zna​nie jej mat​ki wy​da​wa​ło się nie​unik​nio​ne. Zo​sta​nie prze​cież oj​cem jej wnu​ka lub wnucz​ki. Głos se​kre​tar​ki Tony’ego przy​wo​łał go do rze​czy​wi​sto​ści. – Przy​szli Rob i Nick. Mó​wią, że to pil​ne. Ski​nął gło​wą. A więc za​czy​na się. Zre​zy​gno​wa​ny spoj​rzał na go​dzi​nę wi​docz​ną na mo​ni​to​rze kom​pu​te​ra. Dzie​wią​ta pięt​na​ście. Nie cze​ka​li prze​sad​nie dłu​go. Drzwi otwo​rzy​ły się i ku​zy​ni we​szli do środ​ka. Trud​no uwie​rzyć, że za​le​d​wie pół roku temu byli bez​dziet​ny​mi ka​wa​le​ra​mi. Te​raz dwóch jest po ślu​bie, a cała trój​ka ocze​ku​je na przyj​ście na świat dzie​ci. Wszyst​ko z po​wo​du dziad​ka. – Więc – po​wie​dział Nick, sia​da​jąc na krze​śle na​prze​ciw​ko biur​ka – czy mam zro​bić miej​sce w ka​len​da​rzu? – Na co? – Na twój ko​lej​ny ślub – wy​ja​śnił Rob, któ​ry z za​ło​żo​ny​mi rę​ka​mi sta​nął za Nic​kiem. – Tyl​ko się nie zdziw. Nick wy​glą​dał na zdu​mio​ne​go. – Nie że​nisz się z nią? Pan cho​dzą​ca od​po​wie​dzial​ność. Za​wsze po​stę​pu​jesz, jak na​le​ży. – Wiesz, dla​cze​go wy​je​cha​ła? – za​py​tał Nick. – I dla​cze​go tak dłu​go zwle​ka​ła z in​for​ma​cją o dziec​ku? – Je​steś pew​ny, że to two​je? – spy​tał Rob. – Tak, je​stem pew​ny. A co do po​wo​du, dla któ​re​go wy​je​cha​ła i wró​ci​ła, to spra​- wa mię​dzy nią i mną.

– Mówi pew​nie, że to był przy​pa​dek – za​uwa​żył Rob. Bo to był przy​pa​dek. Lucy nie pra​gnę​ła dziec​ka tak jak on, za​ło​że​nia ro​dzi​ny. – Może to pu​łap​ka?- wtrą​cił swo​je trzy gro​sze Nick. – Na pew​no nie. Za​mie​rza​ła wczo​raj wra​cać na Flo​ry​dę. Nie mia​ła z sobą na​- wet ubrań na zmia​nę. – Może sta​wia​ła, że ją za​trzy​masz. – Za​trzy​masz? Prak​tycz​ne mu​sia​łem ją bła​gać, żeby za​miesz​ka​ła ze mną. Ale od​mó​wi​ła wyj​ścia za mnie. – Nie zgo​dzi​ła się? Nie mogę zro​zu​mieć dla​cze​go. – Wiem, że to dziw​ne, ale Lucy za​wsze ja​sno sta​wia​ła spra​wę: w grę wcho​dził wy​łącz​nie luź​ny zwią​zek. Jest nie​zwy​kle nie​za​leż​na, a do tego twar​do stą​pa po zie​mi. – To chło​pak? – spy​tał Rob. – Jesz​cze nie wie​my. – A je​śli? – wtrą​cił Nick. – Tak, bio​rę kasę. Dla​cze​go miał​bym tego nie zro​bić? Mu​si​cie zro​zu​mieć róż​- ni​cę mię​dzy nami. Wy szczę​śli​wie po​ślu​bi​li​ście ko​bie​ty, któ​re ko​cha​cie. Zre​zy​- gno​wa​li​ście z mi​lio​nów, żeby im to udo​wod​nić. – Nie ko​chasz Lucy?- za​py​tał Nick. – Moje uczu​cia nie mają tu zna​cze​nia. Ale wiem, jak się czu​je Lucy, a to ona roz​da​je w tej chwi​li kar​ty. Więc do cza​su na​ro​dzin bę​dzie​my miesz​kać ra​zem. – A co po​tem? – Nie mamy jesz​cze dal​szych pla​nów. Mamy czas. – Tak my​ślisz? – spy​tał Nick. – Po Ter​ri le​d​wie wi​dać cią​żę, a już za​pi​sa​ła dziec​ko na li​stę ocze​ku​ją​cych do przed​szko​la. – Przed​szko​la? Nie żar​tuj. – Za na​szych cza​sów było ina​czej – stwier​dził Rob. – Dziś, aby dziec​ko mia​ło szan​sę na do​bry col​le​ge, musi do​stać się do do​brej pod​sta​wów​ki, a żeby tak się sta​ło, naj​pierw musi tra​fić do do​bre​go przed​szko​la. Tony nie miał po​ję​cia, czy po​słał​by swo​je dziec​ko do pry​wat​nej szko​ły. Sam jako chło​piec od​dał​by wszyst​ko, by cho​dzić do szko​ły pań​stwo​wej, cho​ciaż​by po to, żeby cie​szyć się choć odro​bi​ną pry​wat​no​ści i ano​ni​mo​wo​ści. Jego nie​szczę​- ścia i pro​ble​my były po​żyw​ką dla ca​łej ro​dzi​ny. Nie ma​rzył oczy​wi​ście o tym, by zo​stać chu​li​ga​nem. Jako dru​gi w ko​lej​no​ści naj​star​szy ku​zyn – Jes​si​ca, sio​stra Nic​ka, była od nie​go o pół​to​ra roku star​sza – sta​wiał so​bie po​przecz​kę wy​żej niż inni. Jak ma​wiał oj​ciec, An​to​nio se​nior, któ​ry sam był naj​star​szym z bra​ci, młod​si pa​trzy​li na nie​go z po​dzi​wem i dla​te​go mu​- siał da​wać do​bry przy​kład. Ta​kie re​gu​ły obo​wią​zy​wa​ły w ro​dzi​nie Ca​ro​sel​lich. Żad​ne​go po​świę​ce​nia nie uwa​ża​no za zbyt duże. Pra​ca w ro​dzin​nej fir​mie nie była pierw​szym wy​bo​rem Tony’ego, ale do​sto​so​- wał się, po​nie​waż tego od nie​go ocze​ki​wa​no. Jed​nak każ​de​go dnia co​raz bar​- dziej zbli​żał się do czter​dziest​ki. Kie​dy za​cznie wresz​cie żyć we​dług wła​snych

za​sad? Gdy osią​gnie wiek non​na? – My​ślę, że zo​ba​czy​my z Lucy, co przy​nie​sie ży​cie – zwró​cił się do ku​zy​nów. – Co by​ło​by o wie​le ła​twiej​sze, gdy​by wszy​scy dali nam spo​kój. – Wszy​scy chcą do​brze – od​parł na to Nick. Co nie zmie​nia fak​tu, że przez ro​dzi​nę sy​tu​acja sta​wa​ła się co​raz bar​dziej stre​su​ją​ca. – Jest jesz​cze jed​na spra​wa, o któ​rej przy​szli​śmy po​ga​dać – po​wie​dział Rob. – Mar​twi nas Rose. W ze​szłym roku Rose Gol​dwyn, cór​ka nie​ży​ją​cej już se​kre​tar​ki non​na, zgło​si​ła się do nich, szu​ka​jąc pra​cy. Po​nie​waż jej mat​ka Phyl​lis przez po​nad dwa​dzie​ścia lat pra​co​wa​ła w fir​mie, czu​li się w obo​wiąz​ku ją za​trud​nić. Nie​ste​ty z Rose coś było nie w po​rząd​ku. Opi​nię tę po​dzie​la​ła więk​szość ro​dzi​ny i jej ko​le​dzy z pra​- cy. – Wczo​raj za​cze​pi​ła mnie Me​gan – re​la​cjo​no​wał Rob. Me​gan, młod​sza sio​stra Roba, wła​śnie ku​pi​ła pierw​szy dom i przy​ję​ła Rose na współ​lo​ka​tor​kę. – Po​wie​- dzia​ła, że Rose zdra​dza nie​zwy​kłe za​in​te​re​so​wa​nie na​szą ro​dzi​ną. Za​da​je mnó​- stwo py​tań na te​mat non​na i non​ny. – Co ją ob​cho​dzi mał​żeń​stwo dziad​ków? – Jesz​cze dziw​niej​sze było to, że wy​py​ty​wa​ła Meg o sta​re fil​my ro​dzin​ne. – My z Ter​ri na​kry​li​śmy ją, jak szła od stro​ny ga​bi​ne​tu dziad​ka w dniu na​sze​go ślu​bu – do​dał Nick. – Utrzy​my​wa​ła, że szu​ka to​a​le​ty i się zgu​bi​ła, ale po​tem zbie​gła na dół, nie ko​rzy​sta​jąc z ła​zien​ki. Zło​ży​łem to na karb zde​ner​wo​wa​nia, w koń​cu pierw​szy raz bra​ła udział w ro​dzin​nej gali, co może być przy​tła​cza​ją​ce dla ko​goś z ze​wnątrz. Ale Ter​ri była prze​ko​na​na, że kła​ma​ła. – Z ko​lei dwa mie​sią​ce temu Car​rie zła​pa​ła ją na go​rą​cym uczyn​ku, gdy for​so​- wa​ła za​mek do drzwi ga​bi​ne​tu ojca – do​dał Rob. – Chy​ba po​wi​nie​neś wspo​mnieć o czymś tak waż​nym jak pró​ba wła​ma​nia do biu​ra na​czel​ne​go dy​rek​to​ra? – za​uwa​żył cierp​ko Tony. – Twier​dzi​ła, że po​trze​bo​wa​ła ja​kichś pa​pie​rów, któ​re zo​sta​wi​ła tam dla niej se​kre​tar​ka ojca. Po​wie​dzia​ła, że bała się kon​se​kwen​cji służ​bo​wych. Po​tem znie​- nac​ka do​sta​ła te​le​fon, że jed​nak nie musi ich brać. Chcia​łem to zba​dać, ale wła​- śnie wte​dy oka​za​ło się, że Car​rie jest w cią​ży i cał​kiem wy​le​cia​ło mi to z gło​wy. – Się ro​zu​mie – od​parł Nick. – Nie żar​tuj – wy​mam​ro​tał Tony, a Rob za​chi​cho​tał. – Czy je​ste​śmy pew​ni, że Rose to cór​ka Phyl​lis? – za​py​tał Nick. – Phyl​lis już nam tego nie​ste​ty nie po​wie. Rose może być oszust​ką, szpie​giem szu​ka​ją​cym ta​- jem​nic fir​my albo dzien​ni​kar​ką zbie​ra​ją​cą ma​te​ria​ły do de​ma​ska​tor​skiej pu​bli​- ka​cji. – De​ma​ska​tor​ska pu​bli​ka​cja o cze​ko​la​dzie? – scep​tycz​nie stwier​dził Tony. – Dla​cze​go? A może dzie​je się tu coś, o czym nie wiem? – Je​śli coś jest na rze​czy, nie mam o tym po​ję​cia – od​parł Rob. – Mo​że​my wszyst​ko opo​wie​dzieć ro​dzi​com – za​pro​po​no​wał Nick. – Le​piej naj​pierw ją po​ob​ser​wuj​my – od​rzekł Rob. – Nie chcę roz​dmu​chi​wać

spra​wy, je​śli nie zro​bi​ła nic złe​go. – Two​ja de​cy​zja – pod​su​mo​wał Tony. – Daj mi dwa ty​go​dnie – po​pro​sił Rob. Tony miał na​dzie​ję, że Rob zdo​ła coś od​kryć, dzię​ki cze​mu na chwi​lę znaj​dzie się poza cen​trum za​in​te​re​so​wa​nia. Przy​naj​mniej do​pó​ki nie wy​my​śli, co da​lej. Lucy w koń​cu za nie​go wyj​dzie, co do tego nie miał wąt​pli​wo​ści. Było to tyl​ko kwe​stią cza​su. Za​chę​ca​ją​cy za​pach sma​żo​ne​go bocz​ku spra​wił, że Lucy obu​dzi​ła się z uśmie​- chem na twa​rzy. Tony przy​go​to​wy​wał dla niej śnia​da​nie, gdy zo​sta​wa​ła u nie​go na noc. Jej ulu​bio​ny ze​staw zo​sta​wiał na spe​cjal​ne oka​zje jak ta – co zresz​tą zda​rza​ło się czę​sto w cią​gu kil​ku ty​go​dni przed jej wy​jaz​dem. Aż do te​raz Lucy ni​g​dy nie za​sta​na​wia​ła się, jak miły był to gest. Nie mo​gła po​wstrzy​mać się przed my​ślą, że go nie do​ce​nia​ła. Otwo​rzy​ła oczy i spoj​rza​ła na ze​gar. Za​mru​ga​ła kil​ka razy, my​śląc, że wzrok spła​tał jej fi​gla. Je​de​na​sta trzy​dzie​ści? Nie​moż​li​we! Spa​ła pra​wie osiem​na​ście go​dzin. Jej te​le​fon, któ​ry le​żał na sto​li​ku noc​nym, za​bu​czał. Do​sta​ła no​we​go ese​- me​sa. Prze​krę​ci​ła się i się​gnę​ła po apa​rat. A niech to! Sześć ese​me​sów. Wszyst​- kie od mat​ki. Wczo​raj wie​czo​rem wy​bra​ła tchórz​li​we roz​wią​za​nie. Wy​sła​ła mat​ce wia​do​- mość, że nie po​trze​bu​je trans​por​tu z lot​ni​ska i że zo​sta​je w Chi​ca​go nie​co dłu​- żej, niż za​mie​rza​ła. „Jak dłu​go i z kim?”, za​py​ta​ła na​tych​miast mat​ka. Ku​si​ło ją, by od​po​wie​dzieć: „Z pa​nem ni​g​dy-by-się-nie-oże​nił-z-ko​bie​tą-taką-jak-ja, po​ca​łuj mnie w ty​łek”. Jed​nak po za​sta​no​wie​niu uzna​ła, że prze​lot​ne uczu​cie sa​tys​fak​cji nie jest tego war​te. Im mniej mat​ka na ra​zie wie, tym le​piej. Od​po​wie​dzia​ła więc: „U przy​ja​ciół​ki, nie wiem, jak dłu​go, póź​niej ci wy​ja​śnię”. Te​raz wy​to​czy​ła się z łóż​ka i po​szu​ka​ła wzro​kiem ubrań. Po chwi​li przy​po​- mnia​ła so​bie, że Tony za​pro​po​no​wał, że je upie​rze. Pew​nie za​po​mniał wy​jąć je z su​szar​ki. Chwy​ci​ła więc jego fla​ne​lo​wy szla​frok wi​szą​cy, jak za​wsze, na drzwiach sza​fy od we​wnątrz. Za​pach my​dła i pły​nu po go​le​niu le​ciut​ko draż​nił jej nos, gdy wkła​da​ła go na bia​ły pod​ko​szu​lek, któ​ry dał jej wczo​raj. O ile pod​ko​szu​- lek był tak ol​brzy​mi, że się​gał pra​wie do ko​lan, o tyle szla​frok le​d​wo za​kry​wał brzuch. Po​nie​waż dziec​ko wy​ko​ny​wa​ło akro​ba​cje na pę​che​rzu, pierw​sze kro​ki skie​ro​- wa​ła do to​a​le​ty. Tony za​wsze trzy​mał jej ja​skra​wo​ró​żo​wą szczo​tecz​kę do zę​bów w szu​fla​dzie to​a​let​ki, ale pew​nie daw​no ją wy​rzu​cił. Otwo​rzy​ła szu​fla​dę i wes​- tchnę​ła, wi​dząc, że leży ona obok pa​sty do zę​bów, jej ulu​bio​nej. Jak mógł o tym pa​mię​tać? Umy​ła zęby, pal​ca​mi uło​ży​ła wło​sy. Za​wsze lu​bi​ła krót​kie, ale jej obec​na fry​zu​- ra à la roz​czo​chra​na chłop​czy​ca była o wie​le prak​tycz​niej​sza, wie​dzia​ła też, że po​do​ba się Tony’emu. Po​nad​to im mniej bę​dzie zaj​mo​wać się sobą, tym wię​cej cza​su po​świę​ci dziec​ku. Wie​dząc o cze​ka​ją​cej ich roz​mo​wie, we​szła do kuch​ni lek​ko zde​ner​wo​wa​na.

Gdy zo​ba​czy​ła, kto stoi przy kuch​ni, za​sty​gła w drzwiach, go​rącz​ko​wo my​śląc, czy uda​ło​by się jej wró​cić do sy​pial​ni. Jed​nak mat​ka Tony’ego naj​wy​raź​niej mia​ła oczy z tyłu gło​wy. – Do​brze spa​łaś? – za​py​ta​ła i, na​dal nie pa​trząc na Lucy, prze​kła​da​ła wi​del​cem chru​pią​ce ka​wał​ki bocz​ku z pa​tel​ni na pa​pie​ro​wy ręcz​nik. Na ku​chen​nym bla​cie stał ta​lerz ze zło​tą grzan​ką zro​bio​ną z gru​be​go chru​pią​ce​go wło​skie​go chle​ba. Iden​tycz​ną, jaką Tony ro​bił dla niej. – Gdzie Tony? – za​py​ta​ła Lucy. I co u li​cha tu​taj ro​bisz, przy​go​to​wu​jąc dla mnie śnia​da​nie? – Wy​szedł – od​par​ła mat​ka Tony’ego. We wsu​wa​nych bu​tach na pła​skim ob​ca​- sie była mniej wię​cej wzro​stu Lucy, ale na tym po​do​bień​stwa się koń​czy​ły. – Kie​dy? – Ja​kieś pół go​dzi​ny temu. – Wy​ło​ży​ła bo​czek na ta​lerz, od​wró​ci​ła się do Lucy i rzu​ci​ła jej prze​lot​ne spoj​rze​nie. – Mam na​dzie​ję, że je​steś głod​na. Po​tem po​da​ła ta​lerz Lucy, któ​rej drża​ły ręce. Na​wet je​śli mat​ka Tony’ego to za​uwa​ży​ła, oka​za​ła się na tyle uprzej​ma, że nie sko​men​to​wa​ła tego gło​śno. – Sia​daj i jedz póki go​rą​ce. Lucy po​słusz​nie usia​dła. Wy​glą​da​ło na to, że kosz​ma​ry noc​ne wła​śnie się speł​- nia​ją. Stoi twa​rzą w twarz z mat​ką męż​czy​zny, któ​re​go dziec​ko nosi, jest z nią sam na sam, a na do​da​tek w jego T-shir​cie i szla​fro​ku. – Chy​ba po​win​nam za​dzwo​nić po Tony’ego – rze​kła Lucy, po​pra​wia​jąc szla​frok na brzu​chu. – A może by​śmy przez chwi​lę same po​roz​ma​wia​ły? – za​pro​po​no​wa​ła mat​ka Tony’ego i usia​dła. – Chcia​ła​bym do​wie​dzieć się cze​goś bli​żej o mo​jej przy​szłej sy​no​wej. O mój Boże, wy​ja​śnie​nia roz​ba​wią wszyst​kich do łez. – Opo​wiedz mi o so​bie. Jak po​zna​łaś mo​je​go syna? – Po​zna​li​śmy się w ba​rze, gdzie pra​co​wa​łam – od​rze​kła i na tym po​prze​sta​ła. Gdy mat​ka Tony’ego zro​zu​mia​ła, że to było wszyst​ko, co Lucy za​mie​rza​ła po​- wie​dzieć, za​py​ta​ła: – Jak dłu​go z sobą cho​dzi​cie? – Pro​szę pani… – Mów mi Sa​rah. Albo mamo. Jak wo​lisz. Mamo. Na pew​no nie jest na to go​to​wa. – Nie chcia​ła​bym, że​byś źle mnie zro​zu​mia​ła. Ja i Tony nie je​ste​śmy… by​li​śmy za​wsze tyl​ko przy​ja​ciół​mi. Wiem, że trud​no w to uwie​rzyć, ale nie przy​je​cha​łam, żeby prze​szko​dzić mu w ślu​bie. Nie wie​dzia​łam na​wet, że tego dnia miał być ślub. Chcia​łam po​wie​dzieć mu o dziec​ku i wró​cić na Flo​ry​dę. – A co Tony na to? – spy​ta​ła Sa​rah z roz​ba​wie​niem. Lucy za​czę​ła wier​cić się na krze​śle. – Po​wiedz​my, że mu​si​my wie​le kwe​stii wy​pra​co​wać. – In​ny​mi sło​wy, mam pil​no​wać swo​je​go nosa – pod​su​mo​wa​ła Sa​rah, bar​dziej uba​wio​na, niż zła.

– Sa​rah, mogę tyl​ko wy​obra​zić so​bie, co o mnie my​ślisz. Ty i cała two​ja ro​dzi​- na. – Lucy… mogę tak się do cie​bie zwra​cać? – O-oczy​wi​ście. Jak naj​bar​dziej. – Masz na to moje sło​wo, że każ​dy, kto zo​ba​czył two​ją twarz, gdy we​szłaś do sa​lo​nu, wie​dział, że by​łaś tak samo zszo​ko​wa​na na nasz wi​dok, jak my na twój. Na​to​miast, wi​dząc re​ak​cję mo​je​go syna, są​dzę, że musi was łą​czyć bar​dzo skom​pli​ko​wa​ny zwią​zek. Nie mia​ła o tym po​ję​cia. – Nie mu​sisz na to od​po​wia​dać – za​pew​ni​ła Sa​rah. – Dla mnie przede wszyst​- kim li​czy się to, że po​wstrzy​ma​łaś Tony’ego przed po​ślu​bie​niem tej okrop​nej ko​- bie​ty.

ROZDZIAŁ CZWARTY Okrop​na ko​bie​ta? Lucy za​mru​ga​ła ocza​mi. – Nie lu​bi​łaś Ali​ce? – Nikt jej nie lu​bił. Je​śli mam być szcze​ra, to chy​ba na​wet Tony za nią nie prze​pa​dał. Ani ona za nim. – Co? To dla​cze​go za​mie​rza​li się po​brać? – Wła​śnie, wszy​scy się nad tym gło​wi​li. Za​kła​da​li​śmy, że jest w cią​ży. Lucy z wra​że​nia wstrzy​ma​ła od​dech, a żo​łą​dek pod​szedł jej do gar​dła. Nie przy​szło jej do gło​wy, że Ali​ce też może być w cią​ży. To tłu​ma​czy​ło​by po​śpiesz​ny ślub. Choć ry​zy​ko, że ko​lej​ne ko​bie​ty Tony’ego przy​pad​ko​wo za​li​czy​ły wpad​kę, nie wy​da​wa​ło się wy​so​kie. – Czy to moż​li​we? – za​py​ta​ła Lucy prze​ra​żo​na. – Kie​dy zo​ba​czy​łam, jak w przed​dzień ślu​bu pije szam​pa​na, po​de​szłam do niej i za​py​ta​łam. Nie była. Dzię​ki Bogu. – Też po​czu​łam ulgę. Spra​wia​ła wra​że​nie po​zba​wio​nej in​stynk​tu ma​cie​rzyń​- skie​go – stwier​dzi​ła Sa​rah. – Nie wszy​scy na​da​ją się na ro​dzi​ców – za​uwa​ży​ła Lucy. – Nie​któ​rzy są zbyt​ni​- mi ego​ista​mi. – Nie​któ​rzy na pew​no. Ale nie ty, wiem to. Lucy po​ło​ży​ła rękę na brzu​chu, na jej twa​rzy po​ja​wił się lek​ki uśmiech za​do​- wo​le​nia. – To dziec​ko jest dla mnie wszyst​kim. – Wiesz, czy to chło​piec, czy dziew​czyn​ka? Po​trzą​snę​ła gło​wą. – Czu​ję jed​nak, że to chło​pak. – Kie​dy by​łam w cią​ży z To​nym, wie​dzia​łam, że uro​dzi się chło​piec. Czy po​- znasz płeć przed na​ro​dzi​na​mi? – Po​cząt​ko​wo chcia​łam, ale te​raz wolę, żeby to była nie​spo​dzian​ka. Tak dłu​go cze​ka​łam, więc ko​lej​ne trzy mie​sią​ce nie zro​bią róż​ni​cy. – Też lu​bię nie​spo​dzian​ki – od​par​ła Sa​rah. – w więk​szo​ści przy​pad​ków. Czy nie​ślub​ny wnuk rów​nież do nich na​le​ży? – Czu​ję się nie​co za​kło​po​ta​na. – Słu​cham? – Masz wszel​kie po​wo​dy, żeby mnie nie lu​bić lub przy​naj​mniej mi nie ufać, a je​steś dla mnie miła. Wy​da​wa​ło się, że jej uwa​ga roz​ba​wi​ła Sa​rah. – Czy Tony mó​wił ci, że by​łam w czwar​tym mie​sią​cu cią​ży, kie​dy wy​szłam za

mąż? Lucy za​prze​czy​ła. – Moi te​ścio​wie przy​je​cha​li do Chi​ca​go pro​sto z Włoch. Byli bar​dzo kon​ser​wa​- tyw​ni – cią​gnę​ła Sa​rah – i kie​dy oka​za​ło się, że je​stem w cią​ży, byli wście​kli. Nie tyl​ko od​mó​wi​li sfi​nan​so​wa​nia ślu​bu, ale mój mąż mu​siał ich bła​gać, żeby w ogó​le wzię​li w nim udział. – W koń​cu przy​szli? – Tak, ale pa​trząc wstecz, wła​ści​wie tego ża​łu​ję. Za​cho​wy​wa​li się wo​bec mnie wro​go, upo​ko​rzy​li mnie przed ro​dzi​ną i przy​ja​ciół​mi. Czu​łam się nie​swo​jo. Pierw​szy rok mał​żeń​stwa po​wi​nien być naj​szczę​śliw​szym okre​sem w moim ży​- ciu, tym​cza​sem czu​łam się nie​szczę​śli​wa i sa​mot​na. – Ale po​tem zmie​ni​ło się na lep​sze, praw​da? – Mu​sia​ło mi​nąć kil​ka lat. W koń​cu ja i An​ge​li​ca zo​sta​ły​śmy na​wet przy​ja​ciół​- ka​mi. Oka​za​ło się, że mamy z sobą wie​le wspól​ne​go. Obie uwiel​bia​my go​to​wać, obie uro​dzi​ły​śmy się we Wło​szech, choć moja ro​dzi​na po​cho​dzi z pół​no​cy. To wy​ja​śnia​ło ja​sne wło​sy i kar​na​cję. I ozna​cza​ło, że Tony to stu​pro​cen​to​wy Włoch. – To smut​ne, że tyle lat stra​ci​ły​śmy na nie​sna​ski. Przy​rze​kłam so​bie, że je​śli jako mat​ka znaj​dę się w po​dob​nej sy​tu​acji, naj​pierw za​dam so​bie trud, żeby ko​- goś po​znać, za​nim zaj​mę sta​no​wi​sko. I wła​śnie to te​raz ro​bię. – Dzię​ku​ję. Lucy nie na​le​ża​ła do płacz​li​wych osób, ale w tym mo​men​cie oczy pie​kły ją od łez. Do​brze wie​dzieć, że ma sprzy​mie​rzeń​ca, na​wet je​śli Sa​rah sta​no​wi wy​ją​tek wśród wro​gów. – Sko​ro już wszyst​ko wy​ja​śni​ły​śmy – Sa​rah pod​su​nę​ła ta​lerz do Lucy – to jedz! Je​steś chu​da jak szcza​pa. – Wiem, że je​stem zbyt szczu​pła – ode​zwa​ła się Lucy, a jej po​licz​ki po​czer​wie​- nia​ły ze wsty​du. Z po​wo​du dziec​ka sta​ra​ła się zdro​wo od​ży​wiać. Nie​ste​ty je​dze​- nia, a już szcze​gól​nie tego zdro​we​go, bra​ko​wa​ło w domu mat​ki. Z ko​lei Lucy, nie ma​jąc pra​cy, nie mia​ła też pie​nię​dzy. – Nie martw się, za​mie​rzam cię utu​czyć – stwier​dzi​ła Sa​rah. – Tak jak tyl​ko praw​dzi​wa wło​ska mat​ka po​tra​fi. Dla od​mia​ny było miło, że ktoś się o nią trosz​czy. Mia​ła też na​dzie​ję, że zo​sta​- ną przy​ja​ciół​ka​mi, choć to ozna​cza​ło​by zwie​rze​nia, któ​rych nikt z ro​dzi​ny Tony’ego nie po​wi​nien po​znać. Zresz​tą, pew​nie i tak jej nie za​ak​cep​tu​ją. A na​- wet go​rzej, mogą nie za​ak​cep​to​wać dziec​ka. A na to nie mo​gła po​zwo​lić. Tak bar​dzo chcia​ła, by jej dziec​ko mia​ło ko​cha​ją​cą i tro​skli​wą ro​dzi​nę – taką, ja​kiej ona ni​g​dy nie mia​ła. Oko​ło dru​giej po po​łu​dniu, gdy Tony je​chał do domu, zo​stał we​zwa​ny przez dziad​ka. Kie​dy udzie​lał au​dien​cji, na​le​ża​ło grzecz​nie się na niej sta​wić. Tak więc Tony zna​lazł się w ga​bi​ne​cie dziad​ka, gdzie cze​kał go za​pew​ne su​ro​wy wy​kład. Co do te​ma​tu – to nie był pe​wien. Mógł on bo​wiem do​ty​czyć naj​roz​ma​it​szych

kwe​stii. Non​no sie​dział jak zwy​kle w fo​te​lu i pa​trzył na park. Jego ko​ści​ste dło​nie spo​- czy​wa​ły na ko​la​nach. Prze​cięt​ne​mu ob​ser​wa​to​ro​wi wy​da​wał się nie​groź​ny. Ła​- god​ny sta​ru​szek z bły​skiem w oku. Tony znał jed​nak praw​dę. Mimo de​li​kat​nej kon​dy​cji fi​zycz​nej non​no miał umysł ostry ni​czym brzy​twa i trzy​mał ro​dzi​nę że​- la​zną ręką. Oj​ciec Tony’ego i jego bra​cia chcie​li wie​rzyć, że to oni spra​wu​ją wła​- dzę, ale była to ilu​zja. To non​no po​cią​gał za sznur​ki. Cza​sa​mi Tony za​sta​wiał się, jak jego oj​ciec zdo​łał za​cho​wać zdro​we zmy​sły, cho​dząc przez wszyst​kie lata na pa​sku tego star​ca. – A więc ślub prze​rwa​ła ja​kaś dziew​czy​na. – Non​no zmie​rzał pro​sto do celu. – Czy nosi two​je dziec​ko? – Tak. – Je​steś pe​wien? – Wie​rzę Lucy. Jest god​ną za​ufa​nia przy​ja​ciół​ką. Non​no mru​gnął po​wie​ką. – Wy​da​je się, że czymś wię​cej. – Wiem, że może to tak wy​glą​dać… – Czy to chło​piec? – Jesz​cze nie wie​my, ale Lucy tak są​dzi. Non​no z za​du​mą po​ki​wał gło​wą. – Je​śli ma ra​cję, mo​żesz stać się bar​dzo bo​ga​tym czło​wie​kiem. – Jest tyl​ko mały pro​blem. Lucy nie chce za mnie wyjść. Wy​da​wa​ło się, że wia​do​mość roz​ba​wi​ła dziad​ka. – Czy po​wie​dzia​ła dla​cze​go? – Nie chce, żeby ro​dzi​na my​śla​ła, że ce​lo​wo za​szła w cią​żę. – A było tak? – Nie, do dia​bła. To nie w jej sty​lu. – Więc kie​dy wszy​scy w ro​dzi​nie po​zna​ją praw​dę, pro​blem znik​nie, praw​da? – Tak, to po​win​no za​ła​twić spra​wę. – Ta ko​bie​ta, czy ona cię ko​cha? Tech​nicz​nie rzecz bio​rąc, dzia​dek ni​g​dy nie po​wie​dział Tony’emu, że musi ko​- chać mat​kę dziec​ka albo ona jego, aby odzie​dzi​czyć pie​nią​dze. Po​wie​dział tyl​ko, że mu​szą wziąć ślub. – Nasz zwią​zek z Lucy jest inny. Je​ste​śmy przy​ja​ciół​mi. Non​no uniósł brwi po raz ko​lej​ny. – Czy su​ge​ru​jesz, że to nie​po​ka​la​ne po​czę​cie? – Oczy​wi​ście, że nie. My tyl​ko… Tyl​ko co? Za​ba​wia​li​śmy się? O Boże, wła​śnie re​la​cjo​nu​je wła​sne ży​cie sek​su​- al​ne dzie​więć​dzie​się​cio​dwu​let​nie​mu dziad​ko​wi. Już ni​żej nie moż​na upaść, a je​śli nie bę​dzie uwa​żał, za​raz za​czną oma​wiać kwe​stię jego mę​sko​ści. – Znasz zja​wi​sko przy​jaźń plus seks? – Nie je​stem aż tak sta​ry – od​parł non​no uba​wio​ny i do​dał: – Czy​li jest na tyle do​bra, żeby z nią sy​piać i mieć dziec​ko, ale nie na tyle, żeby się z nią oże​nić?