gosi

  • Dokumenty12
  • Odsłony1 457
  • Obserwuję2
  • Rozmiar dokumentów18.7 MB
  • Ilość pobrań842

Garcia Cay - Za drzwiami pałacu

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :838.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Garcia Cay - Za drzwiami pałacu.pdf

gosi EBooki
Użytkownik gosi wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 136 stron)

===LUIgTCVLIA5tAm9PfU5+Tn9ObgVqGHlIcUl5OU4+EGAM

Dedykuję tę książkę swojej siostrze. Dziękuję Ci za bezustanne wsparcie w każdej sferze życia, za Twoją bezwarunkową miłość i za to, że zawsze jesteś przy mnie. Darzę Cię bezgraniczną miłością i szacunkiem.

WSTĘP POCZĄTEK KOŃCA est druga w nocy. Burza piaskowa osiągnęła apogeum. Okna stukają, jak gdyby ktoś walił w nie młotem. Choć pomieszczenie jest zamknięte na cztery spusty, do środka wdziera się podobny do talku pustynny piasek. Wisi w powietrzu i utrudnia oddychanie. Hałas sprawia, że ogarnia mnie niepokój. Jestem sama w domu. Ktoś delikatnie puka do drzwi sypialni. Moja współlokatorka Mona, która służy w tym samym pałacu i właśnie wróciła z pracy, wręcza mi dużą kopertę. – Jeszcze dziś musisz opuścić kraj – mówi ze wzburzeniem. Napięcie daje o sobie znać w jej płytkim, przyspieszonym oddechu, ale jej oczy zdradzają podekscytowanie. To tylko potwierdza moje podejrzenia, że Mona skorzysta na moim wyjeździe. Koperta zawiera bilet na samolot i zezwolenie na wyjazd. Wszystkiemu winien jest kaprys księżniczki, która nie ma pojęcia, co naprawdę dzieje się poza jej sypialnią. Choć spodziewałam się, że do tego dojdzie – a nawet sama o to poprosiłam – jestem wstrząśnięta nieodwołalnością tych zdarzeń. Zalew adrenaliny sprawia, że wyskakuję z łóżka. Przedzierając się przez chmurę piasku, biegnę w głąb korytarza i otwieram drugie z kolei drzwi do mieszkania, które stało się moją przystanią pośród burzy. Postanawiamy nie spać przez całą noc, by nacieszyć się czasem, który nam pozostał. Ekscytujący, ale też wyczerpujący zalew emocji sprawia, że dopiero o szóstej rano zapadamy w ciężki sen. Nagle robi się dziesiąta. Perspektywa, że pozostało mi tylko jedenaście godzin, sprawia, że czuję się samotna. Przytłacza mnie ogrom tego, co muszę zrobić, i prawdę mówiąc, nie mam pojęcia, od czego zacząć. Pozostała część dnia przebiega w zwolnionym tempie, choć czas chyba nigdy nie mijał szybciej. Pakuję się, a jednocześnie próbuję poukładać sobie to wszystko w głowie. W całym pokoju piętrzą się stosy ubrań, bel pięknych materiałów oraz dzieł sztuki, które zgromadziłam w ciągu ostatnich czterech miesięcy. Do odlotu pozostało sześć godzin.

DECYZJE piękne sobotnie popołudnie jadę do pracy – niebo jest bezchmurne, a powietrza nie mąci nawet powiew wiatru. W taki dzień człowiek ma ochotę wybrać się na długi spacer po plaży wzdłuż Półwyspu Przylądkowego, wyruszyć na zapierający dech w piersiach górski szlak lub do lasu. Skręcam w drogę prowadzącą do największego centrum handlowego na półkuli południowej, w którym pracuję. Z niedowierzaniem spoglądam na zakorkowane zjazdy – sznur samochodów wije się i sięga do połowy przecznicy. Wewnątrz ludzie biegają jak mrówki. Panuje ogłuszający hałas. Ogarniają mnie frustracja i zniecierpliwienie, a w głowie pojawia się myśl, że w życiu musi chodzić o coś więcej! Jakiś miesiąc później, po głębokim namyśle, rezygnuję z pracy i zapisuję się na pełnowymiarowy, dziesięciotygodniowy kurs kamerdynerski. Nie wiem, czy w moim stosunkowo zaawansowanym wieku mózg jest w stanie wchłonąć jakąkolwiek wiedzę, ale zdobyte kwalifikacje są uznawane na całym świecie i dają szansę na pracę we wszystkich zakątkach globu, nie wspominając o pokaźnym wynagrodzeniu i dodatkach do pensji. Nie mam nikogo na utrzymaniu, a myśl o tym, że w moim wieku mogłabym zrobić coś tak ekstrawaganckiego, tylko wzmaga moją ekscytację. Zapotrzebowanie na usługi perfekcyjnego kamerdynera wzrasta z roku na rok wraz ze zwiększającą się liczbą milionerów. Wizja, że jedna osoba może zarządzać pracownikami, rezydencjami, flotą samochodów i letnimi domami, zyskała popularność jako atrakcyjna alternatywa dla pracowników zatrudnianych na krótkoterminowe umowy, podsyłanych za pośrednictwem agencji o wątpliwej reputacji. Zamieszczona na stronie internetowej kursu informacja, że zajęcia są intensywne i wyczerpujące, nie mija się z prawdą. Organizatorzy nie wspominają jednak o tym, że to najlepsza zabawa, jaka nie wymaga zdejmowania bielizny. Pierwszego dnia wszyscy przychodzą punktualnie. Otrzymujemy trzy budzące grozę podręczniki, czarne muszki i białe rękawiczki. Przez cały kurs mam być ubrana w czarną garsonkę, śnieżnobiałą koszulę i muszkę. Pilnowanie, by się nie przekrzywiła, to nie lada sztuka. W trakcie pierwszego apelu w wojskowym stylu przed budynkiem Akademii, ubrana w białe rękawiczki, rozkoszuję się chaosem, podczas gdy pozostali uczestnicy kursu starają się zadowolić wykładowców, bez specjalnego pojęcia, co właściwie mają robić. Wszyscy odczuwamy dumę, ale na tak wczesnym etapie nie wiemy jeszcze dlaczego. Obcy ludzie stają się przyjaciółmi i sojusznikami. Dyrektor kursu pan Van Wyk, atrakcyjny mężczyzna po trzydziestce, bierze nas pod swoje

skrzydła, a my niezdarnie staramy się wypełniać jego polecenia. Jest nie tylko ekspertem w swojej dziedzinie – ma także praktyczne doświadczenie. Pracował jako kamerdyner prezydentów i międzynarodowych celebrytów – kimże jesteśmy, by podważać jego wypróbowane metody? Podziwiamy go, ale jednocześnie nas przeraża. Opiekun naszej grupy pan Fourie z początku przypomina jakąś makiaweliczną postać z Ojca chrzestnego, jednak wkrótce odkrywamy, że ma serce wielkie jak Manhattan. Nie ustaje w wysiłku, by zmienić nas w profesjonalnych kamerdynerów. Zwraca uwagę na drobiazgi – już nigdy nie odejdę od stołu, nie zasunąwszy za sobą krzesła. Trzecim członkiem tego dynamicznego tercetu jest pan Lewis, rekruter i fotograf. Ma fantastyczne poczucie humoru i wszyscy go kochamy. Ze swojego gabinetu przeprowadza z nami dokładne wywiady za pośrednic​twem Skype’a, podczas gdy my siedzimy przed ekranem komputera w obecności całej grupy i próbujemy odpowiedzieć na pytania takie jak: „Czy jesteś bezczelny?”. Kurs obejmuje zajęcia z używania zastawy stołowej. Operowanie widelcem czy łyżką gołymi rękami to dziecięca igraszka, jednak gdy tylko wkładamy rękawiczki, wszyscy zaczynamy pełzać na czworakach po ciemnych kątach, próbując odszukać upuszczone przedmioty. W ramach nauki serwowania rozmaitych posiłków zgłębiamy tajniki obsługiwania gości między innymi według ceremoniału rosyjskiego, francuskiego, rodzinnego oraz etykiety obowiązującej w czasie przyjęcia koktajlowego. Osobiście przepadam za pełną gracji sztuką „baletu obsługi”, w której specjalizuje się służba w pałacu Buckingham. Na tym etapie nikt nie potrafi utrzymać tacy obciążonej czymś większym niż pudełko zapałek. Balansujemy ze stosami książek na głowach, podczas gdy nauczyciele stawiają nam na tacach po sześć wypełnionych wodą kieliszków do szampana. Choć nasze wystraszone oczy zdradzają panikę, nikt nie tłucze szkła. Jeszcze nie. W następnej kolejności uczymy się zarządzać garderobą. Dowiadujemy się, jak odpowiednio zestawiać kolory, segregować ubrania w zależności od ich przeznaczenia i pory roku. Opanowujemy też inne umiejętności – od pielęgnacji futer po polerowanie butów i nakładanie ich na prawidła. Pakowanie i rozpakowywanie walizek ćwiczymy tak długo, aż umiemy to zrobić przez sen. Dowiadujemy się, że marynarkę można przechowywać w walizce do trzech miesięcy, a jeśli odpowiednio się ją złoży, po wyjęciu nie będzie na niej nawet zmarszczki. Po trzech miesiącach? Wracam wspomnieniami do mojej ostatniej podróży do Włoch i stosu pogniecionych ciuchów. Jestem pod ogromnym wrażeniem. W ramach nauki prowadzenia domu polerujemy srebra. Uczymy się francuskiej sztuki przygotowywania jajek w koszulkach i wyczarowujemy tak cudowne dania jak naleśniki crêpes Suzette, a co więcej, udaje nam się nie puścić z dymem całej Akademii. Barista pokazuje nam, jak przygotować spektakularne espresso i cappuccino. Połowa grupy skupia

się na tym, że mężczyzna ma na sobie niezwykle ciasne dżinsy, przez co nie udaje im się odpowiednio spienić mleka. Sommelier najwyższej próby, jeden z czterech w Republice Południowej Afryki, uczy nas wyrafinowanej sztuki nalewania wina oraz dobierania odpowiednich gatunków do dań. Do dziś reaguję irytacją, kiedy kelner nalewa wino, nie zwracając butelki etykietą do jedzącego, co zdarza się nawet w najlepszych restauracjach. Doskonałość jest nieodłączną częścią tej gry. Sesje degustacji wina umacniają więzi pomiędzy uczestnikami kursu. Przystępujemy do wielogodzinnych egzaminów z terminologii kulinarnej, a z naszych języków z gracją ześlizgują się słowa takie jak puttanesca. Podczas lekcji miksologii z ekscytacją odkrywam przepis na koktajl Manhattan Iced Tea. Przygotowujemy imponujące tace do herbaty i nakrywamy stoły. Układamy bukiety, uczymy się o cygarach i koniaku. Dowiadujemy się, jak podać wódkę lub szampana z kawiorem lub wieloma innymi zakąskami. Specjalista wpaja nam zasady z zakresu bezpieczeństwa. Wkrótce wprawnie obsługujemy automatyczne systemy zabezpieczeń. Wyrabiamy sobie świadomość ekologiczną i opanowujemy wszystkie sposoby segregacji odpadów. Trudno wymienić coś, czego ten kurs nie obejmuje. Choć co rano przystępujemy do testów, których wyniki wliczają się do oceny końcowej, czeka nas jeszcze tygodniowa sesja egzaminacyjna na zamknięcie kursu. Po dziesięciu tygodniach wyczerpującej pracy kończymy szkolenie, a moja ukochana siostra przylatuje do Johannesburga. Po tym, jak codziennie słuchała moich tyrad, które wygłaszałam przeładowana informacjami, nie mogło jej zabraknąć na tej uroczystości. Gdy tego wieczoru patrzę, jak kroczy czerwonym dywanem, wypełnia mnie radość. Otrzymuję dyplom z wyróżnieniem za ukończenie kursu z wynikiem powyżej osiemdziesięciu procent! Mój mózg spowija mgła – w dniu wręczenia dyplomów łapie mnie przeziębienie, które przeradza się w istną bestię. Jestem zaskoczona tym, że moje ciało przetrzymało ostatni tydzień egzaminów. Gdyby choroba rozłożyła mnie siedem dni wcześniej, nie miałabym koncentracji koniecznej do pomyślnego zdania testów. Przez kolejne trzy dni leżę plackiem. Mój los spoczywa teraz w rękach pana Lewisa, rekrutera specjalizującego się w wyszukiwaniu posad dla nowych absolwentów. Wkrótce otrzymuję propozycję pracy osobistej asystentki i osoby zarządzającej pałacem księżniczki z królewskiej dynastii Saudów w Rijadzie, stolicy Arabii Saudyjskiej. Pewnego leniwego niedzielnego popołudnia odpoczywam nad basenem wraz z przyjaciółmi, sącząc chardonnay, czytam warunki oferty. Dla kogoś, kto zdołał popaść w rutynę, roczny kontrakt

w Arabii Saudyjskiej brzmi magicznie. Rekruter informuje mnie, że wkrótce powinnam się spodziewać telefonu od potencjalnego pracodawcy. Nie rozstaję się z komórką. Dwa dni później aparat odzywa się piskliwie, a na ekranie pokazuje się zagraniczny numer. Biorę głęboki wdech i odbieram. Rozmowa przebiega nadzwyczaj udanie. Poinformowano mnie, żebym zwracała się do księżniczki imieniem, które sama mi poda, ponieważ kobieta próbuje ukryć fakt, iż pochodzi z rodziny królewskiej. Podejmuję tę grę. – Panuje tu bardzo suchy klimat. Czy mogłaby pani tu mieszkać przez rok? – pyta. Zapewniam ją, że uwielbiam suchy klimat. Wolę go od duszącej wilgoci. Mam ochotę dodać, że w suchym klimacie świetnie układają się włosy. Nie robię tego. Następnie pyta, czy miałabym problem z dyscyplinowaniem pozostałych pracowników. Uważnie dobierając słowa, uprzejmym tonem odpowiadam, że personel traktowany z szacunkiem odpłaca się lepiej wykonaną pracą. Księżniczka nie jest zachwycona moją odpowiedzią. – Panią także będę musiała od czasu do czasu dyscyplinować, pani C – mówi. Niespecjalnie podoba mi się jej ton, ale zapewniam ją, że nie mam nic przeciwko konstruktywnej krytyce. Dodaję jednak: – Oczywiście, o ile nie jestem krytykowana w obecności podwładnych. – Czasem nie ma innego wyjścia, pani C – odpowiada. W tym momencie powinno mi się było zaświecić światełko ostrzegawcze. Trudno mi uwierzyć, że podjęła już decyzję, iż „od czasu do czasu” będzie musiała mnie dyscyplinować, choć nie zdążyła mnie jeszcze poznać. Pocieszam się jednak, że cokolwiek się stanie, poradzę sobie na miejscu. Jej słowa nie zniechęcają mnie na tyle, bym odrzuciła ofertę. Dwie godziny później dzwoni pan Lewis. Zostałam przyjęta.

NA SKRZYDŁACH WYOBRAŹNI aczynam zbierać informacje na temat Magicznego Królestwa. Czytam i oglądam wszystko, co wpadnie mi w ręce. Z pobliskiej biblioteki wypożyczam nawet filmy Lawrence z Arabii – fabularny i dokument – chcę wiedzieć, czego mogę się spodziewać po tym fascynującym kraju. Rijad spowity jest tajemnicą, ponieważ turyści nie mają wstępu do świętego miasta. Coś takiego jak wiza turystyczna po prostu nie istnieje, a „niewiernych” (niewierzących) nie wpuszcza się do stolicy, o ile nie poręczy za nich pracodawca. Ekspaci mogą otrzymać specjalne przepustki dla współmałżonków. Choć te obostrzenia mnie niepokoją, jestem prawdziwie zaintrygowana. Chociaż w mieście żyje się skromnie, ekspaci ciągną do niego skuszeni wizją bezpodatkowych pensji – o wiele wyższych niż te, które otrzymują w domu, gdziekolwiek by on był. W Arabii Saudyjskiej pracują miliony specjalistów z całego świata, a według statystyk podanych przez ambasadę stosunek liczby mężczyzn do liczby kobiet wynosi tu pięćdziesiąt do jednego. Owszem, dostrzegam ironię. Czeka mnie przygoda, której nie da się kupić. Po tym, jak przyjmuję propozycję pracy, niemiecka kamerdynerka zatrudniona u księżniczki dzwoni do mnie w jej imieniu. Opryskliwym, szorstkim tonem wyrzuca z siebie pytania. Odpieram atak, udzielając prostych odpowiedzi. – Czy pani pije? – pyta. – Mieszkam w jednym z najpiękniejszych regionów winiarskich na świecie i wino zawsze było obecne w moim domu. Więc tak, lubię wypić lampkę wina. Zapewniam ją jednak, że przez jakiś czas mogę się bez niego obyć. Wkrótce stanie się jasne, że Niemka lubi sobie golnąć. Po godzinie bezczelne przesłuchanie zakrawające na napaść słowną dobiega końca. Czuję się wyczerpana. Nie miałam świadomości, że rozmowa toczyła się w trybie głośnomówiącym. Regularnie rozmawiam przez telefon z księżniczką. Mówi z subtelnym amerykańskim akcentem, choć nigdy nie odwiedziła Stanów. Przez większość czasu brzmi niezwykle czarująco. Nic nie wskazuje na to, że to psychopatka. W umowie znajdują się zapisy, które odzwierciedlają surowe zasady panujące w kraju. Czytam w niej, że nie wolno mi utrzymywać relacji intymnych. Podczas jednej z wielu konwersacji telefonicznych z księżniczką Arabellą pytam, co dokładnie oznacza ta klauzula. Bezzwłocznie odpowiada, że pracując u niej, nie mogę się z nikim wiązać. Jedna

z moich poprzedniczek kogoś tam poznała, co z jakiegoś powodu nie spodobało się księżniczce. Zapewniłam ją, że nie zamierzam się z nikim spotykać – zwłaszcza w jej ojczyźnie. W Arabii Saudyjskiej wciąż obowiązuje prawo szariatu, a Rijad to najbardziej konserwatywne z tamtejszych miast, gdzie niezbyt przychylnie patrzy się na przejawy autoekspresji. Budząca powszechny lęk policja religijna mutawwa – znana także pod nazwą Komitet Krzewienia Cnót i Zapobiegania Złu – pojawia się w najmniej spodziewanych momentach, więc niezależnie od okoliczności warto zachowywać się powściągliwie. Mutawwa patroluje ulice oraz centra handlowe i wymierza karę każdemu, kogo oskarży o złamanie prawa. Surowe przepisy dotyczą zwłaszcza kobiet, nigdzie zaś nie są egzekwowanie gorliwiej niż w Rijadzie. Jeśli mutawwa przyłapie kobietę na rozmowie z mężczyzną niebędącym jej mężem lub krewnym, trafia ona do więzienia za prostytucję. Gdy mężczyzna zostanie zauważony z muzułmanką, z którą nie łączą go więzi rodzinne, nierzadko bywa oskarżony o gwałt i skazany na karę śmierci. Surowe konsekwencje ponosi także kobieta. Najpierw zabiera się ją do szpitala, gdzie sprawdza się, czy nie została naruszona jej cnota, a stamtąd do więzienia. Jeśli dziewictwo oskarżonej budzi wątpliwości, mężczyźni z jej rodziny skazują ją na karę, która nie zawsze odpowiada zarzucanemu jej czynowi. Kobieta może zostać ukamienowana przez ojca, brata lub innego krewnego, co określa się mianem zabójstwa honorowego. Informacje na temat stanu cywilnego, a także jakichkolwiek działań podjętych w czasie trwania kontraktu – otwarcie konta bankowego, kupno komputera, rejestracja telefonu komórkowego czy otrzymanie mandatu – zapisywane są na ikamecie, dowodzie tożsamości wielkości karty kredytowej. Uśmiechnij się do zdjęcia. Fotografia, którą przekażesz władzom, powinna przedstawiać osobę uprzejmą i nieszkodliwą. Kiedy twój kontrakt wygaśnie, ikamet zostanie dokładnie sprawdzony pod kątem ewentualnych wykroczeń i zaciągniętych długów. Jeśli nie będzie nieskazitelny, pracodawca nie udzieli ci wizy wyjazdowej, bez której nie masz szansy na opuszczenie kraju. Takiej wizy pożądają pracownicy zmęczeni przemocą i stęsknieni za domem. W Arabii Saudyjskiej lepiej więc nikogo nie drażnić. Saudyjskie władze orzekają karę śmierci za różnego rodzaju przestępstwa takie jak cudzołóstwo, rozbój, odrzucenie islamu, przemyt narkotyków, porwanie, gwałt czy uprawianie czarnej magii. Kiedyś publiczne egzekucje odbywały się co piątek – w dzień święty – w miejscu zwanym „placem Ciach-Ciach” lub placem Sprawiedliwości. W dzisiejszych czasach do egzekucji dochodzi codziennie rano, a ludzie zjeżdżają się ze wszystkich stron, żeby je obejrzeć. Jakiś czas później od innej obywatelki RPA i jej amerykańskiego chłopaka usłyszę, że widzieli to wszystko na własne oczy. Właśnie przechodzili przez plac, kiedy ścinano głowę mężczyźnie oskarżonemu o przemyt narkotyków. Miejscowa ludność wrzaskiem domagała się sprawiedliwości

i przepychała się, walcząc o jak najlepszy widok. Koleżanka przez wiele tygodni nie mogła dojść do siebie. Saudyjskie władze jasno dają ekspatom do zrozumienia, że jeśli zostaną aresztowani, urzędnicy nie muszą o tym powiadamiać odpowiedniej ambasady. Domniemany sprawca nie ma prawa do obrony i nie może się domagać wyjawienia przyczyny aresztowania. Może zostać skazany wyłącznie na podstawie „zeznania” wymuszonego za pomocą tortur lub innych form znęcania się. Jak sam potwierdza, najlepszy saudyjski kat ścina ponad osiemdziesiąt głów rocznie.

PRZYGOTOWANIA ak huragan przystępuję do działania i z entuzjazmem zaczynam się przygotowywać. Tydzień przed wyjazdem księżniczka zwraca się do mnie z prośbą. Pyta, czy mogłabym zostać w Kapsztadzie przez dodatkowy miesiąc i pójść na kurs jogi, żeby po przyjeździe udzielać jej lekcji. Choć to prośba, nie mogę odmówić. Tak czy siak, w głębi duszy się cieszę, że zostanę w Kapsztadzie jeszcze przez miesiąc. Przedłużam wynajem swojego domku z ogródkiem. Zaczyna się polowanie na studio jogi. Moje ciało już od jakiegoś czasu nie doświadczyło aktywności fizycz​nej, więc zapisując się na zajęcia, jestem po prostu przerażona. Informuję instruktorów o tym, czego wymaga ode mnie księżniczka, a oni układają dla mnie plan ćwiczeń. Mam dość mętne pojęcie o tej dyscyplinie, więc pierwszego dnia moja instruktorka wręcza mi kilka książek ten temat oraz opasły podręcznik do nauki jogi. Czuję ekscytację, ale nie wiem, czy sobie poradzę. Postanawiam po prostu płynąć z nurtem. W czasie pierwszych zajęć vinyāsa całkiem mnie zaskakuje – bardzo mi się podoba. Przez resztę dnia moje ciało jest lekkie i jędrne. Zajęcia, na które przychodzę następnego dnia – bikram joga, czyli joga w wysokiej temperaturze – to istne piekło. Panuje gorąco nie do zniesienia. Pot leje mi się po twarzy i skapuje z brody. Wychodzę z zajęć wycieńczona i obolała, mam mroczki przed oczami. Najwyraźniej mój organizm oczyścił się od wewnątrz. Otuchy dodaje mi to, że moja skóra lśni. Miesiąc później jestem o wiele bardziej zwinna i posiadam mądrość jogina. Choć podręcznik wydawał mi się niemożliwy do przeczytania, przebrnęłam przez niego od deski do deski. W ramach testu mam poprowadzić piętnastominutowe zajęcia dla moich nauczycieli i wysłuchać ich uwag. Dostaję zielone światło. Mogę jechać! Uczestniczę w licznych przyjęciach pożegnalnych z różnymi grupami przyjaciół, a jednocześnie próbuję sprostać trzeźwiącym wymaganiom koniecznym do uzyskania wizy – wykonuję badania oraz szczepienia i zdobywam policyjne poświadczenie niekaralności. Czas się zaciera. W ostatniej chwili wyciągam z pępka subtelny kolczyk w kształcie krzyżyka i zastępuje go małym rubinem. Wiele razem przeszliśmy i czuję się bez niego naga. Księżniczka postawiła sprawę jasno: w magicznym królestwie Biblie i krzyże są zakazane.

PODRÓŻ apięta w pasy bezpieczeństwa, gotowa do pokonania drugiego odcinka podróży z Johannesburga do Dubaju, zastanawiam się, dlaczego moje życie zboczyło z wydeptanej ścieżki. Moja nowo odkryta brawura znika i przez chwilę mam wrażenie, że wraz z nią opuścił mnie zdrowy rozsądek. Zostałam rzucona na pastwę tego, co nieznane. Prawda o tym, czego zamierzam się podjąć, dociera do mnie z taką samą siłą jak ta, która nakazuje silnikom unieść mnie w nieznane. Nie ma już odwrotu. Pochylam głowę i proszę Boga o opiekę – nie wiem, przed czym miałby mnie chronić, ale modlitwa dodaje mi otuchy. Przez pierwsze dwie godziny towarzyszą nam potężne turbulencje, więc poczęstunek zostaje przełożony na później. To tylko wzmaga moje nerwy – zamierzałam zamówić darmowe wino, aby ukoić myśli i pozbyć się strachu przed lotem. W Arabii Saudyjskiej sprzedaż alkoholu jest surowo zakazana, a ten, kogo przyłapie się na jego posiadaniu, otrzymuje karę od pięćdziesięciu batów po siedem lat więzienia. Za handel narkotykami lub ich posiadanie orzekana jest kara śmierci. Wyjątki nie obejmują nawet trawki. Z tego właśnie powodu moi przyjaciele żartobliwie ochrzcili Rijad „rehabem”, czyli odwykiem. Kiedy turbulencje ustępują, z radością zauważam, że po alejce pomiędzy rzędami foteli toczy się wózek z napojami. Zamawiam dwie małe butelki czerwonego wina – nigdy nie wiadomo, kiedy wózek znów się pojawi. Mija piąta godzina ośmiogodzinnego lotu, a sen, o którym marzę, wciąż nie przychodzi. Przypominają mi się wzruszające sceny licznych pożegnań, do których dochodziło w ciągu ostatnich kilku tygodni, a wino rozmazuje kontury i nadaje mojemu lękowi różanego blasku (co nie jest takie złe). Lądowanie na lotnisku Dubai International przebiega gładko. Zesztywniała i otumaniona ruszam ku wyjściu, a pierwsze uderzenie gorąca jest tak intensywne, że wręcz szorstkie. Przez ostatnie dwa miesiące sprawdzałam, jakie temperatury panują na Bliskim Wschodzie, i czułam ulgę na myśl o tym, że nie przyjeżdżam w lipcu, kiedy utrzymują się one w okolicy czterdziestu pięciu stopni. Nie wzięłam jednak pod uwagę panującej w Dubaju wilgotności powietrza. Jest wczesny poranek. Czuję się zmęczona i mam zaczerwienione oczy. Do przesiadkowego lotu do Rijadu mam jeszcze godzinę i trzeba jakoś zabić czas. Wiem, że muszę zachować przytomność umysłu. Nawet się nie spostrzegam, kiedy na ekranie pojawia się ostateczne wezwanie do wejścia na pokład. Tyle, jeśli chodzi o przytomność. Kiedy pytam, jak dostać się do bramki numer trzydzieści pięć, słyszę, że z punktu, w którym się znajduję, dotarcie do niej pieszo zajmie mi piętnaście minut – połowę tego czasu, jeśli będę biec. Puszczam się więc biegiem.

Wymijam slalomem kręcące się po lotnisku tłumy, dźwigając potężną torbę (kupioną specjalnie na podróż) oraz bardzo ciężki plecak, w którym znajduje się między innymi podręcznik do jogi i który sprawia wrażenie, jakbym miała do pleców przykutą ołowianą kulę. Jeśli nie zdołam wsiąść na pokład samolotu lecącego do Rijadu, już na początku zrobię złe wrażenie. Choć jest dopiero szósta rano, lotnisko przypomina nowojorski dworzec Grand Central w godzinach szczytu. Wchodzę do autobusu jako ostatnia. Kilka sekund później drzwi syczą, a my ruszamy spod terminala. Ludzie wpatrują się we mnie natarczywie, kiedy próbuję złapać oddech. Ta wpadka sprawiła, że rozbudziłam się i odzyskałam czujność. Głowę rozsadza mi pulsujący ból, a upał nie łagodzi migren, wiem jednak, że mogę winić tylko siebie. Wybieram miejsce przy oknie, by chłonąć szczegóły, i wpatruję się w jałową ziemię poniżej. Muszę się napić wody. Swędzą mnie oczy. Pod nami ciągną się kilometry pustyni. W końcu na horyzoncie pojawia się Rijad. Z góry wszystko wydaje się pozbawione koloru. Jak okiem sięgnąć, miasto spowija zszarzała żółć, utykana budynkami w tym samym odcieniu. Czuję przypływ ekscytacji.

PRZYJAZD otnisko imienia króla Chalida przypomina inną planetę. Jestem jedyną kobietą, której od stóp do głów nie spowija czerń. Klimatyzacja jest tak podkręcona, że nawet w zimowych ciuchach przemarzam. Nie jest to ekskluzywne lotnisko, jakiego się spodziewałam. Hala przylotów ma depresyjny wygląd, a w powietrzu wisi złowieszczy nastrój. Nie przejmuję się tym, że mój strój wydaje się nie na miejscu, ponieważ zapewniono mnie, iż asystentka księżniczki będzie na mnie czekała z abają. W krajach muzułmańskich wszystkie części ciała kobiety będące awrah – czyli te, które nie powinny być odkryte – zasłonięte są abają, wierzchnią częścią garderoby, oraz hidżabem – chustą na głowę. W wielu takich krajach kobieca twarz nie jest awrah, jednak w Arabii Saudyjskiej awrah dotyczy każdej części jej ciała poza dłońmi i oczami, więc od większości kobiet oczekuje się noszenia także nikabu, czyli welonu zakrywającego twarz. Dostrzegam kilka kolejek. Informacje na tabliczkach zapisane są po arabsku, więc podążam za ludźmi idącymi przede mną. Podchodzi do mnie mężczyzna w budzącym lęk uniformie, a jego arogancka postura rodzi mój niepokój. Nie patrzy mi w oczy, za to wyszarpuje mi z dłoni paszport. Mówi coś naglącym tonem, wciąż nie nawiązując ze mną kontaktu wzrokowego, a następnie wskazuje na inną kolejkę. Czuję ulgę – okazuje się, że mężczyzna chce mi po prostu pomóc. W ostatnim punkcie kontroli urzędnik za kontuarem zagląda do mojego paszportu, a następnie patrzy na mnie i mówi łagodnie: – Kiepskie zdjęcie. Trudno mi się nie zgodzić, więc śmieję się wraz z nim. Zrobiono je tuż po zakończeniu kursu, kiedy znajdowałam się w szponach ostrej grypy i ledwo mog​łam utrzymać otwarte oczy, a nowa zasada głosząca, że do zdjęcia paszportowego należy odsunąć włosy z czoła, na pewno nie pomogła. Urzędnik nie jest miejscowy. Żaden Saudyjczyk nie pozwoliłby sobie na tak nonszalancką uwagę. Po tym, jak urzędnicy robią mi zdjęcie i pobierają odciski palców, kieruję kroki do publicznej hali przylotów. Pośród tłumu mężczyzn czekających na pasażerów spodziewam się ujrzeć asystentkę księżniczki z moim nazwiskiem wypisanym na tabliczce. Skanuję wzrokiem pomieszczenie. Po półgodzinie oczekiwania tłum się przerzedza. Asystentki wciąż nie widać. To moja pierwsza lekcja saudyjskiego podejścia do punktualności. Jeśli przywykłaś zjawiać się na czas, będziesz to musiała jakoś przeboleć. Czekanie to po prostu element saudyjskiego stylu życia. Po godzinie wałęsania się po hali i szukania kogoś, kto by mnie odebrał, poddaję się. Znajduję

sobie miejsce w tylnym rzędzie krzeseł i wyciągam książkę. Dyskretnie przyglądam się temu, co dzieje się wokół mnie. Jestem zafascynowana. Owszem, tłum się przerzedził, ale wrogie spojrzenia nie straciły na sile. Mija kolejna godzina. W końcu zauważam dwóch mężczyzn spiesznie kierujących się w moją stronę. Zatrzymują się tuż przed moim nosem i patrzą na mnie z góry. Bije od nich ostra woń wody kolońskiej. – Paszport – mówi ten wyższy. Podaję mu dokument. Mężczyźni przeglądają go, a następnie ruszają w przeciwnym kierunku i nakazują mi podążać za sobą. Czuję ulgę, a jednocześnie trochę się boję. Rzucam się do zbierania bagażu i ruszam za moimi przewodnikami. Wówczas widzę swój paszport po raz ostatni. Wchodzimy do podziemnej strefy parkingowej. Ociągam się, z trudem dźwigając bagaż, a co więcej, wciąż mam na sobie zachodni strój – nie mogę liczyć ani na pomoc, ani na abaję. Jestem elegancko ubrana w długą szaro-czarną obcisłą spódnicę, białą koszulę, która zmięła się już nad Afryką, szal w turecki wzór w odcieniach czerwieni, czerni i szarości oraz czarną dopasowaną kurtkę i czarne kozaki – tylko dłonie i twarz mam odsłonięte. Mimo to wciąż towarzyszą mi wrogie spojrzenia. Mój bagaż zostaje wrzucony do bagażnika bez grama delikatności, a mężczyźni wskazują mi miejsce na tylnym siedzeniu. Nie pada ani jedno słowo. Szyby z tyłu samochodu są tak mocno przyciemnione, że niewiele przez nie widać. Opuszczamy budynek lotniska i włączamy się do ruchu na koszmarnie zatłoczonej drodze. Czytałam, że w wyniku wypadków samochodowych codziennie ginie tu dziewiętnaście osób. Powód, dla którego Arabia Saudyjska ma jeden z najwyższych odsetków wypadków samochodowych, od razu staje się jasny – pojazdy zmieniają pasy w zawrotnym tempie, a pomiędzy bocznymi lusterkami zachowują dystans na szerokość kciuka. Większość kierowców trzyma jedną rękę na klaksonie, a wokół panuje świdrujący hałas. Brawurowa jazda to element narodowej tożsamości Saudyjczyków. Co zamożniejsi mężczyźni ścigają się luksusowymi samochodami, a przedstawiciele niższych klas pędzą swoimi pojazdami. Ci młodzi ludzie slalomem wymijają pozostałe samochody, umyślnie gwałtownie skręcając kierownicą, tak że czasem o włos udaje im się ominąć innego kierowcę. W Arabii Saudyjskiej nie wolno prowadzić kobietom, chociaż tysiące z nich mają własne samochody. Uważa się, że za ich przyczyną zwiększy się liczba wypadków drogowych, że przez nie drogi zrobią się zatłoczone, że zbyt często będą opuszczać domy, że ich twarze będą odsłonięte i że będą się komunikować z mężczyznami, co doprowadzi do erozji tradycyjnych wartości. Czołowy saudyjski duchowny oznajmił nawet, że kobietom za kółkiem grozi uraz jajników i miednicy. Jednak nie wszystkie Saudyjki zaakceptowały zakaz prowadzenia samochodu. W październiku zeszłego roku grupka kobiet przejechała przez Rijad w proteście. Zostały aresztowane. Wypuszczono je dopiero po tym, jak mężczyźni z ich rodzin podpisali oświadczenia, że kobiety nie wsiądą już za

kółko. Winowajczynie zostały zawieszone w pracy, skonfiskowano im paszporty i zabroniono rozmawiać z prasą. Mniej więcej rok po proteście pozwolono im wrócić na dawne posady i odzyskać paszporty. Objęto je jednak ścisłą obserwacją i pominięto w procesie przydzielania awansów. Niedawno kilka kobiet nagłośniło tę sprawę w mediach społecznościowych. Wsiadły za kierownicę, sfilmowały się i zamieściły wideo na YouTubie. Mimo mrożącej krew w żyłach jazdy i przyciemnionych szyb udaje mi się rzucić okiem na miasto. Budynki się przerzedzają i wydaje się, że wjeżdżamy prosto na pustynię. W mojej głowie budzi się zwątpienie i galopada myśli. Spodziewałam się, że przyjedzie po mnie asystentka księżniczki w towarzystwie kierowcy. Czy dobrze zrobiłam, idąc za mężczyznami? Porozumiewają się przyciszonymi głosami, a starszy z nich, siedzący na fotelu pasażera, często się odwraca, żeby na mnie spojrzeć. Czuję, że jestem oceniana. Dojeżdżamy na obrzeża miasta. Przyklejam twarz do nieprzejrzystej szyby – staram się wyjrzeć przez okno, ale próbuję też uniknąć badawczego spojrzenia starszego mężczyzny. Jestem zaskoczona ultranowoczesną architekturą. Ruch wcale nie maleje. Ilekroć światło zmienia się na zielone, kierowcy z tyłu trąbią na samochody z przodu, poganiając je – mają tylko czterdzieści sekund, żeby przejechać. Ponad każdym sygnalizatorem duży elektroniczny ekran odlicza sekundy do zmiany świateł. Czerwone pali się przez sto sześćdziesiąt sekund. Jeszcze nie raz zobaczę, jak czekając na zielone światło, nasi kierowcy ucinają sobie drzemkę. Pracują na długich zmianach.

DOM Z DALA OD DOMU zterdzieści minut później, ku mojej uldze, zatrzymujemy się przed trzypiętrowym apartamentowcem otoczonym bardzo wysokim murem. Mam dzielić mieszkanie z Moną, która pracuje dla tej samej rodziny – to ona przesłuchiwała mnie w czasie rozmowy telefonicznej. Kierowca pomaga mi przenieść bagaże pod bramę i udziela skrawka informacji, ocierając chusteczką zwilgotniałą od potu twarz. „Jest czterdzieści pięć stopni, proszę pani”. Z Rijadem graniczą trzy największe i najbardziej jałowe pustynie Arabii Saudyjskiej. Latem panuje tu intensywny upał, zwłaszcza w mieście, gdzie za dnia temperatury wynoszą ponad czterdzieści dziewięć stopni. Upał nigdy nie słabnie. Można go znieść tylko dzięki temu, że powietrze jest suche. Mężczyzna podaje mi białe pudełko. To abaja. Na panelu z numerami przy bramie wybieram guzik z imieniem Mony. Słońce praży, a ja wciąż mam na sobie zbyt ciepłe kozaki i zimowy strój. Czekając na Monę, rozglądam się po swojej nowej okolicy. Koty leżą tu z wywieszonymi językami i chowają się pod podwoziami samochodów. Są apatyczne i potwornie zaniedbane. Uwielbiam koty, więc przewiduję poważny problem. Całe trzydzieści pięć minut później Mona otwiera bramę. Roztapiam się w upale. Pytam ją, czy spała. Odpowiada, że nie. Trzydzieści pięć minut? Nawet kierowca cmoka z niezadowoleniem, ponieważ musiał poczekać ze mną. Za misternie kutą bramą znajduje się skupisko budynków w piaskowym kolorze. Większość domów na przedmieściach pomalowanych jest na żółto, by zminimalizować częstotliwość sprzątania – piasek przykleja się do wszystkiego. Dostrzegam migoczący basen otoczony stołami i krzesłami oraz ukryty ekspres do parzenia kawy. Później odkryję, że nocą to miejsce budzi się ze snu – mieszkańcy palą sziszę przy akompaniamencie muzyki, ożywionych dyskusji i śmiechu. W większości budynków mieszkalnych znajduje się zakątek, w którym ludzie mogą się spotykać aż do rana. Jednak w tygodniu za dnia to miejsce staje się opustoszałe. W kompleksie dla ekspatów mieszkają libańscy bankierzy, projektanci wnętrz, architekci, amerykańscy lekarze i brytyjscy nauczyciele. Śródmieście zamieszkują zazwyczaj pracownicy o niższych zarobkach, zarówno Saudyjczycy, jak i przyjezdni. W budynkach kompleksu, w zależności od tego, kto jest ich właścicielem oraz jaka jest kulturowa tożsamość ich mieszkańców, panuje o wiele bardziej liberalna atmosfera.

W tych większych mieszczą się restauracje, supermarkety, siłownie, salony fryzjerskie i, oczywiście, bardzo prężne kluby towarzyskie. Panuje tu zachodni styl życia. Kto chce, może się przechadzać w szortach i koszulce bez rękawów. Niektóre kompleksy przeznaczone są jedynie dla przyjezdnych z Zachodu, a Arabowie nie mają do nich wstępu. Mieszkanie jest wyposażone w podstawowe sprzęty, ładnie umeblowane i przestronne. Ze ścian dmucha chłodne powietrze. Wystarczy oprawić kilka zdjęć i kupić roślinę w doniczce, żeby zrobiło się przytulniej. Lodówka została zaopatrzona na mój przyjazd, a moja współlokatorka zachowuje się przyjaźnie. Nie dzieliłam przestrzeni z obcą osobą od czasów szkoły z internatem, ale wkrótce dowiem się, że będę musiała się wykazać niemałą kreatywnością, by utrzymać pokojowe stosunki. Opuszczam Monę i wskakuję pod prysznic. Po kąpieli rozwieszam wilgotny ręcznik. Mona wchodzi do łazienki po mnie i poprawia go, tak by wszystkie ręczniki wisiały w równym rzędzie. Chociaż czuję się trochę zirytowana, na razie odpuszczam. Siadam przy kuchennym stole, gdzie Mona czeka na mnie z kawą. Zapoznaje mnie z protokołem i wręcza mi czterostronicową listę instrukcji do zapamiętania. Nie przyswajam zbyt wielu informacji – jestem wykończona i zgrzana. Choć w środku panuje chłód, potrzeba wiele czasu, by strząsnąć z siebie gorąco przyniesione z zewnątrz. Z dumnym, zadowolonym uśmiechem Mona wyznaje, że cierpi na nerwicę natręctw. To wyjaśnia kwestię ręczników. Księżniczka chce się ze mną spotkać o osiemnastej. Czuję, że aby sklecić jakiekolwiek zdanie, muszę się zdrzemnąć. W końcu na dwie godziny zasypiam jak kamień. Mam przekrwione oczy. Znów biorę prysznic. Nawet w chłodzie mojej sypialni abaja krępuje mi ruchy i jest o wiele za długa. Z rękawów wystają mi jedynie opuszki palców, a tkanina zbiera się wokół moich stóp, aż się prosząc o mój upadek. Kierowca, który odebrał mnie z lotniska, czeka na nas przed bramą kompleksu. Mona otrzymała polecenie, by mi towarzyszyć. W zapadającym zmierzchu Rijad wygląda niemal magicznie. Większość budynków jest oświetlonych kolorowymi lampkami. Czuję się tak, jakbym przejęła czyjeś życie, jakbym obróciła kalejdoskopem i znalazła się w otoczeniu nowych dźwięków, widoków i zapachów. Okolica jest tu całkiem płaska. W domu góry i wzgórza pomagały mi się odnaleźć w terenie. Tu kierowcy, którzy wożą nas do pracy i z niej odbierają, co dzień wybierają inną trasę, więc dopiero po kilku tygodniach otoczenie staje się znajome. Mona mówi mi, że robią tak ze względów bezpieczeństwa. Wciąż nie rozumiem, czemu uważają to za konieczne. W drodze do pałacu Mona udziela mi ostatnich rad i instruuje mnie, jak powinnam stać, zwracając się do członków rodziny królewskiej. W towarzystwie księżniczki nie wolno mi usiąść pierwszej, a wychodząc z pomieszczenia, nie mogę się do niej odwracać plecami. W myślach przykazuję sobie,

aby podnieść abaję z podłogi, i żałuję, że nie miałam czasu poćwiczyć chodzenia do tyłu. Kolejny raz skanuję protokół z nadzieją, że przed spotkaniem z księżniczką uda mi się zapamiętać choć połowę instrukcji.

PROTOKÓŁ AK POSTĘPOWAĆ W OBECNOŚCI CZŁONKA RODZINY KRÓLEWSKIEJ Kiedy zbliża się do ciebie członek rodziny królewskiej, w tym dziecko, musisz wstać, jeśli siedzisz, lub odsunąć się na bok, jeśli stoisz. Jeśli jesteś zajęta, a zbliża się do ciebie członek rodziny królewskiej, przerwij wykonywaną czynność, zatrzymaj się i poczekaj na pozwolenie, by kontynuować. Zwracając się do członków rodziny królewskiej, używaj następujących określeń: do mężczyzny – Wasza Wysokość lub Książę, lub Amirze. Do kobiety – Wasza Wysokość lub Księżniczko, lub Amiro. Idąc, nigdy nie wyprzedzaj członków rodziny królewskiej. Poczekaj, aż członek rodziny królewskiej cię minie. Wolno ci iść obok członka rodziny królewskiej tylko pod warunkiem, że z tobą rozmawia. Jeśli członek rodziny królewskiej schodzi lub wchodzi po schodach, a ty stoisz na stopniach, zatrzymaj się, przywitaj go i poczekaj, aż cię minie. Dopiero wtedy kontynuuj przerwaną czynność. Jeśli członek rodziny królewskiej zbliża się do zamkniętych drzwi, otwórz je, przepuść go i zniknij z pola widzenia, a następnie zamknij za nim drzwi. Jeśli widzisz, że nadchodzi więcej niż jeden członek rodziny królewskiej, pamiętaj o obowiązującej hierarchii od najstarszego do najmłodszego. Najpierw pozdrów najstarszego. Nigdy nie odwracaj się plecami do członka rodziny królewskiej. Przed wejściem do pomieszczenia zapukaj i poczekaj na pozwolenie, by wejść. OCZEKIWANIA Szanuj przestrzeń członka rodziny królewskiej, zachowuj dystans. Rób wyjątkowe rzeczy dla swojego Pracodawcy. Pilnuj, żeby otoczenie twojego Pracodawcy było ładne i atrakcyjne. Nie bierz niczego do siebie. Na zaproszenie członka rodziny królewskiej możesz poczęstować się jedzeniem po zakończeniu przez niego posiłku.

ZACHOWANIE Rozmawiając z członkiem rodziny królewskiej, nie żuj gumy. Towarzysząc członkowi rodziny królewskiej, nie zabieraj ze sobą jedzenia ani picia (UWAGA! Powinni byli dodać: „Nigdy nie nakładaj błyszczyka w obecności członka rodziny królewskiej”). Skrupulatnie wykonuj wszystkie zadania. Szanuj zasady i prawo obowiązujące w tym kraju. Bądź uprzejma. Bądź dyskretna. Pamiętaj o granicy oddzielającej przyjacielskie stosunki od relacji zawodowych. Rozmawiając z członkiem rodziny królewskiej przez telefon, poczekaj, aż to on się rozłączy. Nie przeszkadzaj członkowi rodziny królewskiej. Nie pouczaj członka rodziny królewskiej. Nie plotkuj. Nie kłam. Nie odzywaj się nieproszona. Nie paplaj. Nie podnoś głosu na rozzłoszczonego lub niezadowolonego członka rodziny królewskiej, nawet jeśli nie ma racji. Przed zabraniem głosu poczekaj, aż się uspokoi. Nie pyskuj i nie bądź impertynencka. Nie narzekaj. Nie prezentuj obsesyjnych zachowań. Nie wolno ci wchodzić w koleżeńskie relacje z innymi pracownikami. Nie wolno ci wiązać się z kierowcą. Podczas kontraktu w Arabii Saudyjskiej nie wolno ci utrzymywać relacji intymnych. TOWARZYSZĄC KSIĘŻNICZCE Bądź gotowa w abai i czekaj na księżniczkę, trzymając jej abaję. Towarzysząc księżniczce, upewnij się, że kierowca został poinformowany o wyjeździe i że samochód czeka na was w miejscu wyjazdu.

Sprawdź przy bramie, czy kierowca jest gotowy i czeka przy samochodzie. Upewnij się, że w samochodzie znajduje się woda. Jeśli kierowca jest nieobecny, otwórz księżniczce drzwi i zamknij je za nią. Nie wsiadaj do samochodu, dopóki księżniczka nie zajmie miejsca. Znajdując się w samochodzie sam na sam z księżniczką, usiądź z tyłu po lewej stronie. Jeśli ktoś jej towarzyszy, usiądź z przodu z głową zakrytą hidżabem. Nie wdawaj się we frywolne i niepotrzebne rozmowy. Znajdując się w bliskiej odległości od księżniczki, upewnij się, że przyjemnie pachniesz. POWINNAŚ BYĆ: Pozytywnie nastawiona Wyrozumiała Empatyczna Łagodna Troskliwa Oddana Współczująca Powściągliwa Cierpliwa Stabilna emocjonalnie Wyważona Spokojna i odprężona Niewybuchowa Niehumorzasta Zabawna Dowcipna Znająca swoje miejsce Niearogancka Niesnobistyczna Zorganizowana

Nowoczesna Stylowa Z klasą Kreatywna Dobrze poinformowana