BIORĘ DO RĘKI KIJ BEJSBOLOWY.
To prawie kilogramowy kij kompozytowy rawlings.
Podnoszę go. Jest trochę źle wyważony z powodu
wyszczerbienia na końcu.
Stojąc na parkingu, łapię kij za oba końce
i rozciągam ramiona po zakończonym meczu. Natick
kontra Wellesley. Wokół siebie mam kolegów z drużyny
Natick – pakerów ze szkoły średniej, którzy robią to, co
zwykle po wygranym meczu. Świętują. Hucznie.
Ja też świętuję tak jak oni.
Myślę sobie przy tym:
Jestem jednym z was. Jestem młody. Jestem zwycięzcą.
Rozciągam się i uśmiecham.
Po chwili przenoszę ciężar na drugą nogę i biorę
szeroki zamach kijem. W tym momencie za moimi
plecami pojawia się Jack Wu. Kij mija jego głowę o dwa
centymetry.
Stojący niedaleko postawny mężczyzna w czarnym
garniturze sztywnieje. Sztywnieje, ale nie interweniuje.
To ochroniarz Jacka i jego kierowca, który chodzi za
nim jak cień, gdy Jack jest poza domem. Ojciec Jacka
jest bogaty. Bogaty i nerwowy.
Jack nie cierpi ochroniarza. Wspomniał mi o tym
kilkanaście razy. Przyjaźnimy się, więc mówi mi takie
rzeczy.
– Uważaj z tym kijem, stary – mówi Jack i wali mnie
pięścią w ramię. Żartobliwie.
Garnitur robi krok naprzód, a Jack, odgadując jego
reakcję, obraca się na pięcie.
– Spokój, Rover – mówi, jakby się zwracał do pitbula.
Garnitur uśmiecha się krzywo, jakby zrozumiał żart,
ale zastanawiam się, czy gdyby miał okazję, nie
skopałby Jackowi tyłka. Opiera się o lśniącego
czarnego mercedesa i czeka.
– Ale wymiatałeś – mówi Jack, pokazując ruchem
głowy na boisko.
– Staram się dawać z siebie wszystko – odpowiadam.
– Wtedy rozwalasz każdego, kto ci stanie na drodze –
mówi Jack i znowu uderza mnie w ramię.
Tym razem wielkolud w garniturze nie rusza się
z miejsca. Ale patrzy na nas reszta zawodników.
Dwa ciosy w ramię. Sposób na zaznaczenie swojej
dominacji.
Dominacja to zagrożenie. Trzeba się nim zająć.
W myślach analizuję listę rozwiązań:
Mogę pozwolić mu się uderzyć. Wybrać niższy status.
Mogę odpowiedzieć tym samym, z taką samą siłą.
Mogę uderzyć mocniej. Zaznaczyć swoją dominację.
Co mam wybrać?
Jack to niby mój przyjaciel. Nastolatek walnąłby
swojego kumpla, tak jak on walnął mnie. W razie
wątpliwości naśladuj. Tego mnie uczono.
Czyli opcja numer dwa.
Oddaję Jackowi, lekko uderzając go w ramię.
– Au! – krzyczy, udając, że go zabolało. – Nie tak
ostro.
Cała akcja trwa nie dłużej niż dwie sekundy:
Robię zamach kijem.
Jack mnie uderza. Ja mu oddaję.
Wybuchamy śmiechem pod czujnym okiem Garnitura.
Gdybyście nas obserwowali, zobaczylibyście dwóch
pakerów, dwóch kumpli, którzy dla wygłupu dokuczają
sobie nawzajem.
– Chcesz pojechać do skarbca? – pyta Jack.
Skarbiec. Tak Jack nazywa swój dom.
– Mogę wpaść na chwilę – odpowiadam.
Jack rusza w stronę samochodu. Garnitur szybko
reaguje, otwierając mu tylne drzwi.
– Mój kumpel jedzie ze mną – informuje go Jack.
– Dobrze, proszę pana – mówi ochroniarz, dając mi
znak, żebym wsiadał do samochodu.
SKÓRA W MERCEDESIE JEST MIĘKKA.
A siedzenie należy do tych, które przygarniają cię do
siebie i zapraszają do relaksu. Mówi: „Jesteś pod dobrą
opieką. Wiozę cię tam, dokąd chcesz”.
Wyobrażam sobie, że mam ojca, którego stać na takie
rzeczy. Kosztowne samochody. Kosztownych
ochroniarzy. Nie tylko go stać, ale chce też, żeby to
samo miał jego syn. Chce dla niego dobrej opieki.
Ale w tym momencie nie powinienem myśleć o takich
sprawach. Nie teraz, gdy jest coś do zrobienia.
Zerkam na Jacka. Siedzi z lekko odchyloną do tyłu
głową i ma zamknięte oczy.
– Tak sobie myślę – mówi.
– Rzadko ci się to zdarza – odpowiadam.
– Bydlę – oznajmia.
Uśmiecha się, nie otwierając oczu.
– Myślę sobie o tobie i o mnie.
– Przestań – mówię. – Zaczynam się bać.
– Nie mogę chociaż przez minutę być poważny? –
pyta Jack.
– Jak chcesz być śmiertelnie poważny przez
sześćdziesiąt sekund, nie będę cię powstrzymywał.
– Myślałem, że jesteś prawdziwym kumplem.
– Masz masę kumpli – mówię.
– Ale nie takich, których zapraszam do domu. Nie
takich, którym ufam.
– A mnie ufasz?
– Bez kitu – odpowiada Jack.
Siedzący z przodu Garnitur kaszle. Chce ostrzec
Jacka? Przypomnieć o swojej obecności? A może nic
z tych rzeczy. Coś go połaskotało w gardle i tyle.
– Jeżeli mi ufasz, mogę od ciebie pożyczyć sto
dolców? – pytam.
– Aż tak to ci nie ufam – mówi Jack.
Wybucha śmiechem.
Szturcha mnie w ramię.
Pozwalam na to.
GARNITUR WSTUKUJE KOD PRZY
ZEWNĘTRZNEJ BRAMIE.
Szeroka metalowa brama rozsuwa się, otwierając przed
nami długi podjazd, przy którym, jakieś pięć metrów
dalej, stoi budka strażnika.
Podjeżdżamy do budki i Garnitur wita strażnika
skinieniem głowy. Unosi dwa palce. Wjeżdżają dwie
osoby, Jack i ja. Strażnik zaznacza to na kartce
przypiętej do podkładki. Nie pierwszy raz mnie widzi,
więc to nic nadzwyczajnego.
Ruszamy dalej, pokonujemy ostry zakręt i po chwili
naszym oczom ukazuje się dom. Duży, ale bez
specjalnego przepychu. Garnitur zatrzymuje wóz, żeby
nas wypuścić.
Jack wstukuje kod, żeby wejść do domu.
Rozlega się krótki pisk, zapowiadający nasze wejście.
I komunikat: „Drzwi otwarte”.
Kiedy drzwi się zamykają, znów słychać sygnał.
„Drzwi zamknięte” – mówi elektroniczny głos.
Wychodzi do nas ojciec Jacka z piwem w ręku.
Nazywa się Chen Wu. Przyjaciele mówią na niego John.
Jest prezesem zarządu dużej firmy przy drodze numer
128. Zaawansowane technologie, mnóstwo zamówień
rządowych.
Naprawdę potrzebuje takiej ochrony?
Wiem, że ją lubi. Człowiek czuje się ważny, mając
wokół siebie tłum ludzi z bronią. Czuje się bezpieczny,
a co ważniejsze, bezpieczna czuje się jego żona, która
dzięki temu nie daje mu w kość.
Zresztą nie dotyczy to tylko pana Wu. Wszyscy
prezesi są ostatnio podenerwowani. Rok temu doszło do
przestępstwa. Dzieciak kogoś ważnego spędzał ferie
wiosenne w Meksyku i został zastrzelony podczas próby
porwania. Szefowie pięciuset największych firm
z rankingu listy „Fortune” dostali świra na punkcie
ochrony. I teraz bogate dzieciaki takie jak Jack muszą
robić kupę w obstawie oddziału komandosów.
– Miło was widzieć, chłopcy – mówi ojciec Jacka.
– Co słychać, tato? – pyta Jack. – Przepraszam za
wyrażenie, ale muszę się odlać.
Odwraca się w drzwiach.
– Słuchaj, nie mogę u ciebie długo siedzieć – mówię.
– Musisz iść? – Jack jest wyraźnie rozczarowany.
– Muszę zadzwonić do mamy. Tam, gdzie teraz jest,
pewnie jest rano.
– To kicha – mówi Jack.
Pędzi po schodach na górę.
– Zdążysz się napić czegoś zimnego? – pyta ojciec
Jacka.
– Piwa czy oranżady?
– A ile masz lat? – pyta.
– Szesnaście.
– W takim razie oranżady. Nie ze mną te numery.
Wzruszam ramionami, jak gdybym był bardzo
zawiedziony, i idę za nim przez pokój.
– Jak mecz? – pyta ojciec Jacka.
– Niesamowity – mówię. – Powinien pan kiedyś
przyjść popatrzeć.
– Nie bardzo przepadam za szkolnym bejsbolem –
odpowiada.
Ale jego syn przepada, więc co to ma za znaczenie?
Często spotykam to u ludzi z pięćsetki „Fortune”. Pan
Wu ciągle pracuje. Z wyjątkiem piątku. Tylko wtedy ma
wolny czas i nie chce go spędzać z rodziną. Wieczorem
się relaksuje, a potem znowu pracuje cały weekend.
No i niech będzie. Jest piątek wieczór i jest w domu.
Ja też.
To się liczy.
Idziemy do kuchni i rozmowa schodzi na Red Sox.
Jesteśmy niedaleko Bostonu, więc musimy pogadać
o Sox.
Na blacie zauważam drogi blok z nożami, w którym
jedna szczelina jest pusta. Dość szeroka szczelina.
Brakuje dużego noża, którego można by użyć jako
broni.
Rozglądam się po kuchni.
Zlew.
Nóż leży na desce do krojenia obok zlewozmywaka,
trzy metry od nas. W bezpiecznej odległości.
Uspokajam się i robię głęboki wydech. Siadam przy
stole, sięgam do plecaka i wyjmuję długopis.
Ojciec Jacka patrzy na mnie sprzed lodówki
z pytającym wyrazem twarzy.
– Chcesz robić notatki?
– Kiedy pan mówi o bejsbolu, chętnie posłucham –
mówię.
Ojciec Jacka się uśmiecha. Ja też.
W razie wątpliwości naśladuj.
Przekręcam koniec długopisu i z pstryknięciem
wysuwa się z niego obsadka z kulką.
Ojciec Jacka wyciąga do mnie rękę z puszką napoju.
Przyciskam końcówkę długopisu do jego
przedramienia. W tym momencie uruchamia się tłok
miniaturowej strzykawki.
Kiedy środek zaczyna działać, ojciec Jacka szeroko
otwiera oczy. Rozchyla usta, jak gdyby chciał coś
powiedzieć.
Może próbuje zapytać: „Dlaczego?”.
A może: „Co ty robisz?”.
Ale środek działa błyskawicznie. Jego szybkość
zależy od wieku i stanu fizycznego, co źle wróży ojcu
Jacka.
Nie jest w dobrej formie.
Czyli efekt jest natychmiastowy. Nie pada nawet jedno
słowo.
Ojciec Jacka traci równowagę; łapię go i kładę na
podłodze obok kuchennego stołu. Nie mogę mu
pozwolić upaść, bo nie chcę, żeby Jack zbiegł na dół
sprawdzić, co to za hałas. Nie chcę, żeby ktokolwiek tu
wpadł. Jeszcze nie.
Potrzebuję piętnastu sekund.
Sześciu, żeby położyć go na podłodze, rozrzucając
mu ręce i nogi, jak gdyby po upadku. Łokciem
przewracam obok niego puszkę z piwem. Syczy piana.
W ciągu pięciu sekund chowam notes i długopis
i zasuwam zamek plecaka, wiszącego na oparciu
krzesła.
Czekam jeszcze cztery sekundy, żeby przebieg reakcji
chemicznej w ciele pana Wu uniemożliwił reanimację.
Piętnaście sekund.
Gotowe.
Patrzę na zwłoki. Nie ma już człowieka, który był
Chenem Wu.
Nie ma już męża.
Nie ma ojca.
– Ufam ci – mówił Jack.
I to był twój błąd, myślę.
Minęło dwadzieścia sekund. Zewnętrzna granica
przedziału czasowego mojej operacji.
– O Boże! – krzyczę. – Na pomoc!
Gwałtownie otwieram drzwi wejściowe.
– Niech ktoś pomoże! – wołam.
Jack zbiega po schodach i jego twarz blednie w szoku.
Wydaje jakiś dźwięk, coś pomiędzy jękiem a wrzaskiem.
Do kuchni wpadają ochroniarze. Pierwszy tylko rzuca
okiem na ciało i już wie.
Wszystko, co dzieje się potem, to tylko show.
Odsuwam się na bok i obserwuję.
Próby reanimacji, karetka i tak dalej.
Potem przepycham się naprzód, jak gdybym chciał się
znaleźć w samym środku akcji, blisko swojego
przyjaciela Jacka. Powstrzymuje mnie Garnitur, który
był na meczu bejsbola.
Kładzie mi rękę na ramieniu łagodnym gestem, jakby
był moim ojcem. Chcę ją strącić, ale tego nie robię.
– Może będzie lepiej, jak się odsuniesz – mówi.
– A Jack…?
– To sprawa rodzinna – odpowiada.
Rozluźniam napięte ramiona, które obejmuje
Garnitur.
– Muszę zabrać plecak – mówię.
Wkracza w środek zamieszania, bierze mój plecak,
podaje mi i wyprowadza mnie z domu.
Oglądam się przez ramię. Ostatnie, co udaje mi się
dojrzeć, to siedzący na kanapie Jack, zgarbiony, z głową
pochyloną prawie do kolan.
Obraz głębokiego smutku.
A wszystko przeze mnie.
MIJAM BŁYSKAJĄCE ŚWIATŁA AMBULANSU.
Mijam samochody ochrony, policjantów, gwar głosów
w krótkofalówkach.
– Podwieźć cię? – pyta strażnik przy bramie.
– Dam sobie radę.
– Ciężki dzień – mówi.
– Okropny – odpowiadam.
– Akurat zdarzyło się na mojej zmianie. – Kręci
głową. – Ale nie mogą mnie za to winić, nie? Nie jestem
Bogiem. Nie decyduję, gdzie i kiedy.
Nieprawda. Nie trzeba być Bogiem, żeby zdecydować,
gdzie i kiedy. Wystarczy zacząć działać i być gotowym
zmierzyć się z konsekwencjami.
– Uważaj na siebie – mówi.
– Zawsze uważam – odpowiadam.
Otwiera mi bramę i wychodzę.
Idę ulicą wolnym krokiem – jak ktoś, kto przeżył
traumę. Ale nie przeżyłem żadnej traumy. Myślę już
o tym, co będzie. Analizuję strategię wydostania się stąd.
I może przez moment myślę o Jacku.
Przez cztery tygodnie był moim najlepszym
przyjacielem.
Ale już nie jest.
Może mu się bardzo nie spodobać, że zabiłem jego
ojca. Chociaż na pewno się o tym nie dowie. Ten środek
nie zostawia żadnych śladów. Ojciec Jacka miał atak
serca. Takie będą wnioski z sekcji, jeżeli w ogóle
przeprowadzą sekcję. Pociągnie się za odpowiednie
sznurki, a raczej, bardziej współcześnie, naciśnie się
klawisze w komputerze.
Jeżeli zostanie przeprowadzona sekcja zwłok,
niczego nie wykaże.
Śmierć z przyczyn naturalnych.
To moja specjalność. Ludzie wokół mnie umierają,
ale nigdy nic nie wskazuje na mój udział. Zawsze
wygląda to tak, jakby po szczęściu nagle przychodził
pech.
Szczęście: poznajesz w szkole fantastycznego nowego
przyjaciela.
Pech: na twoją rodzinę spada tragedia.
Jedno i drugie na pozór nie ma ze sobą nic
wspólnego, ale ma.
Jack o tym nie wiedział, gdy miesiąc temu zostaliśmy
najlepszymi przyjaciółmi. Bez trudu zakradłem się do
jego życia i tak samo łatwo je teraz opuszczam.
Złamałem serce jeszcze jednemu chłopakowi,
zmieniłem bieg jego życia. Na moje szczęście potrafię
to zrobić i w ogóle tego nie odczuwać.
Niczego nie czuję.
Nieprawda.
Jest mi zimno, jestem głodny, czuję, jak materiał
nowej koszuli ociera się o moją skórę, czuję żwir pod
stopami.
Ale to są wrażenia, nie uczucia.
Też kiedyś miałem uczucia. Chyba. Ale to było
bardzo dawno temu.
Jeszcze przedtem.
MIAŁ NA IMIĘ MIKE.
I był moim najlepszym przyjacielem.
Tak w każdym razie myślałem.
Był nowy w szkole, ale nie zachowywał się jak nowy.
Ledwie przyszedł, wydawało się, jakby uczył się w niej
od zawsze.
– Czym się interesujesz? – zapytał mnie, kiedy
pierwszy raz z nim gadałem.
– Lubię czytać – odpowiedziałem.
Miałem wtedy dwanaście lat i miałem tyle książek, że
tato musiał mi zrobić drugi regał w pokoju.
– Czytasz te historie o wampirach? – pytał.
– Nie. Sensacja, przygoda. Czasem dobre science
fiction.
– Super – odrzekł. – Ja też.
Wcale nie czułem się nieswojo, kiedy błyskawicznie
zostaliśmy przyjaciółmi. To było takie uczucie, jak
gdyby rozdzielono nas zaraz po urodzeniu. Byliśmy jak
dwaj bracia. Przyrodni.
W ciągu tygodnia staliśmy się nierozłączni. Po dwóch
zaczął nocować w moim domu.
Siedzieliśmy do późna na przekór rodzicom,
rozmawiając na każdy możliwy temat. Wymienialiśmy
się książkami. Gadaliśmy o dziewczynach.
Właśnie w ciągu tamtego roku zauważyłem, że
dziewczyny noszą biustonosze, a przy odpowiednim
świetle ich bluzki prześwitują. Mike nauczył mnie, że
w słoneczny dzień zawsze trzeba się starać, żeby
dziewczyna znalazła się między tobą a oknem, bo dzięki
temu wszystko lepiej widać. Uznałem go za geniusza.
Mike i ja. Dwaj dwunastoletni smarkacze, którzy
śmieją się i gadają o pierdołach, zachwyceni, że znaleźli
w sobie nawzajem kompanów do zabawy.
Patrząc wstecz, myślę sobie, że powinienem się trochę
dziwić, że nigdy nie widziałem jego domu, nie
poznałem jego rodziców. Mówił, że jego tato jest radcą
prawnym w firmie i często wyjeżdża służbowo. Mój tato
był wykładowcą i naukowcem, który czasem jeździł na
konferencje, więc wiedziałem, o czym mówi. Mniej
więcej.
Mama czuła się przytłoczona, mówił. Nie lubiła, gdy
w pobliżu kręciły się dzieciaki.
Moja mama też czuła się przytłoczona. Nie gośćmi,
ale moim tatą. Wtedy kłócili się chyba od dobrych paru
miesięcy. Nie wiedziałem, o co chodzi, ale to była
kłótnia tego rodzaju, że trwa, nawet kiedy się akurat nie
toczy, nawet kiedy panuje cisza.
Ciągnęła się tak długo, że miałem wrażenie, jakby
nasza rodzina przeżywała załamanie nerwowe.
Powiedziałem o tym wszystkim Mike’owi.
Był moim przyjacielem. Dobrze było mu powiedzieć,
zwierzyć się z tego.
Nie wiedziałem, że zamierza zabić moich rodziców.
TO SIĘ CZASEM ZDARZA, KIEDY KOŃCZĘ.
Przychodzą wspomnienia. Nie wiem dlaczego.
Kiedy stale jestem w ruchu, w końcu odpływają.
Oddaliłem się od Jacka już o ponad kilometr i idę
ulicą, zmierzając w kierunku punktu ewakuacji. Skoro
wszystko poszło zgodnie z planem, powinienem być już
daleko od miasta.
Powinienem.
Ale nie jestem.
Wyczuwam to chwilę wcześniej. Coś wisi
w powietrzu. Każdy ma intuicję, ale nie każdy wie, jak
jej słuchać. Mnie uczono słuchać, zauważać drobne
zmiany w otoczeniu, żeby przewidzieć skutki, zanim do
czegokolwiek dojdzie.
I nauczono mnie reagować.
Intuicja podpowiada mi, że coś się wydarzy.
I rzeczywiście się wydarza.
Zza rogu wyjeżdża ciemnoszary sedan. Na mój widok
kierowca lekko skręca w bok. Manewr trwa ułamek
sekundy, jak gdyby ktoś w ostatnim momencie zauważył
wybój na drodze i szarpnął kierownicą, żeby go ominąć.
Ale nie ma żadnego wyboju. Tylko ja.
To naturalna reakcja człowieka. Gdy zauważasz to,
czego szukasz, twoje ciało reaguje. Pokerzyści nazywają
to sygnałem, mimowolnym gestem, który ujawnia, co
gracz ma w ręku.
Kierowca wysłał sygnał. To dobrze.
Bo zanim samochód stanie na środku drogi, mam
kilka sekund, żeby się przygotować.
Szybko rozglądam się po terenie.
Za plecami mam pustą drogę. Pod stopami kamienie
i żwir. Z dala od drogi stoi parę domów, których okna
zasłaniają gęste drzewa.
A niecałe dwadzieścia metrów przed sobą mam
samochód.
Idę jeszcze kilka kroków i widzę numery
rejestracyjne. To nie jest żaden z samochodów ojca
Jacka. Wóz ma tablice dyplomatyczne.
Otwierają się drzwi. Wysiada czterech Azjatów
w garniturach. Poruszają się swobodnie, jak gdyby
zagadkowe pojawienie się czterech mężczyzn
w garniturach na środku uliczki na przedmieściu nie
było niczym nadzwyczajnym.
BIORĘ DO RĘKI KIJ BEJSBOLOWY. To prawie kilogramowy kij kompozytowy rawlings. Podnoszę go. Jest trochę źle wyważony z powodu wyszczerbienia na końcu. Stojąc na parkingu, łapię kij za oba końce i rozciągam ramiona po zakończonym meczu. Natick kontra Wellesley. Wokół siebie mam kolegów z drużyny Natick – pakerów ze szkoły średniej, którzy robią to, co zwykle po wygranym meczu. Świętują. Hucznie. Ja też świętuję tak jak oni. Myślę sobie przy tym: Jestem jednym z was. Jestem młody. Jestem zwycięzcą. Rozciągam się i uśmiecham. Po chwili przenoszę ciężar na drugą nogę i biorę szeroki zamach kijem. W tym momencie za moimi plecami pojawia się Jack Wu. Kij mija jego głowę o dwa centymetry. Stojący niedaleko postawny mężczyzna w czarnym garniturze sztywnieje. Sztywnieje, ale nie interweniuje. To ochroniarz Jacka i jego kierowca, który chodzi za nim jak cień, gdy Jack jest poza domem. Ojciec Jacka
jest bogaty. Bogaty i nerwowy. Jack nie cierpi ochroniarza. Wspomniał mi o tym kilkanaście razy. Przyjaźnimy się, więc mówi mi takie rzeczy. – Uważaj z tym kijem, stary – mówi Jack i wali mnie pięścią w ramię. Żartobliwie. Garnitur robi krok naprzód, a Jack, odgadując jego reakcję, obraca się na pięcie. – Spokój, Rover – mówi, jakby się zwracał do pitbula. Garnitur uśmiecha się krzywo, jakby zrozumiał żart, ale zastanawiam się, czy gdyby miał okazję, nie skopałby Jackowi tyłka. Opiera się o lśniącego czarnego mercedesa i czeka. – Ale wymiatałeś – mówi Jack, pokazując ruchem głowy na boisko. – Staram się dawać z siebie wszystko – odpowiadam. – Wtedy rozwalasz każdego, kto ci stanie na drodze – mówi Jack i znowu uderza mnie w ramię. Tym razem wielkolud w garniturze nie rusza się z miejsca. Ale patrzy na nas reszta zawodników. Dwa ciosy w ramię. Sposób na zaznaczenie swojej dominacji.
Dominacja to zagrożenie. Trzeba się nim zająć. W myślach analizuję listę rozwiązań: Mogę pozwolić mu się uderzyć. Wybrać niższy status. Mogę odpowiedzieć tym samym, z taką samą siłą. Mogę uderzyć mocniej. Zaznaczyć swoją dominację. Co mam wybrać? Jack to niby mój przyjaciel. Nastolatek walnąłby swojego kumpla, tak jak on walnął mnie. W razie wątpliwości naśladuj. Tego mnie uczono. Czyli opcja numer dwa. Oddaję Jackowi, lekko uderzając go w ramię. – Au! – krzyczy, udając, że go zabolało. – Nie tak ostro. Cała akcja trwa nie dłużej niż dwie sekundy: Robię zamach kijem. Jack mnie uderza. Ja mu oddaję. Wybuchamy śmiechem pod czujnym okiem Garnitura. Gdybyście nas obserwowali, zobaczylibyście dwóch pakerów, dwóch kumpli, którzy dla wygłupu dokuczają sobie nawzajem. – Chcesz pojechać do skarbca? – pyta Jack. Skarbiec. Tak Jack nazywa swój dom.
– Mogę wpaść na chwilę – odpowiadam. Jack rusza w stronę samochodu. Garnitur szybko reaguje, otwierając mu tylne drzwi. – Mój kumpel jedzie ze mną – informuje go Jack. – Dobrze, proszę pana – mówi ochroniarz, dając mi znak, żebym wsiadał do samochodu.
SKÓRA W MERCEDESIE JEST MIĘKKA. A siedzenie należy do tych, które przygarniają cię do siebie i zapraszają do relaksu. Mówi: „Jesteś pod dobrą opieką. Wiozę cię tam, dokąd chcesz”. Wyobrażam sobie, że mam ojca, którego stać na takie rzeczy. Kosztowne samochody. Kosztownych ochroniarzy. Nie tylko go stać, ale chce też, żeby to samo miał jego syn. Chce dla niego dobrej opieki. Ale w tym momencie nie powinienem myśleć o takich sprawach. Nie teraz, gdy jest coś do zrobienia. Zerkam na Jacka. Siedzi z lekko odchyloną do tyłu głową i ma zamknięte oczy. – Tak sobie myślę – mówi. – Rzadko ci się to zdarza – odpowiadam. – Bydlę – oznajmia. Uśmiecha się, nie otwierając oczu. – Myślę sobie o tobie i o mnie. – Przestań – mówię. – Zaczynam się bać. – Nie mogę chociaż przez minutę być poważny? – pyta Jack. – Jak chcesz być śmiertelnie poważny przez
sześćdziesiąt sekund, nie będę cię powstrzymywał. – Myślałem, że jesteś prawdziwym kumplem. – Masz masę kumpli – mówię. – Ale nie takich, których zapraszam do domu. Nie takich, którym ufam. – A mnie ufasz? – Bez kitu – odpowiada Jack. Siedzący z przodu Garnitur kaszle. Chce ostrzec Jacka? Przypomnieć o swojej obecności? A może nic z tych rzeczy. Coś go połaskotało w gardle i tyle. – Jeżeli mi ufasz, mogę od ciebie pożyczyć sto dolców? – pytam. – Aż tak to ci nie ufam – mówi Jack. Wybucha śmiechem. Szturcha mnie w ramię. Pozwalam na to.
GARNITUR WSTUKUJE KOD PRZY ZEWNĘTRZNEJ BRAMIE. Szeroka metalowa brama rozsuwa się, otwierając przed nami długi podjazd, przy którym, jakieś pięć metrów dalej, stoi budka strażnika. Podjeżdżamy do budki i Garnitur wita strażnika skinieniem głowy. Unosi dwa palce. Wjeżdżają dwie osoby, Jack i ja. Strażnik zaznacza to na kartce przypiętej do podkładki. Nie pierwszy raz mnie widzi, więc to nic nadzwyczajnego. Ruszamy dalej, pokonujemy ostry zakręt i po chwili naszym oczom ukazuje się dom. Duży, ale bez specjalnego przepychu. Garnitur zatrzymuje wóz, żeby nas wypuścić. Jack wstukuje kod, żeby wejść do domu. Rozlega się krótki pisk, zapowiadający nasze wejście. I komunikat: „Drzwi otwarte”. Kiedy drzwi się zamykają, znów słychać sygnał. „Drzwi zamknięte” – mówi elektroniczny głos. Wychodzi do nas ojciec Jacka z piwem w ręku. Nazywa się Chen Wu. Przyjaciele mówią na niego John.
Jest prezesem zarządu dużej firmy przy drodze numer 128. Zaawansowane technologie, mnóstwo zamówień rządowych. Naprawdę potrzebuje takiej ochrony? Wiem, że ją lubi. Człowiek czuje się ważny, mając wokół siebie tłum ludzi z bronią. Czuje się bezpieczny, a co ważniejsze, bezpieczna czuje się jego żona, która dzięki temu nie daje mu w kość. Zresztą nie dotyczy to tylko pana Wu. Wszyscy prezesi są ostatnio podenerwowani. Rok temu doszło do przestępstwa. Dzieciak kogoś ważnego spędzał ferie wiosenne w Meksyku i został zastrzelony podczas próby porwania. Szefowie pięciuset największych firm z rankingu listy „Fortune” dostali świra na punkcie ochrony. I teraz bogate dzieciaki takie jak Jack muszą robić kupę w obstawie oddziału komandosów. – Miło was widzieć, chłopcy – mówi ojciec Jacka. – Co słychać, tato? – pyta Jack. – Przepraszam za wyrażenie, ale muszę się odlać. Odwraca się w drzwiach. – Słuchaj, nie mogę u ciebie długo siedzieć – mówię. – Musisz iść? – Jack jest wyraźnie rozczarowany.
– Muszę zadzwonić do mamy. Tam, gdzie teraz jest, pewnie jest rano. – To kicha – mówi Jack. Pędzi po schodach na górę. – Zdążysz się napić czegoś zimnego? – pyta ojciec Jacka. – Piwa czy oranżady? – A ile masz lat? – pyta. – Szesnaście. – W takim razie oranżady. Nie ze mną te numery. Wzruszam ramionami, jak gdybym był bardzo zawiedziony, i idę za nim przez pokój. – Jak mecz? – pyta ojciec Jacka. – Niesamowity – mówię. – Powinien pan kiedyś przyjść popatrzeć. – Nie bardzo przepadam za szkolnym bejsbolem – odpowiada. Ale jego syn przepada, więc co to ma za znaczenie? Często spotykam to u ludzi z pięćsetki „Fortune”. Pan Wu ciągle pracuje. Z wyjątkiem piątku. Tylko wtedy ma wolny czas i nie chce go spędzać z rodziną. Wieczorem się relaksuje, a potem znowu pracuje cały weekend.
No i niech będzie. Jest piątek wieczór i jest w domu. Ja też. To się liczy. Idziemy do kuchni i rozmowa schodzi na Red Sox. Jesteśmy niedaleko Bostonu, więc musimy pogadać o Sox. Na blacie zauważam drogi blok z nożami, w którym jedna szczelina jest pusta. Dość szeroka szczelina. Brakuje dużego noża, którego można by użyć jako broni. Rozglądam się po kuchni. Zlew. Nóż leży na desce do krojenia obok zlewozmywaka, trzy metry od nas. W bezpiecznej odległości. Uspokajam się i robię głęboki wydech. Siadam przy stole, sięgam do plecaka i wyjmuję długopis. Ojciec Jacka patrzy na mnie sprzed lodówki z pytającym wyrazem twarzy. – Chcesz robić notatki? – Kiedy pan mówi o bejsbolu, chętnie posłucham – mówię. Ojciec Jacka się uśmiecha. Ja też.
W razie wątpliwości naśladuj. Przekręcam koniec długopisu i z pstryknięciem wysuwa się z niego obsadka z kulką. Ojciec Jacka wyciąga do mnie rękę z puszką napoju. Przyciskam końcówkę długopisu do jego przedramienia. W tym momencie uruchamia się tłok miniaturowej strzykawki. Kiedy środek zaczyna działać, ojciec Jacka szeroko otwiera oczy. Rozchyla usta, jak gdyby chciał coś powiedzieć. Może próbuje zapytać: „Dlaczego?”. A może: „Co ty robisz?”. Ale środek działa błyskawicznie. Jego szybkość zależy od wieku i stanu fizycznego, co źle wróży ojcu Jacka. Nie jest w dobrej formie. Czyli efekt jest natychmiastowy. Nie pada nawet jedno słowo. Ojciec Jacka traci równowagę; łapię go i kładę na podłodze obok kuchennego stołu. Nie mogę mu pozwolić upaść, bo nie chcę, żeby Jack zbiegł na dół sprawdzić, co to za hałas. Nie chcę, żeby ktokolwiek tu
wpadł. Jeszcze nie. Potrzebuję piętnastu sekund. Sześciu, żeby położyć go na podłodze, rozrzucając mu ręce i nogi, jak gdyby po upadku. Łokciem przewracam obok niego puszkę z piwem. Syczy piana. W ciągu pięciu sekund chowam notes i długopis i zasuwam zamek plecaka, wiszącego na oparciu krzesła. Czekam jeszcze cztery sekundy, żeby przebieg reakcji chemicznej w ciele pana Wu uniemożliwił reanimację. Piętnaście sekund. Gotowe. Patrzę na zwłoki. Nie ma już człowieka, który był Chenem Wu. Nie ma już męża. Nie ma ojca. – Ufam ci – mówił Jack. I to był twój błąd, myślę. Minęło dwadzieścia sekund. Zewnętrzna granica przedziału czasowego mojej operacji. – O Boże! – krzyczę. – Na pomoc! Gwałtownie otwieram drzwi wejściowe.
– Niech ktoś pomoże! – wołam. Jack zbiega po schodach i jego twarz blednie w szoku. Wydaje jakiś dźwięk, coś pomiędzy jękiem a wrzaskiem. Do kuchni wpadają ochroniarze. Pierwszy tylko rzuca okiem na ciało i już wie. Wszystko, co dzieje się potem, to tylko show. Odsuwam się na bok i obserwuję. Próby reanimacji, karetka i tak dalej. Potem przepycham się naprzód, jak gdybym chciał się znaleźć w samym środku akcji, blisko swojego przyjaciela Jacka. Powstrzymuje mnie Garnitur, który był na meczu bejsbola. Kładzie mi rękę na ramieniu łagodnym gestem, jakby był moim ojcem. Chcę ją strącić, ale tego nie robię. – Może będzie lepiej, jak się odsuniesz – mówi. – A Jack…? – To sprawa rodzinna – odpowiada. Rozluźniam napięte ramiona, które obejmuje Garnitur. – Muszę zabrać plecak – mówię. Wkracza w środek zamieszania, bierze mój plecak, podaje mi i wyprowadza mnie z domu.
Oglądam się przez ramię. Ostatnie, co udaje mi się dojrzeć, to siedzący na kanapie Jack, zgarbiony, z głową pochyloną prawie do kolan. Obraz głębokiego smutku. A wszystko przeze mnie.
MIJAM BŁYSKAJĄCE ŚWIATŁA AMBULANSU. Mijam samochody ochrony, policjantów, gwar głosów w krótkofalówkach. – Podwieźć cię? – pyta strażnik przy bramie. – Dam sobie radę. – Ciężki dzień – mówi. – Okropny – odpowiadam. – Akurat zdarzyło się na mojej zmianie. – Kręci głową. – Ale nie mogą mnie za to winić, nie? Nie jestem Bogiem. Nie decyduję, gdzie i kiedy. Nieprawda. Nie trzeba być Bogiem, żeby zdecydować, gdzie i kiedy. Wystarczy zacząć działać i być gotowym zmierzyć się z konsekwencjami. – Uważaj na siebie – mówi. – Zawsze uważam – odpowiadam. Otwiera mi bramę i wychodzę. Idę ulicą wolnym krokiem – jak ktoś, kto przeżył traumę. Ale nie przeżyłem żadnej traumy. Myślę już o tym, co będzie. Analizuję strategię wydostania się stąd. I może przez moment myślę o Jacku. Przez cztery tygodnie był moim najlepszym
przyjacielem. Ale już nie jest. Może mu się bardzo nie spodobać, że zabiłem jego ojca. Chociaż na pewno się o tym nie dowie. Ten środek nie zostawia żadnych śladów. Ojciec Jacka miał atak serca. Takie będą wnioski z sekcji, jeżeli w ogóle przeprowadzą sekcję. Pociągnie się za odpowiednie sznurki, a raczej, bardziej współcześnie, naciśnie się klawisze w komputerze. Jeżeli zostanie przeprowadzona sekcja zwłok, niczego nie wykaże. Śmierć z przyczyn naturalnych. To moja specjalność. Ludzie wokół mnie umierają, ale nigdy nic nie wskazuje na mój udział. Zawsze wygląda to tak, jakby po szczęściu nagle przychodził pech. Szczęście: poznajesz w szkole fantastycznego nowego przyjaciela. Pech: na twoją rodzinę spada tragedia. Jedno i drugie na pozór nie ma ze sobą nic wspólnego, ale ma. Jack o tym nie wiedział, gdy miesiąc temu zostaliśmy
najlepszymi przyjaciółmi. Bez trudu zakradłem się do jego życia i tak samo łatwo je teraz opuszczam. Złamałem serce jeszcze jednemu chłopakowi, zmieniłem bieg jego życia. Na moje szczęście potrafię to zrobić i w ogóle tego nie odczuwać. Niczego nie czuję. Nieprawda. Jest mi zimno, jestem głodny, czuję, jak materiał nowej koszuli ociera się o moją skórę, czuję żwir pod stopami. Ale to są wrażenia, nie uczucia. Też kiedyś miałem uczucia. Chyba. Ale to było bardzo dawno temu. Jeszcze przedtem.
MIAŁ NA IMIĘ MIKE. I był moim najlepszym przyjacielem. Tak w każdym razie myślałem. Był nowy w szkole, ale nie zachowywał się jak nowy. Ledwie przyszedł, wydawało się, jakby uczył się w niej od zawsze. – Czym się interesujesz? – zapytał mnie, kiedy pierwszy raz z nim gadałem. – Lubię czytać – odpowiedziałem. Miałem wtedy dwanaście lat i miałem tyle książek, że tato musiał mi zrobić drugi regał w pokoju. – Czytasz te historie o wampirach? – pytał. – Nie. Sensacja, przygoda. Czasem dobre science fiction. – Super – odrzekł. – Ja też. Wcale nie czułem się nieswojo, kiedy błyskawicznie zostaliśmy przyjaciółmi. To było takie uczucie, jak gdyby rozdzielono nas zaraz po urodzeniu. Byliśmy jak dwaj bracia. Przyrodni. W ciągu tygodnia staliśmy się nierozłączni. Po dwóch zaczął nocować w moim domu.
Siedzieliśmy do późna na przekór rodzicom, rozmawiając na każdy możliwy temat. Wymienialiśmy się książkami. Gadaliśmy o dziewczynach. Właśnie w ciągu tamtego roku zauważyłem, że dziewczyny noszą biustonosze, a przy odpowiednim świetle ich bluzki prześwitują. Mike nauczył mnie, że w słoneczny dzień zawsze trzeba się starać, żeby dziewczyna znalazła się między tobą a oknem, bo dzięki temu wszystko lepiej widać. Uznałem go za geniusza. Mike i ja. Dwaj dwunastoletni smarkacze, którzy śmieją się i gadają o pierdołach, zachwyceni, że znaleźli w sobie nawzajem kompanów do zabawy. Patrząc wstecz, myślę sobie, że powinienem się trochę dziwić, że nigdy nie widziałem jego domu, nie poznałem jego rodziców. Mówił, że jego tato jest radcą prawnym w firmie i często wyjeżdża służbowo. Mój tato był wykładowcą i naukowcem, który czasem jeździł na konferencje, więc wiedziałem, o czym mówi. Mniej więcej. Mama czuła się przytłoczona, mówił. Nie lubiła, gdy w pobliżu kręciły się dzieciaki. Moja mama też czuła się przytłoczona. Nie gośćmi,
ale moim tatą. Wtedy kłócili się chyba od dobrych paru miesięcy. Nie wiedziałem, o co chodzi, ale to była kłótnia tego rodzaju, że trwa, nawet kiedy się akurat nie toczy, nawet kiedy panuje cisza. Ciągnęła się tak długo, że miałem wrażenie, jakby nasza rodzina przeżywała załamanie nerwowe. Powiedziałem o tym wszystkim Mike’owi. Był moim przyjacielem. Dobrze było mu powiedzieć, zwierzyć się z tego. Nie wiedziałem, że zamierza zabić moich rodziców.
TO SIĘ CZASEM ZDARZA, KIEDY KOŃCZĘ. Przychodzą wspomnienia. Nie wiem dlaczego. Kiedy stale jestem w ruchu, w końcu odpływają. Oddaliłem się od Jacka już o ponad kilometr i idę ulicą, zmierzając w kierunku punktu ewakuacji. Skoro wszystko poszło zgodnie z planem, powinienem być już daleko od miasta. Powinienem. Ale nie jestem. Wyczuwam to chwilę wcześniej. Coś wisi w powietrzu. Każdy ma intuicję, ale nie każdy wie, jak jej słuchać. Mnie uczono słuchać, zauważać drobne zmiany w otoczeniu, żeby przewidzieć skutki, zanim do czegokolwiek dojdzie. I nauczono mnie reagować. Intuicja podpowiada mi, że coś się wydarzy. I rzeczywiście się wydarza. Zza rogu wyjeżdża ciemnoszary sedan. Na mój widok kierowca lekko skręca w bok. Manewr trwa ułamek sekundy, jak gdyby ktoś w ostatnim momencie zauważył wybój na drodze i szarpnął kierownicą, żeby go ominąć.
Ale nie ma żadnego wyboju. Tylko ja. To naturalna reakcja człowieka. Gdy zauważasz to, czego szukasz, twoje ciało reaguje. Pokerzyści nazywają to sygnałem, mimowolnym gestem, który ujawnia, co gracz ma w ręku. Kierowca wysłał sygnał. To dobrze. Bo zanim samochód stanie na środku drogi, mam kilka sekund, żeby się przygotować. Szybko rozglądam się po terenie. Za plecami mam pustą drogę. Pod stopami kamienie i żwir. Z dala od drogi stoi parę domów, których okna zasłaniają gęste drzewa. A niecałe dwadzieścia metrów przed sobą mam samochód. Idę jeszcze kilka kroków i widzę numery rejestracyjne. To nie jest żaden z samochodów ojca Jacka. Wóz ma tablice dyplomatyczne. Otwierają się drzwi. Wysiada czterech Azjatów w garniturach. Poruszają się swobodnie, jak gdyby zagadkowe pojawienie się czterech mężczyzn w garniturach na środku uliczki na przedmieściu nie było niczym nadzwyczajnym.