gosiag

  • Dokumenty396
  • Odsłony75 957
  • Obserwuję125
  • Rozmiar dokumentów645.0 MB
  • Ilość pobrań43 180

J.R. Ward - Bractwo Czarnego Sztyletu 02 - Ofiara Krwi

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

J.R. Ward - Bractwo Czarnego Sztyletu 02 - Ofiara Krwi.pdf

gosiag EBooki BczSz
Użytkownik gosiag wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 231 stron)

Witam wszystkich, którzy dostali hasło do tej  książki. Nie pozwalam na chomikowanie i  wstawianie u siebie. Nie radzę też próbować innych  sposbów bo doskonale wiem, po czym poznać swoją  pracę. Spędziłam nad nią kilka dni i nie życzę sobie,  żeby ktoś rozpowszechniał moją pracę. Pozdrawiam Kasia

Glosariusz Bractwo czarnego sztyletu – tajna organizacja mistrzów sztuk walki, której zadaniem jest  obrona wampirów przed Korporacją Reduktorów. Dzięki właściwemu doborowi genetycznemu  członkowie Bractwa obdarzeni są potężnym ciałem i umysłem, oraz niecodzienną zdolnością  regeneracji. Bractwo wyławia kandydatów na swoich członków, którzy nie są rodzonymi braćmi.  Agresywni, pewni siebie a przy tym tajemniczy, trzymają się z dala od cywilów i nie utrzymują  kontaktów z członkami pozostałych kast, o ile nie potrzebują się  dokrwić. W świecie wampirów  bracia cieszą się wielkim poważaniem. O ich wyczynach  krążą legendy. Giną tylko od bardzo  poważnych urazów; takich jak rany postrzałowe, cios w serce itp. Broniec – samiec wampirów, który ma partnerkę. Samce mogą mieć więcej, niż jedną  partnerkę. Chcączka – okres płodności u samicy wampirów; zwykle trwa dwa dni i towarzyszy jej  potężny apetyt seksualny. Pierwsza chcączka występuje około pięciu lat  po przemianie, później  pojawia się raz na dziesięć lat. Chcączka samicy wyczuwana jest przez wszystkie samce, które  mają z nią kontakt. Chcączka to niebezpieczny okres, w którym dochodzi do waśni i starć między  rywalizującymi samcami, zwłaszcza jeśli samica nie ma partnera. Juchacz ­ wampir płci męskiej lub żeńskiej, który ma obowiązek karmić swoją krwią  właściciela.Choć posiadanie juchaczy należy do ginących obyczajów, jest nadal praktyką legalną. Korporacja Reduktorów ­ organizacja zabójców powołana przez Omegę w celu  eksterminacji rasy wampirów. Krwiczka ­ wampirzyca, która ma partnera seksualnego. Samice zwykle poprzestają na  jednym partnerze, ponieważ samce mają silny instynkt terytorialny. Krypta ­ rytualne miejsce spotkań Bractwa Czarnego Sztyletu, wykorzystywane do  ceremonii oraz przechowywania słoi z sercami reduktorów. W Krypcie odbywają się ceremonie  przyjęcia do Bractwa i pogrzeby; tu również dyscyplinuje się nieposłusznych członków Bractwa.  przysługuje jedynie członkom Bractwa, Pani Kronik i inicjowanym adeptom. Lilan ­ pieszczotliwie: ukochany, ukochana. Omega ­ złowroga, tajemnicza postać dążąca do zagłady wampirów z powodu niechęci do  Pani Kronik. Istota nadprzyrodzona, posiada zdolności magiczne, z wyjątkiem mocy tworzenia. Pani Kronik ­ duchowy autorytet, doradczyni królów, strażniczka świętych ksiąg  wampirów, dawczyni przywilejów. Istota nadprzyrodzona, posiada wiele nadprzyrodzonych mocy.  W jednorazowym akcie kreacji powołała do istnienia rasę wampirów. Pierwsza Rodzina ­ królewska para wampirów z ewentualnym potomstwem. Princeps ­ bardzo wysoki stopień w hierarchii wampirzej arystokracji; ustępuje rangą  jedynie członkom Pierwszej Rodziny i Wybrankom Pani Kronik. Przemiana ­ przełomowy okres w życiu wampirów obojga płci, w którym osiągają  dojrzałość. Odtąd muszą regularnie pić krew osobnika płci przeciwnej i nie mogą przebywać w  świetle słonecznym. Przemiana zwykle występuje w wieku około dwudziestu pięciu lat. Niektóre  wampiry, zwłaszcza samce, giną w trakcie przemiany. Wampiry przed przemianą są słabowite,  nierozbudzone płciowo i niezdolne do dematerializacji. Psaniec ­ wampir należący do kasty sług. Psańce są posłuszne wielowiekowej tradycji,  która  dyktuje ich strój i maniery. Mogą przebywać w świetle dziennym, za to starzeją się dość  szybko. Średnia długość życia psańca wynosi około pięciuset lat. Pyrokant ­ pięta achillesowa, słaby punkt lub niszcząca słabość danego osobnika. Natury  wewnętrznej (np. nałóg) lub zewnętrznej (np. kochanek).

Reduktor ­ członek Korporacji Reduktorów. Bezduszny humanoid, pogromca wampirów.  Reduktorów można pozbawić życia wyłącznie przez przebicie piersi; w pozostałychwypadkach  żyją wiecznie. Nie jedzą, nie piją, nie rozmnażają się. Z czasem tracą pigment  we włosach,  skórze i tęczówkach ­ są bezkrwiści, białowłosi, oczy mają bezbarwne.  Pachną zasypką dla  niemowląt. Do Korporacji wprowadzani przez Omegę, po rytualnej  inicjacji wypatroszone  serce przechowują w kamiennym słoju. Ryth ­ rytuał zwracania honoru proponowany przez stronę znieważającą. Znieważony  wybiera dowolną broń i atakuje nieuzbrojonego adwersarza (samca lub samicę). Wampir ­ przedstawiciel gatunku odmiennego od Homo sapiens. Aby żyć, wampir musi pić  krew osobnika płci przeciwnej. Ludzka krew utrzymuje wampiry przy życiu, jednak jej działanie  jest krótkotrwale, Po przemianie, która występuje około dwudziestego piątego roku życia, wampiry  nie mogą przebywać na słońcu i regularnie muszą się dokrwić. Istota ludzka nie może zostać  wampirem przez ukąszenie ani transfuzję krwi, spotyka się jednak rzadkie przypadki krzyżówki ras.  Wampiry potrafią się dematerializować, ale wymaga to spokoju i koncentracji oraz braku  większych obciążeń. Potrafią też wymazywać wspomnienia z pamięci krótkoterminowej człowieka.  Niektóre wampiry umieją czytać w myślach. Średnia życia wampira wynosi ponad tysiąc lat;  znaczna część osobników żyje o wiele dłużej. Wybranki ­ samice wampirów chowane na służebnice Pani Kronik. Uchodzą za  arystokrację, choć bardziej w hierarchii duchowej niż świeckiej. Z samcami nie mają prawie  styczności, czasem jednak parzą się z wybranymi dla nich przez Panią Kronik braćmi, aby  zapewnić liczebność kasty. Posiadają dar jasnowidzenia. W dawnych czasach karmiły swoją krwią  członków Bractwa, którzy nie mieli własnych krwiczek, praktyka ta została jednak zarzucona. Zanikh ­ duchowa kraina, w której zmarłe wampiry pędzą życie wieczne w otoczeniu  swoich bliskich. Zwyrth ­ martwy osobnik powracający z Zanikhu do świata żywych. Zwyrthy darzone są  głębokim szacunkiem i podziwiane za bolesne doświadczenia.

Rodział 1 ­ Do DIABLA, V, CHCESZ MNIE CHYBA WPĘDZIĆ DO GROBU. ­ Butch 0'Neal przetrząsał szufladę bieliźniarki,  bezskutecznie usiłując wypatrzyć czarne, jedwabne skarpety w gąszczu białych, sportowych. ­ No, może nie do końca bezskutecznie. ­ właśnie wyłowił jedną skarpetkę od garnituru, co od biedy można było nazwać połowicznym sukcesem. - Gdybym cię zechciał wpędzić do grobu, glino, byłoby ci wszystko jedno, co masz na nogach. ­ Butch spojrzał spod oka na osobnika, który dzielił z nim pokój i jak on kibicował Red Soxom. Miał  przed sobą jednego z dwóch najlepszych kumpli. Nawiasem mówiąc, obaj byli wampirami. Vrhedny wyszedł spod prysznica. Owinięty tylko ręcznikiem, eksponował imponujące bicepsy i  muskulaturę klatki piersiowej. Wsunął wytatuowaną dłoń w czarną skórzaną rękawiczkę. ­ Czy musisz koniecznie zakładać moje skarpetki od garnituru? ­ Są bardzo ładne ­ uśmiechnął się V, błyskając kłami znad koziej bródki. ­ To poproś Fritza, żeby ci kupił. ­ Jest zbyt zajęty wyszukiwaniem eleganckich ciuszków dla ciebie. To, że Butch odkrył w sobie niedawno pokrewieństwo z Versacem, nie znaczy wcale, że ma  od razu hurtowo zamawiać jedwabne skarpety. ­ Poproszę go w twoim imieniu. ­ To miło z twojej strony. ­ V odgarnął ciemne włosy z czoła, odsłaniając przez chwilę tatuaż na  lewej skroni. ­ Chcesz cadillaca na wieczór? ­Tak, poproszę. ­ Butch wsunął jednocześnie obie stopy w mokasyny Gucciego. ­ Będziesz się widział z Marissą? Butch potaknął. ­ Muszę wiedzieć, czy wóz, czy przewóz. Przeczuwał, że jednak przewóz. ­ To porządna samica. Bez wątpienia, i dlatego zapewne nie odpowiada na jego telefony. Były policjant, który nie  stroni od szkockiej whisky, nie jest stosownym towarzystwem dla samic, ani ludzkich, ani  wampirzych. Różnica ras tylko pogarszała sytuację. ­ Planujemy z Rankohrem wpaść do One Eye na kilka głębszych. Dołącz do nas, jak już będzie po  wszystkim... Gwałtownie odwrócili głowy. Drzwi wejściowe trzęsły się, jakby je ktoś próbował  staranować. V poprawił ręcznik. ­ Kiedy nasz piękniś nauczy się wreszcie, jak działa dzwonek? ­Ty z nim pogadaj. Mnie nie słucha. ­ Rankohr nie słucha nikogo. ­ V puścił się po schodach na dół. Kiedy łomotanie ucichło, Butch wrócił do kolekcji krawatów, którą regularnie powiększał.  Wybrał bladoniebieski krawat od Brioniego; postawił kołnierzyk wytwornej białej koszuli i  zadzierzgnął na szyi jedwabną pętlę. Kiedy wchodził do salonu. Rankohr i V rozmawiali o płycie  2Paca. Roześmiał się mimo woli. Rany, w swoim życiu z niejednego pieca jadł, głównie w  nieciekawych okolicznościach, nigdy by jednak nie przypuścił, że przyjdzie mu zamieszkać z  szóstką walecznych wampirów. Czy może tylko ostatkiem sił walczących o przetrwanie ich  ginącego gatunku, który zmuszony był zejść do podziemia? Tak czy owak, czuł jakąś więź z Bractwem Czarnego Sztyletu. A z Vrhednym i Rankohrem stanowili zgrany tercecik. Rankohr z resztą braci mieszkał po drugiej stronie podwórza, w rezydencji, jednak ich trójka 

zwykle przesiadywała w stróżówce, gdzie ulokowali się Vrhedny i Butch. Stróżówka, zwana  Bunkrem, była pałacem w porównaniu z ruderami, w jakich zdarzało się Butchowi mieszkać. Obaj  z V mieli po pokoju z łazienką, do tego kuchnię stylizowaną na kambuz okrętowy i czarowny,  postmodernistyczny salon utrzymany w klimacie świetlicy w męskim akademiku: dwie skórzane  kanapy, telewizor plazmowy, stół do gry w piłkarzyki, poniewierające się worki treningowe. Wieczorowa kreacja Rankohra powaliła Butcha: czarny skórzany płaszcz do ziemi. Czarna  koszulka rockmana do czarnych skórzanych spodni. W czarnych buciorach Rankohr musiał mieć ze  dwa metry. Co tu mówić, był zabójczo przystojny, nawet w oczach zdeklarowanego heteroseksuali­ sty, jakim był Butch. Skubaniec wyglądał, jakby drwił sobie z praw natury. Blond włosy nosił krótko podcięte z  tyłu, dłuższe z przodu. Lazurowe oczy Rankohra wyglądały jak morska toń na Bahamach. Brad Pitt przy nim mógł się ubiegać o rolę w 10 lat mniej. Mimo uwodzicielskiej urody, Rankohr bynajmniej nie był maminsynkiem. Za olśniewającą  fasadą od pierwszego wejrzenia wyczuwało się coś mrocznego, groźnego. Roztaczał aurę kogoś,  kto pięścią dochodzi swoich praw, a uśmiech nie znika mu z twarzy, nawet gdy przyjdzie mu wypluć  zęby. ­ Wybierasz się gdzieś, Hollywood? ­ spytał Butch. ­ Trzeba się trochę przewietrzyć, panie glino ­ uśmiechnął się Rankohr, odsłaniając rzędy  śnieżnobiałych kłów. ­ Ej, mało ci było wczoraj, wampirze? Tamta ruda całkiem straciła dla ciebie głowę. Podobnie jak  jej siostrzyczka. ­ Wiesz dobrze, że nigdy nie mam dosyć. Cóż, szczęśliwie dla Rankohra, kobiety ustawiały się w kolejkę, żeby zaspokoić jego  nienasycony apetyt. A on zaliczał je seryjnie. Rany boskie, ten koleś nie pił, nie palił, tylko zaliczał  kobiety. Butch w życiu nie spotkał takiego dziwkarza. A przecież koledzy Butcha do świętych nie należeli. ­ Ubieraj się, chłopie. ­ Ponaglił Rankohr Vrhednego. ­ W ręczniku się wybierasz do One Eye? ­ Przestań mnie, bracie, poganiać. ­ To rusz wreszcie dupę. Vrhedny wstał zza stołu zastawionego sprzętem elektronicznym, którego obfitość mogłaby  przyprawić samego Billa Gatesa o zawrót głowy. Ze swojej dyspozytorni V czuwał nad  bezpieczeństwem i monitoringiem urządzeń obsługujących posiadłość Bractwa, w skład której  wchodziła rezydencja, podziemny kompleks treningowy, Bunkier, w którym wysiadywało ich trio,  a także system podziemnych tuneli łączących wszystkie obiekty. Stąd V dyrygował wszystkim:  zdalnie sterowanymi stalowymi żaluzjami na wszystkich oknach, zamkami w stalowych drzwiach,  temperaturą pomieszczeń, oświetleniem, kamerami przemysłowymi, bramą wjazdową. V sam zgromadził i skonfigurował cały zestaw, zanim Bractwo, przed trzema tygodniami,  wprowadziło się na posesję. Budynki i tunele datowały się z początków dwudziestego wieku; przez  większość czasu nie były używane. Bractwo po wydarzeniach lipcowych zdecydowało się skonsoli­ dować siły i zamieszkać razem. V wyszedł, żeby się ubrać. Rankohr wyjął z kieszeni lizak do żucia w czerwonym papierku,  rozpakował i włożył do ust. Butch czuł na sobie jego wzrok. Spodziewał się docinków ze strony  kompana.  ­ Nie wierzę, że się tak wyszykowałeś na wypad do baru, glino. Za bardzo jesteś odstrzelony,  nawet jak na ciebie. Nowy krawat, nowe spinki... Zgadłem? Butch poprawił krawat od Brioniego i sięgnął po marynarkę od Toma Forda, kolorystycznie  zgraną ze spodniami. Nie był skory do zwierzeń na temat Marissy. Dość już miał uwag V. Zresztą, co miał niby  powiedzieć?

„Przewróciła moje życie do góry nogami, ale od trzech tygodni nie odbiera moich  telefonów. A ja, zamiast pogodzić się z porażką, jadę żebrać o jej przychylność". Nie miał ochoty zwierzać się ze swoich rozterek ideałowi męskiej urody, choć był jego  najlepszym kumplem. ­  Powiedz mi tylko jedno. ­ Rankohr przekręcił w ustach lizak. ­ Po co się tak stroisz, skoro nie  robisz z tego żadnego użytku? Widzę w pubie, jak spławiasz kolejne samice. Boisz się stracić  wianek przed ślubem? ­  Zgadłeś. Zawiązałem sobie na supeł, póki nie pójdę do ołtarza. ­ Kiedy to mi naprawdę spędza sen z powiek. Strzeżesz cnoty dla jakiejś dziewczyny? ­ Nie  doczekawszy się odpowiedzi, Rankohr zaśmiał się cicho. ­ Znam ją? Butch zmrużył oczy, zastanawiając się, czy milczenie jest najlepszą strategią. Raczej nie.  Gdy Rankohr raz się zawziął, nigdy nie odpuścił, ani w walce, ani w rozmowie. ­ Nie jesteś w jej guście? ­ Dowiemy się dzisiaj. Butch sprawdził zawartość portfela. Był detektywem, który po szesnastu latach wysługi w  wydziale zabójstw nie pachniał groszem. Dopiero odkąd zadał się z Bractwem, kasy przybywało  mu w takim tempie, że nie nadążał z wydawaniem. ­ Szczęściarz z ciebie, glino. Butch zamrugał oczami. ­ Czemu tak sądzisz? ­ Czasem myślę, czyby nie ustatkować się z jaką porządną samicą. Butch parsknął śmiechem. Facet był demonem seksu. Wśród wampirów krążyły legendy o  jego wyczynach. V twierdził, że opowieści o Rankohrze przechodziły, w stosownym wieku, z ojca  na syna. Miałby to wszystko rzucić, żeby zostać żonkosiem? Wolne żarty! ­ Fajny dowcip, ale nie rozumiem pointy. Podpowiesz mi? Przez twarz Rankohra przemknął grymas bólu. „Niech to diabli, facet mówi poważnie". ­  Ej, bracie, ja naprawdę nie... ­  Spoko, nie ma sprawy. ­ Na twarz Rankohra powrócił uśmiech, jednak z oczu nadal wyzierała  pustka. Powlókł się do kosza na śmieci i wyrzucił patyczek po lizaku.  ­ Kiedy stąd wreszcie wyjdziemy? Strasznie się guzdracie, chłopaki. Mary Luce wjechała do garażu, wyłączyła silnik hondy i zapatrzyła się na łopaty do  odśnieżania wiszące na ścianie. Była wykończona, chociaż dzień nie był szczególnie ciężki. Odbieranie telefonów i  wypełnianie dokumentów w kancelarii prawnej nie należało do zajęć wyczerpujących fizycznie ani  umysłowo. Nie miała podstaw do zmęczenia. A może właśnie z braku wyzwań zawodowych czuje się jak dętka? Może powinna w końcu wrócić do pracy z dziećmi? Pracować zgodnie ze swoim  wykształceniem? Kochała tę pracę, czuła się w niej spełniona. Praca z małymi autystykami, którym  pomagała w nawiązywaniu kontaktu z otoczeniem, była dla niej źródłem satysfakcji, zarówno  osobistej, jak i zawodowej. Odeszła od niej na dwa lata z konieczności, nie z wyboru. Może powinna zadzwonić do ośrodka, sprawdzić, czy już jest jakiś wakat. Nawet jeśli nie  ma dla niej posady, mogłaby być wolontariuszką, póki coś się nie zwolni. Tak, odezwie się do nich jutro. Nie ma co odkładać tego w nieskończoność. Wzięła torebkę i wysiadła z samochodu. Drzwi garażu zaczęły zasuwać się automatycznie.  Obeszła dom i wyjęła pocztę ze skrzynki na furtce. Przerwała na chwilę oglądanie rachunków, żeby  głębiej odetchnąć październikowym powietrzem. Pachniało rześko. Już dobry miesiąc temu jesień  wyparła resztki lata i z Kanady napłynęła fala chłodów.

Uwielbiała jesień, szczególnie atrakcyjną tu, na północy. Do Caldwell, miasta w stanie Nowy Jork, w którym przyszła na świat i w którym zapewne  dożyje swoich dni, z Manhattanu jechało się ponad godzinę w kierunku północnym, dlatego  uchodziło za „północ". Położone nad Hudsonem Caldie, jak nazywali je autochtoni, było typowym amerykańskim miastem średniej wielkości. Bogate dzielnice, biedne dzielnice, niebezpieczne  dzielnice, zwykłe dzielnice. Tanie centra handlowe, McDonaldy, muzea i biblioteki. Pierścień  podmiejskich hipermarketów zaciskał się wokół coraz bardziej rozmytego centrum. Trzy szpitale,  dwa stanowe college'e, spiżowy pomnik Jerzego Waszyngtona w miejskim parku. Zadarła głowę, żeby popatrzeć na gwiazdy. Czuła, że nigdy stąd nie wyjedzie, choć nie  wiedziała, czy świadczy to o patriotyzmie lokalnym, czy tylko o braku fantazji. „A może wszystkiemu winien jest ten dom" ­ pomyślała, podchodząc do drzwi  wejściowych. Przerobiony ze stajni, stał na obrzeżach starej farmy; Mary podpisała umowę kup­ na w piętnaście minut po tym, jak przekroczyła próg w towarzystwie agenta. Wszystkie  pomieszczenia były niewielkie i przytulne. Wnętrze tchnęło... ciepłem. Dlatego właśnie kupiła ten dom cztery lata temu, zaraz po śmierci matki. Potrzebowała  wtedy ciepła i całkowitej zmiany otoczenia. Dawna stajnia miała w sobie wszystko, czego jej  brakowało w rodzinnym domu. Sosnowa podłoga, pokryta świeżym lakierem barwy miodu, była  nieskazitelnie czysta. W Crates and Barrels kupiła nowiutkie meble. Do tego szorstkie, sizalowe  maty oblamowane zamszem. Wszystko ­ od narzut i zasłon po ściany i sufity ­ utrzymane w tonacji  kremowej bieli. Wystrój domu był odbiciem jej lęku przed ciemnością, ale wmawiała sobie, że kierują nią  względy estetyczne – gama beżów ujednolici wnętrze. Po wejściu do kuchni odłożyła torebkę i klucze i sięgnęła po słuchawkę telefonu. ­ Masz... dwie... nowe wiadomości ­ oznajmiła sekretarka. ­ Cześć Mary, mówi Bill. Chciałbym skorzystać z twojej propozycji. Byłoby cudownie, gdybyś  mogła dziś wieczór zastąpić mnie na linii przez godzinę. Jeśli się zgadzasz, nie musisz oddzwaniać. Dzięki raz jeszcze. Bip. Skasowała wiadomość. ­ Witaj, Mary. Tu gabinet doktor Della Croce. Dzwonimy w sprawie kontynuacji twoich badań  okresowych. Prosimy o telefon w celu ustalenia terminu wizyty. Postaramy się znaleźć termin, który ci będzie odpowiadał. Dziękujemy. Odłożyła słuchawkę. Najpierw zaczęły jej drżeć kolana, potem uda. Kiedy drżenie dotarło do żołądka, puściła się  pędem do łazienki. Kontynuacja badań. Postaramy się znaleźć termin, który ci będzie odpowiadał. „Nawrót" ­ skonstatowała Mary. Miała nawrót białaczki.

Rozdział 2  ­ Co MY MU POWIEMY, DO DIABŁA? Będzie tutaj za dwadzieścia minut! Pan O ze znudzeniem przyglądał się histeryzującemu koledze. Durny reduktor podskakiwał  jak piłka. Cholerny E to kawał niedołęgi. Jakim cudem w ogóle znalazł kogoś, kto wciągnął go do  Korporacji? Nie miał energii ani ideowego zaangażowania. Nie miał dość jaj, by włączyć się w nurt  nowej polityki przeciwko wampirom.  ­ Co my mu... ­ Nic mu nie będziemy mówić. ­ O rozejrzał się po piwnicy. Na odrapanym bufecie w rogu  poniewierały się noże, brzytwy i młotki. Tu i ówdzie widniały kałuże krwi, choć wcale nie pod  stołem, co wydawałoby się logiczne. Czerwień mieszała się z połyskliwą czernią, sączącą się z ran  E. ­ Wampir zwiał, zanim udało się nam cokolwiek z niego wydusić! ­ Dzięki za błyskotliwe podsumowanie. Właśnie brali się we dwóch za przesłuchanie samca, kiedy O wezwano do pomocy. Gdy  wrócił, okazało się, że wampir się wyrwał, a E, nieźle pokiereszowany, samotnie wykrwawia się w  kącie. Ten kutas, ich szef, wkurwi się na maksa, a chociaż 0 miał gdzieś pana X, co do jednego  byli zgodni: niezgulstwo nie popłaca. O w dalszym ciągu przyglądał się podskokom E; niezborne ruchy reduktora mogły ułatwić  wyjście z obecnego impasu i zaoszczędzić przyszłych problemów. Debilny E rozluźnił się, widząc  uśmiech na twarzy O. ­ Nie martw się ­ burknął O. ­ Powiem mu, że wynieśliśmy ciało i porzuciliśmy w lesie, na słońcu.  Powinien to łyknąć. ­ Pogadasz z nim? ­ Jasne. Ale ty lepiej się stąd zmyj. Będzie zły. E kiwnął głową i doskoczył do drzwi. ­ Do zobaczenia. „Raczej dobranoc, ciulu" ­ odparł w myślach O, zabierając się za sprzątanie piwnicy. Mała rudera, w której pracowali, wciśnięta między wypaloną ruinę dawnej knajpy z rożnem  a dom schadzek, nie rzucała się w oczy. Dzielnica, w której plugawe domostwa sąsiadowały z  przybytkami niewybrednych usług, była dla nich wymarzoną okolicą. Nikt się tutaj nie pętał po  zmroku. Strzały słyszało się równie często, jak alarm samochodowy, nikt nie reagował na krzyki i  wrzaski. W dodatku można było wejść i wyjść dyskretnie. Żarówki latarń zostały wystrzelane w  sąsiedzkich porachunkach, a z okolicznych domów sączyło się najwyżej mdłe światło. Na plus  należało też zapisać osobne drzwi do piwnicy osłonięte daszkiem. Wnoszenie i wynoszenie ciał w  worach przebiegało bezszmerowo. Niepożądanych świadków można było zlikwidować od ręki, co  okoliczni przyjmowali bez zaskoczenia. Biała hołota sama się pchała do grobu. To był ich jedyny wrodzony talent, poza biciem żon i żłopaniem piwska. O starł z ostrza noża czarną krew E. W niskiej i ciasnej piwnicy mieścił się stary stół z komputerem i odrapany bufet, na którym  trzymali swoje instrumentarium. Jednak w opinii O lokal nie nadawał się do bezpiecznego  przechowywania wampirów, przez co nie mogli dostatecznie rozmiękczać pojmanych. Czas  nadweręża ciało i umysł. Odpowiednio dawkowany upływ dni był najskuteczniejszym narzędziem  łamania ducha. O marzył się jakiś obiekt w lasach, na tyle duży, by można było przechowywać w nim 

jeńców przez dłuższy czas. Wampiry trzeba chronić przed słońcem, inaczej wyparują o świcie.  Jednak więzione w zwykłym pokoju, jak widać, potrafią wyśliznąć się z rąk. Przydałaby się żelazna  klatka... Drzwi na tyłach skrzypnęły, po czym rozległy się kroki na schodach. W świetle gołej  żarówki wyrósł pan X. Nadreduktor miał metr dziewięćdziesiąt i posturę bramkarza. Wypłowiał, jak wszyscy  wieloletni zabójcy Stowarzyszenia. Jego włosy i skóra były białe jak płótno, tęczówki szkliste i  bezbarwne. Podobnie jak O, miał na sobie uniform reduktora: czarne drelichy, czarny golf i  skórzaną kurtkę, a pod nią broń. ­ Jak panu idzie, panie O? ­ spytał, jakby bałagan w piwnicy mówił sam za siebie. ­ Czy ja dowodzę tym miejscem? ­ odpowiedział pytaniem na pytanie O. Pan X niedbale podszedł do bufetu i wziął do ręki dłuto. ­ N­no, do pewnego stopnia. ­ Czy wobec tego mam prawo nie dopuścić, żeby podobna sytuacja ­ O zatoczył ręką szerokie koło  ­ miała miejsce ponownie? ­ Co się stało? ­ Mówiąc krótko: Uciekł nam cywil. ­ Przeżył? ­ Nie wiem. ­ Był pan tutaj, kiedy się to stało? ­ Nie. ­ Poproszę o szczegóły ­ zażądał pan X, kiedy O milczał uporczywie. ­ Zdaje pan sobie sprawę,  panie O, że pańska lojalność może napytać panu biedy. Coś mi się zdaje, że pan nie chce, żebym  ukarał sprawcę? ­ Wolałbym zająć się tym sam. ­ Nie wątpię. Ale jeśli będzie pan osłaniał winowajcę, będę musiał spisać porażkę na pańskie konto.  Czy gra warta świeczki? ­ O ile pozwoli mi pan wymierzyć sprawiedliwość na własną rękę. ­ Chętnie bym się temu poprzyglądał ­ zarechotał pan X. O czekał na odpowiedź, obserwując błysk ostrza dłuta w dłoni pana X, który przechadzał się  po pokoju. ­  Przydzieliłem panu niewłaściwego partnera, zgadza się? ­ mruknął X, podnosząc z podłogi  kajdanki. Rzucił je na bufet. ­ Liczyłem na to, że E podciągnie się do pana poziomu. Pomyliłem się.  To ładnie, że zwrócił się pan do mnie. zanim dobierze mu się pan do skóry. Obaj wiemy, że lubi  pan pracować na własną rękę. I obaj wiemy, jak bardzo ja tego nie lubię. ­ Ponad ramieniem posłał  O bezbarwne spojrzenie.  ­ Biorąc pod uwagę wszystko, zwłaszcza fakt, że zwraca się pan do mnie  o zgodę. E, należy do pana.  ­ Chciałbym mieć widzów. ­ Pański oddział? ­ Nie tylko. ­ Znów chce się pan popisać? ­ Chcę podnieść morale Korporacji. ­ A może jest pan tylko małym, aroganckim chujkiem? ­ wycedził pan X z lodowatym uśmiechem.  ­ Jestem pańskiego wzrostu.  Nagle O stracił władzę w rękach i nogach. Zdążył wcześniej zobaczyć cholerny paralizator  w ręku pana X, więc wiedział, co jest grane. Teraz X szedł w jego stronę z dłutem.  O, spotniały, daremnie próbował wykonać jakikolwiek ruch. Pan X podszedł tak blisko, że że jego pierś musnęła pieś O. O poczuł, że coś drapie go w  pośladek. ­ Baw się dobrze, chłoptasiu. ­ szepnął mu X do ucha. ­ To, że wyrosłeś z krótkich spodenek, 

jeszcze nie znaczy, że jesteśmy sobie równi. Miej dość oleju w głowie, żeby o tym pamiętać. Do  zobaczenia. ­ Pewnym krokiem wyszedł z piwnicy. Drzwi na górze szczęknęły dwukrotnie. Gdy tylko O odzyskał władzę w członkach, sięgnął do tylnej kieszeni. Pan X wsadził mu dłuto. Rankohr wysiadł z cadillaca, bacznie lustrując ciemności wokół One Eye z nadzieją, że  wychynie z nich banda reduktorów. Nie miał dziś szczęścia. Od wielu godzin krążyli bezskutecznie  z Vrhednym po mieście. Ani jedna sylwetka nie zamajaczyła w mroku. Dziwne. Ale dla Rankhora, który walczył z pobudek prywatnych – frustrujące jak diabli. Wojna wampirów z Korporacją, jak to wojna, przechodziła różne stadia; aktualnie wampiry  były górą. Nie bez walki. W lipcu Bractwo Czarnego Sztyletu zlikwidowało miejscowy ośrodek  rekrutacyjny Korporacji wraz z dziesiątką ich najlepszych ludzi. Korporacja najwyraźniej wolała  teraz wziąć ich na przeczekanie. Chwała Bogu, istniały inne sposoby, żeby się rozładować. Powiódł wzrokiem po gnieździe rozpusty, w ktorym członkowie Bractwa lubili się zabawić  przy dźwiękach rocka. Lokal stał na przedmieściach a jego klientela składała się z rowerzystów ,  robotników z okolicznych budów i innych kmiotków, którym słoma nadal wystawała zza cholewy.  Pub był typową mordownią. Parterowy budynek stał na asfaltowym parkingu. Ciężarówki, stare  limuzyny, harleye. Zza małych okien lśniły czerwono – zółto – niebieskie neony z markami  lokalnych piw – cors, budweiser, michelob. Corona czy heineken nie dogadzały podniebieniom kolesiów. Rankhor zatrzasnął drzwi do samochodu. Cały drżał, skóra go swędziała, czuł skurcze w  mięśniach. Przeciągnał się, licząc bodaj na chwilę ulgi, jednak zabieg okazał się, zgodnie z  przewidywaniami, bezskuteczny. Znów dopadła go klątwa, pchając w niebezpieczne rewiry. Jeśli  nie rozładuje się natychmiast, będzie groźny. „ Piękne dzięki, o Pani Kronik”. Nie dość, że przyszedł na świat jako dziwoląg, którego rozsadza niespożyta energia i siła to  jeszcze podpadł duchowej przewodniczce wampirów, która z dziką rozkoszą dorzuciła do jego  nieszczęść swoje trzy grosze. Musiał rozładowywać się regularnie inaczej mogło się to źle  skończyć.  Tylko walka i seks obniżały napięcie, więc dozował je sobie jak diabetyk insulinę.  Regularne stosowanie obu remediów utrzymywało go w równowadze, ale kuracja nie zawsze  odnosiła skutek. A kiedy tracił kontrolę, mogło to źle skończyć się dla wszystkich, nie wyłączając  jego samego.   Miał szczerze dość własnego ciała, kontrolowania zachcianek, nakładania sobie hamulców.  Oczywiście olśniewająca uroda i potężne muskuły miały swoje zalety, ale w zamian za pięć minut  spokoju zgodziłby się zostać nawet szpetnym cherlakiem. Właściwie nie pamiętał już, co to jest spokój. Mało ­ nie bardzo pamiętał, kim jest. Rozleciał się w szybkim tempie. Raptem kilka lat po tym, jak dosięgła go klątwa, stracił  nadzieję, że kiedykolwiek zazna spokoju i odtąd dbał wyłącznie o to, żeby nie skrzywdzić nikogo.  Wtedy też zaczął się rozpadać, a teraz, po stu latach, był psychicznym wrakiem, skrytym za  uwodzicielską maską lowelasa. Musiał pogodzić się z faktem, że był groźny nawet dla najbliższych. Nikt przy nim nie znał  dnia ani godziny. To wykańczało go bardziej niż cielesne katusze, jakich doświadczał, gdy klątwa  się uaktywniała. Żył w ciągłej trwodze, że skrzywdzi jednego ze swych braci. Albo, jak w zeszłym  miesiącu, Butcha. Odwrócił się z powrotem w stronę samochodu. Przez szybę widział twarz samca  człowieków. Rany, kto by przypuścił, że się będzie kumplował z Homo sapiens?  ­ Dołączysz do nas później, glino?

  Butch wzruszył ramionami. ­ Nie wiem. ­ Powodzenia, chłopie. ­ Co komu pisane. Rankohr zaklął w odpowiedzi. Cadillac odjechał. Ruszyli z Vrhednym przez parking. ­ Kim ona jest, V? To jedna z naszych? ­ Nazywa się Marissa. ­ Marissa? Tak jak była krwiczka Ghroma? ­ Rankohr pokręcił głową w osłupieniu. ­ Chłopie,  więcej szczegółów. Konam z ciekawości. ­ Nie ciągnę go za język. Ty też powinieneś dać mu spokój.  Nie jesteś ciekaw? V nie odpowiadał. Byli na progu pubu. ­ Rozumiem. Ty i tak wiesz, co będzie. V wzruszył lekko ramionami, kładąc dłoń na klamce. Rankohr złapał go za rękę. ­ V, czy miewasz wizje na mój temat? Zaglądałeś w moją przyszłość? Vrhedny popatrzył w bok. W świetle piwnego neonu jego lewe, okolone tatuażami oko,  ziało czernią. Źrenica rozszerzyła się, pochłaniając tęczówkę i białko; została tylko mroczna  otchłań. Rankohr poczuł się, jakby zajrzał w twarz nieskończoności. Albo jakby już umarł i wejrzał  w Zanikh. ­ Naprawdę chcesz znać swoją przyszłość? Rankohr puścił rękę Vrhednego. ­ Właściwie chciałbym tylko jedno wiedzieć ­ czy dożyję uwolnienia od klątwy? Rozumiesz, czy  zaznam choć sekundy spokoju? Drzwi otwarły się z impetem; zalany burak zatoczył się jak ciężarówka ze złamaną osią.  Skierował swoje kroki w krzaki, po czym puścił pawia i zaległ twarzą do asfaltu. „Tylko śmierć jest gwarancją spokoju ­ pomyślał Rankohr. ­ Śmierć nie ominie nikogo.  Nawet po najdłuższym życiu. Nawet wampirów". Odeszła go ochota, by zaglądać w oko Vrhednego. ­ Zapomnijmy o wszystkim. Już nie chcę wiedzieć. Był przeklęty i miał przed sobą dziewięćdziesiąt jeden lat, zanim wyzwoli się z klątwy.  Dziewięćdziesiąt jeden lat, osiem miesięcy, cztery dni do dnia, kiedy przestanie nim rządzić  potwór. Chybaby nie pociągnął dłużej, gdyby wiedział, że nie dożyje wyzwolenia. ­ Chcę ci coś, bracie, powiedzieć. ­ Co takiego? ­ Wkrótce dosięgnie cię twoje przeznaczenie. Spotkasz swą ukochaną. ­ Doprawdy? ­ Rankohr parsknął śmiechem. ­ Co to jedna? Wiesz, że lubię... ­ Jest dziewicą. Zimny dreszcz przebiegł mu po plecach, przechodząc w ścisk półdupków. ­ Kpisz sobie ze mnie? ­ Spójrz mi w oko, jeśli uważasz, że się z ciebie nabijam. V zawahał się. potem pchnął drzwi. Owionął ich odór piwa i ludzkich ciał. Pub tętnił starym  przebojem Guns N'Rośe| ­  Niezły z ciebie aparat ­ mruknął Rankohr. Weszli.

Rozdział 3 PAWŁÓW ZNAŁ SIĘ NA RZECZY, myślała Mary, jadąc w stronę miasta. Panika, jakiej uległa po  telefonie z gabinetu doktor Della Croce, była odruchem warunkowym, a nie racjonalną reakcją...  Kontynuacja badań mogła oznaczać sto najróżniejszych rzeczy. Telefon z gabinetu przyjęła  za nieodwołalny wyrok, a przecież nie była jasnowidzem. Skąd ta pewność, że coś jest nie tak?  Ostatecznie remisja trwała już dwa lata, a Mary czuła się nie najgorzej. Co prawda była trochę  zmęczona, ale miała powody ­ po pracy w kancelarii udzielała się jako wolontariuszka. Zadzwoni z samego rana i umówi się na wizytę. Teraz jechała zastąpić Billa na początku  jego zmiany. Bill był wolontariuszem w telefonie zaufania dla potencjalnych samobójców. Niepokój zelżał. Odetchnęła głębiej. Nie wiedziała, jak zniesie najbliższą dobę ­ z nerwów  była napięta jak struna, jej myśli zataczały błędne koło. Najważniejsze to przetrwać kolejny atak  paniki i pozbierać się, kiedy strach zelżeje. Zostawiła hondę na parkingu przy Dziesiątej Ulicy i ruszyła pospiesznie w stronę  odrapanego; pięciopiętrowego budynku. Budynek stał w obskurnej dzielnicy, noszącej ślady planów z lat siedemdziesiątych, by uaktywnić zawodowo obszar kilku przecznic tak zwanej „złej  dzielnicy”. Projekt nie wypalił i biurowce o oknach pozabijanych deskami sąsiadowały obecnie z  nędzną zabudową mieszkalną. Mary zatrzymała się przy wyjściu i pomachała dwójce policjantów z wozu patrolowego. Telefon zaufania dla potencjalnych samobójców miał swoją siedzibę na pierwszym piętrze  od frontu; Mary zadarła głowę i spojrzała w oświetlone okna. Pierwszy kontakt z telefonem  zaufania miała jako klientka. Trzy lata później sama odbierała telefony w czwartkowe, piątkowe i  sobotnie wieczory. Zastępowała również kolegów na urlopach i przy innych okazjach. Nikt nie wiedział, że sama kiedyś skorzystała z tej linii. Jeśli będzie musiała wypowiedzieć  wojnę własnej krwi, tę wiadomość również zachowa dla siebie. Była przy śmierci swojej matki i wiedziała, że nie życzy sobie, by ktoś szlochał u jej  wezgłowia. Znała smak bezsilnej wściekłości, kiedy łaska uzdrowienia nie spływa, mimo usilnych błagań. Nie miała zamiaru powtarzać tej komedii, kiedy będzie walczyć o oddech, a  kolejne narządy odmówią posłuszeństwa. No tak. Znów te nerwy. Z lewej strony dobiegł ją szelest. Coś, jakby ludzka postać, przemknęło, znikając za rogiem  budynku. Błyskawicznie wystukała kod i weszła do środka. Ruszyła po schodach. Na pierwszym piętrze wcisnęła przycisk interkomu telefonu zaufania. Przechodząc koło lady recepcyjnej, pomachała rozmawiającej przez telefon kierowniczce,  Rhondzie Knute. Kiwnęła głową Nan, Stuartowi i Loli, których dyżur wypadał tego wieczoru, i  zajęła miejsce w wolnej kabinie. Upewniwszy się, że ma wystarczającą ilość kwestionariuszy  wywiadu i długopisów oraz podręczną książkę adresową, wyjęła z torebki butelkę mineralnej. Jedna z jej linii odezwała się jak na zawołanie. Mary zerknęła na ekran, żeby sprawdzić  numer klienta. Znała ten numer. Policja ustaliła, że jest to telefon automatu w śródmieściu. A więc znów on. Rozległ się drugi dzwonek. Mary podniosła słuchawkę. ­ Linia Zapobiegania Samobójstwom, mówi Mary. W czym  mogę pomóc? ­ spytała zgodnie z  obowiązującą formułą. Telefon milczał. Nie słychać było nawet oddechu. Z oddali dobiegł ją dźwięk uruchamianego silnika. Warkot  samochodu stawał się coraz  cichszy. Tajemniczy osobnik zawsze dzwonił z automatu, zmieniając lokalizacje, żeby go nie  przyłapano. ­ Tu Mary. Czym mogę służyć? ­ ściszyła głos, odstępując od przyjętych zasad. ­ Wiem, że to ty i  miło mi, że znów do mnie dzwonisz. Bardzo bym chciała jednak wiedzieć, jak się nazywasz i 

czemu dzwonisz. Czekała. Rozmówca rozłączył się. ­ Ten sam, co zawsze? ­ spytała Rhonda, popijając herbatkę ziołową. ­ Po czym poznałaś? ­ Ktoś obdzwaniał wszystkie stanowiska i rozłączał się po wstępnym powitaniu. A potem widzę  nagle, że szepcesz coś do słuchawki. ­ N­no tak... ­ Policja znów mnie dziś wypytywała. Na razie są bezradni, chyba że wezmą wszystkie miejskie  automaty pod obserwację, do czego nie chcą się jeszcze posunąć. ­ Już ci mówiłam, że nie czuję, aby mi coś groziło. ­ Nie ma takiej gwarancji. ­ Rhonda, przecież to już się ciągnie od dziewięciu miesięcy. Gdyby ktoś chciał mnie napaść,  dawno by to zrobił. A ja naprawdę chciałabym pomóc... ­ To też mnie martwi. Wykazujesz instynkt opiekuńczychociaż nie wiesz, kto dzwoni. Za bardzo się  angażujesz. ­ Nieprawda. Ten ktoś dzwoni, bo ma problem, a ja napewno umiałabym mu pomóc. ­ Zastanów się, co mówisz. ­ Rhonda podjechała z krzesłem do Mary. ­ Nie wiem, jak ci to  powiedzieć...­  Zniżyła głos. ­ Uważam, że powinnaś dać sobie trochę wolnego. Mary nastroszyła się. ­ Od czego? ­ Za dużo tu przesiadujesz. ­ Pracuję tyle samo dni, co wszyscy. ­ Ale spędzasz tu całe godziny po swojej zmianie i ciągle bierzesz zastępstwa. Za bardzo cię to  wciąga. Wiem, że teraz zastępujesz Billa, ale kiedy przyjdzie, proszę cię, żebyś od razu poszła do  domu. I nie chcę cię tu widzieć przez parę tygodni. Potrzebujesz zmiany optyki. To trudna,  wyczerpująca praca i musisz nabrać do niej dystansu. ­ Nie teraz, Rhonda. Błagam, nie teraz. Ta praca jest mi w tej chwili bardziej potrzebna niż  kiedykolwiek. ­ Wiesz dobrze, że to nie jest odpowiednie miejsce do odreagowywania własnych problemów. ­  Rhonda łagodnie ścisnęła zdrętwiałą dłoń Mary. ­ Jesteś jedną z najlepszych wolontariuszek i będę  na ciebie czekać. Ale najpierw musisz się trochę odświeżyć. ­ Nie wiem, czy będę miała na to czas ­ szepnęła Mary ledwie dosłyszalnie. ­ Co mówisz? Mary opanowała się. ­ Nie, nic. ­ Uśmiechnęła się z wysiłkiem. ­ Jasne. Masz rację. Znikam, jak tylko przyjdzie Bill. Bill pojawił się po godzinie i Mary natychmiast się zwinęła. Kiedy weszła do domu,  zamknęła drzwi i oparła się o drewnianą boazerię, wsłuchując się w ciszę. Straszną, przytłaczającą  ciszę. Wołałaby się znaleźć z powrotem w centrali. Słyszeć przyciszone głosy wolontariuszy.  Dzwonki telefonów. Bzyczenie jarzeniówek na suficie... Jej umysł, kiedy nie miał się czym zająć, produkował przerażające wizje: Łóżka szpitalne.  Igły. Kroplówki. W upiornej migawce zobaczyła własną, łysą głowę, szarą twarz i podkrążone  oczy. Wyglądała jak ktoś inny, przestawała być sobą.  Dobrze pamiętała, jak to jest, kiedy przestaje się być sobą. Poddając się chemioterapii,  zasiliła szeregi podrzędnej kasty chorych i umierających, którzy dla reszty świata niosą żałosne,  ponure memento, a jej twarz stała się symbolem nietrwałości ludzkiego życia. Przebiegła przez salon i kuchnię, otwarła rozsuwane drzwi. Z przerażenia musiała  zaczerpnąć tchu, ale nagły powiew lodowatego powietrza wyrównał jej oddech. Jeszcze nie ma żadnych złych wiadomości. Jeszcze nie ma... Idąc w stronę basenu, powtarzała tę mantrę, żeby ukręcić łeb narastającej panice.

Basen był zaledwie sporą wanną wkopaną w ziemię, a jego woda, bliska zamarznięcia, w  świetle księżyca połyskiwała jak towot. Mary usiadła, zdjęła buty i skarpety i zanurzyła stopy w  lodowatej toni. Siedziała tak, mimo że nogi jej zdrętwiały, żałując, że nie ma dość odwagi, by  wskoczyć i zanurkować do kraty na dnie. Gdyby przytrzymała się kraty przez chwilę,  zafundowałaby sobie pełne znieczulenie. Pomyślała o swojej matce. O tym, jak Cissy Luce umierała we własnym łóżku w domu,  który był ich wspólnym domem. W pamięci Mary odżył każdy szczegół sypialni: koronkowe zasłony, przez które sączyło się  światło, pokrywając pokój deseniem płatków śniegu. Wielki kremowy dywan na bladożółtych  ścianach. Ulubiona kołdra matki w drobne różyczki na beżowym tle. Aromatyczna kompozycja w  miseczce, wydzielająca zapach imbiru i gałki muszkatołowej. Krucyfiks nad zagłówkiem łóżka i  wielki obraz Matki Boskiej w rogu. Bolesne wspomnienia. Mary zmusiła się, by przypomnieć sobie pokój, kiedy już było po  wszystkim I po chorobie, umieraniu, sprzątaniu, sprzedaży domu, jak jak wyglądał tuż przed jej  wyprowadzką. Czysty, schludny. Dewocjonalia matki spakowane. Slad po krzyżu na ścianie  zasłoniła reprodukcja akwareli Andrew Wyetha. Nie mogła powstrzymać łez, które płynęły ciurkiem, kapiąc do basenu. Patrzyła, jak  uderzają w powierzchnię wody i toną. Podniosła głowę. Ktoś był obok niej. Poderwała się i zaczęła cofać, ale zaraz przystanęła, zaskoczona. Przed nią stał chłopiec.  Nastolatek. Miał ciemne włosy i bladą cerę. Straszliwie zabiedzony, a przy tym nadludzko piękny. ­ Co tu robisz? — spytała, niezbyt przestraszona. Trudno było bać się chłopca o tak anielskiej  urodzie. ­ Kim jesteś? Chłopiec w odpowiedzi potrząsnął tylko głową. ­ Zgubiłeś się? ­ Wyglądał, jakby się zgubił. Było o wiele za zimno, żeby chodzić w samych  dżinsach i trykotowej koszulce. ­ Jak się nazywasz? Przytknął rękę do gardła, potem pomachał nią przed sobą, jakby był cudzoziemcem, który  nie zna języka. ­ Mówisz po angielsku? Kiwnął głową i zaczął migać dłońmi. Amerykański język migowy. Tak, to było to. Mary cofnęła się w pamięci do lat, kiedy uczyła autystyczne dzieci porozumiewania się  dłońmi. ­ Słyszysz, czy czytasz z ruchów warg? ­ zamigała do chłopca. Zamarł, jakby fakt, że Mary zna język migowy, był ostatnią rzeczą, jakiej się spodziewał. Słyszę bardzo dobrze, ale nie umiem mówić. Mary obrzuciła go przeciągłym spojrzeniem. ­ To ty do mnie stale dzwonisz. Zawahał się, potem przytaknął. Nie chciałem cię przestraszyć ani zdenerwować. Miło mi tylko kiedy... tam jesteś. Ale nie  jestem żadnym zboczeńcem, przysięgam. Sprawiał wrażenie, jakby przywykł do tego, że ludzie próbują go spławić. ­ Wierzę ci. ­ Tyle że nie wiedziała, co z tym fantem zrobić. Telefon zaufania zabraniał kontaktów z  klientami.  Ale przecież nie powie biednemu dzieciakowi, że ma się wynosić. ­ Chcesz coś zjeść? Pokręcił głową odmownie. Czy mógłbym z tobą trochę pobyć? Usiądę po drugiej stronie basenu. ­ Nie ­ odparła. Kiwnął głową i zaczął się zbierać do odejścia. ­ To znaczy tak. Usiądź tutaj, koło  mnie. Podszedł ostrożnie, jakby liczył się z możliwością, że Mary zmieni zdanie. Kiedy usiadła i z 

powrotem włożyła nogi do wody, zdjął obdarte tenisówki, podwinął nogawki workowatych spodni i  usadowił się w bezpiecznej odległości od niej. „Boże, jaki jest jeszcze dziecinny". Włożył nogi do wody i uśmiechnął się. Zimna ­ zamigał. ­ Chcesz sweter? Potrząsnął głową i zaczął zataczać stopami kółka. ­ Jak się nazywasz? John Matthew. Uśmiechnęła się. Mieli z sobą coś wspólnego. ­ Jan i Mateusz. Imiona ewangelistów. Zakonnice tak mnie nazwały. - Zakonnice? Zapadła długa cisza, jakby zastanawiał się, ile może bezpiecznie powiedzieć. - Byłeś w sierocińcu? ­ próbowała podpowiedzieć. O ile pamiętała, w mieście nadal działał  sierociniec prowadzony przez zakon Matki Bożej Miłosiernej. Urodziłem się w kabinie toalety na dworcu autobusowym. Znalazł mnie sprzątacz i zaniósł  do zakonnic. To one wybrały mi imię i nazwisko. Nie dała po sobie poznać wzruszenia. - Gdzie teraz mieszkasz? Ktoś cię zaadoptował? Pokręcił głową. - Jesteś w rodzinie zastępczej? i Boże, spraw, żeby był w rodzinie zastępczej. Miłej rodzinie  zastępczej, która go karmi i ubiera. U dobrych ludzi, dla których był ważny, chociaż rodzice go  porzucili. Nic odpowiadał. Obrzuciła go wzrokiem. Wysłużone ubranie, dojrzały wyraz twarzy. Nie  wyglądał, jakby zaznał wiele dobrego w życiu. Mieszkam przy Dziesiątej Ulicy ­ zamigał z ociąganiem. To znaczy, że albo koczował nielegalnie w jakimś budynku do rozbiórki, albo podnajmował  nędzne lokum w jednej z zaszczurzonych ruder. To, że był schludny, zakrawało na cud. - Mieszkasz koło centrali, zgadłam? I dlatego wiedziałeś, że tam dziś jestem, choć to nie była moja  zmiana. Potaknął. Mieszkam naprzeciwko. Wiem, kiedy przyjeżdżasz i odjeżdżasz, ale nie podglądam  cię. Ja... uważam cię za przyjaciela. Kiedy pierwszy raz zadzmnilem, sam nie wiem po co, właśnie  ty odebrałaś. Spodobał mi się twój glos. Ma piękne dłonie, zauważyła. Szczupłe, delikatne. Dziewczęce. - Przyjechałeś tu dzisiaj za mną? Robię tak prawie co wieczór. Mam rower, a ty jeździsz powoli. Wpadłem na pomysł, żeby ci  towarzyszyć dla twojego bezpieczeństwa. Wychodzisz późno z pracy, a to nie jest dobra dzielnica  dla samotnej kobiety. Nawet zmotoryzowanej. Mary potrząsnęła głową. Dziwny chłopak. Wyglądał jak dziecko, ale rozumował jak  mężczyzna. W gruncie rzeczy powinna się wstydzić. Chłopak, który ją śledził, uważał się za jej  opiekuna, choć wyglądał, jakby sam potrzebował opieki. Dlaczego płakałaś przed chwilą? ­ zamigał. - Bo moje dni mogą być policzone. ­ wyrzuciła z siebie. - Mary? Można jeszcze zajrzeć? Mary obejrzała się. Bella, jej jedyna sąsiadka, przeszła przez łąkę dzielącą ich posesje i  przystanęła na skraju trawnika. - Cześć, Bella. Poznaj, hm, Johna. Bella z wdziękiem podeszła do basenu. Wprowadziła się na starą farmę przed rokiem.  Chętnie umawiały się z Mary na wieczorne pogawędki. Metr osiemdziesiąt, ciemne włosy do pasa ­ 

Bella była niezłą laską. Miała tak piękną twarz, że Mary nie mogła się jej napatrzyć. Ze swoją  figurą mogłaby śmiało reklamować bieliznę. Nic dziwnego, że John wyglądał, jakby go raził grom. Mary próbowała bezskutecznie odgadnąć, jak to jest wzbudzać taką reakcję u mężczyzn, a  nawet niedojrzałych chłopców. Sama nigdy nie była piękna, natomiast należała do szerokiej  kategorii kobiet, które nie były ani ładne, ani brzydkie. I to przed chemioterapią, która zrujnowała  jej włosy i cerę. Bella nachyliła się i z uśmiechem podała chłopcu rękę. ­ Cześć. Wymienił z nią przelotny uścisk dłoni, jakby nie był pewien, czy ma do czynienia ze zwykłą  śmiertelniczką. Dziwne, Marv miewała podobne odczucie wobec sąsiadki. Była... był w niej jakiś  nadmiar wszystkiego. Wydawała się kimś większego formatu niż ludzie, z którymi Mary spotykała  się na co dzień. Wysoka, postawna, energiczna. Niezwykła. Nie miała przy tym w sobie nic z femme fatale. Była cicha i skromna, mieszkała sama, żyjąc  bodaj z pisania. Mary nigdy nie widywała jej za dnia, nigdy też nie widziała, żeby ktoś odwiedzał  starą farmę. John zetknął niespokojnie na Mary. Chcesz, żebym już poszedł? ­ zamigał. Nie czekając na jej odpowiedź, wyjął nogi z wody. Objęła go. Boże, sama skóra i kości. - Nie. Chcę, żebyś został. Bella zdjęła adidasy i skarpetki i zaczęła pluskać palcami u nóg po powierzchni basenu. ­ Zostajesz z nami ­ zadecydowała.

Rozdział 4 RANKOHR UPATRZYŁ JUŻ SOBIE PIERWSZE DANIE NA WIECZÓR, jasnowłosa samiczka człowieków,  ponętna i chętna. Podobnie jak jej koleżanki przy barze, sygnalizowała swoją gotowość, kręcąc  pupą i potrząsając nastroszoną fryzurą. - Znalazłeś coś w twoim guście? ­ spytał V z przekąsem. Rankohr potaknął i kiwnął palcem na samiczkę. Podeszła ochoczo. To właśnie mu  odpowiadało u samic człowieków. Pożerał oczyma jej biodra. Nagle inne jędrne kształty przysłoniły obiekt jego pożądania.  Spojrzał i skrzywił się. Caith należała do jego rasy; była czarnooką, kruczowłosą pięknością. Leciała głównie na  Braci, stale kręciła się wokół nich, proponując swoje wdzięki. Traktowała ich jak zdobycz. Drażniło  go to. Dzięki Caith wiedział, od czego pochodzi słowo wkurwiający. - Cześć, Vrhedny ­ zagadnęła niskim, zmysłowym głosem. - 'bry wieczór, Caith. ­ V łyknął wódki. ­ Co słychać? Rankohr łypnął okiem na biodra Caith. Na szczęście blondyna nie zniechęciła się  konkurencją i zbliżała się do ich stolika. - Nie przywitasz się ze mną, Rankohr? ­ mizdrzyła się Caith. - Przywitam, o ile się odsuniesz. Zasłaniasz mi widok. - Kolejna z tysiąca twoich wybranek? ­ zachichotała Caith. ­ Szczęściara. - Sama byś chciała, Caith.  Owszem. ­ Posłała mu drapieżne, chutliwe spojrzenie ­ Może byś się zabawił w trójkącik ze mną i z Vrhednym? ­ Chciała pogłaskać go po głowie, ale ją  złapał za nadgarstek. - Nie pozwalaj sobie za bardzo! - Lecisz samiczki człowieków, a mnie nie chcesz. - Nie kręcisz mnie. - Musiałbyś mnie kiedyś skosztować ­ szepnęła mu do ucha, napierając na niego wdziękami. Ścisnął jej rękę boleśnie i odepchnął. - Mocniej. Rankohr, mocniej, uwielbiam sado­maso. ­ puścił ją natychmiast. ­ Mówisz, V, że jesteś  zajęty? ­ zwróciła się pogodnie do Vrhednego, rozcierając nadgarstek. - Na razie się aklimatyzuję. Ale może później. - Wiesz, gdzie mnie szukać. - Nie wiem, co ty w niej widzisz ­ zwrócił się Rankohr do towarzysza, kiedy Caith odpłynęła. V łyknął wódki, odprowadzając Caith głęboko osadzonymi oczami. - Ma swoje uroki. Blondyna wreszcie dotarła do nich i zastygła przed Rankohrem we wdzięcznej pozie. Złapał  ją za pupę i posadził sobie na kolanach. - Cześć ­ powiedziała, próbując się wyswobodzić. Lustrowała go, bacznie taksując garderobę i złoty  rolex, wystający spod rękawa czarnego trencza. W jej oczach błysnęło wyrachowanie, zimne jak  serce Rankohra. Najchętniej by się stąd zwinął; miał tego bagna wyżej uszu. Ale jego ciało domagało się ­  żądało – rozładowania. Czuł, jak budzi się w nim paląca żądza, a jego serce, jak za­ wsze w takich przypadkach, stoi gdzieś z boku, bezczynne. - Jak się nazywasz? ­ spytał. ­ Tiffany. ­ Miło cię poznać. Tiffany – skłamał.

Kilkanaście kilometrów dalej, przy basenie na tyłach domu, Mary, John i Bella, nie bacząc  na nic, bawili się znakomicie. ­ Bujasz ­ powiedziała Mary do Johna z rozbawieniem. Nie bujam. Ganiałem od kina do kina. ­ Co powiedział? ­ chciała wiedzieć Bella. ­ Obejrzał Matrix w dniu premiery cztery razy. ­ John, jesteś niemożliwy ­ roześmiała się pisarka. Posłał jej promienny uśmiech i spłonął rumieńcem. ­ Władca Pierścieni też cię tak zafascynował? ­ dopytywała. Pokręcił głową, pokazał coś na migi i spojrzał wyczekująco na Mary. ­ Mówi, że interesują go sztuki walki, a nie trolle ­ przetłumaczyła. ­ Rozumiem go doskonale. Mnie też nie kręcą włochate stopy. Powiał wiatr i zeschłe liście pofrunęły w stronę basenu. John złapał jeden z nich w locie. ­ Co masz na nadgarstku? ­ zaciekawiła się Mary. Podciągnął rękaw, odsłaniając skórzaną bransoletkę pokrytą znakami, które wyglądały jak  skrzyżowanie hieroglifów z pismem chińskim. ­ Niesamowita. Sam ją zrobiłem. ­ Mogę zobaczyć? ­ Bella przysunęła się. Spoważniała. ­ Skąd to masz? ­ Obrzuciła chłopca  bacznym spojrzeniem. ­ Mówi, że sam ją zrobił. ­ Skąd jesteś? John cofnął rękę, zbity z tropu nagłą dociekliwością Belli. ­ Mieszka tutaj ­ wyjaśniła Mary. ­ Tu się urodził. ­ Kim są jego rodzice? ­ Nie ma rodziców ­ odparła Mary, zaskoczona tą indagacją. ­ W ogóle? ­ Wychował się w rodzinach zastępczych. Dobrze mówię, John? John skinął głową i zabrał rękę, jakby bał się o bransoletkę.  ­ Czy wiesz, co znaczą te symbole? ­ Nie ustępowała Bella. Chłopiec pokręcił głową, nachmurzył się i potarł dłonią czoło. Po chwili zaczął migać z  wysiłkiem. ­ Mówi, że one nic nie znaczą. ­ Mary zniżyła głos. ­ Po prostu śnią mu się. Lubi ich wygląd. Bella  daj mu spokój. ­ Przepraszam. ­ Zmitygowała się Bella. ­ Ja... bardzo przepraszam. Mary zerknęła ja Johna. ­ Jakie filmy jeszcze lubisz? ­ spytała, żeby rozładować atmosferę. Bella zerwała się i wsunęła nogi w adidasy, zapominając o skarpetkach.  ­ Zaraz wracam. Zaczekacie na mnie? Zanim Mary zdążyła otworzyć usta, ruszyła biegiem przez łąkę. Kiedy zniknęła z pola  widzenia, John podniósł wzrok na Mary. Brwi nadal miał ściągnięte. Muszę już iść.  ­ Boli cię głowa? Potarł czoło. Chyba za szybko zjadłem lody. ­ Kiedy ostatni raz jadłeś obiad? Wzruszył ramionami. Nie pamiętam.  Biedny dzieciak miał pewnie z głodu niedocukrzenie.

­ Co powiesz na kolację? Nie jadłam nic poza kanapką i to osiem godzin temu. Duma nie pozwalała mu przyjąć zaproszenia. Nie jestem głodny. ­ Potrząsnął zdecydowanie głową.  ­ To może zechcesz dotrzymać mi towarzystwa przy spóźnionym obiedzie? ­ Miała nadzieję, że  chłopiec skusi się w końcu. John wstał i wyciągnął rękę do Mary. Przyjęła jego drobną dłoń, udając, że potrzebuje jego  pomocy. Z butami w rękach ruszyli w stronę domu, pozostawiając mokre ślady na zimnym  chodniku wokół basenu.  Po wejściu do kuchni Bella zatrzymała się. Właściwie nie miała żadnego pomysłu, co dalej  robić. Jedno było pewne – coś należało zrobić. Chodziło o Johna. Sprawa wyglądała poważnie.  Aż dziwne, że nie połapała się od razu, kim jest. Fakt, że nie przeszedł jeszcze przemiany.  Skąd zresztą mogła się spodziewać wampira przy basenie Mary.  Ta myśl rozbawiła ją. Sama wysiadywała przy basenie Mary, więc czemu nie miałoby tam  rzucić kogoś z jej pobratymców? Wsparta pod boki wbiła wzrok w ziemię. Co ma z tym robić, u diabła? Kiedy skanowała  świadomy umysł Johna, nie znalazła żadnych informacji dotyczących jego rasy, rodziny, tradycji.  Chłopiec nie miał pojęcia kim jest naprawdę, ani kim się stanie. I naprawdę nie wiedział, co znaczą  symbole na bransolecie.  Bella umiała je odczytać. TEHRROR głosił napis w Starym Języku. Imię wojownika.  Jak doszło do tego, że wychował się wśród ludzi? I ile mu zostało do przemiany? Wyglądał,  jakby miał niewiele ponad dwadzieścia lat, więc może jeszcze z rok, albo dwa. Jeśli się jednak  myliła, jeśli zbliżał się do dwudziestki piątki, to sytuacja stawała się groźna. Bo gdy nie znajdzie  wampirzycy, która pomoże mu przejść przez przemianę, umrze.  Pierwsze, co przyszło jej do głowy, to zadzwonić do brata. Mordh zawsze znajdował sposób  na wszystko. Rzecz jednak w tym, że kiedy brał się za coś, przejmował stery na własność. W  dodatku wszyscy panicznie się go bali. Agrhes ­ może powinna jego poprosić o pomoc. Jako lekarz będzie umiał ocenić, ile  Johnowi zostało do przemiany. Może mały mógłby zostać w klinice, zanim się coś wyjaśni. No, ale chłopiec nie jest przecież chory. Jak każdy samczyk w przededniu przemiany jest  słabowity, ale wygląda zdrowo. A Agrhes prowadzi klinikę, a nie pensjonat. No i to imię. Imię wojownika... Eureka! Ruszyła do salonu. Na biurku trzymała notes z adresmi. Na samym końcu widniał numer,  który krążył pocztą pantoflową od jakichś dziesięciu lat. Krążyły pogłoski, że jest to numer  kontaktowy z Bractwem Czarnego Sztyfetu. Kastą wojowników. Na pewno zainteresuje ich porzucony chłopiec o imieniu przysługującym wojownikom. A  nuż go przyjmą do Bractwa? Spotniałymi rękami sięgnęła po słuchawkę. Nie zdziwiłaby się, gdyby numer nie  odpowiadał albo ktoś kazał jej iść w diabły. Jednak automatyczna sekretarka potwierdziła numer.  Potem rozległ się sygnał. ­ Ja... mówi Bella. Szukam kontaktu z Bractwem. Potrzebuję... pomocy. ­ Podyktowała swój numer  i odłożyła słuchawkę, uznawszy, że im mniej, tym lepiej. Nie mając pewności, czy numer należy do  Bractwa, wolała nie zostawiać więcej informacji, które mogły zostać odebrane przez człowieków. Spojrzała przez okno na łąkę i oświetlony domek Mary. Nie miała pojęcia, kiedy do niej  zadzwonią, o ile w ogóle zadzwonią. Chyba powinna wrócić do Mary, dowiedzieć się, gdzie  dzieciak mieszka. I skąd zna Mary.  O Boże. Mary. Ta okropna choroba wróciła. Bella wyczula nawrót i zastanawiała się, co z  tym fantem robić, ale Mary akurat napomknęła, że idzie na badania okresowe. To było przed 

paroma dniami i Bella zamierzała właśnie poruszyć ten temat. Może będzie mogła jakoś pomóc  samicy. Pośpiesznie ruszyła w stronę oszklonych drzwi prowadzących na łąkę. Wypyta o Johna i... Telefon zadzwonił. Już? To niemożliwe. Sięgnęła po słuchawkę aparatu nad blatem kuchennym. ­ Halo? ­ Bella? ­ Męski głos, niski i rozkazujący. ­Tak. ­ Dzwoniłaś do nas. Święci pańscy, więc to ten numer. Odkaszlnęła. Jak każdy cywil, wiedziała wiele o Bractwie. Znała imiona jego członków, ich  wyczyny, krążące o nich legendy i anegdoty. Nigdy jednak żadnego z nich nie spotkała. Wierzyć jej  się nie chciało, że w własnej kuchni rozmawia z wojownikiem. „Do rzeczy" ­ zbeształa się. ­ Mam problem. ­ Wyjaśniła samcowi sytuację Johna. Zapadła krótka cisza. ­ Musisz go do nas przywieźć jutro wieczór. „O rany. To się chyba nie uda". ­ On... on nie mówi. Słyszy, ale potrzebuje tłumacza. ­ To przywieź tłumacza. Zastanawiała się, jak Mary przyjmie zaproszenie do ich świata. ­ Samica, która go rozumie, jest człowiekiem. ­ Zajmiemy się jej wspomnieniami. ­ Jak do was trafię? ­ Samochód przyjedzie po was o dziewiątej. ­ Mieszkam przy... ­ Znamy twój adres. Dygotała, odkładając słuchawkę. W porządku. Teraz musi tylko przekonać Johna i Mary do spotkania z Bractwem. Kiedy wróciła do stajni Mary, samica jadła zupę a John dotrzymywał jej towarzystwa.  Dosiadła się do nich usiłując wyglądać, jakby nigdy nic. Odczekała chwilę, nim przystąpiła do rzeczy. ­ Wiesz, John, znam łudzi związanych ze sztukami walki. ­ W gruncie rzeczy nie było to kłamstwo.  Wiele słyszała o wyczynach walecznych braci. ­ Pomyślałam sobie, żemoże chciałbyś ich też  poznać. John przechylił głowę i zaczął migać do Mary. ­ Pyta się, czy po to, żeby z nimi trenować? ­ Niewykluczone, John znów zamigał. ­ Mówi, że go na to nie stać. Poza tym, jest za niski. ­ A zgodziłby się za darmo? ­ Boże, co ona najlepszego robi, składając obietnice bez pokrycia? Kto  mógł wiedzieć, co Bractwo postanowi w jego sprawie. ­ Widzisz, Mary, mogę go zabrać w miejsce,  gdzie pozna... powiedz mu, że może tam, poznać mistrzów walki. Pogadać z nimi. Może chciałby... John pociągnął Mary za rękaw i zamigał, wskazując na Bellę. ­ Chciał ci przypomnieć, że świetnie słyszy. ­ Ojej, przepraszam. Kiwnął głową. Przeprosiny zostały przyjęte. ­ Pojedźmy do nich jutro ­ zaproponowała Bella. ­ Na co czekać? John wzruszył ramionami i wykonał wdzięczny gest dłonią. ­ Zgadza się ­ oznajmiła Mary z uśmiechem.

­ Ty też pojedziesz z nami. Jako tłumacz. Mary wydała się zaskoczona, potem jednak spojrzała na chłopca. ­ O której? ­ O dziewiątej. ­ Przykro mi, ale muszę jechać do pracy. ­ O dziewiątej wieczór.

ROZDZIAŁ 5 BUTCH WKROCZYŁ DO ONE EYE. Wszystkie jego zmysły zostały zaatakowane jednocześnie.  Marissa odmówiła spotkania i choć się tego spodziewał, czuł się cholernie zraniony. Nadszedł czas podreperować się co nieco szkocką whisky. Przecisnął się obok pijanego  bramkarza, grupki dziwek i obłapiającej się pary, by dotrzeć do stolika, przy którym zwykło  urzędować ich trio. Rankohr z jakąś brunetką miętosił się w najdalszym rogu, pod ścianą. V zniknął  z pola widzenia, ale przy jego krześle stała szklanka grey gpose z frymuśną pałeczką do mieszania  drinków. Kiedy Vrhedny wrócił z zaplecza, Butch był już po dwu głębszych, które nie poprawiły mu  zbytnio humoru. Vrhednemu wystawała ze spodni wygnieciona koszula. Po piętach deptała mu  jakaś czarnula. V spławił ją, widząc Butcha. ­ Witaj, glino ­ powitał kumpla, siadając. ­ Co robimy? ­ Butch znowu strzelił sobie jednego. ­ Jak ci... ­ Dostałem kosza. ­ O, cholera. Przykro mi, chłopie. ­ Mnie też. Zadzwoniła komórka. V odebrał, zamienił parę słów, schował aparat do kieszeni i zaczął  nakładać płaszcz. ­ Dzwonił Ghrom. Musimy być w domu za pół godziny. Butch wyobraził sobie, jak siedzi samotnie, zalewając robaka. To nie był atrakcyjny  scenariusz. ­ Chlapniesz jeszcze jednego czy pojedziesz ze mną? ­ Czas się zbierać. Butch pchnął przez stolik kluczyki od cadillaca. ­ Podjedź do wejścia. Ja spróbuję wyciągnąć Hollywooda. Wstał i podszedł do ciemnego narożnika. Brunetka ginęła w połach czarnego płaszcza  Rankohra. Bóg jeden wie, jak daleko sprawy zdążyły już zajść między nimi. ­ Rankohr, braciszku. Musimy się sprężać. Wampir uniósł głowę, krzywiąc się i mrużąc oczy. ­ Nic przerywam ci dla własnej przyjemności. ­ Butch uniósł ręce w obronnym geście. ­ Mamy  wezwanie z bazy. Klnąc, Rankohr odsunął się od partnerki. Brunetka dyszała, rozchełstana; na szczęście nie  zdążyli przystąpiś do rzeczy ­ skórzane spodnie Rankohra wciąż były jeszcze napięte. Brunetka  przywarła do niego kurczowo, jakby właśnie umykał jej sprzed nosa orgazm jej życia. Wampir  przesunął dłonią przed twarzą panienki. Brunetka zastygła, potem spojrzała po sobie, jakby w ogóle  nie pamiętała, co się z nią działo. Rankohr, wkurzony, ruszył za Butchem. ­ Wybacz, stary, że powitałem cię bez entuzjazmu. Byłem bardzo... zaabsorbowany ­ pokajał się,  kiedy znaleźli się z Butchem na zewnątrz. ­ Nie ma sprawy. ­ Butch klepnął go po ramieniu. ­ A co z tą twoją samicą? ­ Nie mam u niej szans. ­ Nie opowiadaj głupot. Wgramolili się do cadillaca i drogą 22 zaczęli oddalać się od miasta w kierunku północnym.  Nabierali szybkości. Trick Daddy rapował jak młot pneumatyczny. V wcisnął na­ gle hamulec. Coś zwisało z drzewa na polanie, mniej więcej sto metrów od drogi. Czy raczej ktoś wieszał coś na drzewie w asyście krzepkich białowłosych mężczyzn 

ubranych na czarno. ­ Reduktorzy ­ mruknął V, zjeżdżając na pobocze. Zanim zatrzymał wóz, Rankohr wyskoczył z auta i puścił się jak strzała w stronę gromadki  mężczyzn. Vrhedny spojrzał wymownie na Butcha. ­ Może wolałbyś zostać w wozie, glino... ­ Co ty pieprzysz, V. ­ Weźmiesz zabawkę z sobą? ­ Nie, polecę tam tak jak stoję. — Butch wyrwał spod siedzenia swojego glocka, odbezpieczył broń  i obaj z Vrhednym wyskoczyli na zewnątrz. Butch widział w życiu tylko dwóch reduktorów i obaj napędzili mu niezłego pietra.  Wyglądali jak ludzie, poruszali się i mówili jak ludzie, ale nie było w nich życia. Wystarczyło jedno  spojrzenie w oczy, by stwierdzić, że zabójcy są wydrążoną pałubą, z której uciekła dusza. W  dodatku cuchnęli na kilometr. Fakt, że nigdy nie znosił zapachu zasypki dla niemowląt. Na widok Rankohra, który pokonywał polanę w olimpijskim tempie, reduktorzy przyjęli  pozycje obronne i sięgnęli za pazuchy kurtek. Rankohr runął na nich w samobójczym amoku, nie  wyciągając nawet broni. Chryste, ten koleś był szaleńcem. Przynajmniej jeden z zabójców miał w ręku rewolwer. Butch wziął ich na muszkę glocka, jednak bał się trafić niechcący Rankohra. Po chwili  zorientował się, że nie musi osłaniać kolegi. Rankohr walczył z reduktorami z siłą i refleksem zwierzęcia. Łączył ze sobą różne style  walki. Czarny płaszcz fruwał za nim, kiedy rozdawał kopniaki w głowę i sierpowe w tors przeciwnika. W świetle księżyca wyglądał jak gniewny archanioł, który spuszcza tęgie manto  reduktorom. Z prawej rozległ się wrzask; Butch obrócił się w tamtą stronę. V obalił reduktora, który  próbował się wyrwać, ale V nie odpuszczał nawet na milimetr. Pozostawiając wampirom wyczyny żywcem z Podziemnego kręgu, Butch podbiegł do drzewa.  Z grubej gałęzi zwisało koszmarnie zmasakrowane ciało reduktora. Butch rozwiązał sznur i zaczął spuszczać zwłoki na dół, popatrując za siebie, bo odgłosy  ciosów i charkot reduktorów zaczęły przybierać na sile. Do walki włączyło się jeszcze trzech  zabójców, ale Butch nie obawiał się o swoich kumpli.Przykląkł obok dala reduktora i zaczął  przeszukiwać kieszenie. Wyciągał wisielcowi portfel, kiedy usłyszał przerażającą kanonadę. Rankohr  runął na plecy. Butch bez chwili namysłu zmierzył się do strzału i celował w reduktora, który już składał się,  by poczęstować Rankohra kolejną serią. Nie zdążył nacisnąć spustu glocka. gdy nagle ujrzał biały  błysk, jakby eksplozji nuklearnej. Na polanie zrobiło się jasno jak w dzień. Jak na dłoni widać było  drzewa w jesiennej szacie, zeschłe trawy i sylwetki walczących. Błysk zgasł. Butch zobaczył, że ktoś biegnie w jego stronę. Opuścił lufę, rozpoznając  Vrhednego. ­ Glino, ładuj się do cholernej bryki! ­ Wampir pędził, jakby go ścigały demony. ­ Co z Rankohrem? Nie skończył zdania, gdyż V obalił go jak zapaśnik i wciągnął siłą do samochodu,  puszczając dopiero, kiedy zatrzasnął drzwi cadillaca. ­ Nie możemy tak zostawić Rankohra! ­ przeraził się Butch. Straszliwy ryk rozdarł mroki nocy. Butch zebrał się na odwagę, żeby spojrzeć w stronę, skąd  dochodził. Na polanie stał nadludzkich rozmiarów potwór, podobny do smoka, z zębami  tyranozaura i drapieżnymi szponami. Stwór lśnił w świetle księżyca; jego potężne cielsko i ogon  mieniły się czerwono­limonową łuską. ­ A to co, u diaska? ­ wymamrotał Butch, sprawdzając, czy drzwi są zablokowane.

­ To Rankohr, kiedy ktoś mu nadepnie na odcisk. Potwór wydał z siebie kolejny ryk i zabrał się za reduktorów, jakby byli stertą dziecinnych  zabawek. A potem... Chryste Panie. Chyba miał zamiar schrupać ich co do kosteczki. Butch bał się, że zaraz zemdleje. Jak przez mgłę usłyszał szczęk zapalniczki. Blask płomienia oświetlił profil V na sąsiednim  siedzeniu; wampir drżącymi dłońmi zapalał skręta. Wypuścił kłąb dymu i po samochodzie rozszedł  się aromat tureckiego tytoniu. ­ Od kiedy on tak... — Butch z powrotem odwrócił się w stronę Godzilli. Do szczętu stracił wątek. ­ Rankohr naraził się Pani Kronik, więc obłożyła go klątwą. Skazała go na dwieście lat piekła.  Wystarczy, że się zestresuje ­ a już wybucha, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Iskrą zapalną może być ból, gniew czy niezaspokojenie ­ wiesz, co mam na myśli. Butch wytrzeszczył oczy. Ciarki go przeszły na myśl, że władował się między Rankohra a  kobietę, do której tamten się dobierał. Więcej tego głupstwa nie popełni. Rzeź zdawała się nie mieć końca. Butch miał wrażenie, że ogląda kanał Sci­Fi z  wyłączonym dźwiękiem. W życiu nie widział czegoś podobnego. W wieloletniej karierze  detektywa z wydziału zabójstw naoglądał się trupów, nierzadko ohydnie zmasakrowanych. Nigdy  jednak nie widział na żywo podobnej jatki; scena była tak szokująca, że aż nierealna. Tyle dobrego. Choć nie sposób było odmówić potworowi elegancji ruchów. Ten wdzięk, z jakim wyrzucił  reduktora w powietrze, by złapać go do... ­ To się często zdarza? ­ Dosyć. Dlatego pieprzy się jak królik. To go uspokaja. Powiem ci jedno: lepiej z nim nie  zadzierać. Nic odróżnia kumpla od przekąski. Trzeba wziąć na przeczekanie, a potem się nim zająć,  kiedy z powrotem jest Rankohrem. Coś walnęło ze stukotem w maskę cadillaca. Jezu, czyżby głowa? Nie, tylko but. Może  podeszwy były niesmaczne? ­ Co znaczy: zająć się nim? ­ wymamrotał Butch. ­ Jak byś się czuł, gdybyś miał wszystkie kości pogruchotane? Kiedy to się zaczyna, przeobraża się  w potwora, ale kiedy wraca do siebie, jest jak zdjęty z krzyża. W krótkim czasie polana została wymieciona z reduktorów. Rycząc groźnie, bestia  rozglądała się na wszystkie strony, jakby jeszcze nie miała dosyć. Z braku reduktorów w polu  widzenia skupiła się na samochodzie. ­ Potrafi dostać się do środka? ­ spytał Butch. ­ Jeśli mu bardzo zależy. Na szczęście już się najadł do syta. ­ N­no tak, ale może mieć ochotę na... deser ~ bąknął Butch. Bestia potrząsnęła łbem, a czarna grzywa zalśniła w świetle księżyca. Potem zawyła i  biegnąc na tylnych nogach, zaczęła szarżować na cadillaca. Ziemia dudniła i drżała pod jej  krokami. Butch kolejny raz sprawdził, czy wcisnął blokadę drzwi. Zaczął przemyśliwać, czyby się nie  zhańbić zejściem do parteru. Potwór zatrzymał się przy samochodzie i opadł na cztery łapy. Był tak blisko, że szyba od  strony Butcha zaszła parą od jego oddechu. Z bliska był obrzydliwy. Przez szpary oczu wyzierały  same białka. Miał obwisłe, trzęsące się fafle. Rzędy kłów w rozdziawionej paszczy mogły przyśnić  się w nocy. Po piersi spływała mu czarna krew, gęsta jak ropa. Bestia uniosła umięśnione przednie  kończyny. Chryste, te szpony jak sztylety... przy nich narzędzia zbrodni Freddiego Kruegera wyglądały  jak przybory do czyszczenia fajek. Jednak gdzieś w środku drzemał Rankohr. Butch przytknął dłoń do szyby, jakby chciał dotknąć kumpla.