Witam wszystkich, którzy dostali hasło do tej
książki. Nie pozwalam na chomikowanie i
wstawianie u siebie. Nie radzę też próbować innych
sposbów bo doskonale wiem, po czym poznać swoją
pracę. Spędziłam nad nią kilka dni i nie życzę sobie,
żeby ktoś rozpowszechniał moją pracę.
Pozdrawiam Kasia
Glosariusz
Bractwo czarnego sztyletu – tajna organizacja mistrzów sztuk walki, której zadaniem jest
obrona wampirów przed Korporacją Reduktorów. Dzięki właściwemu doborowi genetycznemu
członkowie Bractwa obdarzeni są potężnym ciałem i umysłem, oraz niecodzienną zdolnością
regeneracji. Bractwo wyławia kandydatów na swoich członków, którzy nie są rodzonymi braćmi.
Agresywni, pewni siebie a przy tym tajemniczy, trzymają się z dala od cywilów i nie utrzymują
kontaktów z członkami pozostałych kast, o ile nie potrzebują się dokrwić. W świecie wampirów
bracia cieszą się wielkim poważaniem. O ich wyczynach krążą legendy. Giną tylko od bardzo
poważnych urazów; takich jak rany postrzałowe, cios w serce itp.
Broniec – samiec wampirów, który ma partnerkę. Samce mogą mieć więcej, niż jedną
partnerkę.
Chcączka – okres płodności u samicy wampirów; zwykle trwa dwa dni i towarzyszy jej
potężny apetyt seksualny. Pierwsza chcączka występuje około pięciu lat po przemianie, później
pojawia się raz na dziesięć lat. Chcączka samicy wyczuwana jest przez wszystkie samce, które
mają z nią kontakt. Chcączka to niebezpieczny okres, w którym dochodzi do waśni i starć między
rywalizującymi samcami, zwłaszcza jeśli samica nie ma partnera.
Juchacz wampir płci męskiej lub żeńskiej, który ma obowiązek karmić swoją krwią
właściciela.Choć posiadanie juchaczy należy do ginących obyczajów, jest nadal praktyką legalną.
Korporacja Reduktorów organizacja zabójców powołana przez Omegę w celu
eksterminacji rasy wampirów.
Krwiczka wampirzyca, która ma partnera seksualnego. Samice zwykle poprzestają na
jednym partnerze, ponieważ samce mają silny instynkt terytorialny.
Krypta rytualne miejsce spotkań Bractwa Czarnego Sztyletu, wykorzystywane do
ceremonii oraz przechowywania słoi z sercami reduktorów. W Krypcie odbywają się ceremonie
przyjęcia do Bractwa i pogrzeby; tu również dyscyplinuje się nieposłusznych członków Bractwa.
przysługuje jedynie członkom Bractwa, Pani Kronik i inicjowanym adeptom.
Lilan pieszczotliwie: ukochany, ukochana.
Omega złowroga, tajemnicza postać dążąca do zagłady wampirów z powodu niechęci do
Pani Kronik. Istota nadprzyrodzona, posiada zdolności magiczne, z wyjątkiem mocy tworzenia.
Pani Kronik duchowy autorytet, doradczyni królów, strażniczka świętych ksiąg
wampirów, dawczyni przywilejów. Istota nadprzyrodzona, posiada wiele nadprzyrodzonych mocy.
W jednorazowym akcie kreacji powołała do istnienia rasę wampirów.
Pierwsza Rodzina królewska para wampirów z ewentualnym potomstwem.
Princeps bardzo wysoki stopień w hierarchii wampirzej arystokracji; ustępuje rangą
jedynie członkom Pierwszej Rodziny i Wybrankom Pani Kronik.
Przemiana przełomowy okres w życiu wampirów obojga płci, w którym osiągają
dojrzałość. Odtąd muszą regularnie pić krew osobnika płci przeciwnej i nie mogą przebywać w
świetle słonecznym. Przemiana zwykle występuje w wieku około dwudziestu pięciu lat. Niektóre
wampiry, zwłaszcza samce, giną w trakcie przemiany. Wampiry przed przemianą są słabowite,
nierozbudzone płciowo i niezdolne do dematerializacji.
Psaniec wampir należący do kasty sług. Psańce są posłuszne wielowiekowej tradycji,
która dyktuje ich strój i maniery. Mogą przebywać w świetle dziennym, za to starzeją się dość
szybko. Średnia długość życia psańca wynosi około pięciuset lat.
Pyrokant pięta achillesowa, słaby punkt lub niszcząca słabość danego osobnika. Natury
wewnętrznej (np. nałóg) lub zewnętrznej (np. kochanek).
Reduktor członek Korporacji Reduktorów. Bezduszny humanoid, pogromca wampirów.
Reduktorów można pozbawić życia wyłącznie przez przebicie piersi; w pozostałychwypadkach
żyją wiecznie. Nie jedzą, nie piją, nie rozmnażają się. Z czasem tracą pigment we włosach,
skórze i tęczówkach są bezkrwiści, białowłosi, oczy mają bezbarwne. Pachną zasypką dla
niemowląt. Do Korporacji wprowadzani przez Omegę, po rytualnej inicjacji wypatroszone
serce przechowują w kamiennym słoju.
Ryth rytuał zwracania honoru proponowany przez stronę znieważającą. Znieważony
wybiera dowolną broń i atakuje nieuzbrojonego adwersarza (samca lub samicę).
Wampir przedstawiciel gatunku odmiennego od Homo sapiens. Aby żyć, wampir musi pić
krew osobnika płci przeciwnej. Ludzka krew utrzymuje wampiry przy życiu, jednak jej działanie
jest krótkotrwale, Po przemianie, która występuje około dwudziestego piątego roku życia, wampiry
nie mogą przebywać na słońcu i regularnie muszą się dokrwić. Istota ludzka nie może zostać
wampirem przez ukąszenie ani transfuzję krwi, spotyka się jednak rzadkie przypadki krzyżówki ras.
Wampiry potrafią się dematerializować, ale wymaga to spokoju i koncentracji oraz braku
większych obciążeń. Potrafią też wymazywać wspomnienia z pamięci krótkoterminowej człowieka.
Niektóre wampiry umieją czytać w myślach. Średnia życia wampira wynosi ponad tysiąc lat;
znaczna część osobników żyje o wiele dłużej.
Wybranki samice wampirów chowane na służebnice Pani Kronik. Uchodzą za
arystokrację, choć bardziej w hierarchii duchowej niż świeckiej. Z samcami nie mają prawie
styczności, czasem jednak parzą się z wybranymi dla nich przez Panią Kronik braćmi, aby
zapewnić liczebność kasty. Posiadają dar jasnowidzenia. W dawnych czasach karmiły swoją krwią
członków Bractwa, którzy nie mieli własnych krwiczek, praktyka ta została jednak zarzucona.
Zanikh duchowa kraina, w której zmarłe wampiry pędzą życie wieczne w otoczeniu
swoich bliskich.
Zwyrth martwy osobnik powracający z Zanikhu do świata żywych. Zwyrthy darzone są
głębokim szacunkiem i podziwiane za bolesne doświadczenia.
Rodział 1
Do DIABLA, V, CHCESZ MNIE CHYBA WPĘDZIĆ DO GROBU. Butch 0'Neal przetrząsał szufladę bieliźniarki,
bezskutecznie usiłując wypatrzyć czarne, jedwabne skarpety w gąszczu białych, sportowych.
No, może nie do końca bezskutecznie. właśnie wyłowił
jedną skarpetkę od garnituru, co od biedy można było nazwać połowicznym sukcesem.
- Gdybym cię zechciał wpędzić do grobu, glino, byłoby ci wszystko jedno, co masz na nogach.
Butch spojrzał spod oka na osobnika, który dzielił z nim pokój i jak on kibicował Red Soxom. Miał
przed sobą jednego z dwóch najlepszych kumpli. Nawiasem mówiąc, obaj byli wampirami.
Vrhedny wyszedł spod prysznica. Owinięty tylko ręcznikiem, eksponował imponujące bicepsy i
muskulaturę klatki piersiowej. Wsunął wytatuowaną dłoń w czarną skórzaną rękawiczkę.
Czy musisz koniecznie zakładać moje skarpetki od garnituru?
Są bardzo ładne uśmiechnął się V, błyskając kłami znad koziej bródki.
To poproś Fritza, żeby ci kupił.
Jest zbyt zajęty wyszukiwaniem eleganckich ciuszków dla ciebie.
To, że Butch odkrył w sobie niedawno pokrewieństwo z Versacem, nie znaczy wcale, że ma
od razu hurtowo zamawiać jedwabne skarpety.
Poproszę go w twoim imieniu.
To miło z twojej strony. V odgarnął ciemne włosy z czoła, odsłaniając przez chwilę tatuaż na
lewej skroni.
Chcesz cadillaca na wieczór?
Tak, poproszę. Butch wsunął jednocześnie obie stopy w mokasyny Gucciego.
Będziesz się widział z Marissą?
Butch potaknął.
Muszę wiedzieć, czy wóz, czy przewóz.
Przeczuwał, że jednak przewóz.
To porządna samica.
Bez wątpienia, i dlatego zapewne nie odpowiada na jego telefony. Były policjant, który nie
stroni od szkockiej whisky, nie jest stosownym towarzystwem dla samic, ani ludzkich, ani
wampirzych. Różnica ras tylko pogarszała sytuację.
Planujemy z Rankohrem wpaść do One Eye na kilka głębszych. Dołącz do nas, jak już będzie po
wszystkim...
Gwałtownie odwrócili głowy. Drzwi wejściowe trzęsły się, jakby je ktoś próbował
staranować.
V poprawił ręcznik.
Kiedy nasz piękniś nauczy się wreszcie, jak działa dzwonek?
Ty z nim pogadaj. Mnie nie słucha.
Rankohr nie słucha nikogo. V puścił się po schodach na dół.
Kiedy łomotanie ucichło, Butch wrócił do kolekcji krawatów, którą regularnie powiększał.
Wybrał bladoniebieski krawat od Brioniego; postawił kołnierzyk wytwornej białej koszuli i
zadzierzgnął na szyi jedwabną pętlę. Kiedy wchodził do salonu. Rankohr i V rozmawiali o płycie
2Paca.
Roześmiał się mimo woli. Rany, w swoim życiu z niejednego pieca jadł, głównie w
nieciekawych okolicznościach, nigdy by jednak nie przypuścił, że przyjdzie mu zamieszkać z
szóstką walecznych wampirów. Czy może tylko ostatkiem sił walczących o przetrwanie ich
ginącego gatunku, który zmuszony był zejść do podziemia? Tak czy owak, czuł jakąś
więź z Bractwem Czarnego Sztyletu. A z Vrhednym i Rankohrem stanowili zgrany tercecik.
Rankohr z resztą braci mieszkał po drugiej stronie podwórza, w rezydencji, jednak ich trójka
zwykle przesiadywała w stróżówce, gdzie ulokowali się Vrhedny i Butch. Stróżówka, zwana
Bunkrem, była pałacem w porównaniu z ruderami, w jakich zdarzało się Butchowi mieszkać. Obaj
z V mieli po pokoju z łazienką, do tego kuchnię stylizowaną na kambuz okrętowy i czarowny,
postmodernistyczny salon utrzymany w klimacie świetlicy w męskim akademiku: dwie skórzane
kanapy, telewizor plazmowy, stół do gry w piłkarzyki, poniewierające się worki treningowe.
Wieczorowa kreacja Rankohra powaliła Butcha: czarny skórzany płaszcz do ziemi. Czarna
koszulka rockmana do czarnych skórzanych spodni. W czarnych buciorach Rankohr musiał mieć ze
dwa metry. Co tu mówić, był zabójczo przystojny, nawet w oczach zdeklarowanego heteroseksuali
sty, jakim był Butch.
Skubaniec wyglądał, jakby drwił sobie z praw natury. Blond włosy nosił krótko podcięte z
tyłu, dłuższe z przodu. Lazurowe oczy Rankohra wyglądały jak morska toń na Bahamach.
Brad Pitt przy nim mógł się ubiegać o rolę w 10 lat mniej.
Mimo uwodzicielskiej urody, Rankohr bynajmniej nie był maminsynkiem. Za olśniewającą
fasadą od pierwszego wejrzenia wyczuwało się coś mrocznego, groźnego. Roztaczał aurę kogoś,
kto pięścią dochodzi swoich praw, a uśmiech nie znika mu z twarzy, nawet gdy przyjdzie mu wypluć
zęby.
Wybierasz się gdzieś, Hollywood? spytał Butch.
Trzeba się trochę przewietrzyć, panie glino uśmiechnął się Rankohr, odsłaniając rzędy
śnieżnobiałych kłów.
Ej, mało ci było wczoraj, wampirze? Tamta ruda całkiem straciła dla ciebie głowę. Podobnie jak
jej siostrzyczka.
Wiesz dobrze, że nigdy nie mam dosyć.
Cóż, szczęśliwie dla Rankohra, kobiety ustawiały się w kolejkę, żeby zaspokoić jego
nienasycony apetyt. A on zaliczał je seryjnie. Rany boskie, ten koleś nie pił, nie palił, tylko zaliczał
kobiety. Butch w życiu nie spotkał takiego dziwkarza.
A przecież koledzy Butcha do świętych nie należeli.
Ubieraj się, chłopie. Ponaglił Rankohr Vrhednego.
W ręczniku się wybierasz do One Eye?
Przestań mnie, bracie, poganiać.
To rusz wreszcie dupę.
Vrhedny wstał zza stołu zastawionego sprzętem elektronicznym, którego obfitość mogłaby
przyprawić samego Billa Gatesa o zawrót głowy. Ze swojej dyspozytorni V czuwał nad
bezpieczeństwem i monitoringiem urządzeń obsługujących posiadłość Bractwa, w skład której
wchodziła rezydencja, podziemny kompleks treningowy, Bunkier, w którym wysiadywało ich trio,
a także system podziemnych tuneli łączących wszystkie obiekty. Stąd V dyrygował wszystkim:
zdalnie sterowanymi stalowymi żaluzjami na wszystkich oknach, zamkami w stalowych drzwiach,
temperaturą pomieszczeń, oświetleniem, kamerami przemysłowymi, bramą wjazdową.
V sam zgromadził i skonfigurował cały zestaw, zanim Bractwo, przed trzema tygodniami,
wprowadziło się na posesję. Budynki i tunele datowały się z początków dwudziestego wieku; przez
większość czasu nie były używane. Bractwo po wydarzeniach lipcowych zdecydowało się skonsoli
dować siły i zamieszkać razem.
V wyszedł, żeby się ubrać. Rankohr wyjął z kieszeni lizak do żucia w czerwonym papierku,
rozpakował i włożył do ust. Butch czuł na sobie jego wzrok. Spodziewał się docinków ze strony
kompana.
Nie wierzę, że się tak wyszykowałeś na wypad do baru, glino. Za bardzo jesteś odstrzelony,
nawet jak na ciebie. Nowy krawat, nowe spinki... Zgadłem?
Butch poprawił krawat od Brioniego i sięgnął po marynarkę od Toma Forda, kolorystycznie
zgraną ze spodniami.
Nie był skory do zwierzeń na temat Marissy. Dość już miał uwag V. Zresztą, co miał niby
powiedzieć?
„Przewróciła moje życie do góry nogami, ale od trzech tygodni nie odbiera moich
telefonów. A ja, zamiast pogodzić się z porażką, jadę żebrać o jej przychylność".
Nie miał ochoty zwierzać się ze swoich rozterek ideałowi męskiej urody, choć był jego
najlepszym kumplem.
Powiedz mi tylko jedno. Rankohr przekręcił w ustach lizak. Po co się tak stroisz, skoro nie
robisz z tego żadnego użytku? Widzę w pubie, jak spławiasz kolejne samice. Boisz się stracić
wianek przed ślubem?
Zgadłeś. Zawiązałem sobie na supeł, póki nie pójdę do ołtarza.
Kiedy to mi naprawdę spędza sen z powiek. Strzeżesz cnoty dla jakiejś dziewczyny? Nie
doczekawszy się odpowiedzi, Rankohr zaśmiał się cicho. Znam ją?
Butch zmrużył oczy, zastanawiając się, czy milczenie jest najlepszą strategią. Raczej nie.
Gdy Rankohr raz się zawziął, nigdy nie odpuścił, ani w walce, ani w rozmowie.
Nie jesteś w jej guście?
Dowiemy się dzisiaj.
Butch sprawdził zawartość portfela. Był detektywem, który po szesnastu latach wysługi w
wydziale zabójstw nie pachniał groszem. Dopiero odkąd zadał się z Bractwem, kasy przybywało
mu w takim tempie, że nie nadążał z wydawaniem.
Szczęściarz z ciebie, glino.
Butch zamrugał oczami.
Czemu tak sądzisz?
Czasem myślę, czyby nie ustatkować się z jaką porządną samicą.
Butch parsknął śmiechem. Facet był demonem seksu. Wśród wampirów krążyły legendy o
jego wyczynach. V twierdził, że opowieści o Rankohrze przechodziły, w stosownym wieku, z ojca
na syna. Miałby to wszystko rzucić, żeby zostać żonkosiem? Wolne żarty!
Fajny dowcip, ale nie rozumiem pointy. Podpowiesz mi?
Przez twarz Rankohra przemknął grymas bólu.
„Niech to diabli, facet mówi poważnie".
Ej, bracie, ja naprawdę nie...
Spoko, nie ma sprawy. Na twarz Rankohra powrócił uśmiech, jednak z oczu nadal wyzierała
pustka. Powlókł się do kosza na śmieci i wyrzucił patyczek po lizaku.
Kiedy stąd wreszcie wyjdziemy? Strasznie się guzdracie, chłopaki.
Mary Luce wjechała do garażu, wyłączyła silnik hondy i zapatrzyła się na łopaty do
odśnieżania wiszące na ścianie.
Była wykończona, chociaż dzień nie był szczególnie ciężki. Odbieranie telefonów i
wypełnianie dokumentów w kancelarii prawnej nie należało do zajęć wyczerpujących fizycznie ani
umysłowo. Nie miała podstaw do zmęczenia.
A może właśnie z braku wyzwań zawodowych czuje się jak dętka?
Może powinna w końcu wrócić do pracy z dziećmi? Pracować zgodnie ze swoim
wykształceniem? Kochała tę pracę, czuła się w niej spełniona. Praca z małymi autystykami, którym
pomagała w nawiązywaniu kontaktu z otoczeniem, była dla niej źródłem satysfakcji, zarówno
osobistej, jak i zawodowej. Odeszła od niej na dwa lata z konieczności, nie z wyboru.
Może powinna zadzwonić do ośrodka, sprawdzić, czy już jest jakiś wakat. Nawet jeśli nie
ma dla niej posady, mogłaby być wolontariuszką, póki coś się nie zwolni.
Tak, odezwie się do nich jutro. Nie ma co odkładać tego w nieskończoność.
Wzięła torebkę i wysiadła z samochodu. Drzwi garażu zaczęły zasuwać się automatycznie.
Obeszła dom i wyjęła pocztę ze skrzynki na furtce. Przerwała na chwilę oglądanie rachunków, żeby
głębiej odetchnąć październikowym powietrzem. Pachniało rześko. Już dobry miesiąc temu jesień
wyparła resztki lata i z Kanady napłynęła fala chłodów.
Uwielbiała jesień, szczególnie atrakcyjną tu, na północy.
Do Caldwell, miasta w stanie Nowy Jork, w którym przyszła na świat i w którym zapewne
dożyje swoich dni, z Manhattanu jechało się ponad godzinę w kierunku północnym, dlatego
uchodziło za „północ". Położone nad Hudsonem Caldie, jak nazywali je autochtoni, było typowym
amerykańskim miastem średniej wielkości. Bogate dzielnice, biedne dzielnice, niebezpieczne
dzielnice, zwykłe dzielnice. Tanie centra handlowe, McDonaldy, muzea i biblioteki. Pierścień
podmiejskich hipermarketów zaciskał się wokół coraz bardziej rozmytego centrum. Trzy szpitale,
dwa stanowe college'e, spiżowy pomnik Jerzego Waszyngtona w miejskim parku.
Zadarła głowę, żeby popatrzeć na gwiazdy. Czuła, że nigdy stąd nie wyjedzie, choć nie
wiedziała, czy świadczy to o patriotyzmie lokalnym, czy tylko o braku fantazji.
„A może wszystkiemu winien jest ten dom" pomyślała, podchodząc do drzwi
wejściowych. Przerobiony ze stajni, stał na obrzeżach starej farmy; Mary podpisała umowę kup
na w piętnaście minut po tym, jak przekroczyła próg w towarzystwie agenta. Wszystkie
pomieszczenia były niewielkie i przytulne. Wnętrze tchnęło... ciepłem.
Dlatego właśnie kupiła ten dom cztery lata temu, zaraz po śmierci matki. Potrzebowała
wtedy ciepła i całkowitej zmiany otoczenia. Dawna stajnia miała w sobie wszystko, czego jej
brakowało w rodzinnym domu. Sosnowa podłoga, pokryta świeżym lakierem barwy miodu, była
nieskazitelnie czysta. W Crates and Barrels kupiła nowiutkie meble. Do tego szorstkie, sizalowe
maty oblamowane zamszem. Wszystko od narzut i zasłon po ściany i sufity utrzymane w tonacji
kremowej bieli.
Wystrój domu był odbiciem jej lęku przed ciemnością, ale wmawiała sobie, że kierują nią
względy estetyczne – gama beżów ujednolici wnętrze.
Po wejściu do kuchni odłożyła torebkę i klucze i sięgnęła po słuchawkę telefonu.
Masz... dwie... nowe wiadomości oznajmiła sekretarka.
Cześć Mary, mówi Bill. Chciałbym skorzystać z twojej propozycji. Byłoby cudownie, gdybyś
mogła dziś wieczór zastąpić mnie na linii przez godzinę. Jeśli się zgadzasz, nie
musisz oddzwaniać. Dzięki raz jeszcze.
Bip. Skasowała wiadomość.
Witaj, Mary. Tu gabinet doktor Della Croce. Dzwonimy w sprawie kontynuacji twoich badań
okresowych. Prosimy o telefon w celu ustalenia terminu wizyty. Postaramy się
znaleźć termin, który ci będzie odpowiadał. Dziękujemy.
Odłożyła słuchawkę.
Najpierw zaczęły jej drżeć kolana, potem uda. Kiedy drżenie dotarło do żołądka, puściła się
pędem do łazienki.
Kontynuacja badań. Postaramy się znaleźć termin, który ci będzie odpowiadał.
„Nawrót" skonstatowała Mary. Miała nawrót białaczki.
Rozdział 2
Co MY MU POWIEMY, DO DIABŁA? Będzie tutaj za dwadzieścia minut!
Pan O ze znudzeniem przyglądał się histeryzującemu koledze. Durny reduktor podskakiwał
jak piłka.
Cholerny E to kawał niedołęgi. Jakim cudem w ogóle znalazł kogoś, kto wciągnął go do
Korporacji? Nie miał energii ani ideowego zaangażowania. Nie miał dość jaj, by włączyć się w nurt
nowej polityki przeciwko wampirom.
Co my mu...
Nic mu nie będziemy mówić. O rozejrzał się po piwnicy. Na odrapanym bufecie w rogu
poniewierały się noże, brzytwy i młotki. Tu i ówdzie widniały kałuże krwi, choć wcale nie pod
stołem, co wydawałoby się logiczne. Czerwień mieszała się z połyskliwą czernią, sączącą się z ran
E.
Wampir zwiał, zanim udało się nam cokolwiek z niego wydusić!
Dzięki za błyskotliwe podsumowanie.
Właśnie brali się we dwóch za przesłuchanie samca, kiedy O wezwano do pomocy. Gdy
wrócił, okazało się, że wampir się wyrwał, a E, nieźle pokiereszowany, samotnie wykrwawia się w
kącie.
Ten kutas, ich szef, wkurwi się na maksa, a chociaż 0 miał gdzieś pana X, co do jednego
byli zgodni: niezgulstwo nie popłaca.
O w dalszym ciągu przyglądał się podskokom E; niezborne ruchy reduktora mogły ułatwić
wyjście z obecnego impasu i zaoszczędzić przyszłych problemów. Debilny E rozluźnił się, widząc
uśmiech na twarzy O.
Nie martw się burknął O. Powiem mu, że wynieśliśmy ciało i porzuciliśmy w lesie, na słońcu.
Powinien to łyknąć.
Pogadasz z nim?
Jasne. Ale ty lepiej się stąd zmyj. Będzie zły.
E kiwnął głową i doskoczył do drzwi.
Do zobaczenia.
„Raczej dobranoc, ciulu" odparł w myślach O, zabierając się za sprzątanie piwnicy.
Mała rudera, w której pracowali, wciśnięta między wypaloną ruinę dawnej knajpy z rożnem
a dom schadzek, nie rzucała się w oczy. Dzielnica, w której plugawe domostwa sąsiadowały z
przybytkami niewybrednych usług, była dla nich wymarzoną okolicą. Nikt się tutaj nie pętał po
zmroku. Strzały słyszało się równie często, jak alarm samochodowy, nikt nie reagował na krzyki i
wrzaski.
W dodatku można było wejść i wyjść dyskretnie. Żarówki latarń zostały wystrzelane w
sąsiedzkich porachunkach, a z okolicznych domów sączyło się najwyżej mdłe światło. Na plus
należało też zapisać osobne drzwi do piwnicy osłonięte daszkiem. Wnoszenie i wynoszenie ciał w
worach przebiegało bezszmerowo. Niepożądanych świadków można było zlikwidować od ręki, co
okoliczni przyjmowali bez zaskoczenia. Biała hołota sama się pchała do grobu. To był ich jedyny
wrodzony talent, poza biciem żon i żłopaniem piwska.
O starł z ostrza noża czarną krew E.
W niskiej i ciasnej piwnicy mieścił się stary stół z komputerem i odrapany bufet, na którym
trzymali swoje instrumentarium. Jednak w opinii O lokal nie nadawał się do bezpiecznego
przechowywania wampirów, przez co nie mogli dostatecznie rozmiękczać pojmanych. Czas
nadweręża ciało i umysł. Odpowiednio dawkowany upływ dni był najskuteczniejszym narzędziem
łamania ducha.
O marzył się jakiś obiekt w lasach, na tyle duży, by można było przechowywać w nim
jeńców przez dłuższy czas. Wampiry trzeba chronić przed słońcem, inaczej wyparują o świcie.
Jednak więzione w zwykłym pokoju, jak widać, potrafią wyśliznąć się z rąk. Przydałaby się żelazna
klatka...
Drzwi na tyłach skrzypnęły, po czym rozległy się kroki na schodach. W świetle gołej
żarówki wyrósł pan X.
Nadreduktor miał metr dziewięćdziesiąt i posturę bramkarza. Wypłowiał, jak wszyscy
wieloletni zabójcy Stowarzyszenia. Jego włosy i skóra były białe jak płótno, tęczówki szkliste i
bezbarwne. Podobnie jak O, miał na sobie uniform reduktora: czarne drelichy, czarny golf i
skórzaną kurtkę, a pod nią broń.
Jak panu idzie, panie O? spytał, jakby bałagan w piwnicy mówił sam za siebie.
Czy ja dowodzę tym miejscem? odpowiedział pytaniem na pytanie O.
Pan X niedbale podszedł do bufetu i wziął do ręki dłuto.
Nno, do pewnego stopnia.
Czy wobec tego mam prawo nie dopuścić, żeby podobna sytuacja O zatoczył ręką szerokie koło
miała miejsce ponownie?
Co się stało?
Mówiąc krótko: Uciekł nam cywil.
Przeżył?
Nie wiem.
Był pan tutaj, kiedy się to stało?
Nie.
Poproszę o szczegóły zażądał pan X, kiedy O milczał uporczywie. Zdaje pan sobie sprawę,
panie O, że pańska lojalność może napytać panu biedy. Coś mi się zdaje, że pan nie chce, żebym
ukarał sprawcę?
Wolałbym zająć się tym sam.
Nie wątpię. Ale jeśli będzie pan osłaniał winowajcę, będę musiał spisać porażkę na pańskie konto.
Czy gra warta świeczki?
O ile pozwoli mi pan wymierzyć sprawiedliwość na własną rękę.
Chętnie bym się temu poprzyglądał zarechotał pan X.
O czekał na odpowiedź, obserwując błysk ostrza dłuta w dłoni pana X, który przechadzał się
po pokoju.
Przydzieliłem panu niewłaściwego partnera, zgadza się? mruknął X, podnosząc z podłogi
kajdanki. Rzucił je na bufet. Liczyłem na to, że E podciągnie się do pana poziomu. Pomyliłem się.
To ładnie, że zwrócił się pan do mnie. zanim dobierze mu się pan do skóry. Obaj wiemy, że lubi
pan pracować na własną rękę. I obaj wiemy, jak bardzo ja tego nie lubię. Ponad ramieniem posłał
O bezbarwne spojrzenie. Biorąc pod uwagę wszystko, zwłaszcza fakt, że zwraca się pan do mnie
o zgodę. E, należy do pana.
Chciałbym mieć widzów.
Pański oddział?
Nie tylko.
Znów chce się pan popisać?
Chcę podnieść morale Korporacji.
A może jest pan tylko małym, aroganckim chujkiem? wycedził pan X z lodowatym uśmiechem.
Jestem pańskiego wzrostu.
Nagle O stracił władzę w rękach i nogach. Zdążył wcześniej zobaczyć cholerny paralizator
w ręku pana X, więc wiedział, co jest grane. Teraz X szedł w jego stronę z dłutem.
O, spotniały, daremnie próbował wykonać jakikolwiek ruch.
Pan X podszedł tak blisko, że że jego pierś musnęła pieś O. O poczuł, że coś drapie go w
pośladek.
Baw się dobrze, chłoptasiu. szepnął mu X do ucha. To, że wyrosłeś z krótkich spodenek,
jeszcze nie znaczy, że jesteśmy sobie równi. Miej dość oleju w głowie, żeby o tym pamiętać. Do
zobaczenia. Pewnym krokiem wyszedł z piwnicy. Drzwi na górze szczęknęły dwukrotnie.
Gdy tylko O odzyskał władzę w członkach, sięgnął do tylnej kieszeni.
Pan X wsadził mu dłuto.
Rankohr wysiadł z cadillaca, bacznie lustrując ciemności wokół One Eye z nadzieją, że
wychynie z nich banda reduktorów. Nie miał dziś szczęścia. Od wielu godzin krążyli bezskutecznie
z Vrhednym po mieście. Ani jedna sylwetka nie zamajaczyła w mroku. Dziwne.
Ale dla Rankhora, który walczył z pobudek prywatnych – frustrujące jak diabli.
Wojna wampirów z Korporacją, jak to wojna, przechodziła różne stadia; aktualnie wampiry
były górą. Nie bez walki. W lipcu Bractwo Czarnego Sztyletu zlikwidowało miejscowy ośrodek
rekrutacyjny Korporacji wraz z dziesiątką ich najlepszych ludzi. Korporacja najwyraźniej wolała
teraz wziąć ich na przeczekanie.
Chwała Bogu, istniały inne sposoby, żeby się rozładować.
Powiódł wzrokiem po gnieździe rozpusty, w ktorym członkowie Bractwa lubili się zabawić
przy dźwiękach rocka. Lokal stał na przedmieściach a jego klientela składała się z rowerzystów ,
robotników z okolicznych budów i innych kmiotków, którym słoma nadal wystawała zza cholewy.
Pub był typową mordownią. Parterowy budynek stał na asfaltowym parkingu. Ciężarówki, stare
limuzyny, harleye. Zza małych okien lśniły czerwono – zółto – niebieskie neony z markami
lokalnych piw – cors, budweiser, michelob.
Corona czy heineken nie dogadzały podniebieniom kolesiów.
Rankhor zatrzasnął drzwi do samochodu. Cały drżał, skóra go swędziała, czuł skurcze w
mięśniach. Przeciągnał się, licząc bodaj na chwilę ulgi, jednak zabieg okazał się, zgodnie z
przewidywaniami, bezskuteczny. Znów dopadła go klątwa, pchając w niebezpieczne rewiry. Jeśli
nie rozładuje się natychmiast, będzie groźny.
„ Piękne dzięki, o Pani Kronik”.
Nie dość, że przyszedł na świat jako dziwoląg, którego rozsadza niespożyta energia i siła to
jeszcze podpadł duchowej przewodniczce wampirów, która z dziką rozkoszą dorzuciła do jego
nieszczęść swoje trzy grosze. Musiał rozładowywać się regularnie inaczej mogło się to źle
skończyć.
Tylko walka i seks obniżały napięcie, więc dozował je sobie jak diabetyk insulinę.
Regularne stosowanie obu remediów utrzymywało go w równowadze, ale kuracja nie zawsze
odnosiła skutek. A kiedy tracił kontrolę, mogło to źle skończyć się dla wszystkich, nie wyłączając
jego samego.
Miał szczerze dość własnego ciała, kontrolowania zachcianek, nakładania sobie hamulców.
Oczywiście olśniewająca uroda i potężne muskuły miały swoje zalety, ale w zamian za pięć minut
spokoju zgodziłby się zostać nawet szpetnym cherlakiem. Właściwie nie pamiętał już, co to jest
spokój. Mało nie bardzo pamiętał, kim jest.
Rozleciał się w szybkim tempie. Raptem kilka lat po tym, jak dosięgła go klątwa, stracił
nadzieję, że kiedykolwiek zazna spokoju i odtąd dbał wyłącznie o to, żeby nie skrzywdzić nikogo.
Wtedy też zaczął się rozpadać, a teraz, po stu latach, był psychicznym wrakiem, skrytym za
uwodzicielską maską lowelasa.
Musiał pogodzić się z faktem, że był groźny nawet dla najbliższych. Nikt przy nim nie znał
dnia ani godziny. To wykańczało go bardziej niż cielesne katusze, jakich doświadczał, gdy klątwa
się uaktywniała. Żył w ciągłej trwodze, że skrzywdzi jednego ze swych braci. Albo, jak w zeszłym
miesiącu, Butcha.
Odwrócił się z powrotem w stronę samochodu. Przez szybę widział twarz samca
człowieków.
Rany, kto by przypuścił, że się będzie kumplował z Homo sapiens?
Dołączysz do nas później, glino?
Butch wzruszył ramionami.
Nie wiem.
Powodzenia, chłopie.
Co komu pisane.
Rankohr zaklął w odpowiedzi. Cadillac odjechał. Ruszyli z Vrhednym przez parking.
Kim ona jest, V? To jedna z naszych?
Nazywa się Marissa.
Marissa? Tak jak była krwiczka Ghroma? Rankohr pokręcił głową w osłupieniu. Chłopie,
więcej szczegółów. Konam z ciekawości.
Nie ciągnę go za język. Ty też powinieneś dać mu spokój.
Nie jesteś ciekaw?
V nie odpowiadał. Byli na progu pubu.
Rozumiem. Ty i tak wiesz, co będzie.
V wzruszył lekko ramionami, kładąc dłoń na klamce.
Rankohr złapał go za rękę.
V, czy miewasz wizje na mój temat? Zaglądałeś w moją przyszłość?
Vrhedny popatrzył w bok. W świetle piwnego neonu jego lewe, okolone tatuażami oko,
ziało czernią. Źrenica rozszerzyła się, pochłaniając tęczówkę i białko; została tylko mroczna
otchłań.
Rankohr poczuł się, jakby zajrzał w twarz nieskończoności. Albo jakby już umarł i wejrzał
w Zanikh.
Naprawdę chcesz znać swoją przyszłość?
Rankohr puścił rękę Vrhednego.
Właściwie chciałbym tylko jedno wiedzieć czy dożyję uwolnienia od klątwy? Rozumiesz, czy
zaznam choć sekundy spokoju?
Drzwi otwarły się z impetem; zalany burak zatoczył się jak ciężarówka ze złamaną osią.
Skierował swoje kroki w krzaki, po czym puścił pawia i zaległ twarzą do asfaltu.
„Tylko śmierć jest gwarancją spokoju pomyślał Rankohr. Śmierć nie ominie nikogo.
Nawet po najdłuższym życiu. Nawet wampirów".
Odeszła go ochota, by zaglądać w oko Vrhednego.
Zapomnijmy o wszystkim. Już nie chcę wiedzieć.
Był przeklęty i miał przed sobą dziewięćdziesiąt jeden lat, zanim wyzwoli się z klątwy.
Dziewięćdziesiąt jeden lat, osiem miesięcy, cztery dni do dnia, kiedy przestanie nim rządzić
potwór. Chybaby nie pociągnął dłużej, gdyby wiedział, że nie dożyje wyzwolenia.
Chcę ci coś, bracie, powiedzieć.
Co takiego?
Wkrótce dosięgnie cię twoje przeznaczenie. Spotkasz swą ukochaną.
Doprawdy? Rankohr parsknął śmiechem. Co to jedna? Wiesz, że lubię...
Jest dziewicą.
Zimny dreszcz przebiegł mu po plecach, przechodząc w ścisk półdupków.
Kpisz sobie ze mnie?
Spójrz mi w oko, jeśli uważasz, że się z ciebie nabijam.
V zawahał się. potem pchnął drzwi. Owionął ich odór piwa i ludzkich ciał. Pub tętnił starym
przebojem Guns N'Rośe|
Niezły z ciebie aparat mruknął Rankohr.
Weszli.
Rozdział 3
PAWŁÓW ZNAŁ SIĘ NA RZECZY, myślała Mary, jadąc w stronę miasta. Panika, jakiej uległa po
telefonie z gabinetu doktor Della Croce, była odruchem warunkowym, a nie racjonalną reakcją...
Kontynuacja badań mogła oznaczać sto najróżniejszych rzeczy. Telefon z gabinetu przyjęła
za nieodwołalny wyrok, a przecież nie była jasnowidzem. Skąd ta pewność, że coś jest nie tak?
Ostatecznie remisja trwała już dwa lata, a Mary czuła się nie najgorzej. Co prawda była trochę
zmęczona, ale miała powody po pracy w kancelarii udzielała się jako wolontariuszka.
Zadzwoni z samego rana i umówi się na wizytę. Teraz jechała zastąpić Billa na początku
jego zmiany. Bill był wolontariuszem w telefonie zaufania dla potencjalnych samobójców.
Niepokój zelżał. Odetchnęła głębiej. Nie wiedziała, jak zniesie najbliższą dobę z nerwów
była napięta jak struna, jej myśli zataczały błędne koło. Najważniejsze to przetrwać kolejny atak
paniki i pozbierać się, kiedy strach zelżeje.
Zostawiła hondę na parkingu przy Dziesiątej Ulicy i ruszyła pospiesznie w stronę
odrapanego; pięciopiętrowego budynku. Budynek stał w obskurnej dzielnicy, noszącej ślady
planów z lat siedemdziesiątych, by uaktywnić zawodowo obszar kilku przecznic tak zwanej „złej
dzielnicy”. Projekt nie wypalił i biurowce o oknach pozabijanych deskami sąsiadowały obecnie z
nędzną zabudową mieszkalną.
Mary zatrzymała się przy wyjściu i pomachała dwójce policjantów z wozu patrolowego.
Telefon zaufania dla potencjalnych samobójców miał swoją siedzibę na pierwszym piętrze
od frontu; Mary zadarła głowę i spojrzała w oświetlone okna. Pierwszy kontakt z telefonem
zaufania miała jako klientka. Trzy lata później sama odbierała telefony w czwartkowe, piątkowe i
sobotnie wieczory. Zastępowała również kolegów na urlopach i przy innych okazjach.
Nikt nie wiedział, że sama kiedyś skorzystała z tej linii. Jeśli będzie musiała wypowiedzieć
wojnę własnej krwi, tę wiadomość również zachowa dla siebie.
Była przy śmierci swojej matki i wiedziała, że nie życzy sobie, by ktoś szlochał u jej
wezgłowia. Znała smak bezsilnej wściekłości, kiedy łaska uzdrowienia nie spływa, mimo
usilnych błagań. Nie miała zamiaru powtarzać tej komedii, kiedy będzie walczyć o oddech, a
kolejne narządy odmówią posłuszeństwa.
No tak. Znów te nerwy.
Z lewej strony dobiegł ją szelest. Coś, jakby ludzka postać, przemknęło, znikając za rogiem
budynku. Błyskawicznie wystukała kod i weszła do środka. Ruszyła po schodach.
Na pierwszym piętrze wcisnęła przycisk interkomu telefonu zaufania.
Przechodząc koło lady recepcyjnej, pomachała rozmawiającej przez telefon kierowniczce,
Rhondzie Knute. Kiwnęła głową Nan, Stuartowi i Loli, których dyżur wypadał tego wieczoru, i
zajęła miejsce w wolnej kabinie. Upewniwszy się, że ma wystarczającą ilość kwestionariuszy
wywiadu i długopisów oraz podręczną książkę adresową, wyjęła z torebki butelkę mineralnej.
Jedna z jej linii odezwała się jak na zawołanie. Mary zerknęła na ekran, żeby sprawdzić
numer klienta. Znała ten numer. Policja ustaliła, że jest to telefon automatu w śródmieściu.
A więc znów on.
Rozległ się drugi dzwonek. Mary podniosła słuchawkę.
Linia Zapobiegania Samobójstwom, mówi Mary. W czym mogę pomóc? spytała zgodnie z
obowiązującą formułą.
Telefon milczał. Nie słychać było nawet oddechu.
Z oddali dobiegł ją dźwięk uruchamianego silnika. Warkot samochodu stawał się coraz
cichszy. Tajemniczy osobnik zawsze dzwonił z automatu, zmieniając lokalizacje, żeby go nie
przyłapano.
Tu Mary. Czym mogę służyć? ściszyła głos, odstępując od przyjętych zasad. Wiem, że to ty i
miło mi, że znów do mnie dzwonisz. Bardzo bym chciała jednak wiedzieć, jak się nazywasz i
czemu dzwonisz.
Czekała. Rozmówca rozłączył się.
Ten sam, co zawsze? spytała Rhonda, popijając herbatkę ziołową.
Po czym poznałaś?
Ktoś obdzwaniał wszystkie stanowiska i rozłączał się po wstępnym powitaniu. A potem widzę
nagle, że szepcesz coś do słuchawki.
Nno tak...
Policja znów mnie dziś wypytywała. Na razie są bezradni, chyba że wezmą wszystkie miejskie
automaty pod obserwację, do czego nie chcą się jeszcze posunąć.
Już ci mówiłam, że nie czuję, aby mi coś groziło.
Nie ma takiej gwarancji.
Rhonda, przecież to już się ciągnie od dziewięciu miesięcy. Gdyby ktoś chciał mnie napaść,
dawno by to zrobił. A ja naprawdę chciałabym pomóc...
To też mnie martwi. Wykazujesz instynkt opiekuńczychociaż nie wiesz, kto dzwoni. Za bardzo się
angażujesz.
Nieprawda. Ten ktoś dzwoni, bo ma problem, a ja napewno umiałabym mu pomóc.
Zastanów się, co mówisz. Rhonda podjechała z krzesłem do Mary. Nie wiem, jak ci to
powiedzieć... Zniżyła głos. Uważam, że powinnaś dać sobie trochę wolnego.
Mary nastroszyła się.
Od czego?
Za dużo tu przesiadujesz.
Pracuję tyle samo dni, co wszyscy.
Ale spędzasz tu całe godziny po swojej zmianie i ciągle bierzesz zastępstwa. Za bardzo cię to
wciąga. Wiem, że teraz zastępujesz Billa, ale kiedy przyjdzie, proszę cię, żebyś od razu poszła do
domu. I nie chcę cię tu widzieć przez parę tygodni. Potrzebujesz zmiany optyki. To trudna,
wyczerpująca praca i musisz nabrać do niej dystansu.
Nie teraz, Rhonda. Błagam, nie teraz. Ta praca jest mi w tej chwili bardziej potrzebna niż
kiedykolwiek.
Wiesz dobrze, że to nie jest odpowiednie miejsce do odreagowywania własnych problemów.
Rhonda łagodnie ścisnęła zdrętwiałą dłoń Mary. Jesteś jedną z najlepszych wolontariuszek i będę
na ciebie czekać. Ale najpierw musisz się trochę odświeżyć.
Nie wiem, czy będę miała na to czas szepnęła Mary ledwie dosłyszalnie.
Co mówisz?
Mary opanowała się.
Nie, nic. Uśmiechnęła się z wysiłkiem. Jasne. Masz rację. Znikam, jak tylko przyjdzie Bill.
Bill pojawił się po godzinie i Mary natychmiast się zwinęła. Kiedy weszła do domu,
zamknęła drzwi i oparła się o drewnianą boazerię, wsłuchując się w ciszę. Straszną, przytłaczającą
ciszę.
Wołałaby się znaleźć z powrotem w centrali. Słyszeć przyciszone głosy wolontariuszy.
Dzwonki telefonów. Bzyczenie jarzeniówek na suficie...
Jej umysł, kiedy nie miał się czym zająć, produkował przerażające wizje: Łóżka szpitalne.
Igły. Kroplówki. W upiornej migawce zobaczyła własną, łysą głowę, szarą twarz i podkrążone
oczy. Wyglądała jak ktoś inny, przestawała być sobą.
Dobrze pamiętała, jak to jest, kiedy przestaje się być sobą. Poddając się chemioterapii,
zasiliła szeregi podrzędnej kasty chorych i umierających, którzy dla reszty świata niosą żałosne,
ponure memento, a jej twarz stała się symbolem nietrwałości ludzkiego życia.
Przebiegła przez salon i kuchnię, otwarła rozsuwane drzwi. Z przerażenia musiała
zaczerpnąć tchu, ale nagły powiew lodowatego powietrza wyrównał jej oddech.
Jeszcze nie ma żadnych złych wiadomości. Jeszcze nie ma...
Idąc w stronę basenu, powtarzała tę mantrę, żeby ukręcić łeb narastającej panice.
Basen był zaledwie sporą wanną wkopaną w ziemię, a jego woda, bliska zamarznięcia, w
świetle księżyca połyskiwała jak towot. Mary usiadła, zdjęła buty i skarpety i zanurzyła stopy w
lodowatej toni. Siedziała tak, mimo że nogi jej zdrętwiały, żałując, że nie ma dość odwagi, by
wskoczyć i zanurkować do kraty na dnie. Gdyby przytrzymała się kraty przez chwilę,
zafundowałaby sobie pełne znieczulenie.
Pomyślała o swojej matce. O tym, jak Cissy Luce umierała we własnym łóżku w domu,
który był ich wspólnym domem.
W pamięci Mary odżył każdy szczegół sypialni: koronkowe zasłony, przez które sączyło się
światło, pokrywając pokój deseniem płatków śniegu. Wielki kremowy dywan na bladożółtych
ścianach. Ulubiona kołdra matki w drobne różyczki na beżowym tle. Aromatyczna kompozycja w
miseczce, wydzielająca zapach imbiru i gałki muszkatołowej. Krucyfiks nad zagłówkiem łóżka i
wielki obraz Matki Boskiej w rogu.
Bolesne wspomnienia. Mary zmusiła się, by przypomnieć sobie pokój, kiedy już było po
wszystkim I po chorobie, umieraniu, sprzątaniu, sprzedaży domu, jak jak wyglądał tuż przed jej
wyprowadzką. Czysty, schludny. Dewocjonalia matki spakowane. Slad po krzyżu na ścianie
zasłoniła reprodukcja akwareli Andrew Wyetha.
Nie mogła powstrzymać łez, które płynęły ciurkiem, kapiąc do basenu. Patrzyła, jak
uderzają w powierzchnię wody i toną.
Podniosła głowę. Ktoś był obok niej.
Poderwała się i zaczęła cofać, ale zaraz przystanęła, zaskoczona. Przed nią stał chłopiec.
Nastolatek. Miał ciemne włosy i bladą cerę. Straszliwie zabiedzony, a przy tym nadludzko piękny.
Co tu robisz? — spytała, niezbyt przestraszona. Trudno było bać się chłopca o tak anielskiej
urodzie. Kim jesteś?
Chłopiec w odpowiedzi potrząsnął tylko głową.
Zgubiłeś się? Wyglądał, jakby się zgubił. Było o wiele za zimno, żeby chodzić w samych
dżinsach i trykotowej koszulce. Jak się nazywasz?
Przytknął rękę do gardła, potem pomachał nią przed sobą, jakby był cudzoziemcem, który
nie zna języka.
Mówisz po angielsku?
Kiwnął głową i zaczął migać dłońmi. Amerykański język migowy. Tak, to było to.
Mary cofnęła się w pamięci do lat, kiedy uczyła autystyczne dzieci porozumiewania się
dłońmi.
Słyszysz, czy czytasz z ruchów warg? zamigała do chłopca.
Zamarł, jakby fakt, że Mary zna język migowy, był ostatnią rzeczą, jakiej się spodziewał.
Słyszę bardzo dobrze, ale nie umiem mówić.
Mary obrzuciła go przeciągłym spojrzeniem.
To ty do mnie stale dzwonisz.
Zawahał się, potem przytaknął.
Nie chciałem cię przestraszyć ani zdenerwować. Miło mi tylko kiedy... tam jesteś. Ale nie
jestem żadnym zboczeńcem, przysięgam.
Sprawiał wrażenie, jakby przywykł do tego, że ludzie próbują go spławić.
Wierzę ci. Tyle że nie wiedziała, co z tym fantem zrobić. Telefon zaufania zabraniał kontaktów z
klientami.
Ale przecież nie powie biednemu dzieciakowi, że ma się wynosić.
Chcesz coś zjeść?
Pokręcił głową odmownie.
Czy mógłbym z tobą trochę pobyć? Usiądę po drugiej stronie basenu.
Nie odparła. Kiwnął głową i zaczął się zbierać do odejścia. To znaczy tak. Usiądź tutaj, koło
mnie.
Podszedł ostrożnie, jakby liczył się z możliwością, że Mary zmieni zdanie. Kiedy usiadła i z
powrotem włożyła nogi do wody, zdjął obdarte tenisówki, podwinął nogawki workowatych spodni i
usadowił się w bezpiecznej odległości od niej.
„Boże, jaki jest jeszcze dziecinny".
Włożył nogi do wody i uśmiechnął się.
Zimna zamigał.
Chcesz sweter?
Potrząsnął głową i zaczął zataczać stopami kółka.
Jak się nazywasz?
John Matthew.
Uśmiechnęła się. Mieli z sobą coś wspólnego.
Jan i Mateusz. Imiona ewangelistów.
Zakonnice tak mnie nazwały.
- Zakonnice?
Zapadła długa cisza, jakby zastanawiał się, ile może bezpiecznie powiedzieć.
- Byłeś w sierocińcu? próbowała podpowiedzieć. O ile pamiętała, w mieście nadal działał
sierociniec prowadzony przez zakon Matki Bożej Miłosiernej.
Urodziłem się w kabinie toalety na dworcu autobusowym. Znalazł mnie sprzątacz i zaniósł
do zakonnic. To one wybrały mi imię i nazwisko.
Nie dała po sobie poznać wzruszenia.
- Gdzie teraz mieszkasz? Ktoś cię zaadoptował?
Pokręcił głową.
- Jesteś w rodzinie zastępczej? i Boże, spraw, żeby był w rodzinie zastępczej. Miłej rodzinie
zastępczej, która go karmi i ubiera. U dobrych ludzi, dla których był ważny, chociaż rodzice go
porzucili.
Nic odpowiadał. Obrzuciła go wzrokiem. Wysłużone ubranie, dojrzały wyraz twarzy. Nie
wyglądał, jakby zaznał wiele dobrego w życiu.
Mieszkam przy Dziesiątej Ulicy zamigał z ociąganiem.
To znaczy, że albo koczował nielegalnie w jakimś budynku do rozbiórki, albo podnajmował
nędzne lokum w jednej z zaszczurzonych ruder. To, że był schludny, zakrawało na cud.
- Mieszkasz koło centrali, zgadłam? I dlatego wiedziałeś, że tam dziś jestem, choć to nie była moja
zmiana.
Potaknął. Mieszkam naprzeciwko. Wiem, kiedy przyjeżdżasz i odjeżdżasz, ale nie podglądam
cię. Ja... uważam cię za przyjaciela. Kiedy pierwszy raz zadzmnilem, sam nie wiem po co, właśnie
ty odebrałaś. Spodobał mi się twój glos.
Ma piękne dłonie, zauważyła. Szczupłe, delikatne. Dziewczęce.
- Przyjechałeś tu dzisiaj za mną?
Robię tak prawie co wieczór. Mam rower, a ty jeździsz powoli. Wpadłem na pomysł, żeby ci
towarzyszyć dla twojego bezpieczeństwa. Wychodzisz późno z pracy, a to nie jest dobra dzielnica
dla samotnej kobiety. Nawet zmotoryzowanej.
Mary potrząsnęła głową. Dziwny chłopak. Wyglądał jak dziecko, ale rozumował jak
mężczyzna. W gruncie rzeczy powinna się wstydzić. Chłopak, który ją śledził, uważał się za jej
opiekuna, choć wyglądał, jakby sam potrzebował opieki.
Dlaczego płakałaś przed chwilą? zamigał.
- Bo moje dni mogą być policzone. wyrzuciła z siebie.
- Mary? Można jeszcze zajrzeć?
Mary obejrzała się. Bella, jej jedyna sąsiadka, przeszła przez łąkę dzielącą ich posesje i
przystanęła na skraju trawnika.
- Cześć, Bella. Poznaj, hm, Johna.
Bella z wdziękiem podeszła do basenu. Wprowadziła się na starą farmę przed rokiem.
Chętnie umawiały się z Mary na wieczorne pogawędki. Metr osiemdziesiąt, ciemne włosy do pasa
Bella była niezłą laską. Miała tak piękną twarz, że Mary nie mogła się jej napatrzyć. Ze swoją
figurą mogłaby śmiało reklamować bieliznę.
Nic dziwnego, że John wyglądał, jakby go raził grom.
Mary próbowała bezskutecznie odgadnąć, jak to jest wzbudzać taką reakcję u mężczyzn, a
nawet niedojrzałych chłopców. Sama nigdy nie była piękna, natomiast należała do szerokiej
kategorii kobiet, które nie były ani ładne, ani brzydkie. I to przed chemioterapią, która zrujnowała
jej włosy i cerę.
Bella nachyliła się i z uśmiechem podała chłopcu rękę.
Cześć.
Wymienił z nią przelotny uścisk dłoni, jakby nie był pewien, czy ma do czynienia ze zwykłą
śmiertelniczką. Dziwne, Marv miewała podobne odczucie wobec sąsiadki. Była... był w niej jakiś
nadmiar wszystkiego. Wydawała się kimś większego formatu niż ludzie, z którymi Mary spotykała
się na co dzień. Wysoka, postawna, energiczna. Niezwykła.
Nie miała przy tym w sobie nic z femme fatale. Była cicha i skromna, mieszkała sama, żyjąc
bodaj z pisania. Mary nigdy nie widywała jej za dnia, nigdy też nie widziała, żeby ktoś odwiedzał
starą farmę.
John zetknął niespokojnie na Mary.
Chcesz, żebym już poszedł? zamigał.
Nie czekając na jej odpowiedź, wyjął nogi z wody.
Objęła go. Boże, sama skóra i kości.
- Nie. Chcę, żebyś został.
Bella zdjęła adidasy i skarpetki i zaczęła pluskać palcami u nóg po powierzchni basenu.
Zostajesz z nami zadecydowała.
Rozdział 4
RANKOHR UPATRZYŁ JUŻ SOBIE PIERWSZE DANIE NA WIECZÓR, jasnowłosa samiczka człowieków,
ponętna i chętna. Podobnie jak jej koleżanki przy barze, sygnalizowała swoją gotowość, kręcąc
pupą i potrząsając nastroszoną fryzurą.
- Znalazłeś coś w twoim guście? spytał V z przekąsem.
Rankohr potaknął i kiwnął palcem na samiczkę. Podeszła ochoczo. To właśnie mu
odpowiadało u samic człowieków.
Pożerał oczyma jej biodra. Nagle inne jędrne kształty przysłoniły obiekt jego pożądania.
Spojrzał i skrzywił się.
Caith należała do jego rasy; była czarnooką, kruczowłosą pięknością. Leciała głównie na
Braci, stale kręciła się wokół nich, proponując swoje wdzięki. Traktowała ich jak zdobycz. Drażniło
go to.
Dzięki Caith wiedział, od czego pochodzi słowo wkurwiający.
- Cześć, Vrhedny zagadnęła niskim, zmysłowym głosem.
- 'bry wieczór, Caith. V łyknął wódki. Co słychać?
Rankohr łypnął okiem na biodra Caith. Na szczęście blondyna nie zniechęciła się
konkurencją i zbliżała się do ich stolika.
- Nie przywitasz się ze mną, Rankohr? mizdrzyła się Caith.
- Przywitam, o ile się odsuniesz. Zasłaniasz mi widok.
- Kolejna z tysiąca twoich wybranek? zachichotała Caith. Szczęściara.
- Sama byś chciała, Caith.
Owszem. Posłała mu drapieżne, chutliwe spojrzenie
Może byś się zabawił w trójkącik ze mną i z Vrhednym? Chciała pogłaskać go po głowie, ale ją
złapał za nadgarstek.
- Nie pozwalaj sobie za bardzo!
- Lecisz samiczki człowieków, a mnie nie chcesz.
- Nie kręcisz mnie.
- Musiałbyś mnie kiedyś skosztować szepnęła mu do ucha, napierając na niego wdziękami.
Ścisnął jej rękę boleśnie i odepchnął.
- Mocniej. Rankohr, mocniej, uwielbiam sadomaso. puścił ją natychmiast. Mówisz, V, że jesteś
zajęty? zwróciła się pogodnie do Vrhednego, rozcierając nadgarstek.
- Na razie się aklimatyzuję. Ale może później.
- Wiesz, gdzie mnie szukać.
- Nie wiem, co ty w niej widzisz zwrócił się Rankohr do towarzysza, kiedy Caith odpłynęła.
V łyknął wódki, odprowadzając Caith głęboko osadzonymi oczami.
- Ma swoje uroki.
Blondyna wreszcie dotarła do nich i zastygła przed Rankohrem we wdzięcznej pozie. Złapał
ją za pupę i posadził sobie na kolanach.
- Cześć powiedziała, próbując się wyswobodzić. Lustrowała go, bacznie taksując garderobę i złoty
rolex, wystający spod rękawa czarnego trencza. W jej oczach błysnęło wyrachowanie, zimne jak
serce Rankohra.
Najchętniej by się stąd zwinął; miał tego bagna wyżej uszu. Ale jego ciało domagało się
żądało – rozładowania. Czuł, jak budzi się w nim paląca żądza, a jego serce, jak za
wsze w takich przypadkach, stoi gdzieś z boku, bezczynne.
- Jak się nazywasz? spytał.
Tiffany.
Miło cię poznać. Tiffany – skłamał.
Kilkanaście kilometrów dalej, przy basenie na tyłach domu, Mary, John i Bella, nie bacząc
na nic, bawili się znakomicie.
Bujasz powiedziała Mary do Johna z rozbawieniem.
Nie bujam. Ganiałem od kina do kina.
Co powiedział? chciała wiedzieć Bella.
Obejrzał Matrix w dniu premiery cztery razy.
John, jesteś niemożliwy roześmiała się pisarka.
Posłał jej promienny uśmiech i spłonął rumieńcem.
Władca Pierścieni też cię tak zafascynował? dopytywała.
Pokręcił głową, pokazał coś na migi i spojrzał wyczekująco na Mary.
Mówi, że interesują go sztuki walki, a nie trolle przetłumaczyła.
Rozumiem go doskonale. Mnie też nie kręcą włochate stopy.
Powiał wiatr i zeschłe liście pofrunęły w stronę basenu.
John złapał jeden z nich w locie.
Co masz na nadgarstku? zaciekawiła się Mary.
Podciągnął rękaw, odsłaniając skórzaną bransoletkę pokrytą znakami, które wyglądały jak
skrzyżowanie hieroglifów z pismem chińskim.
Niesamowita.
Sam ją zrobiłem.
Mogę zobaczyć? Bella przysunęła się. Spoważniała. Skąd to masz? Obrzuciła chłopca
bacznym spojrzeniem.
Mówi, że sam ją zrobił.
Skąd jesteś?
John cofnął rękę, zbity z tropu nagłą dociekliwością Belli.
Mieszka tutaj wyjaśniła Mary. Tu się urodził.
Kim są jego rodzice?
Nie ma rodziców odparła Mary, zaskoczona tą indagacją.
W ogóle?
Wychował się w rodzinach zastępczych. Dobrze mówię, John?
John skinął głową i zabrał rękę, jakby bał się o bransoletkę.
Czy wiesz, co znaczą te symbole? Nie ustępowała Bella.
Chłopiec pokręcił głową, nachmurzył się i potarł dłonią czoło. Po chwili zaczął migać z
wysiłkiem.
Mówi, że one nic nie znaczą. Mary zniżyła głos. Po prostu śnią mu się. Lubi ich wygląd. Bella
daj mu spokój.
Przepraszam. Zmitygowała się Bella. Ja... bardzo przepraszam.
Mary zerknęła ja Johna.
Jakie filmy jeszcze lubisz? spytała, żeby rozładować atmosferę.
Bella zerwała się i wsunęła nogi w adidasy, zapominając o skarpetkach.
Zaraz wracam. Zaczekacie na mnie?
Zanim Mary zdążyła otworzyć usta, ruszyła biegiem przez łąkę. Kiedy zniknęła z pola
widzenia, John podniósł wzrok na Mary. Brwi nadal miał ściągnięte.
Muszę już iść.
Boli cię głowa?
Potarł czoło.
Chyba za szybko zjadłem lody.
Kiedy ostatni raz jadłeś obiad?
Wzruszył ramionami.
Nie pamiętam.
Biedny dzieciak miał pewnie z głodu niedocukrzenie.
Co powiesz na kolację? Nie jadłam nic poza kanapką i to osiem godzin temu.
Duma nie pozwalała mu przyjąć zaproszenia.
Nie jestem głodny. Potrząsnął zdecydowanie głową.
To może zechcesz dotrzymać mi towarzystwa przy spóźnionym obiedzie? Miała nadzieję, że
chłopiec skusi się w końcu.
John wstał i wyciągnął rękę do Mary. Przyjęła jego drobną dłoń, udając, że potrzebuje jego
pomocy. Z butami w rękach ruszyli w stronę domu, pozostawiając mokre ślady na zimnym
chodniku wokół basenu.
Po wejściu do kuchni Bella zatrzymała się. Właściwie nie miała żadnego pomysłu, co dalej
robić. Jedno było pewne – coś należało zrobić.
Chodziło o Johna. Sprawa wyglądała poważnie.
Aż dziwne, że nie połapała się od razu, kim jest. Fakt, że nie przeszedł jeszcze przemiany.
Skąd zresztą mogła się spodziewać wampira przy basenie Mary.
Ta myśl rozbawiła ją. Sama wysiadywała przy basenie Mary, więc czemu nie miałoby tam
rzucić kogoś z jej pobratymców?
Wsparta pod boki wbiła wzrok w ziemię. Co ma z tym robić, u diabła? Kiedy skanowała
świadomy umysł Johna, nie znalazła żadnych informacji dotyczących jego rasy, rodziny, tradycji.
Chłopiec nie miał pojęcia kim jest naprawdę, ani kim się stanie. I naprawdę nie wiedział, co znaczą
symbole na bransolecie.
Bella umiała je odczytać. TEHRROR głosił napis w Starym Języku. Imię wojownika.
Jak doszło do tego, że wychował się wśród ludzi? I ile mu zostało do przemiany? Wyglądał,
jakby miał niewiele ponad dwadzieścia lat, więc może jeszcze z rok, albo dwa. Jeśli się jednak
myliła, jeśli zbliżał się do dwudziestki piątki, to sytuacja stawała się groźna. Bo gdy nie znajdzie
wampirzycy, która pomoże mu przejść przez przemianę, umrze.
Pierwsze, co przyszło jej do głowy, to zadzwonić do brata. Mordh zawsze znajdował sposób
na wszystko. Rzecz jednak w tym, że kiedy brał się za coś, przejmował stery na własność. W
dodatku wszyscy panicznie się go bali.
Agrhes może powinna jego poprosić o pomoc. Jako lekarz będzie umiał ocenić, ile
Johnowi zostało do przemiany. Może mały mógłby zostać w klinice, zanim się coś wyjaśni.
No, ale chłopiec nie jest przecież chory. Jak każdy samczyk w przededniu przemiany jest
słabowity, ale wygląda zdrowo. A Agrhes prowadzi klinikę, a nie pensjonat.
No i to imię. Imię wojownika...
Eureka!
Ruszyła do salonu. Na biurku trzymała notes z adresmi. Na samym końcu widniał numer,
który krążył pocztą pantoflową od jakichś dziesięciu lat. Krążyły pogłoski, że jest to numer
kontaktowy z Bractwem Czarnego Sztyfetu. Kastą wojowników.
Na pewno zainteresuje ich porzucony chłopiec o imieniu przysługującym wojownikom. A
nuż go przyjmą do Bractwa?
Spotniałymi rękami sięgnęła po słuchawkę. Nie zdziwiłaby się, gdyby numer nie
odpowiadał albo ktoś kazał jej iść w diabły. Jednak automatyczna sekretarka potwierdziła numer.
Potem rozległ się sygnał.
Ja... mówi Bella. Szukam kontaktu z Bractwem. Potrzebuję... pomocy. Podyktowała swój numer
i odłożyła słuchawkę, uznawszy, że im mniej, tym lepiej. Nie mając pewności, czy numer należy do
Bractwa, wolała nie zostawiać więcej informacji, które mogły zostać odebrane przez człowieków.
Spojrzała przez okno na łąkę i oświetlony domek Mary. Nie miała pojęcia, kiedy do niej
zadzwonią, o ile w ogóle zadzwonią. Chyba powinna wrócić do Mary, dowiedzieć się, gdzie
dzieciak mieszka. I skąd zna Mary.
O Boże. Mary. Ta okropna choroba wróciła. Bella wyczula nawrót i zastanawiała się, co z
tym fantem robić, ale Mary akurat napomknęła, że idzie na badania okresowe. To było przed
paroma dniami i Bella zamierzała właśnie poruszyć ten temat. Może będzie mogła jakoś pomóc
samicy.
Pośpiesznie ruszyła w stronę oszklonych drzwi prowadzących na łąkę. Wypyta o Johna i...
Telefon zadzwonił.
Już? To niemożliwe.
Sięgnęła po słuchawkę aparatu nad blatem kuchennym.
Halo?
Bella? Męski głos, niski i rozkazujący.
Tak.
Dzwoniłaś do nas.
Święci pańscy, więc to ten numer.
Odkaszlnęła. Jak każdy cywil, wiedziała wiele o Bractwie. Znała imiona jego członków, ich
wyczyny, krążące o nich legendy i anegdoty. Nigdy jednak żadnego z nich nie spotkała. Wierzyć jej
się nie chciało, że w własnej kuchni rozmawia z wojownikiem.
„Do rzeczy" zbeształa się.
Mam problem. Wyjaśniła samcowi sytuację Johna.
Zapadła krótka cisza.
Musisz go do nas przywieźć jutro wieczór.
„O rany. To się chyba nie uda".
On... on nie mówi. Słyszy, ale potrzebuje tłumacza.
To przywieź tłumacza.
Zastanawiała się, jak Mary przyjmie zaproszenie do ich świata.
Samica, która go rozumie, jest człowiekiem.
Zajmiemy się jej wspomnieniami.
Jak do was trafię?
Samochód przyjedzie po was o dziewiątej.
Mieszkam przy...
Znamy twój adres.
Dygotała, odkładając słuchawkę.
W porządku. Teraz musi tylko przekonać Johna i Mary do spotkania z Bractwem.
Kiedy wróciła do stajni Mary, samica jadła zupę a John dotrzymywał jej towarzystwa.
Dosiadła się do nich usiłując wyglądać, jakby nigdy nic. Odczekała chwilę, nim przystąpiła do rzeczy.
Wiesz, John, znam łudzi związanych ze sztukami walki. W gruncie rzeczy nie było to kłamstwo.
Wiele słyszała o wyczynach walecznych braci. Pomyślałam sobie, żemoże chciałbyś ich też
poznać.
John przechylił głowę i zaczął migać do Mary.
Pyta się, czy po to, żeby z nimi trenować?
Niewykluczone,
John znów zamigał.
Mówi, że go na to nie stać. Poza tym, jest za niski.
A zgodziłby się za darmo? Boże, co ona najlepszego robi, składając obietnice bez pokrycia? Kto
mógł wiedzieć, co Bractwo postanowi w jego sprawie. Widzisz, Mary, mogę go zabrać w miejsce,
gdzie pozna... powiedz mu, że może tam, poznać mistrzów walki. Pogadać z nimi. Może chciałby...
John pociągnął Mary za rękaw i zamigał, wskazując na Bellę.
Chciał ci przypomnieć, że świetnie słyszy.
Ojej, przepraszam.
Kiwnął głową. Przeprosiny zostały przyjęte.
Pojedźmy do nich jutro zaproponowała Bella. Na co czekać?
John wzruszył ramionami i wykonał wdzięczny gest dłonią.
Zgadza się oznajmiła Mary z uśmiechem.
Ty też pojedziesz z nami. Jako tłumacz.
Mary wydała się zaskoczona, potem jednak spojrzała na chłopca.
O której?
O dziewiątej.
Przykro mi, ale muszę jechać do pracy.
O dziewiątej wieczór.
ROZDZIAŁ 5
BUTCH WKROCZYŁ DO ONE EYE. Wszystkie jego zmysły zostały zaatakowane jednocześnie.
Marissa odmówiła spotkania i choć się tego spodziewał, czuł się cholernie zraniony.
Nadszedł czas podreperować się co nieco szkocką whisky. Przecisnął się obok pijanego
bramkarza, grupki dziwek i obłapiającej się pary, by dotrzeć do stolika, przy którym zwykło
urzędować ich trio. Rankohr z jakąś brunetką miętosił się w najdalszym rogu, pod ścianą. V zniknął
z pola widzenia, ale przy jego krześle stała szklanka grey gpose z frymuśną pałeczką do mieszania
drinków.
Kiedy Vrhedny wrócił z zaplecza, Butch był już po dwu głębszych, które nie poprawiły mu
zbytnio humoru. Vrhednemu wystawała ze spodni wygnieciona koszula. Po piętach deptała mu
jakaś czarnula. V spławił ją, widząc Butcha.
Witaj, glino powitał kumpla, siadając.
Co robimy? Butch znowu strzelił sobie jednego.
Jak ci...
Dostałem kosza.
O, cholera. Przykro mi, chłopie.
Mnie też.
Zadzwoniła komórka. V odebrał, zamienił parę słów, schował aparat do kieszeni i zaczął
nakładać płaszcz.
Dzwonił Ghrom. Musimy być w domu za pół godziny.
Butch wyobraził sobie, jak siedzi samotnie, zalewając robaka. To nie był atrakcyjny
scenariusz.
Chlapniesz jeszcze jednego czy pojedziesz ze mną?
Czas się zbierać.
Butch pchnął przez stolik kluczyki od cadillaca.
Podjedź do wejścia. Ja spróbuję wyciągnąć Hollywooda.
Wstał i podszedł do ciemnego narożnika. Brunetka ginęła w połach czarnego płaszcza
Rankohra. Bóg jeden wie, jak daleko sprawy zdążyły już zajść między nimi.
Rankohr, braciszku. Musimy się sprężać.
Wampir uniósł głowę, krzywiąc się i mrużąc oczy.
Nic przerywam ci dla własnej przyjemności. Butch uniósł ręce w obronnym geście. Mamy
wezwanie z bazy.
Klnąc, Rankohr odsunął się od partnerki. Brunetka dyszała, rozchełstana; na szczęście nie
zdążyli przystąpiś do rzeczy skórzane spodnie Rankohra wciąż były jeszcze napięte. Brunetka
przywarła do niego kurczowo, jakby właśnie umykał jej sprzed nosa orgazm jej życia. Wampir
przesunął dłonią przed twarzą panienki. Brunetka zastygła, potem spojrzała po sobie, jakby w ogóle
nie pamiętała, co się z nią działo.
Rankohr, wkurzony, ruszył za Butchem.
Wybacz, stary, że powitałem cię bez entuzjazmu. Byłem bardzo... zaabsorbowany pokajał się,
kiedy znaleźli się z Butchem na zewnątrz.
Nie ma sprawy. Butch klepnął go po ramieniu.
A co z tą twoją samicą?
Nie mam u niej szans.
Nie opowiadaj głupot.
Wgramolili się do cadillaca i drogą 22 zaczęli oddalać się od miasta w kierunku północnym.
Nabierali szybkości. Trick Daddy rapował jak młot pneumatyczny. V wcisnął na
gle hamulec. Coś zwisało z drzewa na polanie, mniej więcej sto metrów od drogi.
Czy raczej ktoś wieszał coś na drzewie w asyście krzepkich białowłosych mężczyzn
ubranych na czarno.
Reduktorzy mruknął V, zjeżdżając na pobocze.
Zanim zatrzymał wóz, Rankohr wyskoczył z auta i puścił się jak strzała w stronę gromadki
mężczyzn.
Vrhedny spojrzał wymownie na Butcha.
Może wolałbyś zostać w wozie, glino...
Co ty pieprzysz, V.
Weźmiesz zabawkę z sobą?
Nie, polecę tam tak jak stoję. — Butch wyrwał spod siedzenia swojego glocka, odbezpieczył broń
i obaj z Vrhednym wyskoczyli na zewnątrz.
Butch widział w życiu tylko dwóch reduktorów i obaj napędzili mu niezłego pietra.
Wyglądali jak ludzie, poruszali się i mówili jak ludzie, ale nie było w nich życia. Wystarczyło jedno
spojrzenie w oczy, by stwierdzić, że zabójcy są wydrążoną pałubą, z której uciekła dusza. W
dodatku cuchnęli na kilometr.
Fakt, że nigdy nie znosił zapachu zasypki dla niemowląt.
Na widok Rankohra, który pokonywał polanę w olimpijskim tempie, reduktorzy przyjęli
pozycje obronne i sięgnęli za pazuchy kurtek. Rankohr runął na nich w samobójczym amoku, nie
wyciągając nawet broni.
Chryste, ten koleś był szaleńcem. Przynajmniej jeden z zabójców miał w ręku rewolwer.
Butch wziął ich na muszkę glocka, jednak bał się trafić niechcący Rankohra. Po chwili
zorientował się, że nie musi osłaniać kolegi.
Rankohr walczył z reduktorami z siłą i refleksem zwierzęcia. Łączył ze sobą różne style
walki. Czarny płaszcz fruwał za nim, kiedy rozdawał kopniaki w głowę i sierpowe w tors
przeciwnika. W świetle księżyca wyglądał jak gniewny archanioł, który spuszcza tęgie manto
reduktorom.
Z prawej rozległ się wrzask; Butch obrócił się w tamtą stronę. V obalił reduktora, który
próbował się wyrwać, ale V nie odpuszczał nawet na milimetr.
Pozostawiając wampirom wyczyny żywcem z Podziemnego kręgu, Butch podbiegł do drzewa.
Z grubej gałęzi zwisało koszmarnie zmasakrowane ciało reduktora.
Butch rozwiązał sznur i zaczął spuszczać zwłoki na dół, popatrując za siebie, bo odgłosy
ciosów i charkot reduktorów zaczęły przybierać na sile. Do walki włączyło się jeszcze trzech
zabójców, ale Butch nie obawiał się o swoich kumpli.Przykląkł obok dala reduktora i zaczął
przeszukiwać kieszenie. Wyciągał wisielcowi portfel, kiedy usłyszał przerażającą kanonadę. Rankohr
runął na plecy.
Butch bez chwili namysłu zmierzył się do strzału i celował w reduktora, który już składał się,
by poczęstować Rankohra kolejną serią. Nie zdążył nacisnąć spustu glocka. gdy nagle ujrzał biały
błysk, jakby eksplozji nuklearnej. Na polanie zrobiło się jasno jak w dzień. Jak na dłoni widać było
drzewa w jesiennej szacie, zeschłe trawy i sylwetki walczących.
Błysk zgasł. Butch zobaczył, że ktoś biegnie w jego stronę. Opuścił lufę, rozpoznając
Vrhednego.
Glino, ładuj się do cholernej bryki! Wampir pędził, jakby go ścigały demony.
Co z Rankohrem?
Nie skończył zdania, gdyż V obalił go jak zapaśnik i wciągnął siłą do samochodu,
puszczając dopiero, kiedy zatrzasnął drzwi cadillaca.
Nie możemy tak zostawić Rankohra! przeraził się Butch.
Straszliwy ryk rozdarł mroki nocy. Butch zebrał się na odwagę, żeby spojrzeć w stronę, skąd
dochodził. Na polanie stał nadludzkich rozmiarów potwór, podobny do smoka, z zębami
tyranozaura i drapieżnymi szponami. Stwór lśnił w świetle księżyca; jego potężne cielsko i ogon
mieniły się czerwonolimonową łuską.
A to co, u diaska? wymamrotał Butch, sprawdzając, czy drzwi są zablokowane.
To Rankohr, kiedy ktoś mu nadepnie na odcisk.
Potwór wydał z siebie kolejny ryk i zabrał się za reduktorów, jakby byli stertą dziecinnych
zabawek.
A potem... Chryste Panie. Chyba miał zamiar schrupać ich co do kosteczki.
Butch bał się, że zaraz zemdleje.
Jak przez mgłę usłyszał szczęk zapalniczki. Blask płomienia oświetlił profil V na sąsiednim
siedzeniu; wampir drżącymi dłońmi zapalał skręta. Wypuścił kłąb dymu i po samochodzie rozszedł
się aromat tureckiego tytoniu.
Od kiedy on tak... — Butch z powrotem odwrócił się w stronę Godzilli. Do szczętu stracił wątek.
Rankohr naraził się Pani Kronik, więc obłożyła go klątwą. Skazała go na dwieście lat piekła.
Wystarczy, że się zestresuje a już wybucha, jak za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki. Iskrą zapalną może być ból, gniew czy niezaspokojenie wiesz, co mam na myśli.
Butch wytrzeszczył oczy. Ciarki go przeszły na myśl, że władował się między Rankohra a
kobietę, do której tamten się dobierał. Więcej tego głupstwa nie popełni.
Rzeź zdawała się nie mieć końca. Butch miał wrażenie, że ogląda kanał SciFi z
wyłączonym dźwiękiem. W życiu nie widział czegoś podobnego. W wieloletniej karierze
detektywa z wydziału zabójstw naoglądał się trupów, nierzadko ohydnie zmasakrowanych. Nigdy
jednak nie widział na żywo podobnej jatki; scena była tak szokująca, że aż nierealna.
Tyle dobrego.
Choć nie sposób było odmówić potworowi elegancji ruchów. Ten wdzięk, z jakim wyrzucił
reduktora w powietrze, by złapać go do...
To się często zdarza?
Dosyć. Dlatego pieprzy się jak królik. To go uspokaja. Powiem ci jedno: lepiej z nim nie
zadzierać. Nic odróżnia kumpla od przekąski. Trzeba wziąć na przeczekanie, a potem się nim zająć,
kiedy z powrotem jest Rankohrem.
Coś walnęło ze stukotem w maskę cadillaca. Jezu, czyżby głowa? Nie, tylko but. Może
podeszwy były niesmaczne?
Co znaczy: zająć się nim? wymamrotał Butch.
Jak byś się czuł, gdybyś miał wszystkie kości pogruchotane? Kiedy to się zaczyna, przeobraża się
w potwora, ale kiedy wraca do siebie, jest jak zdjęty z krzyża.
W krótkim czasie polana została wymieciona z reduktorów. Rycząc groźnie, bestia
rozglądała się na wszystkie strony, jakby jeszcze nie miała dosyć. Z braku reduktorów w polu
widzenia skupiła się na samochodzie.
Potrafi dostać się do środka? spytał Butch.
Jeśli mu bardzo zależy. Na szczęście już się najadł do syta.
Nno tak, ale może mieć ochotę na... deser ~ bąknął Butch.
Bestia potrząsnęła łbem, a czarna grzywa zalśniła w świetle księżyca. Potem zawyła i
biegnąc na tylnych nogach, zaczęła szarżować na cadillaca. Ziemia dudniła i drżała pod jej
krokami.
Butch kolejny raz sprawdził, czy wcisnął blokadę drzwi. Zaczął przemyśliwać, czyby się nie
zhańbić zejściem do parteru.
Potwór zatrzymał się przy samochodzie i opadł na cztery łapy. Był tak blisko, że szyba od
strony Butcha zaszła parą od jego oddechu. Z bliska był obrzydliwy. Przez szpary oczu wyzierały
same białka. Miał obwisłe, trzęsące się fafle. Rzędy kłów w rozdziawionej paszczy mogły przyśnić
się w nocy. Po piersi spływała mu czarna krew, gęsta jak ropa. Bestia uniosła umięśnione przednie
kończyny.
Chryste, te szpony jak sztylety... przy nich narzędzia zbrodni Freddiego Kruegera wyglądały
jak przybory do czyszczenia fajek.
Jednak gdzieś w środku drzemał Rankohr.
Butch przytknął dłoń do szyby, jakby chciał dotknąć kumpla.
Witam wszystkich, którzy dostali hasło do tej książki. Nie pozwalam na chomikowanie i wstawianie u siebie. Nie radzę też próbować innych sposbów bo doskonale wiem, po czym poznać swoją pracę. Spędziłam nad nią kilka dni i nie życzę sobie, żeby ktoś rozpowszechniał moją pracę. Pozdrawiam Kasia
Glosariusz Bractwo czarnego sztyletu – tajna organizacja mistrzów sztuk walki, której zadaniem jest obrona wampirów przed Korporacją Reduktorów. Dzięki właściwemu doborowi genetycznemu członkowie Bractwa obdarzeni są potężnym ciałem i umysłem, oraz niecodzienną zdolnością regeneracji. Bractwo wyławia kandydatów na swoich członków, którzy nie są rodzonymi braćmi. Agresywni, pewni siebie a przy tym tajemniczy, trzymają się z dala od cywilów i nie utrzymują kontaktów z członkami pozostałych kast, o ile nie potrzebują się dokrwić. W świecie wampirów bracia cieszą się wielkim poważaniem. O ich wyczynach krążą legendy. Giną tylko od bardzo poważnych urazów; takich jak rany postrzałowe, cios w serce itp. Broniec – samiec wampirów, który ma partnerkę. Samce mogą mieć więcej, niż jedną partnerkę. Chcączka – okres płodności u samicy wampirów; zwykle trwa dwa dni i towarzyszy jej potężny apetyt seksualny. Pierwsza chcączka występuje około pięciu lat po przemianie, później pojawia się raz na dziesięć lat. Chcączka samicy wyczuwana jest przez wszystkie samce, które mają z nią kontakt. Chcączka to niebezpieczny okres, w którym dochodzi do waśni i starć między rywalizującymi samcami, zwłaszcza jeśli samica nie ma partnera. Juchacz wampir płci męskiej lub żeńskiej, który ma obowiązek karmić swoją krwią właściciela.Choć posiadanie juchaczy należy do ginących obyczajów, jest nadal praktyką legalną. Korporacja Reduktorów organizacja zabójców powołana przez Omegę w celu eksterminacji rasy wampirów. Krwiczka wampirzyca, która ma partnera seksualnego. Samice zwykle poprzestają na jednym partnerze, ponieważ samce mają silny instynkt terytorialny. Krypta rytualne miejsce spotkań Bractwa Czarnego Sztyletu, wykorzystywane do ceremonii oraz przechowywania słoi z sercami reduktorów. W Krypcie odbywają się ceremonie przyjęcia do Bractwa i pogrzeby; tu również dyscyplinuje się nieposłusznych członków Bractwa. przysługuje jedynie członkom Bractwa, Pani Kronik i inicjowanym adeptom. Lilan pieszczotliwie: ukochany, ukochana. Omega złowroga, tajemnicza postać dążąca do zagłady wampirów z powodu niechęci do Pani Kronik. Istota nadprzyrodzona, posiada zdolności magiczne, z wyjątkiem mocy tworzenia. Pani Kronik duchowy autorytet, doradczyni królów, strażniczka świętych ksiąg wampirów, dawczyni przywilejów. Istota nadprzyrodzona, posiada wiele nadprzyrodzonych mocy. W jednorazowym akcie kreacji powołała do istnienia rasę wampirów. Pierwsza Rodzina królewska para wampirów z ewentualnym potomstwem. Princeps bardzo wysoki stopień w hierarchii wampirzej arystokracji; ustępuje rangą jedynie członkom Pierwszej Rodziny i Wybrankom Pani Kronik. Przemiana przełomowy okres w życiu wampirów obojga płci, w którym osiągają dojrzałość. Odtąd muszą regularnie pić krew osobnika płci przeciwnej i nie mogą przebywać w świetle słonecznym. Przemiana zwykle występuje w wieku około dwudziestu pięciu lat. Niektóre wampiry, zwłaszcza samce, giną w trakcie przemiany. Wampiry przed przemianą są słabowite, nierozbudzone płciowo i niezdolne do dematerializacji. Psaniec wampir należący do kasty sług. Psańce są posłuszne wielowiekowej tradycji, która dyktuje ich strój i maniery. Mogą przebywać w świetle dziennym, za to starzeją się dość szybko. Średnia długość życia psańca wynosi około pięciuset lat. Pyrokant pięta achillesowa, słaby punkt lub niszcząca słabość danego osobnika. Natury wewnętrznej (np. nałóg) lub zewnętrznej (np. kochanek).
Reduktor członek Korporacji Reduktorów. Bezduszny humanoid, pogromca wampirów. Reduktorów można pozbawić życia wyłącznie przez przebicie piersi; w pozostałychwypadkach żyją wiecznie. Nie jedzą, nie piją, nie rozmnażają się. Z czasem tracą pigment we włosach, skórze i tęczówkach są bezkrwiści, białowłosi, oczy mają bezbarwne. Pachną zasypką dla niemowląt. Do Korporacji wprowadzani przez Omegę, po rytualnej inicjacji wypatroszone serce przechowują w kamiennym słoju. Ryth rytuał zwracania honoru proponowany przez stronę znieważającą. Znieważony wybiera dowolną broń i atakuje nieuzbrojonego adwersarza (samca lub samicę). Wampir przedstawiciel gatunku odmiennego od Homo sapiens. Aby żyć, wampir musi pić krew osobnika płci przeciwnej. Ludzka krew utrzymuje wampiry przy życiu, jednak jej działanie jest krótkotrwale, Po przemianie, która występuje około dwudziestego piątego roku życia, wampiry nie mogą przebywać na słońcu i regularnie muszą się dokrwić. Istota ludzka nie może zostać wampirem przez ukąszenie ani transfuzję krwi, spotyka się jednak rzadkie przypadki krzyżówki ras. Wampiry potrafią się dematerializować, ale wymaga to spokoju i koncentracji oraz braku większych obciążeń. Potrafią też wymazywać wspomnienia z pamięci krótkoterminowej człowieka. Niektóre wampiry umieją czytać w myślach. Średnia życia wampira wynosi ponad tysiąc lat; znaczna część osobników żyje o wiele dłużej. Wybranki samice wampirów chowane na służebnice Pani Kronik. Uchodzą za arystokrację, choć bardziej w hierarchii duchowej niż świeckiej. Z samcami nie mają prawie styczności, czasem jednak parzą się z wybranymi dla nich przez Panią Kronik braćmi, aby zapewnić liczebność kasty. Posiadają dar jasnowidzenia. W dawnych czasach karmiły swoją krwią członków Bractwa, którzy nie mieli własnych krwiczek, praktyka ta została jednak zarzucona. Zanikh duchowa kraina, w której zmarłe wampiry pędzą życie wieczne w otoczeniu swoich bliskich. Zwyrth martwy osobnik powracający z Zanikhu do świata żywych. Zwyrthy darzone są głębokim szacunkiem i podziwiane za bolesne doświadczenia.
Rodział 1 Do DIABLA, V, CHCESZ MNIE CHYBA WPĘDZIĆ DO GROBU. Butch 0'Neal przetrząsał szufladę bieliźniarki, bezskutecznie usiłując wypatrzyć czarne, jedwabne skarpety w gąszczu białych, sportowych. No, może nie do końca bezskutecznie. właśnie wyłowił jedną skarpetkę od garnituru, co od biedy można było nazwać połowicznym sukcesem. - Gdybym cię zechciał wpędzić do grobu, glino, byłoby ci wszystko jedno, co masz na nogach. Butch spojrzał spod oka na osobnika, który dzielił z nim pokój i jak on kibicował Red Soxom. Miał przed sobą jednego z dwóch najlepszych kumpli. Nawiasem mówiąc, obaj byli wampirami. Vrhedny wyszedł spod prysznica. Owinięty tylko ręcznikiem, eksponował imponujące bicepsy i muskulaturę klatki piersiowej. Wsunął wytatuowaną dłoń w czarną skórzaną rękawiczkę. Czy musisz koniecznie zakładać moje skarpetki od garnituru? Są bardzo ładne uśmiechnął się V, błyskając kłami znad koziej bródki. To poproś Fritza, żeby ci kupił. Jest zbyt zajęty wyszukiwaniem eleganckich ciuszków dla ciebie. To, że Butch odkrył w sobie niedawno pokrewieństwo z Versacem, nie znaczy wcale, że ma od razu hurtowo zamawiać jedwabne skarpety. Poproszę go w twoim imieniu. To miło z twojej strony. V odgarnął ciemne włosy z czoła, odsłaniając przez chwilę tatuaż na lewej skroni. Chcesz cadillaca na wieczór? Tak, poproszę. Butch wsunął jednocześnie obie stopy w mokasyny Gucciego. Będziesz się widział z Marissą? Butch potaknął. Muszę wiedzieć, czy wóz, czy przewóz. Przeczuwał, że jednak przewóz. To porządna samica. Bez wątpienia, i dlatego zapewne nie odpowiada na jego telefony. Były policjant, który nie stroni od szkockiej whisky, nie jest stosownym towarzystwem dla samic, ani ludzkich, ani wampirzych. Różnica ras tylko pogarszała sytuację. Planujemy z Rankohrem wpaść do One Eye na kilka głębszych. Dołącz do nas, jak już będzie po wszystkim... Gwałtownie odwrócili głowy. Drzwi wejściowe trzęsły się, jakby je ktoś próbował staranować. V poprawił ręcznik. Kiedy nasz piękniś nauczy się wreszcie, jak działa dzwonek? Ty z nim pogadaj. Mnie nie słucha. Rankohr nie słucha nikogo. V puścił się po schodach na dół. Kiedy łomotanie ucichło, Butch wrócił do kolekcji krawatów, którą regularnie powiększał. Wybrał bladoniebieski krawat od Brioniego; postawił kołnierzyk wytwornej białej koszuli i zadzierzgnął na szyi jedwabną pętlę. Kiedy wchodził do salonu. Rankohr i V rozmawiali o płycie 2Paca. Roześmiał się mimo woli. Rany, w swoim życiu z niejednego pieca jadł, głównie w nieciekawych okolicznościach, nigdy by jednak nie przypuścił, że przyjdzie mu zamieszkać z szóstką walecznych wampirów. Czy może tylko ostatkiem sił walczących o przetrwanie ich ginącego gatunku, który zmuszony był zejść do podziemia? Tak czy owak, czuł jakąś więź z Bractwem Czarnego Sztyletu. A z Vrhednym i Rankohrem stanowili zgrany tercecik. Rankohr z resztą braci mieszkał po drugiej stronie podwórza, w rezydencji, jednak ich trójka
zwykle przesiadywała w stróżówce, gdzie ulokowali się Vrhedny i Butch. Stróżówka, zwana Bunkrem, była pałacem w porównaniu z ruderami, w jakich zdarzało się Butchowi mieszkać. Obaj z V mieli po pokoju z łazienką, do tego kuchnię stylizowaną na kambuz okrętowy i czarowny, postmodernistyczny salon utrzymany w klimacie świetlicy w męskim akademiku: dwie skórzane kanapy, telewizor plazmowy, stół do gry w piłkarzyki, poniewierające się worki treningowe. Wieczorowa kreacja Rankohra powaliła Butcha: czarny skórzany płaszcz do ziemi. Czarna koszulka rockmana do czarnych skórzanych spodni. W czarnych buciorach Rankohr musiał mieć ze dwa metry. Co tu mówić, był zabójczo przystojny, nawet w oczach zdeklarowanego heteroseksuali sty, jakim był Butch. Skubaniec wyglądał, jakby drwił sobie z praw natury. Blond włosy nosił krótko podcięte z tyłu, dłuższe z przodu. Lazurowe oczy Rankohra wyglądały jak morska toń na Bahamach. Brad Pitt przy nim mógł się ubiegać o rolę w 10 lat mniej. Mimo uwodzicielskiej urody, Rankohr bynajmniej nie był maminsynkiem. Za olśniewającą fasadą od pierwszego wejrzenia wyczuwało się coś mrocznego, groźnego. Roztaczał aurę kogoś, kto pięścią dochodzi swoich praw, a uśmiech nie znika mu z twarzy, nawet gdy przyjdzie mu wypluć zęby. Wybierasz się gdzieś, Hollywood? spytał Butch. Trzeba się trochę przewietrzyć, panie glino uśmiechnął się Rankohr, odsłaniając rzędy śnieżnobiałych kłów. Ej, mało ci było wczoraj, wampirze? Tamta ruda całkiem straciła dla ciebie głowę. Podobnie jak jej siostrzyczka. Wiesz dobrze, że nigdy nie mam dosyć. Cóż, szczęśliwie dla Rankohra, kobiety ustawiały się w kolejkę, żeby zaspokoić jego nienasycony apetyt. A on zaliczał je seryjnie. Rany boskie, ten koleś nie pił, nie palił, tylko zaliczał kobiety. Butch w życiu nie spotkał takiego dziwkarza. A przecież koledzy Butcha do świętych nie należeli. Ubieraj się, chłopie. Ponaglił Rankohr Vrhednego. W ręczniku się wybierasz do One Eye? Przestań mnie, bracie, poganiać. To rusz wreszcie dupę. Vrhedny wstał zza stołu zastawionego sprzętem elektronicznym, którego obfitość mogłaby przyprawić samego Billa Gatesa o zawrót głowy. Ze swojej dyspozytorni V czuwał nad bezpieczeństwem i monitoringiem urządzeń obsługujących posiadłość Bractwa, w skład której wchodziła rezydencja, podziemny kompleks treningowy, Bunkier, w którym wysiadywało ich trio, a także system podziemnych tuneli łączących wszystkie obiekty. Stąd V dyrygował wszystkim: zdalnie sterowanymi stalowymi żaluzjami na wszystkich oknach, zamkami w stalowych drzwiach, temperaturą pomieszczeń, oświetleniem, kamerami przemysłowymi, bramą wjazdową. V sam zgromadził i skonfigurował cały zestaw, zanim Bractwo, przed trzema tygodniami, wprowadziło się na posesję. Budynki i tunele datowały się z początków dwudziestego wieku; przez większość czasu nie były używane. Bractwo po wydarzeniach lipcowych zdecydowało się skonsoli dować siły i zamieszkać razem. V wyszedł, żeby się ubrać. Rankohr wyjął z kieszeni lizak do żucia w czerwonym papierku, rozpakował i włożył do ust. Butch czuł na sobie jego wzrok. Spodziewał się docinków ze strony kompana. Nie wierzę, że się tak wyszykowałeś na wypad do baru, glino. Za bardzo jesteś odstrzelony, nawet jak na ciebie. Nowy krawat, nowe spinki... Zgadłem? Butch poprawił krawat od Brioniego i sięgnął po marynarkę od Toma Forda, kolorystycznie zgraną ze spodniami. Nie był skory do zwierzeń na temat Marissy. Dość już miał uwag V. Zresztą, co miał niby powiedzieć?
„Przewróciła moje życie do góry nogami, ale od trzech tygodni nie odbiera moich telefonów. A ja, zamiast pogodzić się z porażką, jadę żebrać o jej przychylność". Nie miał ochoty zwierzać się ze swoich rozterek ideałowi męskiej urody, choć był jego najlepszym kumplem. Powiedz mi tylko jedno. Rankohr przekręcił w ustach lizak. Po co się tak stroisz, skoro nie robisz z tego żadnego użytku? Widzę w pubie, jak spławiasz kolejne samice. Boisz się stracić wianek przed ślubem? Zgadłeś. Zawiązałem sobie na supeł, póki nie pójdę do ołtarza. Kiedy to mi naprawdę spędza sen z powiek. Strzeżesz cnoty dla jakiejś dziewczyny? Nie doczekawszy się odpowiedzi, Rankohr zaśmiał się cicho. Znam ją? Butch zmrużył oczy, zastanawiając się, czy milczenie jest najlepszą strategią. Raczej nie. Gdy Rankohr raz się zawziął, nigdy nie odpuścił, ani w walce, ani w rozmowie. Nie jesteś w jej guście? Dowiemy się dzisiaj. Butch sprawdził zawartość portfela. Był detektywem, który po szesnastu latach wysługi w wydziale zabójstw nie pachniał groszem. Dopiero odkąd zadał się z Bractwem, kasy przybywało mu w takim tempie, że nie nadążał z wydawaniem. Szczęściarz z ciebie, glino. Butch zamrugał oczami. Czemu tak sądzisz? Czasem myślę, czyby nie ustatkować się z jaką porządną samicą. Butch parsknął śmiechem. Facet był demonem seksu. Wśród wampirów krążyły legendy o jego wyczynach. V twierdził, że opowieści o Rankohrze przechodziły, w stosownym wieku, z ojca na syna. Miałby to wszystko rzucić, żeby zostać żonkosiem? Wolne żarty! Fajny dowcip, ale nie rozumiem pointy. Podpowiesz mi? Przez twarz Rankohra przemknął grymas bólu. „Niech to diabli, facet mówi poważnie". Ej, bracie, ja naprawdę nie... Spoko, nie ma sprawy. Na twarz Rankohra powrócił uśmiech, jednak z oczu nadal wyzierała pustka. Powlókł się do kosza na śmieci i wyrzucił patyczek po lizaku. Kiedy stąd wreszcie wyjdziemy? Strasznie się guzdracie, chłopaki. Mary Luce wjechała do garażu, wyłączyła silnik hondy i zapatrzyła się na łopaty do odśnieżania wiszące na ścianie. Była wykończona, chociaż dzień nie był szczególnie ciężki. Odbieranie telefonów i wypełnianie dokumentów w kancelarii prawnej nie należało do zajęć wyczerpujących fizycznie ani umysłowo. Nie miała podstaw do zmęczenia. A może właśnie z braku wyzwań zawodowych czuje się jak dętka? Może powinna w końcu wrócić do pracy z dziećmi? Pracować zgodnie ze swoim wykształceniem? Kochała tę pracę, czuła się w niej spełniona. Praca z małymi autystykami, którym pomagała w nawiązywaniu kontaktu z otoczeniem, była dla niej źródłem satysfakcji, zarówno osobistej, jak i zawodowej. Odeszła od niej na dwa lata z konieczności, nie z wyboru. Może powinna zadzwonić do ośrodka, sprawdzić, czy już jest jakiś wakat. Nawet jeśli nie ma dla niej posady, mogłaby być wolontariuszką, póki coś się nie zwolni. Tak, odezwie się do nich jutro. Nie ma co odkładać tego w nieskończoność. Wzięła torebkę i wysiadła z samochodu. Drzwi garażu zaczęły zasuwać się automatycznie. Obeszła dom i wyjęła pocztę ze skrzynki na furtce. Przerwała na chwilę oglądanie rachunków, żeby głębiej odetchnąć październikowym powietrzem. Pachniało rześko. Już dobry miesiąc temu jesień wyparła resztki lata i z Kanady napłynęła fala chłodów.
Uwielbiała jesień, szczególnie atrakcyjną tu, na północy. Do Caldwell, miasta w stanie Nowy Jork, w którym przyszła na świat i w którym zapewne dożyje swoich dni, z Manhattanu jechało się ponad godzinę w kierunku północnym, dlatego uchodziło za „północ". Położone nad Hudsonem Caldie, jak nazywali je autochtoni, było typowym amerykańskim miastem średniej wielkości. Bogate dzielnice, biedne dzielnice, niebezpieczne dzielnice, zwykłe dzielnice. Tanie centra handlowe, McDonaldy, muzea i biblioteki. Pierścień podmiejskich hipermarketów zaciskał się wokół coraz bardziej rozmytego centrum. Trzy szpitale, dwa stanowe college'e, spiżowy pomnik Jerzego Waszyngtona w miejskim parku. Zadarła głowę, żeby popatrzeć na gwiazdy. Czuła, że nigdy stąd nie wyjedzie, choć nie wiedziała, czy świadczy to o patriotyzmie lokalnym, czy tylko o braku fantazji. „A może wszystkiemu winien jest ten dom" pomyślała, podchodząc do drzwi wejściowych. Przerobiony ze stajni, stał na obrzeżach starej farmy; Mary podpisała umowę kup na w piętnaście minut po tym, jak przekroczyła próg w towarzystwie agenta. Wszystkie pomieszczenia były niewielkie i przytulne. Wnętrze tchnęło... ciepłem. Dlatego właśnie kupiła ten dom cztery lata temu, zaraz po śmierci matki. Potrzebowała wtedy ciepła i całkowitej zmiany otoczenia. Dawna stajnia miała w sobie wszystko, czego jej brakowało w rodzinnym domu. Sosnowa podłoga, pokryta świeżym lakierem barwy miodu, była nieskazitelnie czysta. W Crates and Barrels kupiła nowiutkie meble. Do tego szorstkie, sizalowe maty oblamowane zamszem. Wszystko od narzut i zasłon po ściany i sufity utrzymane w tonacji kremowej bieli. Wystrój domu był odbiciem jej lęku przed ciemnością, ale wmawiała sobie, że kierują nią względy estetyczne – gama beżów ujednolici wnętrze. Po wejściu do kuchni odłożyła torebkę i klucze i sięgnęła po słuchawkę telefonu. Masz... dwie... nowe wiadomości oznajmiła sekretarka. Cześć Mary, mówi Bill. Chciałbym skorzystać z twojej propozycji. Byłoby cudownie, gdybyś mogła dziś wieczór zastąpić mnie na linii przez godzinę. Jeśli się zgadzasz, nie musisz oddzwaniać. Dzięki raz jeszcze. Bip. Skasowała wiadomość. Witaj, Mary. Tu gabinet doktor Della Croce. Dzwonimy w sprawie kontynuacji twoich badań okresowych. Prosimy o telefon w celu ustalenia terminu wizyty. Postaramy się znaleźć termin, który ci będzie odpowiadał. Dziękujemy. Odłożyła słuchawkę. Najpierw zaczęły jej drżeć kolana, potem uda. Kiedy drżenie dotarło do żołądka, puściła się pędem do łazienki. Kontynuacja badań. Postaramy się znaleźć termin, który ci będzie odpowiadał. „Nawrót" skonstatowała Mary. Miała nawrót białaczki.
Rozdział 2 Co MY MU POWIEMY, DO DIABŁA? Będzie tutaj za dwadzieścia minut! Pan O ze znudzeniem przyglądał się histeryzującemu koledze. Durny reduktor podskakiwał jak piłka. Cholerny E to kawał niedołęgi. Jakim cudem w ogóle znalazł kogoś, kto wciągnął go do Korporacji? Nie miał energii ani ideowego zaangażowania. Nie miał dość jaj, by włączyć się w nurt nowej polityki przeciwko wampirom. Co my mu... Nic mu nie będziemy mówić. O rozejrzał się po piwnicy. Na odrapanym bufecie w rogu poniewierały się noże, brzytwy i młotki. Tu i ówdzie widniały kałuże krwi, choć wcale nie pod stołem, co wydawałoby się logiczne. Czerwień mieszała się z połyskliwą czernią, sączącą się z ran E. Wampir zwiał, zanim udało się nam cokolwiek z niego wydusić! Dzięki za błyskotliwe podsumowanie. Właśnie brali się we dwóch za przesłuchanie samca, kiedy O wezwano do pomocy. Gdy wrócił, okazało się, że wampir się wyrwał, a E, nieźle pokiereszowany, samotnie wykrwawia się w kącie. Ten kutas, ich szef, wkurwi się na maksa, a chociaż 0 miał gdzieś pana X, co do jednego byli zgodni: niezgulstwo nie popłaca. O w dalszym ciągu przyglądał się podskokom E; niezborne ruchy reduktora mogły ułatwić wyjście z obecnego impasu i zaoszczędzić przyszłych problemów. Debilny E rozluźnił się, widząc uśmiech na twarzy O. Nie martw się burknął O. Powiem mu, że wynieśliśmy ciało i porzuciliśmy w lesie, na słońcu. Powinien to łyknąć. Pogadasz z nim? Jasne. Ale ty lepiej się stąd zmyj. Będzie zły. E kiwnął głową i doskoczył do drzwi. Do zobaczenia. „Raczej dobranoc, ciulu" odparł w myślach O, zabierając się za sprzątanie piwnicy. Mała rudera, w której pracowali, wciśnięta między wypaloną ruinę dawnej knajpy z rożnem a dom schadzek, nie rzucała się w oczy. Dzielnica, w której plugawe domostwa sąsiadowały z przybytkami niewybrednych usług, była dla nich wymarzoną okolicą. Nikt się tutaj nie pętał po zmroku. Strzały słyszało się równie często, jak alarm samochodowy, nikt nie reagował na krzyki i wrzaski. W dodatku można było wejść i wyjść dyskretnie. Żarówki latarń zostały wystrzelane w sąsiedzkich porachunkach, a z okolicznych domów sączyło się najwyżej mdłe światło. Na plus należało też zapisać osobne drzwi do piwnicy osłonięte daszkiem. Wnoszenie i wynoszenie ciał w worach przebiegało bezszmerowo. Niepożądanych świadków można było zlikwidować od ręki, co okoliczni przyjmowali bez zaskoczenia. Biała hołota sama się pchała do grobu. To był ich jedyny wrodzony talent, poza biciem żon i żłopaniem piwska. O starł z ostrza noża czarną krew E. W niskiej i ciasnej piwnicy mieścił się stary stół z komputerem i odrapany bufet, na którym trzymali swoje instrumentarium. Jednak w opinii O lokal nie nadawał się do bezpiecznego przechowywania wampirów, przez co nie mogli dostatecznie rozmiękczać pojmanych. Czas nadweręża ciało i umysł. Odpowiednio dawkowany upływ dni był najskuteczniejszym narzędziem łamania ducha. O marzył się jakiś obiekt w lasach, na tyle duży, by można było przechowywać w nim
jeńców przez dłuższy czas. Wampiry trzeba chronić przed słońcem, inaczej wyparują o świcie. Jednak więzione w zwykłym pokoju, jak widać, potrafią wyśliznąć się z rąk. Przydałaby się żelazna klatka... Drzwi na tyłach skrzypnęły, po czym rozległy się kroki na schodach. W świetle gołej żarówki wyrósł pan X. Nadreduktor miał metr dziewięćdziesiąt i posturę bramkarza. Wypłowiał, jak wszyscy wieloletni zabójcy Stowarzyszenia. Jego włosy i skóra były białe jak płótno, tęczówki szkliste i bezbarwne. Podobnie jak O, miał na sobie uniform reduktora: czarne drelichy, czarny golf i skórzaną kurtkę, a pod nią broń. Jak panu idzie, panie O? spytał, jakby bałagan w piwnicy mówił sam za siebie. Czy ja dowodzę tym miejscem? odpowiedział pytaniem na pytanie O. Pan X niedbale podszedł do bufetu i wziął do ręki dłuto. Nno, do pewnego stopnia. Czy wobec tego mam prawo nie dopuścić, żeby podobna sytuacja O zatoczył ręką szerokie koło miała miejsce ponownie? Co się stało? Mówiąc krótko: Uciekł nam cywil. Przeżył? Nie wiem. Był pan tutaj, kiedy się to stało? Nie. Poproszę o szczegóły zażądał pan X, kiedy O milczał uporczywie. Zdaje pan sobie sprawę, panie O, że pańska lojalność może napytać panu biedy. Coś mi się zdaje, że pan nie chce, żebym ukarał sprawcę? Wolałbym zająć się tym sam. Nie wątpię. Ale jeśli będzie pan osłaniał winowajcę, będę musiał spisać porażkę na pańskie konto. Czy gra warta świeczki? O ile pozwoli mi pan wymierzyć sprawiedliwość na własną rękę. Chętnie bym się temu poprzyglądał zarechotał pan X. O czekał na odpowiedź, obserwując błysk ostrza dłuta w dłoni pana X, który przechadzał się po pokoju. Przydzieliłem panu niewłaściwego partnera, zgadza się? mruknął X, podnosząc z podłogi kajdanki. Rzucił je na bufet. Liczyłem na to, że E podciągnie się do pana poziomu. Pomyliłem się. To ładnie, że zwrócił się pan do mnie. zanim dobierze mu się pan do skóry. Obaj wiemy, że lubi pan pracować na własną rękę. I obaj wiemy, jak bardzo ja tego nie lubię. Ponad ramieniem posłał O bezbarwne spojrzenie. Biorąc pod uwagę wszystko, zwłaszcza fakt, że zwraca się pan do mnie o zgodę. E, należy do pana. Chciałbym mieć widzów. Pański oddział? Nie tylko. Znów chce się pan popisać? Chcę podnieść morale Korporacji. A może jest pan tylko małym, aroganckim chujkiem? wycedził pan X z lodowatym uśmiechem. Jestem pańskiego wzrostu. Nagle O stracił władzę w rękach i nogach. Zdążył wcześniej zobaczyć cholerny paralizator w ręku pana X, więc wiedział, co jest grane. Teraz X szedł w jego stronę z dłutem. O, spotniały, daremnie próbował wykonać jakikolwiek ruch. Pan X podszedł tak blisko, że że jego pierś musnęła pieś O. O poczuł, że coś drapie go w pośladek. Baw się dobrze, chłoptasiu. szepnął mu X do ucha. To, że wyrosłeś z krótkich spodenek,
jeszcze nie znaczy, że jesteśmy sobie równi. Miej dość oleju w głowie, żeby o tym pamiętać. Do zobaczenia. Pewnym krokiem wyszedł z piwnicy. Drzwi na górze szczęknęły dwukrotnie. Gdy tylko O odzyskał władzę w członkach, sięgnął do tylnej kieszeni. Pan X wsadził mu dłuto. Rankohr wysiadł z cadillaca, bacznie lustrując ciemności wokół One Eye z nadzieją, że wychynie z nich banda reduktorów. Nie miał dziś szczęścia. Od wielu godzin krążyli bezskutecznie z Vrhednym po mieście. Ani jedna sylwetka nie zamajaczyła w mroku. Dziwne. Ale dla Rankhora, który walczył z pobudek prywatnych – frustrujące jak diabli. Wojna wampirów z Korporacją, jak to wojna, przechodziła różne stadia; aktualnie wampiry były górą. Nie bez walki. W lipcu Bractwo Czarnego Sztyletu zlikwidowało miejscowy ośrodek rekrutacyjny Korporacji wraz z dziesiątką ich najlepszych ludzi. Korporacja najwyraźniej wolała teraz wziąć ich na przeczekanie. Chwała Bogu, istniały inne sposoby, żeby się rozładować. Powiódł wzrokiem po gnieździe rozpusty, w ktorym członkowie Bractwa lubili się zabawić przy dźwiękach rocka. Lokal stał na przedmieściach a jego klientela składała się z rowerzystów , robotników z okolicznych budów i innych kmiotków, którym słoma nadal wystawała zza cholewy. Pub był typową mordownią. Parterowy budynek stał na asfaltowym parkingu. Ciężarówki, stare limuzyny, harleye. Zza małych okien lśniły czerwono – zółto – niebieskie neony z markami lokalnych piw – cors, budweiser, michelob. Corona czy heineken nie dogadzały podniebieniom kolesiów. Rankhor zatrzasnął drzwi do samochodu. Cały drżał, skóra go swędziała, czuł skurcze w mięśniach. Przeciągnał się, licząc bodaj na chwilę ulgi, jednak zabieg okazał się, zgodnie z przewidywaniami, bezskuteczny. Znów dopadła go klątwa, pchając w niebezpieczne rewiry. Jeśli nie rozładuje się natychmiast, będzie groźny. „ Piękne dzięki, o Pani Kronik”. Nie dość, że przyszedł na świat jako dziwoląg, którego rozsadza niespożyta energia i siła to jeszcze podpadł duchowej przewodniczce wampirów, która z dziką rozkoszą dorzuciła do jego nieszczęść swoje trzy grosze. Musiał rozładowywać się regularnie inaczej mogło się to źle skończyć. Tylko walka i seks obniżały napięcie, więc dozował je sobie jak diabetyk insulinę. Regularne stosowanie obu remediów utrzymywało go w równowadze, ale kuracja nie zawsze odnosiła skutek. A kiedy tracił kontrolę, mogło to źle skończyć się dla wszystkich, nie wyłączając jego samego. Miał szczerze dość własnego ciała, kontrolowania zachcianek, nakładania sobie hamulców. Oczywiście olśniewająca uroda i potężne muskuły miały swoje zalety, ale w zamian za pięć minut spokoju zgodziłby się zostać nawet szpetnym cherlakiem. Właściwie nie pamiętał już, co to jest spokój. Mało nie bardzo pamiętał, kim jest. Rozleciał się w szybkim tempie. Raptem kilka lat po tym, jak dosięgła go klątwa, stracił nadzieję, że kiedykolwiek zazna spokoju i odtąd dbał wyłącznie o to, żeby nie skrzywdzić nikogo. Wtedy też zaczął się rozpadać, a teraz, po stu latach, był psychicznym wrakiem, skrytym za uwodzicielską maską lowelasa. Musiał pogodzić się z faktem, że był groźny nawet dla najbliższych. Nikt przy nim nie znał dnia ani godziny. To wykańczało go bardziej niż cielesne katusze, jakich doświadczał, gdy klątwa się uaktywniała. Żył w ciągłej trwodze, że skrzywdzi jednego ze swych braci. Albo, jak w zeszłym miesiącu, Butcha. Odwrócił się z powrotem w stronę samochodu. Przez szybę widział twarz samca człowieków. Rany, kto by przypuścił, że się będzie kumplował z Homo sapiens? Dołączysz do nas później, glino?
Butch wzruszył ramionami. Nie wiem. Powodzenia, chłopie. Co komu pisane. Rankohr zaklął w odpowiedzi. Cadillac odjechał. Ruszyli z Vrhednym przez parking. Kim ona jest, V? To jedna z naszych? Nazywa się Marissa. Marissa? Tak jak była krwiczka Ghroma? Rankohr pokręcił głową w osłupieniu. Chłopie, więcej szczegółów. Konam z ciekawości. Nie ciągnę go za język. Ty też powinieneś dać mu spokój. Nie jesteś ciekaw? V nie odpowiadał. Byli na progu pubu. Rozumiem. Ty i tak wiesz, co będzie. V wzruszył lekko ramionami, kładąc dłoń na klamce. Rankohr złapał go za rękę. V, czy miewasz wizje na mój temat? Zaglądałeś w moją przyszłość? Vrhedny popatrzył w bok. W świetle piwnego neonu jego lewe, okolone tatuażami oko, ziało czernią. Źrenica rozszerzyła się, pochłaniając tęczówkę i białko; została tylko mroczna otchłań. Rankohr poczuł się, jakby zajrzał w twarz nieskończoności. Albo jakby już umarł i wejrzał w Zanikh. Naprawdę chcesz znać swoją przyszłość? Rankohr puścił rękę Vrhednego. Właściwie chciałbym tylko jedno wiedzieć czy dożyję uwolnienia od klątwy? Rozumiesz, czy zaznam choć sekundy spokoju? Drzwi otwarły się z impetem; zalany burak zatoczył się jak ciężarówka ze złamaną osią. Skierował swoje kroki w krzaki, po czym puścił pawia i zaległ twarzą do asfaltu. „Tylko śmierć jest gwarancją spokoju pomyślał Rankohr. Śmierć nie ominie nikogo. Nawet po najdłuższym życiu. Nawet wampirów". Odeszła go ochota, by zaglądać w oko Vrhednego. Zapomnijmy o wszystkim. Już nie chcę wiedzieć. Był przeklęty i miał przed sobą dziewięćdziesiąt jeden lat, zanim wyzwoli się z klątwy. Dziewięćdziesiąt jeden lat, osiem miesięcy, cztery dni do dnia, kiedy przestanie nim rządzić potwór. Chybaby nie pociągnął dłużej, gdyby wiedział, że nie dożyje wyzwolenia. Chcę ci coś, bracie, powiedzieć. Co takiego? Wkrótce dosięgnie cię twoje przeznaczenie. Spotkasz swą ukochaną. Doprawdy? Rankohr parsknął śmiechem. Co to jedna? Wiesz, że lubię... Jest dziewicą. Zimny dreszcz przebiegł mu po plecach, przechodząc w ścisk półdupków. Kpisz sobie ze mnie? Spójrz mi w oko, jeśli uważasz, że się z ciebie nabijam. V zawahał się. potem pchnął drzwi. Owionął ich odór piwa i ludzkich ciał. Pub tętnił starym przebojem Guns N'Rośe| Niezły z ciebie aparat mruknął Rankohr. Weszli.
Rozdział 3 PAWŁÓW ZNAŁ SIĘ NA RZECZY, myślała Mary, jadąc w stronę miasta. Panika, jakiej uległa po telefonie z gabinetu doktor Della Croce, była odruchem warunkowym, a nie racjonalną reakcją... Kontynuacja badań mogła oznaczać sto najróżniejszych rzeczy. Telefon z gabinetu przyjęła za nieodwołalny wyrok, a przecież nie była jasnowidzem. Skąd ta pewność, że coś jest nie tak? Ostatecznie remisja trwała już dwa lata, a Mary czuła się nie najgorzej. Co prawda była trochę zmęczona, ale miała powody po pracy w kancelarii udzielała się jako wolontariuszka. Zadzwoni z samego rana i umówi się na wizytę. Teraz jechała zastąpić Billa na początku jego zmiany. Bill był wolontariuszem w telefonie zaufania dla potencjalnych samobójców. Niepokój zelżał. Odetchnęła głębiej. Nie wiedziała, jak zniesie najbliższą dobę z nerwów była napięta jak struna, jej myśli zataczały błędne koło. Najważniejsze to przetrwać kolejny atak paniki i pozbierać się, kiedy strach zelżeje. Zostawiła hondę na parkingu przy Dziesiątej Ulicy i ruszyła pospiesznie w stronę odrapanego; pięciopiętrowego budynku. Budynek stał w obskurnej dzielnicy, noszącej ślady planów z lat siedemdziesiątych, by uaktywnić zawodowo obszar kilku przecznic tak zwanej „złej dzielnicy”. Projekt nie wypalił i biurowce o oknach pozabijanych deskami sąsiadowały obecnie z nędzną zabudową mieszkalną. Mary zatrzymała się przy wyjściu i pomachała dwójce policjantów z wozu patrolowego. Telefon zaufania dla potencjalnych samobójców miał swoją siedzibę na pierwszym piętrze od frontu; Mary zadarła głowę i spojrzała w oświetlone okna. Pierwszy kontakt z telefonem zaufania miała jako klientka. Trzy lata później sama odbierała telefony w czwartkowe, piątkowe i sobotnie wieczory. Zastępowała również kolegów na urlopach i przy innych okazjach. Nikt nie wiedział, że sama kiedyś skorzystała z tej linii. Jeśli będzie musiała wypowiedzieć wojnę własnej krwi, tę wiadomość również zachowa dla siebie. Była przy śmierci swojej matki i wiedziała, że nie życzy sobie, by ktoś szlochał u jej wezgłowia. Znała smak bezsilnej wściekłości, kiedy łaska uzdrowienia nie spływa, mimo usilnych błagań. Nie miała zamiaru powtarzać tej komedii, kiedy będzie walczyć o oddech, a kolejne narządy odmówią posłuszeństwa. No tak. Znów te nerwy. Z lewej strony dobiegł ją szelest. Coś, jakby ludzka postać, przemknęło, znikając za rogiem budynku. Błyskawicznie wystukała kod i weszła do środka. Ruszyła po schodach. Na pierwszym piętrze wcisnęła przycisk interkomu telefonu zaufania. Przechodząc koło lady recepcyjnej, pomachała rozmawiającej przez telefon kierowniczce, Rhondzie Knute. Kiwnęła głową Nan, Stuartowi i Loli, których dyżur wypadał tego wieczoru, i zajęła miejsce w wolnej kabinie. Upewniwszy się, że ma wystarczającą ilość kwestionariuszy wywiadu i długopisów oraz podręczną książkę adresową, wyjęła z torebki butelkę mineralnej. Jedna z jej linii odezwała się jak na zawołanie. Mary zerknęła na ekran, żeby sprawdzić numer klienta. Znała ten numer. Policja ustaliła, że jest to telefon automatu w śródmieściu. A więc znów on. Rozległ się drugi dzwonek. Mary podniosła słuchawkę. Linia Zapobiegania Samobójstwom, mówi Mary. W czym mogę pomóc? spytała zgodnie z obowiązującą formułą. Telefon milczał. Nie słychać było nawet oddechu. Z oddali dobiegł ją dźwięk uruchamianego silnika. Warkot samochodu stawał się coraz cichszy. Tajemniczy osobnik zawsze dzwonił z automatu, zmieniając lokalizacje, żeby go nie przyłapano. Tu Mary. Czym mogę służyć? ściszyła głos, odstępując od przyjętych zasad. Wiem, że to ty i miło mi, że znów do mnie dzwonisz. Bardzo bym chciała jednak wiedzieć, jak się nazywasz i
czemu dzwonisz. Czekała. Rozmówca rozłączył się. Ten sam, co zawsze? spytała Rhonda, popijając herbatkę ziołową. Po czym poznałaś? Ktoś obdzwaniał wszystkie stanowiska i rozłączał się po wstępnym powitaniu. A potem widzę nagle, że szepcesz coś do słuchawki. Nno tak... Policja znów mnie dziś wypytywała. Na razie są bezradni, chyba że wezmą wszystkie miejskie automaty pod obserwację, do czego nie chcą się jeszcze posunąć. Już ci mówiłam, że nie czuję, aby mi coś groziło. Nie ma takiej gwarancji. Rhonda, przecież to już się ciągnie od dziewięciu miesięcy. Gdyby ktoś chciał mnie napaść, dawno by to zrobił. A ja naprawdę chciałabym pomóc... To też mnie martwi. Wykazujesz instynkt opiekuńczychociaż nie wiesz, kto dzwoni. Za bardzo się angażujesz. Nieprawda. Ten ktoś dzwoni, bo ma problem, a ja napewno umiałabym mu pomóc. Zastanów się, co mówisz. Rhonda podjechała z krzesłem do Mary. Nie wiem, jak ci to powiedzieć... Zniżyła głos. Uważam, że powinnaś dać sobie trochę wolnego. Mary nastroszyła się. Od czego? Za dużo tu przesiadujesz. Pracuję tyle samo dni, co wszyscy. Ale spędzasz tu całe godziny po swojej zmianie i ciągle bierzesz zastępstwa. Za bardzo cię to wciąga. Wiem, że teraz zastępujesz Billa, ale kiedy przyjdzie, proszę cię, żebyś od razu poszła do domu. I nie chcę cię tu widzieć przez parę tygodni. Potrzebujesz zmiany optyki. To trudna, wyczerpująca praca i musisz nabrać do niej dystansu. Nie teraz, Rhonda. Błagam, nie teraz. Ta praca jest mi w tej chwili bardziej potrzebna niż kiedykolwiek. Wiesz dobrze, że to nie jest odpowiednie miejsce do odreagowywania własnych problemów. Rhonda łagodnie ścisnęła zdrętwiałą dłoń Mary. Jesteś jedną z najlepszych wolontariuszek i będę na ciebie czekać. Ale najpierw musisz się trochę odświeżyć. Nie wiem, czy będę miała na to czas szepnęła Mary ledwie dosłyszalnie. Co mówisz? Mary opanowała się. Nie, nic. Uśmiechnęła się z wysiłkiem. Jasne. Masz rację. Znikam, jak tylko przyjdzie Bill. Bill pojawił się po godzinie i Mary natychmiast się zwinęła. Kiedy weszła do domu, zamknęła drzwi i oparła się o drewnianą boazerię, wsłuchując się w ciszę. Straszną, przytłaczającą ciszę. Wołałaby się znaleźć z powrotem w centrali. Słyszeć przyciszone głosy wolontariuszy. Dzwonki telefonów. Bzyczenie jarzeniówek na suficie... Jej umysł, kiedy nie miał się czym zająć, produkował przerażające wizje: Łóżka szpitalne. Igły. Kroplówki. W upiornej migawce zobaczyła własną, łysą głowę, szarą twarz i podkrążone oczy. Wyglądała jak ktoś inny, przestawała być sobą. Dobrze pamiętała, jak to jest, kiedy przestaje się być sobą. Poddając się chemioterapii, zasiliła szeregi podrzędnej kasty chorych i umierających, którzy dla reszty świata niosą żałosne, ponure memento, a jej twarz stała się symbolem nietrwałości ludzkiego życia. Przebiegła przez salon i kuchnię, otwarła rozsuwane drzwi. Z przerażenia musiała zaczerpnąć tchu, ale nagły powiew lodowatego powietrza wyrównał jej oddech. Jeszcze nie ma żadnych złych wiadomości. Jeszcze nie ma... Idąc w stronę basenu, powtarzała tę mantrę, żeby ukręcić łeb narastającej panice.
Basen był zaledwie sporą wanną wkopaną w ziemię, a jego woda, bliska zamarznięcia, w świetle księżyca połyskiwała jak towot. Mary usiadła, zdjęła buty i skarpety i zanurzyła stopy w lodowatej toni. Siedziała tak, mimo że nogi jej zdrętwiały, żałując, że nie ma dość odwagi, by wskoczyć i zanurkować do kraty na dnie. Gdyby przytrzymała się kraty przez chwilę, zafundowałaby sobie pełne znieczulenie. Pomyślała o swojej matce. O tym, jak Cissy Luce umierała we własnym łóżku w domu, który był ich wspólnym domem. W pamięci Mary odżył każdy szczegół sypialni: koronkowe zasłony, przez które sączyło się światło, pokrywając pokój deseniem płatków śniegu. Wielki kremowy dywan na bladożółtych ścianach. Ulubiona kołdra matki w drobne różyczki na beżowym tle. Aromatyczna kompozycja w miseczce, wydzielająca zapach imbiru i gałki muszkatołowej. Krucyfiks nad zagłówkiem łóżka i wielki obraz Matki Boskiej w rogu. Bolesne wspomnienia. Mary zmusiła się, by przypomnieć sobie pokój, kiedy już było po wszystkim I po chorobie, umieraniu, sprzątaniu, sprzedaży domu, jak jak wyglądał tuż przed jej wyprowadzką. Czysty, schludny. Dewocjonalia matki spakowane. Slad po krzyżu na ścianie zasłoniła reprodukcja akwareli Andrew Wyetha. Nie mogła powstrzymać łez, które płynęły ciurkiem, kapiąc do basenu. Patrzyła, jak uderzają w powierzchnię wody i toną. Podniosła głowę. Ktoś był obok niej. Poderwała się i zaczęła cofać, ale zaraz przystanęła, zaskoczona. Przed nią stał chłopiec. Nastolatek. Miał ciemne włosy i bladą cerę. Straszliwie zabiedzony, a przy tym nadludzko piękny. Co tu robisz? — spytała, niezbyt przestraszona. Trudno było bać się chłopca o tak anielskiej urodzie. Kim jesteś? Chłopiec w odpowiedzi potrząsnął tylko głową. Zgubiłeś się? Wyglądał, jakby się zgubił. Było o wiele za zimno, żeby chodzić w samych dżinsach i trykotowej koszulce. Jak się nazywasz? Przytknął rękę do gardła, potem pomachał nią przed sobą, jakby był cudzoziemcem, który nie zna języka. Mówisz po angielsku? Kiwnął głową i zaczął migać dłońmi. Amerykański język migowy. Tak, to było to. Mary cofnęła się w pamięci do lat, kiedy uczyła autystyczne dzieci porozumiewania się dłońmi. Słyszysz, czy czytasz z ruchów warg? zamigała do chłopca. Zamarł, jakby fakt, że Mary zna język migowy, był ostatnią rzeczą, jakiej się spodziewał. Słyszę bardzo dobrze, ale nie umiem mówić. Mary obrzuciła go przeciągłym spojrzeniem. To ty do mnie stale dzwonisz. Zawahał się, potem przytaknął. Nie chciałem cię przestraszyć ani zdenerwować. Miło mi tylko kiedy... tam jesteś. Ale nie jestem żadnym zboczeńcem, przysięgam. Sprawiał wrażenie, jakby przywykł do tego, że ludzie próbują go spławić. Wierzę ci. Tyle że nie wiedziała, co z tym fantem zrobić. Telefon zaufania zabraniał kontaktów z klientami. Ale przecież nie powie biednemu dzieciakowi, że ma się wynosić. Chcesz coś zjeść? Pokręcił głową odmownie. Czy mógłbym z tobą trochę pobyć? Usiądę po drugiej stronie basenu. Nie odparła. Kiwnął głową i zaczął się zbierać do odejścia. To znaczy tak. Usiądź tutaj, koło mnie. Podszedł ostrożnie, jakby liczył się z możliwością, że Mary zmieni zdanie. Kiedy usiadła i z
powrotem włożyła nogi do wody, zdjął obdarte tenisówki, podwinął nogawki workowatych spodni i usadowił się w bezpiecznej odległości od niej. „Boże, jaki jest jeszcze dziecinny". Włożył nogi do wody i uśmiechnął się. Zimna zamigał. Chcesz sweter? Potrząsnął głową i zaczął zataczać stopami kółka. Jak się nazywasz? John Matthew. Uśmiechnęła się. Mieli z sobą coś wspólnego. Jan i Mateusz. Imiona ewangelistów. Zakonnice tak mnie nazwały. - Zakonnice? Zapadła długa cisza, jakby zastanawiał się, ile może bezpiecznie powiedzieć. - Byłeś w sierocińcu? próbowała podpowiedzieć. O ile pamiętała, w mieście nadal działał sierociniec prowadzony przez zakon Matki Bożej Miłosiernej. Urodziłem się w kabinie toalety na dworcu autobusowym. Znalazł mnie sprzątacz i zaniósł do zakonnic. To one wybrały mi imię i nazwisko. Nie dała po sobie poznać wzruszenia. - Gdzie teraz mieszkasz? Ktoś cię zaadoptował? Pokręcił głową. - Jesteś w rodzinie zastępczej? i Boże, spraw, żeby był w rodzinie zastępczej. Miłej rodzinie zastępczej, która go karmi i ubiera. U dobrych ludzi, dla których był ważny, chociaż rodzice go porzucili. Nic odpowiadał. Obrzuciła go wzrokiem. Wysłużone ubranie, dojrzały wyraz twarzy. Nie wyglądał, jakby zaznał wiele dobrego w życiu. Mieszkam przy Dziesiątej Ulicy zamigał z ociąganiem. To znaczy, że albo koczował nielegalnie w jakimś budynku do rozbiórki, albo podnajmował nędzne lokum w jednej z zaszczurzonych ruder. To, że był schludny, zakrawało na cud. - Mieszkasz koło centrali, zgadłam? I dlatego wiedziałeś, że tam dziś jestem, choć to nie była moja zmiana. Potaknął. Mieszkam naprzeciwko. Wiem, kiedy przyjeżdżasz i odjeżdżasz, ale nie podglądam cię. Ja... uważam cię za przyjaciela. Kiedy pierwszy raz zadzmnilem, sam nie wiem po co, właśnie ty odebrałaś. Spodobał mi się twój glos. Ma piękne dłonie, zauważyła. Szczupłe, delikatne. Dziewczęce. - Przyjechałeś tu dzisiaj za mną? Robię tak prawie co wieczór. Mam rower, a ty jeździsz powoli. Wpadłem na pomysł, żeby ci towarzyszyć dla twojego bezpieczeństwa. Wychodzisz późno z pracy, a to nie jest dobra dzielnica dla samotnej kobiety. Nawet zmotoryzowanej. Mary potrząsnęła głową. Dziwny chłopak. Wyglądał jak dziecko, ale rozumował jak mężczyzna. W gruncie rzeczy powinna się wstydzić. Chłopak, który ją śledził, uważał się za jej opiekuna, choć wyglądał, jakby sam potrzebował opieki. Dlaczego płakałaś przed chwilą? zamigał. - Bo moje dni mogą być policzone. wyrzuciła z siebie. - Mary? Można jeszcze zajrzeć? Mary obejrzała się. Bella, jej jedyna sąsiadka, przeszła przez łąkę dzielącą ich posesje i przystanęła na skraju trawnika. - Cześć, Bella. Poznaj, hm, Johna. Bella z wdziękiem podeszła do basenu. Wprowadziła się na starą farmę przed rokiem. Chętnie umawiały się z Mary na wieczorne pogawędki. Metr osiemdziesiąt, ciemne włosy do pasa
Bella była niezłą laską. Miała tak piękną twarz, że Mary nie mogła się jej napatrzyć. Ze swoją figurą mogłaby śmiało reklamować bieliznę. Nic dziwnego, że John wyglądał, jakby go raził grom. Mary próbowała bezskutecznie odgadnąć, jak to jest wzbudzać taką reakcję u mężczyzn, a nawet niedojrzałych chłopców. Sama nigdy nie była piękna, natomiast należała do szerokiej kategorii kobiet, które nie były ani ładne, ani brzydkie. I to przed chemioterapią, która zrujnowała jej włosy i cerę. Bella nachyliła się i z uśmiechem podała chłopcu rękę. Cześć. Wymienił z nią przelotny uścisk dłoni, jakby nie był pewien, czy ma do czynienia ze zwykłą śmiertelniczką. Dziwne, Marv miewała podobne odczucie wobec sąsiadki. Była... był w niej jakiś nadmiar wszystkiego. Wydawała się kimś większego formatu niż ludzie, z którymi Mary spotykała się na co dzień. Wysoka, postawna, energiczna. Niezwykła. Nie miała przy tym w sobie nic z femme fatale. Była cicha i skromna, mieszkała sama, żyjąc bodaj z pisania. Mary nigdy nie widywała jej za dnia, nigdy też nie widziała, żeby ktoś odwiedzał starą farmę. John zetknął niespokojnie na Mary. Chcesz, żebym już poszedł? zamigał. Nie czekając na jej odpowiedź, wyjął nogi z wody. Objęła go. Boże, sama skóra i kości. - Nie. Chcę, żebyś został. Bella zdjęła adidasy i skarpetki i zaczęła pluskać palcami u nóg po powierzchni basenu. Zostajesz z nami zadecydowała.
Rozdział 4 RANKOHR UPATRZYŁ JUŻ SOBIE PIERWSZE DANIE NA WIECZÓR, jasnowłosa samiczka człowieków, ponętna i chętna. Podobnie jak jej koleżanki przy barze, sygnalizowała swoją gotowość, kręcąc pupą i potrząsając nastroszoną fryzurą. - Znalazłeś coś w twoim guście? spytał V z przekąsem. Rankohr potaknął i kiwnął palcem na samiczkę. Podeszła ochoczo. To właśnie mu odpowiadało u samic człowieków. Pożerał oczyma jej biodra. Nagle inne jędrne kształty przysłoniły obiekt jego pożądania. Spojrzał i skrzywił się. Caith należała do jego rasy; była czarnooką, kruczowłosą pięknością. Leciała głównie na Braci, stale kręciła się wokół nich, proponując swoje wdzięki. Traktowała ich jak zdobycz. Drażniło go to. Dzięki Caith wiedział, od czego pochodzi słowo wkurwiający. - Cześć, Vrhedny zagadnęła niskim, zmysłowym głosem. - 'bry wieczór, Caith. V łyknął wódki. Co słychać? Rankohr łypnął okiem na biodra Caith. Na szczęście blondyna nie zniechęciła się konkurencją i zbliżała się do ich stolika. - Nie przywitasz się ze mną, Rankohr? mizdrzyła się Caith. - Przywitam, o ile się odsuniesz. Zasłaniasz mi widok. - Kolejna z tysiąca twoich wybranek? zachichotała Caith. Szczęściara. - Sama byś chciała, Caith. Owszem. Posłała mu drapieżne, chutliwe spojrzenie Może byś się zabawił w trójkącik ze mną i z Vrhednym? Chciała pogłaskać go po głowie, ale ją złapał za nadgarstek. - Nie pozwalaj sobie za bardzo! - Lecisz samiczki człowieków, a mnie nie chcesz. - Nie kręcisz mnie. - Musiałbyś mnie kiedyś skosztować szepnęła mu do ucha, napierając na niego wdziękami. Ścisnął jej rękę boleśnie i odepchnął. - Mocniej. Rankohr, mocniej, uwielbiam sadomaso. puścił ją natychmiast. Mówisz, V, że jesteś zajęty? zwróciła się pogodnie do Vrhednego, rozcierając nadgarstek. - Na razie się aklimatyzuję. Ale może później. - Wiesz, gdzie mnie szukać. - Nie wiem, co ty w niej widzisz zwrócił się Rankohr do towarzysza, kiedy Caith odpłynęła. V łyknął wódki, odprowadzając Caith głęboko osadzonymi oczami. - Ma swoje uroki. Blondyna wreszcie dotarła do nich i zastygła przed Rankohrem we wdzięcznej pozie. Złapał ją za pupę i posadził sobie na kolanach. - Cześć powiedziała, próbując się wyswobodzić. Lustrowała go, bacznie taksując garderobę i złoty rolex, wystający spod rękawa czarnego trencza. W jej oczach błysnęło wyrachowanie, zimne jak serce Rankohra. Najchętniej by się stąd zwinął; miał tego bagna wyżej uszu. Ale jego ciało domagało się żądało – rozładowania. Czuł, jak budzi się w nim paląca żądza, a jego serce, jak za wsze w takich przypadkach, stoi gdzieś z boku, bezczynne. - Jak się nazywasz? spytał. Tiffany. Miło cię poznać. Tiffany – skłamał.
Kilkanaście kilometrów dalej, przy basenie na tyłach domu, Mary, John i Bella, nie bacząc na nic, bawili się znakomicie. Bujasz powiedziała Mary do Johna z rozbawieniem. Nie bujam. Ganiałem od kina do kina. Co powiedział? chciała wiedzieć Bella. Obejrzał Matrix w dniu premiery cztery razy. John, jesteś niemożliwy roześmiała się pisarka. Posłał jej promienny uśmiech i spłonął rumieńcem. Władca Pierścieni też cię tak zafascynował? dopytywała. Pokręcił głową, pokazał coś na migi i spojrzał wyczekująco na Mary. Mówi, że interesują go sztuki walki, a nie trolle przetłumaczyła. Rozumiem go doskonale. Mnie też nie kręcą włochate stopy. Powiał wiatr i zeschłe liście pofrunęły w stronę basenu. John złapał jeden z nich w locie. Co masz na nadgarstku? zaciekawiła się Mary. Podciągnął rękaw, odsłaniając skórzaną bransoletkę pokrytą znakami, które wyglądały jak skrzyżowanie hieroglifów z pismem chińskim. Niesamowita. Sam ją zrobiłem. Mogę zobaczyć? Bella przysunęła się. Spoważniała. Skąd to masz? Obrzuciła chłopca bacznym spojrzeniem. Mówi, że sam ją zrobił. Skąd jesteś? John cofnął rękę, zbity z tropu nagłą dociekliwością Belli. Mieszka tutaj wyjaśniła Mary. Tu się urodził. Kim są jego rodzice? Nie ma rodziców odparła Mary, zaskoczona tą indagacją. W ogóle? Wychował się w rodzinach zastępczych. Dobrze mówię, John? John skinął głową i zabrał rękę, jakby bał się o bransoletkę. Czy wiesz, co znaczą te symbole? Nie ustępowała Bella. Chłopiec pokręcił głową, nachmurzył się i potarł dłonią czoło. Po chwili zaczął migać z wysiłkiem. Mówi, że one nic nie znaczą. Mary zniżyła głos. Po prostu śnią mu się. Lubi ich wygląd. Bella daj mu spokój. Przepraszam. Zmitygowała się Bella. Ja... bardzo przepraszam. Mary zerknęła ja Johna. Jakie filmy jeszcze lubisz? spytała, żeby rozładować atmosferę. Bella zerwała się i wsunęła nogi w adidasy, zapominając o skarpetkach. Zaraz wracam. Zaczekacie na mnie? Zanim Mary zdążyła otworzyć usta, ruszyła biegiem przez łąkę. Kiedy zniknęła z pola widzenia, John podniósł wzrok na Mary. Brwi nadal miał ściągnięte. Muszę już iść. Boli cię głowa? Potarł czoło. Chyba za szybko zjadłem lody. Kiedy ostatni raz jadłeś obiad? Wzruszył ramionami. Nie pamiętam. Biedny dzieciak miał pewnie z głodu niedocukrzenie.
Co powiesz na kolację? Nie jadłam nic poza kanapką i to osiem godzin temu. Duma nie pozwalała mu przyjąć zaproszenia. Nie jestem głodny. Potrząsnął zdecydowanie głową. To może zechcesz dotrzymać mi towarzystwa przy spóźnionym obiedzie? Miała nadzieję, że chłopiec skusi się w końcu. John wstał i wyciągnął rękę do Mary. Przyjęła jego drobną dłoń, udając, że potrzebuje jego pomocy. Z butami w rękach ruszyli w stronę domu, pozostawiając mokre ślady na zimnym chodniku wokół basenu. Po wejściu do kuchni Bella zatrzymała się. Właściwie nie miała żadnego pomysłu, co dalej robić. Jedno było pewne – coś należało zrobić. Chodziło o Johna. Sprawa wyglądała poważnie. Aż dziwne, że nie połapała się od razu, kim jest. Fakt, że nie przeszedł jeszcze przemiany. Skąd zresztą mogła się spodziewać wampira przy basenie Mary. Ta myśl rozbawiła ją. Sama wysiadywała przy basenie Mary, więc czemu nie miałoby tam rzucić kogoś z jej pobratymców? Wsparta pod boki wbiła wzrok w ziemię. Co ma z tym robić, u diabła? Kiedy skanowała świadomy umysł Johna, nie znalazła żadnych informacji dotyczących jego rasy, rodziny, tradycji. Chłopiec nie miał pojęcia kim jest naprawdę, ani kim się stanie. I naprawdę nie wiedział, co znaczą symbole na bransolecie. Bella umiała je odczytać. TEHRROR głosił napis w Starym Języku. Imię wojownika. Jak doszło do tego, że wychował się wśród ludzi? I ile mu zostało do przemiany? Wyglądał, jakby miał niewiele ponad dwadzieścia lat, więc może jeszcze z rok, albo dwa. Jeśli się jednak myliła, jeśli zbliżał się do dwudziestki piątki, to sytuacja stawała się groźna. Bo gdy nie znajdzie wampirzycy, która pomoże mu przejść przez przemianę, umrze. Pierwsze, co przyszło jej do głowy, to zadzwonić do brata. Mordh zawsze znajdował sposób na wszystko. Rzecz jednak w tym, że kiedy brał się za coś, przejmował stery na własność. W dodatku wszyscy panicznie się go bali. Agrhes może powinna jego poprosić o pomoc. Jako lekarz będzie umiał ocenić, ile Johnowi zostało do przemiany. Może mały mógłby zostać w klinice, zanim się coś wyjaśni. No, ale chłopiec nie jest przecież chory. Jak każdy samczyk w przededniu przemiany jest słabowity, ale wygląda zdrowo. A Agrhes prowadzi klinikę, a nie pensjonat. No i to imię. Imię wojownika... Eureka! Ruszyła do salonu. Na biurku trzymała notes z adresmi. Na samym końcu widniał numer, który krążył pocztą pantoflową od jakichś dziesięciu lat. Krążyły pogłoski, że jest to numer kontaktowy z Bractwem Czarnego Sztyfetu. Kastą wojowników. Na pewno zainteresuje ich porzucony chłopiec o imieniu przysługującym wojownikom. A nuż go przyjmą do Bractwa? Spotniałymi rękami sięgnęła po słuchawkę. Nie zdziwiłaby się, gdyby numer nie odpowiadał albo ktoś kazał jej iść w diabły. Jednak automatyczna sekretarka potwierdziła numer. Potem rozległ się sygnał. Ja... mówi Bella. Szukam kontaktu z Bractwem. Potrzebuję... pomocy. Podyktowała swój numer i odłożyła słuchawkę, uznawszy, że im mniej, tym lepiej. Nie mając pewności, czy numer należy do Bractwa, wolała nie zostawiać więcej informacji, które mogły zostać odebrane przez człowieków. Spojrzała przez okno na łąkę i oświetlony domek Mary. Nie miała pojęcia, kiedy do niej zadzwonią, o ile w ogóle zadzwonią. Chyba powinna wrócić do Mary, dowiedzieć się, gdzie dzieciak mieszka. I skąd zna Mary. O Boże. Mary. Ta okropna choroba wróciła. Bella wyczula nawrót i zastanawiała się, co z tym fantem robić, ale Mary akurat napomknęła, że idzie na badania okresowe. To było przed
paroma dniami i Bella zamierzała właśnie poruszyć ten temat. Może będzie mogła jakoś pomóc samicy. Pośpiesznie ruszyła w stronę oszklonych drzwi prowadzących na łąkę. Wypyta o Johna i... Telefon zadzwonił. Już? To niemożliwe. Sięgnęła po słuchawkę aparatu nad blatem kuchennym. Halo? Bella? Męski głos, niski i rozkazujący. Tak. Dzwoniłaś do nas. Święci pańscy, więc to ten numer. Odkaszlnęła. Jak każdy cywil, wiedziała wiele o Bractwie. Znała imiona jego członków, ich wyczyny, krążące o nich legendy i anegdoty. Nigdy jednak żadnego z nich nie spotkała. Wierzyć jej się nie chciało, że w własnej kuchni rozmawia z wojownikiem. „Do rzeczy" zbeształa się. Mam problem. Wyjaśniła samcowi sytuację Johna. Zapadła krótka cisza. Musisz go do nas przywieźć jutro wieczór. „O rany. To się chyba nie uda". On... on nie mówi. Słyszy, ale potrzebuje tłumacza. To przywieź tłumacza. Zastanawiała się, jak Mary przyjmie zaproszenie do ich świata. Samica, która go rozumie, jest człowiekiem. Zajmiemy się jej wspomnieniami. Jak do was trafię? Samochód przyjedzie po was o dziewiątej. Mieszkam przy... Znamy twój adres. Dygotała, odkładając słuchawkę. W porządku. Teraz musi tylko przekonać Johna i Mary do spotkania z Bractwem. Kiedy wróciła do stajni Mary, samica jadła zupę a John dotrzymywał jej towarzystwa. Dosiadła się do nich usiłując wyglądać, jakby nigdy nic. Odczekała chwilę, nim przystąpiła do rzeczy. Wiesz, John, znam łudzi związanych ze sztukami walki. W gruncie rzeczy nie było to kłamstwo. Wiele słyszała o wyczynach walecznych braci. Pomyślałam sobie, żemoże chciałbyś ich też poznać. John przechylił głowę i zaczął migać do Mary. Pyta się, czy po to, żeby z nimi trenować? Niewykluczone, John znów zamigał. Mówi, że go na to nie stać. Poza tym, jest za niski. A zgodziłby się za darmo? Boże, co ona najlepszego robi, składając obietnice bez pokrycia? Kto mógł wiedzieć, co Bractwo postanowi w jego sprawie. Widzisz, Mary, mogę go zabrać w miejsce, gdzie pozna... powiedz mu, że może tam, poznać mistrzów walki. Pogadać z nimi. Może chciałby... John pociągnął Mary za rękaw i zamigał, wskazując na Bellę. Chciał ci przypomnieć, że świetnie słyszy. Ojej, przepraszam. Kiwnął głową. Przeprosiny zostały przyjęte. Pojedźmy do nich jutro zaproponowała Bella. Na co czekać? John wzruszył ramionami i wykonał wdzięczny gest dłonią. Zgadza się oznajmiła Mary z uśmiechem.
Ty też pojedziesz z nami. Jako tłumacz. Mary wydała się zaskoczona, potem jednak spojrzała na chłopca. O której? O dziewiątej. Przykro mi, ale muszę jechać do pracy. O dziewiątej wieczór.
ROZDZIAŁ 5 BUTCH WKROCZYŁ DO ONE EYE. Wszystkie jego zmysły zostały zaatakowane jednocześnie. Marissa odmówiła spotkania i choć się tego spodziewał, czuł się cholernie zraniony. Nadszedł czas podreperować się co nieco szkocką whisky. Przecisnął się obok pijanego bramkarza, grupki dziwek i obłapiającej się pary, by dotrzeć do stolika, przy którym zwykło urzędować ich trio. Rankohr z jakąś brunetką miętosił się w najdalszym rogu, pod ścianą. V zniknął z pola widzenia, ale przy jego krześle stała szklanka grey gpose z frymuśną pałeczką do mieszania drinków. Kiedy Vrhedny wrócił z zaplecza, Butch był już po dwu głębszych, które nie poprawiły mu zbytnio humoru. Vrhednemu wystawała ze spodni wygnieciona koszula. Po piętach deptała mu jakaś czarnula. V spławił ją, widząc Butcha. Witaj, glino powitał kumpla, siadając. Co robimy? Butch znowu strzelił sobie jednego. Jak ci... Dostałem kosza. O, cholera. Przykro mi, chłopie. Mnie też. Zadzwoniła komórka. V odebrał, zamienił parę słów, schował aparat do kieszeni i zaczął nakładać płaszcz. Dzwonił Ghrom. Musimy być w domu za pół godziny. Butch wyobraził sobie, jak siedzi samotnie, zalewając robaka. To nie był atrakcyjny scenariusz. Chlapniesz jeszcze jednego czy pojedziesz ze mną? Czas się zbierać. Butch pchnął przez stolik kluczyki od cadillaca. Podjedź do wejścia. Ja spróbuję wyciągnąć Hollywooda. Wstał i podszedł do ciemnego narożnika. Brunetka ginęła w połach czarnego płaszcza Rankohra. Bóg jeden wie, jak daleko sprawy zdążyły już zajść między nimi. Rankohr, braciszku. Musimy się sprężać. Wampir uniósł głowę, krzywiąc się i mrużąc oczy. Nic przerywam ci dla własnej przyjemności. Butch uniósł ręce w obronnym geście. Mamy wezwanie z bazy. Klnąc, Rankohr odsunął się od partnerki. Brunetka dyszała, rozchełstana; na szczęście nie zdążyli przystąpiś do rzeczy skórzane spodnie Rankohra wciąż były jeszcze napięte. Brunetka przywarła do niego kurczowo, jakby właśnie umykał jej sprzed nosa orgazm jej życia. Wampir przesunął dłonią przed twarzą panienki. Brunetka zastygła, potem spojrzała po sobie, jakby w ogóle nie pamiętała, co się z nią działo. Rankohr, wkurzony, ruszył za Butchem. Wybacz, stary, że powitałem cię bez entuzjazmu. Byłem bardzo... zaabsorbowany pokajał się, kiedy znaleźli się z Butchem na zewnątrz. Nie ma sprawy. Butch klepnął go po ramieniu. A co z tą twoją samicą? Nie mam u niej szans. Nie opowiadaj głupot. Wgramolili się do cadillaca i drogą 22 zaczęli oddalać się od miasta w kierunku północnym. Nabierali szybkości. Trick Daddy rapował jak młot pneumatyczny. V wcisnął na gle hamulec. Coś zwisało z drzewa na polanie, mniej więcej sto metrów od drogi. Czy raczej ktoś wieszał coś na drzewie w asyście krzepkich białowłosych mężczyzn
ubranych na czarno. Reduktorzy mruknął V, zjeżdżając na pobocze. Zanim zatrzymał wóz, Rankohr wyskoczył z auta i puścił się jak strzała w stronę gromadki mężczyzn. Vrhedny spojrzał wymownie na Butcha. Może wolałbyś zostać w wozie, glino... Co ty pieprzysz, V. Weźmiesz zabawkę z sobą? Nie, polecę tam tak jak stoję. — Butch wyrwał spod siedzenia swojego glocka, odbezpieczył broń i obaj z Vrhednym wyskoczyli na zewnątrz. Butch widział w życiu tylko dwóch reduktorów i obaj napędzili mu niezłego pietra. Wyglądali jak ludzie, poruszali się i mówili jak ludzie, ale nie było w nich życia. Wystarczyło jedno spojrzenie w oczy, by stwierdzić, że zabójcy są wydrążoną pałubą, z której uciekła dusza. W dodatku cuchnęli na kilometr. Fakt, że nigdy nie znosił zapachu zasypki dla niemowląt. Na widok Rankohra, który pokonywał polanę w olimpijskim tempie, reduktorzy przyjęli pozycje obronne i sięgnęli za pazuchy kurtek. Rankohr runął na nich w samobójczym amoku, nie wyciągając nawet broni. Chryste, ten koleś był szaleńcem. Przynajmniej jeden z zabójców miał w ręku rewolwer. Butch wziął ich na muszkę glocka, jednak bał się trafić niechcący Rankohra. Po chwili zorientował się, że nie musi osłaniać kolegi. Rankohr walczył z reduktorami z siłą i refleksem zwierzęcia. Łączył ze sobą różne style walki. Czarny płaszcz fruwał za nim, kiedy rozdawał kopniaki w głowę i sierpowe w tors przeciwnika. W świetle księżyca wyglądał jak gniewny archanioł, który spuszcza tęgie manto reduktorom. Z prawej rozległ się wrzask; Butch obrócił się w tamtą stronę. V obalił reduktora, który próbował się wyrwać, ale V nie odpuszczał nawet na milimetr. Pozostawiając wampirom wyczyny żywcem z Podziemnego kręgu, Butch podbiegł do drzewa. Z grubej gałęzi zwisało koszmarnie zmasakrowane ciało reduktora. Butch rozwiązał sznur i zaczął spuszczać zwłoki na dół, popatrując za siebie, bo odgłosy ciosów i charkot reduktorów zaczęły przybierać na sile. Do walki włączyło się jeszcze trzech zabójców, ale Butch nie obawiał się o swoich kumpli.Przykląkł obok dala reduktora i zaczął przeszukiwać kieszenie. Wyciągał wisielcowi portfel, kiedy usłyszał przerażającą kanonadę. Rankohr runął na plecy. Butch bez chwili namysłu zmierzył się do strzału i celował w reduktora, który już składał się, by poczęstować Rankohra kolejną serią. Nie zdążył nacisnąć spustu glocka. gdy nagle ujrzał biały błysk, jakby eksplozji nuklearnej. Na polanie zrobiło się jasno jak w dzień. Jak na dłoni widać było drzewa w jesiennej szacie, zeschłe trawy i sylwetki walczących. Błysk zgasł. Butch zobaczył, że ktoś biegnie w jego stronę. Opuścił lufę, rozpoznając Vrhednego. Glino, ładuj się do cholernej bryki! Wampir pędził, jakby go ścigały demony. Co z Rankohrem? Nie skończył zdania, gdyż V obalił go jak zapaśnik i wciągnął siłą do samochodu, puszczając dopiero, kiedy zatrzasnął drzwi cadillaca. Nie możemy tak zostawić Rankohra! przeraził się Butch. Straszliwy ryk rozdarł mroki nocy. Butch zebrał się na odwagę, żeby spojrzeć w stronę, skąd dochodził. Na polanie stał nadludzkich rozmiarów potwór, podobny do smoka, z zębami tyranozaura i drapieżnymi szponami. Stwór lśnił w świetle księżyca; jego potężne cielsko i ogon mieniły się czerwonolimonową łuską. A to co, u diaska? wymamrotał Butch, sprawdzając, czy drzwi są zablokowane.
To Rankohr, kiedy ktoś mu nadepnie na odcisk. Potwór wydał z siebie kolejny ryk i zabrał się za reduktorów, jakby byli stertą dziecinnych zabawek. A potem... Chryste Panie. Chyba miał zamiar schrupać ich co do kosteczki. Butch bał się, że zaraz zemdleje. Jak przez mgłę usłyszał szczęk zapalniczki. Blask płomienia oświetlił profil V na sąsiednim siedzeniu; wampir drżącymi dłońmi zapalał skręta. Wypuścił kłąb dymu i po samochodzie rozszedł się aromat tureckiego tytoniu. Od kiedy on tak... — Butch z powrotem odwrócił się w stronę Godzilli. Do szczętu stracił wątek. Rankohr naraził się Pani Kronik, więc obłożyła go klątwą. Skazała go na dwieście lat piekła. Wystarczy, że się zestresuje a już wybucha, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Iskrą zapalną może być ból, gniew czy niezaspokojenie wiesz, co mam na myśli. Butch wytrzeszczył oczy. Ciarki go przeszły na myśl, że władował się między Rankohra a kobietę, do której tamten się dobierał. Więcej tego głupstwa nie popełni. Rzeź zdawała się nie mieć końca. Butch miał wrażenie, że ogląda kanał SciFi z wyłączonym dźwiękiem. W życiu nie widział czegoś podobnego. W wieloletniej karierze detektywa z wydziału zabójstw naoglądał się trupów, nierzadko ohydnie zmasakrowanych. Nigdy jednak nie widział na żywo podobnej jatki; scena była tak szokująca, że aż nierealna. Tyle dobrego. Choć nie sposób było odmówić potworowi elegancji ruchów. Ten wdzięk, z jakim wyrzucił reduktora w powietrze, by złapać go do... To się często zdarza? Dosyć. Dlatego pieprzy się jak królik. To go uspokaja. Powiem ci jedno: lepiej z nim nie zadzierać. Nic odróżnia kumpla od przekąski. Trzeba wziąć na przeczekanie, a potem się nim zająć, kiedy z powrotem jest Rankohrem. Coś walnęło ze stukotem w maskę cadillaca. Jezu, czyżby głowa? Nie, tylko but. Może podeszwy były niesmaczne? Co znaczy: zająć się nim? wymamrotał Butch. Jak byś się czuł, gdybyś miał wszystkie kości pogruchotane? Kiedy to się zaczyna, przeobraża się w potwora, ale kiedy wraca do siebie, jest jak zdjęty z krzyża. W krótkim czasie polana została wymieciona z reduktorów. Rycząc groźnie, bestia rozglądała się na wszystkie strony, jakby jeszcze nie miała dosyć. Z braku reduktorów w polu widzenia skupiła się na samochodzie. Potrafi dostać się do środka? spytał Butch. Jeśli mu bardzo zależy. Na szczęście już się najadł do syta. Nno tak, ale może mieć ochotę na... deser ~ bąknął Butch. Bestia potrząsnęła łbem, a czarna grzywa zalśniła w świetle księżyca. Potem zawyła i biegnąc na tylnych nogach, zaczęła szarżować na cadillaca. Ziemia dudniła i drżała pod jej krokami. Butch kolejny raz sprawdził, czy wcisnął blokadę drzwi. Zaczął przemyśliwać, czyby się nie zhańbić zejściem do parteru. Potwór zatrzymał się przy samochodzie i opadł na cztery łapy. Był tak blisko, że szyba od strony Butcha zaszła parą od jego oddechu. Z bliska był obrzydliwy. Przez szpary oczu wyzierały same białka. Miał obwisłe, trzęsące się fafle. Rzędy kłów w rozdziawionej paszczy mogły przyśnić się w nocy. Po piersi spływała mu czarna krew, gęsta jak ropa. Bestia uniosła umięśnione przednie kończyny. Chryste, te szpony jak sztylety... przy nich narzędzia zbrodni Freddiego Kruegera wyglądały jak przybory do czyszczenia fajek. Jednak gdzieś w środku drzemał Rankohr. Butch przytknął dłoń do szyby, jakby chciał dotknąć kumpla.