gosiag

  • Dokumenty396
  • Odsłony75 957
  • Obserwuję125
  • Rozmiar dokumentów645.0 MB
  • Ilość pobrań43 180

J.R. Ward - Bractwo Czarnego Sztyletu 04 - Wampirze Serce

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

J.R. Ward - Bractwo Czarnego Sztyletu 04 - Wampirze Serce.pdf

gosiag EBooki BczSz
Użytkownik gosiag wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 386 stron)

SlonSlonSlonSlonko259ko259ko259ko259 2 GlosariuszGlosariuszGlosariuszGlosariusz Bractwo czarnego sztyletu – tajna organizacja mistrzów sztuk walki, której zadaniem jest obrona wampirów przed Korporacją Reduktorów. Dzięki właściwemu doborowi genetycznemu członkowie Bractwa obdarzeni są potęŜnym ciałem i umysłem, oraz niecodzienną zdolnością regeneracji. Bractwo wyławia kandydatów na swoich członków, którzy nie są rodzonymi braćmi. Agresywni, pewni siebie a przy tym tajemniczy, trzymają się z dala od cywilów i nie utrzymują kontaktów z członkami pozostałych kast, o ile nie potrzebują się dokrwić. W świecie wampirów bracia cieszą się wielkim powaŜaniem. O ich wyczynach krąŜą legendy. Giną tylko od bardzo powaŜnych urazów; takich jak rany postrzałowe, cios w serce itp. Broniec – samiec wampirów, który ma partnerkę. Samce mogą mieć więcej, niŜ jedną partnerkę. Cerbher – kurator przydzielony z urzędu. Funkcja podlega gradacji; najwięcej uprawnień mają cerbherzy eremithek. Chcączka – okres płodności u samicy wampirów; zwykle trwa dwa dni i towarzyszy jej potęŜny apetyt seksualny. Pierwsza chcączka występuje około pięciu lat po przemianie, później pojawia się raz na dziesięć lat. Chcączka samicy wyczuwana jest przez wszystkie samce, które mają z nią kontakt. Chcączka to niebezpieczny okres, w którym dochodzi do waśni i starć między rywalizującymi samcami, zwłaszcza, jeśli samica nie ma partnera. Dhunhd – piekło Eremithka – status przyznawany przez króla arystokratycznej samicy w odpowiedzi na suplikę jej rodziny. Eremithka podlega wyłącznie władzy cerbhera, zwykle najstarszego samca w domostwie. Cerbher ma prawo decydowania o jej postępowaniu, zwłaszcza ograniczania bądź całkowitego zakazu kontaktów ze światem zewnętrznym. Frathyr – zwrot uŜywany pomiędzy męŜczyznami na znak wzajemnej miłości i szacunku. W swobodnym tłumaczeniu: drogi przyjaciel. Glymeria – opiniodawcze kręgi arystokracji. Socjeta

SlonSlonSlonSlonko259ko259ko259ko259 3 Gwardh – osoba odpowiedzialna za wychowanie, ojciec chrzestny. Juchacz – wampir płci męskiej lub Ŝeńskiej, który ma obowiązek karmić swoją krwią właściciela. Choć posiadanie juchaczy naleŜy do ginących obyczajów, jest nadal praktyką legalną. Korporacja Reduktorów – organizacja zabójców powołana przez Omegę w celu eksterminacji rasy wampirów. Krwiczka – wampirzyca, która ma partnera seksualnego. Samice zwykle poprzestają na jednym partnerze, poniewaŜ samce mają silny instynkt terytorialny. Krypta – rytualne miejsce spotkań Bractwa Czarnego Sztyletu, wykorzystywane do ceremonii oraz przechowywania słoi z sercami reduktorów. W Krypcie odbywają się ceremonie przyjęcia do Bractwa i pogrzeby; tu równieŜ dyscyplinuje się nieposłusznych członków Bractwa. Przysługuje jedynie członkom Bractwa, Pani Kronik i inicjowanym adeptom Lilan – pieszczotliwie: ukochany, ukochana. Mamanh – spieszczenie słowa Matka Nalla – najdroŜsza, ukochana. Rodzaj męski nallum. Normalsi – symphackie określenie wampirów niebędących symphatami. Nówka – dziewica. Omega – złowroga, tajemnicza postać dąŜąca do zagłady wampirów z powodu niechęci do Pani Kronik. Istota nadprzyrodzona, posiada zdolności magiczne, z wyjątkiem mocy tworzenia. Pani Kronik duchowy – autorytet, doradczyni królów, straŜniczka świętych ksiąg wampirów, dawczyni przywilejów. Istota nadprzyrodzona, posiada wiele nadprzyrodzonych mocy. W jednorazowym akcie kreacji powołała do istnienia rasę wampirów. Pierwsza Rodzina – królewska para wampirów z ewentualnym potomstwem. Pre – trans – młody wampir w okresie bezpośrednio poprzedzającym przemianę. Princeps – bardzo wysoki stopień w hierarchii wampirzej arystokracji; ustępuje rangą jedynie członkom Pierwszej Rodziny i Wybrankom Pani Kronik.

SlonSlonSlonSlonko259ko259ko259ko259 4 Provodhyr – wpływowy osobnik piastujący wysokie stanowisko. Przedświtek – trzeci posiłek wampirów, odpowiednik kolacji w świecie ludzkim. Przemiana przełomowy – okres w Ŝyciu wampirów obojga płci, w którym osiągają dojrzałość. Odtąd muszą regularnie pić krew osobnika płci przeciwnej i nie mogą przebywać w świetle słonecznym. Przemiana zwykle występuje w wieku około dwudziestu pięciu lat. Niektóre wampiry, zwłaszcza samce, giną w trakcie przemiany. Wampiry przed przemianą są słabowite, nierozbudzone płciowo i niezdolne do dematerializacji. Psaniec – wampir naleŜący do kasty sług. Psańce są posłuszne wielowiekowej tradycji, która dyktuje ich strój i maniery. Mogą przebywać w świetle dziennym, za to starzeją się dość szybko. Średnia długość Ŝycia psańca wynosi około pięciuset lat. Pyknąć – unicestwić Nieumarłego przez przebicie mu piersi; anihilacji towarzyszy charakterystyczne pyknięcie połączone z rozbłyskiem. Pyrokant – pięta achillesowa, słaby punkt lub niszcząca słabość danego osobnika. Natury wewnętrznej (np. nałóg) lub zewnętrznej (np. kochanek). Pomstha – odwet. Akt wymierzenia sprawiedliwości, zwykle przez samca związanego z poszkodowanym. Reduktor – członek Korporacji Reduktorów. Bezduszny humanoid, pogromca wampirów. Reduktorów moŜna pozbawić Ŝycia wyłącznie przez przebicie piersi; w pozostałych wypadkach Ŝyją wiecznie. Nie jedzą, nie piją, nie rozmnaŜają się. Z czasem tracą pigment we włosach, skórze i tęczówkach są bezkrwiści, białowłosi, oczy mają bezbarwne. Pachną zasypką dla niemowląt. Do Korporacji wprowadzani przez Omegę, po rytualnej inicjacji wypatroszone serce przechowują w kamiennym słoju. Rundha – rytualna rywalizacja samców o samicę z którą chcą się parzyć. Ryth – rytuał zwracania honoru proponowany przez stronę zniewaŜającą. ZniewaŜony wybiera dowolną broń i atakuje nieuzbrojonego adwersarza (samca lub samicę). Sadhomin – tytuł grzecznościowy uŜywany w relacjach sado–maho przez osobnika podlegającego wobec osobnika dominującego. Sroghi – określenie odnoszące się do sprawności męskiego członka. W tłumaczeniu dosłownym: podziwu godny, zasługujący na szlachetną samicę.

SlonSlonSlonSlonko259ko259ko259ko259 5 Symphaci – odmiana rasy wampirów charakteryzująca się, między innymi, skłonnością i talentem do manipulowania uczuciami bliźnich; w ten sposób doładowują się energetycznie. Symphaci od stuleci są gatunkiem pogardzanym, w niektórych epokach przeznaczonym na odstrzał. Odmiana bliska wymarcia. Tolly – czuły zwrot. W wolnym przekładzie moja miła, mój miły. Wampir – przedstawiciel gatunku odmiennego od Homo sapiens. Aby Ŝyć, wampir musi pić krew osobnika płci przeciwnej. Ludzka krew utrzymuje wampiry przy Ŝyciu, jednak jej działanie jest krótkotrwałe. Po przemianie, która występuje około dwudziestego piątego roku Ŝycia, wampiry nie mogą przebywać na słońcu i regularnie muszą się dokrwić. Istota ludzka nie moŜe zostać wampirem przez ukąszenie ani transfuzję krwi, spotyka się jednak rzadkie przypadki krzyŜówki ras. Wampiry potrafią się dematerializować, ale wymaga to spokoju i koncentracji oraz braku większych obciąŜeń. Potrafią teŜ wymazywać wspomnienia z pamięci krótkoterminowej człowieka. Niektóre wampiry umieją czytać w myślach. Średnia Ŝycia wampira wynosi ponad tysiąc lat; znaczna część osobników Ŝyje o wiele dłuŜej. Wieczerza – pierwszy posiłek wampirów, odpowiednik śniadania w świecie ludzkim. Wybranki – samice wampirów chowane na słuŜebnice Pani Kronik. Uchodzą za arystokrację, choć bardziej w hierarchii duchowej niŜ świeckiej. Z samcami nie mają prawie styczności, czasem jednak parzą się z wybranymi dla nich przez Panią Kronik braćmi, aby zapewnić liczebność kasty. Posiadają dar jasnowidzenia. W dawnych czasach karmiły swoją krwią członków Bractwa, którzy nie mieli własnych krwiczek, praktyka ta została jednak zarzucona. Zanikh – duchowa kraina, w której zmarłe wampiry pędzą Ŝycie wieczne w otoczeniu swoich bliskich. Zvidh – pole buforujące, maskujące realistyczną iluzją wybrany fragment terenu, fatamorgana. Zwyrth martwy – osobnik powracający z Zanikhu do świata Ŝywych. Zwyrthy darzone są głębokim szacunkiem i podziwiane za bolesne doświadczenia.

SlonSlonSlonSlonko259ko259ko259ko259 6 1.1.1.1. – EJ, TATUŚKU, CHCESZ WIEDZIEĆ, CO MI SIĘ MARZY? Butch O’Neal odstawił szklankę szkockiej. Spojrzał na blondynkę, która do niego zagaiła. Jakoś nie pasowała do pokoju VIP – ów w Zero Sum. W białych lakierowanych paseczkach wyglądała jak krzyŜówka Barbarelli z lalką Barbie. Nie bardzo umiał zdecydować, czy jest jedną z klubowych profesjonalistek, czy nie. Wielebny miał zawsze towar w najlepszym gatunku, ale blondyna równie dobrze mogła być modelką w męskich czasopismach. Wsparłszy się dłońmi o marmurowy blat, zawisła nad Butchem. Cycki miała doskonałe, warte zainwestowanej w nie kasy. Uśmiech sugerował, Ŝe chętnie zrobi ci dobrze na klęczkach. Ta lala, za pieniądze lub za friko, tankowała witaminę D i wyraźnie jej to słuŜyło. Jej głos wzniósł się ponad psychodeliczne techno. – Mogę liczyć na ciebie, Ŝe spełnisz moje sny? Odpowiedział chłodnym uśmiechem. Blondyna na bank uszczęśliwi kogoś tej nocy. Zapewne całą furę kogosiów. Ale on nie będzie się woził na tej furze. – Obawiam się, Ŝe musisz szukać szczęścia gdzie indziej. Jego odmowę przyjęła ze stoicyzmem, który upewnił go Ŝe jest profesjonalistką. Z bezosobowym uśmiechem podryfowała do sąsiedniego stolika, Ŝeby wstawić tę samą gadkę. Butch odchylił głowę do tyłu i do dna osuszył szklankę lagavulinu, co znaczyło, Ŝe naleŜy wezwać kelnerkę. Nie podchodząc do stolika, skinęła głową i pomknęła do baru po następną szklankę. Dochodziła trzecia nad ranem; mógł się spodziewać, Ŝe najdalej za pól godziny nadciągnie reszta ich zgranej trójki. Vrhedny i Rankohr polowali na mieście na reduktorów, bez – dusznych najemników nękającej lud wampirów Korporacji. Spodziewał się raczej, Ŝe zejdą z patrolu zawiedzeni. Tajna wojna wampirów z Korporacją w styczniu i lutym jakby przycichła; reduktorzy przestali się kręcić po mieście. To była dobra wiadomość dla wampirów – cywilów, a zła wiadomość dla Bractwa Czarnego Sztyletu. – Witaj, glino! – rozległ się niski głos zza pleców Butcha. Butch uśmiechnął się pod nosem. Głos czającego się w mroku zabójcy. Znał to. Mroczne rewiry to była jego specjalność. – Dobry wieczór, Wielebny – powiedział, nie odwracając głowy.

SlonSlonSlonSlonko259ko259ko259ko259 7 – Wiedziałem, Ŝe ją spuścisz po schodach. – Czytasz w myślach? – Jeśli trzeba. Butch zerknął za siebie. Wielebny stał w ciemnościach, świecąc fiołkowymi oczami; irokeza przystrzygł na krótkiego jeŜa. Miał na sobie nieziemską czarną marynarkę od Valentino. Butch miał w swojej kolekcji podobną. RóŜniło ich tylko to, Ŝe Wielebny wełnianą marynarkę z czesankowej wełny kupił za własne pieniądze. Wielebny a.k.a Mordh, a.k.a. brat krwiczki Zbihra, Belli, jako właściciel Zero Sum inkasował procent od wszelkich transakcji na terenie klubu. ZwaŜywszy na szeroką gamę dostępnych w lokalu wszeteczeństw, na koniec kaŜdej nocy do jego skarbonki musiała spływać rzeka zielonych. – Pewnie nie był w twoim guście – Wielebny wślizgnął się do boksu, wygładzając zawiązany w perfekcyjny węzeł krawat od Versace. – Wiem nawet czemu. – Tak? – Bo nie lubisz blondynek. Nie, juŜ mu chyba przeszła ta niechęć. – MoŜe po prostu mnie nie kręciła? – Ja wiem, czego ci trzeba. Właśnie dotarła nowa szkocka Butcha. Nie zdąŜyła dotknąć stolika. – Naprawdę? – To mój fach. MoŜesz mi zaufać. – Bez obrazy, ale wolałbym nie. – Powiem Ci coś glino. – Wielebny przysunął się do Butcha. Pachniał Cool Water Davidaffa. Stara woda, ale jara. – pomogę Ci. Zupełnie bezinteresownie. Butch klepnął samca po potęŜnym ramieniu. – Interesują mnie tylko barmani, kolego. Miłosierni samarytanie działają mi na nerwy. – Czasami warto zajść sprawę z zupełnie innej mańki. – Zapewne. – Skinął głową w stronę półnagiego tłumu, który wił się na parkiecie napędzany ekstazą i koksem. – Wyglądają jak z jednej sztancy. – Przez wszystkie lata, które spędził w Wydziale Zabójstw policji w Caldwell, Zero Sum był dla niego niezłą zagwozdką. Wszyscy wiedzieli, Ŝe klub to melina i kurwidołek, ale nikt z wydziału nie potrafił zdobyć dostatecznych dowodów, Ŝeby wydać nakaz rewizji, choć noc w noc dochodziło tu do licznych wykroczeń – zwykle popełnianych w tandemie.

SlonSlonSlonSlonko259ko259ko259ko259 8 Teraz, kiedy prowadzał się z Bractwem, poznał odpowiedź. Wielebny miał w zanadrzu wiele sztuczek, którymi zmieniał percepcję miejsca i sytuacji. Jako wampir potrafił usuwać wspomnienia z ludzkiej pamięci, sterować pracą kamer monitorujących i znikać na zawołanie. On i jego kram, nie ruszając się z miejsca, potrafili umknąć władzy. – Powiedz lepiej, jak udało ci się ukryć przed arystokratyczną rodzinką, gdzie chadzasz noc w noc do pracy? Wielebny zaśmiał się, odsłaniając koniuszki kłów. – Powiedz lepiej, jakim cudem człowiek wkręcił się do Bractwa? Butch z pietecyzmem sączył szkocką. – Niezbadane są wyroki losu. – Dobrze gadasz człowieku. Dobrze gadasz. – Odezwała się komórka Butcha. Wielebny wstał od stolika. – Będę miał coś dla ciebie. – Poza szkocką na nic nie reflektuję. – Będziesz to musiał odszczekać. – Wątpię. – Butch sięgnął po swoją komórkę. – Co tam V? Gdzie jesteście? Vrhedny dyszał cięŜko jak koń przed metą; jego głos mieszał się z tępym buczeniem wiatru na łączach; kompozycja, od której łeb odpadał. – Kurwa mać, mamy kłopoty. Natychmiast dostał kopa adrenaliny, aŜ mu się rozjarzyły obwody. – Gdzie jesteście? – Na przedmieściach. Nieumarłe skurwysyny zaczęły napadać cywilów w domach. Butch zerwał się na równe nogi. – JuŜ do was jadę... – Ani mi się waŜ. Spokojnie siedź na tyłku. Dzwonię tylko, Ŝebyś się nie niepokoił naszą nieobecnością. Na razie.– Rozłączył się. Butch z powrotem opadł na siedzenie. Grupka przy sąsiednim stoliku ryknęła radośnie, kwitując jakiś Ŝart. Chóralny śmiech wzbił się w powietrze jak stado ptaków. Butch zatopił wzrok w szklance. Raptem pól roku temu nie miał nic. Ani kobiety, ani nikogo bliskiego. W pewnym sensie nie miał teŜ domu. A jego zawód detektywa z Wydziału Zabójstw za Ŝycia wpędzał go do grobu. Potem został zapudłowany z powodu brutalności policji. Dzięki dziwnemu splotowi okoliczności zetknął się z Bractwem. Spotkał kobietę, dla której stracił rozum. No i gruntownie wymienił skład garderoby. Tak ten ostatni fakt był niepodwaŜalnym plusem jego sytuacji.

SlonSlonSlonSlonko259ko259ko259ko259 9 Przed chwilą zdawało mu się, Ŝe rozpoczął nowe Ŝycie, ale ostatnio zauwaŜył, Ŝe mimo pozornych róŜnic nadal tkwił w punkcie wyjścia, a jego radość istnienia wcale nie pogłębia się od czasów, kiedy rozkładał się za Ŝycia. WciąŜ pętał się po jakiejś peryferyjnej orbicie, daremnie szukając centrum. Popijając lagavulin, wspominał Marissę i jej jasne, długie do pasa włosy. Mleczną karnację. Błękitne oczy. Jej białe kły. Fakt blondynki go odrzucały. Do skandynawskich typów w ogóle mu nie stawał. Co tam, zresztą, kolor włosów. śadna dziewczyna, ani w tym klubie, ani na tej planecie, nie mogła się równać z Marissą. Była czysta jak kryształ, który rozszczepia światło na wszystkie barwy tęczy; w jej czarującej obecności Ŝycie stawało się lepsze, weselsze, barwniejsze. Rany, był skończonym jeleniem. Ale naprawdę była cudowna. Przez krótki czas, kiedy wyglądało, jakby czuła do niego miętę, łudził się, Ŝe coś z tego będzie. Ale potem zrobiła się nieprzystępna. Co znaczyło, Ŝe jest niegłupia. Nie miał wiele do zaoferowania takiej samicy jak ona – nie tylko dlatego, Ŝe był człowiekiem. Utknął na mieliźnie na obrzeŜach Bractwa; nie mógł walczyć u ich boku, bo nie dorastał im do pięt, nie mógł wrócić do świata ludzi, bo wiedział za duŜo. Z tego zgniłego kompromisu wyjść moŜna było tylko nogami do przodu. MoŜe powinien poszukać szczęścia na portalu randkowym? Rozbawione towarzystwo w sąsiednim boksie kolejny raz ryknęło śmiechem. Butch przyjrzał im się uwaŜnie. Rej przy stoliku wodził mały blondyn w modnym garniturze. Wyglądał, jakby miał piętnaście lat, ale w ostatnich miesiącach był częstym bywalcem VIP – roomu i szastał pieniędzmi, jakby to było konfetti. Zapewne portfelem sztukował braki postury – kolejny dowód na magiczną moc zieleni. Butch dopił szkocką, skinął na kelnerkę i zapatrzył się w dno swojej szklanki. Kurwa mać, po czterech podwójnych szkockich nawet nie zaszumiało mu w głowie, co świadczyło o bardzo daleko posuniętej tolerancji trunku. Skończyło się terminowanie u młodzików. Doszlusował do Kadry. Kiedy dotarło to do niego, Ŝe wcale się tym nie przejął, zrozumiał, Ŝe mielizna się skończyła i juŜ idzie na dno. Dziś raczej nie był w szampańskim nastroju. – Słyszałam od Wielebnego, Ŝe ci brakuje towarzystwa. – Nie, dziękuję. – Nawet nie chciało mu się podnieść głowy – A jakbyś tak najpierw spojrzał na mnie? – Powiedz szefowi, Ŝe doceniam jego... – Spojrzał w górę i ugryzł się w język.

SlonSlonSlonSlonko259ko259ko259ko259 10 Od razu poznał, kim jest jego nowa znajoma. Nie mógł nie poznać szefowej ochrony Zero Sum. Metr osiemdziesiąt najmarniej. Kruczoczarne, po męsku ostrzyŜone włosy. Szare oczy koloru lufy rewolweru. Obcisły top odsłaniał jej atletyczne ciało, same mięśnie i ścięgna, bez grama tłuszczu. Czuł, Ŝe z rozkoszą skręciłaby mu kark. Zerknął na jej mocne dłonie o długich palcach. Takie dłonie potrafią zrobić kuku. Nie miałby nic przeciwko temu, Ŝeby ktoś się na nim wyŜył. Tej nocy, dla odmiany, z przyjemnością zaznałby bólu fizycznego. Kobieta uśmiechnęła się, jakby czytała mu w myślach; błysnęły kły. Ach tak... nie była kobietą, lecz samicą. Samicą wampirów. Ten sukinsyn Wielebny miał rację. Mógł ją przelecieć, bo był całkowitym przeciwieństwem Marissy. Miała przy tym w sobie coś z partnerek, z którymi Butch, odkąd dorósł, uprawiał anonimowy seks. W dodatku mogła mu zadać ból, którego podświadomie się domagał. Wsunął rękę za pazuchę marynarki od Ralpha Laurena. Samica gwałtownie potrząsnęła głową. – Nigdy nie robię tego za pieniądze. Potraktuj to jako przyjacielską przysługę. – Nie znamy się. – Mówiąc o przyjacielu, nie miałam na myśli ciebie. Ponad jej ramieniem widział Mordha, który z uśmiechem aprobaty przypatrywał się im z drugiego końca sali, po czym zniknął w swoim kantorku. – To mój najlepszy przyjaciel – mruknęła wyjaśniająco. – Rozumiem. Jak masz na imię? – NiewaŜne. – Wyciągnęła do niego rękę. – Chodź, Butchu, a właściwie Brianie, nazwisko: O’Neal. Chodź ze mną na tyły klubu. Zapomnij na chwilę o tym, co sprawia, Ŝe się tak nawalasz lagavulinem. Obiecuję, Ŝe po wszystkim będziesz mógł się z powrotem wykańczać. To, Ŝe wiedziała o nim sporo, nie zrobiło na nim większego wraŜenia. – Wobec tego moŜe ty mi się przedstawisz? – Dzisiejszej nocy moŜesz mówić do mnie Symphaty. Ładne imię? Zlustrował ją od grzywki po kozaki. Nosiła skórzane spodnie. No tak, mógł się tego spodziewać. – Masz jaja, Symphaty? Roześmiała się niskim, zmysłowym głosem.

SlonSlonSlonSlonko259ko259ko259ko259 11 – Nie, i nie jestem teŜ transwestytą. Nie myśl sobie, Ŝe tylko wy, męŜczyźni jesteście silni. Patrzył długo w jej stalowe oczy. Potem spojrzał w stronę drzwi do prywatnych łazienek. Niestety, znał to na pamięć. Szybki numerek z nieznajomą, czcza kolizja dwóch ciał. Towar z półki, na wózek i do kasy – jak w supermarkecie. Tak właśnie wyglądało jego Ŝycie erotyczne odkąd sięgnął pamięcią, ale dopiero ostatnio zaczęło go to napawać głuchą rozpaczą. NiewaŜne. Czy rzeczywiście chce Ŝyć w celibacie, aŜ się przekręci na marskość wątroby? Dlatego tylko, Ŝe samica, której nie był godzien, nim pogardziła? Zerknął na rozporek. Jego ciało optowało za seksem. To przewaŜyło szalę. Wyszedł z boksu. – Chodźmy – powiedział, czując w piersiach bryłę lodu. Wdzięcznym tremolem smyczkowym orkiestra przeszła płynnie do walca. Marissa obserwowała falowanie wyfioczonego tłumu w sali balowej. Samce trzymały się za ręce z samicami, przytulali się do siebie, wymieniali spojrzenia. W powietrzu unosił się szeroki wachlarz samczych aromatów. Oddychała przez usta, Ŝeby mniej czuć. Niestety, nie na wiele to się zdało; od pewnych rzeczy nie sposób uciec. Choć arystokracja szczyci się elegancją i dobrymi manierami, nawet glymeria nie była ponad prawami biologii gatunku: gdy samiec wiąŜe się z partnerką, oznacza ją swoim aromatem. Jeśli samica akceptuje samca, dumnie obnosi się z cięŜkim, korzennym zapachem. Tak sobie przynajmniej wyobraŜała Marissa. Na sto dwadzieścia pięć wampirów w sali balowej jej brata tylko ona jedna nie miała partnera. Był wprawdzie garstka niesparzonych samców, ale nie miała co liczyć na to, Ŝe któryś z nich zaprosi ją do tańca. Princepsi woleli przeczekać walca lub poprowadzić na parkiet swoje matki lub siostry. KaŜdego, byle nie ją. Do końca Ŝycia będzie obiektem pogardy. Gdy mijała ją wirująca w walcu para, Marissa uprzejmie spuszczała oczy, Ŝeby nie deptali sobie po nogach, próbując ominąć ją wzrokiem. Twarz ją piekła. Nie wiedziała, dlaczego jej status wykluczonej szczególnie jej ciąŜył. PrzecieŜ przywykła juŜ do tego, Ŝe Ŝaden z członków glymerii nie spojrzał jej w oczy od czterystu lat: najpierw była niechcianą krwiczką Ślepego Króla. Tera była jego niechcianą ekskrwiczką, którą porzucił dla ukochanej królowej, półkrwi samicy, półkobiety. A moŜe w końcu zmęczyło ją bycie wieczną outsiderką.

SlonSlonSlonSlonko259ko259ko259ko259 12 Zacisnęła usta i drŜącymi rękami zebrała cięŜkie fałdy sukni. Ruszyła w stronę wielkich ozdobnych drzwi sali balowej i wymknęła się do foyer. Z obawą pchnęła drzwi do damskiej gotowalni. Powitał ją zapach frezji i perfum; w środku na szczęście, nie było Ŝywego ducha. Chwała Pani Kronik. Kiedy weszła do środka i rozejrzała się, jej napięcie trochę zelŜało. To pomieszczenie w domu brata przeznaczyła na luksusową garderobę debiutantek. Urządzona w pstrym stylu carskiej Rosji gotowalnia została wyposaŜona w dziesięć stylowych toaletek, na których znajdowały się przybory do poprawiania makijaŜu i fryzury. Na zapleczu pokoju znajdował się szereg ubikacji udekorowanych motywami z jaj Fabergé, które zasiliły kolekcję jej brata. Bardzo rozkoszne, bardzo kobiece. Stojąc wśród tego wszystkiego miała ochotę wyć. Zacisnęła jednak zęby i spojrzała w jedno z luster, sprawdzając stan swojej fryzury. Złota kaskada długich włosów została perfekcyjnie spiętrzona na czubku głowy. WstąŜka trzymała się dobrze. Nawet po paru godzinach wszystko było na miejscu: sznury pereł wplecione w włosy przez jej psankę nie zmieniły połoŜenia nawet o milimetr od chwili, kiedy zeszła do sali balowej. CóŜ, widać sianie pietruszki po kątach nie nadweręŜyło koafiury à la Maria Antonina. Za to naszyjnik się przekrzywił. Poprawiła wielowarstwową kolię z pereł tak, by najbliŜsza z nich, dwudziestotrzymilimetrowa perła z Tahiti przykuwała wzrok do niezbyt imponującego wgłębienia między jej piersiami. Jej klasyczna suknia w gołębim odcieniu szarości to był Balmain, którego kupiła sobie na Manhattanie w tysiąc dziewięćset czterdziestym. Buty od Stuarta Weitzmana, nowiutkie, co nie znaczy, Ŝe chociaŜ raz mignęły spod rąbka długiej sukni. Naszyjnik, kolczyki i spinki, jak zawsze od Tiffany’ego: odkąd jej ojciec, pod koniec dziewiętnastego wieku, wpadł na trop wielkiego Louisa Comforta, jej rodzina był wierna tej marce. Wszak byli arystokratami, a arystokraci we wszystkim cenią jakość i trwałość, z głęboką rezerwą odnosząc się do zmian i niechętnie przyjmując do wiadomości nietrwałość rzeczy. Odeszła parę kroków od lustra, Ŝeby rzucić okiem na całość. Z lustra – o, ironio losu – Patrzyła na nią nieprawdopodobnie piękna samica o nieskazitelnych rysach, wyglądała, jakby nie wyszła z łona matki, lecz spod dłuta rzeźbiarza. Była wysoką i smukła samicą o zachwycających kształtach. Jej twarz miała niezrównaną subtelność rysów, idealne proporcje ust, oczu oraz policzków i nosa. Cera Marissy była alabastrowa. Oczy srebrzyste. NaleŜała do rodzin, w których Ŝyłach płynie najczystsza wampirza krew. Mimo to przypadł jej w udziale los porzuconej samicy. Odtrąconej, niechcianej. Wybrakowanej starej panny, której nawet gorącokrwisty wojownik, jak Ghrom, nie miał

SlonSlonSlonSlonko259ko259ko259ko259 13 ochoty tknąć choćby raz, Ŝeby przestała być wreszcie nówką. Z powodu jego awersji do niej wciąŜ miała status nie sparzonej, mimo Ŝe była z Ghromem, chyba przez całą wieczność. śeby uznano cię za czyjąś krwiczkę, ten ktoś musi cię przelecieć. Koniec ich związku był i nie był zaskoczeniem dla wszystkich. ChociaŜ Ghrom głosił, Ŝe został przez nią porzucony, glymeria wiedziała swoje. Była nietknięta przez stulecia, nigdy nie roztaczała wokół siebie jego aromatu, nie spędziła dnia w jego towarzystwie. Zresztą, która samica z własnej woli porzuciłaby Ghroma? Był Ślepym Królem ostatnim czystej krwi wampirem na całej Ziemi, wielkim wojownikiem i członkiem Bractwa Czarnego Sztyletu, który nie miał ponad sobą nikogo. Jakie mogła z tego wyciągnąć wnioski arystokracja? Coś miała nie tak, zapewne pod bielizną, a jej ułomność zapewne była natury seksualnej. Czemu bowiem gorącokrwisty wojownik nie czuł pociągu do niej? Musiała parę razy odetchnąć głębiej. Zapach świeŜo ściętych kwiatów draŜnił jej nos, ich słodycz dusiła ją, pozbawiała tlenu. Miała wraŜenie, Ŝe do jej ust dociera tylko woń kwiatów. Czuła ucisk w gardle – chyba broniła się przed naporem dusznej woni. Szarpnęła za cięŜką kolię, która zaciskała się wokół jej szyi jak garota. Próbowała oddychać ustami, ale na niewiele się to zdało. Nieznośny zaduch wypełniał szczelnie jej płuca... dusiła się, jakby tonęła, choć wcale nie była w wodzie. Na miękkich nogach ruszyła w stronę drzwi, ale nie była w stanie stawić czoła roztańczonym parom, ludziom, którzy dowartościowali się poprzez pogardę dla niej. Nie, nie mogą jej zobaczyć w tym stanie... nie mogą się dowiedzieć o jej rozpaczy. Pogardzaliby nią jeszcze bardziej. Powiodła błędnym wzrokiem po gotowalni. W kaŜdym lustrze widziała swoje odbicie. Poczuła, Ŝe musi... no właśnie, co? Musi stąd pójść – do sypialni, na górę... Musi... o BoŜe, dusi się, umiera, niewidzialne ręce ściskają jej gardło. Agrhes... jej brat... musi go wezwać. Jest lekarzem... Mógłby udzielić jej pomocy, ale to by zepsuło jego urodziny. Ona zepsułaby jego urodziny, tak jak niszczy wszystko wokół. To ona jest wszystkiemu winna. Winna własnej hańby... Chwała Bogu, Ŝe jej rodzice nie Ŝyją od stuleci i nie muszą oglądać, jak się stacza. Chyba zaraz zwymiotuje. Nawet na pewno. Trzęsąc się jak galareta, rzuciła się do jednej z ubikacji i zamknęła od środka. W drodze do muszli odkręciła wodę w umywalce, Ŝeby zagłuszyć odgłosy wymiotów przed ewentualnymi niepoŜądanymi świadkami. Padła na klęczki i zwiesiła głowę nad porcelanową muszlą.

SlonSlonSlonSlonko259ko259ko259ko259 14 ChociaŜ bekała i rzęziła, a jej gardło zaciskało się spazmatycznie, wydobywało się z niej wyłącznie powietrze. Spotniała na czole, piersi i pod pachami. Miała zawroty w głowie. Z szeroko otwartymi ustami walczyła o oddech, dręczona myślami, Ŝe umrze, kiedy nie będzie przy niej nikogo, Ŝe zepsuje przyjęcie brata, Ŝe jest odraŜająca... myśli brzęczały jej w głowie jak rój natarczywych, kąśliwych, jadowitych os. Zaczęła płakać. Nie dlatego, Ŝe się bała, Ŝe umrze, lecz dlatego, Ŝe wiedziała, Ŝe nie umrze. Ataki paniki w ostatnich miesiącach zaostrzyły się, nieokreślony niepokój prześladował ją uporczywie. KaŜdy kolejny atak zaskakiwał gwałtownością. Wzięła głowę w ręce i szlochała głośno, łzy spływały jej po twarzy jak diamenty i perły na dekolcie. Była przeraźliwie samotna, tkwiąc, jak w klatce, w lukrowanym, zamoŜnym, eleganckim koszmarze, w którym upiory nosiły smokingi, fraki, a sępy zlatywały się na skrzydłach z aksamitu i jedwabiu, Ŝeby wydziobać jej oczy. Odetchnęła głębiej, usiłując choć trochę opanować oddech. „Spokój, tylko spokój. Nic jej nie będzie – tak jak zawsze”. Zerknęła na muszlę klozetową. Była szczerozłota i łzy, kapiąc na powierzchnię wody, tworzyły kręgi, które wyglądały, jakby w nich odbijało się słońce. Nagle dotarło do niej, Ŝe klęczy na twardej podłodze, gorset pije ją w Ŝebra, a skóra lepi się od potu. Podniosła głowę i rozejrzała się po toalecie. No proszę, Ŝeby się rozkleić, wybrała swoją ulubioną kabinę, której wystrój inspirowany był jajkiem konwaliowym. Wsparta o sedes, podziwiała bordowe ściany ręcznie malowane w jasnozielone liście i białe kwiatki. Podłoga, blat i umywalka były z bordowego marmuru o białych i kremowych Ŝyłkach. Do tego złote kinkiety. Urocza sceneria, bez wątpienia bardzo stosowna do ataku paniki. CóŜ, ostatnio panika zdawała się jak ulał pasować do wszystkiego. Tak zwana modna czerń. Wstała z podłogi, zakręciła kran i opadła na obity adamaszkiem taborecik w rogu kabiny. Suknia udrapowała się wokół niej z wdziękiem zwierzęcia, które się przeciąga leniwie, gdy minie niebezpieczeństwo. Przyjrzała się sobie w lustrze. Twarz miała w plamach, nos czerwony. MakijaŜ poległ z kretesem. Misterna koafiura poszła w rozsypkę. Tak właśnie wyglądała jej psychika – nic dziwnego, Ŝe glymeria nią gardzi, podświadomie wyczuwając głębszą prawdę o niej. Pewnie dlatego Butch jej nie chciał...

SlonSlonSlonSlonko259ko259ko259ko259 15 Nie, tylko nie to. Nie będzie teraz myśleć o nim. Musi doprowadzić się w miarę do ładu i przemknąć do swojego pokoju. Nie pociągało jej siedzenie w samotności, ale sama teŜ był niepociągająca. Wzięła się za poprawianie fryzury. Nagle usłyszała dźwięki orkiestry wlewające się do gotowalni przez otwierane drzwi. Drzwi zamknęły się i muzyka przycichła. Masz babo placek. Miała odciętą drogę wyjścia. Ale moŜe weszła tylko jedna osoba, więc się nie zhańbi podsłuchiwaniem. – Nie wiem, jak to się stało, Ŝe kapnęłam na szal, Sanimo. A więc nie dość, Ŝe podsłuchuje, to jeszcze jest tchórzem – Prawie nie widać – odparła Sanima. – Co za szczęście, Ŝeś się zorientowała, zanim ktoś zauwaŜył. Zapierzemy szal w umywalce. Marissa wzięła się w garść. „Nie zwracaj na nie uwagi, tylko uczesz się i na litość boską zrób coś z rozmazanym tuszem do rzęs, myślała. Masz oczy jak szop”. Wzięła myjkę i cichutko nasączyła wodą, podczas gdy dwie samice weszły do kabiny naprzeciwko. Musiały zostawić drzwi otwarte, bo wyraźnie słyszała ich głosy. – A jeśli ktoś zauwaŜył? – Cśśś... zdejmiemy ten szal – o Jezu. – Samiczka zachichotała – Twoja szyja... – To Marlus – odparła młodsza z samic rozanielonym szeptem. – Od miesiąca, od naszych godów, bez przerwy.... Teraz śmiały się obie. – Często odwiedza Cię w dzień? – Sanima delektowała się pikantnymi szczegółami. – Bardzo. Nie wiedziałam, dlaczego chce, Ŝeby nasze sypialnie były połączone. Teraz juŜ wiem. Jest nienasycony. Mam na myśli nie tylko krew. Marissa zastygła z myjką przy oku. Tylko raz w Ŝyciu zaznała męskiego poŜądania. Tamten jeden, jedyny pocałunek...pielęgnowała wspomnienie o nim. Zejdzie do grobu jako nówka, a chwila, gdy ich usta zetknęły się, będzie jedynym erotycznym doświadczeniem w jej Ŝyciu. Butch O’Neal. Butch całował ją z... Dość tego. Wzięła się za drugą stronę twarzy. – Jak cudownie być nowoŜeńcem. Ale nikt nie moŜe oglądać twojej szyi. Masz ślady na skórze. – Dlatego właśnie popędziłam tutaj. Bałam się, Ŝe ktoś zobaczy plamę z wina i zacznie mnie namawiać, Ŝebym zdjęła szal. – W głosie samicy brzmiała zgroza, jakby uniknęła śmiertelnego niebezpieczeństwa.

SlonSlonSlonSlonko259ko259ko259ko259 16 Znając glymerię, Marissa aŜ za dobrze rozumiała jej lęk, by nie zwrócić na siebie uwagi. OdłoŜyła myjkę i znów wzięła się za włosy, rezygnując z prób niemyślenia o Butchu. BoŜe, wiele by dała, Ŝeby musieć ukrywać ślady jego ukąszeń przed oczami glymerii. Napawać się cudownym sekretem, Ŝe jej ciał pod schludną suknią ma ślady dzikiej namiętności. Z rozkoszą nosiłaby jego aromat na swojej skórze, podkreślając go, jak to czynił wiele sparzonych samic, odpowiednim doborem perfum. Ale nic z tego. Po pierwsze, chyba słyszała, Ŝe człowieki nie znaczą samic po to, Ŝeby się z nimi związać. A nawet jeśli się przesłyszała, Butch O’Neal dał jej kosza podczas ostatniego spotkania, co znaczyła, Ŝe juŜ go nie pociąga. Pewnie doszły go słuchy o tym, Ŝe coś z nią jest nie tak. Trzymał z braćmi i mógł słyszeć o niej to i owo – Jest tu ktoś? – spytała ostro Sanima Ojej, pewnie głośno westchnęła. Rezygnując z dalszego poprawiania urody, otwarła drzwi kabiny. Na jej widok obie samice spuściły wzrok. Całe szczęście, bo jej włosy wyglądały jak ptasie gniazdo. – Nie bójcie się, nic nikomu nie powiem – mruknęła. W miejscach publicznych nie rozmawiało się o seksie. Prywatnych, zresztą teŜ. Zlęknione samice skłoniły się bez słowa. Marissa wyszła. Kiedy pojawiła się w drzwiach garderoby, kolejne pary oczu odwracały się od niej, uciekając w bok... Zwłaszcza oczy niesparzonych samców, którzy ćmili cygara w rogu holu. Zanim ostatecznie zrejtowała z balu, wyłowiła w tłumie wzrok Agrhesa. Skinął jej głową ze smutnym uśmiechem, jakby rozumiał, dlaczego nie wyrabia. „Kochany braciszek” – pomyślała. Zawsze ją wspierał i nigdy nie dawał jej odczuć, Ŝe się za nią wstydzi. I tak by go kochała, bo byli dziećmi jednych rodziców, a jego lojalność budziła w niej szczególne uwielbienie. Ostatni raz obrzuciła wzrokiem glymerię w całym jej splendorze i udała się do swojego pokoju. Wskoczyła pod prysznic, a potem przebrała się w skromniejszą, choć teŜ długą suknię i buty na płaskim obcasie. Schodami na tyłach rezydencji zeszła na dół. To, Ŝe nikt jej nie chciał ani nie poŜądał, nie bolało jej jakoś szczególnie. Taki los przeznaczyła jej Pani Kronik, widocznie tak być musiało. Wielu przypadło w udziale gorsze Ŝycie i roztkliwianie się nad tym, czego jej brakuje, w obliczu wszystkiego, co miała, wydawało jej się egoizmem i stratą czasu. Jedno, czego nie mogła znieść, to bezuŜyteczność. Dobrze, Ŝe choć szlachetna krew gwarantowała jej fotel w Radzie Princepsów. Zresztą istniał pewien szczególny sposób, w jaki mogła wywierać pozytywny wpływ na świat.

SlonSlonSlonSlonko259ko259ko259ko259 17 Gdy wklepywała szyfr, a potem otwierała stalowe drzwi do kliniki, zazdrościła i zapewne zawsze miała zazdrościć parom tańczącym na drugim końcu rezydencji. Widać inna droga była jej przeznaczona.

SlonSlonSlonSlonko259ko259ko259ko259 18 2.2.2.2. BUTCH WYSZEDŁ Z ZERO SUM ZA KWADRANS CZWARTA. Nie wsiadł do cadillaca. Musiał się przewietrzyć. Bezwzględnie. W połowie marca na północ od Nowego Jorku nadal panuje zima, a noce są lodowate. Kiedy samotnie wędrował przez Trade Street, z jego ust wydobywał się obłok pary, znikając za uchem. Chłód i samotność dobrze mu robiły: zostawiając za sobą mury klubu i natłok spoconych ciał, był rozgrzany i nakręcony. Gdy maszerował, jego mokasyny od Ferragamo stukały głośno po chodniku; pod podeszwami chrzęścił piasek z solę, którym wysypano wąziutką ścieŜkę między brudnymi zaspami. Z dalszych barów na Trade Street dobiegało przytłumione dudnienie muzyki, choć zbliŜała się juŜ pora zamknięcia. Mijając McGrider’s, postawił kołnierz i przyspieszył kroku. Unikał bluesowego pubu, bo zaglądali tam gliniarze, a on nie miał ochoty się na nich natknąć. Jego bliscy koledzy z policji w Caldwell wiedzieli o nim tylko tyle, Ŝe wziął i zniknął; ich niewiedza bardzo mu odpowiadała. Następny był Screamer, dudniący od gangsta rapu, który zmieniał budynek w jeden wielki wzmacniacz basowy. Wszystko zaczęło się właśnie tutaj. Jego niesamowita podróŜ w świat wampirów zaczęła się dokładnie w tym miejscu, w lipcu zeszłego roku, od oględzin BMW, które wyleciało w powietrze od podłoŜonej bomby; z samochodu została kupa złomu, a z pasaŜera kupka popiołu. Na miejscu nie było Ŝadnych dowodów rzeczowych, z wyjątkiem kilku latających gwiazdek shuriken. Zamach był zorganizowany bardzo profesjonalnie, wyglądał na pokazówkę i zapowiedź ciągu dalszego. Wkrótce potem w zaułkach zaczęto znajdować ciała nafaszerowanych heroiną prostytutek z poderŜniętymi gardłami. Wokół poniewierał się kolejne sztuki dalekowschodniej broni. Butch i jego partner, Jose de la Cruz, przypuszczali, Ŝe wybuch był elementem porachunków między suterenami, wkrótce jednak dowiedział się, co za tym naprawdę stoi. Hardhy, członek Bractwa Czarnego Sztyletu, został zgładzony przez wrogów jego rasy, reduktorów. Natomiast zabójstwa prostytutek były elementem strategii Korporacji

SlonSlonSlonSlonko259ko259ko259ko259 19 Reduktorów, zmierzającej do wyłapywania wampirów – cywilów, aby wyciągnąć z nich informacje o Bractwie. Do zeszłego lata Butch nie miał bladego pojęcia o istnieniu wampirów, a tym bardziej wampirów jeŜdŜących BMW wartym dziewięćdziesiąt patoli. Posiadających przebiegłych wrogów. Butch wędrował dalej zaułkiem w stronę miejsca, w którym BMW 650i wyleciało w powietrze. Ściana budynku wciąŜ jeszcze była osmalona od wybuchu. Butch koniuszkami palców musnął zimne cegły. Tutaj wszystko się zaczęło. Silny podmuch wiatru rozwiał poły jego płaszcza z kaszmirowej wełny w najlepszym gatunku, odsłaniające elegancki garnitur. Odjął rękę od muru i przyjrzał się swoim ciuchom: Płaszcz od Missoni, koło pięciu tysi. Garnitur od Ralpha Laurena, jakieś trzy. Buty to była taniocha, najwyŜej siedem stówek. Spinki od Cartiera, za pięciocyfrową kwotę. Zegarek Patek Philippe, dwadzieścia pięć tauzenów. KaŜdy z noszonych pod pachami glocków kaliber czterdzieści wart był ze dwa tauzeny. Był więc nieźle wystrojony... utopił czterdzieści cztery tysiące u Saksa na Piątej Alei i w sklepie z militariami. A to nie był nawet ułamek jego garderoby. W bunkrze miał dwie pełne szafy kosztownych ciuchów... z których ani jednego nie kupił za własne pieniądze. Bracia fundowali mu wszystko. Cholera... chodził w ubraniach, które do niego nie naleŜały. Miał dach nad głową, koryto i plazmowy telewizor, które teŜ nie były jego własnością. Pił szkocką, za którą on nie płacił. Jeździł wypasioną bryką, która wcale nie była jego. A co robił w zamian? Nie za wiele. Ilekroć dochodziło do akcji, bracia odstawiali go na bocznicę. U wylotu zaułka rozległ się głośny tupot buciorów. Kroki zbliŜały się, w dodatku nie były to kroki jednej osoby. Butch wycofał się do cienia, rozpinając płaszcz i marynarkę, Ŝeby mógł w razie czego sięgnąć po broń. Nie miał zamiaru mieszać się w cudze porachunki, z drugiej strony jednak sumienie nie pozwalało patrzeć z opuszczonymi rękami, gdy niewinny znalazł się w opresji. MoŜe kołatały się w nim jeszcze resztki gliny? Zaułek miał wylot tylko z jednej strony, więc biegnący będą musieli go wyminąć. Licząc, Ŝe uda się uniknąć strzelaniny, przywarł do kontenera na śmieci i czekał na dalszy rozwój wypadków.

SlonSlonSlonSlonko259ko259ko259ko259 20 Obok Butch przebiegł młody, spanikowany chłopak, trzęsąc się z przeraŜenia. Dwa depczące mu po piętach zbiry okazały się nie kim innym, tylko olbrzymami o spsiałych włosach. Pachnieli zasypką dla niemowląt. Reduktorzy ścigali cywila. Butch złapał jeden ze swoich glocków, ekspresowo wybrał numer Vrhednego i rzucił się w pościg. Odezwała się poczta głosowa, więc nie zwalniając kroku, wsunął motorolę z powrotem do kieszeni. Kiedy dogonił tamtych, byli juŜ u wylotu zaułka. Sytuacja nie wyglądała dobrze. Teraz, kiedy zabójcy mieli juŜ cywila w saku, poruszali się leniwie, bawiąc się nim w kotka i myszkę ze złośliwą satysfakcją. Cywil drŜał jak osika, oczy wychodziły mu z orbit; w ciemnościach błyskały białka jego oczu. Butch skierował broń w ich stronę. – Ej, blondaski, moŜe byście podnieśli rączki w górę. Reduktorzy zamarli i zwrócili spojrzenia w jego stronę. Poczuł się jak sarna w leśnych ostępach, na którą nagle padają światła jeepa. Z nieumarłych sukinsynów biła potęŜna siła, wspomagana chłodną logiką – wredna kombinacja, zwłaszcza w podwójnym zestawie. – Nie mieszaj się w nie swoje sprawy – rzucił gnyp z lewej. – To samo mówi mi mój współlokator. Rzecz jednak w tym, Ŝe ja nie lubię cudzych poleceń. To jedno musiał jednak przyznać reduktorom: nie byli idiotami. Jeden miał go na oku, drugi skupi się na cywilu, który chyba ze strach stracił dar dematerializacji. „Jeszcze chwila, a będą mnie szantaŜować jego Ŝyciem, a jego moim:, przemknęło przez myśl Butcha. – Czemu się nie zmyjesz? – zagadnął skurwiel z prawej – tak by było lepiej dla ciebie. – Ale gorzej dla niego. – Butch skinął głowę w stronę cywila. Lodowaty wicher powiał w zaułku, szeleszcząc kawałkami gazet i pustymi reklamówkami. Butcha zakręciło w nosie. Nienawidził tego zapachu. – Jakim cudem wytrzymujecie ten sztynk zasypki dla niemowląt? Spłowiałe oko reduktora taksował go od stóp do głów, jakby zabójca zastanawiał się, skąd Butch w ogóle zna słowo zasypka. A potem obaj nieumarli wzięli się ostro do roboty. Reduktor najbliŜszy cywila, złapał wampira i przyciągnął do piersi, osłaniając się nim jak tarczą. Drugi z szybkością błyskawicy rzucił się w stronę Butcha. Jednak Butch nie dał sobie w kaszę dmuchać. Spokojnie wycelował i z glocka wypalił sukinsynowi prosto w pierś. Postrzelony reduktor wydał z siebie upiorny skrzek i runął na ziemię jak kłoda.

SlonSlonSlonSlonko259ko259ko259ko259 21 Nie była to typowa reakcja. Reduktorzy zwykle nie reagowali na kule, ale Butch załadował do magazynka preparowane kule z wyposaŜenia Bractwa. – Co, u diabła – wydusił z siebie drugi reduktor, ten który jeszcze nie oberwał. – Niespodzianka, lachociągu. Mam specjalne kulki. Reduktor ocknął się z oszołomienia, poderwał cywila z ziemi, przytulił do siebie i osłonił się nim jak tarczą. Butch skierował lufę w tamtą stronę, ale w Ŝaden sposób nie mógł strzelać. – Puść go! Spod pachy cywila wysunęła się lufa. Gdy pierwsza kula odbiła się rykoszetem od asfaltu, Butch przywarł do wnęki w bramie. Druga kula przeszła mu przez udo na wylot. Nienawidził tego syfiastego miasta. Noga bolała go, jakby ktoś ją przekuł rozgrzanym do czerwoności Ŝelazem. Wnęka, w której się skrył, osłaniała go nie bardziej, niŜ słup od latarni, a reduktor właśnie składał się do strzału. Butch chwycił pustą puszkę po piwie i cisnął przez jezdnię. Kiedy głowa reduktora, który trzymał cywila, odwróciła się w ślad za dźwiękiem puszki, Butch oddał w stronę dwójki cztery starannie wymierzone strzały. Tak jak przewidział, wampir spanikował i stracił równowagę, wysuwając się z objęć zabójcy; wykorzystując moment zamieszania, Butch posłał reduktorowi kulkę w ramię. Drań wykonał piruet i upadł twarzą do ziemi. Strzał był celny, ale nieumarły nadal się ruszał i nie ulegało wątpliwości, Ŝe lada chwila stanie z powrotem na nogi. Kule Bractwa dobrze spisywały się, ale tylko na krótko odbierały przytomność i lepiej działały przy trafieniu w pierś niŜ w ramię. Nie był to zresztą jedyny problem. Oswobodzony cywil odzyskał oddech i zaczął się drzeć w niebogłosy. Butch, klnąc, pokuśtykał do niego. Rety, raban, jaki robił ten samiec, mógł im ściągnąć na głowę oddział policji i to z przeklętego Nowego Jorku. Butch zajrzał mu w twarz z naganą. – Przestań wrzeszczeć. No, juŜ. Zrozumiano – Wampir wybełkotał coś, a potem zamknął się, jakby ktoś wyrwał mu wtyczkę. – Dobra. Mam do ciebie dwie prośby. Po pierwsze, Ŝebyś się wziął w garść i zdematerializował. Słyszysz, co do ciebie mówię? Oddychaj głęboko, powoli – właśnie tak. Dobry chłopiec. Proszę cię teŜ, Ŝebyś zakrył oczy, i to natychmiast... – Skąd wiesz, Ŝe ja...

SlonSlonSlonSlonko259ko259ko259ko259 22 – Nie prosiłem cię, Ŝebyś gadał. Zamknij oczy i zakryj je dłońmi. Oddychaj równo. Wszystko będzie dobrze, tylko musisz stąd zniknąć. Samiec przykrył oczy trzęsącymi się rękami, a Butch podszedł do drugiego zabójcy, który twarzą do ziemi leŜał na chodniku. Czarna krew sączyła się z jego rany, a z ust wydobywały się ciche pojękiwania. Butch złapał go za wszarz, oderwał łeb bydlaka od asfaltu i przytknął lufę glocka do podstawy czaszki. Nacisnął spust. Pół twarzy reduktora wyparowało. Ręce i nogi podrygiwały jeszcze przez chwilę, zanim całkiem znieruchomiały. Ale fajrant się jeszcze nie zaczął. Trzeba było przebić obu draniom pierś, Ŝeby całkiem kojfnęli, a on nie miał przy sobie ostrych narzędzi. Wyjął swoją komórkę i wcisnął klawisz szybkiego wybierania, jednocześnie kopniakiem odwracając na plecy reduktora. Rozległ się sygnał połączenia z numerem Vrhednego. Butch przeszukał kieszenie reduktora. Wyjął Black Bery i portfel. – Niech to szlag. – zabójca zdąŜył włączyć telefon, ewidentnie wzywając posiłki. Z drugiej strony słuchawki dobiegało wyraźnie sapanie i szelest ubrań, nie pozostawiając cienia wątpliwości, Ŝe oddział raźno ruszył w sukurs. – Jak tam z tobą? Wyglądasz lepiej – Zwrócił się do wampira, uporczywie wzywając Vrhednego. – Chyba się juŜ dostatecznie pozbierałeś. „V, sięgnij po swoją cholerną komórkę. V...” Wampir odjął ręce od oczu. Jego wzrok spoczął na zabójcy, którego mózg pstrzył cegły muru. – Jezu... Butch przesunął się, zasłaniając widok własnym ciałem. – Po prostu nie myśl o tym Cywil wyciągnął rękę w jego stronę. – Jesteś ranny. – Nie zajmuj się mną. Proszę cię tylko, koleŜko, Ŝebyś wziął się w garść i zniknął. – „W trymiga” – dodał w myślach. W chwili, gdy włączyła się poczta głosowa V, w zaułku rozległ się tupot cięŜkich butów. Butch wetknął komórkę gdzieś w okolicę kieszeni i wyszarpnął pusty magazynek z glocka. Wsuwając następny, uznał, Ŝe czas najwyŜszy przestać się certolić. – No juŜ, jazda stąd. – Ale...ale... – Dematerializuj się, do kurwy nędzy! Bierz dupę w troki, bo wrócisz do domu sztywny.

SlonSlonSlonSlonko259ko259ko259ko259 23 – Czemu się mną przejmujesz, skoro jesteś człowiekiem. – Dość juŜ tego gadania. ZjeŜdŜaj! Wampir zamknął oczy, szepnął coś w Starym Języku i znikł. Kiedy piekielny łoskot buciorów przybrał na sile, Butch zaczął się rozglądać za jakąś kryjówką. W lewym bucie chlupała mu własna krew. Niestety, jedynym schronieniem była nadal płytka wnęka w bramie. Znów zaklął i przywarł do muru, patrząc, z kim miał do czynienia. – OŜeŜ kurwa. – Tym razem było ich... sześciu. Vrhedny wiedział, co się teraz zdarzy; najchętniej byłby teraz na KsięŜycu. Kiedy potęŜny rozbłyska oślepiającej bieli zamienił noc w biały dzień, odwrócił się plecami i zaczął zmykać. Znał to na pamięć. Rankohr wchodził w przemianę, bestia wyrywała się na wolność i urządzała sobie ucztę z reduktorów. To, co zawsze, z jedną drobną róŜnicą, tym razem znajdowali się na boisku futbolowym liceum w Caldwell. – „Huzia, bierz ich!” – poszczuł w myślach bestię Przez najwyŜsze rzędny widowni drałował na balkon dla cheerleaderek szkolnej druŜyny. W dole, na linii punktowej boiska, bestia dorwała reduktora i wyrzuciła w powietrze tak Ŝe spadł jej prosto do paszczy. Vrhedny rozejrzał się dookoła. KsięŜyc na szczęście jeszcze nie wzeszedł, ale wokół liceum stało sporo domów. A człowieki mieszkające w tych przeklętych domkach z płaskim dachem, spadzistym dachem, w domkach – bliźniakach właśnie wyskakiwały z łóŜek od wybuchu, który jasnością nie ustępował eksplozji atomowej. Zmełł przekleństwo i zdjął z prawej ręki wyściełaną ołowiem rękawiczkę samochodową. Gdy wyciągnął rękę przed siebie, blask sączący się z wnętrza jego dłoni oświetlił biegnące od łokcia do koniuszków palców tatuaŜe. Zerkając w stronę boiska, koncentrował się na rytmie swojego serca. Czuł, jak krew tętni mu w Ŝyłach i pulsuje w nadgarstku... Fale buforujące wydobywały się z jego dłoni jak rozedrgane powietrze pod asfaltem w upalny dzień. Gdy światła zaczęły się zapalać na gankach i ojcowie rodzin powystawiali głowy z domowych twierdz, Vrhedny wyemitował zvidh, pole maskujące, nadpisując w ich pamięci fałszywe informacje; sceny i odgłosy walki na boisku zostały wyparte przez pospolitą iluzję, w której nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło. Z wysokości trybuny V widział na podczerwieni, jak samce człowieków lustrują okolicę i pozdrawiają się nawzajem. Patrząc jak jeden z nich uśmiecha się, wzruszając ramionami, V wyobraził sobie przebieg ich konfrontacji.

SlonSlonSlonSlonko259ko259ko259ko259 24 – Te, Bob widziałeś, to? – Widziałem, Gary. Eksplozja po byku. – MoŜe powinniśmy zadzwonić na policję? – Chyba nic się nie dzieje. – Fakt. Dziwna sprawa. Masz czas w sobotę z twoją Marilyn i dzieciakami? Moglibyśmy powłóczyć się po centrum handlowym, a po wszystkim pójść na pizzę. – Super pomysł. To pogadam z moją Sue. Branoc. – Branoc. Kiedy męŜczyźni zamknęli za sobą drzwi i poczłapali do lodówek na nocną wyŜerkę, Vrhedny nieprzerwanie emitował pole maskujące. Bestia uporała się szybko z reduktorami, wylizując teren do czysta. Po wszystkim okryty smoczą łuską stwór rozejrzał się dookoła, a wypatrzywszy V, wydał z siebie potęŜny ryk zwieńczony chrapliwym wydechem. – Najadłeś się, wielkoludzie? To podłub sobie teraz w zębach słupkiem od bramki! – krzyknął do niego ze szczytu trybun V. Bestia znowu wydała z siebie chrapliwy odgłos, a potem zległa na ziemi. Po chwili w tym samym miejscu, na boisku zbryzganym czarną krwią, zaczął wyłaniać się Rankohr. Kiedy przemiana się zakończyła, V pomknął z trybun w dół. – To ty, bracie? – wyrzęził Rankohr, dygocząc na śniegu. – Tak, Hollywood, to ja. Zabiorę cię do domu, do Mary. – Chyba jest trochę lepiej niŜ zwykle. – Oj, to dobrze. V zrzucił skórzaną kurtkę i przykrył pierś Rankohra; wyszarpał z kieszeni komórkę. Wyświetliły się dwie próby połączenia od Butcha, więc szybko oddzwonił do gliny, Ŝeby zamówić natychmiastowy transport. Nikt nie odebrał, więc zadzwonił do bunkra. Odebrała poczta głosowa. Psiakość... Furiath był u Agrhesa, znowu dopasowywał protezę. Ghrom nie mógł prowadzić, bo był ślepy. Tohra nikt nie oglądał od miesięcy, pozostawał mu tylko... Zbihr. Smutna ostateczność. Sto lat uŜerał się z tym samcem i wiedział, Ŝe bliŜej mu do rekina niŜ do ratownika. Ale nie było innej opcji. Zresztą Zbihr jakby trochę złagodniał, odkąd miał swoją krwiczkę. – Czego? – odebrał nieprzyjaźnie. – Hollywood znów wypuścił z siebie Godzillę. Potrzebujemy samochodu. – Gdzie jesteście?

SlonSlonSlonSlonko259ko259ko259ko259 25 – Weston Road. Boisko futbolowe przy liceum. – Będę za dziesięć minut. Pierwsza pomoc będzie potrzebna? – Nie, obaj jesteśmy cali. – Dobra. Trzymajcie się. Zbihr rozłączył się. V popatrzył na komórkę zaszokowany. Więc jednak moŜna liczyć na tego groźnego obwiesia. CzyŜby przeoczył jakiś omen duchowej transformacji Zbihra? Fakt, Ŝe ostatnio nie ma Ŝadnych wizji. PołoŜył normalną rękę na ramieniu Rankohra i spojrzał w niebo. Nad jego głową rozciągał się bezkresny bezmiar nieprzeniknionego wszechświata; po raz pierwszy w Ŝyciu poczuł lęk przed tą pustką. Ale teŜ pierwszy raz w Ŝyciu szybował bez nawigacji. Jego dar prekognicji wyparował. Migawki przyszłości, te cholerne, natrętne telezapowiedzi, fotki bez dat, które od zawsze mąciły jego spokój – znikły. Przestał teŜ odbierać myśli swoich bliźnich. Zawsze chciał zostać sam na sam ze swoimi myślami. Teraz ta cisza, jak na ironię waliła go obuchem po głowie. – V, wszystko w porządku? Spojrzał na Rankohra. Nawet z twarzą umazaną krwią reduktora, blondyn był nadal zabójczo przystojny. – Wkrótce przyjedzie po nas Z. Weźmiemy cię do domu, do twojej Mary. Rankohr zaczął coś mamrotać, ale V go nie słuchał. Biedny Rankohr. Niełatwo Ŝyć z klątwą. Po dziesięciu minutach Zbihr w BMW swojego bliźniaka wjechał na środek boiska, zostawiając na brudnej, topniejącej brei ślady obłoconych kół. Patrząc na brnącą przez zaspy luksusową brykę, V przeczuwał, Ŝe tapicerkę na tylnim siedzeniu moŜna spisać na straty. Z drugiej strony Fritz, sługa doskonały, umiał sobie poradzić nawet z najgorszym syfem. Zbihr wysiadł z samochodu i obszedł wóz dookoła. Po stu latach głodzenia się na własne Ŝyczenie, waŜył wreszcie sto trzydzieści kilo przy wzroście dwa dziesięć. Blizna na twarzy i wytatuowane obręcze juchacza nadal rzucały się w oczy ale odkąd był z Bellą, swoją krwiczką, z jego oczu znikła bezdenna nienawiść. No moŜe nie całkiem... Bez słowa wtaszczyli Rankohra do samochodu i upchnęli jego potęŜne cielsko na tylnim siedzeniu. – Do domu? – spytał Zbihr, sadowiąc się za kierownicą. – Tak, ale najpierw muszę trochę posprzątać. – znaczyło to tyle, Ŝe V swoją anormalną dłonią odparuje rozlaną wszędzie krew reduktorów.