gosiag

  • Dokumenty396
  • Odsłony76 171
  • Obserwuję125
  • Rozmiar dokumentów645.0 MB
  • Ilość pobrań43 292

L. A. Weatherly - Tom II - Płomień Anioła

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.2 MB
Rozszerzenie:pdf

L. A. Weatherly - Tom II - Płomień Anioła.pdf

gosiag EBooki trylogia anioła
Użytkownik gosiag wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 296 stron)

Pamięci mojej matki Bilie Cruce Seligman. Mamo, żałuję, że nie możesz przeczytać tej książki

PROLOG Kobieta długo nie wychodziła z domu. Po przeciwnej stronie ulicy, oparty o brudne okno wystawowe sklepu spożywczego, stał Seb, kryjąc się w półmroku przedświtu i obserwując drzwi wejściowe do domu kobiety. Jego twarz z wysokimi kośćmi policzkowymi nosiła ślady zarostu; szczupłe ciało było rozluźnione i zarazem czujne jak u kota. Był pewien, że to właściwe miejsce. Wyglądało dokładnie tak, jak je ujrzał: złocistożółty budynek przy głównej ulicy z drewnianymi drzwiami i niedużym balkonem z kutego żelaza, na którym stały donice z roślinami o purpurowych i żółtych kwiatach. Nie wyjmując rąk z kieszeni dżinsów, Seb policzył panele we frontowych drzwiach: dziesięć. Następnie policzył donice: siedemnaście. – Wyjdź już, chiquita, inaczej spóźnisz się do pracy – mruknął pod nosem. Wreszcie drzwi się otworzyły i stanęła w nich niska, pulchna kobieta w eleganckim ciemnym kostiumie. Zaczęła niemrawo grzebać w torebce w poszukiwaniu kluczy, w końcu je znalazła i zamknęła dom, a potem, postukując obcasami, ruszyła nieco chwiejnie do samochodu. W wąskich pantoflach jej tłustawe stopy prezentowały się dość groteskowo. Gdy doszła do auta, kluczyki znowu przepadły w otchłani torby i musiała ich szukać przez dobrą minutę, potrząsając głową z irytacją. Seb stłumił uśmieszek. Tak, to było do niej podobne. W chwili gdy samochód kobiety zniknął za rogiem, Seb chwycił zniszczony plecak, który postawił przy nogach, i zarzucił go sobie na ramię. Wcześniej sprawdził, jak się dostać na tyły domu; teraz wysłał jedynie swoją drugą postać, by z powietrza upewniła się, czy droga wolna. Tak właśnie było. Przeciął ulicę, całkowicie opustoszałą o tak wczesnej porze. Z jednej strony dom otaczał solidny drewniany parkan; Seb podskoczył, uchwycił się go i z łatwością przedostał się do ogrodu. Podwórko od tyłu również wyglądało tak, jak je zobaczył – schludne, wyłożone kostką i zastawione roślinami w donicach. Zniszczone składane krzesełko stało oparte o ścianę obok rozsuwanych drzwi na patio. Okno z zepsutą klamką, które niepokoiło kobietę, znajdowało się na piętrze. Kilka sekund zajęło Sebowi wspięcie się po kratownicy i uchylenie go. Bezszelestnie wszedł do sypialni – bladozielony kolor ścian, wszędzie falbany. W powietrzu unosił się zapach perfum, jakby skropienie się nimi było jej ostatnią czynnością przed opuszczeniem domu. Kobiety nie będzie przez wiele godzin. Pracowała na tyle daleko stąd, że nie miała czasu wracać do domu na lunch; poprzedniego dnia ten właśnie fakt przerabiała uporczywie w umyśle. Jej myśli przypominały miotane podmuchami wiatru suche liście – same w sobie nie miały ciężaru, ale ich wirowanie do tego stopnia utrudniało Sebowi skupienie, że potem rozbolała go głowa. Seanse jasnowidzenia nie zawsze były łatwym sposobem zarobienia kilku pesos, zwłaszcza że zależało mu na jak najszybszym ich odwaleniu, żeby móc sobie kupić coś do jedzenia i wrócić do jedynej sprawy, jaka się dla niego liczyła. Mimo to miał nadzieję, że to, co powiedział kobiecie, w jakimś sensie jej pomogło. Zdecydowanie potrzebowała odpoczynku, choć był rad, że nie postanowiła się do tego zabrać już od dzisiaj. Opuściwszy pachnącą sypialnię, Seb zaczął poszukiwania. Jego kroki odbijały się echem od wyłożonej płytkami posadzki. Chociaż obecnie rzadko włamywał się do domów, był czas, kiedy czynił to aż nazbyt często, i to ze znacznie gorszych powodów niż tym razem. Delikatnie uchylał drzwi i zaglądał do kolejnych pokoi. Jego twarz zastygła w wyrazie niesmaku. Przecież

chyba go miała, prawda? Nie upewnił się, po prostu to założył. Wreszcie znalazł go na parterze: komputer stojący na biurku w rogu pomieszczenia. Doskonale. Seb zasiadł na krześle i włączył sprzęt. Miejscowa szkoła, w której był publiczny dostęp do komputerów, była dzisiaj zamknięta; przez kilka ostatnich nocy nie mógł też dostać łóżka w schronisku młodzieżowym, gdzie mógłby pożyczyć czyjś laptop. Wpisał w wyszukiwarkę kilka słów, powoli uderzając w klawisze. Pokazała się lista opcji; znalazł tę, której szukał, i ją wybrał. „Sierociniec Diaz – brzmiał tytuł strony internetowej. – Przystań dla dzieci”. Seb wykrzywił usta. Widział już wiele sierocińców, ale zaledwie kilka można by nazwać przystanią. O tym konkretnym dowiedział się jednak dopiero wczoraj i musiał go sprawdzić. Kto wie, być może okaże się miejscem, w którym znajdzie w końcu to, czego szukał. Jego serce zabiło szybciej na tę myśl, choć przecież doskonale wiedział, jak mało jest to prawdopodobne. Wyjął z szuflady kartkę papieru, starannie zanotował adres i włożył ją do plecaka. Sierociniec znajdował się około stu mil na wschód, u podnóża gór Sierra Madre. Pod wpływem impulsu wyciągnął mapę Meksyku i wpatrywał się w jego znajomy kształt, rysując w umyśle szlaki, po których przemieszczał się przez lata z północy na południe. Zaczął od Mexico City i od tamtej pory rzadko spędzał więcej niż parę tygodni w jednym miejscu. Obecnie przebywał w Presorze, niedaleko Hermosillo, gdzie na białych piaszczystych plażach roiło się od turystów. Presora była mniejszym i bardziej cichym miastem, mimo to strawił na poszukiwaniach wiele dni, sprawdzając każdą mijaną na ulicy osobę, wchodząc do wszystkich budynków, do jakich zdołał się dostać, a tam, gdzie nie było to możliwe, wysyłając swoje drugie ja. Niczego nie znalazł, absolutnie niczego. Nie był szczególnie zaskoczony – przez całe życie nie natknął się na najmniejszy choćby ślad tego, co miał nadzieję odnaleźć. Ale musiał próbować dalej. Tylko to mu zostało. No, dosyć tego, zdobył to, po co przyszedł. Wyłączył komputer i wstał, zarzucając sobie plecak na ramię, gdy wtem jego spojrzenie padło na biblioteczkę kobiety i kompletnie stracił głowę. Podszedł bliżej i przysiadł na piętach, wpatrując się w książki głodnym wzrokiem. Wiele kieszonkowych wydań wyglądało na nietknięte i przez ułamek sekundy Seb czuł przemożną pokusę; prawie już skończył czytać swoją ostatnią książkę, a nie miał pojęcia, gdzie znajdzie następny antykwariat, żeby ją wymienić na inną. Musnął okładkę grubej powieści historycznej. Miałby lekturę na co najmniej tydzień. Ale nie. Nie zakradł się tutaj, żeby coś zwędzić, chociaż dawniej nie zastanawiałby się dwa razy. Seb wyprostował się z westchnieniem. Ruszył ku schodom i spostrzegł za kuchnią korytarz, a dalej łazienkę z kabiną prysznicową. Zawahał się, po czym wszedł do środka i rozejrzał się dokoła. Wyłożone białymi kafelkami pomieszczenie było niemal puste, nie licząc ręcznika i pokrytej warstewką kurzu kostki mydła, jakby prysznica rzadko używano. Zapewne tak właśnie było, gdyż kobieta mieszkała sama. W nieskazitelnie czystej różowej łazience, którą widział na piętrze, stały wszystkie jej kremy i balsamy. Na twarz Seba wypłynął chytry uśmieszek. Okej, temu naprawdę nie sposób było się oprzeć, od wielu dni nie miał okazji porządnie się umyć. Jego ubranie było czystsze niż on sam. W tym mieście łatwiej było o automat w pralni samoobsługowej niż o łóżko w schronisku młodzieżowym. Wszedł do ciasnego pomieszczenia i zamknął za sobą drzwi. W plecaku miał tubkę żelu pod prysznic; wyjął ją, rozebrał się i wziął długą kąpiel, rozkoszując się na równi gorącą wodą i odosobnieniem. Nawet po tak wielu latach czuł, że nie powinien uważać żadnej z tych rzeczy za coś oczywistego. Jego ciało było silne i muskularne. Gdy brał prysznic, blizny, których już

prawie nie zauważał, połyskiwały na jego mokrej skórze – te dawniejsze na biało, nowsze były czerwonawe i ściągnięte. Niczego nie cierpiał bardziej niż uczucia, że jest niedomyty. Cudownie było zmyć z siebie brud z ostatnich kilku dni. Po kąpieli wytarł się najlepiej, jak zdołał, małym ręcznikiem do rąk i spojrzał w lustro, zaczesując do tyłu mokre włosy. Kręciły się, gdy miał je zbyt krótko ostrzyżone, co go irytowało, więc wolał je trochę zapuścić i odgarniać z twarzy. Jeden lub dwa luźne kosmyki i tak zawsze opadały mu na czoło, denerwując go niemiłosiernie. Dżinsy i podkoszulek kleiły mu się do jeszcze wilgotnego ciała, ale panujący w ciągu dnia upał błyskawicznie go osuszy. Rozejrzał się uważnie wokoło, upewniając się, że zostawił łazienkę w takim stanie, w jakim ją zastał, po czym truchtem wbiegł na piętro, nie mogąc się już doczekać, kiedy wyruszy w kierunku Sierra Madre, by odnaleźć adres, który zapisał na kartce. W zielonkawo-falbaniastej sypialni zatrzymał się przy oknie i powiódł wzrokiem dokoła. – Gracias – mruknął z uśmiechem do nieobecnej kobiety, a potem zwinnie wydostał się na zewnątrz. Podróż autostopem do sierocińca zabrała Sebowi sporo czasu; niekiedy tak się właśnie układało. Pod wieczór, na ostatnim odcinku drogi, kierowca ciężarówki zabrał go z szosy i w czasie jazdy nie przestawał rozprawiać o swojej dziewczynie. Paląc papierosa, którym poczęstował go mężczyzna, Seb siedział rozparty w fotelu pasażera – oparłszy obutą w trampek stopę o deskę rozdzielczą – i jednym uchem słuchał jego wynurzeń. Rozkoszował się znajomym smakiem. Ostatnimi czasy często brakowało mu pieniędzy na fajki. – Więc powiedziałem jej: chiquita, nic z tego, mówiłem ci to już dwa razy. Musisz mnie słuchać, kiedy do ciebie mówię – podkreślił z naciskiem. – Słuchać i rozumieć; wiesz, o co mi chodzi? – Szofer spojrzał na Seba, oczekując potwierdzenia; miał szeroką twarz i krzaczaste brwi. – Jasne, stary, masz rację – odrzekł Seb, wydmuchując strużkę dymu. – Słusznie postąpiłeś. – Wolałby czytać, niż wysłuchiwać tych bredni, lecz, niestety, autostop miał swoją etykietę. Ceną za podwiezienie była gotowość do rozmowy. – Ale ona mnie nigdy nie słucha, no nie? Żyje w swoim świecie. Beznadziejna. Piękna, ale… – Mężczyzna machnął ręką i nie przestawał nadawać ani przez chwilę. Seb obserwował go nieuważnie, notując czerwone linie gniewu, jakie pojawiły się w jego aurze na kształt rozbłysków światła. Wsiadłszy do kabiny ciężarówki, przestawił kolory swojej aury, żeby dopasować je do żółtych i niebieskich powłok szofera. Wiedział, że mężczyzna nie będzie w stanie ich zobaczyć ani rozpoznać, lecz uczynił to z nawyku, którego nabrał w dzieciństwie; stapianie własnej aury z innymi sprawiało, że czuł się bezpieczniejszy. Bardziej ukryty. Im dłużej jednak słuchał andronów szofera, tym mniejszą miał ochotę dzielić z nim aurę. Wrócił do swoich naturalnych kolorów i ujrzał obraz mężczyzny, który stał w kuchni i wrzeszczał; ciemnowłosa kobieta wyglądała na przestraszoną. Nie była to bynajmniej niespodzianka. Szofer nie stanowił jednak zagrożenia dla Seba; wydawał się raczej damskim bokserem, facetem, który lubi ustawiać słabszych od siebie. Seb wiedział, że prawdopodobnie zdołałby wyczuć niebezpieczeństwo, a na wypadek kłopotów nie rozstawał się z nożem sprężynowym, który nosił w kieszeni. Nikt nie podróżował po Meksyku samotnie bez broni, chyba że był beznadziejnie głupi. – Weźmy na przykład ciebie – powiedział szofer. – Ile masz lat – siedemnaście, osiemnaście? – Siedemnaście – odrzekł Seb, wydmuchując kłąb dymu. Za niecały miesiąc miał skończyć osiemnaście lat, ale nie zamierzał się tym przechwalać.

– Taa, jestem pewien, że dziewuchy lecą do ciebie jak do miodu, co? – Mężczyzna zarechotał; jego aura zachichotała wraz z nim, migocząc na pomarańczowo. – Masz wygląd gwiazdy rocka, z tą buźką i zarostem wszystkie dziewczyny chciałyby cię mieć u siebie na ścianie. Ale przyjmij moją radę, amigo: nigdy im na to nie pozwól… Seb przewrócił w duchu oczami i się wyłączył, żałując, że nie może chociaż posłuchać radia. Ludzie często komentowali jego wygląd, ale uroda nie mogła mu przynieść jedynej rzeczy, na jakiej mu zależało. – Skąd pochodzisz? – spytał w końcu szofer, gasząc niedopałek w przepełnionej popielniczce. – Z Sonory? Z Sinaloa? – El DF – odpowiedział Seb. Distrito Federal, czyli Mexico City. Zapadła niemal całkowita ciemność, światła jadących z naprzeciwka samochodów zlewały się w strugę białej poświaty. – Moja matka pochodziła z Sonory. – Tak myślałem – ucieszył się mężczyzna, zerkając na niego. – Byłem pewien, żeś Francuz. Albo Italianiec. Seb nie mógł się oprzeć. – Włoch – powiedział z poważną miną. – Mam weneckie korzenie. Mój pradziadek był gondolierem. Potem wyemigrował tutaj, a ponieważ nie było kanałów, to został ranchero. – Naprawdę? – Oczy szofera rozszerzyły się ze zdziwienia. – No pewnie – odrzekł Seb, nachylając się, żeby strząsnąć popiół z papierosa. – Miał ponad dziesięć tysięcy sztuk bydła. Ale ja myślę, że jego serce zostało przy kanałach, wiesz? – Mógłby tak gadać jeszcze przez pół nocy, lecz facet był takim tumanem, że to było zbyt łatwe, a przez to mało zabawne. Szofer wrócił do ulubionego tematu swojej dziewczyny i jął opisywać jej wady, a także sposoby, jakich będzie zmuszona użyć, żeby się poprawić. Seb ujrzał więcej obrazów upokarzanej kobiety, zatem gdy dojechali do celu jego podróży, był gotów udusić łobuza. Zadowolił się jednak podwędzeniem mu z kieszeni paczki papierosów i zapalniczki, kiedy podawali sobie ręce na pożegnanie. Nie okradł nikogo od czasu, gdy jako dzieciak pałętał się po ulicach Mexico City, ale odczuł swego rodzaju satysfakcję, choć właściwie powinien był pozwolić temu cabrón dalej palić, gdyż palenie było szkodliwe dla zdrowia. Kiedy ciężarówka odjechała z parkingu, Seb otrząsnął się gwałtownie jak pies po kąpieli, uwalniając się od nieprzyjemnej energii. Był już niemal w Sierra Madre; stał na wzniesieniu w gęstniejącej ciemności i miał przed oczami ledwie widoczny łańcuch majestatycznych gór, królujący na horyzoncie. Skoncentrował się na chwilę, chcąc się upewnić, że w pobliżu nie ma żadnych aniołów, potem zaś wysłał swoją drugą postać na poszukiwania. Szybując, bez trudu odnalazł sierociniec; obszerny budynek otoczony pustym boiskiem znajdował się około pół mili dalej. Wciągnął ciepły sweter i ruszył szosą, pozwalając swemu drugiemu ja lecieć nad sobą. Uczucie rozprostowania skrzydeł było przyjemne. Upłynęło już kilka długich dni, odkąd latał. Wspominając rozmowę z szoferem, Seb lekko się uśmiechnął. Pochodzenie jego matki było chyba jedyną informacją, jaką o niej posiadał. Matka nie żyła, a on ostatni raz widział ją, kiedy był pięcioletnim brzdącem. Na podstawie tych niewielu wspomnień, jakie mu zostały, mógł powiedzieć, że bardzo ją przypomina. Jasnobrązowe, kręcone włosy, wysokie kości policzkowe, fiołkowe spojrzenie i usta, które kobiety zwykły nazywać „ślicznie wykrojonymi”, na co nieodmiennie przewracał oczami. Nie miał charakterystycznych rysów południowca, Sonora bowiem była stanem, w którym europejscy imigranci mieszali się z miejscowymi od wielu pokoleń. Na ulicach gringo zawsze zakładali, że Seb jest jednym z nich, i po angielsku pytali o drogę, ignorując fakt, że miliony Meksykanów nie wyglądały jak bandyci z westernów. Jeśli zaś idzie o ojca, to kto go tam wie? Seb przypuszczał, że był bardzo przystojny. Jak

oni wszyscy. Gdy wspiął się na kolejne wzniesienie, wyraźnie ujrzał sierociniec i przystanął na moment, gapiąc się w dół i mocno ściskając pasek plecaka. Teraz, gdy już się tu znalazł, niemal obawiał się patrzeć. Coraz trudniej było mu znosić rosnącą nadzieję, po której przychodziło nieuniknione rozczarowanie. Mimo to musiał przez to przejść. Te kilka godzin jego życia, które spędził, tkwiąc w kabinie ciężarówki i słuchając tego cabrón, byłoby zupełnie zmarnowane, gdyby nie uczynił tego, po co się tu zjawił. Zresztą to przecież może być właśnie to miejsce. Naprawdę może to być miejsce, gdzie w końcu ją znajdzie. Mimo woli poczuł przypływ radosnego oczekiwania, tak silny, że niemal bolesny; nigdy się nie wyzbył nadziei. Zszedł z szosy i położył się płasko na brzuchu, mając poniżej widok na sierociniec. Zamknął oczy, koncentrując się wyłącznie na swojej drugiej postaci. Sfrunął w głąb doliny w kierunku zniszczonego budynku; jego skrzydła połyskiwały w ciemności. Łagodnie przeniknął przez ścianę sierocińca i znalazł się w środku. Jak zwykle, gdy wchodził do jednego z takich miejsc, czuł niezwykłe napięcie mięśni. Nieproszone, pojawiło się wspomnienie pogrążonego w mroku pokoju; ów mrok ciążył jak kamień na jego pięcioletnim jestestwie. Ale ciemny pokój okazał się nieoczekiwanie błogosławieństwem, w nim bowiem po raz pierwszy uświadomił sobie, kim naprawdę jest. Jedynie to ocaliło go przed zwariowaniem w tamtym koszmarnym miejscu. Nikt nie dostrzegał innej postaci Seba, która przelatywała bez szmeru z pokoju do pokoju. Od razu zauważył, że ten sierociniec należał do nielicznych, które były nie całkiem złe – było w nim czysto, chociaż depresyjnie pusto. Aury małych dzieci i młodzieży wyglądały zdrowo, gdy odnalazł ich wszystkich w jadalni, gdzie wraz z wychowawcami spożywali kolację. Wykazywali raczej oznaki znudzenia niż uciemiężenia. Krążąc nad ich głowami, Seb przesuwał po nich wzrokiem, notując wszystkie kolory. Szaroniebieski, błysk jaskrawego różu, delikatna zieleń. Nigdzie nie dostrzegł śladu srebra, lecz to niekoniecznie miało znaczenie; sam od dziecka zmieniał barwy własnej aury. Skupiając się na innych, otwierał swoje zmysły, sprawdzał działanie energii, niemal słuchał. Był wręcz napięty od wibrującego nadzieją oczekiwania, dotykając energii każdej osoby swoją własną. Wszyscy byli jedynie ludźmi. Sprawdził drugi raz, żeby zyskać pewność, ale nie miał już serca do tej czynności. Potem zmusił się do przeszukania pozostałych pomieszczeń, choć wiedział, że nikogo tam nie znajdzie, i się nie pomylił. Tutaj także jej nie było. Rozczarowanie ścisnęło go za gardło jak rozczapierzone palce. Otworzywszy oczy, przywołał swoją drugą postać z sierocińca i leżał bez ruchu, nie odwracając spojrzenia od bryły budynku w dolinie. Ona… Seb parsknął cichym śmiechem. Nie miał nawet pewności, czy istnieli tacy sami jak on, a co dopiero jakiej mogli być płci. Mimo to od początku był przekonany, że poszukuje dziewczyny mniej więcej w swoim wieku. Tak silnie ją wyczuwał. Nie wiedział, jak wygląda ani jak ma na imię, ale ją znał. Odkąd sięgał pamięcią, wyczuwał duchową obecność tej dziewczyny, wiedział, kim była. Czasem wydawało mu się, że słyszy jej chichot, dostrzega przebłysk uśmiechu. Niemożność zobaczenia jej albo dotknięcia tkwiła w nim jak bolesny cierń. Obiema dłońmi zaczesał włosy do tyłu. Dlaczego dotąd nie przywykł do rozczarowania wywołanego tym, iż znów jej nie znalazł? Ile miast zdążył dotychczas przepatrzeć? A sierocińców i szkół? Ile mil przebył niezliczonymi ulicami? Nagle poczuł się zmęczony, śmiertelnie zmęczony. Ostatnia porażka była kroplą, która przelała czarę goryczy. „To się nigdy nie ziści – pomyślał. – Wyobrażałem ją sobie tylko przez te wszystkie lata, ponieważ tak mocno pragnąłem, by okazało się to prawdą”.

Przetoczył się na plecy i obserwował swojego anioła, który fruwał po nocnym niebie z rozpostartymi śnieżnobiałymi skrzydłami. Po raz pierwszy uczucie latania nie przyniosło mu ukojenia. Od tak dawna poszukiwał dziewczyny półanioła. Najpierw latami na ulicach Mexico City po ucieczce z sierocińca, gdy badał aurę każdej mijanej osoby. Jako jedenastolatek trafił do poprawczaka, skąd uciekł dwa lata później i wkrótce potem rozpoczął prawdziwe poszukiwania, jeżdżąc po całym kraju i sprawdzając każde miasto, miasteczko i wioskę. Szukał niezmordowanie od blisko pięciu lat, był wszędzie, ale ani razu nie natknął się na aurę podobną do swojej. Ani razu nie wyczuł choćby śladu jej energii, chyba że w wyobraźni. Unosząc się w powietrzu, Seb czuł chłodny powiew wiatru, który muskał mu skrzydła. Wieczór był spokojny i cichy. „Wystarczy” – powiedział sobie w duchu. Ta myśl zdawała się przenikać do jego umysłu z własnej woli, lecz kiedy już się tam znalazła, zrozumiał, że jest prawdziwa. Nie mógł tego dłużej robić, nie był w stanie znosić pasma niekończących się rozczarowań. Skoro przez te wszystkie lata w kraju tak licznie zamieszkanym jak Meksyk nie spotkał nikogo takiego jak on sam, to pora spojrzeć prawdzie w oczy – innych po prostu nie było. Dziewczyna półanioł nie pojawi się cudownym zrządzeniem losu, by ukoić jego samotność, bez względu na to, jak silnie ją wyczuwał. Ona zwyczajnie nie istniała. Przez cały czas była jedynie wytworem jego wyobraźni, piękną zjawą. Natura spłatała mu złośliwego figla i uczyniła go jedynym przedstawicielem tego gatunku. Najwyższy czas się z tym pogodzić i starać się żyć dalej, czekając, co przyniesie los. Decyzja wydawała się słuszna. Seb miał jednak wrażenie, że coś wydarto mu z piersi, pozostawiając poszarpaną wyrwę, której nic nie zdoła wypełnić. Leżał na miękkim kobiercu trawy, patrząc w górę na swoją anielską postać, która z cudowną lekkością unosiła się na tle gwiazd. Wiedział, że tok jego rozważań był błędny – jak długo posiadał tę drugą część siebie, tak długo nigdy nie będzie całkowicie osamotniony. Chociaż tak właśnie się czuł.

ROZDZIAŁ PIERWSZY Metal nożyczek ziębił mi kark. Stałam z zamkniętymi oczami w łazience w naszym motelowym pokoju, usiłując nie zauważać, jaką niechęć budziło we mnie każde metaliczne zgrzytnięcie oraz nieprzyjemne uczucie chłodnej lekkości, które z wolna ogarniało moją głowę. Jeśli nawet wiedziałam, jak bardzo tego potrzebujemy – oczywiście, że tak, wszak to był mój pomysł – nie oznaczało to wcale, że musi mi się to podobać. Alex również nie był tym specjalnie zachwycony. Kto wie, czy nie było mu nawet bardziej przykro niż mnie. Kiedy jednak kilka godzin wcześniej poddałam ten pomysł, przyznał, że myślał o tym samym, a teraz ciachał nożyczkami bez chwili wahania. Gdybym tego nie zasugerowała, sam by to zrobił. A jednak było to dziwne… Oboje z zapałem dążyliśmy do tego, czego żadne z nas tak naprawdę nie chciało. Usłyszałam, jak Alex odkłada nożyczki na brzeg umywalki. – Dobra, chyba skończyłem. – Jego głos brzmiał niepewnie. Obawiając się tego, co za chwilę zobaczę, otworzyłam oczy i gapiłam się na swoje odbicie w lustrze. Moje niegdyś długie włosy były teraz krótkie. Bardzo krótkie. Nie wiem, jak można by je opisać. Fryzura chochlika, pod warunkiem że chochlik zacząłby się wygłupiać z nożyczkami. Co więcej, nie były już jasne, tylko miedzianozłote; ich głęboki odcień przywiódł mi na myśl jesień i płonące ognisko. Myślałam, że będzie lepiej niż brąz pasował do mojej karnacji, ale… Przełknęłam z trudem ślinę. W lustrze widziałam swoje oczy – rozszerzone i niepewne. W ogóle nie byłam do siebie podobna. Alex także się we mnie wpatrywał. – Ho, ho – powiedział. – To… duża różnica. Chciałam wypalić: „Ale nadal uważasz, że jestem piękna, prawda?”. Powstrzymałam się jednak. Nie chodziło o „bycie nadal piękną”, zresztą nigdy się za taką nie uważałam, to była opinia Aleksa. Najważniejsze obecnie było utrzymanie się przy życiu. Z pokoju dochodził dźwięk wiadomości, które nadawano non stop, odkąd włączyliśmy telewizor: – „Policja pilnie poszukuje tej pary w celu przesłuchania… Powtarzam: jeśli ktokolwiek ich zobaczy, niech nie podchodzi, tylko bezzwłocznie zadzwoni pod numer naszej gorącej linii… Policja podejrzewa, że są uzbrojeni i niebezpieczni…”. Wiedziałam bez patrzenia, że znowu pokazują moje zdjęcie z drugiej klasy szkoły średniej, które znajdowało się też prawdopodobnie na każdej stronie internetowej Kościoła Aniołów na świecie. Szczerze mówiąc, zmiana najbardziej charakterystycznej cechy mojego wyglądu nie przyszła mi z dużym trudem. Przynajmniej nikt się nie orientował, jak wygląda Alex. Istniał wprawdzie policyjny portret pamięciowy, ale był śmiesznie niedokładny. Ochroniarz z katedry zapamiętał go jako osobnika o dziesięć lat starszego i pięćdziesiąt funtów cięższego niż w rzeczywistości, a w dodatku umięśnionego niczym zawodnik futbolu. Nie mogłam oderwać spojrzenia od dziewczyny w lustrze. Miałam wrażenie, że ktoś obcy ukradł moją twarz. Sięgnęłam po ołówek do brwi, który kazałam kupić Aleksowi, i pociągnęłam je rudą kreską. Efekt był znacznie bardziej dramatyczny, niż się spodziewałam. Dotychczas, patrząc na siebie, nie zauważałam brwi. Teraz zdawały się wyskakiwać z lustra prosto na mnie. To byłam ja. Czując się dziwnie poruszona, odłożyłam ołówek i przeczesałam palcami to, co zostało

z moich włosów. Jedna połowa sterczała w górę, druga przylegała płasko do czaszki. Ktoś gdzieś mógłby zapłacić niezłą sumkę za taką fryzurę; według mnie najlepiej pasowałaby modelce na wybiegu, prezentującej sukienkę z worka na śmieci, pospinanego agrafkami. – Cieszę się, że nie chcesz zostać fryzjerem – powiedziałam do Aleksa. – Twoje podejście jest zbyt niekonwencjonalne. Uśmiechnął się i dotknął mojego karku; czułam się niesamowicie bezbronna, mając odkryty kark. – Nikt cię nie rozpozna, a tylko to się liczy – odparł. – Jezu, ja sam cię prawie nie rozpoznaję. – Och – jęknęłam. Nie chciałam, by zabrzmiało to aż tak żałośnie, ale myśl, że Alex nie może mnie rozpoznać, była… okropna. Pochwyciwszy moje spojrzenie, otoczył mnie od tyłu ramionami i mocno przytulił. Czubek mojej głowy znalazł się dokładnie pod jego brodą. – Hej – powiedział, patrząc mi w lustrze w oczy. – Przyzwyczaimy się do tego, zobaczysz. Nadal jesteś śliczna, wiesz o tym, prawda? Tylko wyglądasz inaczej, to wszystko. Odetchnęłam z ulgą, że nie przestał tak myśleć. Może to było małostkowe, zważywszy na to, co działo się na świecie, ale tak wiele zdążyło się zmienić, a Alex nadal postrzegał mnie tak samo. Pragnęłam, by tak było zawsze. – Dzięki. Oparł brodę na mojej głowie i przyglądał mi się z rozbawieniem. – Jakoś głupio to wyraziłem… Będziesz śliczna nawet wtedy, gdy się ogolisz na łyso. – Lepiej tego nie sprawdzajmy, dobrze? – roześmiałam się. – Zmiana jest wystarczająco radykalna. – Przytuliłam się do niego, sycąc wzrok widokiem zmierzwionej ciemnej czupryny i niebieskoszarych oczu w lustrze. „Śliczny” było w istocie słowem, jakie opisywało Aleksa, nie mnie. Wciąż jeszcze zdarzało mi się czuć radosne łaskotanie jak w wigilijny poranek, gdy uświadamiałam sobie, że chłopak, w którym byłam tak szaleńczo zakochana, czuje do mnie to samo. Tymczasem moje włosy nie przestały być wyjątkowo krótkie ani bardzo rude. Za każdym razem, gdy spojrzałam na siebie w lustrze, doznawałam lekkiego wstrząsu, jakby mój umysł nie zdążył pojąć, co się wydarzyło. – Chciałbym, żeby istniała farba, której moglibyśmy użyć do zmiany twojej aury – zauważył Alex po chwili milczenia. – Wiem. – Pokiwałam głową, gładząc jego opalone przedramię. – Po prostu musimy być bardzo ostrożni. Moja aura – moc energii otaczającej każdą żywą istotę – była srebrna i lawendowa; wyrazista mieszanka anioła i człowieka. Każdy anioł, który by ją dostrzegł, wiedziałby natychmiast, kim jestem: jedynym półaniołem na świecie, tym, który próbował ich wszystkich zniszczyć. Tego ryzyka nie sposób było jednak uniknąć, chyba że planowalibyśmy zamieszkanie w odludnej jaskini. – Mam w każdym razie nadzieję, że ludzie nie będą próbowali do mnie strzelać równie często jak do tej pory – powiedziałam. – W tym cała rzecz – zgodził się ze mną Alex. – Ponieważ chciałbym, żebyś… no wiesz, żebyś jeszcze trochę pożyła. W jego oczach błysnęło pewne wspomnienie, ja zaś wiedziałam bez sprawdzania, o czym myślał, ponieważ sama myślałam o tym samym. O najgorszym dniu w życiu nas obojga, który zdarzył się zaledwie wczoraj, kiedy to Alex trzymał mnie w ramionach, pewien, że umarłam. Uścisnęłam jego ręce. Prawdę mówiąc, rzeczywiście umarłam. Gdyby nie Alex, który sprowadził

mnie z powrotem, nie byłoby mnie tu teraz. – Mnie także na tym zależy – wyznałam cichym głosem. Kryształowy wisiorek w kształcie łzy, który mi podarował, zalśnił w blasku lampy. – Chciałabym być przy tobie jeszcze bardzo, bardzo długo. – Załatwione – podsumował Alex. Schylił głowę, ja zaś zadrżałam, gdy musnął ciepłymi wargami mój kark. Nagle się wyprostował, nasłuchując, gdyż z telewizora dobiegł nowy głos. Do studia zadzwoniła kobieta o południowym akcencie. – „Ona musi być chora, i tyle. Jednak choroba psychiczna nie oznacza, że nie jest niebezpieczna. Można to poznać ze zdjęcia – ma taki szalony wyraz oczu…”. Właściwie miałam wtedy w oczach niepokój, to wszystko. Oboje z Aleksem wróciliśmy do pokoju, gdzie dwaj nowi komentatorzy kiwali z powagą głowami, zgodni co do tego, że, a jakże, musiałam być szalona, żeby się porwać na „akt terroryzmu” wobec Kościoła Aniołów, gdyż tak media określiły moją próbę zamknięcia bramy oddzielającej światy aniołów i ludzi. Opadłam na łóżko. Kościół twierdził, że usiłowałam zdetonować bombę w katedrze, że tak strasznie nienawidziłam aniołów, iż zaplanowałam wysadzenie całego budynku w powietrze, niepomna obecności tysięcy wyznawców, którzy przybyli powitać nadejście Drugiej Fali. Ja, szalona terrorystka. Byłoby to nawet śmieszne, gdybyśmy z Aleksem nie znajdowali się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Oczyma wyobraźni ujrzałam obraz katedry w Denver z poprzedniego dnia: jej szeroką białą kopułę i masywne kolumny, rozległy parking zapełniony ludźmi i samochodami. I wysokie srebrne drzwi, przez które wlewał się niekończący się strumień aniołów. Widziałam relację filmową z tego wydarzenia już kilkanaście razy i nadal nie mogłam oderwać od niej oczu. Z niezdrową fascynacją śledziłam łopotanie anielskich skrzydeł w blasku zachodzącego słońca; z katedry wypływała niemająca końca rzeka gracji i światła. W postaci eterycznej anioły nie były widzialne dla ludzi, chyba że dla tych, którymi się akurat pożywiały, lecz w czasie inwazji Drugiej Fali uczyniły wyjątek. Nate wytłumaczył nam, że pragnęły słyszeć wiwaty i okrzyki radości. Stado bydła radujące się na widok rzeźników. Druga Fala i ja stanowiłyśmy najgorętszą informację dnia. Wszyscy mieszkańcy planety zdawali się debatować, co oznaczała, czy relacja filmowa została sfałszowana, czy nie, a jeśli nie, jakie to miało znaczenie dla naszego świata. W wiadomościach pokazywano wciąż te same ujęcia, a napis na przesuwającym się pasku u dołu ekranu brzmiał: „Przybycie aniołów”. Kiedy zmęczyli się już nadawaniem w kółko tego samego, komentatorzy zaczęli przyjmować telefony od widzów jak kraj długi i szeroki. Dzwonili ludzie, którzy byli świadkami przybycia aniołów, oraz ci, którzy żałowali, że tego nie widzieli; tacy, którym wydawało się, że mnie spotkali, i ci, którzy chcieliby mnie spotkać, żeby potraktować tak, jak na to w pełni „zasłużyłam”. Siedziałam, oglądając w napięciu i wciąż jeszcze nie potrafiąc uwierzyć, że zaledwie przed sześcioma tygodniami moje życie toczyło się względnie normalnie, a przynajmniej na tyle normalnie, na ile to możliwe w przypadku osoby, która ma zdolność jasnowidzenia i lubi naprawiać samochody. A potem przepowiedziałam przyszłość Beth Hartley, koleżance z mojego liceum w miasteczku Pawntucket w stanie Nowy Jork. Ujrzałam, jak wstępuje w szeregi członków Kościoła Aniołów, po czym choruje i traci energię. Próbowałam ją przed tym powstrzymać, ale mi się nie udało, tymczasem anioł o imieniu Paschar przewidział, że to ja we własnej osobie zniszczę anielski ród. Wzdychając, obserwowałam przelatujące przez ekran anioły. Boże, jakże pragnęłam, żeby miał rację. Pomyślałam o mamie, zatopionej w marzeniach na jawie, z umysłem na zawsze zniszczonym po tym, co uczynił jej Raziel; nie cierpiałam nazywać go moim ojcem, gdyż na to

nie zasługiwał. Mama nie była jedyna. Miliony ludzi doznały równie straszliwej krzywdy od aniołów. Kolejne miliony były ich ofiarami w tej właśnie sekundzie, gdy dzwoniący do telewizyjnego studia widzowie zachłystywali się opowieściami o anielskiej miłości. „Anielska miłość”. Te słowa pozostawiały gorycz na języku, jeśli się wiedziało, że anioły przybyły tu, żeby karmić się ludzką energią, jakby nasz świat był ich prywatnym zarybionym stawem. Dzięki zjawisku nazywanemu anielskim poparzeniem były postrzegane jako istoty łaskawe i piękne, chociaż energia życiowa ich ofiar ginęła pod ich dotykiem. W rezultacie tacy ludzie chorowali umysłowo jak moja mama bądź też zapadali na stwardnienie rozsiane, nowotwory i inne wyniszczające choroby, jakie tylko można sobie wyobrazić. Jeśli bowiem anioł pożywiał się twoją energią, to dwóch rzeczy mogłeś być absolutnie pewien: po pierwsze, że zostałeś na zawsze naznaczony w jakiś potworny, nieodwracalny sposób, a po drugie… że będziesz czcił anioły do końca swoich dni. Zerknęłam na siedzącego obok mnie Aleksa, sycąc wzrok pełnymi stanowczości rysami jego twarzy, ciemnymi rzęsami ocieniającymi promienne oczy, pięknie wykrojonymi ustami, które prosiły o dotyk moich palców. Kiedy Alex miał niespełna szesnaście lat, anioły zniszczyły całą jego rodzinę. Także dziesiątki jego przyjaciół zginęły z ich rąk. Czarny tatuaż ZA na lewym bicepsie był skrótem od nazwy organizacji – Zabójcy Aniołów. Alex był jedynym pozostałym przy życiu Zabójcą Aniołów. Jedyną osobą na świecie, która wiedziała, jak z nimi walczyć. Na myśl, że mogłoby go spotkać coś złego, czułam taki ból, jakby para sztyletów cięła moje serce na plastry, a przecież nasz plan rekrutacji i wyszkolenia nowych ZA nie gwarantował bynajmniej, że nie znajdziemy się na linii ognia. Jakaś część mnie naprawdę pragnęła, żebyśmy zamieszkali w jaskini – albo na szczycie góry w Tybecie bądź też pośrodku niedostępnych bagien – gdziekolwiek, gdzie było odludnie i bezpiecznie, co pozwoliłoby nam już na zawsze przebywać razem, nie martwiąc się o nic. Oboje wiedzieliśmy jednak, że nie mamy wyboru. Bez względu na łączące nas uczucie musieliśmy jakoś zaradzić temu, co działo się na naszej planecie. Przysunęłam się do Aleksa, on zaś otoczył mnie ramieniem i przyciągnął do siebie. Bezwiednie zacisnął szczęki, gdy na ekranie po raz kolejny ukazał się numer, pod który należało zadzwonić, jeśli ktoś by się na mnie natknął. – Jezu, mam ochotę zostać tu jeszcze przez kilka dni – mruknął. – Nikt się nie spodziewa, że ukrywasz się tak blisko Denver. Powinniśmy zaczekać, aż to wszystko się trochę uspokoi, i dopiero potem… – Alex, poczekaj – przerwałam mu. Nagły przypływ napięcia aż mnie osłabił, czułam, że muszę natychmiast coś zrobić. „Recepcja” – pomyślałam. Miałam jej obraz w pamięci: nieco podniszczony kontuar, przy którym Alex i ja zameldowaliśmy się poprzedniego wieczoru, oboje tak zmęczeni, że słanialiśmy się na nogach. Kontuar był przykryty taflą szkła, a pod nią znajdowała się rozłożona mapa okolicy. Był tam też staroświecki dzwonek, który goście mogli nacisnąć, żeby przywołać recepcjonistę. Przez głowę przelatywały mi inne niedorzeczne szczegóły, promieniując mrocznym i złowieszczym przeczuciem. Musiałam tam pójść. Natychmiast. – Willow? – Na twarzy Aleksa malował się niepokój. – Co się stało? – Nic takiego, po prostu… muszę pójść i coś sprawdzić – odrzekłam. Po jego minie poznałam, że chce zaprotestować przeciwko wychodzeniu na korytarz motelu, nagle jednak uświadomił sobie, co miałam na myśli. – Tak, jasne – powiedział. – Bądź ostrożna. Skinęłam głową. Wziąwszy głęboki oddech, sięgnęłam w głąb siebie, szukając swego

anioła. Był tam i czekał – promienna, skrzydlata wersja mnie samej. Pozbawiony aureoli anioł, który był częścią mnie. Skrzydła złożył z gracją na plecach i zauważyłam, że i on miał krótkie włosy okalające jego łagodną twarz. Bezwiednie rozluźniłam ramiona. Bycie tak blisko było pieszczotą. W mgnieniu oka złączyłam świadomość z aniołem i uniosłam się ponad swoją ludzką postać. Moje skrzydła rozpostarły się szeroko; powietrze zadrgało, gdy przenikałam przez dach motelu i z szumem piór wzlatywałam w popołudniowe niebo nad Kolorado. Latałam. Nawet w tak pełnej napięcia chwili odczuwałam niezwykłą przyjemność. Wciąż jeszcze poznawałam swoją anielską postać; przez większą część życia nie miałam pojęcia o istnieniu we mnie anioła. Listopadowy chłód muskał moje skrzydła, gdy leciałam do budynku recepcji. Jeszcze jedno drgnienie powietrza, kiedy przenikałam przez ścianę, i ujrzałam recepcjonistę z poprzedniego wieczoru, który rozmawiał przez telefon, opierając się o kontuar. Wpatrywał się w ekran telewizora stojącego w kącie pomieszczenia. Z ekranu uśmiechała się do niego moja szkolna fotografia. – Nie mam stuprocentowej pewności, ale… No tak, chyba się nie mylę – mówił. – Zjawili się wczoraj wieczorem około dziesiątej, skonani. Dziś rano przedłużyli pobyt o kolejną dobę. Nadal są w pokoju. O ile wiem, nie ruszali się stamtąd przez cały dzień. Lęk chwycił mnie za gardło. Facet przynajmniej nie zauważył, że Alex wyszedł, żeby kupić nożyczki i farbę do włosów. Zatoczyłam koło i wylądowałam; pod moimi eterycznymi stopami dywan wydawał się dziwny, niematerialny. W motelowym pokoju moja ludzka postać nadal siedziała na łóżku, splótłszy ciasno palce z dłonią Aleksa. – Niedługo powinni zejść na dół i zapłacić za następną noc. Czy chce pani, żebym ich dla was przytrzymał? Aha, dobrze… Tak, rozumiem… Za kontuarem stanął drugi recepcjonista, nie spuszczając przestraszonego wzroku z kolegi. – I co? – spytał, gdy mężczyzna zakończył rozmowę. – Powiedziała, żeby się do nich nie zbliżać, zaraz tu kogoś przyślą. Patrol policji krąży kilka przecznic stąd… – Potrząsnął głową. – Stary, to niesamowite, a jeśli to faktycznie oni? Niebezpieczni uciekinierzy schwytani w sennej mieścinie o nazwie Trinidad… Reszty już nie słyszałam, z szumem skrzydeł leciałam bowiem prosto do naszego pokoju. Odnalazłam moją ludzką postać i na powrót się z nią stopiłam. Gwałtownie uniosłam powieki. – Recepcjonista z wczoraj rozpoznał nas – wypaliłam. – Policja już tu jedzie. Alex zaklął i poderwał się z łóżka. – Okej, nie ma mowy o pozostaniu dłużej, musimy stąd natychmiast uciekać. Przypiął do paska dżinsów kaburę z pistoletem i ukrył pod podkoszulkiem, po czym puścił się biegiem do łazienki i zaczął wrzucać do reklamówki z drogerii farbę, ołówek do brwi i kłęby moich włosów z podłogi. Motelowym ręcznikiem błyskawicznie przetarł wszystkie powierzchnie i też go włożył do torby. Usiłując zachować spokój, poszukałam czarnych pantofli na płaskim obcasie, które były obecnie moim jedynym obuwiem. Nagle usłyszałam, co nadają w telewizji, i podniosłam wzrok. Zastygłam z rękoma w górze. – „…dramatyczne wydarzenia potwierdzone przez przedstawicieli prawa z miejscowości Pawntucket w stanie Nowy Jork. Wszystko rozegrało się na Nesbit Street, w byłym miejscu zamieszkania podejrzewanej o zamach terrorystyczny Willow Fields…”. Na ekranie pojawił się dom cioci Jo. Usłyszałam drżące westchnienie; dopiero po chwili uświadomiłam sobie jak przez mgłę, że to ja je wydałam. Siedziałam nieruchomo, niezdolna

pojąć to, co widzę. Dom, w którym mieszkałam od dziewiątego roku życia, stał w płomieniach. Nie było cienia wątpliwości, mimo iż nagranie było niewyraźne i drżące, jakby ktoś nakręcił film telefonem komórkowym – miałam przed oczami zniszczony wiktoriański dom cioci Jo, który trzeszczał i chylił się ku ziemi. Paliły się nawet ozdoby ogrodowe na podwórku od frontu. Wyraźnie widziałam jednego gnoma, który stał spowity płomieniami niczym dziwaczny duch ognia. Obraz się zmienił, ukazując poczerniałe zgliszcza, po których ostrożnie chodzili strażacy. Całe pierwsze piętro domu zniknęło, jedynie tu i ówdzie w niebo sterczały ciemne trupie paluchy. Gapiłam się na pobrudzone sadzą fragmenty lawendowej ściany. Mój dawny pokój. – „…przyczyna jest nieznana, choć policja podejrzewa, że za pożarem mogą stać aktywiści Kościoła Aniołów. Niepotwierdzone jeszcze doniesienia mówią, że nikt nie ocalał. Na pogorzelisku znaleziono ciała dwóch kobiet. Przypuszcza się, że to Miranda i Joanna Fields, matka i ciotka poszukiwanej Willow Fields…”. Na ekranie ukazały się nosze z dwoma czarnymi workami na zwłoki, wynoszone przez strażaków z rumowiska.

ROZDZIAŁ DRUGI Zaczęłam się trząść jak osika, krew szumiała mi w uszach. Na ekranie jeden ze strażaków pośliznął się na gruzach; wpatrywałam się bez słowa w czarny worek o zbyt ludzkim kształcie, który podskoczył i przesunął się na noszach. – Willow! – Alex przykucnął przede mną i szarpnął mnie za ramię. – Przykro mi, ale jeśli natychmiast się stąd nie zabierzemy, to będziemy następni. No chodź! Udało mi się kiwnąć głową. Nie mogłam oddychać, zdruzgotana potwornym widokiem, jaki przed chwilą ujrzałam. Mama. Mama… Podniosłam się, wzięłam swoją fotografię z wierzbą, którą postawiłam przy łóżku, i wsunęłam ją do kieszonki dżinsów. Była wszystkim, co mi pozostało z dawnego życia. Alex, nie wyłączywszy telewizora, ostrożnie uchylił drzwi i wyjrzał na korytarz. – Droga wolna – wyszeptał, częściowo odwracając się do mnie i wyciągając rękę. – Nie pokazuj po sobie, że się spieszymy, ale bądź gotowa do ucieczki. „Nikt nie ocalał, nikt nie ocalał”. Te słowa tłukły się w mojej głowie, gdy trzymając się za ręce, zmierzaliśmy na parking. Jedynymi osobami w zasięgu wzroku była para wyjmująca bagaże z samochodu; żadne z nich nie spojrzało w naszą stronę. Gdy doszliśmy do motocykla, Alex podał mi kask i wrzucił reklamówkę do śmietnika. Pozbawionymi czucia palcami niezgrabnie manewrowałam przy zapięciu kasku. Ulicą nadjeżdżał wóz policyjny. Z rykiem silnika skoczyliśmy w przeciwnym kierunku. Przywarłam do pleców Aleksa; wciąż miałam przed oczami obraz worków z ciałami. Czy mama wydobyła się ze sfery marzeń na jawie, zanim to się stało? Czy wiedziała, co się w ogóle dzieje? Och, błagam, nie… Myśl o jej lęku i uwięzieniu w pułapce płomieni, z której nie potrafiła się wydostać, bolała tak mocno, że obawiałam się, iż mnie zabije. Kuliłam się za plecami Aleksa przed zimnym górskim powietrzem, zaciskając powieki i modląc się, by nie zwymiotować. Nie jestem pewna, ile czasu minęło; mogły to być minuty, ale równie dobrze godziny. W każdym razie później, kiedy przejechaliśmy granicę stanu Nowy Meksyk, Alex zjechał z autostrady do małego miasteczka. Zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej, za budynkiem, z dala od ludzkich oczu. Kiedy zsiadłam, nogi miałam zesztywniałe i poruszałam się jak zombi, które właśnie wypełzło z grobu. Alex objął mnie i popatrzył mi w twarz ze współczuciem. – Chodź, musimy porozmawiać – powiedział. Skierowaliśmy się do toalet. „Porozmawiać”. Słowo to wydało mi się obce; przerabiałam je w umyśle, zastanawiając się nad jego możliwymi znaczeniami. Stanęłam, obejmując się ciasno ramionami, Alex starannie zamknął drzwi. Przeczuwałam, że strumień łez wzbiera we mnie niczym fala potopu. Jeśli się jej poddam, zmiecie mnie ze sobą z powierzchni ziemi, już na zawsze zatopi w otchłani. Wiatr zmierzwił Aleksowi włosy, ręce miał silne i ciepłe, gdy mnie uścisnął. – Willow, posłuchaj – rzekł z naciskiem. – Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym bardziej wydaje mi się, że to nie ma sensu. To znaczy, owszem, Kościół Aniołów chciałby widzieć twoją matkę martwą, ale po co mieliby zabijać także ciotkę? Wszyscy w Pawntucket wiedzieli, że wy dwie niezbyt się lubiłyście, prawda? Pokiwałam w milczeniu głową, zbyt ogłuszona, by się domyślić, do czego zmierza. W każdym razie miał rację. To było nieduże miasteczko, a ciocia Jo nie należała do osób, które nigdy nie skarżą się publicznie. Każdy mieszkaniec Pawntucket wiedział, jakim obciążeniem

było dla niej to, że musi utrzymywać mnie i mamę, bo przecież pieniądze, jakie przynosiłam czasem za przepowiadanie przyszłości, prawie się nie liczyły. – Ponadto twoja ciotka wierzyła w powtarzane przez Kościół Aniołów brednie, że potajemnie uciekłaś ze swoim chłopakiem, więc po co mieliby ją zabijać? – mówił dalej Alex. – Woleliby, żeby dalej rozgłaszała korzystną z ich punktu widzenia wersję. A jeśli celem była twoja matka, to sensowniej byłoby umieścić ją w szpitalu gdzieś na odludziu, a potem dyskretnie się jej pozbyć. Nie likwiduje się ludzi, podpalając ich domy: zbyt duże ryzyko, że coś pójdzie nie tak. Czułam w skroniach pulsujący ból, ledwie pojmowałam sens jego słów. – Alex, co ty mówisz? Zawahał się, nie wypuszczając z uścisku moich dłoni. – To może zabrzmi dziwnie, ale czy mogłabyś spróbować wyczuć swoją mamę? Jego sugestia przetoczyła się przeze mnie z siłą gromu. – Ty… ty nie uważasz, że one zginęły… Po jego oczach poznałam, że zmaga się ze sobą. Nie chciał rozbudzić we mnie zbyt wielkiej nadziei. – Nie wiem – odparł. – Ale coś mi tu nie gra. Spalony doszczętnie dom wydaje się zanadto wygodnym rozwiązaniem. Przypomina coś, co się robi na pokaz. Przełknęłam głośno ślinę, nie śmiąc uczepić się tej myśli. – To mogła być rozpasana tłuszcza… Ludzie czasami podpalają czyjeś domy. A ofiary giną w płomieniach. – Tak, wiem. Posłuchaj, mogę się mylić. Ale spróbuj, okej? Postaraj się je wyczuć. Coś mnie przed tym powstrzymywało, nie chciałam pozwolić sobie na obudzenie nawet iskierki nadziei tylko po to, by przeżyć tym boleśniejsze rozczarowanie. Wzięłam głęboki, drżący oddech i usiłowałam oczyścić umysł, aby osiągnąć lepszą koncentrację. Mama. Wyobraziłam sobie jej miękkie jasne włosy, w tym samym odcieniu co mój naturalny kolor; zielone oczy, które rozjaśniały się na mój widok. Jej zapach będący mieszaniną aromatów szamponu i balsamu do ciała, z lekką domieszką swoistej, matczynej woni, którą tak uwielbiałam, że kiedy byłam mała, pragnęłam się nią otoczyć jak kokonem. Nawet później, gdy nie reagowała już na nikogo, nadal zwykłam siadać przy niej, pogrążonej w marzeniach na jawie, i wdychać ów zapach, żałując, że wszystko nie potoczyło się inaczej. Wkrótce mama wypełniła już moje myśli, bo nigdy zbytnio się z nich nie oddalała. Otworzyłam umysł, dryfując w jej poszukiwaniu. Czy była gdzieś tam? Gdziekolwiek? Mijały niekończące się minuty. Stałam oparta o zimną porcelanową umywalkę, mając zamknięte oczy i usiłując niczego nie przyspieszać, mimo iż serce waliło mi jak młotem. Wbrew sobie pozwoliłam, by wykiełkowało we mnie ziarenko bolesnej nadziei. Nie naciskaj, rozluźnij się… dryfuj… „Mamo, jesteś tam?”. Nic. Ciemność. Gardło miałam jak zasznurowane, gdy iskierka nadziei zapełgała i zgasła. Nagle wydało mi się, że uchwyciłam coś w głębi całkowitej pustki – najlżejszy ślad obecności. Sięgnęłam tam świadomością, badając go ostrożnie… i znienacka ogarnęło mnie nad wyraz silne wrażenie. Zapach mamy, jej głos, esencja. Była zadowolona. Była bezpieczna. – Alex, ona żyje i ma się dobrze! – wykrzyknęłam. – Czuję ją wyraźnie! Rzuciłam się na niego, tuląc go i obejmując. On także chwycił mnie w ramiona i zaśmiewając się ze szczęścia, podniósł na moment. Myślałam zrazu, że ja również się śmieję, ale potem uświadomiłam sobie, że zalewam się łzami – teraz, kiedy wszystko było już

w porządku, coś we mnie pękło jak guma rozciągnięta do granic możliwości i rozpłakałam się żałośnie, jakbym już nigdy nie miała przestać. – No, już dobrze – wyszeptał Alex, obejmując mnie mocniej i kołysząc się wraz ze mną w przód i w tył. – Ciii, już dobrze, już wszystko dobrze… Chciałam mu odpowiedzieć, lecz nie mogłam wydobyć głosu. Byłam pewna, że mama nie żyje. O Boże, naprawdę myślałam, że zginęła w pożarze. Jak przez sen poczułam, że Alex mnie podnosi i, nie wypuszczając z objęć, siada ze mną na popękanych kaflach podłogi. Nie odzywał się, tylko trzymał mnie w ramionach i pozwalał mi płakać, głaszcząc mnie po plecach i niekiedy cmokając tkliwie w czubek głowy. W końcu odzyskałam względny spokój. Odsunęłam się od niego, ocierając mokre policzki. – Skąd wiedziałeś? – spytałam drżącym głosem. – Skąd? Odgarnął mi włosy ze skroni. Widziałam, jak głęboką ulgę czuje w tej chwili. – Nie wiedziałem… Po prostu miałem wielką nadzieję, że się nie mylę. Czy ciocia Jo również ma się dobrze? Wstyd buchnął we mnie jak płomień z miotacza – kompletnie o niej zapomniałam. Szybko sprawdziłam; czuła się nieźle. Nawet lepiej niż nieźle, wydawała się znacznie szczęśliwsza niż dotychczas. Odetchnęłam z ulgą. Ciocia Jo i ja mieszkałyśmy przez lata w tym samym zniszczonym i zagraconym domu, traktując się dość obojętnie – był czas, przyznam szczerze, gdy wręcz jej nie cierpiałam – lecz na myśl, że uniknęła śmierci, znowu zachciało mi się płakać. Wstałam chwiejnie, czując się tak, jakbym przyjęła setki solidnych ciosów. Papierem toaletowym przetarłam mokrą twarz. – Czyli pożar był jedynie przykrywką? Komuś bardzo zależy na tym, żeby świat uwierzył, iż mama i ciocia Jo nie żyją. Alex przytaknął, oparty muskularnym ramieniem o ścianę. – Przypuszczam, że może to być robota CIA. – Podejrzewasz Sophie? – spytałam, patrząc na niego załzawionymi oczami. – Tak, kto wie? Nate powiedział ci, że teraz inny departament nadzoruje i ochrania projekt „Anioł”, odkąd anioły przeniknęły do służb specjalnych. Sophie mogła skorzystać z pomocy jego pracowników, którzy sfingowali pożar, wcześniej zabierając z domu twoją mamę i ciocię i przewożąc je w bezpieczne miejsce, by anioły nie mogły ich wykorzystać, żeby się do ciebie dobrać. Wyrzuciłam mokry papier do przepełnionego kosza na śmieci. Alex pracował wcześniej dla projektu „Anioł” w jednym z departamentów CIA, który potem został przejęty przez anioły. Sophie i Nate byli jedynymi lojalnymi agentami, którzy pozostali przy życiu. Teraz Nate – anioł renegat, który usiłował ratować ludzkość – był martwy, a choć zakładałam, że Sophie nadal żyje, to nie miałam pojęcia, gdzie się znajduje. Zostawiła mnie w katedrze Kościoła Aniołów, nie informując o sposobie nawiązania z nią kontaktu, zapewne w przekonaniu, że zginę w akcji tak samo jak Nate. I owszem, może i zgodziłam się na ten samobójczy plan, ale trudno było mi po czymś takim żywić do Sophie sympatię. Jeśli jednak Alex się nie mylił i to ona zapewniła mamie bezpieczne schronienie, to stała się teraz moją ulubienicą. Wtem zadrżałam pod wpływem okropnej myśli. – Chwileczkę… Jeśli mama i ciocia Jo są bezpieczne, to czyje ciała były w workach? – Dwóch kobiet w podobnym wieku? – poddał Alex, wzruszając ramionami. – Dla CIA znalezienie zwłok, po które nie zgłosili się krewni, to żadna trudność. W kostnicach Nowego

Jorku musi ich być pełno. Na moment przywołałam w pamięci obraz czarnego worka na noszach, który omal nie spadł na ziemię, gdy strażak się potknął. Dobry Boże… Kto w nim leżał? – Być może w workach byli żywi ludzie, a całość zaaranżowano dla potrzeb telewizji – nie przestawał snuć domysłów Alex. – Zależy, czyja to była robota: CIA czy kogoś innego. – Ta wersja bardziej mi się podoba – powiedziałam cicho. – Okej. W takim razie na niej się oprzemy. – Objął mnie, ja zaś przymknęłam powieki, napawając się zbawczym ciepłem jego ciała. Żadne słowa nie mogły oddać tego, co do niego czułam i jaka byłam wdzięczna losowi, że pomimo wszystkich okropieństw nadal mieliśmy siebie. W końcu odchrząknęłam i powiodłam opuszkiem palca po wilgotnym brzegu jego podkoszulka. – Zamoczyłam ci ubranie. – Nie przejmuj się, jestem wodoodporny. – Uścisnął mi rękę. – Chodź, trzeba się zbierać. Musimy przejechać przez cały Nowy Meksyk. – Nie, zaczekaj – odparłam. – Najpierw chcę jeszcze coś zrobić. – Wspięłam się na palce, otoczyłam ramionami jego szyję i tuląc się do niego, mocno pocałowałam go w usta. Poczułam, jak jego serce bije wraz z moim w jednym rytmie, i zamarłam, gdy wsunął dłonie do tylnych kieszeni moich dżinsów i mocniej przyciągnął mnie do siebie. Jego gorące usta, jedwabiste włosy, które przeczesywałam palcami… Nie chciałam, żeby to się kończyło. Ale wreszcie powoli, z ociąganiem, oderwaliśmy się od siebie. – Hej – wymruczał Alex, muskając pieszczotliwie nosem mój kark. – A to za co? – No cóż, po pierwsze, bo tego chciałam, a po drugie… – urwałam. – Po drugie, żeby ci podziękować. Nie wiem, czy po tym, co zobaczyłam w telewizji, przyszłoby mi w ogóle do głowy poszukać mojej mamy. Reszta życia upłynęłaby mi w przekonaniu, że ona umarła… – Ucisk w krtani sprawił, że nie mogłam nic więcej wykrztusić. Alex dotknął mojego policzka. Jego oczy miały barwę ciemniejszą niż zazwyczaj; szarość burzowej chmury roztopiła mi serce. – Jesteśmy drużyną – rzekł ze spokojem. – Zawsze, pamiętasz? – Wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Czy powinienem teraz powiedzieć: „Nie ma za co”? Udało mi się obojętnie wzruszyć ramionami, choć serce zabiło żywiej na te słowa. – Wiesz, że tak właśnie uważam. Dobrze jest być uprzejmym. – Uprzejmy to moje drugie imię. – Objął mnie w pasie. – Myślałam, że James. – No tak, Uprzejmy James. Moi rodzice mieli specyficzne poczucie humoru. – Zbliżył usta do mojej twarzy, gdy nagle oboje podskoczyliśmy na odgłos szarpania za klamkę. – Hej! – zawołał męski głos. – Czy ktoś jest w środku? Stłumiłam śmiech, wcisnąwszy twarz w tors Aleksa. – Chwila, już wychodzę! – odkrzyknął. – Co facet pomyśli, gdy wyjdziemy oboje? – szepnęłam. – To, co wydaje się oczywiste. Dwoje napalonych nastolatków migdaliło się w toalecie. – Alex pocałował mnie po raz ostatni i wypuścił z objęć. Podeszłam do umywalki i pospiesznie opłukałam twarz zimną wodą. W lustrze moje krótkie włosy były rozczochrane od wiatru i płaczu. Wciąż wydawały się potwornie rude. Tłumiąc westchnienie, usiłowałam je przygładzić, żałując, że nie poprosiłam Aleksa o zakup szczotki do włosów. – Wiesz co? Wydaje mi się, że przy tym kolorze twoje oczy są jeszcze bardziej zielone –

rzekł nagle. Spojrzałam na niego zaskoczona. – Naprawdę? – Uhm – przytaknął, studiując moją twarz uważnie. – Wydają się żywsze… nie wiem, bardziej promienne. – Dotknął sterczącej kępki rudych włosów i delikatnie pogładził ją palcem. – Wyglądasz ślicznie, Willow. Mówił poważnie. Posłałam mu uśmiech. – Więc myślisz, że zdołasz się przyzwyczaić do rudzielca? – Hm, trudne pytanie… Tak, chyba mi się uda. – Alex cmoknął mnie w czubek nosa, a potem zamknął oczy. Poczułam lekkie drgnienie, gdy przesuwał świadomość przez punkty czakramów, aż w końcu zawisła nad jego głową. – Okej, teren parkingu jest wolny od aniołów – powiedział po chwili. – A ty wyczuwasz coś niepokojącego? Byłam już od minuty zajęta sprawdzaniem, relaksując umysł i wyobrażając sobie podjazd na stację benzynową. Nie wyczułam niczego szczególnego. – Chyba nic się nie dzieje. Wyszliśmy z toalety, trzymając się za ręce. Policzki mi płonęły. – Przepraszamy – powiedział Alex do czekającego mężczyzny. W jego głosie nie było jednak skruchy; usiłował powstrzymać wybuch śmiechu. Mężczyzna potrząsnął głową z kwaśną miną i nic nie odpowiedział. Trzasnąwszy drzwiami, zniknął w toalecie. – Uważa mnie za blacharę – bąknęłam, gdy ruszyliśmy do zaparkowanego motocykla. Zapadł zmierzch i przydrożne latarnie rzucały wzdłuż szosy ciepłe kręgi światła. Radość, że mama żyje, wciąż we mnie pulsowała, sprawiając, że krok miałam lekki i sprężysty. – Niewątpliwie – zgodził się ze mną Alex. – A mnie za szczęściarza. – Chciał jeszcze coś dodać, lecz urwał, wpatrzony w ulicę po przeciwnej stronie. Podążyłam za jego spojrzeniem i zobaczyłam podniszczony pawilon niedużego centrum handlowego. Na rogu znajdował się spory magazyn organizacji charytatywnej Goodwill. W środku paliły się światła i zrozumiałam, że Alex chętnie by do niego wszedł, gdyby tylko było bezpiecznie. Żadne z nas nie miało ubrań na zmianę ani innych pożytecznych drobiazgów. Pozwoliłam myślom popłynąć do magazynu i sprawdzić, jaka jest sytuacja. – W porządku – powiedziałam. – Jest prawie pusty. Pokiwał głową z namysłem. – Może powinniśmy zaryzykować – rzekł. – Jeśli mają używany sprzęt kempingowy, moglibyśmy unikać moteli, dopóki nie znajdziemy bezpiecznej kryjówki w Meksyku. Poza tym przydałby się drugi kask, żebyśmy oboje ukryli twarze. – Aha – bąknęłam. – Co? – Alex spojrzał na mnie zdziwiony. – Nic. Myślałam, że chodzi ci o ubrania. Ściągnął brwi w wyrazie szczerego rozbawienia. – Gonią nas, uciekamy, a ty myślisz, że ja się przejmuję ubraniem? – Alex, od trzech dni nie zmieniałam odzieży, zaczynam cuchnąć. Czemu nie moglibyśmy kupić czegoś na zmianę? – Tylko dziewczynom takie rzeczy przychodzą do głowy, prawda? – Niewykluczone – przyznałam. Magazyn był olbrzymi, ponieważ jednak zbliżała się godzina zamknięcia, nie było innych klientów poza nami. Starsza kobieta przy kasie czytała zajmującą powieść; nie podniosła nawet wzroku, gdy weszliśmy. Wybraliśmy dla siebie ubrania, Alex znalazł kask motocyklowy, a także

dwa stare śpiwory i dwuosobowy namiot. Nieśliśmy nasze zakupy do kasy, gdy je ujrzałam: niemal nową parę różowo-fioletowych trampek firmy Converse, akurat w moim rozmiarze. – Alex, spójrz tylko! – Rzuciłam się do butów i przymierzyłam je; pasowały idealnie. I kosztowały jedynie cztery dolary. – Super, biorę je. – Odłożyłam stare buty do biegania, które zamierzałam nabyć. – Hej, są fantastyczne – pochwalił Alex z uśmiechem. Przyjrzawszy się mojej rozpromienionej twarzy, dodał: – To znów wasze dziewczyńskie sprawy? Nigdy dotąd nie widziałem kogoś tak szczęśliwego z powodu pary butów. Nie mylił się, uśmiech nie schodził mi z ust. Może to było głupie, ale czułam się tak, jakbym odzyskała utraconą cząstkę siebie. Zaparkowaliśmy w cieniu za budynkiem. Gdy znaleźliśmy się z powrotem przy motocyklu, Alex ściągnął niebieski podkoszulek, który nosił od kilku dni, i sięgnął do torby z ciuchami. Zrobiło mi się ciepło na sercu na widok jego muskularnej klatki piersiowej i ramion. Przebywaliśmy ze sobą nieco ponad miesiąc, lecz miałam wrażenie, że znacznie dłużej. Nie wyobrażałam już sobie życia bez niego. – To właściwie nie fair, wiesz? – powiedziałam, opierając się o siodełko. – Ja nie mogę się ot tak sobie przebrać na środku ulicy jak ty. Tatuaż ZA na bicepsie poruszył się, gdy Alex wkładał przez głowę białą koszulkę termalną z długim rękawem. Na wierzch zarzucił spłowiałą kraciastą koszulę, nie zapinając guzików i nieco podwijając rękawy. – Śmiało. Mnie to nie przeszkadza. – Jasne, że nie – odparłam ze śmiechem. – Jestem tego pewna. – Włożyłam torbę z zakupami do sakwy i przycisnęłam, żeby zamknąć pokrywę. – Ile pieniędzy nam zostało? – zapytałam. Wszystko było naprawdę tanie, mimo to wydaliśmy ponad sto dolarów. Alex przymocował namiot pod tylnym siedzeniem. – Powiedzmy, że bardzo się cieszę, iż nie musimy wydawać więcej kasy na motele. Przygryzłam dolną wargę. A więc jest aż tak źle… Do Meksyku udawaliśmy się po części dlatego, że było tam taniej, choć fakt, że ścigano nas praktycznie w całych Stanach, również miał spore znaczenie. – Powinniśmy spróbować oszczędzić na jedzeniu – zaproponowałam. Alex przytroczył do motocykla śpiwory. – Jeśli będziemy kupować żywność w sklepach, zamiast jadać w barach szybkiej obsługi, to być może… – urwałam i gwałtownie wciągnęłam powietrze. Znad dachu centrum handlowego wychynęła kohorta lśniących perłowo aniołów; było ich piętnaście, a może dwadzieścia. Przeleciały nad ulicą z dala od nas, głaszcząc powietrze wielkimi skrzydłami. Na widok mojej miny Alex błyskawicznie się podniósł. Wyczułam, że przesunął energię przez punkty czakramów. Rysy mu stwardniały, gdy wyśledził anioły. – Cofnij się – polecił, nie odrywając od nich spojrzenia. Przywarliśmy do ściany budynku; Alex osłaniał mnie ciałem, usiłując ukryć moją aurę pod swoją. Wyjął z kabury broń i odbezpieczył z cichym kliknięciem. Anioły kontynuowały lot, nie zauważywszy naszej obecności. Ich wspaniałość niemal boleśnie kontrastowała z szarymi, nijakimi budynkami i zniszczonymi domami. Wpatrywałam się w nie zza pleców Aleksa, dręczona sprzecznymi emocjami. Śmiertelne piękno tych istot było częścią mnie. Nie byłam drapieżnikiem tak jak one, niemniej jednak w połowie byłam aniołem. Stado z wolna niknęło w oddali, migocąc jak gwiazdy na niebie, aż w końcu rozpłynęło się w mroku. Wyczułam, że Alex sprawdza okolicę i wyraźnie się rozluźnia.

– W porządku, teren jest czysty. Wyszliśmy z cienia i popatrzyliśmy na siebie. Nogi miałam jak z waty. Gdyby anioły nas wypatrzyły, bylibyśmy teraz martwi. Zwłaszcza ja, po tym, czego dokonałam, i jeśli nadal wierzyły, że moim przeznaczeniem jest zgładzić anielski ród. Wiem, że Alex myślał tak samo, ale żadne z nas nie powiedziało tego głośno. – To było naprawdę liczne stado – bąknęłam w końcu. – Tak… Nigdy jeszcze nie widziałem tylu naraz. – Schował broń do kabury, odsłaniając fragment płaskiego, wyrzeźbionego brzucha. – Podejrzewam, że należą do Drugiej Fali. Być może lecą do Albuquerque, gdzie zamierzają się osiedlić. Przełknęłam z trudem. W takim razie już się zaczęło. Druga Fala aniołów zasiedlała nasz świat obok pierwszej. Alex ukucnął i w milczeniu dokończył przymocowywanie naszych bagaży do motocykla. Kiedy się wyprostował, objął mnie i mocno przytulił. – Jesteś gotowa? – spytał. Skinęłam głową. Nagle nie mogłam się już doczekać, kiedy zabierzemy się wreszcie z tej zapadłej dziury. – Tak. Jedźmy. Jechaliśmy przez wiele godzin, kierując się bocznymi drogami na południe i zatrzymując tylko raz na pagórkowatym terenie na północ od Alamogordo, żeby kupić żywność w maleńkim sklepiku. Dalej rozciągała się pustynia: bezkresna i naga pod niebem usianym gwiazdami. W którymś momencie, gdy na horyzoncie pojawiło się miasteczko, ujrzałam perłowobiałego anioła w locie, wyraźnie odcinającego się na tle nocnego nieba. Na moich oczach wykonał obrót i zanurkował ostro w dół niczym śmiercionośna strzała. Odwróciłam z obrzydzeniem głowę, doskonale wiedząc, co się właśnie stało. Znów pojawiły się góry; zimny wicher chłostał mnie po twarzy i ramionach. Przyciśnięta do pleców Aleksa, trzęsłam się z chłodu i z radością przyjęłam to, że w końcu zjechał z drogi. Było już bardzo późno, chyba minęła północ. – Myślałam, że w Nowym Meksyku panuje upał – poskarżyłam się, gdy zsiedliśmy z motocykla w niecce wąskiego, zalesionego kanionu. Dojechaliśmy tu piaszczystą drogą wiodącą w głąb lasu. Księżyc rzucał bladą, srebrzystą poświatę, w powietrzu widziałam mgiełkę swego oddechu. – Owszem, ale nie w górach – wyjaśnił Alex, wyjmując namiot z pokrowca. Był to jego rodzinny stan, który zdawał się znać od podszewki. Zgrabiałymi palcami grzebałam w sakwach w poszukiwaniu ciepłego swetra, jaki kupiłam. Naciągnęłam go na ten, który włożyłam wcześniej. Przypomniałam sobie, że we wrześniu Alex nie potrzebował nawet mapy, poruszając się przez ponad sto mil bocznymi drogami Nowego Meksyku. – Znajdujemy się teraz niedaleko granicy, więc wkrótce znów pojawi się pustynia – tłumaczył mi dalej. Rzucił zrolowany namiot na zmarznięty grunt i zaczął rozwijać śpiwory. – Pomyślałem, że moglibyśmy się tu przespać kilka godzin, skoro jesteśmy dobrze ukryci, a przed świtem, gdy będzie nieco jaśniej, wyruszyć w dalszą drogę. Nie pamiętam, gdzie dokładnie przekracza się granicę, a nie chciałbym się zgubić po ciemku. Nie musiał nadmieniać, że nie zamierzaliśmy dostać się do Meksyku legalnym przejściem. Odsuwając od siebie obawy, co przyniesie następne kilka godzin, pomogłam mu rozstawić namiot. – Jeszcze nigdy nie spałam w namiocie – wyznałam, rozsupłując linki. Alex mocował się właśnie ze śledziem, który nie chciał się wbić w zmarznięty grunt. Znieruchomiał i spojrzał na mnie ze zdumieniem. W blasku księżyca jego twarz wyglądała jak

wyrzeźbiona w kamieniu. – Naprawdę? Mówisz serio? – No tak, mama nigdy mnie nie zabrała, a ciocia Jo… – Wzruszyłam ramionami. Opowiadałam Aleksowi już wcześniej, jaka była ciocia Jo; nie musiałam mu nic więcej wyjaśniać. Uśmiechnął się, wiedząc, co mam na myśli. – No cóż, mamy tutaj raczej podstawową wersję kempingową – powiedział, wbijając kolejnego śledzia. – Można oczywiście zabrać lodówkę turystyczną, kuchenkę i inny wypasiony sprzęt, ale dla mnie to nie jest wtedy wyjazd pod namiot. – Zresztą nic takiego nie zmieściłoby się na motorze – dodałam. Alex potrząsnął głową i syknął z udawaną dezaprobatą. – No jak to, nie wiozłabyś lodówki na kolanach, gdybyś musiała? To kompletny brak poświęcenia. – Tak, wiem. Przepraszam. Wpełzliśmy do wnętrza namiotu i spięliśmy razem śpiwory. Pod nylonową podłogą ziemia wydawała się lodowata. – Niepotrzebna mi lodówka, ale grzejnik z pewnością by się przydał – wymamrotałam, dzwoniąc zębami. Alex zabrał resztę naszych rzeczy z motocykla i wniósł je do środka, po czym dokładnie zapiął zamek błyskawiczny namiotu. – Chodź tu do mnie, maleńka, to cię ogrzeję. Uśmiechnęłam się; kiedy tak do mnie mówił, topniałam jak wosk. Przyciągnął mnie do siebie i objęci wtuliliśmy się w miękkie śpiwory. Oboje byliśmy całkowicie ubrani, zdjęliśmy jedynie buty. Było stanowczo zbyt zimno, żeby myśleć o zrzuceniu z siebie choćby jednej rzeczy. – Obiecaj mi, że w Meksyku będzie cieplej – szepnęłam, wtulając się w niego. Z wolna przestawałam się czuć jak sopel lodu, a zaczynałam dużo lepiej, bo bezpiecznie. – Obiecuję – wymruczał Alex. Leżał na plecach, obejmując mnie ramionami. Wsunął dłoń pod moją koszulkę i leniwie głaskał mnie po plecach. Wyczuwałam, jak bardzo jest zmęczony, kiedy mógł wreszcie przestać pędzić naprzód. Ja czułam się podobnie. Miałam wrażenie, że od nieudanej próby powstrzymania Drugiej Fali w katedrze Kościoła Aniołów w Denver upłynęło milion lat. A było to zaledwie dwa dni temu. – Alex? – wyszeptałam. – Tak? – Co zrobimy, gdy już się znajdziemy w Meksyku? Dokąd się udamy? – Wiedziałam, że bywał w tym kraju dziesiątki razy. Z tego, co mówił, on i inni ZA często nielegalnie przekraczali granicę. Ręka przesuwająca się w górę i w dół po moim kręgosłupie znieruchomiała. Przez chwilę myślałam, że zasnął, potem jednak w całkowitej ciemności rozległ się jego ściszony głos: – Sądzę, że powinniśmy pojechać do Sierra Madre. Z pewnością można tam znaleźć bezpieczne kryjówki, gdzie moglibyśmy się zatrzymać i zacząć rekrutować nowych ZA. Gdy wypowiadał te słowa, uchwyciłam przebłysk jego myśli: pasmo dzikich, wyniosłych gór, pełne głębokich wąwozów i nieprzebytych dróg. Można się tam ukrywać przez lata bez obawy, że ktoś wpadnie na trop. Było to najlepsze miejsce do przeprowadzenia naszych zamierzeń, a przy tym niemal całkowicie bezpieczne dla mnie, tego Alex był pewien. Mimo to pośród tych obrazów wychwyciłam odczucie lodowatego strachu. – Alex? Co się stało?

– Nic – odparł. Zawahałam się, niepewna, czy powinnam nalegać na wyjaśnienia. – Nie, coś jest nie tak. Jeśli nie chcesz mi o tym powiedzieć, to w porządku, ale czuję, że jest jakiś problem. Zapadło długie milczenie; na zewnątrz wiatr szeleścił w nagich konarach drzew. Wreszcie Alex zaśmiał się cicho. – Okej, jeszcze się nie przyzwyczaiłem do tego, że moja dziewczyna ma zdolność jasnowidzenia. Wszystko w porządku, tylko… – Westchnął głęboko. Nagle pojęłam, w czym rzecz, jakby jego obawy były moimi. – Niepokoisz się, że będziesz musiał wszystkim zarządzać – powiedziałam zaskoczona. Podniosłam się na łokciu, usiłując zajrzeć w ciemności w jego twarz. – O to chodzi, prawda? Strach znowu zadrżał niczym język węża, po czym zbladł, jakby Alex świadomie starał się go opanować. – To nic takiego – mruknął posępnie. – Po prostu dosyć się napatrzyłem, co to znaczy być przywódcą, gdy był nim mój ojciec. Wolałbym działać na własną rękę albo w zespole pod wodzą kogoś, komu ufam. Tyle że rozumiesz… – Wzruszył ramionami. – Nie ma teraz takiej możliwości. Musimy wyszkolić nowych Zabójców Aniołów, a tylko ja jeden wiem, jak to zrobić. Dlatego nie mam wyboru, muszę się z tym uporać. Odnosiłam wrażenie, że Alex nie powiedział mi wszystkiego, ale nie drążyłam tematu, gdyż najwyraźniej nie miał ochoty tego roztrząsać. I choć umiałam czytać w czyichś myślach, nigdy tego nie robiłam, jeśli wiedziałam, że ktoś sobie nie życzy mojej ingerencji. Odsunęłam od siebie myśli Aleksa, żeby nie odczytać którejś nawet przypadkiem. Byliśmy sobie tak bliscy, że zdarzało się to coraz częściej, zupełnie bezwiednie. – Na pewno sobie poradzisz – mruknęłam i pocałowałam go w szyję. – Ja zaś udzielę ci wszelkiej pomocy. Jestem twoją konsultantką jasnowidzem, pamiętasz? Usłyszałam, że stłumił śmiech. – A także moim osobistym mechanikiem. Jeśli honda zachowa się podobnie jak mustang… Honda shadow zaparkowana przed namiotem miała ponad dwadzieścia lat; wiedziałam, że Alex nie darzy tego motocykla zbytnim zaufaniem. – Hej, lepiej się odczep od mustanga – zagroziłam. – To był absolutny klasyk. Hondy shadow też nie są złe, wiesz, jak na tani motor to całkiem niezły eksponat. – Jak ja się domyśliłem, że powiesz właśnie coś takiego? – Śpiwór zaszeleścił, gdy Alex przysunął się do mnie. W namiocie było teraz znacznie cieplej, niemal przytulnie. – Nie wiem, być może dlatego… – urwałam. Alex wziął mnie za rękę i po kolei całował każdy palec. Jego wargi wydawały się naelektryzowane, drażniąc zakończenia nerwów, jakbym była pozbawionym osłonki przewodem. Poczułam, że robi mi się słabo, kiedy delikatnie ukąsił najmniejszy palec. Potem jego ciepłe usta zsunęły się do wnętrza mojej dłoni i zadrżałam na całym ciele. – Przestańmy na chwilę rozmawiać, dobrze? – zaproponował czułym szeptem. Tej nocy przyśnił mi się sen. Stałam na szczycie wysokiej wieży, spoglądając w dół na chyba największe miasto świata. Było wprost niezmierzone, jak w filmie science fiction. Na horyzoncie z każdej strony ciągnęły się niskie łańcuchy wzgórz. Miasto wpełzało na nie i wylewało się w dół, niknąc w mglistej nieskończoności. Skądś wiedziałam, że leżało ono w Meksyku i że tam właśnie mieliśmy się znaleźć razem z Aleksem. Serce ściskało mi się z napięcia, gdy patrzyłam na ocean budynków. Musieliśmy się tam udać. Bezwzględnie.

Pośrodku miasta rozciągała się rozległa kamienna przestrzeń: olbrzymi plac z katedrą po jednej stronie i długim biurowcem po drugiej. W pobliżu katedry rozstawiono scenę, z której dochodziły dźwięki muzyki rockowej; dudniła we mnie, gdy tańczyły tysiące stóp. Tuziny aniołów polatywały nad placem niczym jastrzębie polujące na ofiary. Spanikowana, cofnęłam się o krok. Spostrzegą moją aurę, dowiedzą się, kim jestem… Świat zawirował i zmienił położenie; obraz tańczących tłumów zniknął. Teraz nad miastem unosiło się dwanaście aniołów, bardziej olśniewających niż wszystkie, jakie widziałam kiedykolwiek przedtem – dwanaście gorejących słońc, lejących światło na betonowe budynki w dole. Ową dwunastkę łączyła starożytna bezlitosna moc. Zadrżałam, kiedy ją wyczułam. Anioły zaczęły jaśnieć jeszcze żywszym blaskiem, paląc mi oczy, tak że musiałam opuścić głowę. Gdy to zrobiłam, znikły w wyniku eksplozji, która była raczej wrażeniem niż dźwiękiem – falą uderzeniową, co przeleciała ze świstem, zwalając mnie z nóg. W następnej chwili przybrałam postać anioła i wyleciałam z wieży, ścigana wrzaskiem milionów aniołów. Ale moje skrzydła były zbyt ciężkie. Nie mogłam zostać w górze, spadałam… Musiałam mocniej uderzać skrzydłami, utrzymać się za wszelką cenę w powietrzu. Wylądowałam z mocnym łupnięciem. Cisza – tak nieruchoma i doskonała jak przecięta tafla szkła. Znajdowałam się w parku, z powrotem w ludzkiej postaci. Miękka zielona trawa, palmy w otoczeniu cyprysów i topoli. Dwanaście aniołów zniknęło… ale nie byłam sama. Obserwował mnie jakiś chłopiec. Był nieco starszy ode mnie, mniej więcej tego samego wzrostu co Alex, kasztanowe włosy opadały mu luźnymi splotami. Jednodniowy zarost, wysokie kości policzkowe i wyraziste rysy – przystojna twarz chłopaka, który doznał wprawdzie wiele bólu, mimo to zachował wrażliwość i humor. Poczułam ucisk w krtani. Wpatrywaliśmy się w siebie bez słowa. Nie miałam pojęcia, kim jest, lecz na myśl, że miałabym dalej żyć bez niego, ogarnęła mnie bezbrzeżna rozpacz. Nieoczekiwane uczucie pozbawiło mnie tchu i nie mogłam wydobyć głosu. – Kim jesteś? – udało mi się w końcu wyszeptać. W odpowiedzi chłopiec wyciągnął rękę. – Chodź, querida – odrzekł miękko. Jego oczy ponaglały, bym się zgodziła, a część mnie tak bardzo pragnęła spleść palce z jego dłonią, że poczułam dojmujący ból. „Nie, przecież kocham Aleksa” – pomyślałam. A po chwili: „Ale jak zdołam znieść rozłąkę z tobą?”. Obudziłam się z gwałtownym szarpnięciem. Nadal była noc, leżałam bezpieczna w namiocie, zagrzebana w śpiwór wraz ze śpiącym obok mnie Aleksem. Czego dotyczył mój sen? Z bijącym sercem przytuliłam się do nagiej piersi Aleksa. Poruszył się i przyciągnął mnie do siebie. Objęłam go z całej siły, dręczona niejasnym poczuciem winy. Jak mogłam żywić takie uczucia do kogokolwiek innego, nawet we śnie? A już zwłaszcza teraz. Na moje policzki wypłynął lekki rumieniec i uśmiechnęłam się do siebie. Oddech Aleksa łaskotał mnie w czubek głowy. Odkąd się spotkaliśmy, narzuciliśmy raczej wolne tempo, ale dziś wieczorem… No cóż, oboje żałowaliśmy, że Alex oprócz farby do włosów i nożyczek nie dokonał w drogerii jeszcze jednego zakupu. Udało się nam utrzymać zmysły na wodzy i nie iść na całość, ale i tak było cudownie. Niewiarygodnie pięknie. Pocałowałam go w ramię, czując na udzie ciepły ciężar jego nogi. „Okej, zapomnij o chłopaku ze snu – powiedziałam sobie. – To był tylko pozbawiony sensu majak”. Za to cała reszta… Zmarszczyłam brwi, odtwarzając w pamięci poszczególne obrazy: niekończące się miasto, olbrzymi plac pulsujący muzyką i tłumem ludzi. Dwanaście ognistych, eksplodujących aniołów, ciężar moich skrzydeł, wrzask milionów anielskich gardeł. Na to wspomnienie poczułam przypływ jeszcze silniejszego niepokoju – a także lodowatego