gosiag

  • Dokumenty396
  • Odsłony75 805
  • Obserwuję125
  • Rozmiar dokumentów645.0 MB
  • Ilość pobrań43 068

Miasto Ocalałych - tłum. nieof. DD_TT

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Miasto Ocalałych - tłum. nieof. DD_TT.pdf

gosiag EBooki różne
Użytkownik gosiag wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 416 stron)

2 MIASTO OCALAŁYCH LEE KELLY Dla moich sióstr, Bridget i Jill. Bez nich nie byłoby Phee ani Sky.

3 CZĘŚĆ PIERWSZA Jesteśmy tylko zagubionymi emigrantami na łasce miasta, ocalałymi chwytającymi się drugiej szansy. – Z wpisu z dwudziestego marca, „Własność Sarah Walker Miller” 1. Phee Poprzez naszą ścianę okien obserwuję nadejście świtu nad miastem. Rzuca gęstą, zmienną sieć nad drapaczami chmur, z jego powodu rzeka wygląda, jakby stanęła w ogniu, a mnie czyni on niespokojną, gdyż chcę być na zewnątrz. To jest nasz ostatni dzień w centrum miasta i pragnę cieszyć się każdą sekundą. Wyplątuję się ze stosów koców i ubrań, usiłując nie obudzić Sky. Dzielimy je, aby ogrzać się późną jesienią. Rzucam okiem po naszym mieszkaniu, lecz nie mogę znaleźć mamy. Musiała już wstać i ruszyć na poszukiwanie śniadania, a odkąd w naszym ogrodzie na dachu nie ma już jedzenia, pewnie przeszła przez rzekę. Przyciskam nos do sięgającej od podłogi do sufitu szyby, przez chwilę udając, że latam. Spoglądam w dół przez pięć pięter na małą kępkę trawy, zbierającą wodę, lecz nigdzie nie widzę mamy. Po wciągnięciu butów i nałożeniu jednego z płaszczy, które odzyskałyśmy, pędzę do drzwi i praktycznie biegnę korytarzem do zakurzonego znaku WYJŚCIE. Nadkładam jednak drogi, idąc w dół wewnętrznych schodów – pogrążonych w ciemności, lecz będących jedyną drogą na zewnątrz. Choć wiem, że znam każdy odprysk na poręczy

4 i każdą dziurę w schodach, to wiem też, że ostrożności nigdy dosyć. Poza tym są o wiele efektowniejsze sposoby na śmierć, niż potknięcie się na kilku stopniach. Gdy docieram do pustego holu, przeczołguję się przez dziurę, którą mama wybiła z futryny szklanych drzwi, manewrując wokół ukrywającego ją śmietnika i witam ranek. Dzień jest jak rozbite jajko, z rzeką spływającą pomarańczem, czerwienią i złotem. Podchodzę do skraju wody i patrzę na statuę, którą mama nazywała Lady Liberty, Pani Wolność – zieloną, zardzewiałą kobietę pływającą w morzu zaśmieconym odłamkami i odpadkami. Mimo że muszę wrócić do Central Parku na zimę, naprawdę będę tęsknić za tym miejscem. Myślę, że jeśli jakiekolwiek miejsce miałabym nazwać domem, byłby to właśnie ten zakątek miasta – szklane wieże sąsiadujące z Parkiem Battery, z rzeką Hudson uderzającą o szczątki doków. Lecz właśnie mamy październik, sam środek miesiąca i jak zawsze w moje urodziny nadszedł czas, by dołączyć do Rolladin w Parku na spis jeńców. Słyszę za sobą trzask patyka i odwracam się – w samą porę – by zobaczyć mamę powalającą parę małych pawi dwoma szybkimi strzałami z jej pistoletu BB. Samica pawia z resztą piskląt zaczęła krzyczeć i rozbiegać się w szale piór oraz drobnych patyczków. – Nie mogłam zobaczyć cię przez okno – mówię. – Dobrze. – Mama uśmiecha się. – To znaczy, że wciąż jestem w formie. Ostrożnie dobija pisklęta nożem Sky, starając się usunąć drobiny śrutu z ptasiego mięsa i oczyścić je na inny dzień. Umieszcza ptaki w swojej torbie. – Nic mi na ten temat nie wiadomo, staruszko – dokuczam, gdyż tak naprawdę to nic nie znaczy. Mama wygląda, jakby była ledwie kilka

5 lat starsza od Sky. Wyróżnia się wzrostem i ma długie, zbite kończyny, jakby pod jej skórą nie było niczego prócz stali i zwojów liny. – Mówiąc o starzeniu się… – Mama zarzuca ramię na moje barki, gdy wracamy w stronę kompleksu mieszkalnego. – Wszystkiego najlepszego, Phee. – Zastanawiałam się, czy pamiętasz. – Żartujesz? Nigdy nie mogłabym zapomnieć tego dnia, moja Phoenix. – Przyciąga mnie do siebie i klepie swoją torbę, przypominając mi o ptakach w środku. – Gotowa na urodzinowe śniadanie? – To wszystko, co dostanę? Parę martwych pawi? – Nie, ten dzień będzie pełen niespodzianek. – Sama nie wiem, czy mama brzmi na podekscytowaną czy… zdenerwowaną. Może nawet przestraszoną. – Musimy jednak ruszyć w drogę. Nie możemy przegapić meldunku, a twój prezent oznacza przestój. – Bierze głęboki oddech. – Ważny przestój. Okrążamy śmietnik i mama wspina się z powrotem przez otwór w rozbitym szkle. – Zastanawiałam się, czy to już czas, by wam pokazać, dziewczyny – dodaje. – Czy jesteśmy gotowe. Tak naprawdę nie łapię, o czym ona gada, ale jedno wiem na pewno – chcę prezent. Dlatego mówię, gdy wspinam się przez otwór za nią: – Chodź, urodziłam się gotowa. I nawet mimo tego, że oczywiście żartuję, mama nie uśmiecha się, a jej wzrok się rozmywa, jak zawsze, gdy myśli o swoim dawno minionym świecie. Lecz tak to już z nią jest. Nigdy nie wiesz, co odeśle ją daleko, z powrotem w przeszłość. – To bardzo prawdziwe – to wszystko, co mi mówi, po czym idziemy w ciszy w stronę klatki schodowej.

6 *** Gdy wracamy do mieszkania, widzę, że moja starsza siostra już zdążyła porozkładać wszystkie swoje ulubione rzeczy po całym naszym łóżku. Sky wzdycha, gładząc te zupełnie niepraktyczne ciuchy, całe w koronkach, piórkach, błyskotkach i perełkach, obgryzając paznokcie, jakby to, co pakuje, miało wagę życia i śmierci. To moja siostra – dla Sky wszystko znaczy więcej, niż powinno. Płacze nad ściętymi drzewami i nie może spać w dni, gdy znajdujemy martwe zwierzęta. – Po prostu wybierz parę rzeczy i wrzuć do plecaka – mówię jej, gdy pakuję kilka własnych rzeczy do mojej torby – legginsy pod spód, buty, dodatkowe bluzy z kapturem i spodnie. – Wszystko tu będzie, gdy wrócimy. Albo przynajmniej powinno być. Możesz założyć te praktyczne minispódniczki w lato za rok, gdy będziemy polować na wiewiórki. Sky uśmiecha się, przyglądając swoim ubraniom. – Wiesz, że tylko jednej z nas może ujść na sucho chodzenie w roboczych spodniach cały rok. Chwytam jeden z kapeluszy, który odzyskała kilka lat temu z tego, co pozostało z Bloomingdale, tę wielką, głupią, miękką rzecz sprawiającą, że siostra wyglądała jak słonecznik, i narzucam go na głowę. Potem używam mojego piskliwego, dziewczęcego głosu Sky: – Myślę, że cekiny będą dobre do zbierania kukurydzy. Nie, nie, zamsz… Śmieje się i rzuca na mnie. – Boże, nie dotykaj ronda – spójrz na swoje ręce! – Dalej, dziewczyny. Ruszać się – woła mama z kuchni. – Czeka nas długi dzień. ***

7 Po szybkim śniadaniu z pawi pieczonych nad ogniem, który mama roznieciła w kominku, Sky daje mi prezent na moje urodziny, ręcznie robiony naszyjnik z trawy. Jest piękny, i jest czymś, czego nie mogłabym zrobić sama: nie mam do tego oka albo cierpliwości. Dziękuję jej i zakładam go ostrożnie. Następnie zbieramy nasze płaszcze i rzeczy, i zostawiamy mieszkanie niezamknięte, dokładnie tak, jak mama znalazła je przed laty. Spędzamy lata w tym mieszkaniu właściwie przez całe moje życie. Lecz jak z większością rzeczy, ja i Sky znamy jedynie połowę prawdy, dlaczego. Mama wspominała urywkami, że pamiętała błyszczący drapacz chmur z „kiedyś”. Coś o odwiedzaniu przyjaciół z Wall Street podczas „przerwy na lunch” oraz o „udogodnieniach”, które robiły wrażenie. Więc umiejscowiłyśmy nasz letni obóz we wzorcowym budynku, po tym jak Czerwoni Sojusznicy odwołali swoje parkowe zlecenie. Mama powiedziała, że było to miejsce tak samo dobre, jak inne. – Czemu idziemy na wschód? – mówi teraz Sky. – Po prezent Phee. – Mama sprawdza zegarek, który posiadała, odkąd byłyśmy małe. – Musimy się ruszać, już dziewiąta. Wiecie, że nie możemy się spóźnić na meldowanie. Wszystkie te surowe zasady dotyczące czasu pochodziły od Rolladin – tak naprawdę dotyczące wszystkiego. Pewnie, wkurza mnie to tak samo, jak każdego więźnia; ale przyjście na czas jest małą ceną do zapłacenia za miejsce w pierwszym rzędzie na obchodach spisów jenieckich. – Gdzie znów jest mój prezent? – pytam. – To część niespodzianki. – Mama potrząsa głową, jej oczy już wcześniej przez zimno zrobiły się wilgotne. – Tak będzie lepiej, zaufaj mi.

8 Przygotowujemy się na chłód i mijamy miejskie domy z wybitymi oknami, oraz rzędy potłuczonych szyb wystawowych. Zwłoki potworów, o których mama mówi, że kiedyś się ruszały i nazywa je samochodami. Zaśmiecają ulice i aleje. – Zamarzam już – mówi Sky. – To przez to, że nie masz nic na wierzchu. Spójrz na ten płaszcz – mierzwię szeroki kołnierz jej lichej, skórzanej kurtki. – Wiesz co, pewnego dnia te fantazyjne fatałaszki sprawią, że wylądujesz w legowisku Rolladin. – Poruszam brwiami. – Nasza mała Sky żyjąca z naczelnik. Sky udaje, że mnie knebluje, gdy zarzuca mi kaptur kurtki na twarz. – Jesteś okropna. – A ty się o to prosisz. – Dziewczyny! – Mama nie znosi, gdy żartujemy o tych rzeczach – w zasadzie o czymkolwiek, co ma związek z Rolladin. Śmieję się i szturcham ją. – Daj spokój, my żartujemy. Gdy słońce wspina się na niebo, docieramy do pełnej szczurów plątaniny ulic znanych dawniej jako Chinatown, okrążając szerokim łukiem miejsce, gdzie Broome przywitał Bowery, i idziemy całą drogę do East River, by dostać się do Lower East Side. Rozdarcie w ziemi, które obchodzimy dookoła, jest szeroką przeszkodą, która dodaje do naszej podróży około godziny. Mama nigdy nie pozwalała nam iść w tę stronę, nawet mimo tego, że nie było tu żadnych tuneli, a bombardowania zakończyły się ponad dziesięć lat temu. Lecz to wciąż zbyt niebezpieczne, mówiła zawsze, więc prezent dla mnie, czymkolwiek był, musiał być naprawdę dobry. Jestem tym podekscytowana, naprawdę, ale chciałabym też być już w Parku, osiąść w Carlyle i dostać najlepsze miejsca na walkę Sześćdziesiątej Piątej Ulicy.

9 Gdy mam już zamiar zwrócić uwagę, że zabiera to cały ranek, mama w końcu mówi: – Jesteśmy na miejscu. Zatrzymuje się przed frontem zwykłego szeregowego domu. Stos cegieł, wysoki może na cztery piętra. Tak naprawdę jedyną na wpół interesującą rzeczą jest to, że wciąż stoi w jednym kawałku, będąc bardzo blisko krateru po bombie. Sky i ja patrzymy po sobie, zmieszane. – Co mój prezent tutaj robi? – pytam. Oczy mamy znów są zagubione. – To był mój stary dom, mój i waszego ojca. To tu urodziła się Sky. Stary dom? Nie spodziewałam się tego. Mama nigdy nie wspominała o tym miejscu. Tak naprawdę prawie wcale nie mówiła o swoim życiu Kiedyś. Nie wiem, co zrobić z tą informacją. – Więc mieszkaliśmy tu przed wojną? – Sky wyciąga szyję, by spojrzeć na ścianę z cegieł i brudnego szkła. Obraca nagle głowę w stronę mamy. – Zanim zaatakowali Czerwoni Sojusznicy? Lecz mama skupia się na frontowych drzwiach, szarpiąc się z kluczem, który zawsze uważałam za naszyjnik. – Tylko przez chwilę. – Czy ja też się tu urodziłam? Mama na moje pytanie kręci głową. – Tylko Sky. Drzwi skrzypią i otwierają się z kliknięciem. Wchodzimy w stęchły smród tak gęsty, że dałoby się go pokroić, wspinamy się schodami na drugi poziom i zatrzymujemy na wprost 3B. Mama stoi przed krwistoczerwonymi drzwiami, czekając. Czekając na co, nie mam pojęcia. Sky obok mnie drży jak jakaś chmura przed burzą, tak podekscytowana, jakby miała pęknąć.

10 – Robi się późno, mamo – mówię tak cierpliwie, jak tylko mogę. – Racja. – Mama oddycha głęboko i wkłada złoty klucz w dziurkę, a drzwi mieszkania otwierają się. To dziwne. Dawny dom mamy nie przypomina szklanego pudła, w którym mieszkałyśmy w pobliżu Wall Street, z jego łupkowymi płytkami, szarością i bielą. To miejsce jest zapchane i miękkie. Poduszki i koce leżą na wytartych kanapach, książki są poutykane w rogach i roi się od nich na półkach. Żółte ściany i zakurzone rupiecie. Wszędzie kurz. I obrazki. Nie możemy zobaczyć blatu stołu, tak dużo jest obrazków. – Czy to tata? – Sky łapie duże zdjęcie. Mężczyzna obejmuje ramionami mamę. Uśmiecha się i widać po oczach, że jest młodsza. – A to ja? – Sky pokazuje mi inne, z pyzatym dzieckiem. Mama podchodzi do nas ostrożnie, powolutku, jakby w każdej chwili mogła poczuć potrzebę, żeby się położyć. – To ty, Skyler – mówi w końcu. – I tak, to jest Tom. To był, to jest wasz ojciec. Nie mogę oderwać od niego wzroku. – Ma moje włosy. – Dzika blond szopa, zupełnie jak twoje. – Mama mierzwi moją falistą grzywę. – I oczy Skyler. – Są moje, tak? – Zdecydowanie. Zielone oczy, ciągle badawcze, zawsze pytające, jak u ciebie. Twoja ciekawość i wygadanie Phee. Brutalna kombinacja. Patrzę na mamę: stara się uśmiechać i żartować, ale czuję, że to wszystko jest nie tak. Puste, czy coś. Przypomina mi tylko o tym, że nie znam tego człowieka, że nigdy nawet nie widziałyśmy jego zdjęcia. Że najwięcej, co udało nam się uzyskać, gdy pytałyśmy, co się z nim stało, były niejasne odpowiedzi lub odruchowa, fałszywa mantra mamy: „Czasami przeszłość powinna pozostać w przeszłości.”

11 Znów przyglądam się zdjęciu. Tom Miller. Mąż. Ojciec. Próbuję dopasować te imiona do jego twarzy, lecz nie mogę otrząsnąć się z poczucia rozczarowania – w mojej wyobraźni łączyły się z kimś innym. Kimś odrobinę starszym i może cięższym, oraz z brodą. Przypatruję się mu dłużej, z nadzieją, że zobaczę coś, co mi powie, że to jest koleś, który mnie stworzył, który chciał mnie na świecie. Lecz jest tylko jakimś nieznajomym – nie ma żadnego powiązania – i ta ostra prawda kłuje mnie w oczy. – Czemu nie przyprowadziłaś nas tu wcześniej? – Dolna warga Sky zaczyna drżeć, zanim mogę powiedzieć cokolwiek pierwsza. – Cały czas pytałyśmy cię o coś, cokolwiek z kiedyś… – Chciała zatrzymać to dla siebie – odpowiadam. – Phee… – Proszę, mamo, nie zaczynaj mi tu z „Phee”. Nigdy nie starałam rozwodzić się tak jak Sky nad wszystkimi dziurami w przeszłości, których mama nie chciała wypełnić, ale mimo to moje własne usta zaczęły drżeć. Wchodzę do małej kuchni, nim którakolwiek z nich ma okazję się odezwać. – Lower East Side było poza limitami przez lata – zaczyna mama powoli. – Po zatrzymaniu bombardowania Czerwoni Sojusznicy objęli teren kwarantanną. Nawet gdybym chciała wam pokazać, Rolladin… – Och proszę. – Jakby mama słuchała każdego rozkazu Rolladin. – Mogłaś nas tu wcześniej przyprowadzić. I ty o tym wiesz, i my o tym wiemy. Mama potrząsa głową. – Masz rację. Siada na minutę na wytartej zielonej kanapie i przegarnia palcami włosy.

12 – Wiem, że chcecie to zrozumieć, lecz przyprowadziłam was tu wtedy, kiedy mogłam. Nie byłam gotowa sprawić, by te wspomnienia stały się prawdziwe. Wciąż nie jestem gotowa. Samo to, że jestem tu i widzę to wszystko zatrzymane w czasie, boli. – Spogląda na nas błyszczącymi oczami. – Broń Boże wam tego nie życzę, ale pewnego dnia możecie zrozumieć, jak to jest stracić wszystko. Zmierzyć się z tym jeszcze raz, już później – to może być ze wszystkiego najgorsze. – Wstaje i odwraca się do okna. – Czasami przeszłość powinna pozostać w przeszłości. Mama stoi tak przez chwilę, wyglądając na pustą ulicę przez brudne szkło. Wiem, co robi. Zamyka się w sobie, zanim możemy dowiedzieć się czegoś nowego o jej wnętrzu. – Kończy nam się czas. – Mama odwraca się w stronę pokoju, z oczami utkwionymi w splątanym dywanie. – Nie zapominajmy, po co tu jesteśmy. Urodzinowy prezent Phee, pamiętacie? – Więc to wszystko? – wołam za nią. – Koniec rozmowy? Bez odpowiedzi. Sky i ja spoglądamy na siebie. Tak to jest z mamą. Zamknięta książka. Bezcelowe są próby jej otworzenia. – Lepiej, żeby to był dobry prezent, tyle mam do powiedzenia – szepczę w końcu do Sky i idziemy za mamą do jej starej sypialni. Mama wcisnęła się między najbliższą ścianę a łóżko, które prawie pożera pokój. Ściąga niewyraźne czarno–białe zdjęcie ze ściany, odsłaniając małe stalowe drzwi. – Co to jest? – pyta Sky. – Sejf. Twój tata go tu zamontował, gdy się wprowadziliśmy. Mama obraca pokrętłem z przodu sejfu dookoła. W prawo, w lewo, w prawo i drzwi sejfu otwierają się z kliknięciem. – Po co?

13 – W nim różne rzeczy są bezpieczne. – Jakie na przykład? – Staram się zajrzeć, co robi, ale mnie blokuje. – Na przykład… nasze paszporty, certyfikat urodzenia Sky… – Certyfikat urodzenia? – mówię. Niektóre rzeczy z kiedyś są po prostu takie głupie. – Certyfikat, który mówi, że się urodziłaś? A fakt, że tu jesteś, nie jest wystarczającym dowodem? Mama śmieje się lekko, wciąż nurkując w stosie rzeczy, których nie widzę. Boże, naprawdę, naprawdę mam nadzieję, że mój prezent nie jest jakimś mizernym kawałkiem papieru. W końcu wyciąga z sejfu coś lśniącego i czerwonego, a mi staje serce. To… Pistolet. Prawdziwy, nie BB jak mojej mamy. I to pistolet pomalowany na czerwono, zupełnie jak tych kilka spluw szpicli w Parku. Tych uznanych przez Czerwonych Sojuszników. – Skąd to wzięłaś? – szepcze Sky. – To nie jest ważne. – Mama otwiera komorę, a ja dostrzegam cztery naboje, prawdziwe naboje, tłuste srebrne rybki, które błagają o wystrzelenie. – Czy to dla mnie? – pytam. Mama patrzy na Sky i mogę powiedzieć, że próbuje się zorientować, czy moja siostra uważa to za okropny pomysł. Jestem pewna, że Sky właśnie tak myśli. Ale mama wie, że jestem teraz wystarczająco dorosła, by się bronić, czy to przed buntownikami w lato, czy przed jakimikolwiek kłopotami w Parku. Na tej wyspie trzeba być twardym, bo inaczej może zabraknąć nóg, na które można by wstać. Ale Sky nigdy tego tak naprawdę nie zrozumiała. Nigdy nie chciała.

14 – Więc Phee dostaje pistolet? – Sky tylko potrząsa głową. – Nie pomyślałaś, że to mógłby być dobry prezent, powiedzmy, rok temu? Gdy ja kończyłam szesnaście lat? – Sky, daj spokój – mówi mama. – Nie utrudniaj tego. To jest dzień Phee. Dałam ci to, co moim zdaniem w tym czasie miało sens. – Kiepski z ciebie strzelec, Sky, każdy to wie – próbuję pomóc, myśląc o pierwszym i ostatnim razie, gdy wzięła udział w młodzieżowym konkursie łucznictwa na obchodach spisowych. Gdy jednak unoszę wzrok, twarz Sky jest wykrzywiona, jakby znów miała zacząć płakać. Cholera, nienawidzę, kiedy moje słowa po prostu wymykają mi się z ust i ranią ją. – Mam na myśli, że nóż jest bardziej w twoim stylu. To bardziej osobista broń. Jeśli oczywiście kiedykolwiek będziesz miała odwagę go użyć. Moja siostra rzuca mi spojrzenie bardziej groźne niż jakikolwiek nóż. – Phee – mówi Sky – czasami naprawdę nie mogę cię znieść. Tupiąc, wychodzi do łazienki przy sypialni, obchodząc swoje stare łóżeczko. Zatrzaskuje za sobą drzwi. – Czemu mówisz jej takie rzeczy? – Próbowałam pomóc. – Mówię poważnie, Phee – naciska mama. – Spróbuj postawić się na jej miejscu. Jeśli wy dwie nie będziecie miały siebie nawzajem, to nie będziecie miały nic. Wpatruję się w wytarty dywan, a ciepła fala wstydu oblewa moje policzki. Nie cierpię się tak czuć, usiłuję więc to zignorować. – Daj spokój, mogę potrzymać pistolet? Mama wzdycha. – To nie jest zabawka. Wahałam się, czy go w ogóle tobie dać. – Bawi się nim, otwiera komorę. Taka moc, takie możliwości w jej dłoniach.

15 – Uważałam, że Sky obchodziłaby się z nim bardziej ostrożnie – mówi. – Lecz wiedziałam, że jeśli kiedykolwiek będziecie musiały go użyć, mam na myśli naprawdę użyć… – Ja będę w stanie nacisnąć spust – dokańczam jej zdanie. Nie muszę dodawać, że Sky nie byłaby w stanie. Obie o tym wiemy. Wszystkie wiemy. – Nie mogę was wiecznie chronić. Ten prezent jest oznaką zaufania. Że będziesz go trzymać w ukryciu i użyjesz tylko wtedy, gdy ty i Sky będziecie miały kłopoty. Że będziesz go szanować. Rozumiesz to? Kiwam głową, lecz moje serce i rozum się prześcigają. Chcę być na zewnątrz i strzelać. Pif–paf. Jedno naciśnięcie spustu i piorun razi z mojej ręki. Pif–paf. – Czy ty mnie słuchasz? – niebieskie oczy mamy świdrują moje. – Tak. Słucham. I przytulam ją, za pistolet i za zaufanie, po czym wyjmuję dar z jej trzęsącej się dłoni. Błyszczący rewolwer pasuje do mnie jak fragment puzzli. Jakby był zrobiony po to, bym go trzymała. – Mogę go wypróbować? Mama znów bierze broń, po czym jeszcze raz nurkuje w zawartość sejfu. Wyciąga małe czerwone pudełko, rozdarte wzdłuż krawędzi i wciska je do kieszeni. – Masz jeden strzał. Jeden ślepak. Nie chcę robić za dużo zamieszania, zanim wyjdziemy poza miasto. Odciąga mały języczek pistoletu. – To jest bezpiecznik. Pilnuj, żeby zawsze był na swoim miejscu. Znów zaczyna się bawić komorą, otwierając ją. – I zawsze trzymaj kule i pistolet osobno. Zrzuca mi stosik na rękę.

16 – Uważaj na nie. To nie jest mój BB. To cała amunicja, jaką mam. Jak raz jej zabraknie, to na dobre. Rozumiesz? Kiwam głową, kompletnie zapatrzona w broń. – Choć, upewnijmy się, że wciąż działa. Podchodzę za mamą do okna, nerwowy dreszcz energii wspina się po moim kręgosłupie. Otwiera szybę, której nikt nie dotykał przez dziesięć lat i wychodzimy na schody przeciwpożarowe.

17 2. Sky Ściany tego ciemnego mieszkania są cienkie jak papier i słyszę z zewnątrz ich śmiech, gdy wspinają się na schody przeciwpożarowe. Chichoczą i wyją jak dwa wilki. I to ja jestem czarną owcą, która zamknęła się w łazience. W łazience mieszkania, w którym dorastałam. W którym byłam dzieckiem. Boże, bawiłam się w tej wannie. Maleńki pokoik jest wręcz klaustrofobiczny w porównaniu do tego w naszym mieszkaniu nad wodą – mała wanna, toaleta w błotnisto– zielonym kolorze, której pokrywy nie mam odwagi podnieść. Chciałabym pamiętać cokolwiek z kiedyś, co ma związek z tym miejscem. Lecz tak jak wiele rzeczy z przeszłości, jest obce. Skrawek okna rzuca mętną poświatę na brudną podłogę, pozwalając mi się przejrzeć. Moja twarz wciąż jest zaczerwieniona po tym, jak mama dała Phee ten kompletnie nieodpowiedni prezent. Chciałabym po prostu przekręcić kurki w zlewie. Pozwolić, by bieżąca woda obmyła moje ręce i twarz, pomogła mi ochłonąć. Lecz oczywiście nie ma tu wody, nie ma jej w żadnym kranie. To tylko kpiące, puste obietnice. Więc zamiast tego oglądam się uważnie, a moje rysy są tak ostre, że zaczynają wyglądać obco. Nic dziwnego, że w rodzinie robię za błazna. Jestem niska i wyglądam krucho. Drobniutko. Phee jest moją młodszą siostrą, a mimo to przerasta mnie o dwa cale, górowała nade mną, odkąd tylko pamiętam. Moje kończyny łatwo się męczą, a skóra nie lubi słońca. Szturcham palcem moją bladą twarz i przysuwam się bliżej szyby. „Delikatna” – mawia moja matka, gdy broni mnie przede mną samą. „Dziewczyny starego świata mogłyby zabić, by wyglądać tak, jak ty.” Wiem, że chce mnie podnieść na duchu, lecz to sprawia, że jeszcze

18 bardziej czuję się jak samotna wyspa na tej małej i okropnej wyspie – jak relikt z innych czasów. „Dziewczyny starego świata.” Urodziłam się, by być jedną z tych dziewczyn. Otwieram drzwi i wracam do sypialni, gdzie cienie mamy i Phee tańczą po dywanie jak marionetki. Mama stoi za moją siostrą na niewielkiej platformie, prowadząc jej ręce, pokazując, jak wycelować i strzelić. Jakiś okropny smak wypełnia moje usta i mam ochotę krzyczeć najgłośniej jak mogę, żeby wiedziały, że tu jestem. Lecz oczywiście nie robię tego. „Stać cię na więcej, niż to”, głos mamy odbija się echem w mojej głowie. „Jesteś silniejsza od Phee, w inny sposób. Równowaga. Cierpliwość. Kontrola.” Czasem jestem tak bardzo zmęczona byciem silniejszą od Phee w inny sposób. Zaczynam dreptać po pokoju, ostrożnie otwieram pokrytą kurzem starą komodę i szperam w wąskiej szafie. Jednak w środku prawie nic nie ma, więc dość szybko zdaję sobie sprawę, że mama musiała tu przyjść sama, oczyściła to miejsce tak samo dokładnie, jak zwykle oczyszczała swoje zdobycze z mięsa. Gdzie byłyśmy, gdy ona odwiedzała w sekrecie Lower East Side? Znając naszą matkę, prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy. Przypominam sobie o sejfie i podchodzę do dalszej ściany, gdzie jego drzwi wciąż są otwarte. Te małe drzwi w ścianie zdają się magiczne, jakbym dotykając ich mogła się skurczyć i wejść do środka, przenieść się do miejsc, o jakich czytałam. Kraina czarów. Narnia. Inny czas. To dziecinne, wiem, ale i tak próbuję. Kładę rękę wewnątrz srebrzystego skarbca i wstrzymuję oddech, czekając na przemianę. Ale nic się nie dzieje.

19 W sejfie są tylko papiery: małe niebieskie książeczki z oficjalnymi pieczęciami, podarte i postrzępione koperty, upchnięte z wyblakłymi, różowymi papierami i twardymi plastikowymi kartami. Grzebię w nich, niepewna, czego szukam, z każdą chwilą coraz bardziej zła. Co tak naprawdę spodziewałam się tu znaleźć? Trzy złote bilety do innego życia? Sekrety podróży w czasie? Zamierzam zamknąć sejf z niesmakiem, gdy moje palce dotykają czegoś miękkiego i wytartego, z pewnością niepodobnego do papieru. Ostrożnie wyciągam z cieni w sejfie coś, co wydaje się być pudełkiem ze skóry. Książka. Bez tytułu, bez nazwiska, po prostu książka oprawiona w skórę o najbardziej nienaturalnym kolorze, jaki widziałam. Ostrożnie unoszę miękką, jasno–niebieską okładkę. Zamiast tego, co spodziewałam się w środku zobaczyć – strony tytułowej, paru wielkich i śmiałych słów, jak w mojej kolekcji, którą odzyskałyśmy z bibliotek i mieszkań – widzę obfite, odręczne pismo. Pętelki, kółeczka i zawijasy, gorączkowo zapisana tuszem strona. Na stronie tytułowej widnieje „Własność Sarah Walker Miller”. Sarah Miller? Mama. Ryk wdziera się w moje uszy, wyrywając mnie z transu, a ja podskakuję, waląc głową w niewielkie drzwi sejfu. Huk rozchodzi się echem i rozchodzi, dopóki w końcu pogłos wystrzału nie zostaje zagłuszony pewnym siebie chichotem Phee. Ona i mama mogą wrócić w każdej chwili. Wiem, że powinnam schować książkę za stertą papierów, bo mama nie chciałaby, żebym w niej grzebała. Mimo to przerzucam na następną stronę, nie mogąc się powstrzymać.

20 4 stycznia – Każdego roku jest tak samo. Przysięgam, że w końcu dam historiom krążącym w mojej głowie stronę, na której będą mogły spocząć. Lecz teraz, przy pieluchach Sky, karmieniach i nieistniejących drzemkach moje marzenia nigdy nie zdawały się znaczyć mniej. Są nawet śmieszne: Sarah Miller próbuje być pisarką! Większy ciężar dla mojej rodziny niż cokolwiek innego. Lecz potrzebuję czegoś własnego, gdy dni zlewają się ze sobą. Jestem przerażona, że obudzę się pewnego dnia i odkryję, że przeminęły dziesiątki lat. Muszę więc zaczynać małymi kroczkami, z tobą. Chwila, więc ta książka została napisana przez mamę? Rok nie został oznaczony, lecz oczywiście została napisana, gdy ja byłam dzieckiem. Przerzuciłam kartki. Większość stron jest pokryta tym samym, gorączkowym pismem. Litery zdają się zmieniać: płynne pismo, zwarte gryzmoły, znaki stawiane w roztrzęsieniu. Ale prawie wszystkie strony są pełne. Tak cudownie pełne. Co ja trzymam w rękach? Słyszę szuranie nogami na schodach przeciwpożarowych i wiem, że w każdej chwili mogę zostać przyłapana. Powinnam rzucić książkę z powrotem w ciemności sejfu i zapomnieć o jej istnieniu. Jeśli mama będzie chciała nam o niej powiedzieć, to tak zrobi. Ale ja wiem, że nie będzie chciała. Tak wielu rzeczy nam nie mówi. I nie mogę pozwolić, by sejf tę książkę pochłonął. Czymkolwiek jest, jest o naszej matce. Są w niej rzeczy, których nie wiemy. Rzeczy, których może nie być w stanie powiedzieć głośno.

21 Nim mój rozum zorientował się, co robią ręce, zagrzebuję się w moim plecaku, przekopuję przez własną kolekcję książek. „Wielkie wymagania”, „Charlie i fabryka czekolady”, „Pajęczyna Charlotty”. Nie, nie, nie. Tych też nie mogę zostawić. Lecz słyszę, że okno na schody przeciwpożarowe znów się otwierają i wiem, że nie mogę się wahać. Biorę głęboki wdech i szepczę ciche podziękowanie dla E. B. White’a oraz jego pająka za wszystkie ich opowieści. Odrywam twardą okładkę książki, osłaniam nią książkę mamy i wtykam do plecaka. Potem biorę zawartość mojej książki, wrzucam do sejfu i maskuję ją górką luźnych papierów. Do widzenia, Charlotte. – Słyszałaś to? – piszczy Phee, gramoląc się wokół łóżka w moją stronę. – Słyszałaś strzał? Serce wyskakuje mi z piersi, jednak nie z powodu strzału. Czy kiedykolwiek wcześniej zabrałam coś mamie? – Tak, ciężko było go przegapić. Całe mieszkanie praktycznie się zatrzęsło. – Celowałam w puszkę po drugiej stronie ulicy – gdyby to był prawdziwy pocisk, mogłabym odstrzelić z niej wieczko. Rzucam mojej siostrze fałszywy uśmiech, ale nie odpowiadam. Phee ciągle robi tego typu dzikie, bezpodstawne obwieszczenia. I nie mogę z nią teraz żartować; wciąż jestem w pewien sposób zła na nią i na mamę. Poza tym moja uwaga jest skupiona gdzie indziej. Przyglądam się mojej matce, próbując zorientować się, czy wyczuła moje zdenerwowanie, czy wie, że moja torba była otwierana, a jej sekrety zostały ukryte w środku. – Powinnyśmy ruszać. – Mama przechodzi koło mnie w stronę sejfu. – Czas ruszać w podskokach, jeśli nie chcemy przegapić zameldowania. Łapię oddech. Czy powie? Czy zauważyła zmianę?

22 Ale mama tylko jeszcze raz patrzy na miniaturowe drzwi, po czym zamyka je i zablokowuje sejf. A ja oddycham. Na tę chwilę prawda zostaje pogrzebana. Gdy mama zamyka za nami frontowe drzwi, Phee wyciąga w moją stronę nienaładowany pistolet i wzrusza ramionami. – Wiesz, możemy się nim dzielić – mówi. – Albo zmieniać. Mama mówi, że ja go dostałam tylko dlatego, że zawsze pierwsza pcham się w kłopoty. To są przeprosiny w wykonaniu Phee; wie, że wciąż jestem zła. – Pewnie to prawda. Ale nie ma sprawy, zatrzymaj go – mówię i jestem zaskoczona, że właśnie to mam na myśli. Chwytam mój plecak i wiem, że mam coś o wiele bardziej wartościowego niż pistolet. – Po prostu ci powiem, jeśli będę potrzebować dobrego strzału. *** W chwili, gdy opuszczamy kamienicę i oddalamy się od centrum miasta, jest już dobrze po południu, ale mama wciąż nalega, byśmy wróciły tą samą drogą na East River i tam przeszły przez wodę, żeby dostać się do Parku. To nam bardzo nie po drodze, ale nie poświęci nawet jednej myśli prośbom Phee, by użyć Trzeciej Alei. Nie ma takiej możliwości, byśmy przeszły blisko tuneli. Nigdy. Nawet teraz, kiedy mamy pistolet. Gdy idziemy, patrzę przez rzekę na zatopione szkielety Mostu Brooklyńskiego i Manhattańskiego oraz na szare dzielnice, które dzielą nas jak drut kolczasty. Osłaniam oczy przed silnym słońcem i wpatruję się w horyzont w poszukiwaniu tych, którzy nas pojmali, Czerwonych Sojuszników.

23 Nie jestem pewna, czy pamiętam ostatni raz, gdy widziałam Czerwonych Sojuszników na naszej wyspie. Mam mgliste wspomnienia mężczyzn w mundurach i z bronią, maszerujących przez nasze zniszczone wojną ulice, lecz w obecnych dniach zostawili nam dość sporo rzeczy, byśmy radzili sobie z nimi sami. Jedynymi przypomnieniami tego, że jesteśmy wojennymi jeńcami, są ognie i race pojawiające się po drugiej stronie rzeki od czasu do czasu, lub wiadomości od Czerwonych Sojuszników przekazywane przez Rolladin i jej Radę. Lecz dziś, gdy jesteśmy w drodze do Parku na doroczny spis, chcę je zobaczyć. Widzieć oznaki życia tych, którzy nas ograniczają, więżą. Umniejszają. Nie ma jednak śladu żołnierzy, przez co czuję się zła. Szybko docieramy do pozostałości Mostu Queensboro, ale zwalniamy do pełzającego tempa, gdy poruszamy się wśród niebotycznych stosów odłamków, spękanego cementu i gruzu, które leżą wzdłuż East River jak nagrobki. – To takie głupie – szepcze do mnie Phee, gdy mama ostrożnie wysunęła się na przód. – Kiedy ostatnio ktokolwiek rzeczywiście widział tunelowego pożeracza? – Przeskakuje nad cementową płytą. – Powinnyśmy przeciąć środek miasta. Po co ryzykować spóźnienie na spis? Ma oczywiście rację: jeśli przegapimy zameldowanie, Rolladin może nas wyrzucić z Parku i zawrócić w stronę, z której przyszłyśmy. Samodzielna zima nad wodą, bez zapewnionego jedzenia i ciepła. Ale wątpię, by Rolladin mogła to zrobić. Pomimo tego, jak bardzo mama jej nie cierpi, Rolladin ma pewnego rodzaju słabość do naszej rodziny. – Znasz mamę, bezpieczeństwo zawsze na pierwszym miejscu. – Przyglądam się niebu. – Będzie w porządku. Mamy dobry czas. Głośny huk, jak uderzenie puszki o puszkę, przecina ciche miasto, a Phee i ja podskakujemy i patrzymy przed siebie.

24 – Mamo! Leży na polu szczątków i poszczerbionego metalu, trzymając się za kostkę i jęcząc. Pędzimy do niej i padamy przy jej boku, a ona obraca się i bierze kilka szybkich wdechów. Ma dziurę w spodniach, którą od razu zauważamy. – Co się dzieje? Co jest? – sprawdzam. – Co się stało? – Moja kostka – wydusza z siebie mama. Próbuje poruszyć stopą, ale krzywi się i przestaje. – Jakiś rów lub coś podobnego musiało być ukryte pod gruzem… Upadłam twardo. – Macha ręką za siebie. Kawałek metalu wystaje z małej dziury w ziemi pod ostrym kątem, jak jedna z huśtawek w Parku. – Myślisz, że jest złamana? – Phee rzuca mi spojrzenie ponad głową mamy. – Możesz iść? – Tak. Mogę iść. – Mama zmusza się do podniesienia się na czworaka i zaczyna powoli wstawać z ziemi: – Tak, mogę… mogę… Aaachhhh! Niech to szlag – lecz upada pod swoim własnym ciężarem. – Musi być skręcona. – Mama przekręca się na bok, żeby lepiej zobaczyć swoją kostkę. Ta zaczyna puchnąć w zawrotnym tempie. – To chyba jakieś żarty – szepcze, waląc głową z powrotem o ziemię. Phee mówi: – Mamo, musimy cię nieść. – Nie, dam sobie radę. – Mama zbiera się, żeby spróbować jeszcze raz. – Niech tylko wstanę. – Mamo – mówię cierpliwie. Ale jestem pewna, że mama prędzej poszłaby do piekła i z powrotem, niż stała się ciężarem dla mojej siostry albo dla mnie. – Odprowadzimy cię do Parku, dobrze? Pozwól nam to zrobić. Mama patrzy na mnie przez długą chwilę. Potem niechętnie kiwa głową.

25 – Będę szła szybciej z szyną. – Wskazuje na gruz. – Phee, znajdź kawałek drewna albo metalu, mniej więcej tej długości. – Trzyma dłonie w odległości trzydziestu centymetrów. – Sky, daj mi jeden ze swoich szalików. I to szybko. Musimy się ruszać. – Przeczesuje palcami włosy, co jest jej znakiem charakterystycznym, gdy się denerwuje, a ja dostrzegam jej panikę. Zaczynam lekko popadać w hiperwentylację, kiedy grzebię w mojej torbie. – Wszystko w porządku, skarbie – mówi mama. Ale mówi wysokim i spiętym głosem. – Damy radę. Zawsze dajemy. Ścigamy się z zegarkiem mamy, gdy niebo staje się szare i zimne, szydząc z nas, gdy tak kuśtykamy wzdłuż East River. Mama krzywi się co kilka kroków, a Phee i ja musimy użyć każdej drobiny siły woli, by nie przystawać, by się nią zająć. Zostawiamy Pierwszą Aleję dla Siedemdziesiątej Szóstej Ulicy. Wszystkie pocimy się i klniemy, a ja po prostu staram się skupić na brnięciu do przodu. Przygryzam wargę za każdym razem, gdy chcę powiedzieć, że moje ramiona zaraz się poddadzą, a kark mam tak napięty, jakby mógł strzelić. – Prawie jesteśmy. – Mama otacza ręką mój kark, by móc spojrzeć na zegarek. – Naprawdę nam się uda. W chwili, gdy docieramy do frontowych drzwi starego Hotelu Carlyle, moja skóra jest śliska, a cienka skórzana kurtka praktycznie mnie dusi. Twarz Phee jest czerwona jak kardynał, gdy próbuje złapać oddech, stojąc po drugiej stronie mamy. Z plecakami obijającymi się o nasze plecy, rzucamy się do zakurzonego holu Carlyle’a. Phee uderza w dzwonek na przednim biurku w tej samej chwili, gdy jeden z dowódców Rolladin, Philip, ostrożnie stawia wypisany ręcznie znak ZAMKNIĘTE na blacie.