gosiag

  • Dokumenty396
  • Odsłony75 957
  • Obserwuję125
  • Rozmiar dokumentów645.0 MB
  • Ilość pobrań43 180

Woon Yvonne - Piękni i martwi 02 - Życie na wieczność

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Woon Yvonne - Piękni i martwi 02 - Życie na wieczność.pdf

gosiag EBooki piękni i martwi
Użytkownik gosiag wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 302 stron)

Woon Yvonne Piękni i martwi 02 Życie na wieczność Szesnastoletnia Renée Winters straciła rodziców, odnalazła dziadka, zaczęła naukę w tajemniczej szkole, dowiedziała się o istnieniu nieumarłych i zakochała się w jednym nich. Przez te miesiące bardzo się zmieniła. W lustrze widzi wciąż swoją piękna, lecz starszą, smutniejszą twarz. Tylko ona wie, że umarła i powróciła do życia dzięki pocałunkowi Dantego. Lecz rozłąka z ukochanym jest nie do zniesienia. Jakby z każdym dniem bez niego traciła część swojej – ich wspólnej – duszy. A teraz jeszcze te dziwne sny i niesamowite wizje, jakby echa zapomnianej przeszłości… Nagle Renée dowiaduje się o bractwie Dziewięciu Sióstr, które jak mówi legenda, odkryło, jak przechytrzyć śmierć. Poznało sekret strzeżony przez stulecia. Czy nieśmiertelność jest możliwa? A jeśli tak, czy byłaby szansą dla miłości Renée i Dantego, zanim śmierć rozdzieli ich na wieczność?

Prawda, że chcecie tak się złączyć w jedno, możliwie najściślej, żebyście się ani w dzień, ani w nocy nie rozłączali? Jeżeli tego chcecie, ja was spoję i zlutuję w jedno, tak że dwojgiem będąc, jedną się staniecie istotą. Iaż do skonu razem będziecie żyli, niby jeden człowiek, a potem, po wspólnej śmierci, będziecie w Hadesie nie dwojgiem istot, lecz znowu jednym cieniem. Więc patrzcie, czy tego pragniecie i czy będziecie zadowoleni, jeżeli wam się to pragnienie spełni. Platon Uczta przeł. Władysław Witwicki

Młodsza Siostra Słabe światło przeświecało przez mgłę unoszącą się nad jeziorem. Weszłam do wody i zaczęłam płynąć ku niemu, dopóki z mgły nie wyłoniła się czerwona łódź wiosłowa. Zaskrzypiała, gdy siedząca w niej kobieta wychyliła się, wpatrując w ciemność. Była tak blisko, że mogłam zobaczyć, jak drżą jej ręce, gdy opierała się o burtę. Znieruchomiałam, a potem zaczęłam się delikatnie zanurzać, aż woda sięgnęła mi do ust. Nieznajoma zsunęła kaptur z głowy, jej szare włosy zafalowały przy policzkach. - Kim jesteś? - zapytała Annette LaBarge, bo to była ona. Jej głos zawisł nad wodą, jasne światło latarki przesuwało się po jeziorze tuż przede mną. Nie poruszyłam się, na wypadek gdyby ktoś nas obserwował. Nikt nie mógł wiedzieć, że tu byłam. Jej wargi zadrżały. - Pokaż się - zażądała. Miałam wrażenie, że patrzy na mnie, ale mnie nie widzi. Wstrzymałam oddech. Powiał wiatr, łódź zaczęła dryfować. Annette wyłączyła latarkę, zanurzyła wiosła w wodzie, łódka zaczęła się oddalać. Mgła otulała ją powoli, w końcu zamknęła się za nią, teraz widziałam jedynie dwa ślady na wodzie, dwie ciemne wstęgi. Podążyłam za nimi bezgłośnie. A potem jezioro wygładziło się, zostałam sama. Zatrzymałam się, nasłuchując odgłosu wioseł uderzających o wodę, ale panowała zupełna cisza. Nim spojrzałam w górę, coś

spadło mi na głowę. Szybkim ruchem chwyciłam szpadel, którym panna LaBarge chciała mnie zdzielić, wyrwałam go. Rozległ się plusk, gdy wyśliznął się z moich palców i spoczął na dnie jeziora. Annette cofnęła się i klapnęła na siedzenie, a ja złapałam się burty, zacisnęłam palce na drewnianej krawędzi i wysunęłam się z wody. Łódka przechyliła się niebezpiecznie. - Nie! - krzyknęła panna LaBarge, wpatrując się w ciemność. - Nie zbliżaj się! Nie zdążyłam odpowiedzieć, nieopodal rozległ się plusk. Obie zastygłyśmy i odwróciłyśmy się, wpatrzone w noc. Wiatr przyniósł szepty, lustro wody zmarszczyło się. Panna LaBarge wodziła spojrzeniem, w końcu jej wzrok spoczął na mnie. - Kim jesteś? - spytała. - Czemu mnie śledzisz? Woda zafalowała. - Cicho - powiedziałam niskim głosem. W bok łódki uderzyła fala, musiałam zrobić to teraz, zanim ktoś nas odkryje. Poprzez mgłę dobiegał do nas dźwięk, jakby ktoś płynął w naszą stronę. Panna LaBarge odwróciła się, szalik uderzył ją w twarz. - Kto tu jest oprócz ciebie? Czego chcesz? - Cicho bądź. - Złapałam się za krawędź burty. Drewno zatrzeszczało, gdy kobieta gwałtownie odsunęła się ode mnie. - Nie ruszaj się! - poleciłam. Usiłowałam mówić cicho. Annette gorączkowo szukała latarki, a ja spróbowałam wejść do łodzi, jednak moje ubranie było ciężkie od wody. Panna LaBarge z cichym krzykiem uderzyła mnie w knykcie, oderwała palce od burty. Spróbowałam ostatni raz wdrapać się do łodzi, która jednak zakołysała się i wpadłam do jeziora. Gdy się wynurzyłam, panna LaBarge zaświeciła mi w oczy żółtym światłem latarki. Zacisnęłam powieki, na moje ramiona zwisały mokre włosy. - To ty? - spytała zaskoczona, patrząc na mnie. Księżyc odbijał się w jej oczach, rozjaśniał je białym światłem. Nie

zdążyła niczego powiedzieć, bo znowu rozległ się plusk, teraz bliżej. Kobieta spojrzała szybko przez ramię, jej rysy wykrzywił strach. Nie zdążyłam zareagować. Panna LaBarge upuściła latarkę na dno łodzi, chwyciła wiosła i wiosłując jak szalona, znowu zniknęła we mgle. Wytarłam oczy i rozejrzałam się, ale nie mogłam niczego dostrzec. Słyszałam jej oddech, ciężki i szybki, w rytmie wioseł, gdy zanurzały się i wynurzały, zanurzały, wynurzały... Płynęłam za tym dźwiękiem, pokonując fale, póki z mgły nie wyłoniła się niewielka, skalista wysepka. Fale uderzały o brzeg, wynosząc na niego niewielką łódź. Patrzyłam, jak panna LaBarge wskakuje do wody, jak brnie do brzegu, jak ciągnie łódkę za sobą. Przesunęłam wzrok, z fali przede mną wyłoniła się ciemna postać, po niej następna i kolejna, w końcu ujrzałam dziesiątki ciemnych, nieregularnych kształtów, małych i śliskich, wychodzących na brzeg. Szybkie, rozgorączkowane, biegły po kamieniach do panny LaBarge. Płynęłam przez ciemność w tamtą stronę i w końcu ją zobaczyłam, zamachnęła się wiosłem na te istoty. A potem rozległ się przenikliwy, ogłuszający krzyk, przeszywający ciemność nocy. Obudził mnie dźwięk telefonu. Usiadłam na łóżku i zamrugałam. To był kolejny mokry sierpniowy ranek, tak wczesny, że słońce ledwie wyłaniało się zza chmur. Z ulgą odkryłam, że jestem w swoim pokoju, w rezydencji dziadka i opadłam z powrotem na poduszki, wsłuchując się w deszcz uderzający w szyby. Przez całe lato męczyły mnie dziwne, mroczne sny, które łączyło jedno: w każdym z nich rozpaczliwie kogoś szukałam. Na poduszce obok mnie spoczywała stara książka mojej mamy o historii strażników. Dziadek wręczył mi cały stos na początku wakacji, żebym dowiedziała się, kim jestem, kim był każdy w naszej rodzinie: strażnicy posiadający wrodzony talent wyczuwania śmierci, a dokładniej, nieumarłych.

Gdy już zdobędę odpowiednie wykształcenie, będę ścigała nieumarłych i grzebała ich - ta świadomość prześladowała mnie od chwili, gdy dowiedziałam się o istnieniu tych dwóch światów. Spojrzałam na książkę. Na stronie, którą czytałam w nocy, był akapit o migracji strażników na Środkowy Zachód, obok znajdowało się zdjęcie jeziora Erie. Pamiętałam, że na widok zdjęcia zalała mnie fala paniki, zaczęłam szybko, płytko oddychać; nagle zrobiłam się ociężała, nie byłam w stanie dłużej patrzeć na fotografię... Tobyła ostatnia rzecz, z jakiej zdawałam sobie sprawę, zanim zasnęłam. Telefon zadzwonił jeszcze raz i umilkł. Zegarek na mojej szafce nocnej pokazywał piątą czterdzieści dwie, bardzo wcześnie nawet dla personelu rezydencji. Jedyną osobą, która nie spała o tej porze była pomoc kuchenna. Na korytarzu rozległy się kroki, ktoś szedł szybko w stronę sypialni dziadka. Usłyszałam trzykrotne mocne pukanie, jakieś szmery, potem głosy. Zrzuciłam prześcieradła, wyskoczyłam z łóżka i wyjrzałam na korytarz. Drzwi do sypialni dziadka były lekko uchylone, na dywanik padała cienka linia światła. Zakradłam się tam i przyczaiłam przy bieliźniarce. - Kogo znaleźliście? - spytał dziadek ostrym głosem. -Gdzie ona była? Cisza. - Śledziła jednego z nich? Gdzie był jej partner? W drzwiach pojawił się cień, zasłaniając światło. Wychyliłam się, żeby coś usłyszeć, ale głos dziadka był teraz stłumiony. W końcu cisnął słuchawkę na widełki. Drzwi otworzyły się gwałtownie i dziadek wybiegł na korytarz, wkładając płaszcz. Dustin, majordomus, szedł za nim z teczką i torbą podróżną. Skulona, przywarłam za koszem z brudną bielizną. Gdy upewniłam się, że obaj są już na dole, wśliznęłam się do mojego pokoju i podbiegłam do okna. Mokry powiew wpadł przez siatkę na komary. Z miejsca, w którym stałam, mogłam zobaczyć Dustina dźwigającego

dwie torby i trzymającego parasol nad dziadkiem, a ten podszedł do drzwi kierowcy i wsiadł do swojego astona martina. Dustin umieścił torby w bagażniku i samochód ruszył. Sunął powoli podjazdem, a potem skręcił, przyspieszył i zniknął mi z oczu. Próbowałam jeszcze zasnąć, ale tylko zapadałam w ciężką drzemkę, w której widziałam twarz panny LaBarge, mojej nauczycielki filozofii z Akademii Gottfrieda. Powiedziała: „To ty?", jakby się przestraszyła. O co mogło jej chodzić? Pukanie do drzwi wyrwało mnie z drzemki. Za oknem nadal mżył deszcz, ukryte za chmurami słońce wyglądało jak mętna kula światła. Wciągnęłam sweter i otworzyłam drzwi. - Tak? Wszedł Dustin, łysy, zwalisty, marynarka opinała mu się na brzuchu. Trzymał tacę z jajkami, naleśnikami, kiełbaskami i owocami. Na mój widok zastygł. - Mój Boże! - Zmarszczył czoło, przypatrywał mi się uważnie. - Naprawdę wygląda panienka doroślej. Godne uwagi. Z korytarza napłynął zimny powiew, objęłam się ramionami. - Słucham? - Proszę nie mówić, że panienka zapomniała, jaki dziś dzień! Zobaczyłem zapalone światło i pomyślałem, że już panienka wstała. Może śniadanie do łóżka? Przyniosłem dokładnie siedemnaście składników dla uczczenia tego święta. No tak, moje urodziny. Oparłam się o słupek łóżka, Dustin postawił półmisek na mojej szafce. Właściwie nie zapomniałam, jedynie zastąpiłam je innymi rocznicami. Teraz to była data śmierci moich rodziców. Dzień śmierci Dantego. - Powiedziałam przecież, że nie chcę żadnych obchodów. - Rozumiem, to smutne wydarzenie. - Dustin usiadł, składając serwetkę. - Ale myślę, że rodzice chcieliby, żeby się panienka cieszyła. Siedemnaście lat, ho, ho, prawie dorosłość.

- Dzięki - uśmiechnęłam się słabo. Myślami byłam przy Dantem. Był nieumarłym, zginął przed ukończeniem dwudziestego pierwszego roku życia i ponieważ nie został ani pogrzebany, ani skremowany, obudził się do życia po śmierci. Aż do zeszłego roku był skazany na wędrówkę po świecie w poszukiwaniu człowieka, w którym odrodziła się jego dusza, któremu mógłby ją odebrać przez pocałunek. Jak się okazało, tym kimś byłam ja. Na przekór wszelkiemu prawdopodobieństwu, ja i Dante spotkaliśmy się - pierwsza w historii najprawdziwsza jedność dusz. Problem polegał na tym, że nie mieliśmy o tym pojęcia i zakochaliśmy się w sobie. Nieumarli mają jedynie dwadzieścia jeden lat „życia" po swojej pierwszej śmierci, potem ich ciała ulegają rozkładowi. Dzisiaj mijał siedemnasty rok od śmierci Dantego, co znaczyło, że za kilka lat odejdzie na zawsze... Zamknęłam oczy i pokręciłam głową, odpędzając przykre myśli. Spojrzałam na Dustina. - Kto dzwonił? Dustin zesztywniał. - Ach tak, telefon... - Unikając mojego badawczego spojrzenia, zajął się sztućcami. - Proszę się nie przejmować. Najpierw śniadanie. Wszystko było ciepłe i apetyczne, ale podobnie jak przez całe lato, teraz też nie miałam apetytu. - Przyłączysz się do mnie? - zaproponowałam. Zaskoczony Dustin zaczerwienił się. - Będę zaszczycony... Nakryję dla dwóch osób w jadalni. Gdy zamknął drzwi, spostrzegłam kopertę leżącą na mojej szafce nocnej, przy tacy ze śniadaniem. Podniosłam ją z uśmiechem. Adres nadawcy brzmiał: Eleanor Bell 18 rue Châtel, 55100 Verdun, France Pod spodem był kod: 1-11-27-6-11-53-1-13.

Wysypałam zawartość koperty na łóżko. Nie przeszkadzało mi, że była otwarta, przywykłam już, że dziadek czyta moje listy i było mi wszystko jedno. Moja najlepsza przyjaciółka z Akademii Gottfrieda, Eleanor, przez całe wakacje podróżowała z matką po Europie i wysyłała mi pocztówki w kopertach z kolejnych miast: Ascony w Szwajcarii, z Grasmere w Anglii, z Utrechtu w Holandii, Immenstaadu w Niemczech, z Frosses w Irlandii. Kolorowe krajobrazy dekorowały lustro nad toaletką, nędzna, ale miła namiastka Eleanor. Tym razem ujrzałam zdjęcie lśniącego jeziora, błękitna woda upstrzona była zielonymi wysepkami. Odwróciłam widokówkę. Renée, Bonjour z Verdun! Bo to właśnie w Verdun, we Francji, jestem przez kilka następnych dni. Moja matka ciąga mnie po tych wszystkich jeziorach, które zasłynęły w historii strażników. Chyba ma lekką paranoję. Twierdzi, że nigdzie człowiek nie jest bezpieczny. Boi się kieszonkowców i złodziei. A przecież miejsca, które odwiedzamy, nawet trudno znaleźć na mapie. Do tego są zupełnie puste. Nie mam pojęcia, kto mógłby tu cokolwiek ukraść. Naprawdę, zachowuje się jak wariatka. Szczerze mówiąc, myślę, że martwi się o mnie i chyba nie przyjmuje do wiadomości, kim jestem. Zupełnie, jakby myślała, że ciąganie mnie po tych wszystkich strażniczych miejscach jakoś cofnie to, co się ze mną stało. Tak czy inaczej, bez ciebie jest tu mało zabawnie. Mam nadzieję, że masz wspaniałe urodziny. Całuję Eleanor D. Bell Przeczytałam ostatnie zdanie jeszcze raz i pomyślałam, że świetnie wiem, jak ona się czuje. Podobnie jak ja była strażnikiem, ale w zeszłym roku utonęła i obudziła się jako nie-umarła. Teraz jej rodzice strażnicy mogliby ją pochować. Znałam ten strach, widziałam go w oczach Dantego, to chwilowe załamanie zaufania, gdy zrozumiał, że jestem strażnikiem

i gdzieś wewnątrz mnie drzemie pierwotna żądza pochowania go. Położyłam kopertę obok pocztówki, wzięłam ołówek i patrząc na kod, zaczęłam liczyć. Zapisałam pierwsze słowo z listu Eleanor, potem jedenaste, potem dwudzieste siódme, potem szóste i tak dalej, aż w końcu uzyskałam: Renée, Jestem bezpieczny, ale pusty bez ciebie. Całuję. D. Wpatrywałam się w literę D, wypełniała mnie bolesna pustka. Wymówiłam na głos imię Dantego i coś poruszyło się we mnie, jakby budziło się do życia. Nie widziałam go od chwili, gdy wiosną pocałował mnie na łące za kaplicą, oddając mi moją duszę. Powinnam wtedy ożyć i stać się tą samą Renée, którą byłam, zanim ja pocałowałam jego, a Dante powinien na powrót stać się nieumarłym - ale coś poszło nie tak. To, co wydarzyło się tamtego dnia na łące, pamiętałam jak przez mgłę. Chyba musiałam go tam zostawić, tak jak mnie prosił, bo następna scena, której byłam świadoma, to profesorowie niosący mnie do skrzydła szpitalnego. Wtedy po raz ostatni czułam zapach kwiatów i ciepło słońca na szyi. Bez Dantego wszystko było stłumione, zgłuszone, bezbarwne, jakbym nagle znalazła się w tekturowym świecie. Jak smakuje zimna woda w upalny dzień? Czy cierpkość brzoskwini? Z trudem przypominałam sobie te proste radości. Jedyną pociechą było myślenie o Dantem i nadzieja, że gdy go zobaczę, zrozumiem, co się z nami stało. Czy on był żywy? Nieumarły? A może znalazł się gdzieś pomiędzy, jak ja? Przez całe lato przesyłał mi przez Eleanor lakoniczne wiadomości, zawierające jedną jedyną informację: że jest bezpieczny. Wiedziałam, że nie ma innego wyjścia. Musiał się ukrywać i być oszczędny w słowach. Ale co ze mną? Dante nie mógł wrócić do akademii, profesorowie podejrzewali go o zamordowanie dyrektorki i chociaż tego nie zrobił,

nie mógł powiedzieć, co się naprawdę stało: że najpierw odebrał mi duszę, a potem mi ją oddał. To było traktowane jako morderstwo. Gdyby wrócił do szkoły, strażnicy wyczuliby go, znaleźli i pogrzebali. Kiedy znów go zobaczę? Co zrobię, gdy nie dostanę następnej wiadomości? Przeczytałam jego liścik jeszcze raz, dotykając literę D opuszkiem palca. Wyobrażałam sobie, że jego głos wsącza się przez siatkę w oknie wraz z deszczem. Położyłam pocztówkę obok innych na sekretarzyku, poszłam do łazienki i odkręciłam prysznic. Nie byłam już zdenerwowana z powodu urodzin. Woda nagrzewała się, a ja patrzyłam w lustro. Moje odbicie zaskoczyło mnie. Dustin się mylił; nie wyglądałam na starszą, wyglądałam zupełnie inaczej, surrealistycznie. Miałam ciemniejsze, głębsze oczy, lśniące usta, szczupłą, wyrazistą, jakby smutną twarz. Czy to się stało tej nocy, czy już wcześniej, tylko ja tego nie zauważyłam? Teraz woda była gorąca, lustro zaparowało. „Dante", napisałam palcem na lustrze. Mgła gęstniała coraz bardziej i w końcu jedyną rzeczą, jaką mogłam zobaczyć w lustrze, było imię Dantego. Gdy schodziłam na dół na śniadanie, w rezydencji panowała nienaturalna cisza; jedynym odgłosem było bębnienie deszczu w ściany domu. - Jest tu kto? - zawołałam, sunąc dłonią po poręczy schodów. Weszłam do jadalni, ale nikogo nie było; żyrandol zapalony, stół pusty. Po szybach spływał deszcz. - Dustin? -Wyjrzałam na korytarz i usłyszałam stłumiony głos dobiegający z kuchni. Weszłam tam; z rogu pomieszczenia, z telewizora, dobiegał szorstki głos spikera: - Informacja o tej mrożącej krew w żyłach tragedii zszokowała nas wszystkich... Obok spiżarni zgromadził się cały personel kuchenny i obsługa, Dustin też tu był. Wyglądał na wyjątkowo przygnębionego. Na stołku przed nimi stał mały telewizorek, na ekranie dziennikarz w wiatrówce mówił do kamery:

- „Nad ranem wędkarz znalazł ciało kobiety wyrzucone na plażę małej wysepki na jeziorze Erie. Kobieta została zidentyfikowana jako Annette LaBarge. Pochodziła z Vermont. Była profesorem filozofii w Akademii Gottfrieda, prywatnym liceum w Maine. Jak twierdzi jej bliski przyjaciel, Annette LaBarge zaginęła ponad tydzień temu..." Podniosłam gwałtownie dłoń do ust, niechcący potrącając wiszące na ścianie rondle i patelnie. Spadły z łoskotem, cały personel odwrócił się w moją stronę. Zszokowana patrzyłam na Dustina, który stał nieruchomo przy zlewie. - „Ciało znaleziono na plaży, zmarła miała w ustach biały materiał, w którym rozpoznano gazę. Przyczyny śmierci są nadal niejasne, jak wynika ze wstępnego raportu policji, na ciele ofiary znajdowały się liczne siniaki i zadrapania, co może wskazywać na to, że ofiara została zamordowana". Wpatrywałam się w ekran. Nie wierzyłam własnym oczom. Za dziennikarzem widać było znajomy pejzaż: skalista plaża, straż wybrzeża, w tle ściana drzew. Czerwona łódź wiosłowa leżała na boku obok miejsca ogrodzonego czarno-żółtą taśmą. - To niemożliwe... - wymruczałam, ale chyba nikt mnie nie słyszał. - „Łódź została wynajęta kilka mil stąd; pracownik firmy potwierdził, że Annette LaBarge sama wynajęła ją w ubiegły piątek. Władze nadal nie wiedzą, czemu kobieta popłynęła na wyspę; jak na razie nie ma żadnych podejrzanych". Gaza w ustach... Moi rodzice tak właśnie zginęli! Nie-umarli, których śledzili, wyssali ich dusze. Takie właśnie zagrożenie ze sobą nieśli: niektórzy z nich odbierali żyjącym dusze, zyskując w ten sposób chwilowy przypływ energii życiowej. Panna LaBarge była strażnikiem, podobnie jak moi rodzice. Czy została zamordowana przez nieumarłego? Czy właśnie to widziałam w moim śnie? - „Wyspa, którą miejscowi nazywają Młodszą Siostrą, jest niewielką, niezamieszkaną wysepką na jeziorze Erie,

gdzie w ostatnim czasie zaobserwowano podejrzanie dużo niezidentyfikowanych obiektów pływających. Czy były to jakieś zwierzęta? Stworzenia mityczne? A może coś znacznie bardziej złowieszczego niż potwór rodem z żądnych sensacji brukowców?" Kamera przesunęła się, pokazując brzeg, gdzie dwóch mężczyzn w mundurach wnosiło ciężkie nosze na łódź patrolową. - To nie może być ona - wyszeptałam, gapiąc się w ekran. Usiłowałam zrozumieć, co właściwie widzę. Nie mogłam pogodzić się z tym, że ciało na noszach to zwłoki panny LaBarge, kobiety, która uwielbiała angielską herbatę i Nietzschego, która była jedynym głosem rozsądku w pozbawionym sensu chaosie, jedynym profesorem, którego uważałam za przyjaciela... - To musi być jakaś pomyłka - zwróciłam się do Dustina. - Skąd pewność, że to ona? - Nie odpowiedział, więc naciskałam dalej: - Może zidentyfikowali złą osobę? To do niej niepodobne, strażnicy zawsze działają w parach, panna LaBarge nigdy nie popłynęłaby sama... - Może masz rację... - powiedział, ale nie patrzył mi w oczy. Kamera znów wróciła na plażę; wzdrygnęłam się, gdy na krótką chwilę pokazała plątaninę śladów na piasku, jakby układających się w jakąś wiadomość. Staliśmy, wpatrzeni w ekran telewizora, czekając na dalsze wyjaśnienia, ale w kółko mówili to samo, a potem pojawiła się reklama i zwykły punkt programu, niemal obraźli-wy w swej normalności. Czyżbym zobaczyła we śnie to, co wydarzyło się naprawdę? Czy jakimś cudem przewidziałam ostatnie chwile życia panny LaBarge? - Wyłączcie to - rzuciłam, ale tak cicho, że nikt nie usłyszał. - Wyłączcie to! - powtórzyłam. - Proszę. Gdy nikt się nie ruszył, skoczyłam do przodu i wdusiłam przycisk wyłącznika. Wszyscy patrzyli na mnie wstrząśnięci, Dustin wyciągnął do mnie rękę, ale się odsunęłam.

Z tego, co stało się potem, pamiętałam tylko urywki. Pamiętam, że Dustin szarpał za klamkę od drzwi biblioteki, gdzie się zamknęłam od środka; pamiętam kurz na swoich dłoniach, gdy wyjmowałam ze zbiorów dziadka wszystkie książki filozoficzne o snach i śmierci, układając je wokół siebie; pamiętam szorstkość dywanu, gdy siadłam na nim, zbyt wyczerpana, żeby sięgnąć choćby po jeden tom. Wydawało mi się, że książki rozsypane wokół mnie były echem ludzi, których kiedyś znałam. Siedziałam tak, dopóki na korytarzu nie zapanowała cisza. Mogłam myśleć wyłącznie o moim śnie, widziałam twarz mojej nauczycielki, gdy odwróciła się do mnie z latarką i powiedziała: „To ty?", czułam wodę na mojej twarzy, gdy płynęłam za jej łódką, widziałam śliskie stwory, które wyszły za nią na brzeg. Co bym zrobiła, gdybym się nie obudziła? Co bym zobaczyła? - Nic - powiedziałam głośno. Byłam strażnikiem, potrafiłam wyczuć śmierć, ale nie potrafiłam jej przewidzieć. Nikt nie potrafił. - To był tylko zły sen - upomniałam się, choć w to nie wierzyłam. Dustin, nadal czekał pod biblioteką. Nagle zawołał: - Renée? Wszystko w porządku? Możesz mnie wpuścić? Nie odpowiedziałam. - Wszystko będzie dobrze, Renée - błagał delikatnie. - Tobył wypadek, wypadek strażnika. Prawdopodobnie została zamordowana przez nieumarłego, którego ścigała. To się zdarza. Popatrzyłam na linię światła pod drzwiami, ale nie poruszyłam się. Dustin westchnął. - Cóż, jestem tu, jakby co. Ja też tu byłam, pomyślałam, a jednak zeszłej nocy znalazłam się zupełnie gdzie indziej. Czy to był wypadek? W moim śnie nie wyglądało na to, żeby ona kogoś ścigała. To raczej ja ją ścigałam. Nie otworzyłam drzwi. Usiadłam przy ścianie pod oknem i słuchałam, jak pada deszcz, aż w końcu zasnęłam.

Gdy się obudziłam, deszcz już ustał, w domu panowała cisza. Przetarłam oczy, wstałam, otworzyłam drzwi i omal nie potknęłam się o Dustina, który siedział na podłodze, przysypiając obok tacy z imbrykiem, dwiema filiżankami i talerzem maślanych ciasteczek. - Renée... - Wstał i podniósł tacę. - Pomyślałem, że możesz mieć ochotę na coś rozgrzewającego. - Wszedł do biblioteki. Usadowił się na niewielkiej przestrzeni za mną, między stosami książek. Poprawił marynarkę i uśmiechnął się do mnie ze smutkiem. - Przytulny kącik. I ciekawy dobór lektury - rzekł, wskazując stos książek Arystotelesa, których użył jako stolika. Nalał mi filiżankę herbaty, teraz już zimnej. - Wiesz, Annette LaBarge przyjeżdżała tu razem z twoją mamą każdego lata, gdy uczyły się w akademii. - Wyjrzał przez okno na mokry zielony trawnik. - Była taką miłą dziewczyną. - Mam wrażenie, że wszyscy wokół mnie umierają -szepnęłam. - Bo tak się dzieje, gdy człowiek robi się coraz starszy. - Ale ja nie jestem aż tak stara. - Jesteś strażnikiem. Ja też kiedyś byłem, a popatrz na mnie. - Skrzywił się, kiedy rozprostował nogi. - Dla nas czas płynie inaczej; życie, śmierć, czasem to wszystko zdaje się być snem. Przeszył mnie dreszcz. - Snem? Dustin skinął głową. Chciałam opowiedzieć mu, co widziałam we śnie, spytać, co o tym myśli. Chciałam mu powiedzieć, że to nie moja wina, że to był wypadek... Ale nie mogłam. A jeśli powtórzy dziadkowi? I tak miałam dość kłopotów. Patrzyłam na jego pulchne dłonie pokryte starczymi plamami. - Byłeś strażnikiem? - Tak - pochylił się, wziął z talerzyka dwa ciasteczka, podał mi jedno. - Po prostu żyj dalej.

Odwróciłam się, nie mogłam patrzeć na jedzenie. - A jeśli nie wiem jak? Dustin zmarszczył brew. - Nie wiesz jak co? - Żyć dalej. - To się będzie działo samo, bez względu na to, czy wiesz, czy nie - rzekł. - Cóż innego możemy zrobić?

Wiejski domek Ocknęłam się w bibliotece, z twarzą na książce Nietzschego Między dobrem i ziem. Obudził mnie klakson. Po rozmowie z Dustinem czas jakby się rozciągnął, jakby czterdzieści osiem godzin przemieniło się w jedną niekończącą się chwilę. Snułam się po bibliotece, mając nadzieję, że wiado- mość o śmierci panny LaBarge okaże się tylko złym snem, ale niestety, tak się nie stało. Moje urodzinowe śniadanie przygotowane przez Dustina stało na blacie w kuchni, dopóki jeden z kucharzy nie wyrzucił go do śmieci. Wszyscy usiłowali zajmować się swoją codzienną pracą, ale wiadomość o śmierci panny LaBarge sprawiła, że cała rezydencja wydawała się cicha i opustoszała, jakby wszyscy umarli razem z nią. Dustin twierdził, że panna LaBarge zginęła, ścigając nie-umarłego. A jednak im dłużej o tym myślałam, tym bardziej wydawało mi się to bez sensu. Czemu była tam sama, skoro strażnicy działają w parach? I, co ważniejsze, czemu w ogóle kogoś ścigała? Może niewiele wyniosłam z książek mamy, ale jedno wiedziałam na pewno: wszyscy strażnicy zdobywają jakąś specjalizację: pochówek, badania naukowe, sądownictwo, nauczanie, budowa trumien... Poza tym jest cała procedura, porządek śledzenia i ścigania nieumarłego, nie można

tak po prostu iść i pochować go. Nie mówiąc o tym, że panna LaBarge poświęciła życie uczeniu nieumarłych i strażników, jak żyć razem! Dlaczego nagle miałaby jechać przez kilka stanów, żeby dopaść jakiegoś nieumarłego? „Dlaczego?" - zadręczałam Dustina, ale on nie umiał udzielić mi wyjaśnień. Zupełnie jakby znalezienie odpowiedzi mogło naprawić to, co się stało. Odsunęłam zasłony i wyjrzałam przez okno. Był pogodny dzień, błękitne niebo, jasne słońce raziło oczy. Samochód dziadka stał na końcu półkolistego podjazdu, drzwi były otwarte, Dustin właśnie wyjmował pliki papierów, teczkę i torbę podróżną. Wyszłam na korytarz, gdy dziadek wkroczył do holu, połami płaszcza zamiatając podłogę. Jego opalona, pomarszczona twarz wyglądała jak stara skórzana teczka. - Słyszałeś, że panna LaBarge... - zaczęłam, ale dziadek machnął ręką, uciszając mnie. - Wiem, co się stało. - Zdjął płaszcz i rzucił na wierzch rzeczy, które trzymał Dustin. - Czy wiedzą, kto... - Nie wiem, Renée - rzekł. Przyjrzał mi się, jego twarz złagodniała. - Przykro mi. - Rzucił kapelusz na płaszcz. Dustin skinął zdawkowo głową i się oddalił. - Gdzie byłeś? - spytałam, idąc za nim. - Później ci wyjaśnię - rzekł, nie odwracając się. - Teraz muszę niezwłocznie załatwić pewne sprawy. Stałam w drzwiach, a on przerzucał papiery na biurku, dopóki nie znalazł tego, czego szukał. Ignorując mnie, podniósł słuchawkę telefonu i wybrał numer zapisany na kartce. - Halo, dzień dobry. Czy to rezydencja państwa LaBarge? - spytał, a wolną ręką rozluźnił krawat. - Do kogo dzwonisz? - spytałam bezgłośnie. - Tak, dziękuję. - Dziadek przechylił się przez biurko i wygonił mnie na korytarz. Przez zamknięte drzwi usłyszałam: - Jeffrey? Witaj, mówi Brownell Winters. Bardzo mi przykro z powodu śmierci Annette...

Usiadłam na podłodze i czekałam; próbowałam coś jeszcze usłyszeć, ale zdołałam wyłapać jedynie nic nieznaczące urywki: - Ach tak... To dziwne... Tak, i jeśli to nie kłopot, bardzo chciałbym zobaczyć... Jego stłumiony głos to zanikał, to znów się pojawiał, w końcu drzwi się otworzyły. - Och, Renée? - zdziwił się dziadek, wpadając na mnie. -Nadal tu jesteś? - No pewnie, że jestem. Co się dzieje? Nie odpowiedział od razu, odwinął rękawy koszuli, zapiął mankiety spinkami. - Ubierz się - polecił. - Pojedziesz ze mną. Vermont było zielone i pagórkowate. Pół drogi drzemałam, na przemian budząc się i przysypiając, moje sny wypełniały farmy mleczne, silosy zbożowe, wyprzedaże garażowe i ozdoby ogrodowe. Szpadle i cały sprzęt strażników, zawalający bagażnik, podskakiwał głucho na wybojach. Dziadek za- brał to wszystko na wypadek, gdybyśmy natknęli się na nie-umarłych, choć wydawało mi się mało prawdopodobne, żeby ci, którzy zamordowali pannę LaBarge, dotarli do jej domu rodzinnego. Usiłowałam nie myśleć o tym, dokąd jedziemy, ale wszystko przypominało mi o mojej nauczycielce: sklepiki z włóczką, piekarnie, w których niemal widziałam, jak siedzi w za dużym swetrze i skubie bułeczkę. Dom znajdował się na uboczu wiejskiej drogi, dziurawej i wyboistej. Wyblakły, drewniany, przytulał się do zbocza wzgórza, dach niemal w całości pokrywała trawa. Mimo że na podjeździe stał samochód, domek wyglądał na opuszczony. Dwa frontowe okna były rozbite. Zatrzymaliśmy się tuż obok domu, przy niewielkim ogródku warzywnym. - Po złożeniu kondolencji chciałbym obejrzeć dom i poszukać jakichś informacji o tych nieumarłych, których ścigała, zgodnie z protokołem strażników - rzekł dziadek, gdy

szliśmy kamienną ścieżką do drzwi frontowych. - I życzyłbym sobie, żebyś mi towarzyszyła. - Protokołu strażników? Postępujesz tak w przypadku każdego zamordowanego strażnika? - Ja nie, ale ktoś z Sądu Najwyższego Strażników owszem. Kiedyś również do niego należałem, a teraz, gdy jestem na emeryturze, zajmuję się sprawami szczególnie bliskich mi ludzi. Annette LaBarge była jedną z najlepszych przyjaciółek twojej mamy, cieszę się, że chociaż tyle mogę zrobić dla jej pamięci. Pnące róże oplatały balustradę, sprawiały wrażenie, jakby chciały wciągnąć dom pod ziemię. Przełknęłam ślinę, skinęłam dziadkowi głową i wygładziłam spódnicę. Czułam się niepewnie, nie wiedziałam, co powinnam mówić czy robić, gdy wejdziemy do środka. - Po prostu bądź sobą - zauważył dziadek, jakby czytał w moich myślach. Już miał zastukać kołatką, gdy drzwi otworzyły się i ujrzeliśmy tęgiego mężczyznę w workowatym swetrze. - Pan Brownell, jak sądzę? - powiedział z uśmiechem. Miał gładką twarz dziecka, ale musiał mieć co najmniej czterdzieści lat. Dziadek zdjął okulary przeciwsłoneczne. - Jestem Jeffrey - mówił dalej mężczyzna, wyciągając rękę najpierw do dziadka, potem do mnie. - Pielęgniarz matki Annette. Jest zbyt chora, by podróżować, dlatego przyjechałem w jej imieniu. Proszę, wejdźcie - zaprosił i wpuścił nas do środka. Znaleźliśmy się w salonie. Kanapa stała dziwnie przesunięta tuż obok przewróconych stołków, na podłodze w korytarzu leżał nijaki pejzaż, chyba zrzucony ze ściany, szczątki rozbitych naczyń zmieciono w kąt kuchni. - Front domu został zdemolowany - wyjaśnił Jeffrey. -Rozbito okna, poprzewracano meble... Policja uważa, że zrobiono to już po śmierci Annette, splądrowano jej rzeczy. Na szczęście niewiele ich tu było, no i przestępcy nie dotarli do pokojów na tyłach.

- Gdzie są wszyscy? - spytałam, gdy zrozumiałam, że jesteśmy tu sami. - Jej rodzina? Przyjaciele? Jeffrey założył ręce za plecami. - Annette nie utrzymywała bliskich stosunków z rodziną, chyba nie kontaktowali się od lat. Tak właściwie łączył ich tylko ten domek należący do jej matki. Annette spędzała tu wakacje, jeśli wyjeżdżała z Akademii Gottfrieda. Obok stopy dziadka leżał kawałek ceramiki. Podniósł go i rzucił na leżącą obok szafki szufelkę, na którą zamieciono szczątki rozbitego wazonu. - Proszę mi przypomnieć, jak miała na imię jej matka? - Henriettę LaBarge. Od dwunastu lat przebywa w domu starców. - Jeffrey sięgnął po parujący czajnik, stojący na gazie, wgnieciony i bez pokrywki. - Napijecie się herbaty? Skinęliśmy głowami; wyjął z szafki dwa obtłuczone kubki, wrzucił do nich torebki herbaty. Otworzył lodówkę, żeby wyjąć mleko, skrzywił się, czując zapach. To miejsce nie wyglądało, jakby mieszkała tu panna LaBarge. Gdzie były wszystkie jej książki? Zdjęcia, figurki, gobeliny? Jej filiżanki? - Dwanaście lat? - powtórzył dziadek. - To kawał czasu. Bez urazy, ale byłem zaskoczony telefonem od pana, nigdy przedtem o panu nie słyszałem. Jeffrey uśmiechnął się. - Teraz, gdy Annette nie żyje, nie ma już nikogo, kto zająłby się domem, właśnie dlatego przyjechałem. Zadzwoniłem do pana, ponieważ Annette miała pański numer jako kontakt w razie nagłych wypadków, choć pod nazwiskiem Lydii Winters. Omal nie upuściłam kubka, słysząc imię mojej mamy; dziadek zmarszczył brwi. - Rozumiem. - Przyjechałem dziś rano, nie zdążyłem gruntowniej posprzątać. Policja już tu była, wszystko zbadali, więc jeśli chce się pan rozejrzeć, to proszę bardzo. - Dziękuję. Nie zajmiemy panu wiele czasu.

Dziadek ruszył przodem, ja za nim. Szedł, otwierając kolejne drzwi. Jadalnia, sypialnia, szafa na płaszcze... Sufit był nisko, pokoje nieduże i ciemne, a jednak ta część domu wydawała się sympatyczniejsza niż salon. Na ścianach wisiały obrazy: akwarele, hafty na kanwie i zdjęcia panny LaBarge jako małej dziewczynki skaczącej przez zraszacz czy siedzącej w ogrodzie i bawiącej się łopatką. Miałam ochotę uśmiechać się i płakać jednocześnie. - Patrz uważnie, Renée - rzucił dziadek przez ramię. Posłałam mu ponure spojrzenie. - Przecież patrzę. - Zauważyłaś coś? - spytał cicho. - Nie - burknęłam, wciskając ręce w kieszenie. Odwrócił się. - Nawet się nie starasz! Zirytowana, opuściłam ręce. - Ja się nie staram? - Z całych sił starałam się zachowywać normalnie i nie rozkleić. - Nie chcesz się dowiedzieć, co się stało? - Dlaczego wszystko musi być lekcją? Dlaczego musi do czegoś prowadzić? Dlaczego nie mogę po prostu żyć? - Wiedziałam, że to brzmi dziecinnie, ale nie mogłam się powstrzymać. Dziadek spojrzał w głąb korytarza, wziął mnie za rękę, odciągnął na bok i zniżył głos: - Jak myślisz, kto włamał się do jej domu? Kto plądrował w jej rzeczach? - Jego obwisłe policzki zakołysały się. Milczałam, więc sam odpowiedział na swoje pytania: - Nie-umarli! Nie chcesz znaleźć nieumarłego, który zabił strażnika, a potem splądrował jego dom? Nie chcesz pogrzebać nieumarłego, który robi takie rzeczy? Jeśli tego nie zrobimy, każdy z nas może być następny. Ty możesz być następna! Przewróciłam oczami. - Czemu akurat ja... - zaczęłam, ale mi przerwał. - Renée, możesz nadal wmawiać sobie, że jesteś zwyczajną nastolatką, ale prawda jest taka, że nie jesteś. Jesteś strażnikiem, dlatego zacznij myśleć jak strażnik.

Wyrwałam się z jego uścisku. - A więc, co widzisz? - spytał. Skrzyżowałam ramiona i popatrzyłam na ściany. Czułam się niemal tak, jakbym stała w skrzypiącym korytarzu Kolegium Horacego, prowadzącym do pokoju panny LaBarge. - Tu jest więcej jej rzeczy... To bardziej wygląda na jej dom. Dziadek skinął głową i zaczął iść. - Jak myślisz, czemu? Szłam za nim, dopóki nie dotarliśmy do końca korytarza, gdzie były tylko jedne drzwi. Na podłodze leżała wycieraczka, taka sama, jak przed pokojem panny LaBarge w akademii. Napis głosił: „Witajcie, przyjaciele". Stanęłam przed drzwiami, pragnąc, żeby panna LaBarge otworzyła drzwi z talerzykiem ciastek w jednej ręce i książką w drugiej. Tylko ona mogła mieć w środku domu wycieraczkę z powitaniem. Dziadek przeszedł przez nią i otworzył drzwi. W pokoju panowała ciemność. „Przyjaciele"... Dotknęłam stopą tego słowa, a potem popatrzyłam na ściany. Panował mrok, nie było okien - ta część domu znajdowała się w środku wzgórza! - Jesteśmy pod ziemią - stwierdziłam zaskoczona. Uzmysłowiłam sobie, że niektórzy nie mogliby tu wejść. Nie-umarli. - Panna LaBarge chroniła swoje rzeczy. Albo siebie. - To samo pomyślałem. - Dziadek zapalił światło. -O mój Boże... To był gabinet wypełniony książkami i papierami. W rogu stało biurko, nad nim wisiała mapa świata poznaczona kółkami i gryzmołami. Obok mapy wisiały przymocowane wycinki z gazet. Podeszliśmy tam, odsunęliśmy lampkę i stos teczek, żeby lepiej się przyjrzeć. Poczułam, jak wali mi serce. Jezioro Erie było zaznaczone, kilka innych jezior również. Przejrzałam wycinki; wszystkie artykuły pochodziły z ostatniego roku, ale mówiły o różnych przypadkach. O śmierci, zaginięciach, o dziwnych zjawiskach: potwór z Loch Ness, ciała pływające na wodzie, dwie kobiety tajemniczo zamordowane w Utah, inna kobie-

ta, która zniknęła z mostu w Amsterdamie. Wyglądało na to, że niektóre z tych wycinków były przyklejone taśmą, potem oderwane i znów przyklejone w nowym miejscu. Dziadek nachylił się do ściany. Wydawał się tak samo poruszony jak ja. - O co ci chodziło, Annette? - wymruczał. Zastanawiałam się dokładnie nad tym samym. Na przeciwległej ścianie były przeszklone drzwi prowadzące do sypialni. Dziadek próbował zerwać wycinki, ja wśliznęłam się do środka. Znalazłam się w przytulnym pokoiku, z małymi białymi światełkami na suficie, ciężką kołdrą na łóżku i kolekcją matrioszek na komodzie. Podeszłam, żeby wziąć jedną i zobaczyłam zdjęcie oparte o ścianę. Kilkunastoletnia Annette siedziała na plecionym dywaniku, obejmując kolana rękami w towarzystwie dwóch dziewczynek. Jedna była szczupłą blondynką, druga miała wyzywającą minę i taką samą twarz jak ja. Moja mama... Dziewczyny patrzyły w obiektyw rozszerzonymi oczami, jakby przyłapano je na robieniu czegoś zakazanego. Wyraz twarzy mojej matki wstrząsnął mną, dotknęłam jej ust, ułożonych w literę O. Blondynka za nią, smukła jak baletnica, wyglądała bardzo znajomo. Gdzie ja ją widziałam? Wzięłam ramkę, żeby przyjrzeć się lepiej, ale gdy ją podniosłam, coś spadło na podłogę. List. 1 sierpnia 2009 roku Droga Annette! Milo było posłuchać wieści z akademii, chociaż czuję się tak, jakby od czasu, gdy tam byłam, minęły całe wieki. Aż trudno uwierzyć, że świat, który opisujesz, był kiedyś również moim światem. Przez większość czasu podróżowałam po Francji w poszukiwaniu zaginionej dziewczyny. Niemal wszystkie miejsca, w których byłam, prowadziły donikąd, ale chyba w końcu udało mi się znaleźć coś, co popchnie nas we właściwym