gosiag

  • Dokumenty396
  • Odsłony75 957
  • Obserwuję125
  • Rozmiar dokumentów645.0 MB
  • Ilość pobrań43 180

Wybrańcy ciemności 04 - W płomieniach

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Wybrańcy ciemności 04 - W płomieniach.pdf

gosiag EBooki wybrańcy ciemności
Użytkownik gosiag wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 209 stron)

Prolog Podczas śnieżnej zimy, na zamarzniętych, pustych stepach Ukrainy, kiedy noc nastaje tak jak nieproszony gość, moja babka siada przy kuchence olejowej, rozgrzewając stare kości i przytula mnie mocno. Gdy błagam ją, ona opowiada mi stare rosyjskie legendy: o pięknej szwaczce Maryushka jak bóg nieśmiertelny Kashei zmienia ją w feniksa, albo o muzyku Sadko jak poślubił królewnę morską. Gdy jest już bardzo późno i wiatr szarpie oknami swoimi lodowatymi palcami, błagam o inną historię - jedną z tych przerażających i nawiedzających mnie. Większości ona odmawia. Ale czasami, niechętnie opowiada legendę o Ciemności, o Konstantine Varinskim i jego cyrografie... jej głos drży. To zdarzyło się przeszło tysiąc lat temu, jej opowieści często różnią się, ale zawsze główne fakty nie zmieniają się.... Konstantine Varinski był wysoki, z szerokimi ramionami i nogami jak długie pnie, miał sprawne ręce, które przy użycia noża mogły wypatroszyć mężczyznę. W trakcie gorącego lata i mroźnych zim, przechadzał się w pojedynkę, polując na bezsilnych, kradł, gwałcił i mordował, do czasu gdy jego sława dotarła aż do samego diabła. Konstantine był nie tylko tak brutalny jak wilk, ale również przebiegły jak lis. Zaoferował diabłu pakt: on i jego potomkowie zostaliby oddanymi służącymi szatana, a w zamian, diabeł przyznałby im umiejętność zmiany w zwierzęta. Jego propozycja była tak śmiała, aż diabeł zajrzał w głąb duszy Konstantina. To co zobaczył zadowoliło go i zdumiało: Konstantine był zły do szpiku kości, obrzydliwym i użytecznym narzędziem. Ale Konstantine nie poprzestał ze swoimi żądaniami. On i jego potomkowie byliby niezwyciężeni, nigdy nie mogli by polec na polu walki chyba że zostali by zabici przez innego demona. Każdy Varinski byłby długowieczny i najważniejszy – mieli by jedynie synów. Wszędzie gdzie by poszli, wnieśliby ciemność. Byliby Ciemnością. Aby przypieczętować pakt, Konstantine obiecał dostarczyć świętą ikonę rodzinną, jeden obraz podzielił na cztery wizerunki Madonny. Tak jak moja babka, matka Konstantine była dobrą kobietą. Odmówiła żądaniom Konstantina. Chroniła ikonę, serce jej domu, jej życiem... więc Konstantine użył noża i swoich rąk by zamordować ją. Gdy jej czerwona krew rozlała się na biały śnieg, przyciągnęła go blisko i wyszeptała mi do ucha.

Konstantine, chcesz być prawą ręką szatana, zatem tak będzie - do dnia, gdy mój największy wnuk się urodzi. On będzie tak przesiąknięty złem jak Ty kiedykolwiek mogłeś zapragnąć, odpowiedni spadkobierca twojej spuścizny... już przewiduję jego upadek. Jego upadkiem jest kobieta i w dniu gdy on zakocha się, podstawa paktu z diabłem pęknie. Ona będzie kochać mojego wnuka, ich miłość będzie silna, silna z mocą Madonny, w dniu gdy ich czwarty syn urodzi się, twój mistrz stanie w obliczu porażki. Pewny siebie z tryumfem, Konstantine zaśmiał się. Jego matka przycisnęła ikonę do piersi i popatrzała głęboko do tamtego świata. Gdy synowie dorosną, twoi potomkowie zjednoczą się przeciwko diabłu. Pomimo wszystkich przeciwności, oni będą walczyć a kiedy oni wygrają najwyższą bitwę dobra przeciwko złu, szatan pozbawi Cię swoich łask. Konstantine odpowiedziało: W takim razie będę musiał upewnić się, że oni nie wygrają. Zagłębiał nóż bardziej w jej klatce piersiowej. Zanim wyzionęła ducha, powiedziała, przeklinam cię, mój synu. Spalisz się w najbardziej palącym ogniu piekła. Nie zwrócił żadnej uwagi jej przepowiedni ani jej przekleństwu. Była, przecież, tylko kobietą. Nie sądził, że jej ostatnie słowa mają władzę by zmienić przyszłość - i co ważniejsze, nic nie mogło narazić na szwank jego paktu ze Złem. Pomimo że Konstantine nie wierzył, w przepowiednie jego matki, szatan wiedział, że Konstantine jest kłamcą i oszustem. Więc by zagwarantować, że wiecznie zachowa Varinskich i ich usługi, potajemnie usunął maleńki fragment z ikony i podarował biednemu plemieniu wędrowców, obiecując, że to przyniesie im szczęście. Gdy Konstantine pił aby uczcić umowę, diabeł podzielił Madonne na cztery części i rzucił je w cztery kąty ziemi. To zdarzyło się tysiąc lata temu... ale moja babka pamięta. Ona chciała by zapomnieć. Dokładnie w miejscu gdzie Konstantine Varinski zamordował swoją matkę, przez lata powstał dom przepełniony mężczyznami z szerokimi ramionami i nogami jak pnie, oraz ze sprawnymi rękoma. Oni są potomkami Konstantina... i czasami zastanawiam się czy moja babka została zgwałcona przez jednego z tych złych mężczyzn i oddała mu syna, jak wiele niewinnych kobiet zrobiło to przez lata. Cyrograf kosztował Konstantina niewiele, tylko jego duszę i dusze jego dzieci i dzieci jego dzieci, na wieki wieków.

Ale diabeł nie ma takiej władzy by dotrzymać obietnicy wiecznie i jeden moment może zmieniać równowagę między dobrem i złem.... Ten moment przyszedł trzydzieści siedem lata temu, na stepach współczesnej Rosji, gdzie nowy Konstantin Varinski przemierzał i walczył. Był godnym następcą pierwszego Konstantine, wojownik, przywódca... wilk. Pod jego kierownictwem, Ciemność pracowała dla dyktatorów, przemysłowców, każdy płacił im złotem. Z powodu ich sprawności w bitwie, wytrzymałości i stanowczości, doszli do bogactwa, szanowano ich i bano w Azji, Europie i jeszcze dalej. Tropili niewinnych, walczyli w okrutnych wojnach. Zyskali bogactwo i moc do czasu gdy pewnego dnia nowy Konstantin nie spotkał cygańskiej dziewczyny... i zakochał się. Taka mała rzecz, miłość i taka prosta dla wielu osób. Ale to była miłość na wieczność, gwałtowna, namiętna i trwała. Konstantina i Zoranę, miłość zżerała. Nic nie mogło ich rozdzielić. Wbrew wszystkim pragnieniom i tradycjom, oni pobrali się. Varinscy poprzysięgli zabić dziewczynę i ocalić ich przywódcę od jego obłędu i jej czarów. Cyganie gonili kochanków, wściekli, że Varinski ukradł dziewczynę, która była ich jasnowidzem. W tajemnicy Konstantine i Zorana uciekli do Stanów Zjednoczonych. Zmienili nazwisko na Wilder i osiedli w Górach w stanie Waszyngton. Tam posadzili winogrona, owoce, warzywa, mieli też trzech synów, Jasha, Rurik, i Adrik, wszyscy przystojni i silni zgodnie z paktem diabła. Tak jak jego ojciec, Jasha miał umiejętność przemienienia się w wilka. Rurik zmieniał się w jastrzębia i leciał na skrzydłach nocy. Ponura dusza Adrika dostosowała się do przemiany w czarną panterę. Następnie, po raz pierwszy od tysiąca lat, urodziło się dziecko. Nie syn, ale córka. Konstantine sądził, że narodziny są cudem i znakiem, że pakt został złamany. I może tak by było... jednak diabeł uprawia hazard z duszą człowieka, on dąży do zwycięstwa. Rozdział 1 Wiosna, prawie trzy lata temu. Brown Uniwersytet, opatrzność, Rhode Island.

W swoim pokoju w akademiku, Firebird Wilder usiadła z długopisem w ręce, ignorując pęd rozradowanych studentów i wpatrywała się w kartkę na dzień ojca na jej biurku. Zgadnij co zrobiliśmy? Zbyt wstydliwe. Niespodzianka! Zbyt lekceważące. Jesteśmy w tym razem! Zbyt poufałe. W końcu, wzięła test ciążowy, umieściła go w kartce, wsunęła do koperty i zapieczętowała bez napisania ani jednego słowa. Nie było żadnych słów które mogły wyjaśnić... to. - Hej, Firebird! - Jacob Pilcher wsunął głowę w otwarte drzwi – Czemu tak siedzisz? Już koniec. Bawmy się! Uśmiechnęła się do niego, honorowy student noszący bejsbolówkę przekrzywioną w bok, koszulkę bawełnianą, która miała napis: Ostrzeżenie, Wyposażenie pod presją i głupi uśmiech - Czekam na Douglasa. - Oh. Wspaniały glina z kampusu. - Jacob poruszył swoimi palcami tak jak magik i wyrzucił sarkazm ze swojego głosu – I to on zabiera cię do Bruna? Wsunęła kopertę do swojego portfela – Taki jest plan. - Ok. On jest w porządku. - Jacob podniósł kciuk w górę - Ale zgaduję, że to oznacza że nie pijesz, hę? - I tak nie pije. Mam dopiero dwadzieścia lat. - Wiem, wiem ale można to obejść? W dole korytarza słychać okrzyki - No chodź człowieku! Idziemy bez ciebie, człowieku! - Muszę iść! - Jacob pomachał – Zobaczymy się na miejscu! – zatrzymał się by spojrzeć na nią - Świetnie wyglądasz. - bez czekania by mu podziękowała, obrócił się i wybiegł z pokoju - Zaczekaj. Czekać, ty głupku! Jacob był miłym dzieckiem. Dzieckiem, chociaż był starszy od niej o rok i zakochany w niej od momentu gdy wprowadziła się do akademika. Był zdruzgotany gdy spotkała Douglasa, ale kontynuował uśmiechanie się. Podeszła do lustra i uśmiechnęła się. Jej róż był brzoskwiniowo złoty, jej rzęsy powłóczyste i czarne, jej blond włosy zostały upięte z tyłu głowy ale Jacob miał rację - świetnie wyglądała. - Jesteś piękna, jak zawsze - usłyszała głos od drzwi. Obróciła się z uśmiechem. - Douglas. Jesteś wcześniej!

- Nie mogłem się już doczekać. - wszedł, jego blond włosy były rozwiane przez wiatr, w jednym ręku trzymał bukiet czerwonych i żółtych róż, a w drugiej dużego złotego wypchanego psa. Pobiegła do niego. Upuścił psa i uściskał ją. Opierając głowę o jego ramię, zamknęła oczy. Był ciepły i silny, solidny i muskularny. Dla niej, wszystko w nim oznaczało bezpieczeństwo i miłość - wieczną, tak jak jej rodziców. Niespodziewane łzy napłynęły jej do oczu, trzymała go coraz mocniej, mając nadzieję, że nie zauważy. Oczywiście zauważył. Douglas zauważał wszystko.- Hej, co jest? Coś nie tak z twoimi ocenami końcowymi? Westchnęła. Zauważał wszystko ale nie był zbyt wnikliwy - Wszystko poszło dobrze, nawet lepiej. Spojrzał w kierunku drzwi - Ten facet Jacob zmartwił cię? - Nie, kochanie! Po prostu jestem szczęśliwa. Douglas starł jedną z łez kciukiem – Masz dziwny sposób okazywania tego. Douglas nie mówił o sobie ani o swojej przeszłości, jak dotąd, Firebird pozwoliła mu unikać odpowiedzi na jej pytań ponieważ coś nałożyło zbyt wiele cynizm do jego ciemnych oczu. Coś jeszcze – ona dawała mu radość, a kiedy przyłapała, jak patrzył na nią, to widziała to wrażenie szczęścia na jego twarzy, a ona nie chciała tego popsuć. Kiedyś nakłoni go do opowiedzenia jego historii życia. - Przyniosłem Ci kwiaty - puścił ją i podał jej bukiet róż. Pochylając się, podniósł psa - I milusińskiego kumpla. I gratuluję kochanie, za pięć tygodni, będziesz maszerować po scenie i dostaniesz twój dyplom. - Dziękuję - uśmiechnęła się, była zachwycona i odczuwała ulgę, że przerobiła cztery lata w trzy i skończyła je z wyróżnieniem – Dziękuję. - Są śliczne. Zapamiętałeś jaki rodzaj kwiatów lubię! - Pamiętam wszystko co dotyczy Ciebie - przyjrzał się jej, jak napełniła wazon wodą i ustawiała kwiaty na biurku –Rozpoznał bym Cię w tłumie w kasynie w Las Vegas. Śmiała się, nie wierząc w te słowa – Spójrzmy na tego faceta - przerzuciła wypchane zwierzę i popatrzyła ze zdziwieniem - Myślałam, że to jest pies, ale to jest kot! - Pies? Nie dałbym ci psa. - Douglas zabrzmiał jak by się obraził - To puma. - Tak, zgadza się. - duża, kędzierzawa puma z białym brzuchem i ciemnymi szklanymi oczami, które patrzyły wprost w jej duszę.

Objęła pluszaka, przytuliła go i ukryła twarz w pluszowym futrze. Miał zapach Douglasa: jak szampon i odświeżacz, jak kwiaty, które przyniósł i tak jak bogaty, upajający zapach jej pierwszego i jedynego kochanka – To maleństwo prześpi się ze mną w łóżku. - To jest dokładnie tam gdzie on chce być. - Douglas patrzył na nią tym wzrokiem, który mówił jej, że uważa ją za cud. To dlatego pozwoliła mu się uwieść. Dla Wildersów, zawsze była cudem, pierwszą kobietą urodzoną w rodzinie od tysiąca lat. Ale była bystrą dziewczyną. Jej ojciec i matka imigrowali do Stanów Zjednoczonych, uciekając przed jego rodziną, znaną jako Varińscy. Jej ojciec był ich przywódcą, ale nie wiedziała co zrobił aby na to zasłużyć, ale jakiekolwiek przestępstwa planował i wykonywał, żałował ich teraz. Mimo to choćby nie wiem gdzie był, w starym domu na Ukrainie albo w jego winnicy w Waszyngtonie, wciąż miał zdolność do zmiany w wilka. To był cud. Przekazał te zdolności swoim synom. Tak jak jego ojciec, jej najstarszy brat, Jasha, przebiegał las jako wilk. Jej drugi brat, Rurik, przemierzał powietrze jako jastrząb. Jej trzeci brat, Adrik, zniknąć gdy był siedemnastolatkiem, ale był dziki i buntowniczy, czarna pantera, która polowała na swoją ofiarę bez skrupułów. Ona była inteligentna, ciężko pracowała mimo to nie odziedziczyła ani jednej małej kropli nadprzyrodzonych zdolności. Reszta świata uważała ją za całkiem normalną, zatem ona tak się zachowywała. Ale Douglas, glina z kampusu, facet którego spotkała cztery miesiące temu... zmusił ją do czucia się specjalną. Upuściła pumę i wróciła w ramiona Douglasa. Włożyła całe swoje serce, całą swoją miłość w pocałunek którym go obdarzyła i odwróciła go w kierunku łóżka. Zebrał siły by się przeciwstawić - Nie. To jest twoją noc by świętować. Otarła się o niego - Ja chcę świętować po swojemu. - Chcesz świętować ze swoimi przyjaciółmi, z ludźmi których widujesz codziennie na zajęciach. - nigdy nie wydawał się zwracać uwagi że nie był jednym z jej znajomych. Trzymał się z dala, ale patrzył, zawsze patrzył – Twoi przyjaciele piją u Bruna. - Nie mogę pić. Jestem niepełnoletnia. I spotykam się z gliną z kampusu, więc nie mogę mieć fałszywego dowodu.

- Obiecuję nie wyrzucić cię pod warunkiem, że wypijesz tylko napoje bezalkoholowe. – przyłożył swoje czoło do jej – Powiem Ci mój sekret. - Tak? - Jestem w tym samym wieku co Ty. Odsunęła się – Nie żartuj. Jak zdobyłeś pracę? - Mam fałszywy dowód. - nie uśmiechnął się ale jego oczy migotały. - Nabijasz się - mówił poważnie? - Nie. Ale nie mów nikomu bo stracę pracę - puścił ją i poszedł do szafy wnękowej – No chodź idziemy. Pomógł założyć jej marynarkę - Powiedziałeś, że jesteś gliną od czterech lat. - Tak, zgadza się. - Zacząłeś jak miałeś szesnaście lat? To niemożliwe. – nawet nie ukończył liceum? - Jestem dobry w tym co robię, więc departament policji ignoruje rozbieżności w mojej historii dotyczącej pracy. - To w czym jesteś takim specjalistą? - Tropię ludzi. Znajduję przestępców oraz zaginionych. Wpatrywała się w niego, była nieufna po raz pierwszy odkąd go poznała - Jak? Wzruszył ramionami – To dar. Jesteś gotowa? - Muszę wziąć torebkę - z kartą w środku. Wyszli na zewnątrz w majowy wieczór. Kampus był stary i uroczy. Masywne drzewa rosły wzdłuż alejki, ich liście były jaskrawozielone. Wiosna spowodowała, że kwiaty zakwitły wzdłuż dróg i zwabiały kochanków na zewnątrz aby spacerowali trzymając się za ręce. Nikt nie zauważył kiedy Douglas wziął ją za rękę i pocałował jej palce. - Tropienie to dość dziwny talent - powiedziała. To był talent, który sprowadził Varinskich na drogę niesławy i bogactwa. - Dorastałem w dość twardych warunkach. Przesiadywałem na ulicach. – uśmiechnął się gorzko - Mam kontakty z większością glin. Firebird zaczęła ciężko oddychać. Nareszcie, coś o jego przeszłości. - Zgaduję, że twoi rodzice byli biedni? - zapytała. - Biedni to nie jest zbyt trafne określenie -zaprowadził ją z dala od studentów będących na spacerze i śpiewających operę po włosku. Wskazał na nich – To nie jest coś co oglądasz w większości kampusów na collegu.

Ale ona nie dała się rozproszyć - Dlaczego nie lubisz rozmawiać o swoich rodzicach? - Moi rodzice nie byli przyjemnymi ludźmi. Wolałbym porozmawiać o twojej rodzinie. Gdy mówisz o nich, twoja twarz jaśnieje – objął ją ramieniem - Lubisz ich. Wiesz jakie to rzadkie? - Nie, to nie jest rzadkie. Mnóstwo ludzi lubi swoje rodziny. - Mnóstwo ludzi nie lubi swoich rodzin. – prowadził ją w kierunku Bruno’s Bar and Grill - Kupię dla ciebie befsztyk. Wprowadził ją trochę do swojej przeszłości, a teraz proponuje befsztyk , żeby ją rozproszyć. Nie ma mowy. Nie pozwoli mu osiągać swój cel. Zatrzymała się na środku chodnika. Stanęła naprzeciw niego i wzięła go za ręce – Masz dopiero dwadzieścia lat. Twoja przeszłość jest tak haniebna, że nie możesz o tym rozmawiać? - Nie haniebna. Ale to nie jest temat do rozmowy tu i teraz. – wskazał na śmiejących się i wykrzykujących studentów zmierzających do Bruna. - W takim razie porozmawiamy o tym później. Spuścił wzrok na ich złączone ręce, następnie spojrzał na jej twarz – Dziś wieczorem, powiem ci wszystko. Mam tylko nadzieję, że ty - zatrzymał się, jego twarz pokryła się grymasem. - Że ja co? - Czasami wolałbym żeby to nigdy się nie zaczęło. Zaniepokojona, spojrzała na zbliżających się studentów, wtedy odwróciła się do Douglasa – O czym Ty musisz? Studenci otoczyli ich. Jej przyjaciele, rozradowani, wyczerpani, świętujący. - Hej, Firebird, to już koniec! - Hej, Doug, zabawmy się! Popchnęli Douglasa i Firebird, ciągnęli ich wzdłuż drogi, rozdzielili ich. Firebird śmiała się i rozmawiała z nimi ale miała cały czas Douglasa w polu widzenia - i on patrzył na nią. Przyglądał się jej jakby naprawdę była cudem. Złapał ją gdy weszli Bruna - Wieczorem porozmawiamy. Dobrze? - Dobrze – Przypomniała sobie o kartce w swojej torebce – Bardzo dobrze. Miejsce szczelnie wypełniło się rozradowanymi studentami z kampusu. Douglas trzymał ją u swego boku, próbował zamówić jej befsztyk ale ona upierała się przy hamburgerze i butelce wody. Faceci w barze próbowali namówić ją na piwo, a ona cieszyła się, że może używać Douglasa jako wymówki by powiedzieć nie. Pozowała do zdjęcia z trzema jej najlepszymi przyjaciółmi kiedy dwóch facetów, zbyt pijanych żeby iść, zaczęło kołysać się do siebie. Walka rozpoczęła się lotem błyskawicy i

Douglas zabrał się do roboty, rozdzielając walczących i dokonując aresztowania. Zanim policja i EMTs przybyli, zrobił wrażenie na Firebird swoją cierpliwością i siłą. Podbiegł do niej – Muszę tu zostać i pomóc. Zaczekaj na mnie. - Nie mogę. Padam ze zmęczenia. – w obecnym stanie męczyła się bardzo szybko - Wrócę do domu na piechotę z dziewczynami. Obejrzał się na bałagan w barze – Będziesz cały czas ze swoimi przyjaciółmi? Będziesz uważać? - Będę ostrożna. Wpadniesz później? - Nie wiem czy dam radę. To będzie ciężka noc. - W takim razie zobaczymy się rano. I będziemy rozmawiać. - Tak. Rano, będziemy rozmawiać. Pozostałe dziewczyny mieszkały pięć minut drogi od akademika Firebird. Meghan miała specjalne lody, które jej matka przysłała jej z Teksasu. Oczywiście Firebird musiała wstąpić aby spróbować domowej roboty Wanilii z sosem czekoladowym i na szybkie plotki. Od wesołego nastroju przeszły szybko do stanu refleksji, ponieważ zdały sobie sprawę, że ich wspólne lata dobiegają końca. Firebird uznała, że lepiej jak wróci do akademika bo inaczej zaśnie na krześle. Główna droga kampusu wciąż była zapełniona bawiącymi się studentami, ale tłum przerzedzał się szybko, a kiedy skręciła w kierunku swojego akademika, było ciemno i cicho. Nie zwracała na to uwagi. Douglas powiedział jej, że kampus nie jest bezpieczny, ale jej ojciec nauczył ją samoobrony. Wieczór nie ułożył się tak jak chciała. Douglas wspomniał coś o swojej przeszłości, obiecał że powie więcej, ale jego praca uniemożliwiła mu to. Obiecał, że porozmawiają rano ale widziała wyraz jego twarzy - nie chciał tego. Jakie tajemnice ukrywał? Ma tylko dwadzieścia lat. Jest policjantem. Jak zła może być jego przeszłość? Gdy przechodziła wzdłuż wysadzanego drzewami chodnika, początkowo nie dosłyszała dźwięków za nią. Nasłuchiwała kroków, a nie szelestu liści i skrzypnięcia gałęzi. Ale gdy usłyszała je, wiedziała co wróżą. Ktoś ją śledził, skradając się wzdłuż przez drzewa i ten ktoś nie był człowiekiem. Varinscy. Jakoś, Varinscy znaleźli ją. Nie obejrzała się, nie mogła okazać, że wie, że jest śledzona. Jej serce waliło jak oszalałe.

Nie biegnij mała Firebird, słyszała głos Konstantina w swojej głowie. Bieganie powoduje pragnienie łowów u myśliwego, a nie możesz wyprzedzić wilka albo pantery. Nie możesz odlecieć jak jastrząb. Ale możesz ich przechytrzyć i możesz im uciec. Gdy Varinski ruszał się od drzewa do drzewa, słuchała dźwięków, próbując zrozumieć co za istota ją tropiła. Ptak czy może kot skakał między gałęziami. Jej akademik wyłonił się z ciemności. Światła rozświetlały około połowę okien. Ludzie nie spali. Mogła krzyczeć o pomoc. Ale przecież ktoś odniósłby obrażenia. Otworzyła swoją torebkę, wyciągając telefon komórkowy, zastanawiała się czy nie zadzwonić do Douglasa. Pomógł by jej - ale, nie byłby zadowolony, że spacerowała samotnie. Po za tym jak podniesie telefon do ucha, to może zostać zaatakowana. Jak ją zlokalizował ? Czego chce? Jak zbliżała się do akademika, dźwięk za nią stawał się wyraźniejszy. Wyszperała swoje klucze i włożyła między palce tak aby jeden klucz wystawał między palcami. Wyjęła telefon i wykręciła dziewięć-jeden - nie mogła trafić w ostatni guzik, w tym momencie drzwi do akademika otworzyły się gwałtownie. Ośmiu facetów wyszło z budynku, Jacob był wśród nich, mając na sobie tylko bejsbolówkę, farbę do ciała i buty do biegania. Gwizdali gdy ją mijali. Pomachała do nich i wsunęła się do środka zanim drzwi się zamknęły. Wtedy pobiegła. Wbiegła na piętro do swojej sypialni. Nie włączyła światła, ale skradała się do okna. Uważała aby pozostać w cieniu. Był tam, przykucnął przy olbrzymim dębie, wielki złoty kot. Światło księżyca sączyło się przez liście i oświetlało jego sylwetkę, nawet stąd mogła zobaczyć, jak jego ciemne oczy patrzyły w jej okno, jego ogon drgał wolno jakby strata ofiary rozdrażniła go. Co on planował jej zrobić? Był to samotny Varinski, zabawiający się w tropienie i zabicie córki Konstantina Wildera? Albo miał zamiar ją porwać i trzymać jako pionek w ich grze, która miała na celu zniszczenie jej rodziny? Musiała uciekać. Musiała wyjechać. Nie mogła czekać do zakończenia roku, musiała odejść od razu - i nie mogła powiedzieć Douglasowi dlaczego. Nigdy by je nie uwierzył. - O, moja miłości - co ona sobie myślała, żeby związać się z normalnym facetem? Nie zrozumiałby o cyrografie i specjalnych talentach jej rodziny. Czy on mógł? To było całkowicie obłąkane. Gorzej, jako jej chłopak, byłby w niebezpieczeństwie, takim samym niebezpieczeństwie, które śledziło ją.

Ale... pogłaskała swój brzuch. Nie miała wyboru. Musi spróbować. To dziecko zasłużyło na ojca, a Douglas zasłużył na swoje dziecko. Za oknem, wielki kot zszedł w końcu z drzewa. Stanął i rozciągnął się. Przyjrzała się mu. Puma. To była puma. Zmarszczyła brwi. Jej serce zatrzymało się. Popatrzyła w kierunku łóżka gdzie duże, miękkie wypchane zwierzę leżało sobie. Puma? Gdy kot zaczął przemieniać się, jej serce zaczęło walić jak oszalałe. Pazury schowały się. Kości przybrały nowy kształt: łapy stały się rękami, nogi wydłużyły się i wyprostowały, ramiona stały się szersze. Twarz zmieniła, stając się twarzą człowieka, twarzą dobrze znanego człowieka... twarzą człowieka, którego kochała. Wpatrywała się. Wpatrywała się tak mocno, aż rozbolały ją oczy. Douglas. Douglas był Varinskim. Przybył do Brown, odszukał ją, zalecał się do niej, uwiódł ją, sprawił, że ona zaufała mu, namówił ją by zwierzyła się mu.... ze wstydu ukryła twarz w dłoniach. Powiedziała mu, że jest z Waszyngtonu. Powiedziała mu, że ma trzech braci, że jeden z nich jest producentem win, że jej ojciec uprawia winogrona a jej matka rządzi rodziną. Powiedziała mu nazwę swojego miasta? Nie. Dała mu coś, co umożliwiłoby mu określenie z maksymalną dokładnością jej lokalizacji? Nie. Nie. Proszę, nie. Stanął tam, nagi w świetle księżyca, miał tatuaż, który wyglądał jak wielki pazur rozrywający skórę po jego lewej stronie. Nie widział tego wcześniej. Dbał o to by nie zdejmować koszuli za dnia. Bystry facet, ponieważ to zdradziło by go. Jej bracia mieli tatuaże, które były właśnie tak żywe, tak charakterystyczne, pojawiły się ona gdy pierwszy raz stali się bestiami. W ogóle nie był skrępowany swoją nagością – niby dlaczego miałby być skrępowany? Połowa facetów na kampusie chodziła naga - Douglas odwrócił się i pobiegł. Na pewno jest zadowolony z siebie. Przecież dała się mu przelecieć, ale nie złapał jej. Nie zabił jej. I nie zamierzała dać mu tej szansy.

Podeszła do łóżka, podniosła miękką, pluszową wypchaną pumę. Jej ciemne, intensywne oczy wyśmiewały się z niej, gdy szła do zsypu na śmieci. Pozbyła się tej cholernej rzeczy, zrzucając ją w dół do kontenera. Wróciła do pokoju, zadzwoniła do linii lotniczych i zarezerwowała pierwsza najbliższy lot w kierunku wschodniego wybrzeża. Było to do Los Angeles, ale to i tak było dobre wyjście. Mogła zatrzymać się tam na chwilę, żeby ludzie pomyśleli że mieszka tam, wtedy wybrała by się do Napa do wytwórni win Jasha, a stamtąd do Waszyngtonu. Spakowała większość swoich ubrań. Wyszła z akademika, skierowała się do przystanku autobusowego, zajrzała do torebki, wyciągnęła kartkę na dzień ojca z testem ciążowym w środku i wrzuciła do śmieci. Jakkolwiek mocno będzie próbował, nigdy nie zapomni Douglasa Blacka. Dał jej pamiątkę, która będzie jej o nim wiecznie przypominać. Rozdział 2 Stan Waszyngton. Obecnie. Variński stał w ciemnym lesie i przyglądał się, jak młoda kobieta podjechała do małego dwupiętrowego domu i wysiadła z samochodu. Oparła się o niego, popatrzyła w górę na gwiaździste niebo, a ból przemknął przez jej twarz. W tym momencie poczuł prawie współczucie dla niej. Prawie. Ale litość walczyła z żądzą, a żądza walczyła z urazą. Ponieważ ona była tym co go dręczyło. Przykryte zielenią góry, pierwotna puszcza która otaczała tę dolinę. Winorośle pokrywające płaskie tereny, staromodny dom, napełniony światłem, ciepłem i rodziną. Większość ludzi nazwałaby to sielskim miejscem, z dala od niespokojnych świateł wielkiego miasta, dwie godziny do Seattle. Co ważniejsze, miała rodzinę w środku, czekającą na nią. Firebird Wilder może użalać się nad sobą, ale to ona ma to wszystko. Z ciężkim oddechem skierowała się do domu. Kładąc rękę na klamce, zatrzymała się. Wyprostowała ramiona.

Drzwi otworzyły się. Na je powitanie wyszedł jakiś mężczyzna. Mężczyzna trzymający w ramionach dwuletniego chłopca. Varinski wzdrygnął się. Wtedy pomyślał... nie. Mężczyzna wyglądał jak Variński. Więc to był jej brat, a dziecko musi być jej bratankiem. Nie chciał poczuć ulg... ale poczuł. Weszła do środka i drzwi zamknęły się za nią. Wzburzony przez gniew, potrzebę i cel, który miał osiągnąć, Varinski chodził pośród drzew. Przypatrywał się domowi, z jego szerokim, serdecznym gankiem z przodu domu i jego oknami rozsypującymi światło na trawnik. To miejsce było słabe. Jeden człowiek mógł zaatakować dom i mógł wyrządzić szkodę - znaczącą szkodę. Stu ludzi mogło zetrzeć całą dolinę i mogło zniszczyć każdą żywą istotę. Konstantine Varinski zapomniał o swojej przeszłości, a jego nieuwaga ściągała na niego i na członków jego rodziny ryzyko. Wrócił do przodu, wszedł na schody i chodził cicho od jednego końca ganku do drugiego. Spojrzał w okno, do pokoju dziennego w którym było tyle życia, ciepła o miłości. Pomimo że Konstantine zmienił się, stał się przedwcześnie stary i beznadziejnie chory, Varinski rozpoznał go. Siedział na leżance, z butla tlenową przy nim. On musi mieć prawie siedemdziesiąt lat, ale jest strasznie chudy, mimo to ma takie samo silne ramię i włosy jak na zdjęciach zrobionych czterdzieści lata temu. Jego żona usiadła przy nim. Varinski rozpoznał ją ze starych zdjęć, niewiele się zmieniła. Jej ciemne włosy błyszczały a oczy były pełne życia. Gdy tak chodził od okna do okna, widział ich wszystkich. Trzech synów, którzy bardzo byli podobni do ojca. Trzy kobiety, które ich synowie oczywiście uwielbiali. Jeden samotny starszy mężczyzna. Każdy wpatrywał się w Firebird. Siadła na podłodze przy drzwiach. Brzdąc siedziała jej kolanach. Jej twarz była twarda i oskarżycielska, mówiła szybko, przytuliła chłopaczka jakby był jej pocieszeniem. Gdy Varinski przyglądał się im w furii, zaczął zmianę. Jego ręce rozwinęły się w łapy, łapy z długimi, ostrymi pazurami, które mogły rozedrzeć człowieka na strzępy. Jego twarz wydłużyła się, jego zęby ukształtowały się w kły, jego szczęka stała się duża i dostatecznie mocna aby zmiażdżyć szyję człowieka.

Jednym skokiem, cicho zeskoczył z ganku i wbiegł w dolinę, poszukując schronienia w okolicznym lesie. Firebird była w szpitalu w Seattle. Z informacji jakie zebrał- a był dobry w gromadzeniu informacji – dzieci Konstantina jeździły tam by oddawać krew do testów, ponieważ lekarze szukali metody leczenia jego wyjątkowej i zagrażającej życiu choroby. Varinski skoczył na drzewo i znalazł szeroką gałąź, z której mógł obserwować dom i wąską drogę, która wiła się do doliny. Wtedy zaczął zastanawiać się, co odkryła? Co spowodowało, że była tak zrozpaczona? Jak mógłby odwrócić sytuację na swoją korzyść... i zniszczyć rodzinę? Ponieważ nie był naprawdę Varinskim. Był rzeczą, o którą nawet Varinscy nie upomnieli się. Firebird nigdy nie zapomni tego dnia. Dnia, w którym odkryła, że jej rodzina skłamała. Dzień, w którym poznała prawdę. Teraz, gdy znajdowała się w bezpiecznym, znajomym miejscu, które zawsze nazywała domem, przytuliła swoje dziecko, jej Aleksandra i opanowanym głosem, który napewno należał do nieznajomego, zapytała - Dlaczego nie powiedziałaś mi, że jestem adoptowana? Że nie jestem twoim dzieckiem? Że nie jestem związana z żadnym z was? - popatrzała na kobietę, którą zawsze uważała za swoją matkę. Na Zoranę – Dlaczego nie powiedziałaś mi, że nie jestem twoim dzieckiem? Jej ojciec spojrzał zadziwiony. Jej bracia wymienili szybkie spojrzenia, które mówiły „ Ona musiała oszaleć”. Pozostali w maleńkim salonie - jej bracia ich kobiety, obcy mężczyzna, którego widzi pierwszy raz – wyglądali na ludzi, którzy wpadli w sam środek emocjonalnej walki i nie wiedza jak maja się zachować. Ale jej matka... o, tak. Jej matka usiadła blada, zmartwiona, z wybałuszonymi oczami... winna. Jasha przemówił jako pierwszy, używając tonu rozsądnego starszego brata, który sprawiał, że chciało się jej krzyczeć - Firebird, myślisz, że zostałaś zmieniona w szpitalu? Przecież urodziłaś się w domu. Pamiętasz tę historię? Wszyscy pamiętamy, tę noc, i opowiedzieliśmy ci tę historię przynajmniej dziesiątki razy.

Jego żona, Anna, dotknęła jego ramienia ale spojrzał na nią i potrząsnął głową. - Co? – zdenerwował się – Ja tylko stwierdzam fakty. Firebird podniosła głos –A ja mówię tylko to co lekarz mi powiedział. Nie jestem spokrewniona z żadnym z was. Każdy w Szpitalu w Seattle mówił rodzinie, że Dr. Mitchell jest najlepszy w dziedzinie chorób genetycznych. Sama doświadczyła, że jest najlepszy w dziedzinie arogancji i ostatni w dziedzinie taktu. - Dlaczego twoi rodzic zmuszają mnie do marnowania mojego czasu? Jesteś adoptowana. Szukam genetycznej mutacji powodującej chorobę twojego ojca. Jesteś dla nas bezużyteczna. Odwrócił się. - Ktoś tu oszalał i to nie są moi rodzice. - Wściekły na go, Firebird chwyciła go za ramię - Nie jestem adoptowana. Spojrzał na nią jak by była robakiem - Oh, na Boga. Nie mam czasu bawić się w to. Nie mam czasu zajmować się twoim wstrząsem i gniewem. Laboratorium przebadało krew trzy razy. Nie rozumiesz, że do Konstantine i Zorana Wilder oraz ich synowie są inni niż ty. - cisnął wykres pod jej nos – Spójrz na to! Spojrzała. Przeglądała wyniki wiele razy. To nigdy nie zmieniło się. Konstantin wyprostował się w swojej leżance i powiedział - Ten osioł lekarza popełnił błąd. - Nie. Tato ty masz grupę krwi A. Mamo, ty masz AB. To oznacza, że wszystkie dzieci muszą mieć grupę krwi A, B, albo AB. Laboratorium szpitalne zaszufladkowało mnie jako O-. - Więc oni są w błędzie. - Rurik był drugim synem, dawny pilot wojskowy – Jasha ma rację. Pamiętam tę noc, padało tak mocno – nie było mowy żeby ktoś zamienił dzieci. Adrik był najmłodszym synem. Wyjechał i zniknął na siedemnaście lat robiąc niewiadomo co. Wrócił zmieniony ze śmiejącego się nastolatka w człowieka ze srogą twarzą. Uklęknął obok Firebird i mówił łagodnie, przekonany, że ma rację - Ja przypominam sobie jak widziałem cię następnego ranka. Pomyślałem, że jesteś najbrzydszą rzeczą jaką kiedykolwiek widziałem, byłaś pomarszczona, czerwona i brzydka. Byłeś na pewno nowonarodzonym dzieckiem. Szpital musiał się pomylić. - Sprawdziłam swoją kartę z Czerwonego Krzyża . Jestem O minus. To nie wymaga zaawansowanej wiedzy o genetyce, żeby widzieć, że ktoś z moją grupą krwi nie może być dzieckiem dwóch ludzi, którzy mają zupełnie inną grupę krwi. Wszyscy wymienili szybkie spojrzenia. - Może to jest jakiś rodzaj genetycznej mutacji? - Ann zapytała. Firebird popatrzyła wprost na Zoranę - Nie wiem. Mamo, jak sądzisz?

- Boże -Zorana zbladła z przerażenia - Boże. Adrik podszedł do niej - Mamo? - Zorana? - Konstantin pochyliło się do przodu – Co się stało? Łzy zebrały się w oczach Zorany. Przycisnęła dłoń do ust i potrząsnęła głową w agresywnych dreszczach. Wzrok skruszonej twarzy jej matki uspokoił niepokój Firebird. Najgorszy skończyło się. Miała swoje potwierdzenie. To była prawda Zorana wiedziała, że to jest prawda. Firebird nie była jej córką. Firebird powiedziała - Mamo, może powiesz nam wszystkiego, co możesz pamiętać o tej nocy gdy urodziłaś... twoje dziecko. Zorana kiwnęła głową w nieszczęsnej zgodzie i zaczęła historię, którą Firebird znała ze słyszenia. Ale tym razem, Zorana powiedziała im szczegóły, które trzymała w ukryciu przez tyle lat... Rozdział 3 Dwadzieścia trzy lata temu... Niebo przecięła błyskawica, a następnie było słychać grzmot. - Przyj, Zorana, przyj! Deszcz spływał w wiadra, już od godziny, uderzał o okna domu Wildersów. Z powodu bólu, Zorana Wilder straciła kontrolę nad pogodą. - Przyj, Zorana, przyj! Zorana warknęła na lekarza - Odejdź ode mnie. - Odejść od ciebie? - Dr. Lewis zachwiał się na nogach, a jego zapach oznaczał, że wypił mnóstwo whisky i znalazł się w tym miejscu przez burzę - Jeśli nie odbiorę porodu to kto to zrobi? Ta stara nauczycielka? - ryczał ze śmiechu. Panna Joyce, chodziła tam i z powrotem w głównej sypialni Wildersów, z niepokoju, strachu, albo może ze strachu rumieniec pokrywał jej policzki. Przybyła z lekarzem, ubrana w jej zwykły uniform. Z ostrożnością w głosie, wyjaśniła że była z nim gdy zadzwonił telefon i pomyślał, że powinna przyjechać z nim aby pomóc. Zorana ledwie powstrzymała się przed powiedzeniem, że najlepszą pomocą Panny Joyce było by utrzymanie go w trzeźwości.

Jednak pewne sprawy były poza władzą Panny Joyce. Gdyby tylko Konstantin był tutaj. Zawsze, gdy Zorana rodziła, trzymał ją za rękę i uspokajał swoim głosem. Minęło dziesięć lat odkąd Zorana rodziła ostatnio. Teraz było inaczej. Ten syn był większy. Zaczęło się szybko, zbyt szybko aby mogła dostać się do szpitala, musi rodzić w jej własnym łóżku, przy świetle dwóch lampek nocnych, w towarzystwie pijaka i sześćdziesięcioletniej dziewicy. Konstantine Wilder odpowie mi za to. - Gdzie on jest? - Zorana wysapała - Gdzie jest ten łajdak, który doprowadził mnie do tego stanu? Panna Joyce zeszła jej z widoku, wahała się, jej twarz zniekształciła się. - Do cholery, Doktorze - Zorana wycedziła przez zęby – Jakie leki mi podałeś? Dr Lewis spojrzał na nią ze zdumieniem - Prosiłaś o nie. Pamiętasz? Powiedziałaś nauczycielce? - Nie, ja nie mówiłam! - Zorana wykrzyknęła - Żadnych leków. Mówiłam ci... żadnych leków! Panna Joyce wytarła czoło Zorany szmatką - Ona nie pamięta - Zorana usłyszała, jak powiedziała lekarzowi. Gdyby Zorana miała choć trochę energii, zeskoczyłaby z łóżka i trzepnęłaby ich obydwoje. - Przyj, Zorana, przyj! - panna Joyce powiedziała. Zorana chwyciła swoje kolana, nabrał tchu i zaczęła przeć. Ciśnienie wewnątrz było silne. Dziecko już prawie wyszło. - Gdzie jest Konstantin? - zapłakała w panice. - Tama nad zatoką puściła i on ratuje winorośle przed zalaniem. - Panna Joyce powachlowała się swoją ręką. - Nie obchodzą mnie winorośle. Niech je zmyje. - Zorana poczuła kolejny skurcz – Przyprowadź Konstantina. Jego syn przychodzi na świat. Dr Lewis śmiał się – Myślisz, że to jest kolejny syn? Oczywiście, że to jest syn. Przez tysiąc lat, Varinscy, a teraz Wildersi, mają jedynie synów. Miała trzech synów, silnych synów, psotnych synów, pięknych synów....? - Przyprowadź Konstantina natychmiast! Panna Joyce poprawiła je poduszkę i powiedziała - Jeśli on nie opanuje powodzi, dom i my razem z nim popłyniemy daleko. Zorana spojrzała za okno. Wszędzie była czarna noc. Wtedy jasna błyskawica rozdzieliła niebo.

Jęczała. Łzy bólu i strachu popłynęły z jej oczu, a niepokój rozrastał w jej umyśle. Jej chłopcy - Jasha, Rurik, i Adrik — powinni leżeć w łóżku pogrążeni we śnie, ale nikt nie mógł przespać tę gwałtowną burzę. A Konstantin jest tam gdzieś, w deszczu i szalejącym wietrze, narażając swoje życie... ponieważ ból i leki zwiększyły jej moc... burza uderzała w nich z jeszcze większą siłą - Konstantin... - wołała łagodnie. Lekarz pociągnął łyk z butelki, zawinął rękawy i powiedział tuż przy jej twarzy- Już nie długo. Zorana wrzasnęła – Trzymaj się z dala ode mnie! - Nie bądź głupia, kobieto. Jestem lekarzem. Potrzebujesz mnie. - Dr. Lewis uśmiechnął się idiotycznie i nachylił się nad nią. - Nie! - kopnęła go. Wprawiła go w osłupienie, poleciał do tyłu, machając ramionami i trafił na toaletkę tak mocno aż lustro zatrzęsło się w ramie – Co Ty robisz? - zabrzmiał jakby walczył aby stanąć na nogi. Panna Joyce pochyliła się do niego. Zorana usłyszała głuchy odgłos, jak dźwięk dojrzałego melona kiedy się go upuści. Panna Joyce wstała, jej niebieskie oczy jaśniała w radosnym podnieceniu - Zemdlał . - To głupiec - Zorana była wściekła. - I tak go nie chciałaś. - Oczekiwałem, że będzie świadomy! - Nie martw się. - Miss Joyce podwinęła rękawy i zastąpiła go - Ja mogę odbierać poród. Zorana nie miała żadnych wątpliwości że mogła. Krążyły pogłoski, że Miss Joyce jest z Houston, że uczyła w szkole zdominowanej przez chuliganów, że brutalnie została zaatakowana przez studentów z nożami i spędziła pół roku w szpitalu. Jeśli kiedykolwiek cierpiała z powodu tkwiącego głęboko bólu albo niepokoju egzystencjalnego, w żaden sposób nie okazała tego. Panna Joyce sprowadziła się do tej małej miejscowości w górach wkrótce po narodzinach chłopców Zorany i uczy w miejscowej szkole od tamtego czasu, zdobywając reputację niewzruszonej. Żaden uczeń nigdy nie zadzierał z nią. Panna Joyce pochyliła się - Przyj, Zorana. Przyj! Zorana parła, stękała z wysiłku rodzenia syna. Już prawie był. Już prawie.... Błyskawica błysnęła tak jaskrawo, co spowodowano utratę wzroku u Zorany. Światła zgasły. -Byłam na to przygotowana. - Panna Joyce włączyła światło błyskowe, opierając je o stolik nocny - Jest nieźle. - uśmiechnęła się do Zorany.

Jakieś maleńkie zawodzenie przedziurawiło powietrze. Ten dźwięk. W panice, wsparła się na łokcie - Już słyszę płacz mojego maleństwa. - To lekarz - Panna Joyce poprawiła ją - Jest żałosny. - Nie to noworodek. - To przez leki. Masz halucynacje. Teraz skup się! - Panna Joyce pochyliła się nad Zoraną. Zorana zaparła się. Parła tak mocno, aż poczuła że dziecko wyszło z niej. Opadła na poduszki, rozpłynęła się z wysiłku, zapociła. Dziecko krzyczało, jego płuca były silne. Zorana uśmiechnęła się jak tylko usłyszała je. Wtedy jej uśmiech przygasł. Dwa płacze...? Dwoje dzieci? Dostawała szału. Podniosła głowę i zobaczyła, jak Panna Joyce trzyma w ramionach niemowlę całe we krwi. Zorana mrugnęła, walcząc ze skutkami leków, które zmuszały ją aby opadła. Musiała zobaczyć swojego syna zanim zaśnie, upewnić się, że jest w porządku. Panna Joyce podeszła w kierunku światła i jakoś przemknęła na zewnątrz. W panice, Zorana walczyła by czuwać – Możesz go umyć? Możesz owinąć go? Nie pozwól mu marznąć! - Zajmę się tym. Jedna błyskawica rozświetliła każdy zakątek świata i Zorana zobaczyła jej syna, jego pomarszczona twarz, jego długie ciało. Był piękny. Zdrowy. Doskonały. Jej syn. Kolejny syn Konstantina. - W porządku – mamrotała – W porządku - jej wola ustąpiła miejsca lekom i wyczerpaniu. Spała. - Niech pomyślę. Niech pomyślę! Wysoki, młody głos Adrika obudził Zoranę, ale trzymała oczy zamknięte i uśmiechała się ponieważ słyszała pozostałych chłopców i Konstantina, który energicznie uciszał ich. Adrik był najmłodszy i na pewno nie zwrócił żadnej uwagi żądaniom ojca - Jeszcze chwileczkę! - nalegał. - To jest nie to, głupi. To jest dziecko. – to był Rurik, bardziej doświadczone drugie dziecko. - Bardzo specjalne dziecko. - głęboki głos Konstantina podgrzał Zorany duszę. Zerknęła pod swoimi rzęsami. To był poranek. Słońce świeciło przez okna. Było czysto. Nie było żadnych śladów porodu. Jej trzej chłopcy zebrali się wokół łóżeczka dla noworodka, wpatrując się w ich mały cud.

Ale Konstantin wpatrywał się w nią. Wpatrywał się w nią z taką miłością, aż jej serce chciało wybuchnąć z radości. Cicho pochylił się nad nią. Odsunął jej włosy z czoła. I cicho tak, żeby tylko ona słyszała powiedział - Dziękuję, liubov maya, za ten wielki dar. Miał łzy w oczach, ten jej duży barbarzyńca - Dziękuję moja miłości, za wszystko co mi dałaś. Starł swoje łzy, wtedy odwrócił się do jego synów - Chłopcy, mama już nie śpi. Pozwolimy jej potrzymać dziecko w ramionach? - Mama! - Adrik skoczył na łóżko. Konstantin zdjął go z materaca i postawił na podłodze - Ostrożnie, mój chłopcze. - podszedł do łóżeczka. Jasha objął ramieniem młodszego brata – Jesteś już duży. Tak jak ja i Rurik. - rzucił znaczące spojrzenie w kierunku Rurik. Rurik objął ich obydwu. Adrik nie był głupi. Wiedział, że się z niego nabijają, ale bycie jednym z dużych chłopców było zbyt pociągające. Uśmiechnął się z wyższością. Konstantin wymienił uśmiech z Zoraną i podał jej noworodka. Ostrożnie objęła swoje dziecko, patrzyła na czerwoną, pomarszczoną twarz, zastanawiając się jak takie maleństwo może spowodować taką mękę - Jest dużo mniejszy niż pozostali chłopcy. - Cóż, oczywiście. Myślałem o imieniu. - Konstantin naprężył pierś - To musi być imię, które będzie coś znaczyło. Sądzę, że to powinno być Firebird. - Jak samochód, Tata? Jak Pontiac? - Jasha wyglądał jakby jego ojciec oszalał. Konstantin śmiał się - Jak rosyjska legenda. Firebird Maryushka. To jest doskonałe. Zorana mrugnęła - Ale... to imię dla dziewczynki. - Dokładnie. Firebird symbolizuje zmianę i światło. Maryushka to imię szwaczki, która została odmieniona przez firebird, więc to jest dobre imię dla tego dziecka. Prawda? Paplał. On musi paplać - Dlaczego chcesz nazwać swojego syna jak ptaka i kobietę? - Naszego syna? - Konstantin roześmiał się – Nikt Ci nie powiedział? To nie jest syn. To jest córka! – położył swoje ramię pod nią, obejmując zarówno ją jak i noworodka - To jest nasza córka! - To niemożliwe. - Gdy lekarz powiedział mi to, powiedziałem to samo. Żadna dziewczyna nie urodziła się przez tysiąc lat. Ale to jest dziewczyna. Nasza córka. - przytulił Zoranę mocniej – To jest cud! - Nie – odsunęła się i wpatrywała w Konstantina – Ja widziałam go. Widziałam naszego syna.

- Podano Ci leki... Miałaś przywidzenia. Śniłaś. – Konstantin zmienił dziecku pieluszkę jak by robił to od zawsze - Jak wróciłem wczoraj wieczorem, spałaś tak mocno, że nie mogłem Cię obudzić abyś nakarmiła dziecko. Musiałem dać jej butelkę. - Tak, podali mi środek usypiający, ale widziałam go. Urodziłam syna. Konstantin zmarszczył brwi z niepokojem - To jest córka. Zorana odepchnęła Konstantina. Odwinęła dziecko z koca, którym było opatulone, zrzuciła pieluszkę. Chłopcy spojrzeli z jednego boku materaca. Konstantin spojrzał z drugiego. Adrik zabrzmiał ponuro - To z całą pewnością dziewczynka, Mamo. - To jest jedyne dziecko, jakie mamy, Mamo. - Jasha spróbował ją uspokoić, ale to było oczywiste, że matka była zmartwiona - Widzisz. Ona jest ładna. Rurik stanął ramię w ramię z Jasha - I kochamy ją. - Gdzie panna Joyce? - Zorana zapytała - Ona powiedziała, że to był chłopiec! - Gdy tylko woda opadła, wyszła - Konstantine powiedział - Ale pogratulowała mi córki. Panika wzrosła w gardle Zorany - Co z lekarzem? - Panna Joyce zabrała go ze sobą - Jasha powiedziała - Uderzył się w głowę. Miał duże stłuczenie na czole. - Urodziłam syna - jej pewność nieco opadała. Konstantin wyglądał na wystraszonego - Dostałaś wiele leków - nalegał. Zorana spojrzała na dziecko. Bączek otworzył oczy. Dzieci nie widziały. Nie mogły zobaczyć niczego tylko zatarte obrazy. Ale to dziecko patrzało na Zoranę — i zobaczyło ją. Była taka maleńka. Taka doskonała. Jej palce... jej miękka, słodko pachnąca skóra... malutka czupryna... Zorana dostała leki. Może miała halucynacje. Dziecko wydało z siebie popiskujący hałas, a następnie otworzyło buzię i wrzeszczało. Wrzeszczało tak głośno jak żaden z chłopców Zorany kiedykolwiek wrzeszczał. - Wow - jej synowie wpatrywali się, z wybałuszonymi oczami na niemowlę i cofnęli się. - Podaliśmy jej mleko w proszku - Konstantin zawsze był pewny siebie, ale teraz zawahał się. - Mogę ją nakarmić... jeśli Ty nie chcesz. Krzyki dziecka spowodowały, że piersi Zorany stały się pełne i twarde i cierpiały z powodu napięcia. - Mam - twarz Adrika przekręciła się z przerażeniem gdy dziecko wrzasnęło - Zrób coś! Zrób coś teraz!

Konstantin wyglądał na nieszczęśliwego. - W porządku! - Zorana rozpięła swoją koszulę nocną – Już dobrze, nakarmię Cię - przyłożyła dziecko do swojej piersi. Niemowlę nie potrzebowało żadnej perswazji. Nacisnęło na sutek i zaczęło szybko jeść. Adrik wpatrywał się z wybałuszonymi oczami, przerażony – Co Ty robisz? - Karmi ją. - Jasha wpatrywał się przy ścianie ponad głową Zorany. - Fuj. To ohyda! - Adrik powiedział. - Tak. - Rurik popchnął młodszego brata w kierunku korytarza - Ale tak to się robi, więć przywyknij do tego. Próbując szybko wyjść, dwóch chłopców zablokowało się w drzwiach, wtedy Jasha dogonił ich i wypchnął na zewnątrz. Zorana zaśmiała się łagodnie. Konstantin zamknął drzwi za nimi i wróciło do niej – Czy to dobrze, że mamy córkę? Zorana spojrzała na dziecko. Nie przypomniała sobie rodzenia tej maleńkiej istoty. Ale nie było żadnego innego dziecka, a ona przycisnęła swoją maleńką pięść do piersi Zorany i ssała z taką siłą, że miłość wezbrała w niej jak rzeka. - Firebird Maryushka, powiedziałeś? - Podoba Ci się takie imię? - Konstantin usiadł na materacu przy niej. - Bardzo mi się podoba. Rozdział 4 Wrogość, ból, i gorycz zmieszały się jak trucizna w duszy Firebird - Więc to naprawdę się wydarzyło? Uśmiech Zorany przygasł i odwróciła się wpatrując się daleko. - Firebird! Nie rozmawiaj z Mamą w ten sposób - Jasha udzieliła nagany. Ale nie był jej starszym bratem i nie musiała go słuchać - Dlaczego nie? - popatrzała wprost na niego - Okłamała mnie wcześniej. Zawsze opowiadała mi tą dramatyczną historię o burzy i pijanym lekarzu i one Pannie Joyce, która uratowała sytuację i odebrała poród.... Teraz to brzmi jakby Panna Joyce w ogóle nie pomogła mi przyjść na świat. - Przepraszam - Zorana stanęła, uciekła w kierunku łazienki i zamknęła drzwi na klucz. Cisza, która nastąpiła gnębiłaby Firebird... jeśli ona była by częścią tej rodziny. Ale nie była.

- Jeśli chcesz kogoś obwiniać, to obwiniaj mnie. Twoja matka powiedziała mi prawdę. Nie uwierzyłem jej. Sądziłem, że to przez leki. - głos Konstantina był niski i opanowany, całkiem niepodobny do jego zwykłego wrzeszczenia. To informowało Firebird jak naprawdę był zły. To i jego zaciśnięte pięści. Lecz także niepokoił się o swoją żonę i o Firebird, która cierpiała. - W porządku – wymamrotała – Jestem idiotką. - Z całą pewnością - Rurik powiedział. Może ci ludzie nie byli jej rodziną ale kochała ich. Kochała Zoranę. Duża, gorąca łza popłynęła po jej policzku. Konstantine, Jasha, Adrik, i obcy facet wszyscy spiorunowali wzrokiem Rurika. - Dobra robota - Adrik zagrzmiał. - Tak jak byście wszyscy nie myśleli tak samo - Rurik wyglądał na zdenerwowanego. - Tak, ale jesteśmy wystarczająco bystrzy by tego nie powiedzieć - Jasha powiedział. - Nie wiedziałem, że się popłacze - Rurik powiedział. - Ona zawsze płacze - Adrik powiedział. -Skąd możesz to wiedzieć? Nie było Cię przez siedemnaście lat. Nie robię tak! - Firebird próbowała się uspokoić. Aleksandr klepał ją po policzku i spiorunował wzrokiem pokój - Stop. Źli chłopcy! - Dość - Konstantin skinął na Ann i Tasya. Jej bratowe uklękły obok Firebird. - Nie zwracaj uwagi na tego idiotę mojego męża - Tasya podając Firebird chusteczkę, powiedziała - Trzymaj, wydmuchaj nos. Firebird dmuchnęła - Krzyczałam na Mamę. - Leki... i ci ludzie... Zorana nie wiedziała, na pewno nie... - Ann zawahała się. - Zaakceptowała mnie jako jej córkę? Przestała poszukiwać swojego prawdziwego dziecka? – nie mogła zatrzymać łez. Przytuliła Aleksandra. Odsunął się i zaprotestował - Mama, nie płacz! - Mamy przeprasza - Firebird krzyknęła na Zoranę, sprawiła ból synowi, wszystko dlatego, że dowiedziała się prawdy i nie potrafiła się z tym pogodzić . - Aleksander - kobieta na kanapie poklepała miejsce przy niej - Przynieś swoją książkę i usiądź przy mnie. Aleksander spojrzał na swoją matkę – Mogę usiąść koło Karen? Ann odpowiedziała na jej pytanie zanim zdążyła zapytać – To jest żona Adrika. Wzięli ślub w zeszłym tygodniu.

Tasya wskazała starszego mężczyznę o szorstkim wyglądzie, który stanął obok drzwi do kuchni – To jest ojciec Karen. Pomógł w bitwie z Varińskimi. - Nie było mnie tylko jeden dzień - Firebird wpatrywała się w swojego zaginionego brata, w jego nową żonę. Gdyby wszystko było normalne, spędziłaby wieczór pytając o jego życie, słuchając jego historii, spotykając się z ludźmi, którzy przyjechali z nim - jego nową żoną i nowym teściem. Trochę, wstydziła się ze zrujnowania powrotu do domu Adrika. Ale dziś... dziś pomyślała, nic już nigdy więcej nie będzie normalnie. - Mama! - Aleksander szarpnął za jej koszulę – Chcę iść do Karen. - Idź - popchnęła go i popatrzyła na niego gdy wpadł do pokoju – Raczkował jak miał pół roku. – mruczała – Chodził jak miał dziesięć miesięcy. Rozmawiał wcześnie. Składa układanki. On buduje z klocków. On jest taki bystry.... - Wszyscy go kochamy. - Tasya powiedziała - On jest wciąż jedynym dzieckiem w rodzinie. Firebird śmiała się, krótkim, trochę histerycznym śmiechem. Drzwi łazienki otworzyły się i Zorana wyszła, jej oczy były czerwone i wilgotne. Firebird stanęła niezgrabnie - Mamo, współczuję Ci. Zorana pośpieszyła do niej. Spotkały się pośrodku salonu. - Wiem. Ja też przepraszam. - Zorana przytuliła Firebird. Firebird wtuliła się w nią i uświadomiła sobie jak bardzo się różniły. Zorana była oryginalna, metr pięćdziesiąt, z szorstkimi czarnymi włosami i ciemne oczy. Jej skóra była piękna, czysto brązowa, odporna na słońce i dowód jej romskiego pochodzenia. Firebird była wysoka, jasnowłosa i niebieskooka, z jasną skórą. Jej pochodzenie było prawdopodobnie irlandzkie albo angielskie albo niemieckie. Nie rosyjskie i nie romskie. Zorana powiedziała gwałtownie – Kiedy pierwszy spojrzałaś na mnie, podbiłaś moje serce i nie troszczę się co ten głupi lekarz z Seattle powiedział. Jesteś moja. Moje dziecko. Wiecznie. Rozejrzała się po salonie, rodzina Firebird siedziała albo stała, sili się na uśmiech albo piorunowali wzrokiem w bezsilnej furii ponieważ zdali sobie sprawę jak zostali zdradzeni przez ludzi, którym zaufali. Trzej bracia Firebird, Jasha, Rurik i Adrik. Jej trzy bratowe, Ann, Tasya, i Karen. Ojciec Karen. I rodzice Firebird. O, Boże, jej rodzice. Kochała ich wszystkich tak bardzo - a ona nie była jedną z nich. Tylko jej syn był z jej krwi. Tylko Aleksander, który usiadł przy Karen, ufny ponieważ nigdy nie spotkał nikogo, kto źle mu życzył.

- Jesteś najlepszą matką, jaką ktoś kiedykolwiek mógł mieć - Firebird powiedziała Zoranie, a na świecie pełnym nagłych niepewności, to przynajmniej było prawdziwe. - Szkoda tylko, że nazwała Cię jak samochód – Mimo, że Adrika długo nie było nie zapomniał żartu rodzinnego. - Nie, ty zuchwały chłopcze. Nazwaliśmy ją na cześć legendy o ptaku z takim błyszczącym upierzeniem. Wiedzieliśmy, że nasza córka będzie taka jak ten ptak. Zorana wzięła rękę Firebird i poszła do niego. - Jesteś naszą dziewczynką- powiedział - Dumą mojego serca, a teraz bardziej specjalna dla mnie niż kiedykolwiek. Firebird wiedziała co to oznacza i - o Boże - jak teraz tego potrzebowała! Położyła głowę na jego ramieniu i zamknęła oczy, na moment pozwalając sobie pogrążyć się w znajomym bezpieczeństwie jej rodziców. W końcu podniosła się i uśmiechnęła i udawała, że nic się nie zmieniło, gdy tak naprawdę jej cały świat wywrócił się do góry nogami - Wystarczy tego wszystkiego jak na dzisiaj. To jest pora do spania dla Aleksandra. - Nie! - Aleksander zaprotestował. Jakkolwiek zmęczony był, zawsze protestował. Chciał być z jego rodziną, grać, śpiewać, układać klocki . Wszyscy go rozpieszczali. Firebird podniosła go i niosła wokół więc mógł pocałować każdego. Każda ciotka, każdy wuj, okazał sympatię dziecku, a także jej. Konstantin podniósł w górę swoje ramiona do Aleksandra i objął go - Przysiągłbym, że będziesz wilkiem - mruczał. Sentyment pchnął jak nóż Firebird w serce. Zorana pocałowała Aleksandra i przytuliła go jakby mogła go upuścić. Firebird wiedziała, że to jest więcej niż zwykły sentyment, Zorana myślała o synu, którego jej ukradziono. Firebird zaniosła go na górę do sypialni, którą dzieliła ze swoim synem. Dom był mały i stary i bardzo akustyczny to pozwalało słyszeć wszystko . Więc Firebird stanęła w drzwiach, poczekała i słuchała jak Zorana płacze - Gdzie jest moje dziecko? Co zrobili z moim dzieckiem? Rozdział 5