grzeczka

  • Dokumenty382
  • Odsłony167 851
  • Obserwuję158
  • Rozmiar dokumentów598.7 MB
  • Ilość pobrań89 942

(1) Legenda. Rebeliant - Marie Lu

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

(1) Legenda. Rebeliant - Marie Lu.pdf

grzeczka Książki Marie Lu
Użytkownik grzeczka wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 162 stron)

Tytuł oryginału: Legend Copyright © 2011 by Xiwei Lu Cover art: Lori Thorn All rights reserved including the right of reproduction in whole or in part in any form. This edition published by arrangement with G.R Putnam's Sons, a division of PENGUIN YOUNG READERS GROUP, a member of Penguin Group (USA) Inc. © Copyright for this edition by Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o., Warszawa 2012 All rights reserved Wszystkie prawa zastrzeżone. Przedruk lub kopiowanie całości albo fragmentów książki możliwe jest tylko na podstawie pisemnej zgody wydawcy. ISBN 978-83-265-0466-2 Tłumaczenie: Marcin Mortka Redaktor prowadzący: Agnieszka Sobich Korekta: Agnieszka Skórzewska Skład i łamanie: Bernard Ptaszyński Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o. 00-807 Warszawa, Al. Jerozolimskie 96 tel. 22 576 25 50, fax 22 576 25 51 www.zielonasowa.pl wydawnictwo@zielonasowa.pl Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o. o.

Spis treści Dedykacja Część pierwsza, Chłopiec, który wędruje w świetle DAY JUNE DAY JUNE DAY JUNE DAY JUNE DAY JUNE DAY JUNE DAY JUNE DAY JUNE DAY JUNE DAY JUNE DAY JUNE Część druga Dziewczyna, która tłucze lśniące szkło DAY JUNE DAY JUNE DAY JUNE DAY JUNE DAY JUNE DAY JUNE DAY JUNE DAY

JUNE DAY JUNE Podziękowania Przypisy

Dla mojej Matki

Los Angeles, Kalifornia Republika Amerykańska Populacja: 20 174 282

Część pierwsza, Chłopiec, który wędruje w świetle

Matka myśli, że nie żyję. To oczywiście nieprawda, ale lepiej dla niej, żeby tak myślała. Przynajmniej dwa razy w miesiącu widzę swoje zdjęcie z podpisem „Poszukiwany” na którymś z JumboTronów rozsianych po centrum Los Angeles. Zupełnie tam nie pasuje. Większość zdjęć, pojawiających się na tych ekranach, przedstawia szczęśliwe sceny – uśmiechnięte dzieci pod błękitnym niebem, turystów pozujących na tle ruin Golden Gate lub reklamy Republiki w neonowych kolorach. Pojawia się tam również propaganda wymierzona w Kolonie i hasła takie jak: „Kolonie domagają się naszych ziem! Chcą tego, co do nich nie należy! Nie pozwól, by sięgnęli po nasze domy! Poprzyj wspólną sprawę!”. Potem na JumboTronie wyświetla się raport na temat mojej działalności przestępczej, wielokolorowy i wspaniały jak wszystkie inne: POSZUKIWANY PRZEZ REPUBLIKĘ SPRAWA NR: 462178-3233 „DAY” Poszukiwany za napaść, podpalenie, kradzież, zniszczenie własności wojskowej i sabotowanie wysiłku wojennego. Za informację umożliwiającą aresztowanie przewidziana jest nagroda w wysokości 200 000 republikańskich kredytów. Przy raporcie za każdym razem pojawia się inne zdjęcie. Raz był to chłopak w okularach i z czupryną gęstych, miedzianorudych loków. Kiedy indziej chłopak na zdjęciu miał ciemne oczy i głowę ostrzyżoną na zero. Bywa, że jestem ciemnoskóry, czasem biały, zdarza się, że mam skórę oliwkową, brązową, żółtą, czerwoną czy co tam wymyślą. Innymi słowy, Republika nie ma bladego pojęcia, jak wyglądam. Najprawdopodobniej nie wiedzą o mnie prawie nic poza tym, że jestem młody, a w ich bazach danych nie ma moich odcisków palców. To dlatego mnie nienawidzą. To dlatego nie jestem najbardziej niebezpiecznym przestępcą w tym kraju, ale najbardziej poszukiwanym. Przeze mnie wychodzą na głupców. Wieczór dopiero nadchodzi, ale na dworze panują już egipskie ciemności. W kałużach na ulicy odbijają się światła JumboTronów. Siedzę na kruszącym się gzymsie na wysokości trzeciego piętra, dobrze ukryty za zardzewiałymi stalowymi dźwigarami. Swego czasu był to apartamentowiec, ale popadł w ruinę. Na podłodze walają się popsute lampy oraz kawałki szkła, a od ścian odłazi farba. W jednym z kątów leży stary portret Elektora Primo. Ciekawe, kto tu kiedyś mieszkał – nikt nie oszalał na tyle, by pozwolić, żeby portret Elektora tak po prostu leżał na podłodze. Włosy jak zwykle upchnąłem pod starą czapką z daszkiem. Wpatruję się w niewielki jednopiętrowy budynek po drugiej stronie ulicy. Bawię się wisiorkiem zawieszonym na szyi. Tess wychyla się z drugiego okna w pokoju i przygląda mi się bacznie. Jestem dziś niespokojny, a ona jak zwykle od razu to wyczuwa.

Epidemia nie oszczędziła dzielnicy Lake. W świetle Jumbo-Tronów oboje widzimy żołnierzy w maskach gazowych i czarnych, połyskliwych pelerynach, noszonych luźno ze względu na wysoką temperaturę. Systematycznie dokonują inspekcji każdego domu przy końcu ulicy. Czasami po wyjściu malują wielkie, czerwone X na drzwiach. Nikt później nie wchodzi do takiego domu ani z niego nie wychodzi, a przynajmniej nie na oczach innych. – Dalej ich nie widać? – szepcze Tess. Nie widzę jej twarzy w ciemnościach. Usiłując zająć myśli czymkolwiek innym – rozpinam prowizoryczną procę między starymi rurami PCV. – Nie jedli obiadu. Nie zasiedli do stołu od wielu godzin. Zmieniam pozycję i układam wygodniej nogę z niezaleczo – nym kolanem. – Może nie ma ich w domu? Obrzucam Tess poirytowanym spojrzeniem. Wiem, że próbuje mnie pocieszyć, ale nie jestem w nastroju. – Świeci się światło. Spójrz na te świece. Mama nigdy nie marnowałaby świec, gdyby nikogo nie było w domu. Tess przysuwa się do mnie. – Może powinniśmy wyjechać z miasta na kilka tygodni, co? – próbuje mówić normalnym głosem, ale słyszę w nim strach. – Niedługo będzie po epidemii i będziesz mógł ich odwiedzić. Wystarczy nam pieniędzy na dwa bilety na pociąg. Kręcę głową. – Pamiętasz, co ustaliliśmy? Jeden wieczór w tygodniu. Muszę choć raz na tydzień sprawdzić, czy wszystko u nich gra. – Jasne. W tym tygodniu byłeś tu codziennie. – Chcę mieć pewność, że wszystko u nich gra. – A jeśli zachorujesz? – Jestem świadom ryzyka. A ty nie musiałaś tu ze mną przychodzić. Mogłaś zaczekać w Alta. – Ktoś musi mieć na ciebie oko – Tess wzrusza ramionami. Jest o dwa lata młodsza ode mnie, ale bywa, że mówi jak dorosła, jakby rzeczywiście się mną opiekowała. W milczeniu przyglądamy się, jak żołnierze zbliżają się do mojego rodzinnego domu. Za każdym razem, gdy zatrzymują się przy kolejnym wejściu, jeden z żołnierzy wali w drzwi, a drugi stoi obok z bronią gotową do strzału. Jeśli w przeciągu dziesięciu sekund nikt nie otwiera drzwi, pierwszy z żołnierzy wyważa je kopnięciem i obaj wbiegają do środka. Nie widzę, co dokładnie tam robią, ale znam procedurę – jeden z nich pobiera próbkę krwi od każdego członka rodziny, podłącza ją do przenośnego czytnika i sprawdza, czy któryś z nich nie jest nosicielem choroby. Wszystko to trwa około dziesięciu minut. Liczę domy między moim rodzinnym, a tym, w którym akurat znajduje się patrol. Jeśli chcę wiedzieć, czy w domu wszystko w porządku, będę musiał czekać przez godzinę. Z drugiego końca ulicy dobiega echo dzikiego wrzasku. Odwracam się natychmiast w kierunku źródła dźwięku, a moja dłoń błyskawicznie opada na rękojeść noża, który noszę przy pasku. Tess wciąga powietrze. Znaleźli ofiarę epidemii. Z pewnością cierpiała na chorobę od wielu miesięcy, gdyż jej skóra jest popękana i zewsząd broczy krwią. W głowę zachodzę, jak mogli ją przegapić podczas poprzednich inspekcji. Oszołomiona kobieta przez moment idzie przed siebie, potykając się, a potem rzuca się do biegu, lecz potyka się znowu i pada na kolana. Zerkam na żołnierzy. Widzą ją. Ten z dobytą bronią podchodzi do niej, a pozostałych jedenastu kontynuuje przeszukiwanie. Pojedyncza ofiara epidemii nie stanowi wielkiego zagrożenia. Żołnierz unosi broń i celuje. Ciało chorej kobiety rozszarpuje seria iskier. Chora pada i nieruchomieje. Żołnierz dołącza do swoich towarzyszy. Marzy mi się taka broń. Zgrabny karabin tego typu nie kosztuje wiele na rynku – trzeba na niego wydać

zaledwie 480 kredytów, mniej niż na piecyk. Podobnie jak inne karabiny jest bardzo celny dzięki magnesom oraz prądom elektrycznym i można z niego trafić w cel znajdujący się trzy przecznice dalej. Tata mówił, że technologię tę skradziono Koloniom, choć Republika nigdy by się do tego nie przyznała. Moglibyśmy wraz z Tess kupić ich z pięć, gdybyśmy tylko chcieli… Przez minione lata nauczyłem się odkładać wszystkie ukradzione pieniądze, których nie zdołaliśmy wydać i zgromadziłem spory zapas na czarną godzinę. Koszt nie stanowi więc problemu. Trudność polega na tym, że broń łatwo jest namierzyć. Każdy karabin jest wyposażony w czytnik, który rejestruje kształt dłoni, odcisk kciuka oraz pozycję posiadacza, tak więc muszę trzymać się od nich z daleka. Pozostaje mi broń domowej roboty, jak choćby moje proce rozpięte między rurami czy inne gadżety. – Znaleźli jeszcze kogoś – mówi Tess i mruży oczy, by lepiej widzieć. Spoglądam w dół i widzę, jak żołnierze wybiegają z innego domu. Jeden z nim potrząsa puszką farby w spreju i kreśli ogromną, czerwoną literę X na drzwiach. Znam ten dom. Ludzie, którzy tam kiedyś mieszkali, mieli małą córkę w moim wieku. Wraz z moimi braćmi spędzaliśmy z nią sporo czasu, gdy byliśmy młodsi – bawiliśmy się w berka albo graliśmy na ulicy w hokeja żelaznymi pogrzebaczami i zmiętą kulką papieru. Tess próbuje odciągnąć moją uwagę, wskazując zawiniątko u moich stóp. – Po co to tu przyniosłeś? Uśmiecham się i sięgam po zawiniątko, by je rozwiązać. – To trochę z tego, co udało nam się zdobyć w tym tygodniu. Zrobię im niespodziankę, gdy tylko inspekcja dobiegnie końca. Gmeram wśród przedmiotów, które znajdują się w środku, i wyciągam parę używanych gogli. Raz jeszcze się upewniam, czy na szkle nie ma żadnych pęknięć. – To dla Johna. Przedwczesny prezent urodzinowy. Mój starszy brat kończy dziewiętnaście lat w tym tygodniu. Pracuje przy piecach w znajdującej się nieopodal fabryce i gdy wraca do domu, zawsze trze oczy podrażnione dymem. Pofarciło mi się z tymi goglami – udało mi się je podwędzić z wojskowej dostawy. Odkładam je i przeglądam pozostałe rzeczy. To głównie puszki gulaszu z mięsem i pomidorami, które ukradłem z bufetu statku powietrznego, a także para butów z podeszwami w idealnym stanie. Dużo bym dał, by móc im to wręczyć osobiście, ale z całej rodziny tylko John wie, że jeszcze żyję i obiecał, że nie powie o tym mamie i Edenowi. Eden za dwa miesiące kończy dziesięć lat, co oznacza, że za dwa miesiące zostanie poddany Próbie. Ja swoją oblałem, gdy byłem w jego wieku, tak więc martwię się o niego, bo nawet jeśli jest najsprytniejszy z naszej trójki, jego sposób rozumowania jest bardzo podobny do mojego. Gdy moja Próba dobiegła końca, byłem tak bardzo pewien swoich odpowiedzi, że nawet nie przyglądałem się, jak je oceniają. Potem jednakże oficerowie nadzorujący przebieg egzaminu zabrali mnie i kilka innych dzieciaków do rogu stadionu, na którym odbywała się Próba. Przybili jakąś pieczątkę na moim teście, a potem wepchnęli mnie razem z innymi do pociągu jadącego do centrum. Nie było mi wolno zabrać niczego poza wisiorkiem, który nosiłem na szyi. Nie dostałem nawet szansy, by się pożegnać. Próba może się zakończyć na wiele sposobów. Uzyskujesz najwyższy możliwy wynik – 1500 punktów. Ba, nikt jeszcze go nie osiągnął, za wyjątkiem pewnego dzieciaka kilka lat temu. Wojskowi zrobili wokół niego mnóstwo zamieszania. Któż może wiedzieć, co czeka dzieciaka, który zdobył tyle punktów? Pewno mnóstwo forsy i władza, no nie? Dostajesz między 1450 a 1499 punktów – możesz poklepać się po plecach, bo to oznacza natychmiastowy awans do szkoły średniej, a potem cztery lata na którymś z czołowych uniwersytetów Republiki: Drake, Stanford lub Brenan. Potem zatrudnia cię Kongres i zarabiasz mnóstwo forsy. Żyjesz w szczęściu i radości, przynajmniej zdaniem Republiki. Osiągasz dobry wynik, gdzieś pomiędzy 1250 a 1449 punktów. Możesz kontynuować naukę w szkole

średniej, a potem zostaje ci przydzielona szkoła zawodowa. Nieźle. Udaje ci się uplasować między 1000 a 1249. Kongres blokuje ci drogę do szkoły średniej i dołączasz do biedoty, tak jak moja rodzina. Przypuszczalnie utopisz się podczas pracy przy turbinach wodnych lub zabije cię para w elektrowni. Oblewasz. Niemal zawsze oblewają dzieciaki ze slumsów. Jeśli należysz do tej pechowej kategorii, Republika wyśle urzędników do twojego domu rodzinnego. Ci zmuszą twoich rodziców do podpisania umowy, w myśl której rząd przejmuje prawa do dysponowania twoją osobą. Mówią, że zostałeś odesłany do któregoś z republikańskich obozów pracy i że rodzina już cię nie zobaczy. Rodzice zaś muszą przytaknąć i zgodzić się. Dla niektórych owa wizyta jest nawet powodem do świętowania, gdyż Republika ofiarowuje im tysiąc kredytów jako podarunek kondolencyjny. Trochę forsy i jedna gęba do wyżywienia mniej? Cóż za troskliwy rząd! Tylko że to wszystko kłamstwo. Bezwartościowe dziecko z kiepskimi genami na nic się ojczyźnie nie przyda. Przy odrobinie szczęścia nie zostaniesz wysłany do laboratoriów, gdzie będą badać twoje wady. Kongres po prostu pozwoli ci umrzeć. Jeszcze pięć godzin. Tess patrzy mi w oczy i widzi, że się martwię. Kładzie mi dłoń na czole. – Znów zaczyna się ten twój ból głowy? – Nie. Nic mi nie jest. Wpatruję się w otwarte okno domu mojej matki, a potem po raz pierwszy udaje mi się dostrzec znajomą twarz. Pojawia się Eden, który spogląda na zbliżających się żołnierzy i celuje w ich kierunku z jakiegoś wynalazku własnej roboty, a potem nachyla się i znika z pola widzenia. Jego jasne loki lśnią w migotliwym blasku lampy. Znając go, zapewne zbudował ów gadżet po to, by mierzyć odległość dzielącą go od kogoś lub coś w tym stylu. – Nie był taki chudy – mówię cicho. – Żyje i chodzi – stwierdza Tess. – Jak na mój gust, to i tak sukces. Kilka minut później widzimy matkę i Johna, którzy przechodzą obok okna, głęboko pogrążeni w rozmowie. Jesteśmy z Johnem do siebie podobni, choć on, na skutek ciężkiej pracy w fabryce, rozrósł się nieco w barach. Podobnie jak większość ludzi w naszym sektorze, nosi długie włosy, sięgające aż za łopatki, które wiąże w koński ogon. Ma na sobie kamizelkę poplamioną czerwoną gliną. Jestem pewien, że mama beszta go za coś, przypuszczalnie za to, że pozwolił Edenowi wychylić się z okna. Niespodziewanie odpycha rękę Johna, gdy łapie ją atak chronicznego kaszlu. Wypuszczam powietrze z płuc. Uff. A więc cała trójka ma się przynajmniej na tyle dobrze, że mogą chodzić. Nawet jeśli jedno z nich jest zarażone, jest na tyle wcześnie, że nadal mają szansę na przeżycie. Nie przestaję snuć wyobrażeń, co by było, gdyby żołnierze oznaczyli drzwi do naszego mieszkania. Widzę, jak moja rodzina stoi nieruchomo. Nikt się nie rusza, choć żołnierze już wyszli. Potem mama jak zwykle zaczyna udawać odważną, ale przez całą noc nie zmruży nawet oka. Siedzi i w ciszy ociera łzy. Rankiem zaczynają otrzymywać niewielkie porcje wody i jedzenia. Rozpoczyna się oczekiwanie na wyzdrowienie. Lub na śmierć. Moje myśli umykają ku pieniądzom, które ukryliśmy wraz z Tess. Dwa tysiące pięćset kredytów. Za taką forsę moglibyśmy się wyżywić przez długie miesiące, ale nie starczyłoby jej, by kupić lekarstwa dla mojej rodziny. Czas mija powoli. Chowam procę i przez chwilę gram w kamień, papier i nożyczki z Tess. Nie wiem dlaczego, ale ona ma kompletnego fioła na punkcie tej gry. Kilkakrotnie zerkam na okno mieszkania matki, ale nikogo nie widzę. Zapewne zebrali się przy drzwiach, by je otworzyć, gdy tylko rozlegnie się pierwsze uderzenie pięścią. I nadchodzi ten moment. Wychylam się tak bardzo, że Tess łapie mnie za łokieć, bym nie spadł na

ziemię. Żołnierze walą w drzwi. Matka otwiera natychmiast, wpuszcza żołnierzy i zamyka. Wytężam słuch, chcę usłyszeć głosy, kroki, jakiekolwiek odgłosy dobiegające z wnętrza. Im szybciej to wszystko się skończy, tym prędzej będę mógł ukradkiem podrzucić prezenty Johnowi. Nadal trwa cisza. – Brak informacji to dobra informacja, prawda? – szepcze Tess. – Ale śmieszne. W głowie odliczam sekundy. Minęła minuta. Dwie, cztery, w końcu dziesięć. Potem piętnaście minut. Dwadzieścia. Zerkam na Tess, która wzrusza ramionami. – Może zepsuł im się czytnik? – podpowiada. Mija pół godziny. Nie ośmielam się nawet drgnąć. Boję się, że coś wydarzy się tak szybko, że przegapię to, gdy mrugnę. Rytmicznie postukuję palcami o rękojeść noża. Czterdzieści minut. Pięćdziesiąt. Godzina. – Coś tu nie gra – szepczę. Tess zasznurowuje usta. – Skąd wiesz? – Wiem i już. Czy w innej sytuacji byliby tam tak długo? Tess otwiera usta, chcąc udzielić odpowiedzi, ale w tej samej chwili żołnierze wychodzą z mojego domu. Idą w szeregu, a z ich zachowania nie sposób czegokolwiek wyczytać. Ostatni zamyka drzwi i sięga po coś przy pasie. Niespodziewanie ogarniają mnie zawroty głowy. Wiem, co się zaraz wydarzy. Żołnierz rysuje na drzwiach długą, czerwoną linię, idącą po przekątnej. Potem rysuje kolejną, aż powstaje wielka litera X. Przeklinam pod nosem i zaczynam się odwracać, gdy żołnierz robi coś całkowicie nieoczekiwanego, coś, czego jeszcze nigdy nie widziałem. Rysuje trzecią kreskę, poziomą, przecinając X w połowie.

GODZINA 13:47 UNIWERSYTET DRAKE, SEKTOR BATALLA TEMPERATURA W POMIESZCZENIACH: 72 STOPNIE FAHRENHEITA/22 STOPNIE CELSJUSZA Siedzę w sekretariacie dziekanatu. Znów. Patrzę przez matową szybę w drzwiach i widzę kilku innych uczniów z ostatniej klasy, przynajmniej cztery lata starszych ode mnie, którzy kręcą się w pobliżu i próbują się dowiedzieć, co się stało. Paru widziało, jak dwóch groźnie wyglądających ochroniarzy wyciągnęło mnie z popołudniowych lekcji przysposobienia obronnego (temat brzmiał: „Jak załadować i rozładować karabin XM-621”). Gdy dzieje się coś takiego, plotki błyskawicznie roznoszą się po całym kampusie. „Ukochane cudowne dziecko Republiki znów popadło w tarapaty”. W sekretariacie panuje cisza, zakłócana jedynie przez cichy szum komputera. Zapamiętałam już wszystkie szczegóły tego pomieszczenia – podłoga z ręcznie ciętych plastrów marmuru z Dakoty, sufit kryty trzysta dwudziestoma czterema kwadratowymi płytkami z plastyku, mierzące dwadzieścia stóp szare zasłony po obu stronach wspaniałego portretu Elektora Primo, zawieszonego z tyłu pomieszczenia i trzydziestocalowy ekran ze ściszonym dźwiękiem na bocznej ścianie. Na ekranie pojawia się informacja: „Grupa zdradzieckich «patriotów» podłożyła bombę w lokalnym garnizonie, zabijając pięć osób”. Po chwili zastępuje ją inna: „Republika pokonuje Kolonie w bitwie o Hillsboro”. Arisna Whitaker, sekretarka dziekana, siedzi za biurkiem i stuka palcami w szklany blat. Bez wątpienia spisuje właśnie raport na mój temat. Będzie to już mój ósmy w tym semestrze. Założę się, że jestem jedyną studentką w historii Drake’a, która zebrała osiem raportów w semestrze i nie została wywalona. – Zrobiła sobie pani wczoraj coś w rękę, pani Whitaker? – odzywam się po chwili. Przerywa i wbija we mnie nieprzyjemne spojrzenie. – A skąd ten wniosek, panno Iparis? – Pisze pani nierówno. Poza tym preferuje pani lewą rękę. Pani Whitaker wzdycha i rozsiada się na fotelu. – Tak, June. Zwichnęłam wczoraj nadgarstek podczas meczu kivaballu. – Przykro mi to słyszeć. Powinna pani robić zamach z ramienia, a nie z nadgarstka. Chciałam po prostu stwierdzić fakt, ale moje słowa zabrzmiały nieco złośliwie i pani Whitaker z pewnością nie poczuła się lepiej. – Wyjaśnijmy sobie coś, panno Iparis – powiedziała. – Możesz sobie myśleć, że jesteś bardzo mądra. Możesz myśleć, że dzięki swoim znakomitym ocenom zasługujesz na specjalne traktowanie. Możesz nawet sobie myśleć, że masz w tej szkole wielbicieli, co zakrawa na nonsens. Wskazała ręką uczniów po drugiej stronie drzwi. – Ja jednakże mam już serdecznie dość naszych spotkań w tym biurze. Uwierz mi również, że gdy

skończysz uczelnię i otrzymasz przydział, który państwo uzna za stosowny dla ciebie, twoje wygłupy z pewnością nie zachwycą nowych przełożonych. Rozumiemy się? Kiwam głową, ponieważ tego właśnie pani Whitaker ode mnie oczekuje, ale wiem, że się myli. Wcale nie chodzi o to, jakobym uważała się za wyjątkowo mądrą. Jestem jedyną osobą w całej Republice, która uzyskała 1500 punktów podczas Próby. Trafiłam tutaj, na najlepszy uniwersytet w kraju, w wieku lat dwunastu, cztery lata wcześniej od innych. Potem przeskoczyłam drugi rok studiów. Od trzech lat otrzymuję możliwie najwyższe oceny. Ja naprawdę jestem mądra. Mam to, co Republika nazywa „dobrymi genami”, a moi profesorowie zawsze powtarzali, że lepsze geny dają nam lepszych żołnierzy, a ci większą szansę zwycięstwa w walce z Koloniami. Jeśli więc dochodzę do wniosku, że popołudniowe zajęcia ze wspinania się na mury z karabinem niewiele mi dają, cóż… To nie moja wina, że musiałam wspinać się po ścianie dziewiętnastopiętrowego budynku z XM-621 przyczepionym do pleców. Dokonałam innowacji dla dobra kraju. Plotka głosi, że Day potrafił wspiąć się na piąte piętro w ciągu niecałych ośmiu sekund. Skoro najbardziej poszukiwany przestępca Republiki potrafił osiągnąć taki wynik, to jak my mamy kiedykolwiek go złapać, jeśli nie będziemy od niego szybsi. A skoro nie potrafimy go złapać, to jak mamy wygrać tę wojnę? Biurko pani Whitaker alarmuje ją potrójnym sygnałem. Naciska jakiś przycisk i mówi: – Tak? – Kapitan Metias Iparis jest na zewnątrz – odpowiada jej jakiś głos. – Przyszedł po siostrę. – Dobrze. Wpuśćcie go. Sekretarka puszcza przycisk i celuje we mnie palcem. – Mam nadzieję, że twój brat lepiej poradzi sobie z przekazaniem ci kilku rad, bo jeśli jeszcze raz w tym semestrze wylądujesz w moim gabinecie. – Metias radzi sobie lepiej niż nasi nieżyjący rodzice – odpowiadam, chyba nieco ostrzej niż zamierzałam. Zapada niezręczna cisza. Wydaje mi się, że upłynęła cała wieczność, ale w końcu słyszę jakieś zamieszanie na korytarzu. Uczniowie przy drzwiach w jednej chwili uciekają na boki, ustępując miejsca pojedynczej, wysokiej sylwetce. To mój brat. Gdy Metias otwiera drzwi i wchodzi do środka, widzę, jak kilka dziewcząt w korytarzu zasłania dłońmi uśmiechy, ale uwaga mego brata skupia się całkowicie na mnie. Mamy te same oczy, czarne ze złotymi akcentami, te same długie rzęsy i ciemne włosy. Długie rzęsy zwłaszcza jemu dodają urody. Choć zamknął za sobą drzwi, nadal słyszę szepty i chichoty dobiegające z zewnątrz. Wygląda na to, że przybył na kampus prosto z którejś misji patrolowej. Ma na sobie pełen mundur – czarny płaszcz oficerski z podwójnym rzędem złotych guzików (wykonany z neoprenu, z wyszytymi insygniami kapitańskimi), lśniące epolety, formalną czapkę wojskową, czarne spodnie i wypolerowane buty. Nasze spojrzenia się spotykają. Jest wściekły. Pani Whitaker wita Metiasa uroczym uśmiechem. – Ach, kapitanie! – woła. – Miło mi pana widzieć! Metias salutuje uprzejmie, dotykając czapki. – Żałuję tylko, że spotykamy się znów w takich okolicznościach – odpowiada. – Niezmiernie mi przykro. – To nie problem, kapitanie – sekretarka dziekana zbywa temat machnięciem dłoni. Cóż za podła lizuska! Jak ona śmie, zwłaszcza po tym, co powiedziała przed chwilą o Metiasie! – Przecież to nie pańska wina. Pańska siostra została dziś przyłapana w porze lunchu na próbie wspięcia się na wysoką przeszkodę. Oddaliła się w tym celu o dwie przecznice od kampusu. Jak sam pan

wie, uczniowie mają korzystać jedynie ze ścian wspinaczkowych w obrębie kampusu, a opuszczenie go w środku dnia jest surowo zabronione… – Tak, jestem tego świadom – przerywa jej Metias i zerka na mnie kątem oka. – Ujrzałem dziś w południe helikoptery nad Drakiem i ogarnęło mnie podejrzenie, iż być może ma to jakiś związek z June. Były trzy helikoptery. Nie byli w stanie wspiąć się za mną po ścianie budynku, a więc ściągnęli mnie siecią. – Dziękuję za pomoc – Metias kończy rozmowę z sekretarką i strzela palcami, co oznacza, że mam wstawać. – Gdy June wróci na kampus, będzie się zachowywać modelowo. Ignoruję fałszywy uśmiech pani Whitaker i wychodzę w ślad za bratem na korytarz. Inni uczniowie natychmiast zbiegają się wokół mnie. – June! – odzywa się chłopak o imieniu Dorian, idący obok mnie. Już dwa razy zapraszał mnie na doroczny bal uniwersytecki, ale za każdym razem odmawiałam. – To prawda? Jak wysoko się wspięłaś? Metias mierzy go surowym spojrzeniem. – June wraca do domu – stwierdza i kładzie mi dłoń na ramieniu, by wyprowadzić mnie z tłumu uczniów. Spoglądam przez ramię i zmuszam się do uśmiechu. – Czternaście pięter! – wołam. W odpowiedzi słyszę wrzawę. To dziwne, ale nigdy wcześniej nie udało mi się nawiązać równie mocnej więzi z innymi studentami na Drake’u. Jestem podziwiana. Jestem tematem rozmów i plotek. Mówi się o mnie, a nie do mnie. Tak wygląda życie piętnastolatki na uniwersytecie przeznaczonym dla dzieciaków od szesnastego roku życia w górę. Metias nie odzywa się ani słowem. Idziemy korytarzami, mijamy starannie wypielęgnowane trawniki dziedzińca ze wspaniałą figurą Elektora Primo, a potem przechodzimy przez jedną z sal gimnastycznych. Trwają tam zajęcia popołudniowe, w których powinnam uczestniczyć. Patrzę, jak moi rówieśnicy pędzą po długiej bieżni otoczonej ekranem pokazującym jakąś opuszczoną drogę frontową. Trzymają przed sobą karabiny, próbując je jak najszybciej ładować i rozładowywać w biegu. Na innych uniwersytetach nie byłoby tak wielu studentów-żołnierzy, ale na Drake’u zdecydowanej większości uczniów pisana jest kariera w armii Republiki. Kilku z nas miało wylądować w polityce i w Kongresie, a paru innych miało pozostać na uczelni. Drake jednakże to najlepszy uniwersytet Republiki i, z uwagi na fakt, że ci z najlepszymi wynikami z Próby zawsze otrzymują przydział w armii, sale treningowe są zawsze pełne ćwiczących. W końcu wychodzimy na którąś z bocznych uliczek uniwersytetu. Gdy wspinam się na tylne siedzenie czekającego na nas wojskowego dżipa, Metias wreszcie wybucha: – Zawieszenie na tydzień? Wyjaśnisz mi to jakoś? – krzyczy. – Wracam po całym poranku użerania się z tymi buntownikami Patriotami i co słyszę? Helikoptery dwie przecznice od Drake’a! Dziewczyna wspinająca się na drapacz chmur! Wymieniam przyjazne spojrzenie z Thomasem, żołnierzem na fotelu kierowcy. – Przepraszam – mruczę. Metias, który już rozsiadł się w fotelu pasażera, obraca się ku mnie i zwęża powieki. – Co ci odbiło, do ciężkiej cholery? Nie wiedziałaś, że opuściłaś teren kampusu? – Wiedziałam. – Jasne. Przecież masz piętnaście lat. Wspięłaś się na czternaste piętro. Bierze głęboki wdech, zamyka oczy i uspokaja się. – Byłbym ci głęboko wdzięczny, gdybyś choć raz pozwoliła mi wypełnić poranne obowiązki bez zamartwiania się, co tym razem wymyślisz. Wpatruję się w lusterko wsteczne, próbując złapać kontakt wzrokowy z Thomasem, ale ten nie spuszcza oczu z drogi. Naturalnie, przecież nie powinnam się spodziewać od niego wsparcia. Wygląda schludnie jak zawsze, ma perfekcyjnie przyczesane włosy i równie perfekcyjnie wyprasowany mundur.

Nic – ani zbłąkana nitka, ani odstający włos – nie psuje ideału. Thomas zapewne liczy sobie kilka lat mniej od Metiasa i jest jego podwładnym, ale jeszcze nigdy nie spotkałam człowieka tak zdyscyplinowanego jak on. Czasem mu tego zazdroszczę. Przypuszczalnie w duchu potępia moje wybryki jeszcze bardziej niż Metias. Zostawiamy za sobą centrum Los Angeles i w ciszy jedziemy krętą autostradą. Znikają liczące sobie sto pięter drapacze chmur sektora Batalla, a w ich miejsce pojawiają się stojące ciasno przy sobie koszary i dwudziesto-, góra trzydziestopiętrowe kompleksy cywilne ze światłami ostrzegawczymi migoczącymi na dachach. Ściany budowli, niemalże obdarte z farby po tegorocznych burzach, wspierają krzyżujące się metalowe belki. Mam nadzieję, że wkrótce wzmocnią je czymś. Przez to, że w ciągu ostatnich dziesięcioleci infrastrukturę cywilną zaniedbywano na rzecz potrzeb wojsk na froncie, trudno było uwierzyć, że te budowle przetrwają kolejne trzęsienie ziemi. Niedawno działania wojenne znów przybrały na sile. Po kilku minutach Metias odzywa się spokojniejszym głosem: – Naprawdę mnie dzisiaj wystraszyłaś – mówi. – Myślałem, że wezmą cię za Daya i zastrzelą. Wiem, że nie chciał, by zabrzmiało to jak komplement, ale mimo to uśmiecham się. Pochylam się, by oprzeć ramiona o jego siedzeniu. – Hej – odzywam się i ciągnę go za ucho jak dawno temu, gdy byliśmy dziećmi. – Przepraszam, że znów dostarczam ci zgryzot. Parska wzgardliwym śmiechem, ale czuję, że jego gniew słabnie. – Jasne. Słyszę to za każdym razem, June. Czy w Drake’u naprawdę pozwalają wam na nudę? Jeśli tak, to nie wiem, co cię zajmie na tyle, byś przestała kombinować. – No wiesz… Gdybyś zabrał mnie na którąś ze swoich misji, to pewnie nauczyłabym się o wiele więcej i nie popadłabym w nowe tarapaty. – Próbuj dalej, June. Nigdzie cię nie zabieram. Poczekaj, aż skończysz uczelnię i przydzielą cię do twojego własnego patrolu. Gryzę się w język. Tak naprawdę Metias w zeszłym roku zabrał mnie raz – raz jeden jedyny! – na akcję. Wszyscy studenci trzeciego roku zostali wówczas przydzieleni do wojskowych, u boku których mieli odbywać praktyki. Dowódca Metiasa wysłał go w celu zabicia zbiegłego jeńca wojennego z Kolonii. Mój brat wziął mnie ze sobą i wspólnie ścigaliśmy tego człowieka coraz dalej w głąb naszego terytorium, coraz dalej od płotów granicznych i wąskiego pasma ziemi, ciągnącego się od Dakoty do zachodniego Teksasu, który oddziela Republikę od Kolonii, coraz dalej od linii frontu, gdzie niebo upstrzone jest statkami powietrznymi. Wytropiłam go w uliczce w Yellowstone City w Montanie, a Metias go zastrzelił. Podczas pościgu złamałam sobie trzy żebra i wbito mi nóż w nogę. Teraz Metias nie chce mnie nigdzie zabierać. Gdy odzywa się ponownie, w jego głosie słychać starannie skrywane zaciekawienie: – No, mów prawdę – szepcze. – W jakim czasie udało ci się wspiąć na to czternaste piętro? Thomas chrząka z dezaprobatą, ale ja uśmiecham się szeroko. Burza dobiegła końca. Metias znów mnie kocha. – Sześć minut – odpowiadam szeptem. – I czterdzieści cztery sekundy. Co ty na to? – To pewnie jakiś rekord. Choć dobrze wiesz, że nie wolno ci brać się za takie rzeczy. Thomas zatrzymuje dżipa tuż przed linią na jezdni, wymalowaną przy sygnalizatorze, i spogląda na Metiasa z niezadowoleniem. – Niechże pan przestanie, kapitanie – mówi. – June… znaczy się, panna Iparis nigdy się niczego nie nauczy, jeśli będzie pan ją chwalił za łamanie zasad. – Wyluzuj, Thomas – Metias klepie go w plecy. – Przecież można przymknąć oko na to, że ktoś raz od wielkiego dzwonu złamie jakąś zasadę. Zwłaszcza, jeśli robi to tylko po to, by poprawić swoje

umiejętności i lepiej przysłużyć się Republice. Przecież jakoś musimy pokonać Kolonie, prawda? Zapala się zielone światło. Thomas znów zwraca uwagę na drogę. Mam wrażenie, że policzył w myślach do trzech, nim nacisnął pedał gazu. – Prawda – mruczy. – Ale mimo to myślę, że powinien pan uważać na to, do czego zachęca pan pannę Iparis, zwłaszcza po tym, jak zostaliście bez rodziców. Metias mocno zaciska usta i spogląda przed siebie z lękiem. Dobrze znam to spojrzenie. Mogę mieć najlepszą intuicję na świecie, mogę mieć najlepsze wyniki na Drake’u i osiągnąć mistrzostwo w strzelaniu i walce wręcz, ale w oczach Metiasa zawsze będę widzieć ten sam lęk. Boi się, że któregoś dnia może mi się stać coś złego tak jak naszym rodzicom, którzy zginęli w wypadku samochodowym. Ten lęk nigdy go nie opuszcza, a Thomas dobrze o tym wie. Nie znałam rodziców na tyle długo, by tęsknić za nimi tak bardzo jak Metias. Za każdym razem, gdy płaczę z powodu ich utraty, robię to dlatego, że nie mam żadnych wspomnień związanych z nimi. Mgliście pamiętam długie nogi dorosłych oraz ręce podnoszące mnie z mojego fotelika. To wszystko. Wszystkie inne wspomnienia z dzieciństwa związane są z Metiasem. To on zaglądał do auli szkolnej, gdy wręczano mi nagrodę, to on gotował mi zupę, gdy chorowałam, to on mnie beształ i przykrywał do snu. Przejechaliśmy już połowę sektora Batalli i minęliśmy kilka ubogich przecznic. „Czy ci nieszczęśni biedacy nie mogliby się trzymać z dala od naszego dżipa?” – myślę. W końcu docieramy do błyszczących, krytych tarasami wzniesień Ruby i jesteśmy w domu. Metias wysiada pierwszy, a ja idę w jego ślady. Thomas uśmiecha się lekko. – Do zobaczenia, panno Iparis – mówi, salutując. Już straciłam nadzieję, że kiedyś przekonam go, by zwracał się do mnie per June. Ten człowiek nigdy się nie zmieni. Choć z drugiej strony nie ma chyba nic złego w tym, że ktoś zwraca się do mnie jak należy. Może gdy trochę podrosnę, a Metias przestanie mdleć na samą myśl o tym, że mogę zacząć się umawiać na randki. – Na razie, Thomas. Dzięki za podwiezienie – mówię, wyskakując z dżipa, i również się uśmiecham. Drzwi zamykają się za nami, a Metias odwraca się do mnie i mówi przyciszonym głosem: – Wrócę późno do domu. W jego oczach znów widać napięcie. – Nie wychodź nigdzie sama. Słyszałem w wiadomościach frontowych, że odetną dziś zasilanie mieszkań, by oszczędzić prąd dla baz lotniczych. Miej oczy i uszy szeroko otwarte, dobrze? Na ulicach będzie ciemniej niż zwykle. Ogarnia mnie zniechęcenie. Chciałabym, by Republika wygrała nareszcie tę wojnę, byśmy mogli cieszyć się prądem przez cały miesiąc bez przerwy. – Gdzie się wybierasz? Mogę pojechać z tobą? – Mam nadzorować dostarczenie fiolek z jakimś zmutowanym wirusem do laboratorium w Los Angeles Central. Nie powinno to trwać przez całą noc. Poza tym, już ci mówiłem. Żadnych misji. Metias waha się. – Wrócę najszybciej jak to będzie możliwe. Mamy wiele spraw do obgadania. Kładzie mi dłonie na ramionach, ignoruje zdziwienie w moich oczach i całuje mnie w czoło. – Kocham cię, Pchełko – mówi, co w jego języku oznacza: „Do widzenia”. Odwraca się i wsiada do dżipa. – Położę się spać, nim wrócisz! – wołam za nim, ale on siedzi już w odjeżdżającym samochodzie. – Uważaj na siebie – dodaję szeptem. Za późno. Jest już za daleko, by mnie usłyszeć.

Gdy miałem siedem lat, ojciec przyjechał z frontu na siedmiodniową przepustkę. Zajmował się głównie sprzątaniem po żołnierzach Republiki, tak więc z reguły nie było go w domu i to mama musiała zajmować się wychowaniem trójki chłopców. Gdy wtedy przyjechał, nasz dom został poddany rutynowej kontroli przez miejski patrol. Wzięli ojca i zawlekli go na miejscowy posterunek na przesłuchanie. Chyba odkryli coś podejrzanego. Gdy przywieźli go z powrotem, miał złamane obie ręce i zakrwawioną, posiniaczoną twarz. Kilka nocy później zanurzyłem kulkę lodu w benzynie, poczekałem chwilę, aż benzyna powlecze kulkę grubą warstwą i podpaliłem ją. Potem nałożyłem ją na procę i wbiłem przez okno do wnętrza miejscowego posterunku policji. Pamiętam wozy strażackie, które z piskiem opon wypadły chwilę później zza rogu i zwęglone szczątki zachodniego skrzydła budynku. Nigdy nie doszli do tego, kto stał za zamachem, a ja się nigdy nie przyznałem. W końcu nie było żadnego dowodu. To było moje pierwsze przestępstwo doskonałe. Matka miała kiedyś nadzieję, że choć urodziłem się w tak biednej rodzinie, osiągnę sukces albo nawet stanę się sławny. No i jestem sławny, ale nie sądzę, by dokładnie o to jej chodziło. * * * Znów zapadł zmrok. Od chwili, gdy wojsko oznaczyło drzwi domu mojej matki, minęło dobre czterdzieści osiem godzin. Czekam w cieniu tylnej uliczki w odległości jednej przecznicy od głównego szpitala Los Angeles i przyglądam się, jak przez główne wyjście wchodzą i wychodzą pracujący tam ludzie. Niebo jest zachmurzone i nie ma księżyca, nie widzę nawet kruszącego się napisu na szczycie budynku. Z okien na każdym piętrze sączy się światło elektryczne – to przywilej przynależny jedynie budynkom rządowym i elitom władzy. Wojskowe dżipy stoją w kolejce i czekają na wjazd na parking podziemny. Ktoś sprawdza tożsamość kierowców. Nie ruszam się, przez cały czas wpatruję się w wejście. Wyglądam tej nocy odjazdowo. Mam na sobie porządne buty z ciemnej, znoszonej już skóry z mocnymi sznurowadłami i podkutym czubem. Kupiłem je za sto pięćdziesiąt kredytów z naszego zapasu. W każdym z nich ukryłem płaski nóż. Gdy przenoszę ciężar ciała z nogi na nogę, czuję, jak stopa napiera na zimną stal. Mam też na sobie czarne spodnie z nogawkami wsuniętymi w buty, a w kieszeni trzymam parę rękawiczek i czarną chustkę. Wokół talii obwiązałem sobie ciemną koszulę z długimi rękawami. Włosy opadają mi na ramiona. Tym razem spryskałem moje jasne kędziory ciemnym sprejem i wyglądają, jakbym zanurzył je w nafcie. Tess podkradła się dzisiaj na tył jakiejś kuchni i kupiła wiadro świńskiej krwi. Umazałem nią ramiona, brzuch i twarz. Na wszelki wypadek upaćkałem policzki błotem. Szpital mieści się na pierwszych dwunastu piętrach budynku, ale mnie interesuje tylko piętro trzecie, jedyne piętro bez okien. To tam mieści się laboratorium, gdzie przechowywane są próbki krwi oraz najważniejsze leki. Z zewnątrz piętro to jest całkowicie zasłonięte wyszukanymi, kamiennymi

płaskorzeźbami i wyblakłymi flagami Republiki. Za tą fasadą znajduje się ogromne pomieszczenie bez drzwi i korytarzy, jeden gigantyczny pokój z doktorami i siostrami w białych maskach, z probówkami i pipetami, z inkubatorami i noszami na kółkach. Wiem to wszystko, bo już raz tam byłem. Zabrali mnie tam, gdy oblałem Próbę. Tego dnia, gdy miałem umrzeć. Przyglądam się uważnie ścianie wieży. Czasami udaje się dostać do budynku z zewnątrz, o ile mam do dyspozycji balkony, na które można się wspiąć czy gzymsy, po których można iść. Raz wspiąłem się po ścianie czteropiętrowego budynku w niecałe pięć sekund. Ta wieża jednakże ma gładkie ściany i na próżno byłoby tam szukać oparcia dla stóp. Będę więc musiał dostać się do laboratorium od środka. Noc jest ciepła, a mimo to przeszywa mnie dreszcz. Żałuję, że nie poprosiłem Tess, by przyszła tu ze mną, ale dwoje intruzów łatwiej wpada w oko niż jeden. Poza tym to nie jej rodzina potrzebuje lekarstw. Upewniam się, czy schowałem mój medalion pod koszulą. Pojedyncza karetka zatrzymuje się za stojącymi w kolejce dżipami. Ze środka wychodzi kilku żołnierzy i wita się z pielęgniarkami, a pozostali wypakowują z niego skrzynie. Ich dowódcą jest młody, ciemnowłosy mężczyzna w całkowicie czarnym mundurze. Jedynie dwa rzędy srebrnych guzików zdradzają, że jest oficerem. Wytężam słuch, chcąc się dowiedzieć, co mówi do jednej z pielęgniarek. – …zza jeziora – mówi i poprawia rękawice. Dostrzegam błysk broni u jego pasa. – Moi ludzie będą dziś pilnować wejść. – Tak, panie kapitanie – odpowiada siostra. Oficer salutuje, dotykając palcami czapki. – Mam na imię Metias. Jeśli będzie pani miała jakieś pytania, proszę mnie znaleźć. Czekam dalej. Żołnierze zajmą pozycje dookoła szpitala, a człowiek o imieniu Metias pogrąża się w rozmowie z dwójką podwładnych. Znów podjeżdżają ciężarówki i wysiadają z nich kolejni żołnierze. Niektórzy mają złamane kończyny, inni głowy obwiązane bandażami lub opatrunki na nogach. Nabieram tchu w płuca, a potem wychodzę z cienia i, utykając, zmierzam w kierunku wejścia do szpitala. Tuż przy głównych drzwiach dostrzega mnie jakaś pielęgniarka. Jej spojrzenie prześlizguje się po twarzy i ramionach zbryzganych krwią. – Przyjmiesz mnie, siostro? – wołam i krzywię się, udając wielki ból. – Macie jakieś wolne łóżka? Mogę zapłacić! Patrzy na mnie bez cienia współczucia i wraca do pisania w notatniku. Wygląda na to, że grzecznościowe „siostro” niezbyt ją poruszyło. Z jej szyi zwisa identyfikator. – Co się stało? – pyta. Podchodzę do niej i zwijam się w pół, a potem padam na kolana. – Zaatakowano mnie – mówię, ciężko dysząc. – Chyba ktoś mnie dziabnął nożem. Pielęgniarka nie zaszczyca mnie już ani jednym spojrzeniem. Kończy pisanie i daje znak jednemu z dwóch strażników. – Weźcie go. Nie ruszam się z miejsca, a żołnierze sprawdzają, czy nie wnoszę broni. Sykam z udawanego bólu, gdy dotykają mojego brzucha i ramion. Nie zaglądają mi do butów, ale zabierają zwitek kredytów, którymi miałem opłacić wejście do szpitala. Oczywiście. Gdybym pochodził z bogatego sektora, przyjęto by mnie bez opłaty albo natychmiast wysłano doktora do mojego domu. Żołnierze kończą przeszukiwanie i dają znać pielęgniarce. Ta zaś wskazuje mi wejście. – Poczekalnia jest po lewej. Usiądź. Dziękuję jej i, potykając się, idę w kierunku wejścia. Oficer o imieniu Metias patrzy na mnie, gdy go mijam. Słucha cierpliwie któregoś ze swoich ludzi, ale widzę, że jednocześnie uważnie przygląda się mojej twarzy, jakby leżało to w jego naturze. Ja również zapamiętuję jego oblicze. W środku szpital pomalowany jest na upiorną biel. Po lewej, zgodnie ze słowami pielęgniarki, widzę

poczekalnię pełną ludzi z najrozmaitszymi kontuzjami i obrażeniami. Wielu z nich jęczy z bólu, jedna osoba leży nieruchomo na podłodze. Nie chcę nawet zgadywać, jak długo niektórzy z nich tam czekają ani też ile zapłacili, by dostać się do środka. Zapamiętuję rozmieszczenie żołnierzy – dwóch stoi przy okienku rejestratorki, dwóch przy drzwiach lekarza w pewnej odległości, kilku niedaleko wind, każdy z identyfikatorem – a potem opuszczam wzrok. Człapiąc, wchodzę do poczekalni i opadam na pierwsze wolne krzesło. Przynajmniej raz moje kontuzjowane kolano w czymś pomaga – moje przebranie jest bardziej wiarygodne – ale na wszelki wypadek przyciskam jeszcze obie dłonie do boku. Odliczam w głowie dziesięć minut. W poczekalni zjawili się nowi poszkodowani i żołnierze nie interesują się mną tak bardzo. Podnoszę się, udaję, że się zataczam i niemalże wpadam na najbliższego z nich. Żołnierz odruchowo łapie za broń. – Siadaj! – mówi. Potykam się i tym razem zderzam się z nim. – Muszę do łazienki – szepczę ochrypłym głosem. Drżącymi dłońmi łapię go za mundur, by nie upaść. Żołnierz przygląda mi się z obrzydzeniem, a inni chichoczą. Widzę, jak mocniej ujmuje broń, ale któryś z jego kolegów kręci głową. W szpitalu obowiązuje zakaz używania broni. Żołnierz odpycha mnie i wskazuje drugi koniec korytarza lufą karabinu. – Tam – parska. – I zetrzyj sobie ten syf z gęby. A jeśli dotkniesz mnie jeszcze raz, to nafaszeruję cię ołowiem. Puszczam go i prawie osuwam się na kolana, a potem odwracam się i zataczając się zmierzam do łazienki. Skórzane buty trzeszczą, gdy stawiam kroki na kafelkach podłogowych. Czuję, jak żołnierz odprowadza mnie wzrokiem, póki nie wejdę do środka i nie zamknę drzwi. Nie przejmuję się tym. Za chwilę i tak nie będzie o mnie pamiętał, a upłynie jeszcze więcej czasu nim się zorientuje, że podwędziłem mu identyfikator. Pospiesznie usuwam kamuflaż. Opłukuję twarz wodą i zmywam większość świńskiej krwi i błota. Zdejmuję buty i zrywam wkładki, by wyciągnąć noże, które następnie wsuwam za pas. Znów zakładam buty, a potem koszulę z czarnym kołnierzem, którą wcześniej miałem obwiązaną wokół talii. Zapinam ją aż po szyję, a potem naciągam na nią szelki. Włosy ściągam w kucyk, który następnie wsuwam pod kołnierz. Czuję, jak muska mnie w plecy. W końcu wciągam rękawiczki i obwiązuję usta oraz nos czarną chustką. Jeśli ktoś mnie teraz złapie, będę musiał rzucić się do ucieczki, ale przynajmniej ukryję tożsamość. Następnie odkręcam nożem pokrywę przewodu wentylacyjnego. Wyciągam skradziony identyfikator, przytwierdzam go do medalionu i wciskam się do tunelu. Powietrze pachnie tu dziwnie i cieszę się, że zasłoniłem sobie usta chustką. Pełznę najszybciej jak mogę. Przewód liczy sobie maksymalnie dwie stopy szerokości. Za każdym razem, gdy podciągnę się do góry, muszę zamknąć oczy i przypomnieć sobie o zaczerpnięciu oddechu. Przez cały czas powtarzam sobie, że otaczające mnie metalowe ściany nie mają zamiaru mnie zgnieść. Nie muszę pełznąć długo, bo żaden z owych przewodów nie prowadzi na trzecie piętro. Muszę się jedynie dostać na którąś z klatek schodowych szpitala, jak najdalej od żołnierzy na parterze. Prę przed siebie. Myślę o twarzy Edena, o lekach, które on, matka i John muszą przyjąć, oraz o dziwacznym X z kreską pośrodku. Po kilku minutach okazuje się, że szyb kończy się ślepym zaułkiem. Zerkam przez szczeliny otworu wentylacyjnego i widzę zakręcające schody. Piętro pomalowane jest na nieskazitelną biel, niemalże piękną, ale dla mnie najważniejsze jest to, że nie widzę ani żywej duszy. Liczę w myślach do trzech, cofam ramiona najdalej jak mogę, a potem walę z całej siły w pokrywę. Odpada. Wysuwam głowę i rozglądam się. Widzę wielkie, okrągłe pomieszczenie z wysokimi, krytymi tynkiem ścianami i niewielkimi oknami. Mam przed sobą ogromną, spiralną sieć schodów. Nie ma już czasu na ciche skradanie się. Wyczołguję się z szybu i rzucam do biegu. W połowie drogi łapię za poręcz i przeskakuję na sąsiednie schody. Kamery zapewne już mnie dojrzały, zaraz ogłoszą

alarm. Mijam drugie piętro, trzecie. Kończy mi się czas. Jestem coraz bliżej drzwi prowadzących na trzecie piętro. Zrywam w biegu skradziony identyfikator i wyhamowuję, by machnąć nim przed czytnikiem. Kamery spóźniają się z uruchomieniem alarmu, klatka schodowa nie została jeszcze odłączona. Zamek szczęka. Udało się! Otwieram drzwi szeroko. Jestem w ogromnym pomieszczeniu, zastawionym rzędami noszy na kółkach. Widzę też substancje chemiczne kipiące w szklanych pojemnikach z metalowymi pokrywami. Lekarze i żołnierze patrzą na mnie zaskoczeni. Łapię pierwszą osobę z brzegu, młodego lekarza stojącego przy drzwiach. Nim którykolwiek z żołnierzy zdoła wycelować we mnie broń, łapię za jeden z moich noży i przystawiam lekarzowi ostrze do szyi. Inni lekarze i pielęgniarki zamierają, kilka osób zaczyna krzyczeć. – Jak zaczniecie strzelać, traficie w niego, a nie we mnie! -krzyczę. Żołnierze kierują we mnie broń. Trzymany przeze mnie lekarz drży. Przyciskam nóż nieco mocniej do jego szyi, ale uważam, by go nie skaleczyć. – Nie zrobię ci krzywdy – szepczę mu do ucha. – Powiedz mi, gdzie trzymacie lekarstwa na epidemię. Wydaje z siebie stłumiony jęk, czuję jego pot na sobie. Wskazuje lodówki. Żołnierze nadal się wahają, ale jeden z nich krzyczy: – Puść doktora! Ręce do góry! Mam ochotę wybuchnąć śmiechem. Z pewnością to jakiś nowy rekrut. Nie puszczając zakładnika, przechodzę przez całe pomieszczenie i zatrzymuję się przy lodówkach. – Pokaż mi te właściwe. Lekarz unosi drżącą rękę i otwiera drzwi lodówki. Owiewa nas zimne powietrze. Zastanawiam się, czy lekarz wie, jak szybko bije mi serce. – To te – szepcze. Odwracam na moment wzrok od żołnierzy i widzę, że wskazuje górną półkę. Połowa fiolek została oznaczona przekreśloną literą X. Widnieje na nich napis: „T. Zmutowane filowirusy”. Pozostałe zostały opisane jako: „11.30 Ozdrowienia”. Wszystkie są puste. Lekarstwa się skończyły. Przeklinam bezgłośnie. Błyskawicznie omiatam wzrokiem pozostałe półki, ale widzę jedynie środki spowalniające rozwój epidemii oraz rozmaite leki przeciwbólowe. Przeklinam raz jeszcze. Za późno, by się wycofać. – Puszczam cię – szepcę do lekarza. – Padnij! Uwalniam zakładnika i pcham go mocno, by padł na kolana. Żołnierze otwierają ogień, ale ja jestem na to gotowy. Chowam się za otwartymi drzwiami lodówki, kule odbijają się od niej i mkną na wszystkie strony. Łapię kilkanaście fiolek i wpycham pod koszulę. Zrywam się do biegu. Jakiś zabłąkany pocisk muska moje ramie, które eksploduje bólem. Jestem prawie przy wyjściu. Gdy wypadam na zewnątrz, włącza się alarm. Wszędzie słyszę kliknięcia, wszystkie drzwi w klatce schodowej zamykają się od środka. Jestem w pułapce. Żołnierze nadal mogą wyjść na zewnątrz, ale mnie nie uda się nigdzie przedostać. Z laboratorium niesie się echo krzyków i tupotu wielu stóp. – Dostał! – ktoś zawołał. Dostrzegam niewielkie okienka na ścianach. Są za wysoko, nie uda mi się do nich dostać ze schodów. Zaciskam zęby i wyjmuję drugi nóż, mam teraz broń w obu dłoniach. Modląc się, by tynk okazał się wystarczająco miękki, rzucam się ku ścianie. Wbijam nóż prosto w tynk. Z rannego ramienia tryska krew, a ogromny wysiłek sprawia, że z moich ust wyrywa się krzyk. Wiszę gdzieś w połowie drogi między schodami, a oknem. Usiłuję się rozkołysać najbardziej jak mogę. Tynk zaczyna się kruszyć. Słyszę, jak drzwi do laboratorium otwierają się z hukiem, a na zewnątrz wypadają żołnierze. Od ściany dookoła mnie odbijają się pociski, krzesząc iskry. Ja zaś bujam się coraz mocniej, aż wreszcie puszczam

nóż i skaczę w stronę okna. Szyba pęka, wylatuję na zewnątrz. Znów otacza mnie noc. Spadam, spadam, lecę na spotkanie ziemi. Rozrywam koszulę, by ta wezbrała powietrzem, a po mojej głowie śmigają myśli. Ugiąć kolana. Stopy do przodu. Rozluźnić mięśnie. Uderzyć w ziemię piętami. Przetoczyć się. Ziemia pędzi ku mnie. Szykuję się. Zderzenie wybija mi powietrze z płuc. Przetaczam się czterokrotnie i uderzam w ścianę budynku po przeciwnej stronie ulicy. Przez moment leżę oślepiony, całkowicie bezradny. Z trzeciego piętra dobiegają głosy wściekłych żołnierzy, którzy uświadamiają sobie, że będą musieli popędzić do laboratorium, by wyłączyć alarm. Stopniowo wracają do mnie zmysły i nagle jestem świadom bólu w boku i w ramieniu. Wspieram się na zdrowej ręce, lecz krzywię się z bólu. Coś mi przeszkadza w klatce piersiowej. Chyba złamałem żebro. Próbuję się podnieść, ale wtedy odkrywam, że zwichnąłem sobie kostkę. Niewykluczone, że doznałem jeszcze innych obrażeń, ale adrenalina wygłusza ból. Zza rogu dobiegają krzyki. Zmuszam się do myślenia. Znalazłem się z tyłu budynku i widzę przed sobą kilka uliczek, prowadzących w ciemność. Utykając umykam w mrok. Zerkam przez ramię i widzę niewielką grupkę żołnierzy, którzy podbiegają do miejsca, w które upadłem i wskazują okruchy szkła oraz ślady krwi. Jednym z nich jest ów młody kapitan, którego widziałem wcześniej, człowiek o imieniu Metias. Nakazuje ludziom utworzyć tyralierę. Przyspieszam kroku, próbując zignorować ból. Garbię się w nadziei, że w moim czarnym stroju będę mniej zauważalny w ciemnościach. Patrzę w dół. Szukam pokrywy studzienki ściekowej. Widzę mniej wyraźnie, zwłaszcza po bokach. Macam dłonią w okolicy ucha w poszukiwaniu krwi, ale niczego nie znajduję. To dobry znak. W chwilę później dostrzegam pokrywę studzienki. Oddycham z ulgą, poprawiam chustę, zakrywającą usta i pochylam się, by ją unieść. – Stój. Ani kroku dalej. Odwracam się i widzę Metiasa, młodego kapitana sprzed wejścia do szpitala. Stoi tuż przy mnie i mierzy z pistoletu prosto w moją klatkę piersiową, ale ku memu zaskoczeniu nie strzela. Zaciskam dłoń na drugim nożu. Widzę w jego oczach, że mnie rozpoznał. Wie, że ma przed sobą owego chłopaka, który udawał pobitego i na chwiejnych nogach wszedł do szpitala. Uśmiecham się lekko – teraz szpital miałby ze mną sporo roboty. Metias mruży oczy. – Ręce do góry. Jesteś aresztowany za kradzież, wandalizm i włamanie. – Żywego mnie nie weźmiesz. – Jeśli sobie życzysz, możesz być martwy. Mi to nie przeszkadza. I wtedy wydarzenia zaczynają się toczyć bardzo szybko. Widzę jak Metias napina mięśnie, chcąc wystrzelić. Z całej siły ciskam w niego nożem i trafiam go w ramię nim zdąży nacisnąć spust. Przewraca się z łoskotem, a ja nie mam zamiaru czekać, aż się podniesie. Nachylam się, unoszę pokrywę, zsuwam się po drabinie na dół, prosto w mrok, i zasuwam pokrywę na miejsce. Moje obrażenia zaczynają mi naprawdę dokuczać. Potykając się, brnę przez kanały. Obraz co chwilę rozmywa mi się przed oczami, przez cały czas przyciskam dłoń do boku. Pilnuję się, by nie dotykać ścian. Każdy oddech wywołuje falę bólu, jestem już przekonany, że złamałem żebro. Wciąż nie straciłem orientacji w terenie i dokładam wszelkich starań, by kierować się na sektor Lake. Tam czeka Tess. Znajdzie mnie i pomoże przedostać się w bezpieczne miejsce. Wydaje mi się, że słyszę łomot kroków nad głową i pokrzykiwania wojskowych. Bez wątpienia ktoś znalazł już Metiasa, niewykluczone, że zeszli już do podziemi. Być może są już na moim tropie z psami gończymi. Kilkakrotnie zmieniam kierunek marszu, zanurzam się w cichnące ścieki. Daleko za sobą słyszę jakieś pluski i niesione echem pokrzykiwania. Znów zaczynam skręcać. Głosy to przybliżają się, to oddalają. Skupiam się, by nie pobłądzić. To dopiero byłaby ironia losu – uciec ze szpitala i umrzeć tutaj, w labiryncie śmierdzących kanałów. Odliczam czas w głowie, by zająć czymś umysł i nie stracić przytomności. Pięć minut, dziesięć,

trzydzieści, godzina. Odgłos kroków dobiega już z bardzo daleka, zupełnie jakby ścigający szli w zupełnie innym kierunku niż ja. Czasami słyszę jakieś dziwne dźwięki, coś jakby bulgot probówki lub westchnienie rury odprowadzającej parę. Nadpływają i znikają. Dwie godziny. Dwie i pół. Gdy widzę kolejną drabinę prowadzącą na górę, postanawiam zaryzykować i podciągam się na powierzchnię. Czuję, że lada chwila stracę przytomność. Wyciągnięcie się na górę kosztuje mnie resztę sił. Jestem w ciemnej uliczce. Gdy udaje mi się złapać oddech, mrugam kilkakrotnie, by pozbyć się mgły przed oczami i rozglądam się dookoła. Widzę Union Station w odległości kilku przecznic. Jestem dość blisko miejsca, gdzie Tess będzie na mnie czekać. Jeszcze trzy przecznice. Jeszcze dwie. Gdy pozostała mi do przejścia jedna przecznica, czuję, że nie wytrzymam już dłużej. Znajduję jakąś plamę cienia i osuwam się na ziemię. Ostatnią rzeczą, którą widzę, jest odległa sylwetka jakiejś dziewczyny. Być może właśnie idzie w moim kierunku. Zwijam się w kłębek i tracę przytomność. Tuż przed tym, jak ogarnia mnie mrok, uświadamiam sobie, że zgubiłem gdzieś mój medalion.

Wciąż pamiętam ów dzień, kiedy mój brat nie stawił się na uroczystość rozpoczęcia służby wojskowej w armii Republiki. Było to gorące, nieprzyjemne niedzielne popołudnie. Niebo zasnuły brunatne chmury. Miałam siedem lat, a Metias dziewiętnaście. Mój biały owczarek Ollie, podówczas jeszcze szczeniaczek, spał na chłodnej podłodze z marmuru. Leżałam w łóżku, trawiona gorączką, a Metias siedział u mego boku z czołem zmarszczonym ze zgryzoty. Z głośników na zewnątrz dobiegała przysięga Republiki. Gdy zaczęła się część dotycząca naszego prezydenta, Metias wstał i zasalutował w kierunku stolicy. Nasz prześwietny Elektor Primo właśnie zgodził się zostać prezydentem na kolejne cztery lata. Miała to być jego jedenasta kadencja. – Nie musisz tu przy mnie siedzieć, wiesz przecież – powiedziałam, gdy przysięga dobiegła końca. – Idź na tę ceremonię. Przecież będę chora bez względu na to, czy pójdziesz, czy zostaniesz. Metias zignorował moje słowa i przyłożył mi kolejny zimny ręcznik do czoła. – Ja zaś wstąpię do wojska bez względu na to, czy pójdę na ceremonię, czy nie – rzekł i wsunął mi do ust kawałek czerwonej pomarańczy. Pamiętam, jak ją dla mnie obierał – oszczędnym, długim ruchem przeciął całą skórę, a potem ściągnął ją w całości. – Ale to komandor Jameson – zamrugałam opuchniętymi powiekami. – Wyświadczyła ci wielką przysługę, nie przydzielając cię na front. Będzie zła, że cię tam nie ma. A może nawet zapisze to w twoich aktach? Przecież nie chcesz, by cię wyrzucono jak ulicznego naciągacza! Metias z dezaprobatą postukał mnie palcem w nos. – Nie nazywaj ludzi w ten sposób, Pchełko. To nieuprzejme. A komandor Jameson nie może mnie wyrzucić ze swego patrolu tylko dlatego, że nie było mnie na uroczystości. Ponadto – dodał, mrugając do mnie porozumiewawczo – zawsze mogę później włamać się do ich bazy danych i usunąć szkodliwe zapisy. Uśmiechnęłam się szeroko. Sama również chciałam kiedyś wstąpić do wojska i przywdziać czarny mundur Republiki. Może nawet los uśmiechnie się do mnie i przydzielą mnie jak Metiasa do jakiegoś wybitnego dowódcy. Otworzyłam usta, by mógł w nie wsunąć kolejny kawałek pomarańczy. – Powinieneś częściej wymigiwać się od wypraw do Batalli. Może miałbyś wówczas czas, by poszukać sobie dziewczyny. – Nie potrzebuję dziewczyny! – zaśmiał się Metias. – Mam małą siostrzyczkę, którą trzeba się zajmować. – Oj, przestań. Przecież któregoś dnia kogoś poznasz. – Zobaczymy. Chyba jestem dość wybredny. Spojrzałam wtedy bratu prosto w oczy. – Metias, czy mama opiekowała się mną, gdy chorowałam? Robiła to wszystko co ty? Mój brat odsunął kosmyki spoconych włosów z mojej twarzy. – Nie wygłupiaj się, Pchełko. Oczywiście, że mama zajmowała się tobą. Co więcej, radziła sobie