3
RROOZZDDZZIIAAŁŁ 11
WIĘKSZOŚĆ LUDZI POWIEDZIAŁABY, że wchodzenie do podziemnego bunkra w
burzliwą noc jest straszne. Ja byłam wyjątkiem od tej reguły.
Nie przerażały mnie rzeczy, które dało się naukowo wyjaśnić. Właśnie dlatego
powtarzałam w myślach fakty, gdy tak zagłębiałam się coraz bardziej pod poziom ulic.
Bunkier stanowił relikt Zimnej Wojny i zbudowano go jako schron w czasach, gdy ludzie
myśleli, że głowice nuklearne wylatują zza każdego rogu.
Od przodu budynek udawał dom ze sklepem optycznym. Nic w tym strasznego. A
burza? Najzwyklejsze w świecie zjawisko przyrodnicze powstające na skutek zderzenia
frontów atmosferycznych. Tak właściwie, jeśli obawiało się trafienia przez piorun, to zejście
pod ziemię było całkiem rozsądnym pomysłem.
Tak więc – nie. Pozornie upiorna podróż nie robiła na mnie większego wrażenia, bo
wszystko opierało się na twardych faktach i logice. Z tym nie miałam problemu. Pojawiał się
on, gdy przychodziło do mojej pracy.
Być może dlatego nie przerażało mnie rozbijanie się po podziemiach w burzliwe noce.
Jeśli spędzało się większość czasu żyjąc pośród wampirów i pół-wampirów, zabierając je na
karmienia krwią i jeszcze ukrywając fakt ich egzystencji przed resztą świata… cóż, w
pewnym sensie dawało to dość szczególny punkt widzenia na życie. Byłam świadkiem
krwawych bitew między wampirami i widziałam pokazy ich magii, która przeczyła
wszystkim znanym mi prawom fizyki. Moje życie składało się z nieustannych zmagań, by
ukryć zgrozę i desperackich prób wyjaśnienia niewyjaśnialnego.
- Lepiej patrz pod nogi – ostrzegł mnie mój przewodnik, gdy schodziliśmy kolejną
kondygnacją schodów. Na razie widziałam sam beton: ściany, podłoga, sufit. Szare, szorstkie
powierzchnie wydawały się pochłaniać fluoroscencyjne światło. W swojej nieruchomości
wszystko wydawało się ponure, zimne i straszne. Wyglądało na to, że przewodnik domyślił
się, co mi chodzi po głowie. – Zmodernizowaliśmy i unowocześniliśmy to miejsce w
porównaniu z tym, jakie było pierwotnie. Przekonasz się, gdy dotrzemy do głównej sekcji.
W rzeczy samej. Schody nareszcie przeszły w korytarz z kilkoma zamkniętymi
drzwiami po obu stronach. Wciąż otaczał nas beton, ale drzwi były nowoczesne i wyposażone
w elektroniczne zamki, świeciły nad nimi czerwone lub zielone lampki. Przewodnik
zaprowadził mnie do drugich po prawej drzwi, z zielonym światłem i przekonałam się, że
znalazłam się w zupełnie normalnym pokoju, przypominającym te, które w nowoczesnych
biurowcach służyły do spędzania przerw. Podłogę przykrywał zielony dywan, niczym jakaś
tęskna imitacja trawy, a ściany były beżowe, co dawało złudzenie ciepła. Po przeciwległych
stronach pokoju stały dwa krzesła i puszysta kanapa, był też stolik z porozrzucanymi
gazetami. Co ważniejsze w pokoju znajdował się zlew – i ekspres do kawy.
- Rozgość się – zachęcił mnie przewodnik. Podejrzewałam, że tak jak ja ma
osiemnaście lat, ale jego żałosne próby zapuszczenia brody sprawiały, że wyglądał na
młodszego. – Wkrótce po ciebie przyjdą.
Ani na sekundę nie spuszczałam oczu z ekspresu do kawy.
4
- Mogę sobie zrobić kawę?
- Jasne – odpowiedział. – Co tylko zechcesz.
Wyszedł, a ja praktycznie podbiegłam do urządzenia. Okazało się, że kawa jest mielona
i sprawiała wrażenie, jakby leżała tu jeszcze od czasów Zimnej Wojny. Nie przeszkadzało mi
to, skoro zawierała kofeinę. Odbyłam wyczerpujący lot z Kalifornii i chociaż miałam część
dnia na wypoczynek i tak czułam się śnięta.
Nastawiłam ekspres i zaczęłam przechadzać się po pokoju. Gazety leżały w
chaotycznych stertach, więc uporządkowałam je schludnie. Nie znosiłam bałaganu.
Siedząc na kanapie i czekając na kawę, znów zaczęłam się zastanawiać, jaki jest cel
tego zebrania. Już będąc w Wirginii spędziłam większość popołudnia na składaniu raportu o
bieżącym stanie mojego przydziału przed dwójką wysoko postawionych Alchemików.
Mieszkałam w Palm Springs udając uczennicę ostatniego roku w prywatnej szkole z
internatem. Było to konieczne, skoro musiałam mieć oko na Jill Mastrano Dragomir,
wampirzą księżniczkę, którą okoliczności zmusiły do ukrywania się. Utrzymanie jej przy
życiu zapobiegało wybuchowi wojny domowej między wampirami – to było coś, co bez
wątpienia zdradziłoby ludziom, że za osłoną nowoczesności czai się cały paranormalny świat.
Moja misja miała kluczowe znaczenie dla Alchemików, więc nie dziwiłam się, że chcieli
najnowszych informacji.
Zaskoczyło mnie to, że nie wystarczyła relacja przez telefon. Nie przychodził mi do
głowy żaden powód, dla którego mieliby mnie sprowadzać do tej placówki.
Tymczasem kawa była gotowa. Było jej dość na trzy kubki, co powinno wystarczyć na
przetrwanie tego wieczoru.
Właśnie napełniłam plastikowy kubeczek, gdy otworzyły się drzwi. Na widok
mężczyzny prawie upuściłam kawę.
- Panie Darnell – przywitałam się odstawiając dzbanek. Ręce mi się trzęsły. – M-miło
pana znowu spotkać.
- Ciebie też, Sydney – powiedział z wymuszonym uśmiechem. – Widać, że dorosłaś.
- Dziękuję, proszę pana – odpowiedziałam niepewna, czy to był komplement.
Tom Darnell był w wieku mojego ojca i jego brązowe włosy znaczyły siwe pasemka.
Na jego twarzy było więcej zmarszczek niż zapamiętałam z naszego ostatniego spotkania, a
jego niebieskie oczy miały niespokojny wyraz, który niezbyt do niego pasował. Tom Darnell
miał wysoką pozycję wśród oficjeli Alchemików i zasłużył na nią podejmowaniem
zdecydowanych działań oraz bezkompromisową etyką pracy. Absolutnie pewny siebie i
budzący respekt wydawał mi się niedoścignionym wzorem, gdy byłam młodsza. Teraz
sprawiał wrażenie jakby wręcz się mnie bał, co nie miało sensu. Nie był na mnie zły? Jakby
nie było, to ja odpowiadałam za aresztowanie jego syna i uwięzienie go przez Alchemików.
- Doceniam trud, który sobie zadałaś, przybywając tutaj – dodał po kilku chwilach
niezręcznej ciszy. – Wiem, że to wyczerpująca podróż, zwłaszcza w weekend.
5
- To żaden problem, proszę pana – zapewniłam, mając nadzieję, że brzmię pewnie. – Z
przyjemnością pomogę w… czymkolwiek jestem potrzebna.
Wciąż zastanawiałam się, co by to mogło być. Przez chwilę przyglądał mi się aż w
końcu krótko skinął głową.
- Jesteś niezwykle oddana – oznajmił. – Dokładnie jak twój ojciec.
Nie odpowiedziałam. Wiedziałam, że powiedział to jako komplement, ale ja nie
widziałam tego w ten sposób.
Tom odkaszlnął.
- No cóż. Miejmy to za sobą. Nie chcę ściągać na ciebie więcej niedogodności niż to
absolutnie konieczne.
Znów wychwyciłam ten nerwowy, pokorny ton. Dlaczego tak zależało mu na moim
dobrym samopoczuciu? Po tym, co zrobiłam jego synowi, Keithowi, spodziewałam się furii,
albo oskarżeń. Tom otworzył przede mną drzwi i wykonał zachęcający gest.
- Mogę wziąć kawę, proszę pana?
- Oczywiście.
Zabrał mnie do betonowego korytarza, kierując się ku zamkniętym drzwiom. Czując
rosnący strach ściskałam swój kubek jak ostatnią deskę ratunku. Tom zatrzymał się kilka
drzwi dalej, przy jednych z tych z czerwonym światłem, ale zawahał się nim je otworzył.
- Chcę, żebyś wiedziała… że to, co zrobiłaś, było niewiarygodnie odważne –
powiedział, nie patrząc mi w oczy. – Wiem, że ty i Keith byliście… jesteście… przyjaciółmi i
nie mogło być prostym wydanie go. To dowód na to, jak oddana jesteś naszej pracy… to nie
zawsze łatwe, gdy w grę wchodzą osobiste uczucia.
Keith i ja nigdy nie byliśmy przyjaciółmi, ale błąd rozumowania Toma był zrozumiały.
Jego syn mieszkał kiedyś przez lato u mojej rodziny, a później współpracowaliśmy w Palm
Springs. Wydanie go sprawiedliwości za jego zbrodnie wcale nie było dla mnie trudne. De
facto, sprawiło mi to przyjemność. Mimo to widząc znękaną minę Toma, wiedziałam, że nie
mogę o tym powiedzieć.
Przełknęłam.
- Cóż… nasza praca jest ważna, proszę pana.
- W rzeczy samej. – Posłał mi smutny uśmiech.
Drzwi miały numeryczną klawiaturę przy zamku. Tom wystukał kombinację około
dziesięciu cyfr i kod został przyjęty. Otworzył drzwi, a ja weszłam za nim. Surowe
pomieszczenie było słabo oświetlone i znajdowało się w nim troje ludzi, więc nie od razu
zorientowałam się, co jeszcze tu jest. Natychmiast poznałam, że wszyscy są Alchemikami. W
przeciwnym wypadku nie byłoby ich tu i rzecz jasna mieli ten charakterystyczny wygląd,
dzięki którym poznałabym ich nawet na ruchliwej ulicy. Mieli biznesowe stroje w
nierzucających się w oczy kolorach. Na ich policzkach lśniły wytatuowane złote lilie.
6
Wszyscy prezentowaliśmy się w podobny sposób. Tworzyliśmy sekretną armię, czającą się w
cieniu reszty ludzkości.
Cała trójka trzymała podkładki do pisania i wpatrywała się w jedną ze ścian. W końcu
dotarło do mnie, do czego służyło to pomieszczenie. Na ścianie zamontowano okno, przez
które można było obserwować inny pokój, dla odmiany oświetlony znacznie jaśniej niż
pierwszy.
W środku znajdował się Keith Darnell.
Rzucił się na oddzielającą nas szybę i zaczął w nią walić. Serce mi łomotało i
wystraszona cofnęłam się o kilka kroków, przekonana, że chce mnie zaatakować. Chwilę
zajęło mi zorientowanie się, że on tak naprawdę mnie nie widzi. Trochę się rozluźniłam.
Odrobinę. Okno było jednostronnym lustrem. Przycisnął dłonie do szyby, oszalałym
wzrokiem rozglądając się po twarzach, których nie mógł zobaczyć, chociaż wiedział, że są
przed nim.
- Proszę, błagam! – krzyczał. – Wypuśćcie mnie. Proszę, wypuśćcie mnie stąd.
Keith ewidentnie stracił na wadze odkąd widziałam go po raz ostatni. Jego włosy były
rozczochrane i wyglądały jakby nie były przycinane przez ostatni miesiąc. Miał na sobie
pasujący do tutejszej atmosfery i betonów zwykły szary kombinezon, podobny do uniformów
więźniów lub pacjentów zakładów psychiatrycznych. Najbardziej przyciągał uwagę
zdesperowany, przerażony wyraz jego oczu – albo raczej oka. Stracił jedno w wampirzym
ataku, który cichcem pomogłam zorganizować. Żaden z Alchemików nie zdawał sobie też
sprawy z faktu, że Keith zgwałcił moją starszą siostrę, Carly.
Jakoś wątpiłam, żeby Tom Darnell pochwalił mnie za moje „oddanie”, gdyby wiedział
o mojej zemście na boku. Widząc w jakim stanie jest teraz Kieth, było mi go trochę szkoda –
a jeszcze bardziej żałowałam Toma, na którego twarzy malował się czysty ból. Mimo to nie
miałam najmniejszych wyrzutów sumienia ani z powodu aresztowania, ani oka. Mówiąc
wprost, Keith Darnell był złym człowiekiem.
- Nie wątpię, że rozpoznajesz Keitha – stwierdziła Alchemiczka z podkładką do pisania.
Jej szare włosy były upięte w ciasny, porządny kok.
- Tak, proszę pani – potwierdziłam.
Uniknęłam dodawania czegokolwiek więcej, bo Keith zaczął dobijać się do szyby ze
zdwojoną furią.
- Proszę! Mówię prawdę! Nieważne czego chcecie… zrobię wszystko. Powiem
wszystko. Uwierzę w cokolwiek zechcecie. Tylko proszę nie odsyłajcie mnie w tamto
miejsce!
Tom i ja wzdrygnęliśmy się, ale pozostali Alchemicy przyglądali się temu z kliniczną
obojętnością, robiąc jakieś notatki na swoich podkładkach. Kobieta z kokiem spojrzała na
mnie, jakby nigdy nam nie przerwano.
7
- Młody pan Darnell spędził trochę czasu w jednym z naszych centrów
reedukacyjnych1
. Przykre, ale konieczne. Złe jest samo to, że nielegalnie handlował
zasobami, ale jego kolaborowanie z wampirami jest niewybaczalne. Wprawdzie przysięga, że
nie żywi do nich żadnych pozytywnych uczuć, ale cóż… nie mamy pewności. Nawet jeśli
mówi prawdę, istnieje możliwość, że jego transgresja sięga głębiej… i nie polega wyłącznie
na kolaborowani z morojami, ale także ze strzygami. Nasze działania mają na celu,
powstrzymanie go przed dalszym upadkiem.
- Naprawdę robimy to dla jego własnego dobra – dodał trzeci z wyposażonych w
podkładki Alchemików. – Oddajemy mu przysługę.
Ogarnęła mnie zgroza. Celem istnienia Alchemików było ukrywanie przed ludźmi faktu
istnienia wampirów. Wierzyliśmy, że wampiry są nienaturalnymi istotami, które nie powinny
mieć nic wspólnego z ludźmi takimi jak my. Najgorszym problemem były strzygi – złe,
mordercze wampiry – które potrafiły skłonić ludzi do służenia im w zamian za obietnicę
nieśmiertelności.
Traktowaliśmy podejrzliwie nawet pokojowo nastawionych morojów i ich ludzkie
pochodne, dampiry. Często współpracowaliśmy z tymi dwoma grupami i chociaż uczono nas
pogardy do nich, nie dało się uniknąć tego, że niektórzy Alchemicy nie tylko zbliżali się do
nich… ale wręcz zaczynali ich lubić.
Szalone było to, że – pomijając kradzież wampirzej krwi – Keith zaliczał się do tych
osób, których nigdy nie posądziłabym o zaprzyjaźnianie się z wampirami. Wielokrotnie
udowodnił mi swoją niechęć do nich. Tak właściwie, jeśli któreś z nas naprawdę zasługiwało
na oskarżenie o sympatyzowanie z wampirami to… cóż, to właśnie byłam ja.
Wykład podjął kolejny Alchemik, facet z okularami przeciwsłonecznymi modnie
zawieszonymi na kołnierzyku.
- Ty, panno Sage, jesteś niezwykłym przykładem osoby zdolnej do intensywnej
współpracy z nimi przy jednoczesnym zachowaniu obiektywizmu. Twoje oddanie nie zostało
niezauważone przez naszych zwierzchników.
- Dziękuję, proszę pana – odpowiedziałam niespokojnie, zastanawiając się, ile razy tej
nocy słyszałam już słowo „oddanie”.
To była ogromna różnica w porównaniu z tym, co działo się kilka miesięcy temu, gdy
wpadłam w kłopoty za pomaganie w ukrywaniu się dampirzej uciekinierce. Później
udowodniono jej niewinność, a mój udział został zaszufladkowany jako „karierowe ambicje”.
- Biorąc pod uwagę twoje doświadczenia z panem Darnellem, uznaliśmy, że jesteś
znakomitym źródłem do zasięgnięcia opinii – kontynuował Okularnik.
Skupiłam uwagę na Keithcie. Wciąż dobijał się do szyby i wykrzykiwał w kółko to
samo. Pozostali jakoś go ignorowali, więc starałam się postępować tak samo.
- Jakiej opinii, proszę pana?
1
Jajć, brzmi jak pielgrzymka albo rekolekcje. Brrrrr :/ L.
8
- Próbujemy zdecydować, czy wysłać go z powrotem na reedukację, czy nie – wyjaśniła
Szary Kok. – Zrobił wspaniałe postępy, ale niektórzy sądzą, że lepiej upewnić się, iż
wszelakie sympatie do wampirów zostały z niego wykorzenione.
Jeśli to były „wspaniałe postępy”, to nie chciałam wiedzieć, jak wyglądają złe.
Okularnik wyczekująco zawiesił pióro nad podkładką.
- Panno Sage, bazując na tym, czego byłaś świadkiem w Palm Springs, co sądzisz o
zapatrywaniach pana Darnella na wampiry? Czy zaobserwowałaś spoufalanie się
uzasadniające dalsze środki ostrożności?
Założyłam, że „dalsze środki ostrożności” oznaczają centrum reedukacyjne.
Keith wciąż walił w szybę, ale wszystkie oczy w pomieszczeniu skupiły się na mnie.
Alchemicy z podkładkami wyglądali na pełnych namysłu i ciekawych. Tom Darnell
ewidentnie się pocił, obserwując mnie ze strachem i wyczekiwaniem. To było zrozumiałe –
los jego syna spoczywał w moich rękach.
Kłębiły się we mnie skonfliktowane emocje, gdy uważnie obserwowałam Keitha. Ja nie
tylko go nie lubiłam – nienawidziłam go, a tego nie mogłambym powiedzieć o wielu osobach.
Nie rozumiałam jak mógł zrobić coś takiego Carly. Równie świeże były wspomnienia tego,
jak postępował wobec mnie i innych w Palm Springs. Oczerniał mnie i rzucał kłody pod nogi,
byle tylko zatuszować swoje machlojki z krwią. Do tego okropnie traktował wampiry i
dampiry, którymi mieliśmy się zajmować. To sprawiało, że zastanawiałam się, kto w tym
układzie naprawdę jest potworem.
Nie wiedziałam, co się robi w centrach reedukacyjnych. Sądząc po zachowaniu Keitha,
miłe to nie było. Jakaś część mnie z rozkoszą powiedziałaby Alchemikom, żeby odesłali go
tam z powrotem na lata i już nigdy nie pozwolili mu oglądać światła dziennego. Za swoje
zbrodnie zasługiwał na surową karę – a jednak nie byłam pewna, czy konkretnie na taką.
- Myślę, że… że Kieth Darnell jest skorumpowany – oznajmiłam w końcu. – Jest
samolubny i niemoralny. Nie obchodzi go nikt poza nim samym i krzywdzi innych dla swoich
własnych celów. Posuwał się do kłamstw, oszustw i kradzieży, żeby osiągnąć własne cele –
Zawahałam się zanim znów przemówiłam. – Ale… nie wydaje mi się, żeby miał jakieś
złudzenia względem wampirów. Nie wierzę, żeby za bardzo się do nich zbliżył, albo żeby
groziło mu to w przyszłości. Mimo to, według mnie nie powinien być dopuszczony do pracy
Alchemików w przewidywalnej przyszłości. Od was zależy, czy go zamkniecie, czy
zawiesicie w obowiązkach. Jego postępki udowadniają, że nie podchodzi wystarczająco
poważnie do naszej misji, ale wyłącznie przez swój własny egoizm, a nie sprzeczne z naturą
spoufalanie się z wampirami. On… cóż, mówiąc wprost, jest złym człowiekiem.
Odpowiedziała mi cisza, nie licząc dzikiego skrobania piór po podkładkach, gdy
Alchemicy robili notatki. Ostrożnie zerknęłam na Toma, bojąc się jego reakcji po tym, jak
kompletnie zmieszałam z błotem jego syna. Ku mojemu zaskoczeniu Tom wyglądał… jakby
mu ulżyło. I był wdzięczny. Właściwie wydawał się na krawędzi łez. Spotykając moje
spojrzenie bezgłośnie powiedział „dziękuję”.
Niesamowite. Właśnie opisałam Keitha jako człowieka złego do szpiku kości, ale nic z
tego nie miało znaczenia dla jego ojca, skoro nie oskarżyłam Keitha o sympatię względem
9
wampirów. Mogłabym nazwać go mordercą, a Tom zapewne i tak byłby wdzięczny, jeśli to
oznaczałoby, że syn nie brata się z wrogiem.
To zaniepokoiło mnie i ponownie zmusiło do zastanowienia się, kto zasługuje na miano
prawdziwych potworów. Grupa, którą zostawiłam w Palm Springs miała sto razy więcej
moralności niż Keith.
- Dziękujemy, panno Sage – powiedziała Szary Kok, kończąc swoje notatki. – Byłaś
niezwykle pomocna i twoja opinia zostanie wzięta pod uwagę przy podejmowaniu decyzji.
Możesz odejść. Na korytarzu czeka Zeke, żeby cię odprowadzić.
Ta odprawa była szybka, ale w sposób typowy dla Alchemików. Efektywność. Dążenie
prosto do celu.
Gdy tylko drzwi zamknęły się za mną, otoczyła mnie litościwa cisza korytarza. Nie
słyszałam już krzyków Keitha. Jak się okazało Zeke był Alchemikiem, który mnie tu
przyprowadził.
- Wszystko załatwione? – spytał.
- Na to wygląda – potwierdziłam, wciąż lekko oszołomiona tym, co się stało.
Teraz już wiedziałam, że moje wcześniejsze sprawozdanie na temat sytuacji w Palm
Springs zwyczajnie było wygodne dla Alchemików. Skoro już tu byłam, to dlaczego nie mieli
spotkać się ze mną osobiście? To nie miało takiego znaczenia. Właśnie to – zobaczenie
Keitha – było prawdziwym celem mojej podróży przez całe Stany.
Gdy szliśmy korytarzem, moją uwagę przykuło coś, co przegapiłam wcześniej. Jedne z
drzwi były szczególnie ciężko zabezpieczone – bardziej niż pomieszczenie, w którym właśnie
byłam. Oprócz świateł i klawiatury miały jeszcze czytnik kart. U góry drzwi znajdowała się
zasuwa. Nic wymyślnego, ale ewidentnie chodziło o uniemożliwienie wydostania się temu, co
kryło się w środku.
Wbrew sobie stanęłam i przez kilka chwil przyglądałam się drzwiom. W końcu znów
ruszyłam, wiedząc, że nie powinnam nic mówić. Dobry Alchemik nie zadaje pytań.
Zeke zatrzymał się, widząc moje spojrzenie. Zerknął na mnie, na drzwi i później znów
na mnie.
- Chcesz… chcesz zobaczyć, co tam jest?
Zerknął szybko na drzwi, od których właśnie odeszliśmy. Wiedziałam, że miał niską
pozycję w szeregach i ewidentnie bał się narazić na kłopoty przed pozostałymi. Z drugiej
strony był wyraźnie podekscytowany strzeżonym sekretem – którym nie powinien dzielić się
z innymi. Ale mnie nie musiał się bać.
- Zależy, co tam jest – powiedziałam.
- Powód, dla którego robimy to wszystko – oznajmił tajemniczo. – Zobacz, to
zrozumiesz dlaczego nasza misja jest tak ważna.
10
Decydując się podjąć ryzyko, przejechał kartą nad czytnikiem i wbił jakiś długi kod.
Światełko nad drzwiami zmieniło się na zielone i otworzył zasuwę. Trochę spodziewałam się
kolejnego przyciemnionego pomieszczenia, ale w środku światło było tak jaskrawe, że niemal
mnie oślepiło. Przyłożyłam dłoń do czoła, osłaniając oczy.
- To rodzaj terapii światłem – wyjaśnił przepraszająco Zeke. – Zapewne wiesz, że
ludzie w pochmurnych regionach używają lamp słonecznych? To jest taki sam rodzaj
promieniowania. Mamy nadzieję, że może to sprawi, że ludzie tacy jak on znów staną się
bardziej ludzcy… albo przynajmniej zniechęci ich to do myślenia, że są strzygami.
Początkowo byłam zbyt oślepiona, żeby zrozumieć, o co mu chodzi, ale po chwili po
drugiej stronie pustego pomieszczenia zobaczyłam celę więzienną. Wejście było chronione
przez wielkie, metalowe kraty zabezpieczone kolejnym czytnikiem kart i klawiaturą
numeryczną. Wydawało mi się, że to lekka przesada, gdy zobaczyłam mężczyznę w środku.
Musiał być starszy ode mnie, dawałam mu jakieś dwadzieścia pięć lat i miał tak potargane
włosy, że Keith wyglądał w porównaniu z nim całkiem porządnie. Wychudzony facet kulił się
w kącie, osłaniając ramionami oczy przed światłem. Jego ręce i nogi były skute trzymając go
w miejscu. Gdy weszliśmy, zerknął ostrożnie w naszą stronę i częściowo odsłonił twarz.
Przeszył mnie zimny dreszcz. Mężczyzna był człowiekiem, ale jego mina była tak
zimna i zła, jak u widzianych przeze mnie strzyg. Wyraz jego oczu był drapieżny,
beznamiętny, jak u mordercy pozbawionego jakiegokolwiek współczucia dla innych ludzi.
- Przyprowadziłeś mi obiad? – spytał z chrypą, która musiała być udawana. –
Ładniutka, młoda dziewczyna, jak widzę. Trochę za chuda jak na mój gust, ale jej krew i tak
jest pewnie soczysta.
- Liam – powiedział Zeke z pełną zmęczenia cierpliwością. – Wiesz, że dostałeś obiad –
Wskazał na stojącą w celi nietkniętą tacę z jedzeniem, które wyglądało jakby wystygło dawno
temu. Filety z kurczaka, zielona fasola i cukrowane ciastko. – Prawie nigdy nie je –
poinformował mnie Zeke. – Dlatego jest taki chudy. Wciąż domaga się krwi.
- Czym… czym on jest? – spytałam, nie mogąc oderwać oczu od Liama. To było głupie
pytanie. Liam oczywiście był człowiekiem, ale… coś z nim było nie tak, jak powinno.
- Jest zgniłą duszą, która chce przemiany w strzygę – powiedział Zeke. – Strażnicy
znaleźli go na służbie u tych potworów i dostarczyli go do nas. Próbujemy poddawać go
terapii, ale na razie bez powodzenia. Wciąż nawija jakie strzygi są wspaniałe, że do nich
wróci i pewnego dnia odpłaci nam za wszystko. W międzyczasie robi, co może udając
jednego z nich.
- Och, tak – odezwał się Liam z głupim uśmieszkiem. – Zostanę jednym z nich.
Wynagrodzą moją lojalność i cierpienia. Przebudzą mnie, a ja stanę się potężny ponad wasze
śmiertelne marzenia. Będę żył wiecznie i przyjdę po was wszystkich. Będę ucztował na
waszej krwi, ciesząc się każdą kroplą. Wy, Alchemicy, używacie swoich wpływów i wydaje
wam się, że kontrolujecie wszystko. Sami siebie oszukujecie. Niczego nie kontrolujecie.
Jesteście niczym.
- Widzisz? – spytał Zeke, potrząsając głową. – Żałosne. A jednak takich przypadków
byłoby więcej gdybyśmy nie wykonywali naszej pracy. Wielu innych ludzi stałoby się jak
on… sprzedawaliby swoje dusze za pustą obietnicę nieśmiertelności – Zrobił znak
11
Alchemików przeciwko złu: mały krzyż na ramieniu, a ja podążyłam za jego przykładem. –
Nie lubię tu przychodzić, ale czasem… czasem to dobre przypomnienie, dlaczego musimy
trzymać morojów i resztę w ukryciu. Dlaczego nie możemy pozwolić im się zwieść.
Gdzieś na dnie mojego umysłu kołatała się myśl, że nie ma porównania między tym, jak
wyglądają interakcje ludzi z morojami, a jak ze strzygami. Mimo to, widząc Liama nie
mogłam sformułować swoich argumentów.
Byłam zbyt zszokowana – i przestraszona. Widząc go, łatwo było wierzyć we wszystko,
co mówili Alchemicy. Właśnie z czymś takim walczyliśmy. Takiemu koszmarowi
zapobiegaliśmy.
Nie wiedziałam, co powiedzieć, ale Zeke raczej niewiele oczekiwał.
- Chodźmy stąd – powiedział, po czym zwrócił się do Liama. – A ty lepiej zjedz, co
masz, bo do rana nic innego nie dostaniesz. Nie obchodzi mnie jak zimne i twarde jest to
jedzenie.
Liam zwęził oczy.
- Co mnie obchodzi ludzkie jedzenie, skoro już wkrótce będę spijał nektar bogów?
Krew twoja i tej ładniutkiej dziewczyny będzie ciepła na moich wargach.
Zaczął się śmiać i był to dźwięk o wiele bardziej niepokojący niż krzyki Keitha. Jego
śmiech towarzyszył nam, gdy Zeke wyprowadził mnie z pomieszczenia. Drzwi zamknęły się
za nami, a ja stanęłam oszołomiona na korytarzu. Zeke obserwował mnie ze zmartwieniem.
- Przykro mi… chyba nie powinienem ci tego pokazywać.
Powoli pokręciłam głową.
- Nie… miałeś rację. Dobrze się stało, że to zobaczyliśmy. Pomaga w zrozumieniu
naszej misji. Zawsze wiedziałam… ale nie spodziewałam się czegoś takiego.
Próbowałam skupić się na codzienny sprawach, żeby odwrócić uwagę od tego horroru.
Spojrzałam na swoją kawę. Była nietknięta i zrobiła się letnia. Skrzywiłam się.
- Mogę dostać więcej kawy, zanim odejdę?
Potrzebowałam czegoś normalnego. Czegoś ludzkiego.
- Jasne.
Zeke zaprowadził mnie z powrotem do pokoju. Dzbanek, który wcześniej zrobiłam, był
wciąż ciepły. Zostawiłam swój stary kubek i nalałam sobie do następnego. Gdy to zrobiłam,
drzwi otworzyły się gwałtownie i wszedł przygnębiony Tom Darnell. Wydawał się
zaskoczony naszym widokiem, ale minął nas i usiadł na kanapie, kryjąc twarz w dłoniach.
Zeke i ja wymieniliśmy niespokojne spojrzenia.
- Panie Darnell – zaczęłam. – Wszystko w porządku?
12
Nie odpowiedział od razu. Wciąż ukrywał twarz, jego ciało trzęsło się od cichego
płaczu. Właśnie miałam wyjść, gdy spojrzał na mnie, ale miałam wrażenie, że tak naprawdę
mnie nie widzi.
- Zdecydowali – oznajmił. – Postanowili, co robić z Keithem.
- Tak szybko? – spytałam zaskoczona.
Zeke i ja spędziliśmy z Liamem najwyżej pięć minut.
Tom przytaknął posępnie.
- Znów odsyłają go do… do centrum reedukacyjnego.
Nie mogłam w to uwierzyć.
- Ale… ale przecież im powiedziałam! Powiedziałam, że nie sympatyzuje z wampirami.
On wierzy w to samo… co reszta z nas. Tylko jego wybory były złe.
- Wiem. Ale oni powiedzieli, że nie mogą ryzykować. Chociaż wydaje się, że Keith nie
lubi wampirów… na pewno tak jest… wciąż pozostaje fakt, że zawarł umowę z jednym z
nich. Obawiają się, że łatwość, z jaką wszedł w takie partnerstwo, może podświadomie
wpłynąć na niego. Lepiej zająć się tym od razu. Może… może mają rację. Tak będzie lepiej.
Przypomniał mi się Keith uderzający w szybę i błagający, żeby nie odsyłać go z
powrotem.
- Przykro mi, panie Darnell.
Roztargnione spojrzenie Toma trochę bardziej skupiło się na mnie.
- Nie przepraszaj, Sydney. Tak wiele zrobiłaś dla… dla Keitha. Dzięki temu, co im
powiedziałaś, skrócili jego czas w centrum reedukacyjnym. To tak wiele dla mnie znaczy.
Dziękuję.
Poczułam jak żołądek mi się skręca. To przeze mnie Keith stracił oko. Przeze mnie
został wysłany do centrum reedukacyjnego. Ponownie ogarnął mnie tamten sentyment:
zasługiwał na cierpienie, ale nie takie.2
- Nie mylili się co do ciebie – dodał Tom. Próbował się uśmiechnąć, ale nie udało mu
się. – Jesteś wspaniałym przykładem. Masz tyle oddania. Twój ojciec musi być bardzo
dumny. Nie mam pojęcia, jak udaje ci się żyć wśród tych kreatur i zachowywać trzeźwość
opinii. Inni Alchemicy mogliby się wiele od ciebie nauczyć. Rozumiesz, czym są
odpowiedzialność i obowiązek.
Tak właściwie, odkąd wczoraj wyleciałam z Palm Springs, dużo myślałam o grupie,
którą tam zostawiłam – naturalnie w chwilach, gdy Alchemicy nie odwracali mojej uwagi
więźniami. Jill, Adrian, Eddie i nawet Angeline… czasami doprowadzali mnie do ciężkiej
frustracji, ale ostatecznie poznałam ich i troszczyłam się o nich wszystkich.
2
Jak znam Mead, tak obstawiam, że za jakieś dwie książki – czy ile tam planuje – Keith wróci szykując
zemstę nad Sydney. Chociaż w sumie założyłam się, że Rosja wygra z Polską 3:0, więc… L.
13
Chociaż zmuszali mnie do załatwiania miliona spraw, zatęskniłam za tą bandą niemal
natychmiast, gdy opuściłam Kalifornię. Gdy nie było ich przy mnie, czegoś we mnie
brakowało.
Teraz te uczucia sprawiały, że czułam się zagubiona. Czyżby zacierała się dla mnie linia
między przyjaźnią a obowiązkiem? Jeśli Keith wpadł w kłopoty za jeden drobny układ z
wampirem, to o ile gorsza była moja postawa?
I jak bardzo oboje zbliżaliśmy się do bycia jak Liam?
Przypomniały mi się słowa Zeke’a: „nie możemy pozwolić im się zwieść”.
I to, co właśnie powiedział Tom: „rozumiesz, czym są odpowiedzialność i obowiązek”.
Przyglądał mi się wyczekująco, a ja zmusiłam się do uśmiechu, odpychając wszystkie
swoje lęki.
- Dziękuję, proszę pana – powiedziałam. – Robię, co w mojej mocy.
14
RROOZZDDZZIIAAŁŁ 22
TĄ NOC SPĘDZIŁAM BEZSENNIE. Jednym z powodów była zmiana strefy
czasowej. Mój lot do Palm Springs został zaplanowany na szóstą rano – co oznaczało trzecią
w nocy w strefie czasowej, do której wciąż było dostosowane moje ciało. Sen wydawał się
bezcelowy.
Oczywiście dochodził do tego mały – maciupki fakcik, że miałam pewne problemy z
odprężeniem się po tym wszystkim, co widziałam w bunkrze Alchemików. Gdy nie
prześladowały mnie szalone oczy Liama, przypominałam sobie nieustające ostrzeżenia o tym,
co dzieje się z tymi, którzy za bardzo zbliżą się do wampirów.
Sytuacji wcale nie ułatwiała moja skrzynka e-mailowa, która okazała się pełna
wiadomości od gangu z Palm Springs. Zazwyczaj byłam na bieżąco z pocztą, sprawdzając ją
na telefonie, ale teraz, w tym pokoju hotelowym, gdy tak patrzyłam na tyle różnych maili,
czułam, że ogarnia mnie zwątpienie. Czy to naprawdę był profesjonalny kontakt? Czy może
stali się zbyt przyjacielscy? Czy przekraczali linię protokołu Alchemików? Po tym, co
spotkało Keitha, było dla mnie tym bardziej oczywiste, że niewiele trzeba, aby popaść w
niełaskę mojej organizacji.
Pierwsza wiadomość była od Jill i miała temat: Angeline. Westchnęłam. Jakoś mnie to
nie zaskoczyło i nawet nie zabrałam się za czytanie. Angeline Dawes, dampirzyca
zrekrutowana jako współlokatorka Jill i dodatkowa ochrona, miała pewne problemy z
dostosowaniem się do Amberwood. Wiecznie tkwiła w jakichś kłopotach i cokolwiek by to
nie było tym razem, stąd nic nie mogłam z tym zrobić.
Następna wiadomość była od samej Angeline. Jej też nie otworzyłam. Temat brzmiał:
PRZECZYTAJ! TO ŚMIESZNE! Angeline dopiero niedawno rozgryzła e-maila. Wyglądało
na to, że teraz odkryła CapsLocka. Dodatkowo nie widziała różnicy między przesyłaniem
żartów, finansowymi machlojkami i ostrzeżeniami o wirusach. Jeśli mowa o tym ostatnim…
ostatecznie musieliśmy na jej laptopie zainstalować oprogramowanie rodzicielskie, żeby
zablokować jej dostęp do pewnych stron i reklam. Zrobiliśmy to po tym, jak przez przypadek
ściągnęła cztery wirusy.
Nad ostatnią wiadomością zatrzymałam się dłużej. Została wysłana przez Adriana
Iwaszkowa, jedynego członka naszej grupy, który nie uczył się w Amberwood. Adrian był
dwudziestojednoletnim morojem, więc upchnięcie go jako licealisty byłoby lekkim
przegięciem. Trzymał się blisko, bo on i Jill mieli psychiczną więź, która powstała
przypadkowo, gdy użył swojej magii, żeby uratować jej życie.
Każdy moroj dysponował jakimś rodzajem magii żywiołów, a Adrian władał duchem –
tajemniczym żywiołem związanym z umysłem i uzdrawianiem. Więź umożliwiała Jill
podglądanie jego myśli i emocji, co było kłopotliwe dla nich obojga, ale przebywanie blisko
siebie pomagało im w opanowaniu zawiłości więzi. Zresztą Adrian i tak nie miał nic lepszego
do roboty.
Temat jego maila brzmiał: POMOC POTRZEBNA NATYCHMIAST.
15
W odróżnieniu od Angeline, Adrian znał zasady obowiązujące w cywilizowanym
świecie i zwyczajnie chodziło mu o dramatyczny efekt. Jeśli zastanawiałam się, czy pozostałe
maile są jakoś związane z moją pracą, to nie miałam wątpliwości, że ten na pewno jest
najmniej profesjonalny. Adrian nie był moją odpowiedzialnością. Mimo to i tak kliknęłam
wiadomość.
„Dzień 24. Sytuacja się pogarsza. Moi porywacze wciąż znajdują nowe i okropne
metody torturowania mnie. Chwile wolne od pracy, agentka Scarlet spędza na sprawdzaniu
próbek materiałów na suknię ślubną i nawija jak bardzo jest zakochana. Zazwyczaj to
sprawia, że agent Nudny Barszcz raczy nas opowieściami o ruskich ślubach, które są jeszcze
nudniejsze niż jego zwykły repertuar. Jak na razie moje wszystkie próby ucieczki zostały
udaremnione. Co gorsza skończyły mi się fajki.
Z niecierpliwością wyczekuję na każdy ratunek albo produkty tytoniowe, jakie tylko
możesz zorganizować.
Więzień numer 246013
”
Mimowolnie zaczęłam się uśmiechać. Adrian niemal codziennie wysyłał mi
wiadomości w podobnym tonie. Tego lata dowiedzieliśmy się, że zmienionych w strzygi
można przywrócić przy pomocy ducha. Był to trudny, skomplikowany proces… fakt, że
użytkowników ducha było niewielu też nie pomagał.
Niedawne wydarzenia ujawniły, że przywróceni z bycia strzygą, już nigdy nie mogli
zostać przemienieni. To w równym stopniu zelektryzowało Alchemików jak i morojów. Jeśli
istniał jakiś magiczny sposób uniemożliwiający zmianę w strzygę, świry jak Liam przestałyby
być problemem.
W tym miejscu zaczynała się rola Sonii Karp i Dymitra Bielikowa… albo, jak Adrian
ich nazywał w swoich cierpiętniczych listach – „agentki Scarlet” i „agenta Nudnego
Barszcza”. Sonia była morojką, a Dymitr dampirem. Oboje kiedyś byli strzygami, ale zostali
uratowani przez magię ducha. Przyjechali do Palm Springs w zeszłym miesiącu, żeby razem z
Adrianem utworzyć grupę ekspertów i pracować nad wymyśleniem jakiegoś remedium
przeciwko przemianie w strzygę. To było ekstremalnie ważne zadanie, które w razie sukcesu
miałoby doniosłe skutki. Sonia i Dymitr należeli do najpracowitszych ludzi, jakich znałam –
co średnio pasowało do stylu Adriana.
Duża część ich pracy sprowadzała się do powolnych, mozolnych eksperymentów… w
wielu uczestniczył Eddie Castile, dampir, który pod przykrywką również uczęszczał do
Amberwood. Pełnił rolę obiektu porównań, bo w przeciwieństwie do Dymitra, nigdy nie
został dotknięty duchem ani nie miał historii jako strzyga.
Niewiele mogłam pomóc Adrianowi z jego frustracją nad grupą badawczą – a on o tym
wiedział. Po prostu lubił odstawiać dramaty, a ja robiłam za bufor.
Pamiętając co jest niezbędne a co nie, w świecie Alchemików niemal wykasowałam
wiadomość, ale…
3
Szlag, rozmazałam sobie makijaż ze śmiechu. L.
16
Zawahałam się z powodu jednego szczegółu. Adrian podpisał maila odwołując się do
„Nędzników” Wiktora Hugo. Książka mówiła o rewolucji francuskiej i była tak gruba, że
spokojnie mogłaby robić za broń. Czytałam ją zarówno po francusku jak i angielsku.
Jeśli wzięło się pod uwagę to, że Adrian kiedyś znudził się nad wyjątkowo długim
menu, jakoś nie mogłam sobie wyobrazić, żeby przebrnął przez książkę Hugo w dowolnym
języku. Ale w takim razie skąd tamto odniesienie?
„To bez znaczenia, Sydney” odezwał w mojej głowie surowy, alchemiczy głos. „To
nieistotne, więc to skasuj. Wiedza o literaturze Adriana (lub brak takowej) nie jest twoim
problemem.”
Ale nie mogłam się na to zdobyć. Musiałam wiedzieć. To był ten rodzaj drobnostki,
która będzie mnie prześladować do szaleństwa. Odpisałam krótko:
„Skąd wiesz o 24601? Nie wierzę, że przeczytałeś książkę. Oglądałeś musical,
prawda?”
Wcisnęłam „wyślij” i niemal natychmiast dostałam odpowiedź:
„Spark Notes.”4
Typowe. Zaśmiałam się w głos i natychmiast poczułam ukłucie poczucia winy. Nie
powinnam odpowiadać. To była moje prywatne konto, ale jeśli kiedykolwiek Alchemicy
poczują potrzebę sprawdzenia mnie, nie będą mieć oporów przed wejściem na nie. Takie coś
mogło okazać się pogrążające, wiec wykasowałam wymianę maili – nie żeby to miało
znaczenie. Żadne informacje nie przepadały tak naprawdę.
Zanim następnego ranka wylądowałam w Palm Springs, stało się boleśnie oczywiste, że
dotarłam limitu, jak długo moje ciało może funkcjonować na kofeinie. Byłam totalnie
wyczerpana. Żadna ilość kawy już nie mogła pomóc. Niemal zasnęłam na krawężniku na
lotnisku czekając aż ktoś po mnie przyjedzie. Nie zauważyłam, że już nie jestem sama,
dopóki nie usłyszałam swojego imienia.
Dymitr Bielikow wysiadł z niebieskiego, wynajętego samochodu, podszedł do mnie i
złapał moją walizkę, zanim zdążyłam wydusić choćby słowo. Kilka kobiet w pobliżu
przestało rozmawiać i zaczęło się na niego gapić z podziwem. Wstałam.
- Nie musisz tego robić – powiedziałam, chociaż już był w trakcie pakowania mojej
walizki do bagażnika.
- Oczywiście, że muszę – odpowiedział. W jego słowach pobrzmiewał lekki rosyjski
akcent. Posłał mi niewielki uśmiech. – Wyglądasz jakbyś spała stojąc.
- Nie ma tak dobrze – skomentowałam, wsiadając od strony pasażera.
4
Strona założona przez studentów Harvardu. Początkowo zawierała opracowania z literatury, historii,
filmu etc. Później poszerzyli zakres tematów o przedmioty ścisłe. Dzięki, ciociu Wiki. L.
17
Wiedziałam, że Dymitr przechwyciłby moją walizkę nawet, gdybym była w pełni
obudzona. Taki właśnie był – ostatni bastion rycerskości we współczesnym świecie, zawsze
gotowy do pomagania innym.
To była tylko jedna z wielu intrygujących cech Dymitra.
Już sam jego wygląd zwalał z nóg. Miał ciemnobrązowe włosy, które spinał z tyłu w
krótki kucyk i brązowe oczy, które wyglądały zarazem tajemniczo i pociągająco. Do tego był
wysoki – coś koło 6,7 stopy – czym mógł rywalizować z niektórymi morojami. Według mnie
dampiry były praktycznie nie do odróżnienia od ludzi, więc nawet ja musiałam przyznać, że
musiał otrzymywać wysoki wynik w skali seksowności.
Otaczała go energia, wobec której nie dało się pozostać obojętnym. Był wiecznie
czujny, zawsze oczekiwał czegoś nieoczekiwanego. Nigdy nie widziałam, żeby choć na
chwilę stracił baczność. Cały czas wydawał się gotowy do walki. Bez dwóch zdań był
niebezpieczny i cieszyłam się, że mamy go po naszej stronie. Przy nim zawsze czułam się
bezpieczna – i trochę niespokojna.
- Dzięki za podwiezienie – dodałam. – Mogłabym wziąć taksówkę.
Mówiąc to dobrze wiedziałam, że moje słowa są równie bezużyteczne, jak wtedy, gdy
powiedziałam, że nie musi mi pomagać z bagażem.
- Żaden problem – zapewnił, jadąc w stronę śródmieścia Palm Springs. Otarł pot z czoła
i w jego wykonaniu nawet to wyglądało atrakcyjnie. Nawet tak wcześnie rano zaczynało się
robić naprawdę gorąco. – Sonia nalegała. Zresztą nie robimy dziś żadnych eksperymentów.
Zmarszczyłam brwi słysząc to. Te eksperymenty były niezwykle ważne i
reprezentowały niesamowity potencjał, jako szansa na zapobieżenie powstawaniu strzyg.
Dymitr i Sonia zdawali sobie z tego sprawę i dawali z siebie wszystko – weekendy były
szczególną okazją, bo Adrian i Eddie nie musieli brać udziału w zajęciach – i to sprawiało, że
ta informacja była tak zaskakująca. Z moją wymagającą etyką pracy nie rozumiałam,
dlaczego nie prowadzą żadnych badań w niedzielę.
- Adrian? – domyśliłam się. Może dziś „nie miał nastroju” na badania.
- Między innymi – przyznał Dymitr. – Nie mamy też materiału do porównań. Eddie
powiedział, że miał jakiś konflikt i nie może przyjechać.
Zmarszczka pomiędzy moimi brwiami pogłębiła się.
- W jaki konflikt mógł wdać się Eddie?
Eddie też był głęboko oddany sprawie. Adrian czasami przezywał go mini-Dymitrem.
Wprawdzie tak jak ja uczęszczał do liceum i odrabiał zadania domowe, ale wiedziałam, że dla
większego dobra natychmiast rzuciłby szkolne sprawy. Do głowy przychodziła mi tylko jedna
rzecz, która mogłaby mieć priorytet przed pomocą w wyszukiwaniu „lekarstwa” na zostanie
strzygą. Moje tętno gwałtownie przyśpieszyło.
- Czy Jill nic się nie stało?
18
Nie mogło się stać. Przecież ktoś by mnie poinformował, prawda? Głównym celem
pobytu Eddiego – i mnie – w Palm Springs było zapewnienie jej bezpieczeństwa. Jeśli coś by
jej groziło, wszystko inne musiało zejść na dalszy plan.
- Jill ma się dobrze – zapewnił Dymitr. – Rozmawiałem z nią dziś rano. Nie wiem, co
się dzieje, ale Eddie nie wycofałby się bez dobrego powodu.
- Pewnie nie – wymamrotałam, wciąż niespokojna.
- Zamartwiasz się równie mocno jak ja – podśmiewał się Dymitr. – A wydawało mi się,
że to niemożliwe.
- Martwienie się to moja praca. Zawsze to do mnie należy dbanie, żeby wszystko było
w porządku.
- Czasami nie jest źle zadbać też o siebie.
- A później się okazuje, że to tak naprawdę pomaga innym – prychnęłam. – Rose
zawsze żartowała sobie z twoich „mądrości mistrza Zen”. Czyżbym właśnie dostała próbkę?
Jeśli tak to rozumiem, dlaczego nie miała szans z twoim urokiem.
Tym zarobiłam na nieczęsty u niego, prawdziwy śmiech.
- Też tak myślę. Jeśli ją spytać, przysięga, że to kołkowanie i pozbawianie głów, ale i
tak myślę, że to zasługa Zen mądrości.
Mój uśmiech zmienił się w ziewnięcie. To było coś niesamowitego, że żartowałam
sobie z dampirem. Kiedyś miałam ataki paniki, jeśli przebywałam w jednym pomieszczeniu z
nimi albo morojami. Przez ostatnie sześć miesięcy, mój niepokój powoli zaczął zanikać.
Nigdy nie pozbyłam się odczucia „inności”, które wywoływali, ale zrobiłam wielki postęp.
Częściowo byłam zadowolona z tego, że wciąż dostrzegałam linię między nimi a ludźmi, ale
pewna elastyczność również była dobra, bo ułatwiała moją pracę. „Tylko bez przesady z tą
elastycznością” ostrzegł wewnętrzny, alchemiczy głos.
- No i jesteśmy – oznajmił Dymitr zatrzymując się przed moim dormitorium w
Amberwood. Nawet jeśli zauważył zmianę w moim nastroju, to jej nie skomentował. –
Powinnaś trochę odpocząć.
- Spróbuję – obiecałam. – Ale najpierw muszę sprawdzić, co się dzieje z Eddiem.
Dymitr przeszedł do interesów.
- Jeśli go znajdziesz, powinnaś wieczorem przywieźć go do nas. Może jednak uda nam
się coś zrobić. Sonia byłaby zachwycona. Ma kilka nowych pomysłów.
Przytaknęłam, przypominając sobie, że mieliśmy wyznaczone standardy, do których
musieliśmy się dostosować. Praca, praca i praca. Nie mogliśmy zapominać o naszych celach.
- Zobaczę, co da się zrobić.
19
Podziękowałam mu jeszcze raz i skierowałam się do budynku, przepełniona poczuciem
misji. Byłam trochę rozczarowana, gdy moje wzniosłe cele zostały szybko sprowadzone na
ziemię.
- Panno Melrose?
Odwróciłam się natychmiast, słysząc nazwisko, które przybrałam na potrzeby
Amberwood. Pani Weathers, pulchna, podstarzała opiekunka dormitorium szybko zmierzała
w moją stronę. Jej twarz znaczyły linie zmartwienia, co nie było dobrym znakiem.
- Tak się cieszę, że wróciłaś – powiedziała. – Mam nadzieję, że wizyta u rodziny była
udana?
- Tak, proszę pani – Jeśli przez „udana” rozumiała „straszna i niepokojąca”.
Pani Weathers gestem nakazała mi podejść do swojego biurka.
- Musimy porozmawiać o twojej kuzynce.
Udało mi się nie skrzywić, gdy przypomniałam sobie maila Jill. Kuzynka Angeline.
Wszyscy uczęszczaliśmy do Amberwood udając rodzinę. Jill i Eddie byli moim rodzeństwem
a Angeline kuzynką. To pomagało wyjaśnić dlaczego trzymamy się razem i wspólnie
rozwiązujemy problemy.
Usiadłam z panią Weathers, tęsknie rozmyślając o swoim łóżku.
- Co się stało? – spytałam.
Pani Weathers westchnęła.
- Twoja kuzynka ma problemy z doborem właściwych ubrań.
To mnie zaskoczyło.
- Ale przecież nosimy mundurki, proszę pani.
- Oczywiście – przyznała. – Ale nie po lekcjach.
To była prawda. Miałam na sobie luźne spodnie koloru khaki i zieloną bluzkę z krótkim
rękawem, a do tego mały, złoty krzyżyk. W myślach przejrzałam garderobę Angeline,
próbując sobie przypomnieć, czy było w niej coś niewłaściwego.
Najbardziej zatrważająca była jakość. Angeline wywodziła się z Powierników,
mieszanej komuny ludzi, morojów i dampirów, którzy żyli w Appalachach. Pomiędzy
brakiem elektryczności i kanalizacji Powiernicy decydowali się sami robić większość swoich
ubrań, albo nosili jakieś łachmany.
- W piątek w nocy przyłapałam ją jak chodziła w dżinsowych szortach, które odsłaniały
wszystko – kontynuowała pani Weathers, wzruszając ramionami. – Natychmiast ją
upomniałam, a ona mi powiedziała, że tylko w nich jest jej wygodnie w tym upale.
Ostrzegłam ją i doradziłam, żeby znalazła bardziej odpowiedni strój. W sobotę pokazała się w
20
tych samych szortach i kompletnie nieprzyzwoitym topie. Wtedy zabroniłam jej opuszczać
dormitorium przez resztę weekendu.
- Przykro mi, proszę pani – powiedziałam.
Naprawdę nie miałam pojęcia, co jeszcze dodać. Spędziłam weekend wplątana w epicką
walkę o uratowanie człowieczeństwa, a teraz co… dżinsowe szorty?
Pani Weathers zawahała się.
- Zdaję sobie sprawę z tego, że… cóż, nie powinnaś być w to włączana. To sprawa dla
rodziców. Ale jesteś tak odpowiedzialna i uważasz na resztę swojej rodziny…
Westchnęłam.
- Tak, proszę pani. Zajmę się tym. Dziękuję, że nie ukarała jej pani surowiej.
Weszłam na górę, a moja mała walizeczka z każdym krokiem wydawała się być coraz
cięższa. Na drugim piętrze zatrzymałam się, niepewna co zrobić. Jedno piętro wyżej i będę w
swoim pokoju, ale na tym znajdę „kuzynkę Angeline”. Niechętnie powędrowałam
korytarzem, wiedząc, że im szybciej rozwiążę problem, tym lepiej.
- Sydney! – Jill Mastrano otworzyła drzwi, jej jasnozielone oczy lśniły radością. –
Wróciłaś.
- Na to wygląda – powiedziałam, wchodząc za nią do środka.
Angeline też była w pokoju, rozwalona z podręcznikiem na swoim łóżku. Byłam
całkiem pewna, że to pierwszy raz, kiedy widziałam, żeby się uczyła, ale pewnie była to
zasługa aresztu domowego, który ograniczał jej możliwości rozrywki.
- Czego chcieli Alchemicy? – spytała Jill.
Usiadła na łóżku po turecku i z roztargnieniem bawiła się kosmykiem swoich
kręconych, jasnobrązowych włosów.
Wzruszyłam ramionami.
- Papierkowa robota. Same nudy. Wygląda na to, że tu działy się bardziej ekscytujące
rzeczy. – W tym miejscu rzuciłam znaczące spojrzenie Angeline.
Dampirzyca zeskoczyła z łóżka, z wściekłą miną i iskrzącymi oczami.
- To nie była moja wina! Ta cała Weathers robiła aferę bez powodu! – krzyknęła
przeciągając sylaby z południowym akcentem.
Szybko przyjrzałam się Angeline, ale przekonałam się, że w jej ubiorze nie ma nic
niewłaściwego. Jej dżinsy były poprzecierane, ale przyzwoite, podobnie jak T-shirt. Nawet jej
zwykle nieokiełznane rudoblond5
włosy były dziś dla odmiany ogarnięte i spięte w kucyk.
5
W „Blodlines” były kasztanowe („auburn” nie „strawberry blonde”), ale o to proszę pytać Mead. L.
21
- Więc co u licha ubrałaś, że tak się zdenerwowała? – spytałam.
Krzywiąc się, Angeline podeszła do swojej szafy i wyciągnęła najbardziej poszarpane
dżinsowe szorty jakie w życiu widziałam. Miałam wrażenie, że rozpadną się na moich
oczach. Były tak krótkie, że nie byłabym zaskoczona, gdyby odsłaniały jej bieliznę.
- Skąd je wytrzasnęłaś?
Angeline wyglądała na niemal dumną.
- Sama je zrobiłam.
- Czym, piłką do metalu?
- Miałam dwie pary dżinsów – oznajmiła pragmatycznie. – Na zewnątrz było tak
gorąco, że lepiej opłacało się zmienić jedne na szorty.
- Użyła noża z kafeterii – podsunęła pomocnie Jill.
- Nie mogłam znaleźć nożyczek – wyjaśniła Angeline.
„Moje łóżko. Gdzie jest moje łóżeczko?”
- Pani Weathers wspomniała coś o nieprzyzwoitej bluzce – przypomniałam.
- Och – odezwała się Jill. – To była moja.
Moje brwi powędrowały ku górze.
- Co takiego? Przecież ty nie masz nic „nieprzyzwoitego”.
Zanim miesiąc temu pojawiła się Angeline, Jill i ja byłyśmy współlokatorkami.
- Bo nie mam – zgodziła się Jill. – Problem w tym, że ta bluzka nie jest w rozmiarze
Angeline.
Popatrzyłam na obie dziewczyny i zrozumiałam. Jill była wysoka i smukła jak
większość morojów, miała figurę pożądaną przez ludzkich projektantów mody – zabiłabym
za takie kształty. Jill przez pewien czas nawet była modelką. Przy takiej sylwetce, jej rozmiar
biustu nie należał do zbyt wielkich. Angeline to była zupełnie inna historia. Jeśli włożyła top
w rozmiarze Jill, materiał musiał być naciągnięty do granic nieprzyzwoitości.
- Jill cały czas nosi ten top i nie ma kłopotów – broniła się Angelina. – Wydawało mi
się, że nikt się nie doczepi, jeśli go pożyczę.
Głowa zaczynała mnie boleć. A jednak teraz i tak było lepiej niż kiedyś, gdy przyłapano
ją migdalącą się z jakimś chłopakiem w męskiej łazience.
- Cóż, to nie problem. Możemy… albo i nie, bo tu utknęłaś… sama kupię ci dziś
wieczorem trochę ciuchów we właściwym rozmiarze.
- Och, nie musisz – zapewniła Angeline, nagle wyglądając na bardziej zadowoloną z
życia. – Eddie się tym zajął.
22
Gdyby Jill nie przytaknęła, wzięłabym to za żart.
- Eddie? Eddie kupuje ci ubrania?
Angeline cała szczęśliwa westchnęła.
- Czy to nie miłe z jego strony?
Miłe? Nie bardzo, ale rozumiałam dlaczego Eddie się tym zajął. Zdobywanie
porządnych ubrań dla Angeline było prawdopodobnie ostatnią rzeczą, którą chciałby robić,
ale i tak się tego podjął. Tak jak ja, rozumiał czym jest obowiązek.
No to się dowiedziałam, dlaczego Eddie nie wziął udziału w eksperymentach – i
dlaczego nie chciał podać żadnego konkretnego uzasadnienia.
Natychmiast złapałam za komórkę i zadzwoniłam do niego. Jak zawsze odebrał od razu.
Byłam pewna, że nigdy nie oddalał się od swojego telefonu dalej niż na trzy stopy.
- Cześć, Sydney. Dobrze, że wróciłaś – urwał. – Bo wróciłaś, prawda?
- Tak, jestem z Jill i Angeline. Słyszałam, że jesteś na zakupach.
Jęknął.
- Nie każ mi o tym opowiadać. Właśnie wszedłem do swojego pokoju.
- Wpadłbyś tu z zakupami? I tak muszę odzyskać mój samochód.
Nastąpiła chwila wahania.
- A nie miałabyś nic przeciwko przyjściu tutaj? To znaczy, jeśli z Jill wszystko w
porządku. Nic jej nie jest? Bo jeśli mnie potrzebuje…
- Z nią wszystko ok. – Jego dormitorium nie było daleko, ale miałam nadzieję, że jak
najszybciej pójdę spać. Mimo to jak zawsze - zgodziłam się. – Dobrze. Spotkamy się w lobby
za jakieś piętnaście minut?
- Super. Dzięki, Sydney.
- Eddie przyjdzie? – spytała podekscytowana Angeline, gdy tylko się rozłączyłam.
- Ja wybieram się do niego – odpowiedziałam.
Jej mina zrzedła.
- Och. Cóż, to chyba bez znaczenia, skoro i tak muszę tu zostać. Już nie mogę się
doczekać dalszych treningów. Chciałabym mieć z nim więcej czasu jeden na jeden.
Uświadomiłam sobie jak bardzo Angeline zależy na treningu. Naprawdę była
podekscytowana tą perspektywą.
Wyszłam z ich pokoju i gdy drzwi się zamknęły, byłam zaskoczona widząc Jill zaraz za
sobą. Wpatrywała się we mnie rozszerzonymi, niespokojnymi oczami.
23
- Sydney… przepraszam.
Przyglądałam jej się zaintrygowana, zastanawiając się, czy też czegoś nie zbroiła.
- Za co?
Wskazała na drzwi.
- Za Angeline. Powinnam bardziej uważać, żeby nie narobiła sobie kłopotów.
Prawie się uśmiechnęłam.
- To nie twój obowiązek.
- Tak, wiem… – Spuściła głowę, a kosmyki długich włosów opadły jej na twarz. – Ale
mimo wszystko, wiem, że powinnam być bardziej jak ty. Zamiast tego, ja tylko… no wiesz…
spędzałam czas na rozrywkach.
- Masz do tego prawo – powiedziałam, próbując zignorować subtelną aluzję do mnie.
- I tak powinnam być bardziej odpowiedzialna – nie ustępowała.
- Jesteś odpowiedzialna – zapewniłam ją. – Zwłaszcza w zestawieniu z Angeline.
Nawet kot mojej rodziny z Utah był bardziej odpowiedzialny niż Angeline. Twarz Jill
rozjaśniła się, a ja poszłam odnieść walizkę do swojego pokoju. Ku mojej radości, dzięki
pojawieniu się Angeline i w nagrodę za wykrycie kombinacji Keitha, dostałam swój własny
pokój w dormitorium. Wszystko w nim było czyste i poukładane. Mój prywatny idealny
świat. To było jedyne miejsce, do którego nie sięgał tan całego chaosu w moim życiu. Równo
pościelone łóżko aż prosiło, żeby się w nim położyć. Wręcz błagało. „Już niedługo”
obiecałam. “Miejmy nadzieję”.
Amberwood było podzielone na trzy kampusy: Wschodni (w którym sypiały
dziewczyny), Zachodni (dormitoria chłopaków) i Centralny (zawierał wszelkie budynki
szkolne). Odważni mogli sobie wędrować w tym skwarze, ale między kampusami regularnie
kursował autobus. Temperatura zwykle mi nie przeszkadzała, ale dzisiaj wszelkie wojaże
wydawały się zbyt wielkim wyzwaniem, więc złapałam autobus i pojechałam do Zachodniego
kampusu, próbując nie zasnąć.
Lobby dormitorium chłopaków bardzo przypominało moje; kręcili się po nim ludzie
załatwiający jakieś sprawy akademickie, albo zwyczajnie cieszący się niedzielą. Rozejrzałam
się, ale Eddiego nie było nigdzie w zasięgu wzroku.
- Cześć, Melbourne.
Odwróciłam się i zobaczyłam podchodzącego Treya Juareza, na którego opalonej
twarzy malował się uśmiech. Był na tym samym roku co ja i nazywał mnie Melbourne,
wzorem jednej z nauczycielek, która okazała się niezdolna do zapamiętania Melrose.
Szczerze, z tymi wszystkimi nazwiskami to był cud, że jeszcze wiedziałam jak naprawdę się
nazywam.
- Cześć, Trey – powiedziałam.
24
Był typową licealną gwiazdą piłki nożnej – ale nie brakowało mu też inteligencji,
chociaż próbował ukrywać ten fakt. W efekcie mieliśmy dobre relacje, a dodatkowo zyskałam
w jego oczach w zeszłym miesiącu pomagając mu przywrócić jego prawowite miejsce w
rankingu sportowców. Na jednym ramieniu miał zawieszony plecak.
- Zamierzasz w końcu zrobić to sprawozdanie na chemię?
- No – potwierdził. – Z pomocą połowy składu cheerleaderek. Chcesz się przyłączyć?
Przewróciłam oczami.
- Jakoś wątpię żebyście dużo się nauczyli. No i muszę się spotkać z Eddiem.
Trey beztrosko wzruszył ramionami i odgarnął z oczu czarne włosy.
- Twoja strata. Do zobaczenia jutro. – Zrobił kilka kroków, ale obejrzał się na mnie. –
Hej, umawiasz się z kimś?
Natychmiast zaczęłam zaprzeczać, ale nagle ogarnęła mnie panika. Miałam nawyk
brania rzeczy zbyt dosłownie. Moje przyjaciółki, Kristin i Julia, próbowały mnie wprowadzić
w subtelności życia towarzyskiego w liceum. Jedną z ich ważniejszych lekcji było to, że
ludzie nie zawsze mówią wprost, o co im chodzi – szczególnie w sercowych sprawach.
- Ty… chyba nie zapraszasz mnie na randkę? – spytałam zaskoczona.
To było ostatnie, czego teraz potrzebowałam. Jak niby miałam odpowiedzieć?
Powinnam się zgodzić? Odmówić? Nie zdawałam sobie sprawy, że pomaganie w zadaniu
domowym z chemii jest tak pociągające. Powinnam pozwolić, żeby sam sobie z nim poradził.
Trey wydawał się niemniej zaskoczony tym pomysłem.
- Co? Nie. Oczywiście, że nie.
- Dzięki Bogu – odetchnęłam.
Lubiłam Treya, ale nie chciałam z nim chodzić – ani zastanawiać się w jaki sposób
odmówić. Posłał mi skwaszone spojrzenie.
- Nie musisz wyglądać jakby aż tak ci ulżyło.
- Sorry – mruknęłam, próbując zamaskować zmieszanie. – Dlaczego pytałeś?
- Bo poznałem idealnego faceta dla ciebie. Jak dla mnie jest twoją bratnią duszą.
Teraz znaleźliśmy się na znajomych wodach: logika kontra brak logiki.
- Nie wierzę w bratnie dusze – oznajmiłam. – Stwierdzenie, że dla każdego istnieje na
świecie tylko jeden idealny partner jest statystycznie nieuzasadnione.
Mimo to przez krótki moment żałowałam, że to niemożliwe. Miło byłoby mięć kogoś,
kto byłby w stanie zrozumieć niektóre z rzeczy, które działy się w mojej głowie. Trey
przewrócił oczami.
25
- Niech będzie, nie bratnia dusza. Co powiesz na kogoś, z kim mogłabyś wyjść od czasu
do czasu i miło spędzić czas?
Potrząsnęłam głową.
- Nie mam czasu na głupoty.
To była prawda. Utrzymanie mojej trzódki w ryzach i jednoczesne udawanie uczennicy
było zajęciem na pełny etat.
- Tylko mówię, że polubiłabyś go. Chodzi do szkoły publicznej i niedawno zaczął
pracować u Spencera. – W tej samej kawiarni dorabiał Trey. Dzięki niemu miałam zniżki. –
Kiedyś zaczął nawijać o różnicy między oddychaniem tlenowym i nietlenowym, a ja
zacząłem się zastanawiać, kogo mi to przypomina. Ciebie, Melbourne.
- Chodziło o oddychanie beztlenowe – poprawiłam. – I to nie zmienia faktu, że nie mam
czasu. Przepraszam.
Poniekąd byłam naprawdę ciekawa, skąd taki temat wypłynął miedzy kelnerami, ale
zdecydowałam, że lepiej nie podpuszczać Treya.
- No dobrze – powiedział. – Tylko nie mów, że nigdy nie próbowałem ci pomóc.
- Gdzieżbym śmiała – zapewniłam go. – O, Eddie przyszedł.
- No to ja spadam. Na razie. – Trey żartobliwie zasalutował mnie i Eddiemu. – Pamiętaj
o mojej propozycji, jeśli kiedyś najdzie cię ochota na namiętną randkę, Melbourne.
Poszedł, a Eddie posłał mi zaintrygowane spojrzenie.
- Czyżby Trey zaprosił cię na randkę?
- Nie. Chce mnie sparować z kolegą z pracy.
- Może to nie jest taki zły pomysł.
- To okropny pomysł. Lepiej wyjdźmy na zewnątrz.
Pustynne gorąco nie przejmowało się tym, że mieliśmy październik, więc
poprowadziłam nas do ławki pod stiukową ścianą budynku. Rzucany przez pobliską palmę
cień przyniósł lekką ulgę. Ponoć niedługo miało się ochłodzić, ale jakoś nic nie zapowiadało
zmiany.
Eddie wręczył mi kluczyki do mojego samochodu i torbę z zakupami z pobliskiego
supermarketu.
- Musiałem zgadywać rozmiar – powiedział. – Gdy miałem wątpliwości brałem
większy. Pomyślałem, że tak będzie bezpieczniej.
- Pewnie tak. – Usiadłam na ławce i przekopałam się przez zakupy. Dżinsy, spodnie
khaki, kilka kolorowych podkoszulków. Wszystko było bardzo praktyczne, jak można się
było spodziewać po nie bawiącym się w nonsensy facecie, którym był Eddie. Dobrze wybrał.
2 RRIICCHHEELLLLEE MMEEAADD TŁUMACZENIE: Ludka666 KOREKTA: Agnes_ka1
3 RROOZZDDZZIIAAŁŁ 11 WIĘKSZOŚĆ LUDZI POWIEDZIAŁABY, że wchodzenie do podziemnego bunkra w burzliwą noc jest straszne. Ja byłam wyjątkiem od tej reguły. Nie przerażały mnie rzeczy, które dało się naukowo wyjaśnić. Właśnie dlatego powtarzałam w myślach fakty, gdy tak zagłębiałam się coraz bardziej pod poziom ulic. Bunkier stanowił relikt Zimnej Wojny i zbudowano go jako schron w czasach, gdy ludzie myśleli, że głowice nuklearne wylatują zza każdego rogu. Od przodu budynek udawał dom ze sklepem optycznym. Nic w tym strasznego. A burza? Najzwyklejsze w świecie zjawisko przyrodnicze powstające na skutek zderzenia frontów atmosferycznych. Tak właściwie, jeśli obawiało się trafienia przez piorun, to zejście pod ziemię było całkiem rozsądnym pomysłem. Tak więc – nie. Pozornie upiorna podróż nie robiła na mnie większego wrażenia, bo wszystko opierało się na twardych faktach i logice. Z tym nie miałam problemu. Pojawiał się on, gdy przychodziło do mojej pracy. Być może dlatego nie przerażało mnie rozbijanie się po podziemiach w burzliwe noce. Jeśli spędzało się większość czasu żyjąc pośród wampirów i pół-wampirów, zabierając je na karmienia krwią i jeszcze ukrywając fakt ich egzystencji przed resztą świata… cóż, w pewnym sensie dawało to dość szczególny punkt widzenia na życie. Byłam świadkiem krwawych bitew między wampirami i widziałam pokazy ich magii, która przeczyła wszystkim znanym mi prawom fizyki. Moje życie składało się z nieustannych zmagań, by ukryć zgrozę i desperackich prób wyjaśnienia niewyjaśnialnego. - Lepiej patrz pod nogi – ostrzegł mnie mój przewodnik, gdy schodziliśmy kolejną kondygnacją schodów. Na razie widziałam sam beton: ściany, podłoga, sufit. Szare, szorstkie powierzchnie wydawały się pochłaniać fluoroscencyjne światło. W swojej nieruchomości wszystko wydawało się ponure, zimne i straszne. Wyglądało na to, że przewodnik domyślił się, co mi chodzi po głowie. – Zmodernizowaliśmy i unowocześniliśmy to miejsce w porównaniu z tym, jakie było pierwotnie. Przekonasz się, gdy dotrzemy do głównej sekcji. W rzeczy samej. Schody nareszcie przeszły w korytarz z kilkoma zamkniętymi drzwiami po obu stronach. Wciąż otaczał nas beton, ale drzwi były nowoczesne i wyposażone w elektroniczne zamki, świeciły nad nimi czerwone lub zielone lampki. Przewodnik zaprowadził mnie do drugich po prawej drzwi, z zielonym światłem i przekonałam się, że znalazłam się w zupełnie normalnym pokoju, przypominającym te, które w nowoczesnych biurowcach służyły do spędzania przerw. Podłogę przykrywał zielony dywan, niczym jakaś tęskna imitacja trawy, a ściany były beżowe, co dawało złudzenie ciepła. Po przeciwległych stronach pokoju stały dwa krzesła i puszysta kanapa, był też stolik z porozrzucanymi gazetami. Co ważniejsze w pokoju znajdował się zlew – i ekspres do kawy. - Rozgość się – zachęcił mnie przewodnik. Podejrzewałam, że tak jak ja ma osiemnaście lat, ale jego żałosne próby zapuszczenia brody sprawiały, że wyglądał na młodszego. – Wkrótce po ciebie przyjdą. Ani na sekundę nie spuszczałam oczu z ekspresu do kawy.
4 - Mogę sobie zrobić kawę? - Jasne – odpowiedział. – Co tylko zechcesz. Wyszedł, a ja praktycznie podbiegłam do urządzenia. Okazało się, że kawa jest mielona i sprawiała wrażenie, jakby leżała tu jeszcze od czasów Zimnej Wojny. Nie przeszkadzało mi to, skoro zawierała kofeinę. Odbyłam wyczerpujący lot z Kalifornii i chociaż miałam część dnia na wypoczynek i tak czułam się śnięta. Nastawiłam ekspres i zaczęłam przechadzać się po pokoju. Gazety leżały w chaotycznych stertach, więc uporządkowałam je schludnie. Nie znosiłam bałaganu. Siedząc na kanapie i czekając na kawę, znów zaczęłam się zastanawiać, jaki jest cel tego zebrania. Już będąc w Wirginii spędziłam większość popołudnia na składaniu raportu o bieżącym stanie mojego przydziału przed dwójką wysoko postawionych Alchemików. Mieszkałam w Palm Springs udając uczennicę ostatniego roku w prywatnej szkole z internatem. Było to konieczne, skoro musiałam mieć oko na Jill Mastrano Dragomir, wampirzą księżniczkę, którą okoliczności zmusiły do ukrywania się. Utrzymanie jej przy życiu zapobiegało wybuchowi wojny domowej między wampirami – to było coś, co bez wątpienia zdradziłoby ludziom, że za osłoną nowoczesności czai się cały paranormalny świat. Moja misja miała kluczowe znaczenie dla Alchemików, więc nie dziwiłam się, że chcieli najnowszych informacji. Zaskoczyło mnie to, że nie wystarczyła relacja przez telefon. Nie przychodził mi do głowy żaden powód, dla którego mieliby mnie sprowadzać do tej placówki. Tymczasem kawa była gotowa. Było jej dość na trzy kubki, co powinno wystarczyć na przetrwanie tego wieczoru. Właśnie napełniłam plastikowy kubeczek, gdy otworzyły się drzwi. Na widok mężczyzny prawie upuściłam kawę. - Panie Darnell – przywitałam się odstawiając dzbanek. Ręce mi się trzęsły. – M-miło pana znowu spotkać. - Ciebie też, Sydney – powiedział z wymuszonym uśmiechem. – Widać, że dorosłaś. - Dziękuję, proszę pana – odpowiedziałam niepewna, czy to był komplement. Tom Darnell był w wieku mojego ojca i jego brązowe włosy znaczyły siwe pasemka. Na jego twarzy było więcej zmarszczek niż zapamiętałam z naszego ostatniego spotkania, a jego niebieskie oczy miały niespokojny wyraz, który niezbyt do niego pasował. Tom Darnell miał wysoką pozycję wśród oficjeli Alchemików i zasłużył na nią podejmowaniem zdecydowanych działań oraz bezkompromisową etyką pracy. Absolutnie pewny siebie i budzący respekt wydawał mi się niedoścignionym wzorem, gdy byłam młodsza. Teraz sprawiał wrażenie jakby wręcz się mnie bał, co nie miało sensu. Nie był na mnie zły? Jakby nie było, to ja odpowiadałam za aresztowanie jego syna i uwięzienie go przez Alchemików. - Doceniam trud, który sobie zadałaś, przybywając tutaj – dodał po kilku chwilach niezręcznej ciszy. – Wiem, że to wyczerpująca podróż, zwłaszcza w weekend.
5 - To żaden problem, proszę pana – zapewniłam, mając nadzieję, że brzmię pewnie. – Z przyjemnością pomogę w… czymkolwiek jestem potrzebna. Wciąż zastanawiałam się, co by to mogło być. Przez chwilę przyglądał mi się aż w końcu krótko skinął głową. - Jesteś niezwykle oddana – oznajmił. – Dokładnie jak twój ojciec. Nie odpowiedziałam. Wiedziałam, że powiedział to jako komplement, ale ja nie widziałam tego w ten sposób. Tom odkaszlnął. - No cóż. Miejmy to za sobą. Nie chcę ściągać na ciebie więcej niedogodności niż to absolutnie konieczne. Znów wychwyciłam ten nerwowy, pokorny ton. Dlaczego tak zależało mu na moim dobrym samopoczuciu? Po tym, co zrobiłam jego synowi, Keithowi, spodziewałam się furii, albo oskarżeń. Tom otworzył przede mną drzwi i wykonał zachęcający gest. - Mogę wziąć kawę, proszę pana? - Oczywiście. Zabrał mnie do betonowego korytarza, kierując się ku zamkniętym drzwiom. Czując rosnący strach ściskałam swój kubek jak ostatnią deskę ratunku. Tom zatrzymał się kilka drzwi dalej, przy jednych z tych z czerwonym światłem, ale zawahał się nim je otworzył. - Chcę, żebyś wiedziała… że to, co zrobiłaś, było niewiarygodnie odważne – powiedział, nie patrząc mi w oczy. – Wiem, że ty i Keith byliście… jesteście… przyjaciółmi i nie mogło być prostym wydanie go. To dowód na to, jak oddana jesteś naszej pracy… to nie zawsze łatwe, gdy w grę wchodzą osobiste uczucia. Keith i ja nigdy nie byliśmy przyjaciółmi, ale błąd rozumowania Toma był zrozumiały. Jego syn mieszkał kiedyś przez lato u mojej rodziny, a później współpracowaliśmy w Palm Springs. Wydanie go sprawiedliwości za jego zbrodnie wcale nie było dla mnie trudne. De facto, sprawiło mi to przyjemność. Mimo to widząc znękaną minę Toma, wiedziałam, że nie mogę o tym powiedzieć. Przełknęłam. - Cóż… nasza praca jest ważna, proszę pana. - W rzeczy samej. – Posłał mi smutny uśmiech. Drzwi miały numeryczną klawiaturę przy zamku. Tom wystukał kombinację około dziesięciu cyfr i kod został przyjęty. Otworzył drzwi, a ja weszłam za nim. Surowe pomieszczenie było słabo oświetlone i znajdowało się w nim troje ludzi, więc nie od razu zorientowałam się, co jeszcze tu jest. Natychmiast poznałam, że wszyscy są Alchemikami. W przeciwnym wypadku nie byłoby ich tu i rzecz jasna mieli ten charakterystyczny wygląd, dzięki którym poznałabym ich nawet na ruchliwej ulicy. Mieli biznesowe stroje w nierzucających się w oczy kolorach. Na ich policzkach lśniły wytatuowane złote lilie.
6 Wszyscy prezentowaliśmy się w podobny sposób. Tworzyliśmy sekretną armię, czającą się w cieniu reszty ludzkości. Cała trójka trzymała podkładki do pisania i wpatrywała się w jedną ze ścian. W końcu dotarło do mnie, do czego służyło to pomieszczenie. Na ścianie zamontowano okno, przez które można było obserwować inny pokój, dla odmiany oświetlony znacznie jaśniej niż pierwszy. W środku znajdował się Keith Darnell. Rzucił się na oddzielającą nas szybę i zaczął w nią walić. Serce mi łomotało i wystraszona cofnęłam się o kilka kroków, przekonana, że chce mnie zaatakować. Chwilę zajęło mi zorientowanie się, że on tak naprawdę mnie nie widzi. Trochę się rozluźniłam. Odrobinę. Okno było jednostronnym lustrem. Przycisnął dłonie do szyby, oszalałym wzrokiem rozglądając się po twarzach, których nie mógł zobaczyć, chociaż wiedział, że są przed nim. - Proszę, błagam! – krzyczał. – Wypuśćcie mnie. Proszę, wypuśćcie mnie stąd. Keith ewidentnie stracił na wadze odkąd widziałam go po raz ostatni. Jego włosy były rozczochrane i wyglądały jakby nie były przycinane przez ostatni miesiąc. Miał na sobie pasujący do tutejszej atmosfery i betonów zwykły szary kombinezon, podobny do uniformów więźniów lub pacjentów zakładów psychiatrycznych. Najbardziej przyciągał uwagę zdesperowany, przerażony wyraz jego oczu – albo raczej oka. Stracił jedno w wampirzym ataku, który cichcem pomogłam zorganizować. Żaden z Alchemików nie zdawał sobie też sprawy z faktu, że Keith zgwałcił moją starszą siostrę, Carly. Jakoś wątpiłam, żeby Tom Darnell pochwalił mnie za moje „oddanie”, gdyby wiedział o mojej zemście na boku. Widząc w jakim stanie jest teraz Kieth, było mi go trochę szkoda – a jeszcze bardziej żałowałam Toma, na którego twarzy malował się czysty ból. Mimo to nie miałam najmniejszych wyrzutów sumienia ani z powodu aresztowania, ani oka. Mówiąc wprost, Keith Darnell był złym człowiekiem. - Nie wątpię, że rozpoznajesz Keitha – stwierdziła Alchemiczka z podkładką do pisania. Jej szare włosy były upięte w ciasny, porządny kok. - Tak, proszę pani – potwierdziłam. Uniknęłam dodawania czegokolwiek więcej, bo Keith zaczął dobijać się do szyby ze zdwojoną furią. - Proszę! Mówię prawdę! Nieważne czego chcecie… zrobię wszystko. Powiem wszystko. Uwierzę w cokolwiek zechcecie. Tylko proszę nie odsyłajcie mnie w tamto miejsce! Tom i ja wzdrygnęliśmy się, ale pozostali Alchemicy przyglądali się temu z kliniczną obojętnością, robiąc jakieś notatki na swoich podkładkach. Kobieta z kokiem spojrzała na mnie, jakby nigdy nam nie przerwano.
7 - Młody pan Darnell spędził trochę czasu w jednym z naszych centrów reedukacyjnych1 . Przykre, ale konieczne. Złe jest samo to, że nielegalnie handlował zasobami, ale jego kolaborowanie z wampirami jest niewybaczalne. Wprawdzie przysięga, że nie żywi do nich żadnych pozytywnych uczuć, ale cóż… nie mamy pewności. Nawet jeśli mówi prawdę, istnieje możliwość, że jego transgresja sięga głębiej… i nie polega wyłącznie na kolaborowani z morojami, ale także ze strzygami. Nasze działania mają na celu, powstrzymanie go przed dalszym upadkiem. - Naprawdę robimy to dla jego własnego dobra – dodał trzeci z wyposażonych w podkładki Alchemików. – Oddajemy mu przysługę. Ogarnęła mnie zgroza. Celem istnienia Alchemików było ukrywanie przed ludźmi faktu istnienia wampirów. Wierzyliśmy, że wampiry są nienaturalnymi istotami, które nie powinny mieć nic wspólnego z ludźmi takimi jak my. Najgorszym problemem były strzygi – złe, mordercze wampiry – które potrafiły skłonić ludzi do służenia im w zamian za obietnicę nieśmiertelności. Traktowaliśmy podejrzliwie nawet pokojowo nastawionych morojów i ich ludzkie pochodne, dampiry. Często współpracowaliśmy z tymi dwoma grupami i chociaż uczono nas pogardy do nich, nie dało się uniknąć tego, że niektórzy Alchemicy nie tylko zbliżali się do nich… ale wręcz zaczynali ich lubić. Szalone było to, że – pomijając kradzież wampirzej krwi – Keith zaliczał się do tych osób, których nigdy nie posądziłabym o zaprzyjaźnianie się z wampirami. Wielokrotnie udowodnił mi swoją niechęć do nich. Tak właściwie, jeśli któreś z nas naprawdę zasługiwało na oskarżenie o sympatyzowanie z wampirami to… cóż, to właśnie byłam ja. Wykład podjął kolejny Alchemik, facet z okularami przeciwsłonecznymi modnie zawieszonymi na kołnierzyku. - Ty, panno Sage, jesteś niezwykłym przykładem osoby zdolnej do intensywnej współpracy z nimi przy jednoczesnym zachowaniu obiektywizmu. Twoje oddanie nie zostało niezauważone przez naszych zwierzchników. - Dziękuję, proszę pana – odpowiedziałam niespokojnie, zastanawiając się, ile razy tej nocy słyszałam już słowo „oddanie”. To była ogromna różnica w porównaniu z tym, co działo się kilka miesięcy temu, gdy wpadłam w kłopoty za pomaganie w ukrywaniu się dampirzej uciekinierce. Później udowodniono jej niewinność, a mój udział został zaszufladkowany jako „karierowe ambicje”. - Biorąc pod uwagę twoje doświadczenia z panem Darnellem, uznaliśmy, że jesteś znakomitym źródłem do zasięgnięcia opinii – kontynuował Okularnik. Skupiłam uwagę na Keithcie. Wciąż dobijał się do szyby i wykrzykiwał w kółko to samo. Pozostali jakoś go ignorowali, więc starałam się postępować tak samo. - Jakiej opinii, proszę pana? 1 Jajć, brzmi jak pielgrzymka albo rekolekcje. Brrrrr :/ L.
8 - Próbujemy zdecydować, czy wysłać go z powrotem na reedukację, czy nie – wyjaśniła Szary Kok. – Zrobił wspaniałe postępy, ale niektórzy sądzą, że lepiej upewnić się, iż wszelakie sympatie do wampirów zostały z niego wykorzenione. Jeśli to były „wspaniałe postępy”, to nie chciałam wiedzieć, jak wyglądają złe. Okularnik wyczekująco zawiesił pióro nad podkładką. - Panno Sage, bazując na tym, czego byłaś świadkiem w Palm Springs, co sądzisz o zapatrywaniach pana Darnella na wampiry? Czy zaobserwowałaś spoufalanie się uzasadniające dalsze środki ostrożności? Założyłam, że „dalsze środki ostrożności” oznaczają centrum reedukacyjne. Keith wciąż walił w szybę, ale wszystkie oczy w pomieszczeniu skupiły się na mnie. Alchemicy z podkładkami wyglądali na pełnych namysłu i ciekawych. Tom Darnell ewidentnie się pocił, obserwując mnie ze strachem i wyczekiwaniem. To było zrozumiałe – los jego syna spoczywał w moich rękach. Kłębiły się we mnie skonfliktowane emocje, gdy uważnie obserwowałam Keitha. Ja nie tylko go nie lubiłam – nienawidziłam go, a tego nie mogłambym powiedzieć o wielu osobach. Nie rozumiałam jak mógł zrobić coś takiego Carly. Równie świeże były wspomnienia tego, jak postępował wobec mnie i innych w Palm Springs. Oczerniał mnie i rzucał kłody pod nogi, byle tylko zatuszować swoje machlojki z krwią. Do tego okropnie traktował wampiry i dampiry, którymi mieliśmy się zajmować. To sprawiało, że zastanawiałam się, kto w tym układzie naprawdę jest potworem. Nie wiedziałam, co się robi w centrach reedukacyjnych. Sądząc po zachowaniu Keitha, miłe to nie było. Jakaś część mnie z rozkoszą powiedziałaby Alchemikom, żeby odesłali go tam z powrotem na lata i już nigdy nie pozwolili mu oglądać światła dziennego. Za swoje zbrodnie zasługiwał na surową karę – a jednak nie byłam pewna, czy konkretnie na taką. - Myślę, że… że Kieth Darnell jest skorumpowany – oznajmiłam w końcu. – Jest samolubny i niemoralny. Nie obchodzi go nikt poza nim samym i krzywdzi innych dla swoich własnych celów. Posuwał się do kłamstw, oszustw i kradzieży, żeby osiągnąć własne cele – Zawahałam się zanim znów przemówiłam. – Ale… nie wydaje mi się, żeby miał jakieś złudzenia względem wampirów. Nie wierzę, żeby za bardzo się do nich zbliżył, albo żeby groziło mu to w przyszłości. Mimo to, według mnie nie powinien być dopuszczony do pracy Alchemików w przewidywalnej przyszłości. Od was zależy, czy go zamkniecie, czy zawiesicie w obowiązkach. Jego postępki udowadniają, że nie podchodzi wystarczająco poważnie do naszej misji, ale wyłącznie przez swój własny egoizm, a nie sprzeczne z naturą spoufalanie się z wampirami. On… cóż, mówiąc wprost, jest złym człowiekiem. Odpowiedziała mi cisza, nie licząc dzikiego skrobania piór po podkładkach, gdy Alchemicy robili notatki. Ostrożnie zerknęłam na Toma, bojąc się jego reakcji po tym, jak kompletnie zmieszałam z błotem jego syna. Ku mojemu zaskoczeniu Tom wyglądał… jakby mu ulżyło. I był wdzięczny. Właściwie wydawał się na krawędzi łez. Spotykając moje spojrzenie bezgłośnie powiedział „dziękuję”. Niesamowite. Właśnie opisałam Keitha jako człowieka złego do szpiku kości, ale nic z tego nie miało znaczenia dla jego ojca, skoro nie oskarżyłam Keitha o sympatię względem
9 wampirów. Mogłabym nazwać go mordercą, a Tom zapewne i tak byłby wdzięczny, jeśli to oznaczałoby, że syn nie brata się z wrogiem. To zaniepokoiło mnie i ponownie zmusiło do zastanowienia się, kto zasługuje na miano prawdziwych potworów. Grupa, którą zostawiłam w Palm Springs miała sto razy więcej moralności niż Keith. - Dziękujemy, panno Sage – powiedziała Szary Kok, kończąc swoje notatki. – Byłaś niezwykle pomocna i twoja opinia zostanie wzięta pod uwagę przy podejmowaniu decyzji. Możesz odejść. Na korytarzu czeka Zeke, żeby cię odprowadzić. Ta odprawa była szybka, ale w sposób typowy dla Alchemików. Efektywność. Dążenie prosto do celu. Gdy tylko drzwi zamknęły się za mną, otoczyła mnie litościwa cisza korytarza. Nie słyszałam już krzyków Keitha. Jak się okazało Zeke był Alchemikiem, który mnie tu przyprowadził. - Wszystko załatwione? – spytał. - Na to wygląda – potwierdziłam, wciąż lekko oszołomiona tym, co się stało. Teraz już wiedziałam, że moje wcześniejsze sprawozdanie na temat sytuacji w Palm Springs zwyczajnie było wygodne dla Alchemików. Skoro już tu byłam, to dlaczego nie mieli spotkać się ze mną osobiście? To nie miało takiego znaczenia. Właśnie to – zobaczenie Keitha – było prawdziwym celem mojej podróży przez całe Stany. Gdy szliśmy korytarzem, moją uwagę przykuło coś, co przegapiłam wcześniej. Jedne z drzwi były szczególnie ciężko zabezpieczone – bardziej niż pomieszczenie, w którym właśnie byłam. Oprócz świateł i klawiatury miały jeszcze czytnik kart. U góry drzwi znajdowała się zasuwa. Nic wymyślnego, ale ewidentnie chodziło o uniemożliwienie wydostania się temu, co kryło się w środku. Wbrew sobie stanęłam i przez kilka chwil przyglądałam się drzwiom. W końcu znów ruszyłam, wiedząc, że nie powinnam nic mówić. Dobry Alchemik nie zadaje pytań. Zeke zatrzymał się, widząc moje spojrzenie. Zerknął na mnie, na drzwi i później znów na mnie. - Chcesz… chcesz zobaczyć, co tam jest? Zerknął szybko na drzwi, od których właśnie odeszliśmy. Wiedziałam, że miał niską pozycję w szeregach i ewidentnie bał się narazić na kłopoty przed pozostałymi. Z drugiej strony był wyraźnie podekscytowany strzeżonym sekretem – którym nie powinien dzielić się z innymi. Ale mnie nie musiał się bać. - Zależy, co tam jest – powiedziałam. - Powód, dla którego robimy to wszystko – oznajmił tajemniczo. – Zobacz, to zrozumiesz dlaczego nasza misja jest tak ważna.
10 Decydując się podjąć ryzyko, przejechał kartą nad czytnikiem i wbił jakiś długi kod. Światełko nad drzwiami zmieniło się na zielone i otworzył zasuwę. Trochę spodziewałam się kolejnego przyciemnionego pomieszczenia, ale w środku światło było tak jaskrawe, że niemal mnie oślepiło. Przyłożyłam dłoń do czoła, osłaniając oczy. - To rodzaj terapii światłem – wyjaśnił przepraszająco Zeke. – Zapewne wiesz, że ludzie w pochmurnych regionach używają lamp słonecznych? To jest taki sam rodzaj promieniowania. Mamy nadzieję, że może to sprawi, że ludzie tacy jak on znów staną się bardziej ludzcy… albo przynajmniej zniechęci ich to do myślenia, że są strzygami. Początkowo byłam zbyt oślepiona, żeby zrozumieć, o co mu chodzi, ale po chwili po drugiej stronie pustego pomieszczenia zobaczyłam celę więzienną. Wejście było chronione przez wielkie, metalowe kraty zabezpieczone kolejnym czytnikiem kart i klawiaturą numeryczną. Wydawało mi się, że to lekka przesada, gdy zobaczyłam mężczyznę w środku. Musiał być starszy ode mnie, dawałam mu jakieś dwadzieścia pięć lat i miał tak potargane włosy, że Keith wyglądał w porównaniu z nim całkiem porządnie. Wychudzony facet kulił się w kącie, osłaniając ramionami oczy przed światłem. Jego ręce i nogi były skute trzymając go w miejscu. Gdy weszliśmy, zerknął ostrożnie w naszą stronę i częściowo odsłonił twarz. Przeszył mnie zimny dreszcz. Mężczyzna był człowiekiem, ale jego mina była tak zimna i zła, jak u widzianych przeze mnie strzyg. Wyraz jego oczu był drapieżny, beznamiętny, jak u mordercy pozbawionego jakiegokolwiek współczucia dla innych ludzi. - Przyprowadziłeś mi obiad? – spytał z chrypą, która musiała być udawana. – Ładniutka, młoda dziewczyna, jak widzę. Trochę za chuda jak na mój gust, ale jej krew i tak jest pewnie soczysta. - Liam – powiedział Zeke z pełną zmęczenia cierpliwością. – Wiesz, że dostałeś obiad – Wskazał na stojącą w celi nietkniętą tacę z jedzeniem, które wyglądało jakby wystygło dawno temu. Filety z kurczaka, zielona fasola i cukrowane ciastko. – Prawie nigdy nie je – poinformował mnie Zeke. – Dlatego jest taki chudy. Wciąż domaga się krwi. - Czym… czym on jest? – spytałam, nie mogąc oderwać oczu od Liama. To było głupie pytanie. Liam oczywiście był człowiekiem, ale… coś z nim było nie tak, jak powinno. - Jest zgniłą duszą, która chce przemiany w strzygę – powiedział Zeke. – Strażnicy znaleźli go na służbie u tych potworów i dostarczyli go do nas. Próbujemy poddawać go terapii, ale na razie bez powodzenia. Wciąż nawija jakie strzygi są wspaniałe, że do nich wróci i pewnego dnia odpłaci nam za wszystko. W międzyczasie robi, co może udając jednego z nich. - Och, tak – odezwał się Liam z głupim uśmieszkiem. – Zostanę jednym z nich. Wynagrodzą moją lojalność i cierpienia. Przebudzą mnie, a ja stanę się potężny ponad wasze śmiertelne marzenia. Będę żył wiecznie i przyjdę po was wszystkich. Będę ucztował na waszej krwi, ciesząc się każdą kroplą. Wy, Alchemicy, używacie swoich wpływów i wydaje wam się, że kontrolujecie wszystko. Sami siebie oszukujecie. Niczego nie kontrolujecie. Jesteście niczym. - Widzisz? – spytał Zeke, potrząsając głową. – Żałosne. A jednak takich przypadków byłoby więcej gdybyśmy nie wykonywali naszej pracy. Wielu innych ludzi stałoby się jak on… sprzedawaliby swoje dusze za pustą obietnicę nieśmiertelności – Zrobił znak
11 Alchemików przeciwko złu: mały krzyż na ramieniu, a ja podążyłam za jego przykładem. – Nie lubię tu przychodzić, ale czasem… czasem to dobre przypomnienie, dlaczego musimy trzymać morojów i resztę w ukryciu. Dlaczego nie możemy pozwolić im się zwieść. Gdzieś na dnie mojego umysłu kołatała się myśl, że nie ma porównania między tym, jak wyglądają interakcje ludzi z morojami, a jak ze strzygami. Mimo to, widząc Liama nie mogłam sformułować swoich argumentów. Byłam zbyt zszokowana – i przestraszona. Widząc go, łatwo było wierzyć we wszystko, co mówili Alchemicy. Właśnie z czymś takim walczyliśmy. Takiemu koszmarowi zapobiegaliśmy. Nie wiedziałam, co powiedzieć, ale Zeke raczej niewiele oczekiwał. - Chodźmy stąd – powiedział, po czym zwrócił się do Liama. – A ty lepiej zjedz, co masz, bo do rana nic innego nie dostaniesz. Nie obchodzi mnie jak zimne i twarde jest to jedzenie. Liam zwęził oczy. - Co mnie obchodzi ludzkie jedzenie, skoro już wkrótce będę spijał nektar bogów? Krew twoja i tej ładniutkiej dziewczyny będzie ciepła na moich wargach. Zaczął się śmiać i był to dźwięk o wiele bardziej niepokojący niż krzyki Keitha. Jego śmiech towarzyszył nam, gdy Zeke wyprowadził mnie z pomieszczenia. Drzwi zamknęły się za nami, a ja stanęłam oszołomiona na korytarzu. Zeke obserwował mnie ze zmartwieniem. - Przykro mi… chyba nie powinienem ci tego pokazywać. Powoli pokręciłam głową. - Nie… miałeś rację. Dobrze się stało, że to zobaczyliśmy. Pomaga w zrozumieniu naszej misji. Zawsze wiedziałam… ale nie spodziewałam się czegoś takiego. Próbowałam skupić się na codzienny sprawach, żeby odwrócić uwagę od tego horroru. Spojrzałam na swoją kawę. Była nietknięta i zrobiła się letnia. Skrzywiłam się. - Mogę dostać więcej kawy, zanim odejdę? Potrzebowałam czegoś normalnego. Czegoś ludzkiego. - Jasne. Zeke zaprowadził mnie z powrotem do pokoju. Dzbanek, który wcześniej zrobiłam, był wciąż ciepły. Zostawiłam swój stary kubek i nalałam sobie do następnego. Gdy to zrobiłam, drzwi otworzyły się gwałtownie i wszedł przygnębiony Tom Darnell. Wydawał się zaskoczony naszym widokiem, ale minął nas i usiadł na kanapie, kryjąc twarz w dłoniach. Zeke i ja wymieniliśmy niespokojne spojrzenia. - Panie Darnell – zaczęłam. – Wszystko w porządku?
12 Nie odpowiedział od razu. Wciąż ukrywał twarz, jego ciało trzęsło się od cichego płaczu. Właśnie miałam wyjść, gdy spojrzał na mnie, ale miałam wrażenie, że tak naprawdę mnie nie widzi. - Zdecydowali – oznajmił. – Postanowili, co robić z Keithem. - Tak szybko? – spytałam zaskoczona. Zeke i ja spędziliśmy z Liamem najwyżej pięć minut. Tom przytaknął posępnie. - Znów odsyłają go do… do centrum reedukacyjnego. Nie mogłam w to uwierzyć. - Ale… ale przecież im powiedziałam! Powiedziałam, że nie sympatyzuje z wampirami. On wierzy w to samo… co reszta z nas. Tylko jego wybory były złe. - Wiem. Ale oni powiedzieli, że nie mogą ryzykować. Chociaż wydaje się, że Keith nie lubi wampirów… na pewno tak jest… wciąż pozostaje fakt, że zawarł umowę z jednym z nich. Obawiają się, że łatwość, z jaką wszedł w takie partnerstwo, może podświadomie wpłynąć na niego. Lepiej zająć się tym od razu. Może… może mają rację. Tak będzie lepiej. Przypomniał mi się Keith uderzający w szybę i błagający, żeby nie odsyłać go z powrotem. - Przykro mi, panie Darnell. Roztargnione spojrzenie Toma trochę bardziej skupiło się na mnie. - Nie przepraszaj, Sydney. Tak wiele zrobiłaś dla… dla Keitha. Dzięki temu, co im powiedziałaś, skrócili jego czas w centrum reedukacyjnym. To tak wiele dla mnie znaczy. Dziękuję. Poczułam jak żołądek mi się skręca. To przeze mnie Keith stracił oko. Przeze mnie został wysłany do centrum reedukacyjnego. Ponownie ogarnął mnie tamten sentyment: zasługiwał na cierpienie, ale nie takie.2 - Nie mylili się co do ciebie – dodał Tom. Próbował się uśmiechnąć, ale nie udało mu się. – Jesteś wspaniałym przykładem. Masz tyle oddania. Twój ojciec musi być bardzo dumny. Nie mam pojęcia, jak udaje ci się żyć wśród tych kreatur i zachowywać trzeźwość opinii. Inni Alchemicy mogliby się wiele od ciebie nauczyć. Rozumiesz, czym są odpowiedzialność i obowiązek. Tak właściwie, odkąd wczoraj wyleciałam z Palm Springs, dużo myślałam o grupie, którą tam zostawiłam – naturalnie w chwilach, gdy Alchemicy nie odwracali mojej uwagi więźniami. Jill, Adrian, Eddie i nawet Angeline… czasami doprowadzali mnie do ciężkiej frustracji, ale ostatecznie poznałam ich i troszczyłam się o nich wszystkich. 2 Jak znam Mead, tak obstawiam, że za jakieś dwie książki – czy ile tam planuje – Keith wróci szykując zemstę nad Sydney. Chociaż w sumie założyłam się, że Rosja wygra z Polską 3:0, więc… L.
13 Chociaż zmuszali mnie do załatwiania miliona spraw, zatęskniłam za tą bandą niemal natychmiast, gdy opuściłam Kalifornię. Gdy nie było ich przy mnie, czegoś we mnie brakowało. Teraz te uczucia sprawiały, że czułam się zagubiona. Czyżby zacierała się dla mnie linia między przyjaźnią a obowiązkiem? Jeśli Keith wpadł w kłopoty za jeden drobny układ z wampirem, to o ile gorsza była moja postawa? I jak bardzo oboje zbliżaliśmy się do bycia jak Liam? Przypomniały mi się słowa Zeke’a: „nie możemy pozwolić im się zwieść”. I to, co właśnie powiedział Tom: „rozumiesz, czym są odpowiedzialność i obowiązek”. Przyglądał mi się wyczekująco, a ja zmusiłam się do uśmiechu, odpychając wszystkie swoje lęki. - Dziękuję, proszę pana – powiedziałam. – Robię, co w mojej mocy.
14 RROOZZDDZZIIAAŁŁ 22 TĄ NOC SPĘDZIŁAM BEZSENNIE. Jednym z powodów była zmiana strefy czasowej. Mój lot do Palm Springs został zaplanowany na szóstą rano – co oznaczało trzecią w nocy w strefie czasowej, do której wciąż było dostosowane moje ciało. Sen wydawał się bezcelowy. Oczywiście dochodził do tego mały – maciupki fakcik, że miałam pewne problemy z odprężeniem się po tym wszystkim, co widziałam w bunkrze Alchemików. Gdy nie prześladowały mnie szalone oczy Liama, przypominałam sobie nieustające ostrzeżenia o tym, co dzieje się z tymi, którzy za bardzo zbliżą się do wampirów. Sytuacji wcale nie ułatwiała moja skrzynka e-mailowa, która okazała się pełna wiadomości od gangu z Palm Springs. Zazwyczaj byłam na bieżąco z pocztą, sprawdzając ją na telefonie, ale teraz, w tym pokoju hotelowym, gdy tak patrzyłam na tyle różnych maili, czułam, że ogarnia mnie zwątpienie. Czy to naprawdę był profesjonalny kontakt? Czy może stali się zbyt przyjacielscy? Czy przekraczali linię protokołu Alchemików? Po tym, co spotkało Keitha, było dla mnie tym bardziej oczywiste, że niewiele trzeba, aby popaść w niełaskę mojej organizacji. Pierwsza wiadomość była od Jill i miała temat: Angeline. Westchnęłam. Jakoś mnie to nie zaskoczyło i nawet nie zabrałam się za czytanie. Angeline Dawes, dampirzyca zrekrutowana jako współlokatorka Jill i dodatkowa ochrona, miała pewne problemy z dostosowaniem się do Amberwood. Wiecznie tkwiła w jakichś kłopotach i cokolwiek by to nie było tym razem, stąd nic nie mogłam z tym zrobić. Następna wiadomość była od samej Angeline. Jej też nie otworzyłam. Temat brzmiał: PRZECZYTAJ! TO ŚMIESZNE! Angeline dopiero niedawno rozgryzła e-maila. Wyglądało na to, że teraz odkryła CapsLocka. Dodatkowo nie widziała różnicy między przesyłaniem żartów, finansowymi machlojkami i ostrzeżeniami o wirusach. Jeśli mowa o tym ostatnim… ostatecznie musieliśmy na jej laptopie zainstalować oprogramowanie rodzicielskie, żeby zablokować jej dostęp do pewnych stron i reklam. Zrobiliśmy to po tym, jak przez przypadek ściągnęła cztery wirusy. Nad ostatnią wiadomością zatrzymałam się dłużej. Została wysłana przez Adriana Iwaszkowa, jedynego członka naszej grupy, który nie uczył się w Amberwood. Adrian był dwudziestojednoletnim morojem, więc upchnięcie go jako licealisty byłoby lekkim przegięciem. Trzymał się blisko, bo on i Jill mieli psychiczną więź, która powstała przypadkowo, gdy użył swojej magii, żeby uratować jej życie. Każdy moroj dysponował jakimś rodzajem magii żywiołów, a Adrian władał duchem – tajemniczym żywiołem związanym z umysłem i uzdrawianiem. Więź umożliwiała Jill podglądanie jego myśli i emocji, co było kłopotliwe dla nich obojga, ale przebywanie blisko siebie pomagało im w opanowaniu zawiłości więzi. Zresztą Adrian i tak nie miał nic lepszego do roboty. Temat jego maila brzmiał: POMOC POTRZEBNA NATYCHMIAST.
15 W odróżnieniu od Angeline, Adrian znał zasady obowiązujące w cywilizowanym świecie i zwyczajnie chodziło mu o dramatyczny efekt. Jeśli zastanawiałam się, czy pozostałe maile są jakoś związane z moją pracą, to nie miałam wątpliwości, że ten na pewno jest najmniej profesjonalny. Adrian nie był moją odpowiedzialnością. Mimo to i tak kliknęłam wiadomość. „Dzień 24. Sytuacja się pogarsza. Moi porywacze wciąż znajdują nowe i okropne metody torturowania mnie. Chwile wolne od pracy, agentka Scarlet spędza na sprawdzaniu próbek materiałów na suknię ślubną i nawija jak bardzo jest zakochana. Zazwyczaj to sprawia, że agent Nudny Barszcz raczy nas opowieściami o ruskich ślubach, które są jeszcze nudniejsze niż jego zwykły repertuar. Jak na razie moje wszystkie próby ucieczki zostały udaremnione. Co gorsza skończyły mi się fajki. Z niecierpliwością wyczekuję na każdy ratunek albo produkty tytoniowe, jakie tylko możesz zorganizować. Więzień numer 246013 ” Mimowolnie zaczęłam się uśmiechać. Adrian niemal codziennie wysyłał mi wiadomości w podobnym tonie. Tego lata dowiedzieliśmy się, że zmienionych w strzygi można przywrócić przy pomocy ducha. Był to trudny, skomplikowany proces… fakt, że użytkowników ducha było niewielu też nie pomagał. Niedawne wydarzenia ujawniły, że przywróceni z bycia strzygą, już nigdy nie mogli zostać przemienieni. To w równym stopniu zelektryzowało Alchemików jak i morojów. Jeśli istniał jakiś magiczny sposób uniemożliwiający zmianę w strzygę, świry jak Liam przestałyby być problemem. W tym miejscu zaczynała się rola Sonii Karp i Dymitra Bielikowa… albo, jak Adrian ich nazywał w swoich cierpiętniczych listach – „agentki Scarlet” i „agenta Nudnego Barszcza”. Sonia była morojką, a Dymitr dampirem. Oboje kiedyś byli strzygami, ale zostali uratowani przez magię ducha. Przyjechali do Palm Springs w zeszłym miesiącu, żeby razem z Adrianem utworzyć grupę ekspertów i pracować nad wymyśleniem jakiegoś remedium przeciwko przemianie w strzygę. To było ekstremalnie ważne zadanie, które w razie sukcesu miałoby doniosłe skutki. Sonia i Dymitr należeli do najpracowitszych ludzi, jakich znałam – co średnio pasowało do stylu Adriana. Duża część ich pracy sprowadzała się do powolnych, mozolnych eksperymentów… w wielu uczestniczył Eddie Castile, dampir, który pod przykrywką również uczęszczał do Amberwood. Pełnił rolę obiektu porównań, bo w przeciwieństwie do Dymitra, nigdy nie został dotknięty duchem ani nie miał historii jako strzyga. Niewiele mogłam pomóc Adrianowi z jego frustracją nad grupą badawczą – a on o tym wiedział. Po prostu lubił odstawiać dramaty, a ja robiłam za bufor. Pamiętając co jest niezbędne a co nie, w świecie Alchemików niemal wykasowałam wiadomość, ale… 3 Szlag, rozmazałam sobie makijaż ze śmiechu. L.
16 Zawahałam się z powodu jednego szczegółu. Adrian podpisał maila odwołując się do „Nędzników” Wiktora Hugo. Książka mówiła o rewolucji francuskiej i była tak gruba, że spokojnie mogłaby robić za broń. Czytałam ją zarówno po francusku jak i angielsku. Jeśli wzięło się pod uwagę to, że Adrian kiedyś znudził się nad wyjątkowo długim menu, jakoś nie mogłam sobie wyobrazić, żeby przebrnął przez książkę Hugo w dowolnym języku. Ale w takim razie skąd tamto odniesienie? „To bez znaczenia, Sydney” odezwał w mojej głowie surowy, alchemiczy głos. „To nieistotne, więc to skasuj. Wiedza o literaturze Adriana (lub brak takowej) nie jest twoim problemem.” Ale nie mogłam się na to zdobyć. Musiałam wiedzieć. To był ten rodzaj drobnostki, która będzie mnie prześladować do szaleństwa. Odpisałam krótko: „Skąd wiesz o 24601? Nie wierzę, że przeczytałeś książkę. Oglądałeś musical, prawda?” Wcisnęłam „wyślij” i niemal natychmiast dostałam odpowiedź: „Spark Notes.”4 Typowe. Zaśmiałam się w głos i natychmiast poczułam ukłucie poczucia winy. Nie powinnam odpowiadać. To była moje prywatne konto, ale jeśli kiedykolwiek Alchemicy poczują potrzebę sprawdzenia mnie, nie będą mieć oporów przed wejściem na nie. Takie coś mogło okazać się pogrążające, wiec wykasowałam wymianę maili – nie żeby to miało znaczenie. Żadne informacje nie przepadały tak naprawdę. Zanim następnego ranka wylądowałam w Palm Springs, stało się boleśnie oczywiste, że dotarłam limitu, jak długo moje ciało może funkcjonować na kofeinie. Byłam totalnie wyczerpana. Żadna ilość kawy już nie mogła pomóc. Niemal zasnęłam na krawężniku na lotnisku czekając aż ktoś po mnie przyjedzie. Nie zauważyłam, że już nie jestem sama, dopóki nie usłyszałam swojego imienia. Dymitr Bielikow wysiadł z niebieskiego, wynajętego samochodu, podszedł do mnie i złapał moją walizkę, zanim zdążyłam wydusić choćby słowo. Kilka kobiet w pobliżu przestało rozmawiać i zaczęło się na niego gapić z podziwem. Wstałam. - Nie musisz tego robić – powiedziałam, chociaż już był w trakcie pakowania mojej walizki do bagażnika. - Oczywiście, że muszę – odpowiedział. W jego słowach pobrzmiewał lekki rosyjski akcent. Posłał mi niewielki uśmiech. – Wyglądasz jakbyś spała stojąc. - Nie ma tak dobrze – skomentowałam, wsiadając od strony pasażera. 4 Strona założona przez studentów Harvardu. Początkowo zawierała opracowania z literatury, historii, filmu etc. Później poszerzyli zakres tematów o przedmioty ścisłe. Dzięki, ciociu Wiki. L.
17 Wiedziałam, że Dymitr przechwyciłby moją walizkę nawet, gdybym była w pełni obudzona. Taki właśnie był – ostatni bastion rycerskości we współczesnym świecie, zawsze gotowy do pomagania innym. To była tylko jedna z wielu intrygujących cech Dymitra. Już sam jego wygląd zwalał z nóg. Miał ciemnobrązowe włosy, które spinał z tyłu w krótki kucyk i brązowe oczy, które wyglądały zarazem tajemniczo i pociągająco. Do tego był wysoki – coś koło 6,7 stopy – czym mógł rywalizować z niektórymi morojami. Według mnie dampiry były praktycznie nie do odróżnienia od ludzi, więc nawet ja musiałam przyznać, że musiał otrzymywać wysoki wynik w skali seksowności. Otaczała go energia, wobec której nie dało się pozostać obojętnym. Był wiecznie czujny, zawsze oczekiwał czegoś nieoczekiwanego. Nigdy nie widziałam, żeby choć na chwilę stracił baczność. Cały czas wydawał się gotowy do walki. Bez dwóch zdań był niebezpieczny i cieszyłam się, że mamy go po naszej stronie. Przy nim zawsze czułam się bezpieczna – i trochę niespokojna. - Dzięki za podwiezienie – dodałam. – Mogłabym wziąć taksówkę. Mówiąc to dobrze wiedziałam, że moje słowa są równie bezużyteczne, jak wtedy, gdy powiedziałam, że nie musi mi pomagać z bagażem. - Żaden problem – zapewnił, jadąc w stronę śródmieścia Palm Springs. Otarł pot z czoła i w jego wykonaniu nawet to wyglądało atrakcyjnie. Nawet tak wcześnie rano zaczynało się robić naprawdę gorąco. – Sonia nalegała. Zresztą nie robimy dziś żadnych eksperymentów. Zmarszczyłam brwi słysząc to. Te eksperymenty były niezwykle ważne i reprezentowały niesamowity potencjał, jako szansa na zapobieżenie powstawaniu strzyg. Dymitr i Sonia zdawali sobie z tego sprawę i dawali z siebie wszystko – weekendy były szczególną okazją, bo Adrian i Eddie nie musieli brać udziału w zajęciach – i to sprawiało, że ta informacja była tak zaskakująca. Z moją wymagającą etyką pracy nie rozumiałam, dlaczego nie prowadzą żadnych badań w niedzielę. - Adrian? – domyśliłam się. Może dziś „nie miał nastroju” na badania. - Między innymi – przyznał Dymitr. – Nie mamy też materiału do porównań. Eddie powiedział, że miał jakiś konflikt i nie może przyjechać. Zmarszczka pomiędzy moimi brwiami pogłębiła się. - W jaki konflikt mógł wdać się Eddie? Eddie też był głęboko oddany sprawie. Adrian czasami przezywał go mini-Dymitrem. Wprawdzie tak jak ja uczęszczał do liceum i odrabiał zadania domowe, ale wiedziałam, że dla większego dobra natychmiast rzuciłby szkolne sprawy. Do głowy przychodziła mi tylko jedna rzecz, która mogłaby mieć priorytet przed pomocą w wyszukiwaniu „lekarstwa” na zostanie strzygą. Moje tętno gwałtownie przyśpieszyło. - Czy Jill nic się nie stało?
18 Nie mogło się stać. Przecież ktoś by mnie poinformował, prawda? Głównym celem pobytu Eddiego – i mnie – w Palm Springs było zapewnienie jej bezpieczeństwa. Jeśli coś by jej groziło, wszystko inne musiało zejść na dalszy plan. - Jill ma się dobrze – zapewnił Dymitr. – Rozmawiałem z nią dziś rano. Nie wiem, co się dzieje, ale Eddie nie wycofałby się bez dobrego powodu. - Pewnie nie – wymamrotałam, wciąż niespokojna. - Zamartwiasz się równie mocno jak ja – podśmiewał się Dymitr. – A wydawało mi się, że to niemożliwe. - Martwienie się to moja praca. Zawsze to do mnie należy dbanie, żeby wszystko było w porządku. - Czasami nie jest źle zadbać też o siebie. - A później się okazuje, że to tak naprawdę pomaga innym – prychnęłam. – Rose zawsze żartowała sobie z twoich „mądrości mistrza Zen”. Czyżbym właśnie dostała próbkę? Jeśli tak to rozumiem, dlaczego nie miała szans z twoim urokiem. Tym zarobiłam na nieczęsty u niego, prawdziwy śmiech. - Też tak myślę. Jeśli ją spytać, przysięga, że to kołkowanie i pozbawianie głów, ale i tak myślę, że to zasługa Zen mądrości. Mój uśmiech zmienił się w ziewnięcie. To było coś niesamowitego, że żartowałam sobie z dampirem. Kiedyś miałam ataki paniki, jeśli przebywałam w jednym pomieszczeniu z nimi albo morojami. Przez ostatnie sześć miesięcy, mój niepokój powoli zaczął zanikać. Nigdy nie pozbyłam się odczucia „inności”, które wywoływali, ale zrobiłam wielki postęp. Częściowo byłam zadowolona z tego, że wciąż dostrzegałam linię między nimi a ludźmi, ale pewna elastyczność również była dobra, bo ułatwiała moją pracę. „Tylko bez przesady z tą elastycznością” ostrzegł wewnętrzny, alchemiczy głos. - No i jesteśmy – oznajmił Dymitr zatrzymując się przed moim dormitorium w Amberwood. Nawet jeśli zauważył zmianę w moim nastroju, to jej nie skomentował. – Powinnaś trochę odpocząć. - Spróbuję – obiecałam. – Ale najpierw muszę sprawdzić, co się dzieje z Eddiem. Dymitr przeszedł do interesów. - Jeśli go znajdziesz, powinnaś wieczorem przywieźć go do nas. Może jednak uda nam się coś zrobić. Sonia byłaby zachwycona. Ma kilka nowych pomysłów. Przytaknęłam, przypominając sobie, że mieliśmy wyznaczone standardy, do których musieliśmy się dostosować. Praca, praca i praca. Nie mogliśmy zapominać o naszych celach. - Zobaczę, co da się zrobić.
19 Podziękowałam mu jeszcze raz i skierowałam się do budynku, przepełniona poczuciem misji. Byłam trochę rozczarowana, gdy moje wzniosłe cele zostały szybko sprowadzone na ziemię. - Panno Melrose? Odwróciłam się natychmiast, słysząc nazwisko, które przybrałam na potrzeby Amberwood. Pani Weathers, pulchna, podstarzała opiekunka dormitorium szybko zmierzała w moją stronę. Jej twarz znaczyły linie zmartwienia, co nie było dobrym znakiem. - Tak się cieszę, że wróciłaś – powiedziała. – Mam nadzieję, że wizyta u rodziny była udana? - Tak, proszę pani – Jeśli przez „udana” rozumiała „straszna i niepokojąca”. Pani Weathers gestem nakazała mi podejść do swojego biurka. - Musimy porozmawiać o twojej kuzynce. Udało mi się nie skrzywić, gdy przypomniałam sobie maila Jill. Kuzynka Angeline. Wszyscy uczęszczaliśmy do Amberwood udając rodzinę. Jill i Eddie byli moim rodzeństwem a Angeline kuzynką. To pomagało wyjaśnić dlaczego trzymamy się razem i wspólnie rozwiązujemy problemy. Usiadłam z panią Weathers, tęsknie rozmyślając o swoim łóżku. - Co się stało? – spytałam. Pani Weathers westchnęła. - Twoja kuzynka ma problemy z doborem właściwych ubrań. To mnie zaskoczyło. - Ale przecież nosimy mundurki, proszę pani. - Oczywiście – przyznała. – Ale nie po lekcjach. To była prawda. Miałam na sobie luźne spodnie koloru khaki i zieloną bluzkę z krótkim rękawem, a do tego mały, złoty krzyżyk. W myślach przejrzałam garderobę Angeline, próbując sobie przypomnieć, czy było w niej coś niewłaściwego. Najbardziej zatrważająca była jakość. Angeline wywodziła się z Powierników, mieszanej komuny ludzi, morojów i dampirów, którzy żyli w Appalachach. Pomiędzy brakiem elektryczności i kanalizacji Powiernicy decydowali się sami robić większość swoich ubrań, albo nosili jakieś łachmany. - W piątek w nocy przyłapałam ją jak chodziła w dżinsowych szortach, które odsłaniały wszystko – kontynuowała pani Weathers, wzruszając ramionami. – Natychmiast ją upomniałam, a ona mi powiedziała, że tylko w nich jest jej wygodnie w tym upale. Ostrzegłam ją i doradziłam, żeby znalazła bardziej odpowiedni strój. W sobotę pokazała się w
20 tych samych szortach i kompletnie nieprzyzwoitym topie. Wtedy zabroniłam jej opuszczać dormitorium przez resztę weekendu. - Przykro mi, proszę pani – powiedziałam. Naprawdę nie miałam pojęcia, co jeszcze dodać. Spędziłam weekend wplątana w epicką walkę o uratowanie człowieczeństwa, a teraz co… dżinsowe szorty? Pani Weathers zawahała się. - Zdaję sobie sprawę z tego, że… cóż, nie powinnaś być w to włączana. To sprawa dla rodziców. Ale jesteś tak odpowiedzialna i uważasz na resztę swojej rodziny… Westchnęłam. - Tak, proszę pani. Zajmę się tym. Dziękuję, że nie ukarała jej pani surowiej. Weszłam na górę, a moja mała walizeczka z każdym krokiem wydawała się być coraz cięższa. Na drugim piętrze zatrzymałam się, niepewna co zrobić. Jedno piętro wyżej i będę w swoim pokoju, ale na tym znajdę „kuzynkę Angeline”. Niechętnie powędrowałam korytarzem, wiedząc, że im szybciej rozwiążę problem, tym lepiej. - Sydney! – Jill Mastrano otworzyła drzwi, jej jasnozielone oczy lśniły radością. – Wróciłaś. - Na to wygląda – powiedziałam, wchodząc za nią do środka. Angeline też była w pokoju, rozwalona z podręcznikiem na swoim łóżku. Byłam całkiem pewna, że to pierwszy raz, kiedy widziałam, żeby się uczyła, ale pewnie była to zasługa aresztu domowego, który ograniczał jej możliwości rozrywki. - Czego chcieli Alchemicy? – spytała Jill. Usiadła na łóżku po turecku i z roztargnieniem bawiła się kosmykiem swoich kręconych, jasnobrązowych włosów. Wzruszyłam ramionami. - Papierkowa robota. Same nudy. Wygląda na to, że tu działy się bardziej ekscytujące rzeczy. – W tym miejscu rzuciłam znaczące spojrzenie Angeline. Dampirzyca zeskoczyła z łóżka, z wściekłą miną i iskrzącymi oczami. - To nie była moja wina! Ta cała Weathers robiła aferę bez powodu! – krzyknęła przeciągając sylaby z południowym akcentem. Szybko przyjrzałam się Angeline, ale przekonałam się, że w jej ubiorze nie ma nic niewłaściwego. Jej dżinsy były poprzecierane, ale przyzwoite, podobnie jak T-shirt. Nawet jej zwykle nieokiełznane rudoblond5 włosy były dziś dla odmiany ogarnięte i spięte w kucyk. 5 W „Blodlines” były kasztanowe („auburn” nie „strawberry blonde”), ale o to proszę pytać Mead. L.
21 - Więc co u licha ubrałaś, że tak się zdenerwowała? – spytałam. Krzywiąc się, Angeline podeszła do swojej szafy i wyciągnęła najbardziej poszarpane dżinsowe szorty jakie w życiu widziałam. Miałam wrażenie, że rozpadną się na moich oczach. Były tak krótkie, że nie byłabym zaskoczona, gdyby odsłaniały jej bieliznę. - Skąd je wytrzasnęłaś? Angeline wyglądała na niemal dumną. - Sama je zrobiłam. - Czym, piłką do metalu? - Miałam dwie pary dżinsów – oznajmiła pragmatycznie. – Na zewnątrz było tak gorąco, że lepiej opłacało się zmienić jedne na szorty. - Użyła noża z kafeterii – podsunęła pomocnie Jill. - Nie mogłam znaleźć nożyczek – wyjaśniła Angeline. „Moje łóżko. Gdzie jest moje łóżeczko?” - Pani Weathers wspomniała coś o nieprzyzwoitej bluzce – przypomniałam. - Och – odezwała się Jill. – To była moja. Moje brwi powędrowały ku górze. - Co takiego? Przecież ty nie masz nic „nieprzyzwoitego”. Zanim miesiąc temu pojawiła się Angeline, Jill i ja byłyśmy współlokatorkami. - Bo nie mam – zgodziła się Jill. – Problem w tym, że ta bluzka nie jest w rozmiarze Angeline. Popatrzyłam na obie dziewczyny i zrozumiałam. Jill była wysoka i smukła jak większość morojów, miała figurę pożądaną przez ludzkich projektantów mody – zabiłabym za takie kształty. Jill przez pewien czas nawet była modelką. Przy takiej sylwetce, jej rozmiar biustu nie należał do zbyt wielkich. Angeline to była zupełnie inna historia. Jeśli włożyła top w rozmiarze Jill, materiał musiał być naciągnięty do granic nieprzyzwoitości. - Jill cały czas nosi ten top i nie ma kłopotów – broniła się Angelina. – Wydawało mi się, że nikt się nie doczepi, jeśli go pożyczę. Głowa zaczynała mnie boleć. A jednak teraz i tak było lepiej niż kiedyś, gdy przyłapano ją migdalącą się z jakimś chłopakiem w męskiej łazience. - Cóż, to nie problem. Możemy… albo i nie, bo tu utknęłaś… sama kupię ci dziś wieczorem trochę ciuchów we właściwym rozmiarze. - Och, nie musisz – zapewniła Angeline, nagle wyglądając na bardziej zadowoloną z życia. – Eddie się tym zajął.
22 Gdyby Jill nie przytaknęła, wzięłabym to za żart. - Eddie? Eddie kupuje ci ubrania? Angeline cała szczęśliwa westchnęła. - Czy to nie miłe z jego strony? Miłe? Nie bardzo, ale rozumiałam dlaczego Eddie się tym zajął. Zdobywanie porządnych ubrań dla Angeline było prawdopodobnie ostatnią rzeczą, którą chciałby robić, ale i tak się tego podjął. Tak jak ja, rozumiał czym jest obowiązek. No to się dowiedziałam, dlaczego Eddie nie wziął udziału w eksperymentach – i dlaczego nie chciał podać żadnego konkretnego uzasadnienia. Natychmiast złapałam za komórkę i zadzwoniłam do niego. Jak zawsze odebrał od razu. Byłam pewna, że nigdy nie oddalał się od swojego telefonu dalej niż na trzy stopy. - Cześć, Sydney. Dobrze, że wróciłaś – urwał. – Bo wróciłaś, prawda? - Tak, jestem z Jill i Angeline. Słyszałam, że jesteś na zakupach. Jęknął. - Nie każ mi o tym opowiadać. Właśnie wszedłem do swojego pokoju. - Wpadłbyś tu z zakupami? I tak muszę odzyskać mój samochód. Nastąpiła chwila wahania. - A nie miałabyś nic przeciwko przyjściu tutaj? To znaczy, jeśli z Jill wszystko w porządku. Nic jej nie jest? Bo jeśli mnie potrzebuje… - Z nią wszystko ok. – Jego dormitorium nie było daleko, ale miałam nadzieję, że jak najszybciej pójdę spać. Mimo to jak zawsze - zgodziłam się. – Dobrze. Spotkamy się w lobby za jakieś piętnaście minut? - Super. Dzięki, Sydney. - Eddie przyjdzie? – spytała podekscytowana Angeline, gdy tylko się rozłączyłam. - Ja wybieram się do niego – odpowiedziałam. Jej mina zrzedła. - Och. Cóż, to chyba bez znaczenia, skoro i tak muszę tu zostać. Już nie mogę się doczekać dalszych treningów. Chciałabym mieć z nim więcej czasu jeden na jeden. Uświadomiłam sobie jak bardzo Angeline zależy na treningu. Naprawdę była podekscytowana tą perspektywą. Wyszłam z ich pokoju i gdy drzwi się zamknęły, byłam zaskoczona widząc Jill zaraz za sobą. Wpatrywała się we mnie rozszerzonymi, niespokojnymi oczami.
23 - Sydney… przepraszam. Przyglądałam jej się zaintrygowana, zastanawiając się, czy też czegoś nie zbroiła. - Za co? Wskazała na drzwi. - Za Angeline. Powinnam bardziej uważać, żeby nie narobiła sobie kłopotów. Prawie się uśmiechnęłam. - To nie twój obowiązek. - Tak, wiem… – Spuściła głowę, a kosmyki długich włosów opadły jej na twarz. – Ale mimo wszystko, wiem, że powinnam być bardziej jak ty. Zamiast tego, ja tylko… no wiesz… spędzałam czas na rozrywkach. - Masz do tego prawo – powiedziałam, próbując zignorować subtelną aluzję do mnie. - I tak powinnam być bardziej odpowiedzialna – nie ustępowała. - Jesteś odpowiedzialna – zapewniłam ją. – Zwłaszcza w zestawieniu z Angeline. Nawet kot mojej rodziny z Utah był bardziej odpowiedzialny niż Angeline. Twarz Jill rozjaśniła się, a ja poszłam odnieść walizkę do swojego pokoju. Ku mojej radości, dzięki pojawieniu się Angeline i w nagrodę za wykrycie kombinacji Keitha, dostałam swój własny pokój w dormitorium. Wszystko w nim było czyste i poukładane. Mój prywatny idealny świat. To było jedyne miejsce, do którego nie sięgał tan całego chaosu w moim życiu. Równo pościelone łóżko aż prosiło, żeby się w nim położyć. Wręcz błagało. „Już niedługo” obiecałam. “Miejmy nadzieję”. Amberwood było podzielone na trzy kampusy: Wschodni (w którym sypiały dziewczyny), Zachodni (dormitoria chłopaków) i Centralny (zawierał wszelkie budynki szkolne). Odważni mogli sobie wędrować w tym skwarze, ale między kampusami regularnie kursował autobus. Temperatura zwykle mi nie przeszkadzała, ale dzisiaj wszelkie wojaże wydawały się zbyt wielkim wyzwaniem, więc złapałam autobus i pojechałam do Zachodniego kampusu, próbując nie zasnąć. Lobby dormitorium chłopaków bardzo przypominało moje; kręcili się po nim ludzie załatwiający jakieś sprawy akademickie, albo zwyczajnie cieszący się niedzielą. Rozejrzałam się, ale Eddiego nie było nigdzie w zasięgu wzroku. - Cześć, Melbourne. Odwróciłam się i zobaczyłam podchodzącego Treya Juareza, na którego opalonej twarzy malował się uśmiech. Był na tym samym roku co ja i nazywał mnie Melbourne, wzorem jednej z nauczycielek, która okazała się niezdolna do zapamiętania Melrose. Szczerze, z tymi wszystkimi nazwiskami to był cud, że jeszcze wiedziałam jak naprawdę się nazywam. - Cześć, Trey – powiedziałam.
24 Był typową licealną gwiazdą piłki nożnej – ale nie brakowało mu też inteligencji, chociaż próbował ukrywać ten fakt. W efekcie mieliśmy dobre relacje, a dodatkowo zyskałam w jego oczach w zeszłym miesiącu pomagając mu przywrócić jego prawowite miejsce w rankingu sportowców. Na jednym ramieniu miał zawieszony plecak. - Zamierzasz w końcu zrobić to sprawozdanie na chemię? - No – potwierdził. – Z pomocą połowy składu cheerleaderek. Chcesz się przyłączyć? Przewróciłam oczami. - Jakoś wątpię żebyście dużo się nauczyli. No i muszę się spotkać z Eddiem. Trey beztrosko wzruszył ramionami i odgarnął z oczu czarne włosy. - Twoja strata. Do zobaczenia jutro. – Zrobił kilka kroków, ale obejrzał się na mnie. – Hej, umawiasz się z kimś? Natychmiast zaczęłam zaprzeczać, ale nagle ogarnęła mnie panika. Miałam nawyk brania rzeczy zbyt dosłownie. Moje przyjaciółki, Kristin i Julia, próbowały mnie wprowadzić w subtelności życia towarzyskiego w liceum. Jedną z ich ważniejszych lekcji było to, że ludzie nie zawsze mówią wprost, o co im chodzi – szczególnie w sercowych sprawach. - Ty… chyba nie zapraszasz mnie na randkę? – spytałam zaskoczona. To było ostatnie, czego teraz potrzebowałam. Jak niby miałam odpowiedzieć? Powinnam się zgodzić? Odmówić? Nie zdawałam sobie sprawy, że pomaganie w zadaniu domowym z chemii jest tak pociągające. Powinnam pozwolić, żeby sam sobie z nim poradził. Trey wydawał się niemniej zaskoczony tym pomysłem. - Co? Nie. Oczywiście, że nie. - Dzięki Bogu – odetchnęłam. Lubiłam Treya, ale nie chciałam z nim chodzić – ani zastanawiać się w jaki sposób odmówić. Posłał mi skwaszone spojrzenie. - Nie musisz wyglądać jakby aż tak ci ulżyło. - Sorry – mruknęłam, próbując zamaskować zmieszanie. – Dlaczego pytałeś? - Bo poznałem idealnego faceta dla ciebie. Jak dla mnie jest twoją bratnią duszą. Teraz znaleźliśmy się na znajomych wodach: logika kontra brak logiki. - Nie wierzę w bratnie dusze – oznajmiłam. – Stwierdzenie, że dla każdego istnieje na świecie tylko jeden idealny partner jest statystycznie nieuzasadnione. Mimo to przez krótki moment żałowałam, że to niemożliwe. Miło byłoby mięć kogoś, kto byłby w stanie zrozumieć niektóre z rzeczy, które działy się w mojej głowie. Trey przewrócił oczami.
25 - Niech będzie, nie bratnia dusza. Co powiesz na kogoś, z kim mogłabyś wyjść od czasu do czasu i miło spędzić czas? Potrząsnęłam głową. - Nie mam czasu na głupoty. To była prawda. Utrzymanie mojej trzódki w ryzach i jednoczesne udawanie uczennicy było zajęciem na pełny etat. - Tylko mówię, że polubiłabyś go. Chodzi do szkoły publicznej i niedawno zaczął pracować u Spencera. – W tej samej kawiarni dorabiał Trey. Dzięki niemu miałam zniżki. – Kiedyś zaczął nawijać o różnicy między oddychaniem tlenowym i nietlenowym, a ja zacząłem się zastanawiać, kogo mi to przypomina. Ciebie, Melbourne. - Chodziło o oddychanie beztlenowe – poprawiłam. – I to nie zmienia faktu, że nie mam czasu. Przepraszam. Poniekąd byłam naprawdę ciekawa, skąd taki temat wypłynął miedzy kelnerami, ale zdecydowałam, że lepiej nie podpuszczać Treya. - No dobrze – powiedział. – Tylko nie mów, że nigdy nie próbowałem ci pomóc. - Gdzieżbym śmiała – zapewniłam go. – O, Eddie przyszedł. - No to ja spadam. Na razie. – Trey żartobliwie zasalutował mnie i Eddiemu. – Pamiętaj o mojej propozycji, jeśli kiedyś najdzie cię ochota na namiętną randkę, Melbourne. Poszedł, a Eddie posłał mi zaintrygowane spojrzenie. - Czyżby Trey zaprosił cię na randkę? - Nie. Chce mnie sparować z kolegą z pracy. - Może to nie jest taki zły pomysł. - To okropny pomysł. Lepiej wyjdźmy na zewnątrz. Pustynne gorąco nie przejmowało się tym, że mieliśmy październik, więc poprowadziłam nas do ławki pod stiukową ścianą budynku. Rzucany przez pobliską palmę cień przyniósł lekką ulgę. Ponoć niedługo miało się ochłodzić, ale jakoś nic nie zapowiadało zmiany. Eddie wręczył mi kluczyki do mojego samochodu i torbę z zakupami z pobliskiego supermarketu. - Musiałem zgadywać rozmiar – powiedział. – Gdy miałem wątpliwości brałem większy. Pomyślałem, że tak będzie bezpieczniej. - Pewnie tak. – Usiadłam na ławce i przekopałam się przez zakupy. Dżinsy, spodnie khaki, kilka kolorowych podkoszulków. Wszystko było bardzo praktyczne, jak można się było spodziewać po nie bawiącym się w nonsensy facecie, którym był Eddie. Dobrze wybrał.