hela76

  • Dokumenty591
  • Odsłony159 891
  • Obserwuję130
  • Rozmiar dokumentów1.1 GB
  • Ilość pobrań100 235

Aldona Bognar - Stroicielka dusz

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Aldona Bognar - Stroicielka dusz.pdf

hela76 EBooki
Użytkownik hela76 wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 204 stron)

Aldona Bognar STROICIELKA DUSZ

Copyright © by Aldona Bognar, MMXVIII Wydanie I Warszawa, MMXVIII

Spis treści Julita Łucja Dagmara Eliza Julita Łucja Dagmara Eliza Julita Łucja Dagmara Eliza Julita Łucja Dagmara Eliza Julita Łucja Dagmara Eliza Julita Łucja

Dagmara Eliza Julita Łucja Dagmara Eliza Julita Łucja Dagmara Eliza Julita Łucja Dagmara Eliza Julita Łucja Dagmara Eliza Julita Łucja Dagmara Eliza Julita Łucja

Dagmara Eliza Julita Łucja Dagmara Eliza Julita

Julita Szlag by to trafił. Kolejna kłótnia z Arkiem. Przez Igora tym razem, ale skąd Igor miał wiedzieć? Powiedział, że mam świetną pracę kolan w sambie, a Arek ma zwracać uwagę na układ stóp. Igor lubi nam pokazywać, co robimy źle; na każdym treningu Igor znajduje jakąś ofiarę, na której demonstruje, czego nie należy robić. Pokazał Arkowi, jak wyglądają jego stopy, jak je stawia do środka zamiast na zewnątrz. Arek się uśmiechnął, nie będzie margał trenerowi, nie? Ja też się uśmiechnęłam. No. A potem się nasłuchałam. Wywyższam się, pozuję na gwiazdę, a wcale nie jestem taka dobra, trochę pokory by się przydało. No kurwa, jak się wywyższam? Moja wina, że Arek ma krzywe nogi? Przecież ja się tylko uśmiechnęłam. I nie dlatego, że Igor nabijał się z Arka, tylko dlatego, że się ucieszyłam z pochwały. A ten od razu: „Trochę pokory”. Miałam się spierać z trenerem? Miałam mówić, że skąd, jestem beznadziejna, w naszej parze wszystko dzięki Arkowi. To by się Igor popukał w czoło. Albo by się wkurzył i nie wystawił nas w Częstochowie. A w Częstochowie jest szansa na klasę A. Kurwa, zajebiście by było. Z A-klasą mogłabym dawać lekcje, prowadzić kurs dla dzieci albo nawet dorosłych. Zostawiłabym pieprzoną drogerię i robiłabym to, co naprawdę chcę robić. A potem „eska” i zawodowstwo. Dobra, nie ma co jęczeć. Arkowi przejdzie do jutra, zresztą i tak nie ma wyjścia. Wszystkie partnerki chwilowo zajęte, na nikogo mnie nie zamieni. Muszę znaleźć plaster. Wzięłam nowe buty do łaciny, żeby je trochę rozdeptać przed turniejem i zrobił mi się koszmarny pęcherz na palcu. Ale przecierpieć cały trening w nowych butach to najlepszy sposób, żeby na zawodach były wygodne. Poprzednio standard tańczyłam w nówkach, cały turniej miałam zaciśnięte zęby z bólu. Arek się cieszył, bo wreszcie byłam uśmiechnięta przez wszystkie tańce. Tak, szczególnie w tangu ten uśmiech był potrzebny. Igor zawsze powtarza: walce łagodnie, quickstep frywolnie, fokstrot tajemniczo, a tango musi być drapieżne, z pazurem. No, pazur jak cholera. Idiotyczny uśmiech przyklejony do twarzy, zęby wyszczerzone jak u trupiej czaszki. Ale nie dało się inaczej. Albo uśmiech, albo gęba krzywa z bólu. Dobra, spać. Jutro na ósmą, trzeba wstać rano, dojechać, przed otwarciem przetrzeć półki, zamieść, towar poprawić. Bez sensu, sprzątać powinna sprzątaczka, nie my. No ale – oszczędności. Pensja dla sprzątaczki to mniej kasy dla nas. Do dupy. Biorę się do ścielenia łóżka, potem zajmę się palcem. Ciasny ten mój pokój, najmniejszy w całym mieszkaniu. Przynajmniej wysoki, stare budownictwo to jednak coś. Człowiek nie ma wrażenia, że jak się porządnie wyprostuje, to zawadzi głową o żyrandol. Jakoś się tu mieszczę, ale z trudem. Może to i lepiej, że prawie cała pensja idzie na treningi, prywatne lekcje i stroje turniejowe. Inaczej nie wiem, gdzie upchnęłabym stertę ciuchów. Całe szczęście, że w przedpokoju jest gigantyczna szafa, w której trzymamy kurtki i buty. Tu, u babki, każdy pokój ma swoją nazwę. Jeszcze przedwojenna tradycja. Kiedy się przeprowadziłyśmy z Sandrą, babka na stałe przeniosła się do sypialni. To podłużne pomieszczenie z dużym łóżkiem, dwuosobowym, ale babka nie ma serca wymienić na mniejsze, bo jej przypomina dziadka. Sandra dostała gabinet, bo musi mieć dużo półek na książki. Ja zajęłam pokoik. Gdyby mieszkali tu jacyś bogaci państwo, to pewnie byłby kanciapą dla służącej. Taki mały. Jest wąskie łóżko, nad nim półeczka na duperele, ale najfajniejszy jest kufer. Ma styl. Trzymam w nim sukienki do łaciny, bo ta do standardu jest za duża i wisi na kołku. Oprócz tego w mieszkaniu jest jeszcze stołowy. Babka upiera się, że posiłki mają być wspólne i zawsze tam jemy. U Sandry jeszcze się świeci. Nie chce mi się z nią gadać. Zresztą pewnie wkuwa matmę.

Sprawdzian ma chyba czy coś tam. Kujonica jedna. Maturę musi zdać. Na studia musi iść. Studia do przyszłość. Medycyna, może weterynaria, bo Sandrunia taka mądra i dobra. Zwierzątka kocha i ludzi. Pieskami i kotkami w schronisku się opiekuje. Sandrunia nie lubi swojego imienia. Jak ona mówi? Pretensjonalne. Że niby na siłę wydziwione, miało być oryginalnie, światowo, a wyszło śmiesznie, mówi moja mądra siostra. Jeśli już, to Aleksandra, i wtedy Ola do niej. Albo Olka. Ostatecznie Ala. Ala ma kota. Sandra też ma kota na punkcie własnej inteligencji. Zresztą, co jej zostaje? Wyglądem się nie pochwali. Durna ciotka Wieśka, stara panna, ostry syndrom niedopchnięcia, powiedziała kiedyś: „W tej rodzinie dobra rozdzielono między was dwie. Julita dostała urodę, Sandra rozum”. Jakby taka mądra była, toby nie musiała tyle zakuwać, tak? A jakby się wzięła za siebie i schudła parę kilo, to i wyglądałaby lepiej. – O, Julitko, wróciłaś. – Babka weszła do mnie. – Co z twoją stopą? Przemyłaś to? Czym? Ola ostatnio mówiła, że woda utleniona uszkadza tkanki, wiesz? Lepsze podobno mydło. Ola mówiła, kurwa. Sandra mówiła, żadna Ola, ale babka nazywa ją nowym imieniem. Sandra mówiła, znaczy się: święta prawda. Trzeba słuchać. Mnie nie trzeba. Jak tydzień temu przywaliłam siostrzyczce w twarz, to nikt nie pytał, dlaczego. A miałabym coś do powiedzenia. Powiedziałabym, że osiemnastoletnia gówniara nie będzie naszej matki obrażać. – Julita – Sandra popatrzyła na mnie jak na coś, co się psu do łapy przykleiło – to, że rodzice nie żyją, nie znaczy, że byli święci. Ta cała zasada: „o zmarłych dobrze albo wcale” to jakiś zabobon. Już zapomniałaś, jak ojciec nas bił za najmniejsze przewinienie? A matka ani słowem mu się nie sprzeciwiła. Nie, nie zapomniałam, siostrzyczko. Za to ty chyba zapomniałaś, kto się ojcu podkładał, żeby ciebie oszczędził. Chronić młodszą siostrę to obowiązek starszej, a tyłek boli, kurwa. Ale na matkę nie będziesz pyszczyć. No i co, że się ojcu nie postawiła? Też by oberwała i tyle by z tego było. A ty masz ją kochać i szanować, smarkulo. I nie zmieniać imienia na nowe, bo to, które masz, dostałaś od matki. Nic innego ci po niej nie zostało, więc nie kombinuj. – Właśnie – powiedziała Sandra – tylko imiona nam po niej zostały. Brzydkie, wymyślone. Niczego nas nie nauczyła, nic nie przekazała. A potem wsiadła z pijanym ojcem do samochodu i pozwoliła obojgu się zabić. Wtedy ją walnęłam. Nie jakoś mocno. Raz z liścia dałam i po krzyku. W porównaniu z ojcem ledwie ją musnęłam. Rozryczała się, weszła babka i zebrałam opierdziel. Babka udaje, że kocha nas po równo. Ale to nieprawda. Woli Sandrę. Sandra zjada całe obiadki i nie wybrzydza, że tłuste. Sandra się uczy. Sandra jest uprzejma. Ja pyskuję, pilnuję diety, wracam późno. Odstawiłam wodę utlenioną na szafkę, wacik wyrzuciłam do kosza, palec owinęłam plastrem. – Przemyłam – powiedziałam, bo nie chciałam zaczynać kłótni. Nie miałam siły, padałam na pysk. – Kurewsko piekło. Babka skrzywiła twarz. No tak, Sandra powiedziałaby: „Bardzo piekło, babuniu kochana, ale już mi lepiej, gdy patrzę na twoją miłą buzię”. Ale jak przynoszę kremy od nas z drogerii albo żele pod prysznic za grosze, za zniżkę pracowniczą, to bierze i się uśmiecha. Wtedy jestem miła. Wtedy się mnie lubi. – Idę spać – rzuciłam. – Jutro mam na ósmą. Babka wycofała się z pokoju. No i dobrze. Niech ucałuje Sandrunię na dobranoc, żeby miała kolorowe sny. Ja mogę mieć bure.

Łucja Dziś był dobry dzień. Wart odnotowania w pamięci. Najpierw Zosia tak ładnie postarała się rano. Wstała bez protestów, zjadła śniadanie, choć do kanapek miałam jedynie biały ser. Zosia nie tylko nie marudziła, ale jeszcze spacyfikowała Marysię, która biały ser uważa za najgorszą z kar. – Dajmy jej miodu do tego – powiedziała i Marysia od razu się rozpogodziła. Przy ubieraniu się Zosia też była pomocna. Szybciutko się ogarnęła i poszła pilnować Marysi. Słyszałam ją z pokoju. – Marysiu – mówiła moja starsza córka tonem łagodnej nauczycielki – musisz włożyć spodenki, bo jest chłodno na dworze. Wiesz, jak mama się martwi, gdy chorujemy. Wybierz sobie, które wolisz. Zosia ma podejście. Mogłabym się od niej uczyć. Zapominam się czasami, złoszczę się na Marysię, każę założyć spodnie, już, bez gadania, bo nie zdążymy do przedszkola i do szkoły. Marysia płacze, buntuje się, wyjście zamienia się w koszmar, a potem wpadamy spóźnione do szatni w przedszkolu i nawet nie mam czasu na całuska dla małej. Zostawiam ją, a przez resztę dnia mam w pamięci jej smutną buzię. Potem Zosia dopilnowała, żeby Marysia zapięła kurtkę i założyła szalik, sprawdziła, czy czapka nie zsunęła się z uszu siostry. Znów zapomniałam kupić jej taką z nausznikami. Często zapominam o różnych rzeczach. Mama powtarza w nieskończoność: – Ogarnij się, Łucja, już prawie rok, a ty ciągle jak na początku. Nie można tak. Płaczesz przy dziewczynkach. Zamiast ugotować, kupujesz jakieś dania, nie wiadomo, co w nich jest. Zosia musi ci przypominać o chlebie, o pomidorach, o wszystkim. To nienormalne, że ośmiolatka ma więcej rozumu niż dorosła kobieta. Ciesz się, że taka mądra, bo inaczej obie żywiłyby się tylko zapiekankami i słodyczami. A ty chyba powietrzem byś żyła. Mama, teściowa tak naprawdę, ale mówię i myślę o niej mama, przyjęła mnie do rodziny, traktowała i nadal traktuje jak córkę. Wreszcie poznałam, co to znaczy być kochaną przez matkę. Kiedy trzeba było mną potrząsnąć, potrząsała, jednak nigdy nie zostawiła mnie samej z problemem, zawsze starała się pomóc, pocieszyć. Gdy nic nie można było zrobić, po prostu mnie przytulała i pozwalała się wypłakać. Mama ma rację. Zosia nie powinna być taka odpowiedzialna. Powinna domagać się budyniu na obiad i czekolady na deser. Powinna złościć się na Marysię za każdym razem, gdy ta ruszy jej rzeczy. A Zosia tylko mówi: „Jest jeszcze mała, nie rozumie. Nie trzeba na nią krzyczeć”. Tak jak wtedy, gdy Marysia pokolorowała pracę domową Zosi. Biedna Zosia cały wieczór pisała równania, a Marysia ozdobiła to potem kredkami. Zosia zobaczyła, odetchnęła parę razy, odgarnęła rudą grzywkę z oczu i powiedziała spokojnie: – Marysiu, to moja praca domowa. Bardzo ważne. Pani zwróci mi uwagę, że pomazana. Co mam jej powiedzieć? Że mam pięcioletnią siostrę i ona nie wie, że nie można? A Marysia popatrzyła na nią jak mały chochlik. Są do siebie bardzo podobne, obie mają rdzawomiedziane włosy, taki piękny odcień jak u Roberta, jasną cerę i odrobinę piegów, które tylko dodają im uroku. – Tak powiedz – zdecydowała. – I powiedz, że nam smutno, bo nie ma taty. Momentalnie przestała być zadziorna, rozpłakała się. Wyszłam wtedy z pokoju, żeby nie widziały, że i ja mam łzy w oczach. Usłyszałam jeszcze Zosię. – Nie płacz, nie wolno. Musimy być dzielne, nie wiesz? Marysia nie wiedziała. Nie chciała być dzielna. Rok temu straciła ojca i nie potrafiła jak

Zosia radzić sobie z tęsknotą. Z nas wszystkich Zosia była najdzielniejsza. Podczas choroby Roberta wspierała mnie, jak umiała najlepiej, a od jego śmierci zachowuje się jak dużo starsza osoba. Podobno tak jest, że dzieci dojrzewają w przyspieszonym tempie pod wpływem trudnych wydarzeń. Marysia nadal jest malutką dziewczynką, ale Zosia stała się bardziej moją partnerką niż córką. Miało być o dobrym dniu. Dziewczynki bez ekscesów zdążyły na swoje zajęcia, ja nie spóźniłam się do pracy. Nie miałam dziś wielu obowiązków, musiałam przygotować parę wypisów, uporządkować historie choroby i zamówić środki opatrunkowe w magazynie. Dwie godziny pracy, które trzeba było rozciągnąć do ośmiu, żeby ordynator nie mówił, że sekretarka nic nie robi. Później nawet trochę się pośmiałam. Monika odstawiła parodię doktora Zacharskiego. Wiekowy dermatolog z drugiego piętra ma podobno takie zużycie rękawiczek, że sam mógłby wspomagać polski przemysł gumowy. Monika stanęła na środku pokoju lekarskiego, pochyliła się, oparła o szafę z historiami chorób i drżącymi rękami wyciągała z pudełka jedną rękawiczkę za drugą. – Trzeba dbać o bezpieczeństwo i higienę pracy – recytowała skrzekliwym głosem. Zgarnęła wszystkie do kieszeni fartucha. – Doskonałe do zmywania – oznajmiła. Wyjrzała przez otwarte drzwi pokoju. – O, Teresa! – zawołała na widok starszej pielęgniarki – chodź na chwilę! Nie ma szefa, pogadamy szybciutko, co zrobić z panem Stryjczykiem z czwórki. Ciągle pali w łazience, nie sposób mu przetłumaczyć – wyjaśniła mi. Teresa, okrągła pielęgniarka o ciepłym, łagodnym spojrzeniu, była wyjątkowo cięta na palaczy. – Powiedz mu, że będzie miał codziennie lewatywę. W Szwejku była lekarstwem na wszystko, pomoże i Stryjczykowi, chociażby jako motywacja do rzucenia tych śmierdzących papierochów. – A kto mu ją będzie robił? – zdumiała się Monika. – Ja? – No a kto? Najmłodsi stażem odpracowują frycowe. – Teresa roześmiała się chrapliwie. – Już i tak opatruję wszystkie odleżyny, dawno odpracowałam frycowe – stwierdziła Monika, ale bez złości. – Wiem! – ucieszyła się nagle Teresa. – Wypożyczymy z prosektorium płuca palacza i przyniesiemy panu Stryjczykowi. Niech sam zdecyduje, czy oprócz raka wątroby pragnie także raka płuc. – Teresa – włączyłam się do rozmowy. – Chcecie go tylko przestraszyć. Fundowanie mu zawału może się źle skończyć. Roześmiałyśmy się wszystkie. A potem miałam wyrzuty sumienia. Nie dlatego, że kpiłam ze starego lekarza i miałam zamiar przerazić pacjenta. Dlatego, że się śmiałam. Nie upłynął jeszcze rok od śmierci Roberta, a ja taka radosna. I z jakiego powodu? Bo koleżanki się wygłupiały. A jednak miałam dobry humor. Po pracy kupiłam schab na kotlety, dziewczynki ucieszyły się z domowego obiadu. Marysia nie lubi kupnych, choć Zosia każe jej jeść i nie wybrzydzać. Takie są teraz moje dobre dni. Nie tak jak kiedyś, gdy musiało wydarzyć się coś ekstra, żeby wprawić mnie w pozytywny nastrój. Kwiaty od Roberta, komplement od kolegi, nowy płaszcz. Kwiatów od Roberta nigdy już nie dostanę, komplementującego kolegę zgasiłabym w ciągu paru sekund, a nowy płaszcz nie jest mi potrzebny. Teraz dobry dzień to taki, w ciągu którego nie płakałam. Myśli też miałam dzisiaj dobre. Zwyczajne, codzienne. Ten kawałek schabu łykowaty,

poproszę tamten drugi. Co na surówkę? Marchewka czy kiszona kapusta? Pomogłam Zosi z przyrodą, wyszukałam w internecie nazwy drzew rosnących w naszym parku, poczytałam dziewczynkom na dobranoc. Mała księżniczka – jak one lubią tę książkę, szczególnie Zosia. Już trzeci raz czytamy. Teraz siedzę z herbatą w fotelu i myślę o przemeblowaniu mieszkania. Cholera, a tak dobrze było, nie płakałam. Wstrzymuję oddech, nasłuchuję. Małe śpią, można. Szlocham prawie bezgłośnie. Zanoszę się cichym płaczem, bo pomyślałam, że czas, aby każda z nich miała swoją przestrzeń. A to oznacza spakowanie rzeczy Roberta, wyrzucenie mebli, które z taką radością wybierał, i urządzenie drugiego pokoju dziecięcego tam, gdzie do tej pory był jego gabinet do pracy. Mama mówi, że czas najwyższy zrobić z tego moje mieszkanie. Moje i córek. Na razie wciąż jest moje, Roberta i córek. Mama jest mądra, wiele przeżyła, dziesięć lat temu straciła męża, teraz syna. Przyszła kiedyś i powiedziała: – Jesteś wciąż młoda. Trzydzieści parę lat, co to za wiek? Ułożysz sobie życie, ale musisz się do tego zabrać już teraz… Wtedy się na nią wściekłam. To było parę miesięcy od śmierci Roberta, a ona mi o układaniu życia! Mam poderwać kogoś, umówić się na randkę? Teraz zastanawiam się, czy nie miała racji. Nie z randkami, ze sprzątaniem. Ona po swoim mężu od razu wszystko ogarnęła. Jego ubrania wywiozła do Caritasu, książki sprzedała jakiejś firmie, która skupuje całe księgozbiory. Dostała grosze, ale chodziło o to, żeby pozbyć się gratów. Mówiła, że gdyby miała czekać, nigdy by się do tego nie zabrała. Ja według niej niepotrzebnie zwlekam, będzie mi coraz trudniej. Jak to okropnie brzmi. Sprzątnąć rzeczy męża, kiedy ma się na myśli wyrzucenie wszystkiego. To tak, jakbym sprzątnęła Roberta. Wyrzuciła go ze swojego życia, jakby nigdy nie istniał. To gorsze od zdrady. Nie jestem gotowa. Nie mogę. Może mamie szybkie usunięcie rzeczy po mężu pomogło, ale to nie dla mnie. Zajmę się tym, gdy przyjdzie czas. Patrzyłam na jego fotografię, która stoi na stoliku obok. Duże, ładne zdjęcie uśmiechniętego mężczyzny, oprawione w srebrną ramkę. Jaki był przystojny. Gęste włosy, wesołe oczy, uśmiech gwiazdora filmowego. Stracił później te włosy przez chemię i mówił, że jest jak Kojak. Cały czas starał się być silny, optymistyczny. Żartował z choroby: – Rak? Raki, moja kochana, to ja chętnie jadam, ale żeby rak miał zjeść mnie? Niedoczekanie. Śmiał się głośno, a ja razem z nim, choć gardło miałam ściśnięte. Czasem chciał rozmawiać o tym, co będzie. – Łucja – mówił – gdyby coś, gdyby mi się nie udało… – Co ty opowiadasz? – przerywałam mu. – Jakie nie udało? Wszystko będzie dobrze. Jesteś Kojak, wygrywasz każdą sprawę. To ty jadasz raki, nie rak ciebie, pamiętasz? Sam mówiłeś. Umierał, a ja zapewniałam go, że wyjdzie z choroby. Chyba dobrze, po co miał się denerwować? Nie, niedobrze. Teraz nie wiem, co robić. – Robert – powiedziałam do zdjęcia. – Co mam zrobić? Dać Marysi twój pokój? Zosia ma teraz sporo prac domowych, a Marysia chce się bawić. Przeszkadza, nie pozwala się skupić. Zosia czasem chodzi do ciebie, siada przy twoim biurku i tam się uczy. Raz otworzyła szufladę, mówiła, że w środku pachnie tobą. Twoimi papierami, wodą po goleniu, która zawsze zostawała ci na rękach. Nie pozwalam jej otwierać szuflad, nie wolno grzebać w czyichś rzeczach. Nagle poczułam złość. Bezsensowną złość na Roberta. – Dlaczego mi nie powiedziałeś, co robić? – syczałam przez zaciśnięte zęby. Szeptem, żeby nie obudzić dziewczynek. Szczególnie Zosia ma czujny sen. – Dlaczego nie wydałeś dyspozycji. Co z rzeczami, co z pokojem, które dokumenty zniszczyć, a które zachować?

Chwyciłam jego zdjęcie i potrząsałam nim, domagając się wskazówek. Żadnych wskazówek. Tylko uśmiech, oczy, które tak kocham, a które teraz wydawały mi się puste, nieprawdziwe. Żadnych odpowiedzi. A ja znów miałam wyrzuty sumienia. Ciągle mam wyrzuty sumienia. Za śmiech, za dobry dzień, za czapkę z nausznikami dla Marysi, za byle jakie jedzenie. Zostałam mistrzynią wyrzutów sumienia. Wszystko robię źle. Teraz wściekałam się na zmarłego męża, jakby to była jego wina, że zachorował. Głupia baba ze mnie, i tyle.

Dagmara Jak ja nie lubię poniedziałków. Nie lubię, i już. Mało jestem oryginalna w tej kwestii, ale za to łączę się w bólu z resztą społeczeństwa. Całe szczęście, że już wieczór. Kinia odrabia jeszcze lekcje, ma wypracowanie z polskiego i jak zwykle czekała do ostatniej chwili. Kinga, nie Kinia. Piętnaście lat to już nie mała dziewczynka. W starożytności sama byłaby matką. Czasem rozmawiamy o tym, jak by to było, gdybyśmy żyły w tamtych czasach. Ja byłabym dostojną matroną, jedną nogą w grobie. Andrzej pewnie już by tam na mnie czekał, a Kinia, Kinga, zwoływałaby gromadkę dzieci na wieczorne modły do Jowisza. Na szczęście żyjemy dzisiaj i wciąż mogę być młoda, zresztą nigdy nie wyglądałam na swój wiek. Dobre geny, mojej mamie też nikt nie daje siedemdziesiątki. Robiłam kolejną bransoletkę, gdy do mojego pokoju wszedł Andrzej. Siedziałam przy biurku zawalonym koralikami, narzędziami i pudełeczkami, w których trzymam zapięcia, kółeczka montażowe, końcówki do sznurków i żyłek. Przed sobą miałam tackę kupioną w sklepie z gospodarstwem domowym. Widziałam w internecie profesjonalne podkłady do komponowania biżuterii, takie ze specjalną powłoką, dzięki której koraliki się nie turlają i nie uciekają spod igły. Jednak podkłady kosztują kupę kasy, więc radzę sobie ze zwykłą plastikową tacką za cztery złote. Trochę mi tylko przeszkadza kolor, neon blue, trudno na nim dostrzec drobnicę. Odwróciłam się do drzwi, słysząc, że się otwierają, i mój wzrok padł na długą komodę ustawioną wzdłuż ściany. A na niej: stojaki na gotową biżuterię, pudła z większymi koralikami, pudełka do pakowania, segregatory na projekty, segregatory ze zdjęciami moich wyrobów. Shit, powinnam to poukładać, bo niedługo niczego nie znajdę. Andrzej dopiero wrócił z pracy, spojrzałam na niego, gdy stanął w progu. Wysoki, zgrabny, długie nogi, jędrny tyłek. Oni wszyscy tak wyglądają w jego rodzinie. Jeszcze lepsze geny niż moje. Kinga odziedziczyła sylwetkę po Grzesińskich, już jest śliczna, podrośnie jeszcze trochę i trzeba będzie odpędzać chłopaków kijem. Dzięki Jowiszowi i innym bóstwom dziewczyna ma dobrze poukładane w głowie. Maluje się odrobinę, nie nakłada tony kosmetyków, które tylko przykrywają młodość. Jak dotąd nie interesuje się chłopakami albo bardzo dobrze to ukrywa. W miarę przyzwoicie się uczy, zresztą nie wymagam od niej średniej 6,0. – Co tam? – Andrzej uśmiechnął się. – Jak dzień? – Spoko – powiedziałam – trochę nudny. W ramach zaawansowanej akcji marketingowej przez trzy godziny składałam dziś cenniki. – Słynny dział marketingu firmy CAPS planuje podbój rynku parafarmaceutyków za pomocą wielostronicowego cennika – Andrzej wyrecytował slogan, który kiedyś ułożyłyśmy z koleżankami z działu. Gdy się tam zatrudniałam, wyobrażałam sobie tworzenie reklam, reżyserowanie filmików promujących tonik do włosów, balsam do ciała albo tabletki energetyczne. Miałam nadzieję na przeglądanie zdjęć modelek i modeli i wybieranie tych, których się potem zatrudni do kampanii. Śmiałam się, że skoro sama zdecydowanie nie mam figury modelki, to sobie chociaż popatrzę. Zamiast tego przygotowujemy statystyki sprzedaży, losujemy zwycięzców konkursu ogłoszonego przez szefostwo, przeglądamy dokumenty, które następnie fajlujemy. Piękne słówko, prawda? Mnóstwo takich mamy. W firmie pracuje wielu obcokrajowców, więc angielski dla wszystkich jest obowiązkowy. Stąd sformułowania, które każdego polonistę przyprawiłyby o ból zębów. Fajlujemy, czyli wkładamy do fajli. Mamy segregatory – fajle – na oferty reklamowe konkurencji, na własne oferty reklamowe, na statystyki, na faksy przychodzące, faksy wychodzące, faktury przychodzące, faktury wychodzące, kosztorysy, plany i tak dalej. Przez

tydzień nazbiera się tego cała sterta, którą w piątki należy segregować. Dziś było comiesięczne składanie cennika. Czterdzieści luźnych kartek trzeba poprzekładać ulotkami reklamowymi, notabene przygotowanymi przez zewnętrzną agencję, nie przez nasz dział, następnie włożyć w plastikową okładkę, zgrzać w bindownicy. I następny. I następny. I następny. Andrzej rozumiał, co to znaczy składanie cennika. Westchnął współczująco. – Z ciekawszych rzeczy – dodałam – Jola próbowała zamówić labelki. Czekałam, aż mąż załapie znaczenie nowego tworu językowego. To taka nasza zabawa. Podrzucamy sobie nawzajem zniekształcone słówka, on bardziej komputerowe, ja związane ze sprzętem biurowym i zgadujemy, co mogą znaczyć. – Labelki? – Andrzej zastanowił się. – Labels? Etykiety. – Dobry jesteś – pochwaliłam. – Problem polegał na tym, że dzwoniąc do firm, Jola odruchowo używała naszego nazewnictwa. „Dzień dobry, mówi Jolanta Rajkowska z firmy CAPS. Czy mają państwo białe labelki w rozmiarze dziewięć na pięć?”. W trzech firmach nie mieli i dopiero wtedy się otrząsnęłam i poradziłam Joli, żeby mówiła „etykiety”. W czwartej firmie załatwiła od razu i umówiła dostawę. Roześmiał się. – Jola to ta cipciowata? Teraz ja się roześmiałam. Lubię Jolę, naprawdę miła dziewczyna, ale cipciowata. I tak się wyrobiła. Na początku musiałam ją nauczyć, żeby w rozmowie telefonicznej przedstawiała się normalnie i nie mówiła: „Jola z CAPS-u dzwoni”. – A co tam u ciebie? – zapytałam, nie licząc na długą opowieść. Andrzej wciąż stał na progu pokoju, więc nie zanosiło się na jedną z nielicznych porządnych rozmów o życiu, przemyśleniach, przeczytanych książkach. Coraz mniej tego było, what a pity. Cholera, udzieliło mi się wrzucanie angielskich słówek tam, gdzie naprawdę nie są potrzebne. Nic nie poradzę, codziennie przez pół dnia tak mówię i trudno się przestawić. – OK – skwitował krótko, jak zazwyczaj. Zresztą o czym miał mi opowiadać? Siedział przed komputerem, rozwiązywał problemy programowania. Dla niego to fascynujące i z kolegą pewnie by pogadał. Dla mnie – niezrozumiały bełkot. Ploteczek firmowych mój mąż nie słuchał, bo i nie miał jak. Cały dzień w pokoju z dwoma jeszcze takimi jak on fanatykami komputerów. Nie rozmawiali o pierdołach, bo to strata czasu. Andrzej odwrócił się, chcąc wyjść, gdy coś mu się przypomniało i znów spojrzał na mnie. – W sobotę jest impreza u Gośki. Urodziny Oliwki – powiedział. Jęknęłam w duchu. To miała być moja jedyna wolna sobota w tym miesiącu. Wcześniej albo byłam na szkoleniu, albo sama takie szkolenie prowadziłam. Firma ma ambicje kształcenia pracowników: każdy dział uczy pozostałe, dzięki czemu poznajemy specyfikę pracy całej korporacji. – Dlaczego w tę sobotę? – zapytałam. – Przecież urodziny Oliwki są za dwa tygodnie. Gdyby impreza była za dwa tygodnie, z prawdziwą przykrością musiałabym odmówić. Szykowało się kolejne szkolenie, tym razem sprzedażowe. Obecność, rzecz jasna, obowiązkowa. No dobrze, mogłabym się wytłumaczyć family matters, ale nie zrobiłabym tego. Nie to, że nie lubię sióstr Andrzeja. Lubię, ale… one chyba nie lubią mnie. Cenią szczerość. Każda z trzech sióstr mojego męża bardzo ceni szczerość. I w ramach tej szczerości zdążyłam już usłyszeć, że mam długie rzęsy, ale Gośka ma dłuższe, źle się ubieram, robię ładną biżuterię, ale Beata widziała ładniejszą, powinnam porozmawiać z Aliną na temat mojego odżywiania się, bo przytyłam. Wiem, że przytyłam. Mam wagę i raczej nie mogę się oszukiwać, że wszystkie moje ubrania nagle skurczyły się w praniu. Naprawdę nie trzeba mi tego radośnie oznajmiać. Przytyłam. I próbuję samą siebie przekonać, że to nic takiego, że przecież już dawno pogodziłam

się z własnym wyglądem. Nie zanosi się na wiotką sylwetkę, gibką talię, pupcię jak gwoździk i, really, nigdy się nie zanosiło. – Za dwa tygodnie jadą do Zakopca na weekend – poinformował mnie Andrzej, nieświadomy mojej niechęci. Sama pojechałabym gdzieś na weekend. Nad morze raczej niż w góry, ale i na góry bym nie narzekała. No nic, mus to mus. Życie rodzinne zobowiązuje. – Dobrze – powiedziałam ze spokojną akceptacją – w sobotę party. Kupię coś Oliwce. Wolę sama kupić, bo Andrzej przy takich okazjach wydaje kasę bez opamiętania. Fakt, trzeba mu przyznać, że na nas też nie żałuje. Ostatnio kupił Kindze tablet, który teraz wala się gdzieś w jej pokoju. Wyrzucił ciężkie pieniądze na coś, co nasza córka wzięła do ręki kilka razy i odłożyła. Po cholerę jej tablet? Wszystko ma w telefonie. Odbajerzonym, ful wypas, oczywiście od taty. Oliwka ma osiem lat. Nie potrzebuje drogiego sprzętu. Znajdę jej jakąś lalkę albo torebkę, bo mała lubi się stroić, i będzie dobrze. Zresztą od każdego z rodziny coś dostanie, więc i tak pogubi się w natłoku prezentów. A potem będzie bawiła się tym najbardziej tandetnym. Andrzej uśmiechnął się z niejaką ulgą, słysząc, że wezmę na siebie wybieranie prezentu. Ostatnio bywał zmęczony, często bolała go głowa i chyba nie chciało mu się chodzić po sklepach. O, teraz też mu dokucza. Ścisnął palcami nasadę nosa. – Boli cię? – zapytałam zaniepokojona. – Trochę – odparł lekceważąco. – Nie ma się czym przejmować. Pewnie za długo siedziałem przy komputerze. – Ciągle siedzisz przy komputerze i jakoś do tej pory było w porządku – zaczęłam się porządnie martwić. – A jeśli to coś poważnego? – Jak zwykle wymyślasz czarne scenariusze i niepotrzebnie się nakręcasz. Andrzej żył w błogim przekonaniu, że złe rzeczy być może spotykają innych ludzi, jednak jego samego nie dotyczą. Nigdy nie przejmował się na zapas i zazwyczaj miał słuszność. Moje obawy nie spełniały się, musiałam przyznawać mu rację, że niepotrzebnie traciłam nerwy na coś, co okazało się błahostką. Kingę bolały łydki – przeraziłam się, że to jakaś choroba kości. Mąż mnie wyśmiał. Lekarz też – zwykłe bóle wzrostowe, charakterystyczne dla wieku. Kinga była ospała, przemęczona – obawiałam się nie wiadomo czego. Znów zdawkowe pocieszanie od męża, „nie martw się, nie panikuj”. Zrobiłam jej badanie krwi – lekki niedobór żelaza, zmienić dietę i po krzyku. Miałam bóle w dole brzucha – to na pewno jajnik, a skoro jajnik, to nowotwór. Andrzej pukał się w czoło. Ginekolog, potem gastrolog. Fragment jelita mi się stawia – ciekawe określenie medyczne, swoją drogą – jeżeli bardzo dokucza, wziąć nospę i po sprawie. „Wyluzuj” to motto życiowe mojego męża. Słyszę je za każdym razem, gdy czegoś się boję. Może i dobra postawa, ale kiedyś okaże się zgubna. To nieprawda, że jeżeli piętnaście razy moje obawy okazały się przesadzone, szesnasty problem należy zlekceważyć. Bóle głowy mogą wynikać ze źle ustawionego światła lub niedoboru jakichś mikroelementów w organizmie, ale zdarzają się także inne przyczyny. „Wyluzuj” to strusia polityka. Swoją drogą pasujemy do siebie, ja i mój mąż, nie ma co. Ja panikara, on lekceważąco spokojny. Siłą zaciągnę go na badania, jeżeli dolegliwości nie miną mu do końca tygodnia. Odechciało mi się robienia bransoletki. Włączyłam komputer i weszłam na listę forów internetowych. Z regionalnych wybrałam nasze miasteczko, wyświetliły mi się podfora, o, jest moje: Kobieta młoda niezależnie od wieku. Zalogowałam się: „Daga”. Szybko przerzuciłam wątki, nic ciekawego. Założyłam nowy: bóle głowy u czterdziestosiedmioletniego mężczyzny. Napisałam krótki post: Hi, girls, mojego męża od dwóch tygodni boli głowa. Macie pomysły, co to jest? Zastanowiłam się chwilę. I co one wymyślą? Tak sformułowane pytanie przyniesie

mnóstwo bezsensownych odpowiedzi, sama mogę sobie wydedukować większość z nich. Oby tylko żadna nie zaczęła z idiotycznymi żartami, że Andrzej stosuje znaną od wieków metodę kobiet na uniknięcie seksu. Zresztą w jego przypadku byłby to absurd. Andrzej musiałby być umierający, żeby nie mieć ochoty na seks. To akurat nigdy nie było problemem w naszym małżeństwie – seks był zawsze great i nie miałam powodów do narzekań. Zaczęłam sobie przypominać, na co jeszcze Andrzej się skarżył. Nie skarżył się na nic, ale miewał biegunki. W weekendy spał do południa, a potem drzemał w ciągu dnia. Częściej niż zwykle bywał rozdrażniony. Uśmiechnęłam się do siebie – rozdrażniony Andrzej to ciekawy widok. Ktoś, kto go nie zna, nigdy nie zgadłby, że mój ślubny ma zły humor. W takich przypadkach mąż zamykał się u siebie z herbatą – w przypadkach wyjątkowo złego nastroju z piwem – i bezmyślnie przerzucał internet. Po piwie szedł spać. W wersji z herbatą najczęściej zalewał wrzątkiem kolejną szklankę jakichś paskudnych zielonych fusów i wracał do siebie. Okresy bad mood różniły się od stanów good mood ilością wypitej herbaty lub piwa. Poprawiłam post: Hi, girls, mój mąż od dwóch tygodni jest przemęczony, boli go głowa, jest rozdrażniony, w weekendy całe dnie śpi. Macie pomysły, co to jest? Jutro sprawdzę odpowiedzi, powinno się kilka pojawić. O biegunkach nie pisałam. Jakoś głupio…

Eliza Pojąć nie mogę i nigdy chyba nie pojmę współczesnych rodziców. Najpierw uczą dzieci, sami dając przykład, jak łamać wszelkie reguły, potem mają pretensje, że szkoła nie wychowuje, a nauczyciele nie przekazują wartości i ograniczają się jedynie do nękania podopiecznych nadmiernie szczegółową wiedzą z danego przedmiotu. Najprostszy przykład: dyrekcja wprowadziła zakaz używania telefonów komórkowych na terenie szkoły. Jeżeli uczeń koniecznie musi zadzwonić do rodziców, powinien iść do sekretariatu, poprosić o pozwolenie i w towarzystwie kogoś dorosłego skontaktować się z domem. Tłumaczyłam to na zebraniu, gdyż każdy wychowawca miał przekazać nowe rozporządzenie i wyjaśnić jego zasadność. Rodzice wiercili się w ławkach, rozmawiali szeptem. „Klasa, spokój!” – omal mi się nie wyrwało, powstrzymałam się w ostatniej chwili. Zamiast tego skupiłam się na poleceniach dyrektorki i objaśniłam powody, dla których wprowadzono nowe zasady. – To jest gimnazjum, proszę państwa, młodzież ma przeróżne pomysły i nie należy ułatwiać im ich realizacji. Jedna mamuśka, oczywiście, musiała wyrazić sprzeciw: – Moja Gabrysia musi mieć telefon przy sobie – zaczęła tonem pełnym wyższości. – Gabrysi zdarzają się ataki duszności i to ważne, żeby miała ze mną kontakt. Zdusiłam w sobie cierpką uwagę o kolejnym problematycznym dziecku i powiedziałam spokojnie: – Proszę pani – na początku roku nie znałam jeszcze nazwisk – jeżeli Gabrysi zdarzy się atak duszności, to z pewnością skontaktuje się z panią pielęgniarka szkolna, do której córka się uda. – Pielęgniarka – sarknęła mamuśka. – Nawet lekarza nie ma. I co jej taka pielęgniarka pomoże? Nie wytrzymałam. – A co pani jej pomoże, będąc w pracy? Szybciej pielęgniarka coś zrobi, w ostateczności wezwie pogotowie, zanim pani zdąży powiedzieć przełożonemu, że musi wyjść. – Pogotowie? – Mamuśka zareagowała jak dziewiętnastowieczny wieśniak na myśl o szpitalu. – Pogotowie nie będzie potrzebne. Gabrysia ma inhalator, wie, jak go używać. Duszności nie są silne. Odetchnęłam głęboko. Po co zatem ta histeria? – Wobec tego – powiedziałam spokojnie – Gabrysia użyje inhalatora i nie będzie potrzeby dzwonienia do mamy. – Uważam, że cały ten zakaz używania telefonów komórkowych jest bezsensowny – upierała się mamuśka, widząc, że pretekst duszności okazał się mało przekonujący. – Moja Gabrysia to grzeczne dziecko, nie będzie robiła głupstw. Nie wolno jej karać za to, że inni nie wiedzą, jak się zachować. Przed moimi oczami pojawiła się wizja Gabrysi, grzecznej dziewczynki z warkoczykami, meldującej mamusi każdy swój krok. Mamusiu, wychodzę z matematyki. Mamusiu, idę do sklepiku szkolnego. Mamusiu, wychodzę na boisko szkolne. Tak, mamusiu, założyłam czapkę. Nie, mamusiu, nie biegam. Mamusiu, idę się wysrać. Zwróciłam się do wszystkich. – W zeszłym roku trzecioklasista namówił młodszą koleżankę, by ta po lekcjach pokazała mu piersi. Zrobił zdjęcie telefonem komórkowym i natychmiast rozesłał je do kolegów. Dziewczynka była zdruzgotana, straciła tydzień zajęć, bo wstydziła się przyjść do szkoły.

Czekałam na efekt. Ta historia była wstrząsem dla wszystkich nauczycieli i sporej części uczniów. Chłopak został karnie zawieszony i nawet Jedlińska nie protestowała, choć zwykle broni swoich podopiecznych i prosi o drugą szansę dla winowajcy. Z dziećmi we wszystkich klasach przeprowadzono pogadankę o tym, gdzie kończą się granice dowcipu, a zaczyna się ośmieszające i bezprawne wykorzystanie cudzego wizerunku. Ja dodałam wtedy parę słów o szanowaniu samego siebie i własnego ciała. Mamusia Gabrysi była nieporuszona. – Sama sobie winna, głupia dziewczyna – skwitowała. – Po co szła z chłopakiem? Latawica jakaś. Po co mu pokazywała? Moja Gabrysia nigdy by czegoś takiego nie zrobiła. Moja Gabrysia wie, co jest nieprzyzwoite, i unika tego jak ognia. Całe szczęście, że reszta rodziców chciała jak najszybciej iść do domu i nie pozwolili mamuśce na dalszą dyskusję. Zakaz to zakaz – stwierdzili zgodnie – nie ma się z czym spierać. Może to i lepiej. Dzieciaki porozmawiają ze sobą na przerwach, zamiast wiecznie gapić się w ekrany, grać w durne gierki i przesiadywać na Facebooku. Omówiliśmy jeszcze koszty oraz organizację balu noworocznego, pierwszej takiej imprezy w naszej szkole, i zakończyliśmy zebranie. No i właśnie dziś nikt inny, tylko grzeczna Gabrysia nagrywała telefonem koleżanki, które dokuczały Wiktorii Żuk – najbardziej nieśmiałej dziewczynce w klasie. I nawet się z tym nie kryły, stały na środku korytarza, nie bacząc, że nauczyciel może pojawić się w każdej chwili. Gabrysia trzymała komórkę, śmiała się i wydawała polecenia. – Dobra, teraz pokażcie jej zaryczany ryj do kamery. Miałam ochotę spoliczkować gówniarę za bezduszne okrucieństwo. Natychmiast zabrałam jej telefon, z trudem powstrzymując się, żeby nie chwycić smarkuli za ucho i w ten sposób odprowadzić do dyrektorki. Zamiast tego złapałam ją za rękę i warknęłam: – Idziemy, Szulikówna. Próbowała protestować, że za mocno ją trzymam, ale wystarczyło jedno moje spojrzenie, żeby umilkła. Odwróciłam się do pozostałych dręczycielek: – Walkowska i Małasówna, na co czekacie? Idziemy. Zrobiłam dwa kroki i stanęłam, uświadomiwszy sobie jeszcze jedną sprawę. Szybko rozejrzałam się po korytarzu. O, Grzesińska, ta jest w miarę spokojna. Uczy się średnio i czasem rozmawia na lekcjach, a rozbioru logicznego zdania nigdy chyba nie opanuje, ale ogólnie porządna dziewczyna. Zdarza jej się jakaś mądra uwaga na temat lektury. – Kinga – powiedziałam zupełnie innym tonem niż do tamtych – zajmij się koleżanką i powiedz reszcie, że mają czekać na mnie w klasie. Skinęła mi głową i pomogła Wiktorii wstać z podłogi. Wzięła ją pod ramię i skierowały się do łazienki. Nie mogłam się sprzeciwić i nie wziąć wychowawstwa trzeciej klasy, choć wcale nie miałam ochoty na dodatkowe obowiązki i odpowiedzialność. Cóż, pracuję tu dopiero pół roku, jestem młoda, muszę być grzeczna. No i dyrektorka poprosiła, a jej trudno odmówić. Nie dlatego, że taka niemiła, przeciwnie: mądra, rozumie, nie narzuca się bez potrzeby, szanuje uczniów i nauczycieli. Kiedy o coś prosi, nie sposób powiedzieć nie. A wszystko przez Tamarę, która właśnie teraz zapragnęła dziecka. Nauczyciele nie powinni się rozmnażać; jeżeli już muszą, niech to robią po doprowadzeniu danego rocznika do końca, a nie w toku nauczania. Tamarze zegar biologiczny tykał. Akurat. Dwadzieścia osiem lat, młodsza ode mnie o dwa lata i jej tyka, a mnie nie. I chyba nigdy nie zatyka, bo po pierwsze, do dziecka trzeba mieć tatusia, a po drugie, gdy widzę, co wyrasta ze słodkich maleństw, to całkiem mi się odechciewa. Jakoś pogodzę się z faktem, że nikt mi na starość nie poda szklanki wody. Zresztą ci dzisiejsi egoiści, nastawieni tylko na własną wygodę, prędzej podaliby matce szklankę trucizny, żeby szybciej pozbyć się

kłopotu i zgarnąć spadek. Słowo daję, zadzwonię jutro do Tamary i opowiem, co robi jej klasa, dodając, że z polskiego też są kiepscy. Gramatyka leży odłogiem. Wysławiają się tragicznie: wiecznie używają skrótów, wtrącają zniekształcone polską fleksją angielskie słówka, połykają głoski, mówią niestarannie, szybko, niewyraźnie. Dzisiejsze młode pokolenie w ciągu paru lat zmieni polszczyznę nie do poznania i nie będzie to korzystna lingwistyczna ewolucja, ale regres. Klasa Tamary będzie miała w tym procesie spore zasługi. Trzeba było zostać w podstawówce, ale zachciało mi się porywających dyskusji o literaturze, lekcji tak ciekawych, że młodzież nie słyszy dzwonka. I gdzie zamierzałam to osiągnąć? Tu, w gimnazjum? W liceum prędzej by się udało, w klasie profilowej, ale nie tutaj. I jeszcze ten bal noworoczny. Jako wychowawczyni będę musiała pilnować uczniów, zamiast spędzić spokojny wieczór w domu albo iść na prawdziwą zabawę, gdyby udało mi się znaleźć odpowiedniego partnera. Gdy tylko zwolni się etat w Gałczyńskim, złożę podanie. Zerknęłam na zegar. Prawie dziesiąta, a ja, zamiast szykować się do spania, siedzę i rozmyślam. Uwielbiam moje mieszkanie; jest malutkie, kawalerka, ale nie potrzebuję większego. Urządziłam je w ciepłych barwach, artystycznie, z pomysłem. Darowałam sobie dywany i obrazy na ścianach, tylko zbierają kurz, ale nie odpuściłam małego stolika do kawy, który wypatrzyłam na targu staroci. Cudo absolutne – misterne zdobienia przy nóżkach, grawerunki na blacie, zawijasy, esy-floresy tworzące skomplikowany, przyciągający uwagę wzór. Wieczorami włączam wszystkie cztery kinkiety – jest jasno, ale nie jak w poczekalni u dentysty. Jest przytulnie. W ramach rozpieszczania samej siebie kupiłam piżamę z koronkami w bardzo interesujących miejscach. Lubię czuć się seksownie, nawet jeżeli tylko ja będę się tym cieszyć. No i zamiast się przebrać, tkwię w oficjalnym garniturku, analizując miniony dzień. Zastanawiam się, co mogłam zrobić, żeby zapobiec dręczeniu tej nieszczęsnej Żukówny. Jakaś pogadanka umoralniająca na godzinie wychowawczej. Spotkanie z pedagogiem szkolnym? Kryszewska powinna coś pomóc, zjadła na tym zęby. Wcześniej jakoś nie miałam z nią do czynienia, radziłam sobie sama, ale może warto skorzystać ze wsparcia. Zajrzę do niej jutro. A może wysłać do niej Żukównę? Dziewczyna nauczyłaby się trochę asertywności i może skończyła z rolą klasowej ofiary. Zobaczymy, teraz prysznic i spać. Spać.

Julita Cholera jasna, szlag by to trafił. Tak się pięknie zapowiadało, a skończyło się do dupy. Marcin chyba nic nie rozumie, skoro wali takie teksty jak dzisiaj. Rozpieprzy mi parę, jak się nie uspokoi, i co wtedy zrobię? Kto jak kto, ale on powinien rozumieć, co to znaczy taniec. Chyba zdaje sobie sprawę, że to kocham i żyć bym nie mogła bez treningów, turniejów, tego wiecznego zmęczenia i poocieranych stóp. Kurde, oczy mi się zamykają, zaraz odpadnę, ale muszę jeszcze raz przemyśleć cały dzień, bo łeb mi pęknie. Zaczęło się fajnie. Drogerię miałam dopiero na jedenastą, więc rano spotkałam się z Arkiem. Nie na trening. Na poranny seksik. Przyjechał po mnie o dziewiątej, pół godziny i zajechaliśmy do niego. Było całkiem milutko, choć nie tak, jak piszą w „Cosmo”. Z Arkiem nigdy nie jest tak, jak piszą w „Cosmo”. Nie wiem, czy w tych historyjkach gazetowych wymyślają cuda na kiju, czy to Arek ma jakiś problem, ale z nim zawsze jest szybko. Trochę pieszczot, pomacanie moich cycków, posmeranie cipki, potem gumka i do rzeczy. Bach, bach, bach i po robocie. No i dobrze, dłużej to bym się zanudziła. Anka mówi, że nie jest dobrze tańczyć z własnym facetem, lepiej mieć oddzielnie faceta i partnera. Bo jak się w tańcu nie uda, to przynajmniej nie traci się chłopaka. A jak się człowiek rozstanie z chłopakiem, to ma jeszcze partnera do tańca. No, może i tak, ale wiedziałam od początku, że się Arkowi podobam. Jestem zgrabna, metr siedemdziesiąt pięć, długie nogi. Od kiedy zaczęłam się farbować na ciemny brąz, taki prawie czarny, mam dobry wygląd do łaciny. Do standardu zresztą też, bo wystarczy szybko przeczesać włosy, zrobić kok i wszystko się zmienia. Wyglądam jak dystyngowana dama i o to chodzi, szczególnie w walcach. No więc od razu zauważyłam, że podobam się Arkowi, gdy tylko zaczęliśmy ze sobą tańczyć. Zresztą sam powiedział, że miałby ochotę na coś więcej. No dobra, może być, szczególnie że wtedy Kaśka nie miała partnera i ćwiczyła sama, przed lustrem. Mamy wielkie lustra na całą ścianę, wszystko widać. Najbardziej mnie śmieszy, gdy jakaś laska wpatruje się w swoje odbicie, zamiast patrzeć na partnera. Igor ciągle powtarza, że w łacinie dziewczyna ma kokieterować chłopaka, nie, „kokietować” się mówi. Ma kokietować chłopaka i publiczność. I trzeba się patrzeć na siebie nawzajem, a nie w lustro. W lustro się patrzy na ćwiczeniach indywidualnych, wtedy jest praca bioder, praca kolan, praca rąk, w ogóle praca. Ale z partnerem to jest taniec. Kaśka kręciła tyłkiem w mini ledwie za pośladki, a chłopaki zerkały na nią co chwila. Dobra jest, ma B-klasę, ale już dawno powinna mieć A, tylko z partnerami jej się nie układa. Pyskata jest, a oni tego nie lubią. Muszą być lepsi od nas, dziewczyn, nie wolno ich krytykować, nie wolno się sprzeciwiać. Ja wiem, kiedy się zamknąć; i na zajęciach, i poza nimi nigdy nie zwracam uwagi Arkowi. Robimy to, co on chce, kiedy chce i jak chce. Dzięki temu możemy tańczyć. Gdy tylko przyszedł do klubu i powiedział, że szuka partnerki, od razu go złapałam. Doszliśmy do B-klasy i jak tak dalej pójdzie, przegonię Kaśkę. Arek odwiózł mnie do drogerii na jedenastą, na szczęście dziś miałam tylko pięć godzin, bo poprzedniego dnia zapieprzałam dziesięć. Na siedemnastą umówiliśmy się w klubie. Na treningu… a nie, stop. Jeszcze o tej facetce, co przyszła kupować błyszczyk. Dziwna jakaś. Dość młoda, ale zero makijażu, ubrana na ciemno, jak staruszka. Poruszała się też jak staruszka, zmęczona życiem, chuda, przygarbiona, jakby jakiś ciężar na plecach dźwigała. Spod czapki wystawały jej kręcone włosy w nijakim kolorze. Przyszła z córkami. Małe były, jedna trochę starsza, a druga chyba z przedszkola. Na chwilę przed moim wyjściem się zjawiły, ale jeszcze zdążyłam obsłużyć. Łaziła ta facetka między półkami, tak się snuła bardziej, więc podeszłam i zapytałam, czego szuka. Ona, że podpasek. To ją zaprowadziłam do półki i wtedy ta młodsza

mała przypomniała: – Mamik, ale jeszcze szminkę chciałaś kupić. – Nie szminkę, ale błyszczyk – odezwała się starsza mała. – Weź różowy – poradziła młodsza – tata lubi różowy, pamiętasz? Tylko jasny różowy, taki, za jaki tata cię kiedyś pochwalił. Śmiesznie mówiła ta dziewuszka. Nie różowy, tylko „uziowy”, jakoś tak. „Uziowy”. Chyba specjalnie przekręcała, bo wiedziała, że matkę to bawi. Facetka się uśmiechnęła i tu zaczęło się dziwnie, bo ten uśmiech był taki… no, nie taki. Taki na siłę, bardziej ułożony na twarzy, a nie prawdziwy. Myślała, że córki nie widzą, że tak naprawdę się nie uśmiecha. A potem zobaczyłam łzy w jej oczach. Odwróciłam wzrok, co się będę gapić. – Marysiu – powiedziała do tej młodszej – chyba kiedy indziej kupimy błyszczyk. A na to starsza odezwała się poważnie, jakby chodziło o jakąś życiową sprawę: – Mamo, obiecałaś nam, że sobie kupisz. Dziwnie, co? Mama obiecała córkom, że kupi sobie błyszczyk, i ta starsza zachowuje się tak, jakby to jej i siostrze przyrzekła coś fajnego, a teraz nie chciała dotrzymać słowa. Ja bym zrozumiała, gdyby chodziło o jakąś zabawkę i dziecko się wścieka, że nie dostanie. Ale błyszczyk dla matki? I to jest obietnica dana córkom? I one się upierają, że ma być? Facetka otarła szybko oczy, ja udawałam, że nie widzę, bo naprawdę nie miałam pojęcia, jak się zachować. – Poproszę błyszczyk – zwróciła się do mnie. – Jaki? – Wszystko jedno. Znowu dziwnie. No jak wszystko jedno?! – To może różowy, jak radzi córeczka. – Uśmiechnęłam się, bo żal mi się zrobiło tej kobiety. Smutna taka. Zaprowadziłam ją do półki, pokazałam błyszczyki – Mamy takie delikatne, prawie nie widać, a usta ładnie podkreślone. Mężowi będzie się podobało. No, co ja źle powiedziałam? Babka chwyciła obie córki za ręce i dosłownie wybiegła ze sklepu. Zostawiła koszyk z podpaskami na podłodze i wystrzeliła, jakby ją kto gonił. Całe szczęście, że kierowniczka nie widziała, boby jeszcze mówiła, że to ja wystraszyłam klientkę. Potem już o tym nie myślałam, zresztą co miałam wymyślić. Dziwna, i tyle. Nie takie się zdarzały. Pojechałam na trening i była masakra. Na wspólnym nie, wtedy jeszcze było dobrze. Arek trochę nie w humorze, bo mu w pracy szef dopierdzielił, ale to nie problem. Pocieszyłam go szybko, powiedziałam, że szef to kretyn i nie ma się co przejmować. Faktycznie kretyn. Arek uporządkował magazyn, tamten się wściekał, że nic nie można znaleźć, a wcześniej sam kazał układać. Po treningu mieliśmy prywatną lekcję z Marcinem. Na Igora nas nie stać, a Marcin od dawna ma A-klasę i prowadzi zajęcia z dzieciakami. Umie uczyć. Dorota – jego partnerka – też umie. Wolałabym lekcje z Dorotą, bo chcę podłapać jej ruch bioder. Jak ona to robi? Drzazga taka sucha, tyłka wcale nie ma, a w rumbie jest tak seksowna, że mózg staje. Nawet ja bym się podjarała, gdybym dłużej popatrzyła. Arek nie lubi z Dorotą, uważa, że Marcin lepiej tłumaczy, ale ja wiem, o co biega. Arek nie zniesie, żeby mu dziewczyna mówiła, co ma robić. No to się dzisiaj przejechał na Marcinie, a raczej to ja się przejechałam, kurwa. Robiliśmy jive’a, krok podstawowy, bo Igor już dawno zwracał uwagę, że musimy to dopracować. Inaczej trudniejsze figury za cholerę nie wyjdą. Ma nam wejść w krew ten krok podstawowy, tak żebyśmy w ogóle o nim nie myśleli i skupili się na artystycznym wyrazie układu. Igor ma fioła na tym punkcie. W sumie to słusznie, od B-klasy oceniają też artyzm, a nie samą technikę. No to ćwiczymy. Kurwa, myślałam, że mi biodra odpadną od tego kręcenia, a palce nóg dawno straciły czucie. I dobrze, bo gdybym miała świadomość, jak bolą, nie dotrwałabym do końca lekcji. Ćwiczymy.

I nagle Marcin stwierdził: – No, Julita, super. Naprawdę super. A-klasa jak nic. A ty, Arek, trenuj, bo partnerka cię przegania. Miło, nie? Milutko, kurwa. Arek zacisnął zęby, nic nie powiedział Marcinowi. Za to potem do mnie powiedział aż za dużo: – No, Julita, super – przedrzeźniał. – Super. Mistrzostwo świata normalnie. – Syczał jak kobra. – Może od razu zmienisz partnera na lepszego, jak cię któryś będzie chciał. Igor też cię chwalił ostatnio, może zostawi Aśkę i weźmie ciebie. I do tańca, i do wyra. – Arek – próbowałam go uspokoić. – Nie złość się. Może dzisiaj lepiej mi poszło, ale przecież… To nie było mądre, mówić, że lepiej mi poszło. Trzeba było się upierać, że Marcin to idiota i pewnie chce się ze mną przespać, dlatego był miły. – Gówno – poinformował mnie Arek. – Widziałem, jak się gapił na twoje cycki. – Tak – zgodziłam się, choć szczerze mówiąc, miałam ochotę go walnąć – gapił się. Wcale się nie gapił, kurwa, wszyscy wiedzą, że Marcin to gej. Dorota mi się kiedyś wygadała, ale to i tak żadna tajemnica. Wystarczy popatrzeć na Marcina. Gej, i koniec. A potem Arek powiedział, że jest zmęczony i nie ma siły mnie odwieźć. Zostawił mnie samą pod klubem. Musiałam wracać autobusem. Jeździ, kurwa, jak chce, po kiego grzyba przykleili rozkład? Ale wyboru wielkiego nie ma. Jeden autobus w miasteczku, to może sobie pozwolić na wszystko. Zjechałam do domu po jedenastej i zebrałam gadkę od Sandry. Z nią na szczęście nie musiałam się cackać: – Spadaj, siostra – zaproponowałam uprzejmie. – Nie jesteś moją matką, żeby mi pieprzyć o późnym wracaniu. Stałyśmy w przedpokoju, półmrok, jedna mała lampka z kiepską żarówką. Widać, tylko słabo. – Babcia się martwiła. – Już się chyba nie martwi, śpi. – Pokazałam jej drzwi od sypialni, a tam ciemno. – Bo jej obiecałam, że na ciebie zaczekam. – No, jaka szlachetna jesteś, normalnie wyrzygać się można. – Julita. – Popatrzyła na mnie prosząco i trochę głupio mi się zrobiło. Mogłam zadzwonić i uprzedzić. Ona sama nie miała jak sprawdzić, co ze mną, bo na treningi wyłączam komórkę i potem często zapominam włączyć. Dzisiaj też. – No już, Sandra, nic mi się nie stało. Po prostu ten dupek się wściekł i mnie nie odwiózł. Nie potrzebowała wyjaśnień, o którego dupka chodzi. – Zostawił cię? Wieczorem? Jak wróciłaś? – Autobusem, a jak? – Powinnaś wziąć taksówkę. Idiotka. Czy ona nie wie, ile kosztuje taksówka o tej godzinie? Starczyłoby na lekcję z Marcinem tylko dla mnie. Spojrzałam na nią i aż mnie zatkało. Kurwa, naprawdę się o mnie martwiła, no ja nie mogę. – Julita, proszę cię, uważaj na siebie. Ja wiem, że trzymasz kasę na taniec, ale jak coś ci się stanie… – przerwała na chwilę, odchrząknęła i dokończyła szybko – …to nie będziesz mogła tańczyć. – Jak co mi się stanie? Zapytałam bez sensu, bo już wiedziałam, o co jej chodzi. Ona autentycznie się boi, że zginę tak samo jak rodzice. W sumie, nie licząc babki, ma tylko mnie. Reszta rodziny to dalsi krewni, słaby kontakt z nimi mamy. Ot, czasem jakieś spotkanie rodzinne, głównie na

pogrzebach i ślubach. Nawet na święta się nie widujemy. Zrobiło mi się przykro. Nie jest taka okropna, ta moja Sandra. Trochę przemądrzała, ale w sumie dzieciak jeszcze. Osiemnastka, co to za wiek? Ja mam dwadzieścia dwa, ale często czuję się dużo od niej starsza. Zawsze ją chroniłam, opiekowałam się od maleńkości i chyba mi zostało, chociaż czasem wkurwia mnie niemiłosiernie. Podeszłam i objęłam ją. Zesztywniała na moment, ale zaraz się rozluźniła i przytuliła do mnie. Dawno jej nie przytulałam. Nie jest aż taka gruba, trochę ma tłuszczyku. Figurę dostała po matce, to nic dziwnego, że dups jej urósł. Za to talię ma ładną, mogłaby ją podkreślić czasem, a nie tylko w tych swoich worowatych swetrach chodzić. Pogłaskałam ją po włosach, też ma ładne. Długie, gęste, niefarbowane. Myszowate, ale w słońcu błyszczą. – No już, już – powiedziałam – wszystko dobrze. Uważam na siebie. Zresztą sporo ludzi ze mną jechało, byłam bezpieczna. A przy plecaku mam odblaski, nikt mnie nie potrąci. – Przecież ja nie o tym – zaprotestowała słabo. – No wiem, że nie o tym – zgodziłam się, choć byłam pewna, że dokładnie właśnie „o tym”. – Już dobrze. Ej, no, nie rycz, nie ma o co. – Tęsknię za nimi – chlipnęła. – Za mamą. – To już tyle lat. – Osiem i dwa miesiące, ale czasem tęsknię. Ja też czasem tęskniłam. Nawet za ojcem. Jak nie pił i nas nie lał, to był nawet fajny. Uczył nas jeździć na łyżwach, zabierał na basen i bawił się z nami w tym płytkim, dla dzieci. Inni dorośli trochę się z niego podśmiewali, ale on i tak się bawił. A dobrze pływał, mógł iść na głęboki i zostawić nas z ratownikiem. Szkoda trochę, że nie będą dumni z matury Sandry. Na pewno zda śpiewająco, zdolna gówniara. I szkoda, że nie zobaczą, jak dostaję A-klasę, a potem dochodzę do „eski”. A może jest coś po śmierci i oni cały czas na nas patrzą? Może się cieszą, że teraz stoję z Sandrą w przedpokoju, ciągle w kurtce i przytulam ją, zamiast opierdzielić za zawracanie głowy? Kurwa, zaraz sama się rozpłaczę. Odsunęłam siostrę od siebie, ale delikatnie, nie tak, jak czasami potrafię odepchnąć. – Rozbiorę się – powiedziałam. – Cała jestem spocona. I od treningu, i teraz, od tej kurtki. Gorąca jest. – Zastanowiłam się. – Ciepło ci w twojej? Dać ci kasę na drugą? – Ciepło. Nie potrzebuję. – Popatrzyła na mnie jak szczeniak. – Napijesz się ze mną herbaty? Co tam, niech będzie. I tak mi się jeszcze spać nie chciało. – Wstaw wodę, zdejmę to z siebie i przyjdę do kuchni. Gadałyśmy do pierwszej i teraz naprawdę jestem nieprzytomna. Nawet leżenie w wannie sobie darowałam, opłukałam się szybko i do łóżka. Jutro będę miała zakwasy po tym dzisiejszym jivie, gdybym się wymoczyła, byłyby mniejsze. Dobra, warto było poplotkować trochę z Sandrą. Wieczór dobroci dla zwierząt i młodszych sióstr.

Łucja Przeraziłam się dzisiaj. Przeraziłam się własną obrzydliwą postawą. Nie znałam siebie takiej, to w ogóle nie jestem ja. Właściwie, kim teraz jestem? A kim byłam wcześniej? Na pewno nie żoną swojego męża, nie wyłącznie. Nigdy nie należałam do tych kobiet, które spełnienie znajdowały w byciu żoną i matką. Potrzebowałam czegoś więcej – hobby, rozwoju – i miałam to. Uwielbiałam rysować, głównie ołówkiem lub węglem. Chodziłam na zajęcia artystyczne, brałam nawet prywatne lekcje u dziewczyny po ASP i byłam coraz lepsza. Wszyscy to widzieli. Raz nawet dom kultury w moim miasteczku zorganizował wystawę prac uczestników zajęć i ktoś chciał kupić moją grafikę. Nie sprzedałam, dałam mu w prezencie, a potem Robert się śmiał i mówił, że nigdy nie poczuję się prawdziwą artystką, jeżeli nie zacznę cenić swoich rysunków. Obiecałam, że następny sprzedam, a za to, co zarobię, pójdziemy do knajpy. Ucieszył się, stwierdził, że zafunduję mu wystawny obiad. Ja sugerowałam raczej herbatę. Jedną, bo na drugą nie wystarczy. Potem Robert zachorował, rysowanie momentalnie wyleciało mi z głowy. Później Robert odszedł. Od prawie dwóch lat nie miałam ołówka w ręku. Nie, przepraszam, miewam regularnie. Z ołówkiem w ręku planuję budżet każdego miesiąca. To też w pewnym sensie twórczość, bo trzeba wykazać się niezłą kreatywnością, żeby starczyło pieniędzy do następnej wypłaty. Kim jestem teraz? To właśnie mnie przeraziło. Okazało się, że jestem wredną suką, która mści się na innych za własne nieszczęścia. Zosia miała dziś dodatkowy angielski przed lekcjami. Udało mi się wyciągnąć Marysię z łóżka i zaprowadzić do przedszkola przy okazji odstawiania Zosi do szkoły. Przyjechałam do pracy wcześniej, godzinę przed odprawą. Weszłam na oddział, przeszłam przez krótki korytarz po obu stronach zastawiony krzesłami, minęłam sale i dotarłam do sekretariatu, będącego jednocześnie pokojem lekarskim. Zawsze żałowałam, że nie wydzielono dla mnie oddzielnego pomieszczenia. Na odprawach musiałam wysłuchiwać o problemach chorych, w ciągu dnia co chwilę zaglądał tu jakiś lekarz albo pielęgniarka. Ani chwili samotności. Oto uroki pracy na najmniejszym oddziale szpitala. Z drugiej strony nikt nie da pieniędzy na rozbudowę zakładu leczenia bólu, gdy tuż obok jest poradnia. Robert na szczęście nigdy do nas nie trafił – nie wiem, czy wytrzymałabym odprawy, słuchając o tym, jak mój mąż cierpi. Skonał na neurochirurgii. Usiadłam na swoim miejscu, weszłam do systemu i zaczęłam przeglądać historie pacjentów. Zauważyłam, że wybieram wyłącznie mężczyzn. A potem usłyszałam własne myśli: „Masz trzydzieści pięć lat i chłoniaka. Za rok albo prędzej twoja żona będzie chodziła w czerni”. I to obrzydliwe, wstrętne uczucie satysfakcji. Nie ja jedna. Otworzyłam kolejną historię: oponiak. Przestraszyłam się, gdy pomyślałam z niechęcią, że pacjent ma szansę z tego wyjść. A mojemu Robertowi się nie udało. Dlaczego nie miał oponiaka? Dlaczego u Roberta musiał być glejak? Dlaczego tamtemu się uda, a Robert dostał wyrok śmierci? W czym tamten jest lepszy od mojego męża? Czym sobie zasłużył na życie? Czym Robert zasłużył na śmierć? Czym? Co takiego zrobił, że los ukarał go w tak okrutny sposób? Tyle pytań. Ciągle kłębi mi się w głowie tyle pytań. I żadnych sensownych odpowiedzi. Zamknęłam historie, to bez sensu. Musiałam oderwać się od samej siebie, żeby nie zwariować. Otworzyłam internet, zalogowałam się na forum. Dawno tu nie wchodziłam, a jeszcze w czasie choroby Roberta znajdowałam u dziewczyn coś w rodzaju pocieszenia. Przytulały mnie wirtualnie, przesyłały uśmiechnięte buźki, podniesione kciuki, gdy pisałam, że jest jakaś nadzieja dla mojego męża. Od jego śmierci tu nie zaglądałam. Nie potrafiłam napisać,

że odszedł. Kobieta młoda niezależnie od wieku. Czy ja tu jeszcze pasuję? Mam trzydzieści pięć lat i jestem stara. Stara jak Troja. Zalogowałam się: „Lucinda”. Tak czasami mówił do mnie Robert, wygłupialiśmy się, że jestem jak bohaterka brazylijskiej telenoweli. Poczułam ściskanie w gardle. Szybko zerknęłam na zegar na ścianie, zostało piętnaście minut do odprawy i obchodu. Chorzy wiedzieli, że wcześniej nie mają na co liczyć, więc nie zaglądali do gabinetu przed ósmą. Jeszcze by tego brakowało, żeby wszedł teraz jakiś pacjent i zaczął domagać się lekarza i środków przeciwbólowych. Boli cię, to cierp i ciesz się, że żyjesz. Doceniaj każdy dzień, który dostałeś, bo mój mąż, młody człowiek, niczego już nie dostanie. Zdążę przejrzeć wątki. O, jakaś Daga, chyba nowa, pyta, co oznaczają bóle głowy u mężczyzny. Poczekaj, zaraz ci wyjaśnię: Droga Dago, mój mąż także cierpiał na bóle głowy i był rozdrażniony. Od roku go nie ma, bo okazało się, że zachorował na glejaka. Zanim do mnie dotarło, co robię, kliknęłam „wyślij” i moja odpowiedź ukazała się na forum. Czułam się podle. Nie wysłałam tego posta, żeby kobieta miała pełen ogląd sytuacji, żeby niczego nie przegapiła. Nie dodałam, że nie powinna od razu zakładać najgorszego, że pewnie u jej męża to jakiś błahy problem. Napisałam, że Robert miał glejaka, żeby Daga bała się tak samo, jak ja się bałam. Bo ten strach w trakcie choroby Roberta mnie wykańczał, drenował każdy ułamek energii, jaki udawało mi się z siebie wykrzesać. Budziłam się z koszmarów nocnych i natychmiast zaczynałam bać się na jawie. I tak strasznie, tak ogromnie chciałam, żeby strach się skończył, żebym wreszcie miała choć odrobinę spokoju. Nagle dotarła do mnie pełnia mojego egoizmu, mojej małości. Tak bardzo chciałam przestać się bać, że gdy Robert umarł, w pierwszej chwili poczułam coś na kształt ulgi. Mój Boże, ucieszyłam się, że mój mąż umarł, bo miałam dosyć, bo byłam zmęczona własnymi emocjami. A teraz oddałabym wszystko, żeby go mieć z powrotem. Wszystko? A czy gotowa byłam znów przeżywać takie uczucia? Cały dzień był koszmarem. Na dodatek jeszcze ta idiotyczna obietnica złożona dziewczynkom wczoraj wieczorem. A one nie odpuszczają, obiecane – muszę dotrzymać, choćby nie wiem co. Kiedyś, gdy wszystko było dobrze, gdy żyliśmy szczęśliwie, bez większych kłopotów, bo teraz już rozumiem, że problemy finansowe to naprawdę żadna tragedia, więc kiedyś lubiłam się malować. Naprawdę lubiłam, interesowały mnie najnowsze trendy makijażu, oglądałam filmiki na YouTube i uczyłam się technik nakładania kosmetyków, czasem nawet malowałam dziewczynki. Na bal przebierańców w przedszkolu zrobiłam Marysi ślicznego kotka na buzi. Panie pytały, kto ją tak ucharakteryzował. W torebce miałam zawsze przynajmniej trzy błyszczyki. Tak, wiem, że przesada, ale fajnie było w ciągu dnia inaczej podkreślić usta. Wczoraj Zosia przypomniała sobie o tym i stwierdziła, że powinnam wrócić do dawnych nawyków. Wymyśliła, że muszę kupić nowy błyszczyk, a ja, idiotka, obiecałam, że kupię. Jakby jeszcze kiedyś miało być tak jak przedtem. Marysia się ucieszyła. Świetny pomysł, mamusia kupi sobie błyszczyk i to rozwiąże wszystkie problemy. Będziemy się śmiać, cieszyć życiem, zapomnimy o Robercie. Poszłam z nimi do drogerii przy bazarku. Krążyłam po sklepie i zastanawiałam się, po co właściwie tu jestem. Oczywiście, sprzedawczyni nie mogła zostawić mnie w spokoju, musiała sprawdzić, czy czegoś nie kradnę. Jasne, przecież z dziewczynkami uczepionymi moich rąk z łatwością mogłam zwinąć coś z półki. Udawała, że chce mi pomóc, wścibska pinda. – Czego pani szuka? – Podpasek – wymieniłam pierwszą rzecz, która mi przyszła do głowy. – To proszę. Zmusiła mnie do włożenia niepotrzebnej paczki do koszyka. No, ale Marysia nie darowała przecież.