hela76

  • Dokumenty591
  • Odsłony153 554
  • Obserwuję125
  • Rozmiar dokumentów1.1 GB
  • Ilość pobrań97 569

Andreas Winkelmann - Ślepy instynkt

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Andreas Winkelmann - Ślepy instynkt.pdf

hela76 EBooki
Użytkownik hela76 wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 72 osób, 50 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 327 stron)

Dla Alexandry, która zebrała to wszystko w całość i dlatego wszystkiemu jest winna. Dziękuję!

Pałka zapałka dwa kije, Kto się nie schowa, ten kryje. Liczę do dziesięciu: Raz, dwa, trzy... Możesz się kryć, Gdzie tylko chcesz, Bo ja na pewno znajdę cię. Zajrzę do każdej dziury, Wypatrzę cię w każdej szparze, Poznam cię łatwo po twarzy.

PROLOG Po każdym ruchu huśtawki grube liny coraz głębiej wrzynały się w konar czereśni. Jej żałosne skrzypienie było jedynym dźwiękiem, który rozlegał się w to letnie popołudnie. Ciepłe powietrze muskało twarz dziewczynki, szumiało w uszach, rozwiewało długie rude włosy i białą letnią sukienkę. Każdy ruch, przy którym wyciągała stopy w stronę nieba, sprawiał, że doznawała radosnego uczucia nieważkości. A gdy w szczycie upojenia zakręciło jej się w głowie, zwolniła tempo. W ciszy, która w tym momencie zapadła, dotarło nagle do jej świadomości, że nie jest już sama. Ktoś tu jest! Nie musiała go widzieć, bo wyczuwała jego obecność. Wyraźnie czuła, jak bezpieczne do niedawna otoczenie zaczyna się zmieniać, jakby w jej świat wkradło się coś niewymownie złego, co samą swoją obecnością wywołuje chaos. Prawie bezszelestne ruchy, które słyszała za plecami, wywoływały delikatne wibracje powietrza. Drobne włoski na jej karku wyprostowały się i zaczęły drgać. Jeśli ktoś tam się czai, nie wie, że do niej nie można się podkraść w sposób niezauważalny. Ten, kto się tam skrada, jest obcy i nie ma tu nic do roboty! Myśli kotłowały jej się w jej głowie. Mama i tata jeszcze śpią, brata nie ma i szybko nie wróci. Dom stoi z dala od wsi i prawie nigdy nikt do nich nie zagląda. Jeśli tak, to kto się do niej skrada? Czy w ogóle ktoś tam jest? A może zawiodły ją zbyt wyostrzone zmysły? Czy na końcu się okaże, że to tylko letni wiatr, który obejmuje ją swym powiewem, przedziera się przez konary wysokich drzew i sprawia, że liście zaczynają szeptać? Jej nadzieje zdusił w zarodku szelest liści leżących na ziemi, który usłyszała chwilę później. Znikły ostatnie wątpliwości. Odczucia to jedna rzecz, słuch to coś innego – on nigdy jej nie zawodzi. – Jest tam ktoś?! – zawołała. Jej głos nie brzmiał zbyt odważnie, choć bardzo tego chciała. Szelest liści ustał, a gwałtowny ruch powietrza zdradził jej, że nieznajomy się zatrzymał. Poczuła strach! Dłonie zacisnęła mocno na linach, wsparła się stopami o ziemię i zatrzymała huśtawkę.

Biegnij do domu, natychmiast, podpowiadał jej wewnętrzny głos. Ale nie uczyniła tego. Dla normalnych ludzi byłaby to naturalna reakcja, ale nie dla niej. Do domu ma zbyt daleko, droga jest nierówna. Poza tym wpadła w panikę i na pewno się przewróci. – Mój tata jest w garażu. Mam go zawołać? – spytała głośno. Uznała, że to sprytne posunięcia. Bez względu na to, kto się zbliża, ostrzegła go. Nagle wypadki potoczyły się w błyskawicznym tempie. Wolne do niedawna ruchy powietrza zamieniły się w prawdziwą burzę, która z całą mocą uderzyła w jej ciało i prawie zrzuciła ją z huśtawki. Otwarła usta i chciała krzyknąć, ale na twarzy poczuła wielką dłoń, która zatkała jej usta i zacisnęła nozdrza. Poczuła silny ból i straciła oddech. Obca dłoń śmierdziała rybami. Napastnik objął ją od tyłu drugim ramieniem i mocno do siebie przyciągnął. Kopała nogami w huśtawkę i w powietrze, ale na próżno. Nieznajomy uniósł ją i wyrwał z jej świata. Powietrza! Brakuje mi powietrza! Poczuła, że napastnik zrywa z niej ubranie i rzuca ją na ziemię, na miękkie poszycie z liści. Oddychać i krzyczeć! Muszę nabrać powietrza i krzyczeć! Pełzała na czworakach, żeby uciec od człowieka, który tak bardzo śmierdział rybami, że ciągle czuła na ustach jego zapach. Nagle coś uderzyło ją mocno w czoło. Była to deska huśtawki, która nadal się kołysała poruszona jej nagłym zeskokiem. Krzyknęła, upadła na plecy i zapadła w ciemność. Wyglądało to tak, jakby głowę zakryła jej nagle falująca, ciemna płachta. W uszach słyszała głośny szum, z czoła spływała jej ciepła krew. Czyjeś silne ręce ciągnęły ją po suchej ziemi. Drapała w nią palcami, łamiąc paznokcie. Nagle napastnik znalazł się nad nią. Przygniótł ją do ziemi, położył dłoń na tył głowy i wcisnął jej twarz w liście, i to tak mocno, że nie mogła ani krzyczeć, ani oddychać.... Liście, wszędzie liście... są nawet w gardle... powietrza... brakuje powietrza...

Część 1 Dziesięć lat później

1 Światła stopniowo gasły we wszystkich pokojach. Okna, jeszcze przed chwilą prezentujące w świetle barwne zasłony, zamieniły się w martwe oczodoły. Po kolei znikały w ciemnościach wypielęgnowane klomby na trawnikach przed budynkiem, jakby to była gra Memory, w której uczestniczą dwaj niewidzialni gracze. Gdy ostatnie okno zostało zamknięte, zapadła cisza. Jednak dziewczynki i chłopcy, którzy mieszkali na trzech piętrach długiego skrzydła budynku, nie zasnęli od razu. Gdzieniegdzie nadal rozbłyskiwały i gasły pojedyncze światła. Na trzecim piętrze, na samym końcu korytarza ciągnącego się po lewej stronie, jedno z nich paliło się dłużej niż inne. Nie było w nim zasłon, bo w oknie zamiast zwykłej szyby znajdowało się matowe szkło. Pomieszczenie służyło chłopcom jako łaźnia. Prawdopodobnie któryś z nich zapomniał zgasić światło. Nocny stróż naprawił to niedopatrzenie z dziesięciominutowym opóźnieniem. Nagle zapadły zupełne ciemności. Jego oczy, przywykłe do światła, potrzebowały trochę czasu, żeby się dostosować. W ciągu tych kilku chwil słyszał najdrobniejszy szelest, każdy trzask. Przeszedł go dreszcz. Obejrzał się przez ramię, ale niczego nie zobaczył. Zwykły ciemny las wcale go nie przerażał. Przeciwnie. Można się w nim ukryć, schronić przed ludzkimi spojrzeniami. Las umożliwia mu też obserwowanie budynku przez długi czas. Może to robić niezauważony. Nie ma tu żadnych środków bezpieczeństwa z wyjątkiem dwumetrowego ogrodzenia z drucianej siatki, ale bez trudu można w niej zrobić dziurę. Specjalne nożyce do cięcia drutu zawsze nosi przy sobie, w kieszeni kurtki. Strach powoli ustępował, w jego miejsce pojawiło się zdenerwowanie. Jego efektem było nieprzyjemne mrowienie w nogach. Nienawidzi tego uczucia, bo odbiera mu spokój i powoduje bałagan w kartach, które zostały już rozdane. Taki stan nawiedza go często nocą, a gdy już się pojawia i samo układanie dam, waletów i króli nie pomaga, nie może spokojnie siedzieć ani leżeć. Tak jak teraz! Dlatego zeskoczył z pnia drzewa leżącego na ziemi. Na jego twardej korze spędził bez ruchu ostatnią godzinę. Przestępował z nogi na nogę, bo od długiego siedzenia trochę mu zesztywniały i prawie stracił w nich czucie. Pod stopami szeleściły mu zeszłoroczne liście. Uniósł ramię, podciągnął rękaw kurtki i spojrzał na cyfrowy zegarek. Nacisnął guziczek i wskazówki rozbłysły

niebieskim kolorem. Po zgaszeniu wszystkich świateł w budynku musi odczekać dokładnie godzinę. Do północy. To dużo czasu! Wymaga to sporo cierpliwości. Całą godzinę musi przesiedzieć bezczynnie. A przecież cierpliwości nie można się nauczyć. Cierpliwość pojawia się i znika. Jednego dnia jest jego przyjacielem, innego dnia udaje, że go nie zna. Bóg jeden wie, że próbował ją oswoić i nadal się w tym wprawia. Niestety, najczęściej bez powodzenia. Jego największym plusem jest to, że ma czas. Na razie nie czuje żadnej presji. Jeśli nie uda się dziś w nocy, wróci tu następnego dnia, w następnym tygodniu albo jeszcze później. Jeśli nie podda się presji czasu, uniknie ryzyka. Dobrze o tym wie. Odwrócił głowę, bo zauważył, że w oknie na drugim piętrze zapaliło się światło. W tym oknie! Wiedział, że wybrana przez niego dziewczynka ma szczególnie rozwiniętą wrażliwość. Czy czuje niebezpieczeństwo? Czy leży teraz przestraszona w swoim łóżeczku z kołdrą podciągnięta pod brodę? Do jej uszu dociera z pewnością każdy najdrobniejszy szmer, ruch elektronów w przewodach. Leży tam i czuje mrowienie w nogach. Na samą myśl o drżącej ze strachu dziewczynce, która być może wyczuwa jego obecność, ale go nie widzi, ogarnęło go podniecenie. Nie odwracając wzroku od rozjaśnionego okna, rozpiął pasek od spodni, guzik i zamek błyskawiczny, spuścił spodnie i majtki i ujął swój członek. Stopniowo jego ruchy stawały się coraz szybsze i coraz bardziej gwałtowne. W chwili, gdy w oknie zgasło światło, wydał z siebie zduszony jęk i opadł na kolana. W tym momencie usłyszał głośne trzepotanie wielkich skrzydeł i pohukiwanie sowy. Zerwał się na równe nogi i rozejrzał nerwowo. Szybko doprowadził się do porządku, podciągnął i zapiął spodnie. Już sama świadomość tego, że obserwowała go sowa, była dla niego bolesna. Poczuł, jak krew uderza mu do głowy. Rozejrzał się ostrożnie i dopiero po chwili usiadł na pniu drzewa. Skrzyżował nogi, wsadził ręce do kieszeni ciemnej kurtki i zachowywał się tak, jakby nic się nie stało. Oczy są wszędzie, dlatego wszędzie jest widziany. Zatęsknił za własnym światem, w którym to on decyduje, kto może mu się przypatrywać, a kto nie. Tam może być niewidzialny, kiedy tylko chce. Ma już po dziurki w nosie tego, że ciągle ktoś się na niego gapi! Przez cały ten czas zdążył już zmarznąć, bo noc była chłodna. Brak ruchu i zmęczenie coraz bardziej dawały o sobie znać. Zbyt długie czekanie jest zabójcze dla motywacji, bo zaczynają narastać wątpliwości. Czy na pewno o wszystkim pomyślał? Czy wszystko jest tak proste i pewne, jak sobie wyobrażał? Może powinien to przełożyć, jeszcze raz przemyśleć, co zamierza? Po pewnym czasie chłód stał się tak dokuczliwy, że zaczął dygotać na całym ciele. W tym momencie uznał, że czas oczekiwania dobiegł końca. Mimo to został jeszcze dziesięć minut tylko po to, żeby przetestować swoją cierpliwość. Dama na damę, walet na waleta, król na króla. I tak przez dziesięć minut. Rozkładał

w pamięci kolejne karty, które przesuwały się cicho po nieistniejącym stole i układały według koloru i rangi. Leżały w absolutnym porządku, co do milimetra. W końcu wstał, kilka razy się przeciągnął, odetchnął głęboko i ruszył przez las. Tam, gdzie kończą się drzewa i krzewy, wyjdzie na nieosłonięte miejsce. Po chwili się zatrzymał, wyjął z kieszeni kurtki nożyce do cięcia drutu i spokojnie zabrał się do pracy. Kolejno rozcinał poszczególne druty. Panującą ciszę przeciął dźwięk cięcia metalu. Nożyce są nowe i ostre i tną drut jak zwykły sznurek.

2 Ostatnie pięć minut przed walką lubi najbardziej. To tylko jego czas. Trener, Konrad Leder, którego wszyscy nazywają po prostu Kolle, wyszedł z pokoju i zamknął za sobą drzwi, a on został sam. To konieczne, bo tylko tak może się skoncentrować i skupić myśli na tym, co najważniejsze. Te pięć minut spędza w świecie, w którym istnieje tylko on i jego przeciwnik. Jednak czasem pojawia się w nim także Sina. Ona ma dostęp do wszystkich jego światów, a on nie umie się przed nią obronić, nawet gdyby chciał. Wywołuje w nim bolesne poczucie bezradności. Nie ma od niej ucieczki, a brzemię, którego doświadcza, jest tak ciężkie, że jego dusza z trudem oddycha. Dzisiaj też poczuł jej drobną dłoń na swym ramieniu. Czuł, jak jej cienkie palce uciskają mięśnie jego karku, żeby mu nie zwiotczały. Kiedyś, gdy kładła się obok niego, sprawiało mu to przyjemność. Czuł ciepło i bliskość jej ciała. Był dla niej kimś silnym, jej obrońcą i drogowskazem. A gdy na dodatek wypowiadała to jedno szczególne zdanie, wydawało mu się, że jest niepokonany. Max, najbezpieczniejsze miejsce na świecie znajduje się za tobą! Na samo wspomnienie tych słów poczuł się tak jak kiedyś. Niepokonany! To właśnie w ten sposób największy błąd, jaki popełnił w życiu, stał się zarazem źródłem jego sukcesu. Z luźno opuszczonymi rękami i szeroko rozstawionymi nogami stanął na środku pokoju i rozejrzał się. Pomieszczenie wyglądało tak samo jak większość do niego podobnych: warstwa białej farby na nieotynkowanej ścianie i neonówki w plastikowych oprawkach. Świeciły tak jasno, że ich jaskrawy blask wydawał się prawie namacalny. Przy bocznej ścianie stały metalowe szafki na ubrania, obok leżanka do masażu, która najlepsze czasy miała już za sobą. Ludzki pot, który przez lata w nią wsiąkał, sprawił, że powierzchnia sztucznej skóry stała się porowata i wypłowiała. W wielu miejscach wystawała spod niej sztuczna pianka uszczelniająca. Po drugiej stronie pokoju wisiało długie, szerokie lustro. Max stanął przed nim. Zaczął przyglądać się swojemu odbiciu. Im dłużej spoglądał na średniego wzrostu umięśnioną postać w niebieskich spodenkach w żółte paski, tym mniej w niej dostrzegał. W końcu zaczął okładać pięściami worek bokserski. Najpierw dwa lekkie uderzenia lewą, potem jeden cios prawą, trochę mocniejszy, ale nie za bardzo. Po każdym uderzeniu to, co widział oczami wyobraźni, stawało się coraz bardziej realne. Jak przepowiadanie przyszłości, z tą tylko różnicą, że on ma na nią wpływ – a przynajmniej próbuje taki wpływ

wywierać. Tym razem postanowił zakończyć walkę w czwartej rundzie. Pośle swojego przeciwnika na deski tuż przed gongiem. Zwycięstwo na punkty nie wchodzi w rachubę. Ludzie kupili bilety na walkę w wadze ciężkiej, która w boksie uważana jest za kategorię królewską. Wszyscy czekają na jednoznaczne rozstrzygnięcie. Nie chcą, żeby to było zwycięstwo na punkty albo na skutek nokautu technicznego. To ma być piorunujący cios, który jego ciężkiego przeciwnika zwali na deski. Na końcu jeden z nich musi stać, drugi leżeć. Tylko wtedy widowisko będzie doskonałe, a kibice zadowoleni. Niech się nacieszą, pomyślał Max. Jeśli o mnie chodzi, mogę im jeszcze dołożyć trochę krwi. Okładał worek pięściami i tańczył wokół niego. Nogi ślepo go słuchały. Oczyma wyobraźni widział, jak po jego potężnym ciosie Olbrzym z La Spezia pada na deski. Rękawice klaskały regularnie o worek: lewa lewa prawa, lewa lewa prawa – to jego własna odmiana metronomu. Dźwięk tego urządzenia potrafi go zahipnotyzować. Czuje się swobodnie i spokojnie, jest lepszy. Minęło pięć minut. Zanim Kolle zapukał do drzwi, Max jeszcze raz stanął przed workiem treningowym. Objął miękką skórę obandażowanymi dłońmi w niebieskich rękawicach. Potem dotknął jej czołem. Wyobrażał sobie, że worek pulsuje od jego ciosów. Został w tej pozycji przez kilka sekund i wyobrażał sobie, jak jego przeciwnik leży znokautowany na macie. Niestety, nie za bardzo mu to wychodziło. Zamiast tego ujrzał Sinę. Była taka, jaką zachował w pamięci po wieczne czasy. Jakby była tylko fotografią, a nie realnym człowiekiem, który poddany jest wpływowi czasu. Brzmi to może brutalnie, ale taka jest prawda. Fotografia to po prostu trochę farby na papierze. Przedstawia statyczną twarz, na której nie zachodzą żadne zmiany. Sina ma na swoim zdjęciu okrągłą twarz z zadartym nosem, która aż po szarozielone oczy obsypana jest piegami. Nad nimi widać jasne rzęsy. Nie są one jednak takie rude jak włosy, tylko przezroczyste, w zależności od tego, pod jakim kątem światło pada na twarz. Są lekko żółte albo z delikatnym odcieniem różu. Sina! Nie uśmiechała się. Wyglądała tak, jakby niezbyt pewnie czuła się za jego plecami. Jej twarz wyrażała zdumienie, a może nawet strach. Jeszcze nie wypowiedziała czarodziejskiego zdania! Rozległo się pukanie do drzwi i Sina znikła. Wraz z nią ulotniła się cała jego koncentracja i skupienie na walce, którą stoczy dziś wieczorem. To niedobrze, naprawdę niedobrze! Chociaż nie powiedział „wejść”, drzwi się otworzyły i do środka wszedł Kolle. – Wszystko w porządku? – spytał. Max, który myślami nadal był gdzie indziej, domyślił się, że jego trener marszczy czoło. Nie musiał nawet na niego patrzeć. – Max? Dopiero teraz odwrócił się w jego stronę.

– Wszystko w porządku. Jeśli o mnie chodzi, możemy zacząć nawet teraz. Kolle podszedł do niego, uniósł jego ręce i jeszcze raz sprawdził, czy rękawice przylegają do dłoni tak, jak powinny. Kolle ma siedemdziesiąt lat i jest od niego o kilka centymetrów niższy. Szare oczy trenera, w których co jakiś czas pojawiały się jasne błyski, spoglądały na Maxa badawczo, zadawały bezgłośne pytania i nie dostawały na nie żadnej odpowiedzi. W końcu Kolle uznał, że ma powody do zadowolenia. Skinął lekko głową, uniósł dłonie i zwrócił je wewnętrzną powierzchnią w stronę Maxsa. – W takim razie idziemy. Wszyscy czekają. Jego głos brzmiał jeszcze bardziej ochryple niż zwykle. Ciężko trenowali i długo przygotowywali się do tej walki. Kolle dużo krzyczy na treningach i teraz Max odnosił wrażenie, że struny głosowe w końcu się na niego obraziły. Uderzył go rękawicami po dłoniach. – Do boju! – powiedział. Oznaczało to, że swój stały rytuał odprawił do końca.

3 Ciemność i cisza zapadły w domu nad jeziorem w tej samej chwili. Pozbawione blasku księżyca potężne pnie daglezji rosnących przed oknami wyglądały jak zwęglone palce sterczące w niebo. Straszny widok! Franziska odwróciła się od okna, przeszła przez dziecięcy pokój, otworzyła drzwi i zaczęła nasłuchiwać. Nie myliła się. W salonie na dole gra telewizor. Dźwięk jest dyskretnie ściszony. Wprawdzie z ekranu bił słaby niebieski blask, ale docierał tylko mniej więcej do połowy schodów. Właściwie to mogłaby już iść do łóżka. Mogłaby się położyć i zasnąć. Jest już naprawdę zmęczona, to był bardzo wyczerpujący dzień. Marzy tylko o tym, żeby przestać się martwić o to, co już od dłuższego czasu od siebie odsuwa. Przecież tydzień albo dwa nie stanowią różnicy! W głębi duszy czuła jednak, że taka różnica istnieje, bo nie zostało jej zbyt wiele czasu. Jeszcze nie tak dawno nie wiedziała, co to znaczy nie mieć czasu, chociaż używa tego frazesu codziennie, tak jak wszyscy. Ogólnie rzecz biorąc, lubi zdobywać nową wiedzę, ale z tej konkretnej wiedzy wolałaby jeszcze na pewien czas zrezygnować. Nie! Odkładanie tej rozmowy na później mija się z celem. Prawdopodobnie już nigdy więcej nie trafi jej się tak doskonała okazja jak dziś wieczorem. Przed godziną powiedziała wszystkim „dobranoc”, ale to była tylko taka zasłona dymna. Po prostu chciała, żeby jej matka też poszła spać. I faktycznie, udało się: od dawna leży w sąsiednim pokoju pogrążona w głębokim śnie. Nawet słychać chrapanie. To bardzo dobrze – rzeczowo może porozmawiać z ojcem tylko w cztery oczy. Ojciec już zapowiedział, że położy się później, bo chce obejrzeć w telewizji walkę bokserską. Wyszła na korytarz i zaczęła sobie wyobrażać, że ona też za chwilę stoczy jakąś walkę. Dlaczego przychodzi jej to z takim trudem? Przecież rozmowa córki z ojcem powinna być najnormalniejszą rzeczą w świecie! Schodząc na dół, coraz wyraźniej słyszała dźwięki dobiegające z telewizora. Krótki odcinek między końcem schodów a salonem przypominał jej śluzę czasową. Każdy krok przybliżał ją do przeszłości. Nagle znowu jest małą Franzi. Ma niecałe dziesięć lat, idzie boso, na palcach, nieskończenie długim korytarzem, dłonie ma zwinięte w piąstki i przyciśnięte do policzków ze strachu, żeby nie

narobić hałasu. Od kilku godzin powinna już spać, ale ponieważ coś ją dręczy, a może czegoś się boi, wstała z łóżka z nadzieją, że tata siedzi jeszcze przed telewizorem albo przy biurku. Podeszła do drzwi i zerknęła w jego stronę. Od razu ją zauważył i odwrócił się do niej. Pewnie od początku słyszał jej kroki. Pomarszczona twarz, worki pod oczami, starcze plamy na skórze i rzadkie siwe włosy. Ale to nadal jest jej tata, który szczerze się do niej uśmiecha. Kiedyś cechowały go pewność siebie i energia. Niestety, ulotniły się z tego domu pod koniec jej dzieciństwa albo zabiła je choroba. – Witaj, Franzi – powiedział ochryple. – Co się stało? Nie możesz zasnąć? Skinęła głową, przeszła przez pokój i usiadła obok niego na kanapie. – Jestem śmiertelnie zmęczona, ale nie mogę zasnąć. – Coś o tym wiem. Wypiliśmy zbyt dużo kawy późnym popołudniem. Cały on! Zawsze znajdzie właściwe wyjaśnienie, które brzmi przekonująco i sprawia, że wszystkie troski znikają. – Posiedź przez chwilę ze mną. Możemy obejrzeć tę walkę razem. Kiedyś lubiłaś boks. Franziska od razu zrozumiała, że ostatnie zdanie zawierało aluzję. Od dwudziestego roku życia przez siedem lat była związana z Borisem, który trenował boks amatorski. Przespał okazję przejścia do zawodowej grupy, więc postanowił sobie to zrekompensować narkotykami i innymi kobietami. Jej ojciec nie ufał mu od samego początku, ale czy któraś kobieta słucha rad ojca, gdy przeżywa swoją pierwszą wielką miłość? – Kiedyś byłam zaślepiona miłością. Może napijemy się piwa? – zaproponowała, żeby zmienić temat. Jej ojciec przez chwilę się zastanawiał i rozważał, co lepsze: ulec pokusie czy posłuchać głosu rozsądku. – Jasne! – odparł w końcu. – Sam bym nie pił, ale z tobą... Zawsze! – Okej – powiedziała Franziska i wyszła do kuchni. Wyjęła z lodówki dwie puszki i szybko wróciła do salonu. Usiadła z podkurczonymi nogami na kanapie w wygodnej pozycji. Otworzyli puszki z piwem, stuknęli się i wypili. Pomyślała, że piwo z puszki już dawno jej tak nie smakowało. Ojciec wskazał na telewizor. – Jak zwykle główna walka się opóźnia – powiedział. – Teraz leci jedna z wstępnych. Nie jest zbyt pasjonująca, ale nie przeskoczymy tego. Mama już śpi? – Bardzo głęboko. Przynajmniej tak wynika z dźwięków, które wydaje. Ojciec się roześmiał. – No tak, kiedy kobiety się starzeją, chrapią tak samo jak faceci. – Widzę, że szukasz dla siebie usprawiedliwienia – odparła. – Tak sądzisz? Skinęła głową. Potem już tylko siedzieli w milczeniu, popijali piwo i oglądali walkę wstępną, a ona się cieszyła, że znowu może być dzieckiem. Wspólne

milczenie z ojcem zawsze sprawiało jej przyjemność – ale nie tym razem. Do domu przyszła przed obiadem. Mieli dla siebie całe popołudnie i wieczór, żeby porozmawiać prawie o wszystkich sprawach. Nic więc dziwnego, że w końcu niemal zabrakło im tematów. Niemal. Milczenie coraz bardziej jej ciążyło i dlatego w końcu postanowiła zdobyć się na odwagę. – No, wyduś to wreszcie z siebie – powiedział ojciec. – Co takiego? – spytała ze zdumieniem Franziska. – Moje dziecko, przecież widzę, że coś ci leży na sercu – odparł ze wzrokiem wbitym w ekran. – Prawie słyszę, jak ta sprawa głośno krzyczy. Musiałbym być idiotą, żeby się nie domyślać, o co chodzi. Wal prosto z mostu, zanim zacznie się główna walka. Dopiero teraz na nią spojrzał. Oczy miał wilgotne, ale od kilku dni ciągle takie były. Otworzyła usta, ale nie wykrztusiła ani słowa. W jej oczach pojawiły się łzy. Ojciec wziął jej rękę i uścisnął ją. – Posłuchaj, moje dziecko. Coś ci powiem. To, co usłyszysz, jest absolutną prawdą. Jeśli później coś się zmieni, dowiesz się o tym pierwsza. Zgoda? Skinęła głową. – Jestem w trakcie leczenia. Nikt, nawet lekarz, nie potrafi mi powiedzieć, w którym kierunku choroba się rozwinie. Taki stan potrwa przynajmniej przez cztery tygodnie. Jednak ogólnie czuję się dobrze. Wiem też, że mam jeszcze wystarczająco dużo sił, żeby pokonać to paskudztwo. Jestem optymistą, więc ty też nim bądź. Okej? – Spojrzał w jej wilgotne oczy. Dotknął dłonią jej policzka i otarł z niego łzy. – Zgoda, maleńka? Franziska znowu skinęła głową. Teraz już na pewno była dzieckiem, cała tkwiła w śluzie czasowej. Chciała zadać ojcu tyle różnych pytań, ale teraz jej nie wypada, bo znowu ma tylko dziesięć lat. – Cholera, już się zaczyna! – zawołał nagle ojciec, odwracając się w stronę ekranu. Otarła łzy, wytarła nos, wypiła resztę piwa i skupiła się na walce. Wszystko w porządku, usłyszała swój wewnętrzny głos. A jeśli się okaże, że nie, dowiesz się o tym pierwsza!

4 – Dobranoc, Saro! – zawołała pani Lange, stojąc w drzwiach. – W razie czego po prostu znowu zadzwoń. Dobrze? – Okej – odparła cicho Sara. – Dobranoc. Ledwo drzwi się zamknęły, tamto uczucie znowu wróciło. Ktoś ją obserwuje! Ciemność ma oczy, które ją teraz obserwują. Przed chwilą dzwoniła na panią Lange i udała, że boli ją głowa, bo dziesięć minut po tym, jak poszła do łóżka, nagle zabrakło jej tchu. Było to spowodowane brzemieniem, które ciąży jej na piersi i strachem przed oczami, które – tak jej się przynajmniej zdawało – obserwowały ją z mebli i ścian pokoju. Rzecz jasna to kompletna bzdura wywołana strachem małej dziewczynki. Próbowała to sobie wyperswadować, ale nie pomogło. Od czterech nocy śpi w pokoju sama, ponieważ Judith, z którą tak dobrze się rozumiała, wróciła do domu swoich rodziców. Pani Lange uprzedziła ją, że długo sama nie pomieszka, bo jest już inna dziewczynka, która czeka na to miejsce. Niestety, akurat w tym momencie jest sama! Przez kilka ostatnich nocy wszystko było w porządku. Brakuje jej oczywiście rozmów, które przed zaśnięciem prowadziła z Judith, brakuje jej też spokojnego oddechu byłej współlokatorki, ale nie odczuwała żadnego strachu. Do dzisiaj! Dzisiaj wszystko wygląda inaczej i nie potrafi sobie wyjaśnić dlaczego. Leżała na plecach przykryta miękką kołdrą aż pod brodę. Włożyła pod nią ręce i w ogóle się nie ruszała. Płytko oddychała, oczy miała zamknięte, całą uwagę skupiała tylko na tym, co słyszała. Na korytarzu panowała zupełna cisza, co oznaczało, że usłyszy każdy, najdrobniejszy nawet szept. Jednak z zewnątrz nie dobiegały żadne dźwięki. Pozostało tylko przykre wrażenie, że ktoś ją obserwuje. Ponownie sięgnęła po przycisk dzwonka, który wraz z kablem zwisał z sufitu nad jej łóżkiem. Objęła go mocniej i poczuła znany sobie kształt, ale nie nacisnęła go. Wiedząc, że ma przycisk w zasięgu ręki, troszkę się uspokoiła. Nie będzie jednak znowu dzwonić na panią Lange, bo nie chce jej przeszkadzać. Ulubiona pielęgniarka i tak chyba wie, że nie chodzi o ból głowy, choć tak jej właśnie powiedziała. Dlatego zamknęła oczy, splotła dłonie pod kołdrą i po raz drugi tego wieczoru

próbowała się modlić. Słowa modlitwy znała na pamięć, ale choć także i tym razem odmówiła ją do końca, zabrzmiała jakoś pusto, bez koniecznej w takiej sytuacji ufności i żarliwości. Zamiast skupić się na modlitwie, nasłuchiwała, czy z ciemnego pokoju nie dobiegają jakieś szmery. W końcu udało jej się zasnąć. Nagle gwałtownie się obudziła. Rzeczywiście coś usłyszała. Drzwi! Ktoś naciska lekko klamkę. Nie jest w pokoju sama! Ktoś tu jeszcze jest oprócz niej! Szybko wyciągnęła rękę w stronę kabla z przyciskiem dzwonka. Teraz było jej już obojętne, czy przeszkodzi pani Lange. W jej pokoju ktoś jest, skrada się do łóżka, siada ostrożnie na materacu. Wyraźnie poczuła, że materac za jej stopami ugiął się pod ciężarem intruza. To na pewno nie jest złudzenie. Podobnie jak jego cichy oddech na jej twarzy! Dzwonek! Gdzie jest dzwonek? Rozpaczliwie szukała w ciemnościach kabla z przyciskiem, ale nie mogła go znaleźć!

5 Max pojawił się w Arenie w towarzystwie trenera, przy dźwiękach przeboju Bonnie Tyler Holding out for a Hero. W hali natychmiast rozległo się buczenie i tupanie. Hałas przybierał na sile niewiarygodnie szybko. Dotarł do górnej krawędzi hali, przebił się na zewnątrz i stał się tak ogłuszający, że zebranych widzów prawie przyprawiał o ból uszu. Max był zdumiony takim zachowaniem publiczności. Za chwilę stoczy walkę o tytuł mistrza Europy w wadze ciężkiej, ale aż tak nieprzychylnego powitania zupełnie się nie spodziewał. Wyglądało to tak, jakby zebrani w hali miłośnicy boksu zapragnęli samą siłą swoich głosów zapędzić go z powrotem do podziemi. Szybko zbliżali się do ringu. Oświetlenie było niezwykle intensywne, podobnie jak żar bijący od reflektorów. Szerokie przejście rozwidliło się na dwie strony. Skierowali się w lewo i po drewnianych schodkach weszli do swojego narożnika. Kolle rozsunął liny i przytrzymał je Maxowi. Ten wszedł na ring, wykonał krótki taniec w narożniku, uniósł wysoko ramiona i pokazał się publiczności. Ze zdumieniem stwierdził, że buczenie wybuchło ze zdwojoną siłą. Kolle położył mu dłoń na ramieniu i zatrzymał go w narożniku. – Czy ty to słyszysz? – spytał. – Oni już przeczuwają, co tu się dzisiaj stanie, i szaleją, bo są zupełnie bezradni. Max skinął głową i wykonał kilka ruchów. Poczuł, że wszystkie mięśnie są rozluźnione. To świetna zapowiedź przed walką. Czyżby to...? Odpędził od siebie te myśli. Przez następne dwadzieścia minut nie wolno mu myśleć o Sinie! Spiker ringowy przystąpił do prezentacji obu bokserów. Miał długie czarne włosy i ciemne oczy. Max znał go z poprzednich walk. – W lewym narożniku... sto dwa kilogramy... sto osiemdziesiąt dwa centymetry wzrostu... dwadzieścia sześć walk na koncie... żadnej porażki... dwadzieścia dwa zwycięstwa przez nokaut... W tym momencie stało się to co zawsze, gdy walczy gdzie indziej niż w Niemczech: widzowie zerwali się z foteli i zaczęli rzucać popcornem i kubełkami i skandować w miejscowym języku: „Oszustwo, oszustwo!”. – ... znakomity mistrz Europy wagi ciężkiej... obrońca tytułu... niepokonany mistrz Max Uuuuuuuuuuuuuuuungemaaaaaaaaaaaach. Max wyszedł na środek ringu i zachowywał się tak, jakby wszystko, co się wokół niego działo, było mu najzupełniej obojętne. Jednak w środku był czujny i spięty. Podniósł rękę i jeszcze raz się przeżegnał. W tym momencie gwizdy

i buczenie przycichły. Tacy oni są, ci włoscy fani: gorąca krew, ale złość szybko im mija. Wpatrują się w niego tysiące oczu. Mężczyźni, kobiety, a nawet dzieci. Widzi ich wszystkich, ale dla niego to tylko falująca masa bez twarzy i nazwisk. Chwileczkę, a w pierwszym rzędzie... o, cholera, czy to nie...? Nie! Na pewno nie! Musiało mu się przywidzieć. Ale przez krótką chwilę rzeczywiście mu się wydawało, że... Co tu się dzisiaj dzieje? Nigdy wcześniej, podczas żadnej innej walki, nic takiego mu się nie zdarzyło! Jednak teraz musi skupić uwagę na swoim przeciwniku, który siedzi jeszcze na stołku. Długie nogi szeroko rozsunął, a ramiona oparł o środkową linę. Nazywa się Salvatore de Martin, Olbrzym z La Spezia. I rzeczywiście, prawdziwy z niego olbrzym, nawet gdy siedzi. Chwilę potem sędzia ringowy zaprosił obu bokserów na środek ringu. Stanęli naprzeciwko, wpatrując się w siebie nieruchomym wzrokiem. De Martin przewyższał Maxa o głowę. Włoch miał twarde mięśnie, bez grama tłuszczu, ale nie był tak napakowany jak Max. Spoglądał na niego z góry niewzruszonym wzrokiem. Na powitanie stuknęli się rękawicami. Max odwrócił się, podszedł do narożnika i usiadł na stołku. Kolle wsunął mu między zęby ochraniacz. – Uważaj tylko na jego ciosy zaczepne. Ten chłopak umie wyprowadzać kombinacje prostych – krzyżowych! Max skinął głową. W tej samej chwili rozległ się gong. Włoch ruszył na niego, kryjąc się za szczelną gardą. Max dopuścił go do siebie, zrobił unik, potem krok w prawo i wykonał typową dla siebie rundkę wokół ringu. Kiedy De Martin zagrodził mu drogę, ruszył w przeciwnym kierunku, prowokując potężnego Włocha, żeby poszedł za nim. Nagle Włoch zadał pierwszy cios prosty. Wprawdzie Max wyczuł, że cios go nie dosięgnie, ale i tak był przygotowany, dzięki czemu pięść Włocha zatrzymała się na jego gardzie. Nie było to mocne uderzenie, bo Włoch tylko go sprawdzał, sondował, mierzył zasięg swoich ramion. Max pozwalał mu na to, ale cały czas chował się za gardą, robił szybkie uniki i nieustannie tańczył w ringu. Nagle w narożniku zajmowanym przez włoską ekipę rozległ się ostry krzyk. Mimo hałasu na trybunach Max go usłyszał. Jak na dany sygnał Olbrzym z La Spezia ruszył na niego. Pochylony i z bezbłędnie trzymaną gardą zaczął gonić Maxa po całym ringu. Wyprowadził kolejny prosty, przeszył powietrze, uderzył znowu i tym razem musnął go w ramię. W tym momencie Max dostrzegł swoją szansę! Wykonał szybki krok do przodu, potem skręt w lewo i błyskawicznie uderzył lewą. Niestety, De Martin nadal był czujny. Zszedł z linii ciosu i Max trafił go tylko w przedramię. Teraz znowu stoją naprzeciwko siebie, czają się, czyhają na okazję. De Martin walczył tak, jakby stawiał wszystko na jedną kartę. Tym razem zaatakował Maxa jak jakiś mocarz. Ruszył na niego i Max poczuł grad ciosów na gardzie. Włoch chciał go zapędzić do narożnika, ale Max postanowił, że mu na to pozwoli.

Jednak gdy Włoch zada kolejny cios i odsłoni się przy tym, spróbuje... – Max! To było tylko jedno słowo, ale w jego głowie zabrzmiało jak trzask pioruna. To głos Siny. Wypowiedziała je takim tonem, jakby była w niebezpieczeństwie. Max przez chwilę skupił na niej uwagę i cios Włocha od razu trafił go w prawy policzek. De Martin młócił rękami i choć niewiele to dawało, wystarczyło, żeby zapędzić Maxa do narożnika. Ten odbił się od lin, instynktownie zanurkował pod prawą ręką Włocha i szybko wykonał krok do tyłu. Publiczność szalała! Wszyscy pewnie myśleli, że ich bohater sprawił Maxowi lanie. Rzeczywiście, Max przeżywał ciężkie chwile, ale nie było to zasługą jego przeciwnika. Czuł, że nie nadszedł jeszcze odpowiedni moment na kontratak. Do końca rundy musi się trzymać od niego jak najdalej. Potem na pewno odzyska koncentrację. Sina... Mój Boże, Sina! W nadziei na odniesienie szybkiego zwycięstwa De Martin opuścił lewą, wysuniętą rękę i zamierzył się do zadania ciosu. Zachował się głupio, jak nowicjusz, i Max od razu to zauważył. Zrobił unik i zadał cios, który wylądował na rękawicach Włocha, po czym zaczął klinczować. Przez krótką chwilę, zanim sędzia ringowy ich rozdzielił, czuł zapach potu przeciwnika i słyszał jego szybki oddech. Odskoczył od niego i w tym momencie gong zakończył pierwszą rundę. Max usiadł na stołku w swoim narożniku. Bob, jego sekundant, wyjął mu z ust ochraniacz. – Co się dzieje? – spytał Kolle, wtryskując mu do ust izotermiczny napój. Max pił go chciwie i dopiero po chwili odpowiedział na pytanie. – Nic, nic takiego. – Popatrz na mnie! Twarz Kollego znajdowała się nie więcej niż dziesięć centymetrów od twarzy Maxa. Kolle wbił w niego wzrok, jakby chciał go nim przewiercić, żeby się dowiedzieć, co się dzieje w jego mózgu. – Jesteś zdekoncentrowany – stwierdził. – To chyba nie mój wieczór... – odparł Max. – Okej – powiedział Kolle, wsuwając mu między wargi ustnik pojemnika z napojem. – W takim razie nie czekaj do czwartej rundy. Poślij go na deski od razu. Możliwe, że złapałeś jakąś infekcję. Max mógł oczywiście wyjaśnić, co się z nim dzieje, ale nie uczynił tego. Włożył ochraniacz na zęby. Kolle wtarł mu w łuki brwiowe i kości policzkowe wazelinę i spojrzał na niego twardym wzrokiem. – Wykończ go. Jasne? Max skinął głową. Czemu nie? Po co ryzykować? Nikt mu za to później nie podziękuje, a dla publiczności, która i tak go nienawidzi, nie będzie robił widowiska. Im szybciej wydostanie się z tego piekielnego kotła, tym lepiej. Rozległ się gong. Max wyszedł na ring sprężystym krokiem, jakby nic się nie działo, jednak w głowie nadal miał mętlik. Był zupełnie zdekoncentrowany. Żeby

się tylko udało! De Martin walczył ostrożniej. Chował się za świetnie ustawioną gardą, ale to on musiał się wykazać inicjatywą i zaczepnością. Domagali się tego jego fani, którzy głośno zagrzewali go do walki. Włoch nie wahał się więc zbyt długo i zaatakował. Właśnie na to liczył Max. Pozwolił mu podejść bliżej, uchylił się przed jego słabym ciosem i wyprowadził mocny prawy, którego tak bardzo obawiają się jego przeciwnicy. Włożył w ten cios całą siłę. Pięść wystrzeliła do przodu, spadła na uniesioną gardę De Martina, przebiła się przez nią i rzuciła Włocha na liny. Max ruszył na niego i zadał kombinację ciosów. Jeden z nich wylądował na głowie Włocha. Uderzenie nie było na tyle mocne, żeby go powalić, ale wystarczyło, żeby przełamać gardę. Następny prawy trafił Włocha w splot słoneczny, dwa centymetry poniżej mostka. De Martin cicho jęknął, jakby uszło z niego całe powietrze, a następnie pochylił się i zgiął wpół. W normalnych okolicznościach Max na pewno by trochę odczekał, żeby przedłużyć walkę. Ale nie dzisiaj. Zadał kolejny cios prawą ręką i trafił Włocha w nieosłoniętą głowę. Było to potworne uderzenie, któremu nikt nie byłby w stanie się oprzeć. Max jak na zwolnionym tempie obserwował to, co działo się później. Głowa Włocha odskoczyła w bok. Z pękniętej skóry pod lewym okiem trysnęła krew. De Martin na moment zesztywniał, przewrócił oczami i opuścił ramiona. W hali rozległ się szmer i jęk. Olbrzym padł na kolana i runął jak długi na matę. Ring aż zadrżał pod stopami Maxa. Sędzia ringowy odesłał go do neutralnego narożnika i zaczął wyliczać Włocha. – Raz... dwa... trzy... cztery... Max wiedział, że walka dobiegła końca. Zwyciężył, pozostanie mistrzem Europy i zarobi dużą kasę. Mimo to jego głowę wypełniały wspomnienia, które z tym, co działo się na ringu, nie miały nic wspólnego. – ...dziesięć.

6 Bez problemu wbił ostry czubek nowego skalpela w jej gałkę oczną. Nie czuł żadnego oporu, nawet wtedy, gdy przecinał jej nerw wzrokowy. Wycięcie oczu zajęło mu zaledwie kilka minut. Obie gałki spadły wprost na podwójnie złożony, pofałdowany obrus leżący na stole. Jego ofiara wykonywała gwałtowne ruchy, próbowała go nawet ugryźć, ale jej zęby nie mogły się przebić przez grube gumowe rękawice, które na wszelki wypadek założył. Z biegiem lat nabrał pewnej wprawy i umiejętności w wycinaniu im oczu. Pierwsze próby skończyły się niepowodzeniem, bo zbyt głęboko wbijał skalpel w oczodoły. Powodowało to uszkodzenie mózgu, a one kończyły żywot w okropny sposób. Dostawały skurczów, oddawały mocz lub kał i próbowały go ugryźć, jak jakieś małe zombi. Agonia trwała nie dłużej niż minutę. Kilka razy uznał to nawet za ciekawe zjawisko, ale w żaden sposób nie zbliżało go do celu. Postanowił więc udoskonalić technikę i używać lepszych narzędzi. Skalpel, którym się teraz posługiwał, miał tak ostrą krawędź, że można nim było rozciąć źdźbło trawy na połowę. Za każdym razem używa nowego skalpela. Tak się bowiem składa, że te niewiarygodnie ostre klingi dość szybko ulegają stępieniu. Wprawdzie skalpele nie są drogie, ale akurat to ma dla niego drugorzędne znaczenie. Dość wcześnie uzmysłowił sobie, że aby zostać profesjonalistą w swoim fachu, potrzebuje dwóch rzeczy: praktyki i odpowiedniego sprzętu. Dotyczy to zresztą wszystkich dziedzin życia. Uważał się za profesjonalistę i dlatego starał się nie zadawać im bólu bez potrzeby. Przede wszystkim jednak nie pozwalał im umierać, bo martwe nie są mu do niczego potrzebne. Jeśli to, co robi, ma mu sprawiać radość, muszą pozostawać żywe i zachować siły witalne, bo inaczej nie będą reagować w sposób, jakiego oczekuje. Ważne jest, aby zachowały kontrolę nad zmysłami i wyostrzony instynkt. Wstał i podszedł do dużego terrarium, które zajmowało część pomieszczenia. Dwa i pół metra wysokości, cztery metry szerokości. Kiedy się stoi na zewnątrz, można odnieść wrażenie, że jest nieskończenie głębokie. Sam je zbudował. Do istniejącego już muru dobudował lekką drewnianą ścianę i otynkował ją. Górną część, której może dosięgnąć tylko z drabiny, używa jako półki. Stoi na niej jego bogata literatura fachowa. Od podłogi do górnej krawędzi wstawił panoramiczną szybę ujętą w mahoniowe ramy. Jej ciepły, czerwonawy kolor kontrastuje z zielonym światem wewnętrznym, który połyskuje za grubą szybą w sztucznym

świetle. Całe pomieszczenie urządził według własnego pomysłu, ale dominuje w nim terrarium. Za każdym razem, gdy tu wchodzi, odnosi wrażenie, że zagłębia się w prawdziwą dżunglę. W głównej mierze zawdzięcza to specjalnemu oprogramowaniu komputera. Zapisane na nim dźwięki przekazywane są do otoczenia za pośrednictwem głośników, dzięki czemu udało mu się osiągnąć efekt porównywalny z oryginalnymi dźwiękami dżungli. Perfekcja jest dla niego najważniejsza. Zadał sobie wiele trudu i zainwestował mnóstwo pieniędzy, których właściwie nie miał, aby stworzyć przestrzeń życiową dla Dendroaspis viridis, mamby zielonej, podobnej do tych, które żyją w naturalnym środowisku lasów tropikalnych zachodniej Afryki. A ponieważ mamby żyją na drzewach, terrarium musiało mieć odpowiednią wysokość i właściwe wyposażenie. Dzięki kilku egzotycznym i rzadkim roślinom, które za pośrednictwem pewnego hurtownika sprowadził z dalekich krajów, udało mu się stworzyć – a właściwie odwzorować – fragment dżungli oświetlanej sztucznym światłem. Temperaturę od dwudziestu pięciu do dwudziestu ośmiu stopni Celsjusza oraz stałą wilgotność powietrza utrzymuje komputer, który wszystkie dane zapisuje w formie wykresu. Specjalny zegar steruje spryskiwaczem umieszczonym na dachu terrarium. Co sześć godzin na ten niewielki, sztuczny świat spada deszcz. Stanął przed panoramiczną szybą i zaczął obserwować swoją puszczę. Niestety, mamby nie udało mu się nigdzie dostrzec. Ukryła się gdzieś głęboko w gęstym zielonym listowiu. Trudno. W chwili, gdy na dnie terrarium znajdzie się jakaś pozbawiona orientacji ofiara, mamba od razu się pokaże. Wrócił do stołu i z kwadratowego, szklanego pojemnika wyjął ślepą mysz kolczastą. Chwycił ją za ogon, wszedł na stołek i otworzył małą drewnianą klapę z szybą pośrodku. Znajdowała się na wysokości prawie dwóch metrów nad ziemią, nad panoramiczną szybą, niezbyt daleko od niebezpiecznej strefy. Mamba zielona to jeden z najszybszych jadowitych węży. Jej ukąszenie jest śmiertelne, chyba że ofiara otrzyma błyskawicznie pomoc. Dlatego ostrożność jest jak najbardziej pożądana! Wsunął dłoń do terrarium i wrzucił mysz do środka. Potem szybko cofnął rękę i zamknął klapę. Mysz spadła na dno wyłożone piaskiem, liśćmi i kawałkami drewna. Wylądowała na łapkach, przez chwilę siedziała nieruchomo, a potem zaczęła biegać dokoła. Była ranna i wpadła w panikę, i dlatego wąsy czuciowe do niczego jej się nie przydały. Obijała się o kamienie, kawałki drewna i szklaną szybę i wykonywała coraz gwałtowniejsze ruchy. Miał nadzieję, że mysz nie dostanie zawału serca, zanim mamba ją zauważy. Często się to zdarza i za każdym razem wprawia go to we wściekłość. Cofnął się o dwa kroki i rozsiadł wygodnie w fotelu, w którym zwykle ogląda telewizję. Czuł się jak w prawdziwej loży z widokiem na terrarium. Widowisko może się zacząć! Niestety, z początku nic się nie działo. Mysz poruszała się coraz wolniej, bo stopniowo opuszczały ją siły. Może

myślała, że już nic jej nie grozi? Całe to przedstawienie bardzo mu się podobało. Jakżeby inaczej: mysz siedzi na samym środku terrarium i ciągle ma nadzieję, że nic złego jej się nie stanie. Poradziła sobie jakoś ze swoimi obrażeniami i jest wdzięczna losowi, że ciągle żyje. A przecież jej prawdziwy wróg obserwuje ją z góry swoimi czarnymi oczami. Siedział bez ruchu i wpatrywał się w sztuczną dżunglę. Wysoka temperatura i wilgotność panujące w terrarium zaczęły oddziaływać na jego ciało. Poczuł, jak oblewa się potem. Wsłuchiwał się w nieznane odgłosy i szmery, ten nieustanny gwar, na który składał się ptasi śpiew, ostre piski, szelesty, brzęczenie, skrzeczenie i syczenie. Wciągał wyimaginowane zapachy, zwłaszcza słodki zapach przemijania i ponownych narodzin, stanowiące krwiobieg życia, któremu wszystko podlega. Jak zwykle, gdy siedział przed terrarium, opuszczał swoje fizyczne ciało – tę znienawidzoną przez siebie powłokę – i ulatywał ponad dżunglę. Poznawał obcy, organiczny, tętniący życiem świat i wcale nie przejmował się grożącym mu niebezpieczeństwem i śmiercią. Czuł się, jakby płynął na chmurach, jakby ogarniał go powiew życia, jakby doświadczał transcendentalnie niepojętego piękna. Niestety, coraz większe zmęczenie zmusiło go w końcu do powrotu na ziemię. Noc miał pełną wrażeń. Musiał przygotować miejsce na nową zdobycz. Potem wrócił do domu. Chętnie by się nią zajął, ale wiedział, że jego zdobycz będzie pozostawać w stanie sedacji aż do przedpołudnia. Musi się więc na razie zadowolić tylko tym przedstawieniem. W końcu w gęstym listowiu coś się poruszyło. Mamba! A więc jednak jest głodna! Z początku poruszyły się tylko pojedyncze liście: zadrżały i znieruchomiały. Samego węża na razie nie widział, dostrzegł za to skutek jego ostrożnych ruchów. Wyprostował się, przysunął twarz bliżej szyby i szeroko otworzył oczy. Gdzie jesteś? No, pokaż się wreszcie, kochanie! Nagle z gęstej pokrywy liści wysunęła się bezszelestnie wąska głowa. Ciemne oczy wpatrywały się w podłogę i skoncentrowały na myszy, która od dłuższej chwili siedziała w tym samym miejscu. Można było odnieść wrażenie, że zdaje sobie sprawę z grożącego jej niebezpieczeństwa. Uniosła łepek, jakby chciała spojrzeć w górę. Może zapomniała, że już nie ma oczu? Cienkie włoski na nosie i sam nos szybko się poruszały, mysz węszyła jak oszalała, próbując w ten sposób zrekompensować utratę wzroku. Boże, jak on lubi chwilę, w której mysz uświadamia sobie, że czeka ją śmierć i że nie może temu przeszkodzić. Kocha ją, a zarazem jej się boi, czuje jej magiczny czar. W takich chwilach doświadcza odwiecznego strachu, który jest głęboko zakorzeniony w ludzkiej świadomości – strachu słabszego stworzenia przed stworzeniem silniejszym, które za chwilę je pożre. To takie proste – odwieczna prawda. Mysz znowu zaczęła biegać nerwowo po terrarium. Wpadała na wszystko, co

stanęło na jej drodze. Wąż, który nad nią wisiał, nadal zachowywał całkowity spokój. Jego matowe oczy w ogóle się nie poruszały. Pokazał tylko głowę i fragment cienkiego, zielonego ciała. Resztę nadal ukrywał w gęstym listowiu. Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, mamba zaatakowała. Jej dwumetrowe ciało spadło miękko na wiązkę słomy i natychmiast utworzyło krąg wokół ofiary. Mysz zatrzymała się w miejscu, drżąc gwałtownie na całym ciele. Uniosła wysoko głowę, jakby miała nadzieję, że swoimi ślepymi oczodołami zdoła cokolwiek zobaczyć. W tym momencie wąż wykonał gwałtowny ruch do przodu. Gwałtowny, ale elegancki. Jego lekko cofnięte zęby wbiły się głęboko w ciało ofiary. – Tak jest! – zawołał mężczyzna, klaszcząc głośno w dłonie. Jak zaczarowany obserwował całe widowisko. Mysz drgnęła jeszcze kilka razy i już nie próbowała uciekać. Dopiero gdy przestała się ruszać, wąż zaczął ją zjadać. Dolną szczękę wsunął pod nieruchome ciało zdobyczy. Ofiara powoli znikała w jego paszczy. Zaczął ją pożerać od głowy. Zielony, umięśniony kształt wił się powoli, pochłaniając zdobycz. Widać było, że nie sprawia mu to żadnego problemu. Wybrzuszenie dokładnie wskazywało, w którym miejscu mysz się akurat znajduje. Kolejny etap jest nudny i trwa dosyć długo. To proces trawienia, który w ogóle go nie interesuje. Mysz nie żyje, strach się skończył, polowanie dobiegło końca. Wszystko, co go tak bardzo fascynuje, przestało istnieć w chwili, gdy przyszła śmierć. To dlatego śmierć go nie interesuje.