Nota z „Times of London”
24 kwietnia 1891
Znaleziono zwłoki w Highgate!
Policja nie potrafi rozwikłać zagadki wyjątkowo brutalnego morderstwa,
którego ofiarę znaleziono przy Merton Lane, w zazwyczaj przyjemnej
i spokojnej okolicy Highgate. Zmarły, mężczyzna dwudziestoparoletni,
został postrzelony w głowę, lecz szczególne zainteresowanie policji
wzbudził fakt, iż wcześniej spętano mu ręce. Inspektor G. Lestrade, który
prowadzi śledztwo, skłania się ku przekonaniu, iż okrutna ta zbrodnia, czy
wręcz egzekucja, może mieć związek z niedawnymi zamieszkami na ulicach
Londynu. Zidentyfikował ofiarę jako Jonathana Pilgrima, Amerykanina,
który zatrzymał się w prywatnym klubie w Mayfair, a odwiedził metropolię
najprawdopodobniej w interesach. Scotland Yard nawiązał już kontakt
z amerykańskim przedstawicielstwem, jednakże nie ustalono jeszcze adresu
zamieszkania zabitego mężczyzny i nie zgłosili się dotąd jego krewni.
Dochodzenie trwa.
1
Wodospad Reichenbach
Czy ktokolwiek naprawdę uwierzył w to, co rzekomo wydarzyło się przy
wodospadzie Reichenbach? Spisano tak wiele relacji, a ja wciąż nie mogę się oprzeć
wrażeniu, że wiele w nich brakowało... zwłaszcza prawdy. Weźmy choćby doniesienia
„Journal de Genève” i Agencji Reutera. Czytałem je wnikliwie od pierwszej do
ostatniej litery, co wcale nie było łatwe, zważywszy na to, że napisano je, jak
większość europejskich publikacji, boleśnie suchym językiem – zupełnie jakby
ktoś relacjonował fakty z przymusu, a nie dlatego, że chce się podzielić
z czytelnikiem tym, czego się dowiedział. Czego więc ja się dowiedziałem? Tego, że
Sherlock Holmes i jego arcywróg, profesor James Moriarty, o którego istnieniu świat
teraz dopiero usłyszał, spotkali się i zginęli. Równie dobrze mógłby to być raport
z wypadku automobilowego; mniej więcej tyle emocji włożyli w swą pracę autorzy
obu artykułów. Nawet nagłówki były nudne.
Jednakże tym, co zaskoczyło mnie najbardziej, była relacja doktora Johna
Watsona. Opisał całe zajście w „Strand Magazine”, poczynając od pukania do drzwi
jego gabinetu wieczorem 24 kwietnia 1891 roku, by przejść następnie do
wspomnień z podróży do Szwajcarii. Zapewne nikt tak żarliwie jak ja nie podziwia
życiowego dzieła wielkiego kronikarza przygód i dokonań największego
z detektywów i wybitnego znawcy spraw kryminalnych, które wszak wspólnie
rozwiązali. Siadając przed mą wierną maszyną do pisania – Remington nr 2, model
ulepszony, naturalnie amerykański wynalazek – gotów podjąć wielkie wyzwanie,
wiem doskonale, że nigdy nie dorównam mu ani dokładnością, ani talentem
pisarskim.
Muszę jednak zadać sobie pytanie: Jak to możliwe, że aż tak się pomylił? Jak
mógł nie dostrzec nieścisłości tak oczywistych, że rzuciłyby się w oczy nawet
najbardziej tępemu komisarzowi policji? Robert Pinkerton powiedział kiedyś, że
kłamstwo jest jak martwy kojot: z czasem coraz bardziej śmierdzi. I pewnie jako
pierwszy stwierdziłby śmiało, że w sprawie wydarzeń przy wodospadzie Reichenbach
śmierdzi dosłownie wszystko.
Wybacz, czytelniku, nadmiar emfazy w moich słowach, lecz moja opowieść – ta
opowieść – ledwie zaczyna się od Reichenbach, a późniejsze wydarzenia nie będą
miały sensu, jeśli nie przyjrzymy się bliżej faktom. Kim jestem? Pewnie wolałbyś
wiedzieć, komu dotrzymujesz towarzystwa, zatem powiem, że nazywam się Frederick
Chase i jestem starszym śledczym w Agencji Detektywistycznej Pinkertona
w Nowym Jorku. W Europie byłem pierwszy – i zapewne ostatni – raz w życiu. Jak
wyglądam? Wiadomo, trudno człowiekowi opisać samego siebie, ja jednak zdobędę
się na uczciwość i rzeknę, że nie mógłbym nazwać siebie przystojnym. Mam czarne
włosy i oczy w bliżej nieokreślonym odcieniu brązu. Jestem szczupły, lecz choć
mam ledwie czterdzieści kilka lat, widać po mnie ślady wyzwań, które rzucało mi
życie. Jestem też kawalerem i obawiam się, że to czasem widać po mym stroju, może
odrobinę zbyt znoszonym. Gdyby zamknąć mnie w pokoju z kilkoma innymi
mężczyznami, odezwałbym się jako ostatni – taka jest moja natura.
Dotarłem do Reichenbach pięć dni po konfrontacji, którą świat poznał jako
Ostatnią zagadkę. Cóż, dziś już wiemy, że nie było w niej nic ostatecznego – i chyba
właśnie w tym tkwi cały problem.
A zatem... Zacznijmy od początku.
Sherlock Holmes, najwybitniejszy detektyw-konsultant wszech czasów, ucieka
z Anglii, lękając się o swoje życie. Doktor Watson, który zna go lepiej niż
ktokolwiek inny i który nie dałby powiedzieć o nim złego słowa, tym razem musi
przyznać: Holmes jest w nie najlepszym stanie, wyczerpany trudną sprawą, która
wymknęła mu się z rąk. Czy możemy go za to winić? W ciągu zaledwie jednego ranka
został zaatakowany aż trzykrotnie: niewiele brakowało, a na Welbeck Street
rozjechałby go dwukonny powóz, omal nie trafiła weń cegła spadająca – a raczej:
rzucona – z dachu przy Vere Street i wreszcie, przed drzwiami domu Watsona, rzucił
się na niego jakiś poczciwiec uzbrojony w pałkę. Czyż w takich okolicznościach nie
pozostała mu jedynie ucieczka?
Otóż nie. Istniały i inne wyjścia, a ich mnogość każe mi się zastanawiać, co też
przyszło panu Holmesowi do głowy. Oczywiście nie oznacza to, że zwykle jego
poczynania były bardziej przejrzyste – bądź co bądź przeczytałem bodaj wszystkie
relacje z jego przygód i ani razu nie udało mi się odgadnąć rozwiązania zagadki.
Zadziwiające jest nade wszystko to, dlaczego wydawało mu się, że na kontynencie
będzie bardziej bezpieczny niż w rodzinnych stronach. Wszak Londyn to miasto
gęsto zaludnione i tętniące życiem; a on zna je od podszewki i, jak sam wyznał, ma
w nim bezpieczne miejsca („pięć małych kryjówek”, jak napisał Watson), o których
istnieniu wie tylko on.
Mógł też posłużyć się przebraniem, ba, nawet wpadł na ten pomysł! Ledwie
następnego dnia, gdy Watson dotarł na Victoria Station, zauważył sędziwego
włoskiego księdza zajętego dyskusją z bagażowym; mało tego, zaproponował mu
nawet pomoc. Potem zaś, gdy razem wsiedli do powozu, spędzili kilka minut twarzą
w twarz, zanim Watson rozpoznał przyjaciela. Z takim talentem do charakteryzacji
Holmes mógł równie dobrze spędzić trzy lata w roli katolickiego kapłana, nim
ktokolwiek by się zorientował. Mógł nawet skryć się we włoskim klasztorze. Padre
Sherlock... Oszukałby wszystkich wrogów! Kto wie, może przełożeni pozwoliliby mu
oddać się któremuś z pobocznych zainteresowań, choćby pszczelarstwu?
Tymczasem Holmes wypuszcza się w podróż – bez żadnego planu, jak się wydaje
– i prosi Watsona, by mu towarzyszył. Dlaczego? Nawet najbardziej niekompetentny
przestępca potrafi ustalić, dokąd wyjechała poszukiwana osoba; nieco lepsi gotowi
są ruszyć jej śladem. A nie zapominajmy, że mowa tu o przestępcy niemającym sobie
równych, o mistrzu profesji, o człowieku, którego sam Holmes podziwia i którego
się lęka. Nie wierzę ani trochę w to, by mógł zlekceważyć Moriarty’ego. Zdrowy
rozsądek podpowiada, że była to kolejna z jego niezwykłych gier.
Sherlock Holmes jedzie kolejno do Canterbury, Newhaven, Brukseli i Strasburga
– i nieustannie jest śledzony. W Strasburgu odbiera telegram od londyńskiej policji,
z informacją o schwytaniu wszystkich członków gangu Moriarty’ego. Wiadomość ta
okazuje się jednak fałszywa: z sieci zdołał się wydostać jeden kluczowy gracz, choć
może nie powinienem tak pisać, albowiem prawdziwie gruba ryba, w osobie
pułkownika Sebastiana Morana, nigdy nawet się do owej sieci nie zbliżyła.
Pułkownik Moran, najlepszy strzelec wyborowy Europy, był, nawiasem mówiąc,
świetnie znany Agencji Pinkertona. Ba, pod koniec kariery był doskonale znany
bodaj wszystkim stróżom prawa na tej planecie. Swego czasu zasłynął ustrzeleniem
w Radźasthanie aż jedenastu tygrysów w ciągu zaledwie tygodnia; wyczyn ten
w równym stopniu zachwycił jego druhów myśliwych, jak i oburzył członków
Królewskiego Towarzystwa Geograficznego. Holmes nazwał go drugim
najniebezpieczniejszym człowiekiem w Londynie, w dwójnasób groźnym z racji
tego, że działał tylko i wyłącznie dla pieniędzy. Weźmy choćby morderstwo pani
Abigail Stewart, szacownej wdowy, zastrzelonej podczas gry w brydża w Lauder.
Moran popełnił je tylko dlatego, by móc spłacić długi hazardowe w klubie
karcianym Bagatelle. Dziwnie się czuję na myśl o tym, że gdy Holmes czytał
telegram, Moran był niespełna sto jardów od niego – sączył ziołową herbatkę na
hotelowym tarasie. Cóż, już wkrótce mieli się jednak spotkać.
Ze Strasburga Holmes rusza do Genewy. Przez tydzień cieszy oczy pejzażami
ośnieżonych wzgórz i urokliwych wiosek doliny Rodanu. Watson określił owo
interludium mianem „czarującego”, lecz choć ja w podobnych okolicznościach
absolutnie nie użyłbym takiego słowa, możemy chyba tylko podziwiać to, jak dwaj
bliscy przyjaciele potrafią się relaksować w swoim towarzystwie nawet w tak
trudnych chwilach. Holmes jednak nadal obawia się o swoje życie; dochodzi też do
kolejnego incydentu. Podczas wędrówki ścieżką nad stalowoszarą tonią Daubensee
omal nie zostaje trafiony głazem, który stacza się po zboczu góry. Miejscowy
przewodnik zapewnia go, że takie rzeczy zdarzają się dość często, ja zaś jestem
skłonny mu wierzyć. Przejrzałem mapy i przeliczyłem dystanse – o ile się nie mylę,
na tym etapie przeciwnik wyprzedza Holmesa znacząco; oczekuje jego przybycia.
Mimo zapewnień przewodnika detektyw jest przekonany, że omal nie padł ofiarą
zamachu, i przez resztę dnia dręczy go ogromny niepokój.
Wreszcie Holmes dociera do wioski Meiringen nad rzeką Aare, gdzie wraz
z Watsonem zatrzymuje się w pensjonacie Englischer Hof, prowadzonym przez
byłego kelnera z londyńskiego hotelu Grosvenor. Właśnie ten człowiek, Peter
Steiler, sugeruje mu, by odwiedził wodospad Reichenbach. Przez krótki czas
szwajcarska policja podejrzewała go o współpracę z Moriartym – co mówi wam bodaj
wszystko, co powinniście wiedzieć o jakości tamtejszych technik śledczych. Jeśli
zaś chcecie znać moje zdanie, ci stróże prawa mieliby problemy nawet ze
znalezieniem płatka śniegu na alpejskim lodowcu. I ja zatrzymałem się w owym
pensjonacie, a także osobiście przesłuchałem Steilera. Był nie tylko niewinny; był
człowiekiem prostym i niemal nie podnosił głowy znad swych rondli i garnków (a
całym przybytkiem zarządzała w praktyce jego żona). Aż do chwili, gdy świat
zapukał do jego drzwi, Steiler nawet nie wiedział, że gościł pod swym dachem tak
znamienitą osobistość, a na wieść o śmierci Holmesa oznajmił w szczerym odruchu
serca, że nazwie na jego cześć fondue, które przyrządzał wedle własnego przepisu.
I nie było nic podejrzanego w tym, że polecił Holmesowi wodospad Reichenbach,
przeciwnie, byłoby dziwne, gdyby tego nie uczynił. Już wtedy było to miejsce
popularne wśród turystów i romantyków. Latem łatwo tam spotkać kilku malarzy
siedzących wzdłuż omszałej ścieżyny i starających się uwiecznić wodę
z topniejącego lodowca Rosenlaui, która spada efektownym strumieniem
w trzystustopową rozpadlinę. Starających się, dodajmy, daremnie. Jest w tym dość
ponurym miejscu jakaś niemal nadnaturalna moc, która skutecznie opiera się
pastelom i olejom malarzy, może z wyjątkiem paru najwybitniejszych. Widziałem
w Nowym Jorku obrazy Charlesa Parsonsa i Emanuela Leutzego – może ci dwaj
potrafiliby się zmierzyć z takim zjawiskiem zwycięsko. Spoglądając na nie, miałem
wrażenie, że to koniec świata, nigdy nieustająca apokalipsa grzmiącego nurtu i pyłu
wodnego, który się nad nim unosi niczym para, blokując słońce i płosząc ptaki.
Skalne ściany, wśród których zamknięta jest dzika kaskada wody, są nieprzystępne
i stare jak Rip Van Winkle. Sherlock Holmes często przejawiał pewną skłonność do
melodramatycznych zachowań, ale tym razem przeszedł samego siebie. Oto miał do
swej dyspozycji scenę niepodobną do innych, idealną do odegrania wielkiego
finału, który mógłby go uczynić postacią wieczną jak sam wodospad.
I właśnie w tym momencie sprawy zaczynają się przedstawiać podejrzanie.
Holmes i Watson stoją jakiś czas razem przy wodospadzie i gdy wreszcie gotowi
są ruszyć w drogę, znienacka pojawia się nieco pulchny, jasnowłosy czternastolatek.
Są zaskoczeni – i trudno się temu dziwić. Chłopak jest ubrany od stóp do głów
w tradycyjny szwajcarski strój – wręcz kostium! Wąskie nogawki spodni giną
w wysoko podciągniętych podkolanówkach, a spod luźnej czerwonej kamizeli
wystaje biała koszula. Trudno nie uznać, że to wręcz niedorzeczny widok; wszak to
Szwajcaria, a nie wodewil w Palace Theatre. Mam wrażenie, że chłopak za bardzo się
stara odegrać swoją rolę.
Tak czy owak twierdzi, że jakaś kobieta w Englischer Hof nagle zachorowała i z
jakiegoś powodu nie pozwala miejscowemu lekarzowi, by ją zbadał. Cóż byście
poczęli na miejscu Watsona? Nie uwierzylibyście w tę podejrzaną historyjkę czy
może porzucilibyście jedynego przyjaciela w najgorszym dla niego czasie i w
miejscu iście piekielnym? W relacji doktora chłopiec więcej się nie pojawia, lecz my
już wkrótce spotkamy go ponownie. Watson sugeruje wprost, że szwajcarski
przebieraniec może pracować dla Moriarty’ego, lecz od tej chwili nawet o nim nie
wspomina. Oddala się za to w wielkim pośpiechu do nieistniejącej pacjentki,
w geście tyleż wspaniałomyślnym, ile nieprzemyślanym.
Miną trzy lata, zanim Holmes pojawi się ponownie, my zaś musimy pamiętać, że
w toku wydarzeń, które tu relacjonuję, wszyscy zgodnie uważali go za zmarłego.
W Przygodzie w pustym domu Watson przytacza nam wyjaśnienia, których znacznie
później udzielił mu Sherlock, ja zaś, przeczytawszy w życiu niezliczone tomy
zeznań, muszę wyznać, że niewiele było wśród nich historyjek podobnie
wypełnionych niedorzecznymi wręcz zbiegami okoliczności. Cóż, skoro jednak tak
brzmi relacja poczciwego doktora, musimy chyba przyjąć ją za prawdziwą.
Gdy Watson, wedle wspomnień Holmesa, spieszy z pomocą do rzekomej
pacjentki, na wąskiej ścieżce otaczającej łukiem połowę wodospadu pojawia się
profesor James Moriarty. Owa ścieżka kończy się ślepo, zatem Holmes nie ma
najmniejszych szans na ucieczkę – choć nie twierdzę, że taka myśl w ogóle zaświtała
w jego głowie. To trzeba mu oddać: jest człowiekiem, który zawsze stawia czoło
przeciwnościom, czy to jadowitej żmii bagiennej, czy śmiertelnie niebezpiecznej
truciźnie wywołującej obłęd, czy ogarowi z piekła rodem grasującemu po
wrzosowiskach. Wykonał w życiu wiele posunięć, których nie zawaham się nazwać
zdumiewającymi, ale nigdy nie uciekał przed wrogiem.
Zaczynają rozmowę. Holmes prosi o pozwolenie na pozostawienie listu do
starego przyjaciela, a profesor Moriarty wyraża zgodę. Tyle przynajmniej możemy
stwierdzić, bo zachowały się owe trzy kartki zapisane jego ręką; należą dziś do
najcenniejszych dokumentów w zbiorach czytelni British Library w Londynie, gdzie
miałem okazję przyjrzeć się im z bliska. Gdy jednak wymiana uprzejmości dobiega
końca, przeciwnicy wdają się w coś, co nazwałbym nie walką, ale paktem
samobójców: obaj czynią wszystko, by wraz z rywalem stoczyć się w burzliwy nurt.
I pewnie tak by się stało, gdyby nie to, że Holmes ma jeszcze asa w rękawie: zna
bartitsu. Nigdy wcześniej o niej nie słyszałem, ale ponoć jest to sztuka walki
wymyślona przez pewnego brytyjskiego inżyniera, łącząca w sobie elementy boksu
i judo. Detektyw wie, jaki z niej zrobić użytek.
Moriarty daje się zaskoczyć i zepchnięty z urwiska z potwornym krzykiem na
ustach spada w otchłań. Zanim zniknie w falach, Holmes widzi jeszcze, jak
nieszczęśnik odbija się w locie od skały. Sam jest bezpieczny... Wybacz, czytelniku,
ale czyż ten opis starcia tytanów nie pozostawia w was pewnego niedosytu? Warto
sobie zadać pytanie: Dlaczego Moriarty w ogóle dopuścił do walki sam na sam?
Staromodne bohaterstwo to piękna rzecz (choć jeszcze nie spotkałem przestępcy,
który miałby ku niemu skłonność), ale czemu miałoby służyć narażanie się na tak
wielkie niebezpieczeństwo? Mówiąc wprost: Dlaczego profesor nie wyjął rewolweru
i nie palnął przeciwnikowi w łeb z najkrótszego dystansu?
To doprawdy dziwne, lecz jeszcze bardziej osobliwe jest zachowanie Holmesa.
Działając pod wpływem impulsu, postanawia sfingować własną śmierć. Wspina się
na ścianę skalną po drugiej stronie ścieżki i ukrywa się, czekając na powrót Watsona.
Czyni to, rzecz jasna, po to, by nie zostawić tropów, które mogłyby wskazywać, że
jeden z walczących ocalał. Ale po co? Przecież profesor Moriarty nie żyje, a wcześniej
przedstawiciel brytyjskiej policji oznajmił Holmesowi, że aresztowano cały gang.
Dlaczego detektyw nadal uważa, że grozi mu niebezpieczeństwo? Co może zyskać,
udając nieboszczyka? Gdybym to ja był Holmesem, powróciłbym czym prędzej do
Englischer Hof na pyszny sznycel wiedeński i uczcił zwycięstwo kieliszkiem wina
z Neuchâtel.
Tymczasem doktor Watson uświadamia sobie, że został oszukany, i w pośpiechu
wraca na miejsce konfrontacji, gdzie z tropów pozostawionych przez walczących
odczytuje przebieg wydarzeń. Zaraz też wzywa pomoc i przeszukuje okolicę
z kilkoma ochotnikami z hotelu i miejscowym policjantem, niejakim Gessnerem.
Holmes ich widzi, ale nie ujawnia się, choć przecież musi być świadom rozterek
targających jego najwierniejszym towarzyszem. Znajdują list. Odczytują go i staje
się jasne, że nic tu po nich – odchodzą. Holmes postanawia wrócić na ścieżkę i wtedy
następuje kolejny nieoczekiwany i w gruncie rzeczy niepojęty zwrot akcji. Okazuje
się, że profesor Moriarty nie stawił się u wodospadu Reichenbach samotnie. Gdy
Holmes podejmuje niełatwą próbę zejścia ze skalnej ściany, nagle pojawia się
mężczyzna, który usiłuje strącić go w przepaść, ciskając kamienie. Owym
człowiekiem jest pułkownik Sebastian Moran.
Lecz cóż, u licha, on robi w tym miejscu? Czy był świadkiem walki Holmesa
z Moriartym, a jeśli tak, to dlaczego nie próbował pomóc swemu mocodawcy? I gdzie
się podziała jego broń? Czy najwybitniejszy strzelec wyborowy na świecie mógł
nieopatrznie zostawić ją w pociągu? Ani Holmes, ani Watson, ani nikt inny nie daje
nam rozsądnych odpowiedzi na te pytania, ja zaś, stukając w klawiaturę maszyny, nie
mam wątpliwości, że należy je stawiać. Prześladują mnie, kłębią się uparcie i nie
mogę przed nimi uciec, aż w końcu mam wrażenie, jakbym pędził powozem przez
Piątą Aleję, nie mogąc zatrzymać się na światłach.
I właściwie tylko tyle wiemy o wydarzeniach nad wodospadem Reichenbach.
Historia, którą teraz opowiem, zaczyna się pięć dni później, gdy w krypcie kościoła
Świętego Michała w Meiringen spotyka się trzech mężczyzn. Pierwszym jest
detektyw inspektor ze Scotland Yardu, sławnego centrum dowodzenia brytyjskiej
policji, Athelney Jones. Drugim jestem ja.
Trzeci dżentelmen jest wysoki i szczupły; ma wydatne czoło i głęboko osadzone
oczy, które mogłyby się przyglądać światu chłodno, nawet złowrogo, gdyby tylko
pozostało w nich choć trochę życia. Teraz jednak są szkliste i puste. Człowiek ten,
ubrany w dość oficjalny strój – koszulę ze stójką i długi frak – został wyłowiony
z potoku Reichenbach, w pewnej odległości od wodospadu. Jego lewa noga jest
złamana, widać też ślady poważnych obrażeń barku i głowy, lecz przyczyną śmierci
było utonięcie. Miejscowi policjanci przyczepili karteczkę do nadgarstka jego ręki
spoczywającej nieruchomo na piersi. Widnieje na niej nazwisko: James Moriarty.
To właśnie jest przyczyna, dla której pokonałem długą drogę do Szwajcarii.
Wydaje się jednak, że przybyłem za późno.
2
Inspektor Athelney Jones
Jest pan pewny, że to naprawdę on?
– Jak najbardziej, panie Chase. Jednak porzućmy na chwilę moje osobiste
przekonanie i rozważmy dowody. Okoliczności, które sprawiły, że widzimy przed
sobą to ciało, bez wątpienia pasują do znanych nam faktów. Ale jeśli zmarły nie jest
Moriartym, to mamy obowiązek zadać sobie kilka pytań: Kim w istocie jest, w jaki
sposób zginął oraz co się stało z prawdziwym Moriartym?
– Znaleziono tylko jedne zwłoki.
– Tak mi powiedziano. Nieszczęsny pan Holmes... bez szans na ostatnie
pocieszenie w postaci chrześcijańskiego pogrzebu, a przecie każdy na nie zasługuje.
Lecz jednego możemy być pewni: jego nazwisko przetrwa. Zawsze to jakaś pociecha.
Rozmowę tę prowadziliśmy w wilgotnym, ponurym podziemiu kościoła, miejscu
nietkniętym ciepłem i aromatem owego wiosennego dnia. Inspektor Jones stał przy
mnie, ze złożonymi na plecach rękami pochylając się nad ciałem topielca, jakby bał
się zakażenia. Obserwowałem jego ciemno-szare oczy przyglądające się badawczo
zwłokom od głowy aż do stóp, na których brakowało jednego buta. Moriarty
najwyraźniej miał słabość do jedwabnych, haftowanych skarpet.
Spotkaliśmy się z Jonesem niedługo przed tą chwilą, na posterunku policji
w Meiringen. Byłem szczerze zdziwiony faktem, iż maleńka wioska zagubiona wśród
szwajcarskich gór, w dolinie pełnej jaskrów i kóz, posiada własny posterunek.
Z drugiej jednak strony, jak już wspominałem, miejscowość była ostatnio popularna
wśród turystów, a doprowadzenie linii kolejowej musiało znacząco spotęgować ich
napływ. Służbę pełniło dwóch funkcjonariuszy – obaj nosili granatowe mundury
i siedzieli za drewnianym kontuarem, który dzielił izbę na pół. Jednym z nich był
nieszczęsny sierżant Gessner, ten sam, którego wcześniej wezwano nad wodospad.
Spoglądając na niego, nie miałem wątpliwości, że byłby znacznie szczęśliwszy,
gdyby mógł się zajmować wyłącznie zagubionymi paszportami i biletami
kolejowymi, może od czasu do czasu wskazując drogę zbłąkanym turystom –
wszystkim, byle nie poważną sprawą morderstwa.
Podobnie jak jego kolega, niewiele rozumiał z mojego języka, dlatego
porozumiewałem się z nimi głównie za pomocą obrazków i nagłówków z angielskiej
gazety, którą przywiozłem specjalnie w tym celu. Słyszałem wcześniej, że z potoku
u podnóża wodospadu Reichenbach wydobyto już ciało, i prosiłem, by pozwolili mi
je obejrzeć, lecz szwajcarscy stróże prawa uparcie odmawiali – co zresztą robi
większość mundurowych, którym nie dano zbyt szerokich uprawnień. Mówili jeden
przez drugiego, wspomagając się żywą gestykulacją, aż wreszcie zrozumiałem, że
czekają na wysokiego rangą funkcjonariusza, który ma przybyć aż z Anglii, a decyzja
o tym, czy będę mógł zobaczyć zwłoki, należy do niego. Odpowiedziałem na to, że
moja podróż była znacznie dłuższa, a sprawa, która sprowadziła mnie do Europy, jest
wielkiej wagi, lecz i to nie zrobiło na nich wrażenia. Przykro mi, mein Herr. Nie
możemy pomóc.
Wyjąłem z kieszonki zegarek. Dochodziła jedenasta; straciłem już połowę
poranka i obawiałem się, że reszta nie będzie lepsza. I właśnie wtedy otworzyły się
drzwi frontowe i poczułem na karku chłodny powiew. Odwróciwszy się, ujrzałem
w promieniach słońca sylwetkę mężczyzny. Nie odezwał się, lecz gdy podszedł
bliżej, przekonałem się, że jest mniej więcej w moim wieku, może odrobinę młodszy.
Ciemne włosy opadały mu gładko na czoło, a łagodne szare oczy przyglądały się
światu pytająco. Była w nim osobliwa powaga, która sprawiała, że gdy się zjawiał,
trudno było nie oderwać się od innych zajęć, nie zwrócić na niego uwagi. Miał na
sobie brązowy surdut i jasny, rozpięty płaszcz, który luźno spływał z jego ramion.
Widać było, że niedawno przeszedł poważną chorobę i sporo stracił na wadze.
Dostrzegałem to nie tylko w odrobinę za dużym ubraniu, ale i w bladości jego
oblicza, naznaczonego niedawnym bólem. Trzymał w ręku palisandrową laseczkę
z dość dziwną, misternie wykonaną rączką ze srebra. Wsparł się na niej, gdy
zatrzymał się przed kontuarem.
– Können Sie mir helfen? – spytał. Mówił po niemiecku całkiem swobodnie, ale nie
siląc się na odpowiedni akcent; brzmiało to tak, jakby wyuczył się słów, lecz nigdy
w życiu ich nie słyszał. – Ich bin Inspektor Athelney Jones von Scotland Yard.
Przyjrzał mi się raczej przelotnie, jakby zaakceptował moją obecność
i postanowił zająć się mną później, ale nie odezwał się ani słowem. Jego nazwisko
zrobiło jednak wrażenie na policjantach.
– Jones. Inspektor Jones – powtórzyli, a gdy okazał im list polecający, zaczęli
kłaniać mu się z uśmiechem. Poprosili, żeby zaczekał kilka chwil, aż sporządzą
stosowną notatkę w dzienniku służbowym, po czym wycofali się do sąsiedniego
pokoju, zostawiając nas samych.
– Nazywam się Athelney Jones – przedstawił się przybysz.
– Dobrze słyszałem, że jest pan ze Scotland Yardu?
– W rzeczy samej.
– Frederick Chase.
Podaliśmy sobie ręce. Jego uścisk był zaskakująco luźny, jakby dłoń ledwie
trzymała się nadgarstka.
– Cóż za piękne miejsce – rzekł Jones. – Nigdy dotąd nie byłem w Szwajcarii.
Szczerze mówiąc, dopiero trzeci raz opuściłem rodzinny kraj – dodał, po czym na
krótką chwilę zawiesił spojrzenie na moim kufrze podróżnym, który byłem
zmuszony, nie mając jeszcze noclegu, przytargać ze sobą na posterunek. – Pan też od
niedawna?
– Przyjechałem godzinę temu – odparłem. – Zgaduję, że tym samym pociągiem.
– W sprawie...?
Zawahałem się. Pozyskanie wsparcia funkcjonariusza brytyjskiej policji było
kluczowym elementem mojej misji w Meiringen, lecz nie chciałem wydać się zbyt
zapalony do tego pomysłu. W Ameryce konflikty interesów między Agencją
Pinkertona a służbami i agencjami rządowymi nie należały do rzadkości. Dlaczego
tutaj miałoby to wyglądać inaczej?
– W sprawie natury prywatnej... – zacząłem.
Uśmiechnął się, lecz w tej samej chwili dostrzegłem w jego oczach coś jeszcze,
jakby mgiełkę bólu.
– Pozwoli pan, że sam dopowiem resztę, panie Chase – wpadł mi w słowo. – Jest
pan agentem Pinkertona z Nowego Jorku – zaczął po krótkim namyśle. – W zeszłym
tygodniu wyruszył pan do Anglii w nadziei na wytropienie profesora Jamesa
Moriarty’ego. Otrzymał on pewną wiadomość, która jest dla pana istotna i którą miał
pan nadzieję znaleźć przy nim. Informacja o jego śmierci była dla pana szokiem;
otrzymawszy ją, przybył pan tu niezwłocznie. Widzę też, że nie ma pan najlepszego
zdania o szwajcarskiej policji...
– Chwileczkę! – wykrzyknąłem, unosząc rękę. – Proszę przestać! Śledził mnie
pan, inspektorze Jones? A może rozmawiał pan z moimi zwierzchnikami? Nie podoba
mi się ani trochę to, że brytyjska policja działa za moimi plecami i miesza się w moje
sprawy!
– Może pan odetchnąć z ulgą – odparł Jones, znowu z tym dziwnym uśmiechem.
– Wszystko, co pan usłyszał, wydedukowałem, obserwując pana tu, w tym pokoju.
I mógłbym dodać więcej, jeśli pan chce.
– Czemu nie?
– Mieszka pan wysoko, w dość starej, kilkupiętrowej kamienicy. Nie uważa pan,
żeby firma dbała o pana należycie, choć jest pan jednym z jej najlepszych
detektywów. Jest pan kawalerem. Z przykrością zauważam też, że podróż morska była
dla pana wyjątkowo nieprzyjemna – i to nie tylko z powodu fatalnej pogody już
drugiego, może trzeciego dnia. Uważa pan, że cała ta wyprawa nie ma sensu, że
skończy się fiaskiem. Ja zaś, dla pańskiego dobra, mam nadzieję, że tak się nie
stanie.
Umilkł, a ja patrzyłem na niego tak, jakbym teraz dopiero go dostrzegł.
– Ma pan rację niemal w każdym szczególe – wysapałem po chwili. – Ale jak,
u diabła, zdołał pan tyle odgadnąć, tego nie pojmuję. Zechce pan objaśnić?
– Rzecz jest całkiem prosta – odparł skromnie. – Rzekłbym nawet, elementarna. –
Zauważyłem, że starannie dobrał ostatnie słowo, jakby miało szczególne znaczenie.
– Łatwo to panu mówić – odpowiedziałem, zerkając na drzwi, które oddzielały
nas od dwóch szwajcarskich policjantów. Sierżant Gessner najwyraźniej rozmawiał
przez telefon; raz po raz z sąsiedniego pokoju dobiegało jego szwargotanie. Pusty
kontuar oddzielał nas od nich jak nieprzebyta bariera.
– Proszę, inspektorze Jones – dodałem po chwili. – Niech pan mnie oświeci.
– Naturalnie, choć muszę ostrzec, że uzna pan moje wnioski za boleśnie wręcz
oczywiste, gdy już wszystko panu wyjaśnię. – Jones wsparł się mocniej na swej
lasce, szukając nieco wygodniejszej pozycji. – To, że jest pan Amerykaninem,
słychać po pańskiej mowie i widać po ubraniu. Zwłaszcza taką kamizelkę,
prążkowaną, z czterema kieszonkami, nader trudno byłoby znaleźć w Londynie.
Zwróciłem też uwagę na pańskie słownictwo. Rzekł pan na przykład „zgaduję”,
Anglik zaś użyłby pewnie słowa „sądzę”. Moja wiedza na temat amerykańskich
akcentów jest dość ograniczona, ale przypuszczam, że pochodzi pan ze Wschodniego
Wybrzeża.
– Boston był moim domem – przyznałem. – Teraz zaś mieszkam i pracuję
w Nowym Jorku. Proszę kontynuować!
– Gdy tu wszedłem, właśnie spoglądał pan na zegarek i choć częściowo zasłoniły
go palce, widziałem dość wyraźnie symbol wygrawerowany na kopercie:
charakterystyczne oko, a pod nim napis: „My nigdy nie śpimy”. To, rzecz jasna,
motto Agencji Detektywistycznej Pinkertona, której główna siedziba, jeśli mnie
pamięć nie myli, mieści się w Nowym Jorku. O tym, że właśnie tam wszedł pan na
pokład statku, jeszcze dobitniej świadczy stempel nowojorskiego Zarządu Portu na
pańskim kufrze. – To mówiąc, zerknął ponownie na mój bagaż, który zostawiłem pod
portretem jegomościa o srogim spojrzeniu, zapewne lokalnego bandziora. – Co się
zaś tyczy braku wiary w szwajcarską policję: po cóż miałby pan spoglądać na własny
zegarek, gdy tuż obok, na ścianie, wisi znakomicie działający zegar? Widzę wyraźnie,
że tutejsi funkcjonariusze nie byli panu pomocni.
– Święta prawda, mój panie. Skąd jednak wie pan o tym, że coś mnie łączy
z profesorem Moriartym?
– A czy istnieje inny powód, dla którego agent Pinkertona mógłby przybyć
właśnie tu, do Meiringen? Obstawiam, że gdyby nie wydarzenia z ostatniego
tygodnia, nigdy by pan nawet nie usłyszał o tej niczym niewyróżniającej się wiosce.
– Mogłem mieć sprawę do Sherlocka Holmesa.
– W takim przypadku z pewnością pozostałby pan w Londynie i rozpoczął
poszukiwania od Baker Street. Tu bowiem nie znajdzie pan nic poza trupem,
a kimkolwiek był ów człowiek, z całą pewnością nie Holmesem. O nie. Z Nowego
Jorku najpewniej popłynął pan do Southampton – z prawej kieszeni pańskiej
marynarki wystaje dowód rzeczowy: złożony egzemplarz gazety „Hampshire Echo”.
Wydanie z czwartku, jak widzę, z siódmego maja, co oznacza, że kupił pan ją jeszcze
w porcie i natychmiast uznał, że trzeba kontynuować podróż – na kontynent.
A jakież to wieści mogły pana skłonić do kolejnej wyprawy? Musiało chodzić
o Moriarty’ego – orzekł z uśmiechem Jones. – Dziwne tylko, że wcześniej pana nie
dostrzegłem, bo jak pan słusznie zauważył, najpewniej przyjechaliśmy tym samym
pociągiem.
– Wspomniał pan coś o wiadomości.
– Moriarty nie ma panu nic do powiedzenia, jest martwy. Nie sądzę też, by był
pan w stanie go zidentyfikować, gdyż bardzo niewielu ludzi spotkało się z nim
twarzą w twarz. Zatem musi panu zależeć na czymś szczególnym, na czymś, co zmarły
mógł mieć przy sobie – na liście lub paczce z Ameryki. Przypuszczam, że właśnie
o tym próbował pan rozmawiać z policją, gdy się tu zjawiłem.
– Prosiłem, żeby pozwolili mi zbadać ciało.
– Niewiele więcej mogę dodać.
– A co z podróżą?
– Był pan zmuszony dzielić kabinę...
– Skąd pan wie?! – wykrzyknąłem.
– Stan paznokci i zębów sugeruje, że jest pan niepalący, a jednak wydziela pan
silną woń tytoniu. To oznacza, że choć przełożeni z pewnością wybrali do tej misji
najlepszego z ludzi, mimo wszystko nie byli gotowi zafundować panu podróży przez
pół świata w jednoosobowej kabinie. Z pewnością nie było panu przyjemnie przez
dłuższy czas dzielić kajutę z palaczem.
– Istotnie.
– Pogoda jedynie pogorszyła sprawę – dodał, skinieniem dłoni zbywając moje
pytanie, zanim zdążyłem je zadać. – Paskudnie się pan zaciął na szyi. Zapewne nie
jest łatwo golić się na morzu, zwłaszcza podczas sztormu.
Roześmiałem się w głos.
– Inspektorze Jones – powiedziałem – jestem prostym człowiekiem. Osiągnąłem
to, co osiągnąłem, jedynie dzięki pilności i zaangażowaniu. Nigdy też nie spotkałem
się z taką techniką pracy i nie przypuszczałem, że inspektorów brytyjskiej policji
szkoli się w jej stosowaniu.
– Nie wszystkich – odparł cicho Jones. – Można jednak powiedzieć, że moje
szkolenie było szczególne... i że uczyłem się od najlepszego.
– Zostaje zatem tylko jedno: nie wyjaśnił mi pan jeszcze, jakim sposobem
wydedukował coś na temat mojego stanu cywilnego i mieszkania w Nowym Jorku.
– Nie nosi pan obrączki, lecz to jeszcze zbyt wątły dowód. Jednakże – proszę
wybaczyć, panie Chase – żadna żona nie wypuściłaby męża z domu ani z takimi
plamami na mankietach, ani w butach wprost błagających o nowe fleki. Jeśli zaś
chodzi o pańskie mieszkanie, to znowu sztuczka polega na obserwacji i dedukcji.
Zauważyłem, że tkanina pańskiej marynarki jest mocno wytarta na prawym rękawie.
Czy mogło doprowadzić ją do takiego stanu coś innego niż codzienne, długotrwałe
ocieranie ramieniem o metalową balustradę? Wyobrażam sobie, że w biurze Agencji
jest winda; w starej kamienicy z pewnością jej nie ma.
Urwał, a ja spostrzegłem, że rozmowa mocno go znużyła – opierał się teraz na
lasce jakby ciężej. Patrzyłem na niego z nieskrywanym podziwem i pewnie stałbym
tak jeszcze długo, gdyby nie to, że wtem otworzyły się drzwi i do izby powrócili
dwaj policjanci. Zaszwargotali znowu po niemiecku i choć nie rozumiałem słów,
z dość przyjaznego tonu wywnioskowałem, że gotowi są zaprowadzić wysłannika
Scotland Yardu do miejsca, w którym umieszczono ciało. Nie myliłem się. Jones
wyprostował się i ruszył w stronę drzwi.
– Mogę prosić na słowo? – spytałem. – Z pewnością dostał pan swoje rozkazy,
inspektorze Jones, lecz może się okazać, że będę panu pomocny. Wszystko, o czym
mi pan opowiedział, co do joty pokrywa się z prawdą; to była zaiste zdumiewająca
demonstracja. Rzeczywiście podążyłem za Moriartym z powodu pewnej wiadomości
sprzed trzech tygodni, mogącej nieść ze sobą poważne skutki i dla mnie, i dla pana.
Prawdą jest też, że nie mogę zidentyfikować zmarłego, lecz jest sprawą najwyższej
wagi, by dano mi możliwość choćby obejrzenia zwłok.
Brytyjski policjant przystanął, słuchając mnie i zaciskając pięść na główce laski.
– Jak sam pan zauważył, dostałem od moich zwierzchników rozkazy, których
muszę się trzymać.
– Ja zaś daję słowo, że w żaden sposób nie przeszkodzę panu w ich wykonaniu.
Dwaj Szwajcarzy czekali na nas cierpliwie. W końcu Jones podjął decyzję. Skinął
głową.
– Er kommt mit uns – rzucił, po czym zwrócił się do mnie: – Może pan nam
towarzyszyć.
– Jestem panu głęboko wdzięczny – odparłem. – Daję słowo, że pan nie pożałuje.
Zostawiliśmy mój kufer na posterunku i ruszyliśmy główną drogą przez wioskę
z rozrzuconymi z rzadka domostwami. Jones konferował nieustannie z Gessnerem,
półgłosem, po niemiecku. W końcu dotarliśmy do kościoła Świętego Michała, dość
osobliwego, niewielkiego budynku zwieńczonego jaskrawoczerwonym dachem
i pękatą dzwonnicą. Policjanci otworzyli drzwi i wpuścili nas do środka. Skłoniłem
głowę przed ołtarzem; zauważyłem, że inspektor Jones tego nie uczynił. Gdy
stanęliśmy przed stopniami wiodącymi do krypty, dał znak funkcjonariuszom, że
chcemy tam zejść sami. Potrzebował chwili, by przekonać Gessnera. Nawet
w chłodzie grubych kamiennych murów świątyni czuliśmy już wyraźnie woń
śmierci.
Ciało wyglądało tak, jak je opisałem. Za życia człowiek, który leżał przed nami,
musiał być nadzwyczaj wysoki, a jego ramiona wydawały się mocno spadziste.
Widziałbym go w roli bibliotekarza, może wykładowcy uniwersyteckiego – co
zresztą dość oczywiste; wszak James Moriarty był nim swego czasu. Ubranie, czarne
i nie najmodniejsze, przylegało do ciała jak wodorosty i byłem niemal pewny, że jest
jeszcze mokre. Umrzeć można na wiele sposobów, lecz mało która śmierć naznacza
człowieka w sposób tak nieprzyjemny, jak utonięcie. Zwłoki wydawały się ciężkie,
napuchnięte; ich fetor i barwa były zbyt ohydne, bym umiał je opisać.
– Nie możemy być pewni, że to Moriarty – zasugerowałem. – Miał pan rację,
twierdząc, że nie jestem w stanie potwierdzić jego tożsamości. A czy pan to potrafi?
Jones pokręcił głową.
– Nigdy go nie widziałem, nie widział go też żaden z moich kolegów. Moriarty
spędził w cieniu większą część życia i to było jego mocną stroną. Być może kiedyś
uda się odnaleźć kogoś, kto znał go jeszcze jako profesora matematyki – może pan
być pewny, że po powrocie do kraju otworzę śledztwo w tej sprawie. Teraz jednak
mogę powiedzieć tylko tyle: człowiek, który spoczywa przed nami, jest
w odpowiednim wieku i ponad wszelką wątpliwość nosi angielskie ubranie. Widzi
pan jego zegarek kieszonkowy? Srebrna koperta i znak firmowy: John Myers
z Londynu. Możemy się domyślać, że osobnik ten nie przybył tu, żeby podziwiać
widoki. Wiemy ponadto, że zginął w tym samym czasie co Sherlock Holmes.
Zapytam zatem ponownie: Kimże innym może być?
– Czy przeszukano już zmarłego?
– Tak, moi szwajcarscy koledzy przejrzeli zawartość kieszeni.
– I nic nie znaleźli?
– Kilka monet, chustkę – nic więcej. A co miał pan nadzieję znaleźć?
Czekałem na to pytanie. Nie wahałem się. Wiedziałem, że wszystko, a w każdym
razie moja najbliższa przyszłość, zależy od tej jednej odpowiedzi. Nawet dziś wciąż
jeszcze mam przed oczami nas dwóch w owej chwili, w mrocznej krypcie, nad
zwłokami topielca.
– Dwudziestego drugiego lub dwudziestego trzeciego kwietnia Moriarty
otrzymał list – wyjaśniłem. – Napisał go przestępca doskonale znany Agencji
Pinkertona; człowiek pod każdym względem równie występny i niebezpieczny jak
sam Moriarty. Było to zaproszenie na spotkanie. Choć, jak się wydaje, profesora nie
ma już wśród żywych, miałem nadzieję, że znajdę list przy nim, a jeśli nie, to może
w jego mieszkaniu.
– I interesuje pana ów przestępca, a nie Moriarty?
– Tylko dlatego tu jestem.
Jones potrząsnął głową.
– Sierżant Gessner wyjaśnił mi po drodze, że miejscowa policja przeprowadziła
już własne śledztwo i nie udało się ustalić, gdzie zatrzymał się Moriarty. Możliwe, że
jego bazą wypadową była któraś z okolicznych wiosek, lecz nawet jeśli tak było, to
zameldował się tam pod przybranym nazwiskiem. Nie ma więc miejsca, które
moglibyśmy przeszukać, zostaje nam tylko to ciało. Dlaczego sądzi pan, że Moriarty
mógł nosić ten list przy sobie?
– Niewykluczone, że chwytam się ledwie cienia nadziei – odrzekłem. – Nie,
spójrzmy prawdzie w oczy: z pewnością chwytam się cienia nadziei. Otóż ludzie
z tych kręgów postępują w specyficzny sposób... Czasem używają znaków lub
symboli, by zidentyfikować zaufaną osobę. Być może ów list miał być swoistym
paszportem dla Moriarty’ego, a jeśli tak, to jest szansa, że miał go przy sobie.
– Jeśli pan chce, możemy przeszukać zmarłego raz jeszcze.
– Sądzę, że to konieczne.
Nie było to przyjemne zadanie. Zimne, nasiąknięte wodą zwłoki wydawały się
w naszych rękach wręcz nieludzkie. Gdy je odwracaliśmy, miałem wrażenie, że czuję,
jak ciało oddziela się od kości. Ubranie było oślizłe. Choć nie poczyniliśmy
wcześniej żadnych ustaleń, ja zająłem się górną częścią ciała, Jones zaś dolną.
I podobnie jak wcześniej Szwajcarzy, niczego nie znaleźliśmy. Kieszenie były puste.
Jeżeli zawierały cokolwiek poza drobiazgami, o których wspomniał inspektor, rwący
nurt potoku u stóp wodospadu Reichenbach musiał wyrwać to brutalnie i ponieść
w dal. Pracowaliśmy w milczeniu, aż w końcu nie wytrzymałem i cofnąłem się
gwałtownie, bliski torsji.
– Nic tu nie ma – orzekłem po chwili. – Miał pan rację. To strata czasu.
– Chwileczkę. – Jones najwyraźniej coś zauważył. Odchylił połę marynarki
topielca, by przyjrzeć się szwom wokół kieszeni na piersi.
– Już sprawdzałem – odezwałem się. – Nic tam nie ma.
– Nie w kieszeni – odparł Jones. – Proszę spojrzeć na ten szew. W zasadzie nie
powinno go tu być. Sądzę, że ktoś niedawno zaszył to miejsce – dodał, pocierając
palcami cienki materiał. – Może znajdziemy coś pod podszewką.
Pochyliłem się, żeby spojrzeć. Miał rację. Szew sięgał dobre dwa cale poniżej
kieszeni.
– Mam nóż – powiedziałem. Wyjąłem z kieszeni duży scyzoryk, z którym nigdy
się nie rozstawałem, i podałem go mojemu nowemu przyjacielowi.
Jones wbił czubek ostrza w ciasny ścieg i zaczął ostrożnie ciąć. Obserwowałem
w napięciu, jak nić ustępuje i otwiera się szczelina w podszewce: ukryta kieszeń
w marynarce topielca, w dodatku nie pusta! Jones wyjął z niej złożoną kartkę.
Przesiąknięta wodą, byłaby się rozpadła w jego rękach, gdyby nie obchodził się z nią
z największą delikatnością. Pomagając sobie ostrzem mojego noża, ostrożnie
rozłożył arkusik obok trupa na kamiennym blacie. Ujrzeliśmy wykaligrafowaną
starannie, jakby dziecięcą ręką, wiadomość.
Pochyliliśmy się nad nią i oto, co przeczytaliśmy:
HoLmES ByŁ ŁaTwY w POŻYCiU. CHARaKter MiAł DOśĆ SpoKoJnY
I ZRÓWnowaŻoNy. O DzIESiątEj PRZeWAżNIe Już lEżAŁ W ŁóŻku,
A wStAwAł, JadŁ śniADanIe I WYchodZiŁ, gdy JeSZCZe spałEm. czasEM
CaŁE DNIe SPĘDZAł W LaBoRaToRIUm LUB w PROSeKTORiuM,
a NiekiEdy NA dŁUgICH spaCerACh – Jak się DOMyŚlam – Po
nAJNęDzNiejSzych PRZEDmiEŚcIaCh LOndynU. W PrzYStępACH
prAcOwItOśCI był NiESAMOWiCIe czynNy, Ale od CzAsU Do CzASu
nAchodziŁo Go LENISTwO I wówczaS wYlegiWaŁ sIĘ W nAszyM
SAlONIKU, nIe ruSZaJąC pALCem od RanA do noCy I milCzĄc jaK
zaKLĘtY. WzrO...*
Jeżeli nawet Jones był rozczarowany, to nie okazał tego w żaden sposób.
Niestety, to nie był list, o którym mu mówiłem, tylko urywek opowiadania,
najwyraźniej niezwiązany z prowadzoną przeze mnie sprawą.
– Co pan o tym sądzi? – spytał.
– Ja... Nie wiem, co powiedzieć. – Raz jeszcze przeczytałem tekst. – Ale słowa
brzmią znajomo – ciągnąłem. – To oczywiście fragment twórczości doktora Johna
Watsona, skopiowany z „Lippincott Magazine”!
– Proszę mi wierzyć na słowo, że pierwotnie ukazał się w „Beeton’s Christmas
Annual” – sprostował Jones. – To urywek trzeciego rozdziału Studium w szkarłacie. Co
naturalnie nie czyni tej wiadomości ani trochę mniej zagadkową. Domyślam się, że
nie to spodziewał się pan znaleźć?
– Więcej: to ostatnia rzecz, której się spodziewałem.
– Istotnie, wielce zastanawiające... Cóż, chyba spędziliśmy w tym posępnym
podziemiu dość czasu, pora wzmocnić się kieliszkiem wina.
Spojrzałem po raz ostatni na nieboszczyka leżącego na katafalku, a potem
ruszyłem schodami w górę śladem utykającego inspektora Jonesa.
* Na podstawie przekładu Tadeusza Everta; Studium w szkarłacie, Oficyna
Wydawnicza Rytm, Wydawnictwo Waza, Warszawa 2008 (wszystkie przypisy
tłumacza).
3
Nocna wachta
Athelney Jones wynajął pokój w Englischer Hof i zaproponował mi, bym uczynił
to samo. Dotarliśmy tam, rozstawszy się ze szwajcarskimi policjantami. Szliśmy
przez wioskę skąpaną w słońcu, pod bezchmurnym niebem, a głęboką ciszę
przerywały jedynie odgłos naszych kroków i od czasu do czasu daleki brzęk
dzwonków na szyjach owiec czy kóz pasących się na pobliskich wzgórzach. Jones
milczał, rozmyślając zapewne o dziwnym dokumencie, który znaleźliśmy przy
topielcu. Po cóż, na Boga, w podróży do Szwajcarii Moriarty miał nosić przy sobie
ręcznie przepisany fragment powieści o Sherlocku Holmesie? Czyżby starał się
wniknąć głębiej w umysł swego przeciwnika, nim spotka się z nim przy
wodospadzie? A może jednak była to owa wiadomość, za którą ruszyłem w daleką
podróż, aż na stary kontynent? Czy kryła w sobie ukryty przekaz, nieczytelny dla
żadnego z nas? Jones, rzecz jasna, nie zadał mi żadnego z tych pytań, lecz zerkając na
niego, czułem, że kłębią się i w jego głowie.
Hotel był mały i bardzo przyjemny; drewniane elementy konstrukcji ozdobiono
płaskorzeźbami, a w oknach wisiały kwiaty – był, mówiąc krótko, kwintesencją
szwajcarskiego domostwa, wymarzonym celem podróży angielskich turystów. Na
szczęście i dla mnie znalazł się pokój; zaraz też posłano chłopca na posterunek po
moje bagaże. Zanim rozstaliśmy się z Jonesem, przystanął na schodach, z mokrą
kartką w dłoni.
– Jeśli pan pozwoli, chciałbym ją na trochę zatrzymać – powiedział.
– Spróbuje pan rozszyfrować tę zagadkę?
– Przynajmniej poświęcę jej więcej uwagi i... kto wie? – Widziałem, że jest
zmęczony. Spacer między posterunkiem, kościołem a pensjonatem, choć nie był
długi, do spółki z wysokogórskim powietrzem niemal pozbawił go sił.
– Naturalnie – odparłem. – Zobaczymy się wieczorem?
– Możemy zjeść razem kolację. Powiedzmy o ósmej?
– Doskonale, inspektorze Jones. Będę miał dość czasu na wycieczkę do słynnego
wodospadu Reichenbach. Nigdy nie sądziłem, że los rzuci mnie kiedykolwiek aż do
Szwajcarii, a ta wioska jest doprawdy urocza – jak z bajki.
– Po drodze może pan popytać o Moriarty’ego. Może nie szukał noclegu
w hotelach czy pensjonatach, może zdecydował się na prywatną kwaterę. A jeśli tak,
to może ktoś go widział na krótko przed spotkaniem z Holmesem.
– Zdawało mi się, że szwajcarska policja już przeprowadziła swoje śledztwo.
– Wachtmeister Gessner? Przykładny funkcjonariusz. Robi, co może, ale... na pewno
nie zaszkodzi popytać raz jeszcze.
– Zgoda. Zobaczę, co się da zrobić.
I tak też uczyniłem: spacerując po Meiringen, zagadywałem miejscowych, choć
niewielu z nich rozumiało mój język. Były jednak dwa słowa, które znali niemal
wszyscy: Sherlock Holmes. Ożywiali się natychmiast i poważnieli, gdy tylko o nim
wspominałem. To, że człowiek tak wybitny odwiedził ich wioskę, wydawało im się
rzeczą niezwykłą; w to, że właśnie tu dokonał żywota, wprost nie mogli uwierzyć.
Naprawdę chcieli pomóc, niestety, żaden z nich nie widział Moriarty’ego. Nikt obcy
nie najął pokoju w okolicznych domach. Nie mieli dla mnie niczego poza
współczuciem i łamaną angielszczyzną. W końcu wróciłem więc do swego pokoju.
Po namyśle uznałem, że tak naprawdę nie mam ochoty na dwugodzinny marsz do
wodospadu. Na samą myśl o tym miejscu miałem dreszcze, a na dodatek byłem
pewny, że nie dowiem się tam niczego, czego już nie wiedziałem.
Wieczorem zasiadłem do kolacji z Athelneyem Jonesem, z zadowoleniem
konstatując, że zdołał odzyskać siły. Hotelowa restauracja była przytulna, dość
ciasno zastawiona stolikami; ściany obwieszono łbami upolowanych zwierząt, a w
kominku huczał ogień – nieproporcjonalnie wielki, jeśli wziąć pod rozwagę
rozmiary salki. Rozpalono jednak nie bez powodu: po zmroku znad górskich
przełęczy spłynęła na wioskę masa lodowatego powietrza. W końcu był to dopiero
maj, a znajdowaliśmy się na wysokości niemal dwóch tysięcy stóp. W restauracji
zebrała się ledwie garstka gości; zajęliśmy miejsce w niszy obok kominka, by móc
swobodnie rozmawiać.
Powitała nas niewysoka kobieta o krągłych ramionach okrytych szalem, ubrana
w suknię o bufiastych rękawach oraz fartuch. Przyniosła nam koszyk chleba i pintę
czerwonego wina. Stawiając dzbanek na stoliku, przedstawiła się jako Greta Steiler,
szwajcarska małżonka naszego angielskiego gospodarza.
– Dziś wieczór mamy w karcie jedynie zupę i pieczone mięso – wyjaśniła. Po
angielsku mówiła znakomicie i miałem nadzieję, że równie wyborne będą tutejsze
potrawy. – Mój mąż jest w kuchni sam; na szczęście goście dziś nie dopisali. Nie
wiem, jakbyśmy sobie poradzili, gdyby było ich więcej.
– A co się stało z waszym kucharzem? – zainteresował się Jones.
– Pojechał do Rosenlaui odwiedzić chorą matkę. Miał wrócić prawie tydzień
temu, a nawet się nie odezwał – i to po tym, jak przepracował u nas pięć lat! I jeszcze
ta ponura historia nad wodospadem, policja, detektywi rozpytujący no wszystko...
Nie mogę się doczekać, kiedy Meiringen wróci do dawnego stanu. Nie prosiliśmy
o całe to zamieszanie.
Oddaliła się w pośpiechu, a ja nalałem sobie wina. Jones odmówił i sięgnął po
wodę.
– Ten dokument... – zacząłem. Odkąd tylko usiedliśmy do stołu, miałem ochotę
spytać, czy udało mu się rozgryźć zagadkę.
– Możliwe, że będę mógł rzucić nieco światła na tę kwestię – odparł Jones. –
Zacznę jednak od tego, że wbrew pozorom najprawdopodobniej jednak jest to
wiadomość, o której pan mówił. Niemal na pewno napisał ją Amerykanin.
– Jak pan na to wpadł?
– Zbadałem bliżej papier i stwierdziłem, że to papier powlekany ze ścieru
drzewnego, a zatem, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, produkt amerykański.
– A co z treścią?
– Zaraz do tego przejdziemy. Najpierw jednak, jak sądzę, powinniśmy dojść do
porozumienia. – Jones uniósł kieliszek i zamieszał; dostrzegłem blask ognia
w krystalicznie czystej wodzie. – Przybyłem tu jako przedstawiciel brytyjskiej
policji. Gdy tylko dowiedzieliśmy się o śmierci Sherlocka Holmesa, uznaliśmy, że
jeden z nas powinien zjawić się na miejscu, choćby tylko w imię dobrych manier. Jak
zapewne pan wie, Holmes pomagał nam wielokrotnie. Co więcej, interesuje nas
wszystko, co dotyczy działalności profesora Jamesa Moriarty’ego. To, co zaszło nad
wodospadem Reichenbach, wydaje się całkiem oczywiste, mimo to nie wątpię, że –
jak mawiał pan Holmes – jednocześnie rozpoczęła się jakaś gra. Pańska obecność
tutaj oraz sugestia, że Moriarty był w kontakcie z członkiem amerykańskiego
półświatka...
– Nie z członkiem, drogi panie. Z szefem.
– Tak czy owak, nie wykluczam, że łączy nas wspólny cel i może powinniśmy
pracować ramię w ramię. Muszę jednak ostrzec, że najogólniej mówiąc, Scotland Yard
zachowuje sporą rezerwę, jeśli chodzi o współdziałanie z zagranicznymi agencjami
detektywistycznymi, zwłaszcza prywatnymi. Wiem, że czasem utrudnia nam to życie,
ale cóż – tak już jest. Wynika z tego, że jeśli mam o naszej wspólnej sprawie
zameldować przełożonym, trzeba mi wiedzieć więcej. Innymi słowy, musi pan
opowiedzieć mi o sobie oraz o wydarzeniach, które tu pana sprowadziły. Naturalnie
będzie to poufna rozmowa, lecz od siły pańskich argumentów zależy to, jakie kroki
podejmę.
– Chętnie o wszystkim panu opowiem, inspektorze Jones – odparłem. – I nie
zamierzam ukrywać, że bardzo mi potrzebna pomoc – i pańska, i całej brytyjskiej
policji. – Urwałem, bo w tym momencie Frau Steiler przyniosła nam dwie miski
parującej zupy oraz spätzle – tym mianem określiła kluseczki pływające w mętnej,
brązowawej cieczy. Zapach tego specjału był znacznie bardziej zachęcający niż jego
widok. Czując w nozdrzach woń gotowanego kurczaka i ziół, rozpocząłem opowieść.
– Jak już pan wie, urodziłem się w Bostonie, gdzie mój ojciec prowadził
powszechnie cenioną kancelarię prawniczą, z siedzibą przy Court Square. We
wspomnieniach z dzieciństwa moja rodzina jawi mi się jako wzorowa pod każdym
względem. Mieliśmy kilkoro służby. Najbliższa memu sercu była czarnoskóra
niania, Tilly.
– Był pan jedynakiem?
– Nie. Mój starszy o ładnych kilka lat brat, Arthur, jakoś nigdy nie był mi
szczególnie drogi. Ojciec należał do bostońskiej Partii Republikańskiej i większość
czasu spędzał w otoczeniu dżentelmenów o podobnych poglądach, chlubiących się
przestrzeganiem wartości, które przywieźli z ojczystej Anglii i które, jak im się
zdawało, czyniły ich lepszymi od innych obywateli – elitą. Należeli do licznych
klubów, takich jak Somerset czy Myopia. Moja matka, niestety, była wątłego
zdrowia i sporo czasu spędzała w łóżku. W rezultacie rzadko widywałem rodziców
i być może tym trzeba tłumaczyć burzliwość mej wczesnej młodości. Wiecznie
zbuntowany, wreszcie wyrwałem się z domu w okolicznościach, których po dziś
dzień żałuję.
Mój brat zdążył już wówczas dołączyć do rodzinnej firmy, a ode mnie
oczekiwano tego samego. Tyle że mnie jakoś nie ciągnęło do prawa; podręczniki
wydawały mi się suche, praktycznie niestrawne. Poza tym miałem inne ambicje.
Właściwie nie wiem, kiedy zainteresowałem się światem przestępczym... Może
przesądziły o tym opowiadania, które czytałem w „Merry’s Museum”? Chłonęły je
bodaj wszystkie dzieciaki z mojej dzielnicy. Był jednak pewien incydent, który
doskonale pamiętam. Należeliśmy do zgromadzenia baptystów przy Warren Avenue.
Nota z „Times of London” 24 kwietnia 1891 Znaleziono zwłoki w Highgate! Policja nie potrafi rozwikłać zagadki wyjątkowo brutalnego morderstwa, którego ofiarę znaleziono przy Merton Lane, w zazwyczaj przyjemnej i spokojnej okolicy Highgate. Zmarły, mężczyzna dwudziestoparoletni, został postrzelony w głowę, lecz szczególne zainteresowanie policji wzbudził fakt, iż wcześniej spętano mu ręce. Inspektor G. Lestrade, który prowadzi śledztwo, skłania się ku przekonaniu, iż okrutna ta zbrodnia, czy wręcz egzekucja, może mieć związek z niedawnymi zamieszkami na ulicach Londynu. Zidentyfikował ofiarę jako Jonathana Pilgrima, Amerykanina, który zatrzymał się w prywatnym klubie w Mayfair, a odwiedził metropolię najprawdopodobniej w interesach. Scotland Yard nawiązał już kontakt z amerykańskim przedstawicielstwem, jednakże nie ustalono jeszcze adresu zamieszkania zabitego mężczyzny i nie zgłosili się dotąd jego krewni. Dochodzenie trwa.
1 Wodospad Reichenbach Czy ktokolwiek naprawdę uwierzył w to, co rzekomo wydarzyło się przy wodospadzie Reichenbach? Spisano tak wiele relacji, a ja wciąż nie mogę się oprzeć wrażeniu, że wiele w nich brakowało... zwłaszcza prawdy. Weźmy choćby doniesienia „Journal de Genève” i Agencji Reutera. Czytałem je wnikliwie od pierwszej do ostatniej litery, co wcale nie było łatwe, zważywszy na to, że napisano je, jak większość europejskich publikacji, boleśnie suchym językiem – zupełnie jakby ktoś relacjonował fakty z przymusu, a nie dlatego, że chce się podzielić z czytelnikiem tym, czego się dowiedział. Czego więc ja się dowiedziałem? Tego, że Sherlock Holmes i jego arcywróg, profesor James Moriarty, o którego istnieniu świat teraz dopiero usłyszał, spotkali się i zginęli. Równie dobrze mógłby to być raport z wypadku automobilowego; mniej więcej tyle emocji włożyli w swą pracę autorzy obu artykułów. Nawet nagłówki były nudne. Jednakże tym, co zaskoczyło mnie najbardziej, była relacja doktora Johna Watsona. Opisał całe zajście w „Strand Magazine”, poczynając od pukania do drzwi jego gabinetu wieczorem 24 kwietnia 1891 roku, by przejść następnie do wspomnień z podróży do Szwajcarii. Zapewne nikt tak żarliwie jak ja nie podziwia życiowego dzieła wielkiego kronikarza przygód i dokonań największego z detektywów i wybitnego znawcy spraw kryminalnych, które wszak wspólnie rozwiązali. Siadając przed mą wierną maszyną do pisania – Remington nr 2, model ulepszony, naturalnie amerykański wynalazek – gotów podjąć wielkie wyzwanie, wiem doskonale, że nigdy nie dorównam mu ani dokładnością, ani talentem pisarskim. Muszę jednak zadać sobie pytanie: Jak to możliwe, że aż tak się pomylił? Jak mógł nie dostrzec nieścisłości tak oczywistych, że rzuciłyby się w oczy nawet najbardziej tępemu komisarzowi policji? Robert Pinkerton powiedział kiedyś, że kłamstwo jest jak martwy kojot: z czasem coraz bardziej śmierdzi. I pewnie jako pierwszy stwierdziłby śmiało, że w sprawie wydarzeń przy wodospadzie Reichenbach śmierdzi dosłownie wszystko.
Wybacz, czytelniku, nadmiar emfazy w moich słowach, lecz moja opowieść – ta opowieść – ledwie zaczyna się od Reichenbach, a późniejsze wydarzenia nie będą miały sensu, jeśli nie przyjrzymy się bliżej faktom. Kim jestem? Pewnie wolałbyś wiedzieć, komu dotrzymujesz towarzystwa, zatem powiem, że nazywam się Frederick Chase i jestem starszym śledczym w Agencji Detektywistycznej Pinkertona w Nowym Jorku. W Europie byłem pierwszy – i zapewne ostatni – raz w życiu. Jak wyglądam? Wiadomo, trudno człowiekowi opisać samego siebie, ja jednak zdobędę się na uczciwość i rzeknę, że nie mógłbym nazwać siebie przystojnym. Mam czarne włosy i oczy w bliżej nieokreślonym odcieniu brązu. Jestem szczupły, lecz choć mam ledwie czterdzieści kilka lat, widać po mnie ślady wyzwań, które rzucało mi życie. Jestem też kawalerem i obawiam się, że to czasem widać po mym stroju, może odrobinę zbyt znoszonym. Gdyby zamknąć mnie w pokoju z kilkoma innymi mężczyznami, odezwałbym się jako ostatni – taka jest moja natura. Dotarłem do Reichenbach pięć dni po konfrontacji, którą świat poznał jako Ostatnią zagadkę. Cóż, dziś już wiemy, że nie było w niej nic ostatecznego – i chyba właśnie w tym tkwi cały problem. A zatem... Zacznijmy od początku. Sherlock Holmes, najwybitniejszy detektyw-konsultant wszech czasów, ucieka z Anglii, lękając się o swoje życie. Doktor Watson, który zna go lepiej niż ktokolwiek inny i który nie dałby powiedzieć o nim złego słowa, tym razem musi przyznać: Holmes jest w nie najlepszym stanie, wyczerpany trudną sprawą, która wymknęła mu się z rąk. Czy możemy go za to winić? W ciągu zaledwie jednego ranka został zaatakowany aż trzykrotnie: niewiele brakowało, a na Welbeck Street rozjechałby go dwukonny powóz, omal nie trafiła weń cegła spadająca – a raczej: rzucona – z dachu przy Vere Street i wreszcie, przed drzwiami domu Watsona, rzucił się na niego jakiś poczciwiec uzbrojony w pałkę. Czyż w takich okolicznościach nie pozostała mu jedynie ucieczka? Otóż nie. Istniały i inne wyjścia, a ich mnogość każe mi się zastanawiać, co też przyszło panu Holmesowi do głowy. Oczywiście nie oznacza to, że zwykle jego poczynania były bardziej przejrzyste – bądź co bądź przeczytałem bodaj wszystkie relacje z jego przygód i ani razu nie udało mi się odgadnąć rozwiązania zagadki. Zadziwiające jest nade wszystko to, dlaczego wydawało mu się, że na kontynencie będzie bardziej bezpieczny niż w rodzinnych stronach. Wszak Londyn to miasto gęsto zaludnione i tętniące życiem; a on zna je od podszewki i, jak sam wyznał, ma w nim bezpieczne miejsca („pięć małych kryjówek”, jak napisał Watson), o których
istnieniu wie tylko on. Mógł też posłużyć się przebraniem, ba, nawet wpadł na ten pomysł! Ledwie następnego dnia, gdy Watson dotarł na Victoria Station, zauważył sędziwego włoskiego księdza zajętego dyskusją z bagażowym; mało tego, zaproponował mu nawet pomoc. Potem zaś, gdy razem wsiedli do powozu, spędzili kilka minut twarzą w twarz, zanim Watson rozpoznał przyjaciela. Z takim talentem do charakteryzacji Holmes mógł równie dobrze spędzić trzy lata w roli katolickiego kapłana, nim ktokolwiek by się zorientował. Mógł nawet skryć się we włoskim klasztorze. Padre Sherlock... Oszukałby wszystkich wrogów! Kto wie, może przełożeni pozwoliliby mu oddać się któremuś z pobocznych zainteresowań, choćby pszczelarstwu? Tymczasem Holmes wypuszcza się w podróż – bez żadnego planu, jak się wydaje – i prosi Watsona, by mu towarzyszył. Dlaczego? Nawet najbardziej niekompetentny przestępca potrafi ustalić, dokąd wyjechała poszukiwana osoba; nieco lepsi gotowi są ruszyć jej śladem. A nie zapominajmy, że mowa tu o przestępcy niemającym sobie równych, o mistrzu profesji, o człowieku, którego sam Holmes podziwia i którego się lęka. Nie wierzę ani trochę w to, by mógł zlekceważyć Moriarty’ego. Zdrowy rozsądek podpowiada, że była to kolejna z jego niezwykłych gier. Sherlock Holmes jedzie kolejno do Canterbury, Newhaven, Brukseli i Strasburga – i nieustannie jest śledzony. W Strasburgu odbiera telegram od londyńskiej policji, z informacją o schwytaniu wszystkich członków gangu Moriarty’ego. Wiadomość ta okazuje się jednak fałszywa: z sieci zdołał się wydostać jeden kluczowy gracz, choć może nie powinienem tak pisać, albowiem prawdziwie gruba ryba, w osobie pułkownika Sebastiana Morana, nigdy nawet się do owej sieci nie zbliżyła. Pułkownik Moran, najlepszy strzelec wyborowy Europy, był, nawiasem mówiąc, świetnie znany Agencji Pinkertona. Ba, pod koniec kariery był doskonale znany bodaj wszystkim stróżom prawa na tej planecie. Swego czasu zasłynął ustrzeleniem w Radźasthanie aż jedenastu tygrysów w ciągu zaledwie tygodnia; wyczyn ten w równym stopniu zachwycił jego druhów myśliwych, jak i oburzył członków Królewskiego Towarzystwa Geograficznego. Holmes nazwał go drugim najniebezpieczniejszym człowiekiem w Londynie, w dwójnasób groźnym z racji tego, że działał tylko i wyłącznie dla pieniędzy. Weźmy choćby morderstwo pani Abigail Stewart, szacownej wdowy, zastrzelonej podczas gry w brydża w Lauder. Moran popełnił je tylko dlatego, by móc spłacić długi hazardowe w klubie karcianym Bagatelle. Dziwnie się czuję na myśl o tym, że gdy Holmes czytał telegram, Moran był niespełna sto jardów od niego – sączył ziołową herbatkę na
hotelowym tarasie. Cóż, już wkrótce mieli się jednak spotkać. Ze Strasburga Holmes rusza do Genewy. Przez tydzień cieszy oczy pejzażami ośnieżonych wzgórz i urokliwych wiosek doliny Rodanu. Watson określił owo interludium mianem „czarującego”, lecz choć ja w podobnych okolicznościach absolutnie nie użyłbym takiego słowa, możemy chyba tylko podziwiać to, jak dwaj bliscy przyjaciele potrafią się relaksować w swoim towarzystwie nawet w tak trudnych chwilach. Holmes jednak nadal obawia się o swoje życie; dochodzi też do kolejnego incydentu. Podczas wędrówki ścieżką nad stalowoszarą tonią Daubensee omal nie zostaje trafiony głazem, który stacza się po zboczu góry. Miejscowy przewodnik zapewnia go, że takie rzeczy zdarzają się dość często, ja zaś jestem skłonny mu wierzyć. Przejrzałem mapy i przeliczyłem dystanse – o ile się nie mylę, na tym etapie przeciwnik wyprzedza Holmesa znacząco; oczekuje jego przybycia. Mimo zapewnień przewodnika detektyw jest przekonany, że omal nie padł ofiarą zamachu, i przez resztę dnia dręczy go ogromny niepokój. Wreszcie Holmes dociera do wioski Meiringen nad rzeką Aare, gdzie wraz z Watsonem zatrzymuje się w pensjonacie Englischer Hof, prowadzonym przez byłego kelnera z londyńskiego hotelu Grosvenor. Właśnie ten człowiek, Peter Steiler, sugeruje mu, by odwiedził wodospad Reichenbach. Przez krótki czas szwajcarska policja podejrzewała go o współpracę z Moriartym – co mówi wam bodaj wszystko, co powinniście wiedzieć o jakości tamtejszych technik śledczych. Jeśli zaś chcecie znać moje zdanie, ci stróże prawa mieliby problemy nawet ze znalezieniem płatka śniegu na alpejskim lodowcu. I ja zatrzymałem się w owym pensjonacie, a także osobiście przesłuchałem Steilera. Był nie tylko niewinny; był człowiekiem prostym i niemal nie podnosił głowy znad swych rondli i garnków (a całym przybytkiem zarządzała w praktyce jego żona). Aż do chwili, gdy świat zapukał do jego drzwi, Steiler nawet nie wiedział, że gościł pod swym dachem tak znamienitą osobistość, a na wieść o śmierci Holmesa oznajmił w szczerym odruchu serca, że nazwie na jego cześć fondue, które przyrządzał wedle własnego przepisu. I nie było nic podejrzanego w tym, że polecił Holmesowi wodospad Reichenbach, przeciwnie, byłoby dziwne, gdyby tego nie uczynił. Już wtedy było to miejsce popularne wśród turystów i romantyków. Latem łatwo tam spotkać kilku malarzy siedzących wzdłuż omszałej ścieżyny i starających się uwiecznić wodę z topniejącego lodowca Rosenlaui, która spada efektownym strumieniem w trzystustopową rozpadlinę. Starających się, dodajmy, daremnie. Jest w tym dość ponurym miejscu jakaś niemal nadnaturalna moc, która skutecznie opiera się
pastelom i olejom malarzy, może z wyjątkiem paru najwybitniejszych. Widziałem w Nowym Jorku obrazy Charlesa Parsonsa i Emanuela Leutzego – może ci dwaj potrafiliby się zmierzyć z takim zjawiskiem zwycięsko. Spoglądając na nie, miałem wrażenie, że to koniec świata, nigdy nieustająca apokalipsa grzmiącego nurtu i pyłu wodnego, który się nad nim unosi niczym para, blokując słońce i płosząc ptaki. Skalne ściany, wśród których zamknięta jest dzika kaskada wody, są nieprzystępne i stare jak Rip Van Winkle. Sherlock Holmes często przejawiał pewną skłonność do melodramatycznych zachowań, ale tym razem przeszedł samego siebie. Oto miał do swej dyspozycji scenę niepodobną do innych, idealną do odegrania wielkiego finału, który mógłby go uczynić postacią wieczną jak sam wodospad. I właśnie w tym momencie sprawy zaczynają się przedstawiać podejrzanie. Holmes i Watson stoją jakiś czas razem przy wodospadzie i gdy wreszcie gotowi są ruszyć w drogę, znienacka pojawia się nieco pulchny, jasnowłosy czternastolatek. Są zaskoczeni – i trudno się temu dziwić. Chłopak jest ubrany od stóp do głów w tradycyjny szwajcarski strój – wręcz kostium! Wąskie nogawki spodni giną w wysoko podciągniętych podkolanówkach, a spod luźnej czerwonej kamizeli wystaje biała koszula. Trudno nie uznać, że to wręcz niedorzeczny widok; wszak to Szwajcaria, a nie wodewil w Palace Theatre. Mam wrażenie, że chłopak za bardzo się stara odegrać swoją rolę. Tak czy owak twierdzi, że jakaś kobieta w Englischer Hof nagle zachorowała i z jakiegoś powodu nie pozwala miejscowemu lekarzowi, by ją zbadał. Cóż byście poczęli na miejscu Watsona? Nie uwierzylibyście w tę podejrzaną historyjkę czy może porzucilibyście jedynego przyjaciela w najgorszym dla niego czasie i w miejscu iście piekielnym? W relacji doktora chłopiec więcej się nie pojawia, lecz my już wkrótce spotkamy go ponownie. Watson sugeruje wprost, że szwajcarski przebieraniec może pracować dla Moriarty’ego, lecz od tej chwili nawet o nim nie wspomina. Oddala się za to w wielkim pośpiechu do nieistniejącej pacjentki, w geście tyleż wspaniałomyślnym, ile nieprzemyślanym. Miną trzy lata, zanim Holmes pojawi się ponownie, my zaś musimy pamiętać, że w toku wydarzeń, które tu relacjonuję, wszyscy zgodnie uważali go za zmarłego. W Przygodzie w pustym domu Watson przytacza nam wyjaśnienia, których znacznie później udzielił mu Sherlock, ja zaś, przeczytawszy w życiu niezliczone tomy zeznań, muszę wyznać, że niewiele było wśród nich historyjek podobnie wypełnionych niedorzecznymi wręcz zbiegami okoliczności. Cóż, skoro jednak tak brzmi relacja poczciwego doktora, musimy chyba przyjąć ją za prawdziwą.
Gdy Watson, wedle wspomnień Holmesa, spieszy z pomocą do rzekomej pacjentki, na wąskiej ścieżce otaczającej łukiem połowę wodospadu pojawia się profesor James Moriarty. Owa ścieżka kończy się ślepo, zatem Holmes nie ma najmniejszych szans na ucieczkę – choć nie twierdzę, że taka myśl w ogóle zaświtała w jego głowie. To trzeba mu oddać: jest człowiekiem, który zawsze stawia czoło przeciwnościom, czy to jadowitej żmii bagiennej, czy śmiertelnie niebezpiecznej truciźnie wywołującej obłęd, czy ogarowi z piekła rodem grasującemu po wrzosowiskach. Wykonał w życiu wiele posunięć, których nie zawaham się nazwać zdumiewającymi, ale nigdy nie uciekał przed wrogiem. Zaczynają rozmowę. Holmes prosi o pozwolenie na pozostawienie listu do starego przyjaciela, a profesor Moriarty wyraża zgodę. Tyle przynajmniej możemy stwierdzić, bo zachowały się owe trzy kartki zapisane jego ręką; należą dziś do najcenniejszych dokumentów w zbiorach czytelni British Library w Londynie, gdzie miałem okazję przyjrzeć się im z bliska. Gdy jednak wymiana uprzejmości dobiega końca, przeciwnicy wdają się w coś, co nazwałbym nie walką, ale paktem samobójców: obaj czynią wszystko, by wraz z rywalem stoczyć się w burzliwy nurt. I pewnie tak by się stało, gdyby nie to, że Holmes ma jeszcze asa w rękawie: zna bartitsu. Nigdy wcześniej o niej nie słyszałem, ale ponoć jest to sztuka walki wymyślona przez pewnego brytyjskiego inżyniera, łącząca w sobie elementy boksu i judo. Detektyw wie, jaki z niej zrobić użytek. Moriarty daje się zaskoczyć i zepchnięty z urwiska z potwornym krzykiem na ustach spada w otchłań. Zanim zniknie w falach, Holmes widzi jeszcze, jak nieszczęśnik odbija się w locie od skały. Sam jest bezpieczny... Wybacz, czytelniku, ale czyż ten opis starcia tytanów nie pozostawia w was pewnego niedosytu? Warto sobie zadać pytanie: Dlaczego Moriarty w ogóle dopuścił do walki sam na sam? Staromodne bohaterstwo to piękna rzecz (choć jeszcze nie spotkałem przestępcy, który miałby ku niemu skłonność), ale czemu miałoby służyć narażanie się na tak wielkie niebezpieczeństwo? Mówiąc wprost: Dlaczego profesor nie wyjął rewolweru i nie palnął przeciwnikowi w łeb z najkrótszego dystansu? To doprawdy dziwne, lecz jeszcze bardziej osobliwe jest zachowanie Holmesa. Działając pod wpływem impulsu, postanawia sfingować własną śmierć. Wspina się na ścianę skalną po drugiej stronie ścieżki i ukrywa się, czekając na powrót Watsona. Czyni to, rzecz jasna, po to, by nie zostawić tropów, które mogłyby wskazywać, że jeden z walczących ocalał. Ale po co? Przecież profesor Moriarty nie żyje, a wcześniej przedstawiciel brytyjskiej policji oznajmił Holmesowi, że aresztowano cały gang.
Dlaczego detektyw nadal uważa, że grozi mu niebezpieczeństwo? Co może zyskać, udając nieboszczyka? Gdybym to ja był Holmesem, powróciłbym czym prędzej do Englischer Hof na pyszny sznycel wiedeński i uczcił zwycięstwo kieliszkiem wina z Neuchâtel. Tymczasem doktor Watson uświadamia sobie, że został oszukany, i w pośpiechu wraca na miejsce konfrontacji, gdzie z tropów pozostawionych przez walczących odczytuje przebieg wydarzeń. Zaraz też wzywa pomoc i przeszukuje okolicę z kilkoma ochotnikami z hotelu i miejscowym policjantem, niejakim Gessnerem. Holmes ich widzi, ale nie ujawnia się, choć przecież musi być świadom rozterek targających jego najwierniejszym towarzyszem. Znajdują list. Odczytują go i staje się jasne, że nic tu po nich – odchodzą. Holmes postanawia wrócić na ścieżkę i wtedy następuje kolejny nieoczekiwany i w gruncie rzeczy niepojęty zwrot akcji. Okazuje się, że profesor Moriarty nie stawił się u wodospadu Reichenbach samotnie. Gdy Holmes podejmuje niełatwą próbę zejścia ze skalnej ściany, nagle pojawia się mężczyzna, który usiłuje strącić go w przepaść, ciskając kamienie. Owym człowiekiem jest pułkownik Sebastian Moran. Lecz cóż, u licha, on robi w tym miejscu? Czy był świadkiem walki Holmesa z Moriartym, a jeśli tak, to dlaczego nie próbował pomóc swemu mocodawcy? I gdzie się podziała jego broń? Czy najwybitniejszy strzelec wyborowy na świecie mógł nieopatrznie zostawić ją w pociągu? Ani Holmes, ani Watson, ani nikt inny nie daje nam rozsądnych odpowiedzi na te pytania, ja zaś, stukając w klawiaturę maszyny, nie mam wątpliwości, że należy je stawiać. Prześladują mnie, kłębią się uparcie i nie mogę przed nimi uciec, aż w końcu mam wrażenie, jakbym pędził powozem przez Piątą Aleję, nie mogąc zatrzymać się na światłach. I właściwie tylko tyle wiemy o wydarzeniach nad wodospadem Reichenbach. Historia, którą teraz opowiem, zaczyna się pięć dni później, gdy w krypcie kościoła Świętego Michała w Meiringen spotyka się trzech mężczyzn. Pierwszym jest detektyw inspektor ze Scotland Yardu, sławnego centrum dowodzenia brytyjskiej policji, Athelney Jones. Drugim jestem ja. Trzeci dżentelmen jest wysoki i szczupły; ma wydatne czoło i głęboko osadzone oczy, które mogłyby się przyglądać światu chłodno, nawet złowrogo, gdyby tylko pozostało w nich choć trochę życia. Teraz jednak są szkliste i puste. Człowiek ten, ubrany w dość oficjalny strój – koszulę ze stójką i długi frak – został wyłowiony z potoku Reichenbach, w pewnej odległości od wodospadu. Jego lewa noga jest złamana, widać też ślady poważnych obrażeń barku i głowy, lecz przyczyną śmierci
było utonięcie. Miejscowi policjanci przyczepili karteczkę do nadgarstka jego ręki spoczywającej nieruchomo na piersi. Widnieje na niej nazwisko: James Moriarty. To właśnie jest przyczyna, dla której pokonałem długą drogę do Szwajcarii. Wydaje się jednak, że przybyłem za późno.
2 Inspektor Athelney Jones Jest pan pewny, że to naprawdę on? – Jak najbardziej, panie Chase. Jednak porzućmy na chwilę moje osobiste przekonanie i rozważmy dowody. Okoliczności, które sprawiły, że widzimy przed sobą to ciało, bez wątpienia pasują do znanych nam faktów. Ale jeśli zmarły nie jest Moriartym, to mamy obowiązek zadać sobie kilka pytań: Kim w istocie jest, w jaki sposób zginął oraz co się stało z prawdziwym Moriartym? – Znaleziono tylko jedne zwłoki. – Tak mi powiedziano. Nieszczęsny pan Holmes... bez szans na ostatnie pocieszenie w postaci chrześcijańskiego pogrzebu, a przecie każdy na nie zasługuje. Lecz jednego możemy być pewni: jego nazwisko przetrwa. Zawsze to jakaś pociecha. Rozmowę tę prowadziliśmy w wilgotnym, ponurym podziemiu kościoła, miejscu nietkniętym ciepłem i aromatem owego wiosennego dnia. Inspektor Jones stał przy mnie, ze złożonymi na plecach rękami pochylając się nad ciałem topielca, jakby bał się zakażenia. Obserwowałem jego ciemno-szare oczy przyglądające się badawczo zwłokom od głowy aż do stóp, na których brakowało jednego buta. Moriarty najwyraźniej miał słabość do jedwabnych, haftowanych skarpet. Spotkaliśmy się z Jonesem niedługo przed tą chwilą, na posterunku policji w Meiringen. Byłem szczerze zdziwiony faktem, iż maleńka wioska zagubiona wśród szwajcarskich gór, w dolinie pełnej jaskrów i kóz, posiada własny posterunek. Z drugiej jednak strony, jak już wspominałem, miejscowość była ostatnio popularna wśród turystów, a doprowadzenie linii kolejowej musiało znacząco spotęgować ich napływ. Służbę pełniło dwóch funkcjonariuszy – obaj nosili granatowe mundury i siedzieli za drewnianym kontuarem, który dzielił izbę na pół. Jednym z nich był nieszczęsny sierżant Gessner, ten sam, którego wcześniej wezwano nad wodospad. Spoglądając na niego, nie miałem wątpliwości, że byłby znacznie szczęśliwszy, gdyby mógł się zajmować wyłącznie zagubionymi paszportami i biletami kolejowymi, może od czasu do czasu wskazując drogę zbłąkanym turystom – wszystkim, byle nie poważną sprawą morderstwa.
Podobnie jak jego kolega, niewiele rozumiał z mojego języka, dlatego porozumiewałem się z nimi głównie za pomocą obrazków i nagłówków z angielskiej gazety, którą przywiozłem specjalnie w tym celu. Słyszałem wcześniej, że z potoku u podnóża wodospadu Reichenbach wydobyto już ciało, i prosiłem, by pozwolili mi je obejrzeć, lecz szwajcarscy stróże prawa uparcie odmawiali – co zresztą robi większość mundurowych, którym nie dano zbyt szerokich uprawnień. Mówili jeden przez drugiego, wspomagając się żywą gestykulacją, aż wreszcie zrozumiałem, że czekają na wysokiego rangą funkcjonariusza, który ma przybyć aż z Anglii, a decyzja o tym, czy będę mógł zobaczyć zwłoki, należy do niego. Odpowiedziałem na to, że moja podróż była znacznie dłuższa, a sprawa, która sprowadziła mnie do Europy, jest wielkiej wagi, lecz i to nie zrobiło na nich wrażenia. Przykro mi, mein Herr. Nie możemy pomóc. Wyjąłem z kieszonki zegarek. Dochodziła jedenasta; straciłem już połowę poranka i obawiałem się, że reszta nie będzie lepsza. I właśnie wtedy otworzyły się drzwi frontowe i poczułem na karku chłodny powiew. Odwróciwszy się, ujrzałem w promieniach słońca sylwetkę mężczyzny. Nie odezwał się, lecz gdy podszedł bliżej, przekonałem się, że jest mniej więcej w moim wieku, może odrobinę młodszy. Ciemne włosy opadały mu gładko na czoło, a łagodne szare oczy przyglądały się światu pytająco. Była w nim osobliwa powaga, która sprawiała, że gdy się zjawiał, trudno było nie oderwać się od innych zajęć, nie zwrócić na niego uwagi. Miał na sobie brązowy surdut i jasny, rozpięty płaszcz, który luźno spływał z jego ramion. Widać było, że niedawno przeszedł poważną chorobę i sporo stracił na wadze. Dostrzegałem to nie tylko w odrobinę za dużym ubraniu, ale i w bladości jego oblicza, naznaczonego niedawnym bólem. Trzymał w ręku palisandrową laseczkę z dość dziwną, misternie wykonaną rączką ze srebra. Wsparł się na niej, gdy zatrzymał się przed kontuarem. – Können Sie mir helfen? – spytał. Mówił po niemiecku całkiem swobodnie, ale nie siląc się na odpowiedni akcent; brzmiało to tak, jakby wyuczył się słów, lecz nigdy w życiu ich nie słyszał. – Ich bin Inspektor Athelney Jones von Scotland Yard. Przyjrzał mi się raczej przelotnie, jakby zaakceptował moją obecność i postanowił zająć się mną później, ale nie odezwał się ani słowem. Jego nazwisko zrobiło jednak wrażenie na policjantach. – Jones. Inspektor Jones – powtórzyli, a gdy okazał im list polecający, zaczęli kłaniać mu się z uśmiechem. Poprosili, żeby zaczekał kilka chwil, aż sporządzą stosowną notatkę w dzienniku służbowym, po czym wycofali się do sąsiedniego
pokoju, zostawiając nas samych. – Nazywam się Athelney Jones – przedstawił się przybysz. – Dobrze słyszałem, że jest pan ze Scotland Yardu? – W rzeczy samej. – Frederick Chase. Podaliśmy sobie ręce. Jego uścisk był zaskakująco luźny, jakby dłoń ledwie trzymała się nadgarstka. – Cóż za piękne miejsce – rzekł Jones. – Nigdy dotąd nie byłem w Szwajcarii. Szczerze mówiąc, dopiero trzeci raz opuściłem rodzinny kraj – dodał, po czym na krótką chwilę zawiesił spojrzenie na moim kufrze podróżnym, który byłem zmuszony, nie mając jeszcze noclegu, przytargać ze sobą na posterunek. – Pan też od niedawna? – Przyjechałem godzinę temu – odparłem. – Zgaduję, że tym samym pociągiem. – W sprawie...? Zawahałem się. Pozyskanie wsparcia funkcjonariusza brytyjskiej policji było kluczowym elementem mojej misji w Meiringen, lecz nie chciałem wydać się zbyt zapalony do tego pomysłu. W Ameryce konflikty interesów między Agencją Pinkertona a służbami i agencjami rządowymi nie należały do rzadkości. Dlaczego tutaj miałoby to wyglądać inaczej? – W sprawie natury prywatnej... – zacząłem. Uśmiechnął się, lecz w tej samej chwili dostrzegłem w jego oczach coś jeszcze, jakby mgiełkę bólu. – Pozwoli pan, że sam dopowiem resztę, panie Chase – wpadł mi w słowo. – Jest pan agentem Pinkertona z Nowego Jorku – zaczął po krótkim namyśle. – W zeszłym tygodniu wyruszył pan do Anglii w nadziei na wytropienie profesora Jamesa Moriarty’ego. Otrzymał on pewną wiadomość, która jest dla pana istotna i którą miał pan nadzieję znaleźć przy nim. Informacja o jego śmierci była dla pana szokiem; otrzymawszy ją, przybył pan tu niezwłocznie. Widzę też, że nie ma pan najlepszego zdania o szwajcarskiej policji... – Chwileczkę! – wykrzyknąłem, unosząc rękę. – Proszę przestać! Śledził mnie pan, inspektorze Jones? A może rozmawiał pan z moimi zwierzchnikami? Nie podoba mi się ani trochę to, że brytyjska policja działa za moimi plecami i miesza się w moje sprawy! – Może pan odetchnąć z ulgą – odparł Jones, znowu z tym dziwnym uśmiechem.
– Wszystko, co pan usłyszał, wydedukowałem, obserwując pana tu, w tym pokoju. I mógłbym dodać więcej, jeśli pan chce. – Czemu nie? – Mieszka pan wysoko, w dość starej, kilkupiętrowej kamienicy. Nie uważa pan, żeby firma dbała o pana należycie, choć jest pan jednym z jej najlepszych detektywów. Jest pan kawalerem. Z przykrością zauważam też, że podróż morska była dla pana wyjątkowo nieprzyjemna – i to nie tylko z powodu fatalnej pogody już drugiego, może trzeciego dnia. Uważa pan, że cała ta wyprawa nie ma sensu, że skończy się fiaskiem. Ja zaś, dla pańskiego dobra, mam nadzieję, że tak się nie stanie. Umilkł, a ja patrzyłem na niego tak, jakbym teraz dopiero go dostrzegł. – Ma pan rację niemal w każdym szczególe – wysapałem po chwili. – Ale jak, u diabła, zdołał pan tyle odgadnąć, tego nie pojmuję. Zechce pan objaśnić? – Rzecz jest całkiem prosta – odparł skromnie. – Rzekłbym nawet, elementarna. – Zauważyłem, że starannie dobrał ostatnie słowo, jakby miało szczególne znaczenie. – Łatwo to panu mówić – odpowiedziałem, zerkając na drzwi, które oddzielały nas od dwóch szwajcarskich policjantów. Sierżant Gessner najwyraźniej rozmawiał przez telefon; raz po raz z sąsiedniego pokoju dobiegało jego szwargotanie. Pusty kontuar oddzielał nas od nich jak nieprzebyta bariera. – Proszę, inspektorze Jones – dodałem po chwili. – Niech pan mnie oświeci. – Naturalnie, choć muszę ostrzec, że uzna pan moje wnioski za boleśnie wręcz oczywiste, gdy już wszystko panu wyjaśnię. – Jones wsparł się mocniej na swej lasce, szukając nieco wygodniejszej pozycji. – To, że jest pan Amerykaninem, słychać po pańskiej mowie i widać po ubraniu. Zwłaszcza taką kamizelkę, prążkowaną, z czterema kieszonkami, nader trudno byłoby znaleźć w Londynie. Zwróciłem też uwagę na pańskie słownictwo. Rzekł pan na przykład „zgaduję”, Anglik zaś użyłby pewnie słowa „sądzę”. Moja wiedza na temat amerykańskich akcentów jest dość ograniczona, ale przypuszczam, że pochodzi pan ze Wschodniego Wybrzeża. – Boston był moim domem – przyznałem. – Teraz zaś mieszkam i pracuję w Nowym Jorku. Proszę kontynuować! – Gdy tu wszedłem, właśnie spoglądał pan na zegarek i choć częściowo zasłoniły go palce, widziałem dość wyraźnie symbol wygrawerowany na kopercie: charakterystyczne oko, a pod nim napis: „My nigdy nie śpimy”. To, rzecz jasna, motto Agencji Detektywistycznej Pinkertona, której główna siedziba, jeśli mnie
pamięć nie myli, mieści się w Nowym Jorku. O tym, że właśnie tam wszedł pan na pokład statku, jeszcze dobitniej świadczy stempel nowojorskiego Zarządu Portu na pańskim kufrze. – To mówiąc, zerknął ponownie na mój bagaż, który zostawiłem pod portretem jegomościa o srogim spojrzeniu, zapewne lokalnego bandziora. – Co się zaś tyczy braku wiary w szwajcarską policję: po cóż miałby pan spoglądać na własny zegarek, gdy tuż obok, na ścianie, wisi znakomicie działający zegar? Widzę wyraźnie, że tutejsi funkcjonariusze nie byli panu pomocni. – Święta prawda, mój panie. Skąd jednak wie pan o tym, że coś mnie łączy z profesorem Moriartym? – A czy istnieje inny powód, dla którego agent Pinkertona mógłby przybyć właśnie tu, do Meiringen? Obstawiam, że gdyby nie wydarzenia z ostatniego tygodnia, nigdy by pan nawet nie usłyszał o tej niczym niewyróżniającej się wiosce. – Mogłem mieć sprawę do Sherlocka Holmesa. – W takim przypadku z pewnością pozostałby pan w Londynie i rozpoczął poszukiwania od Baker Street. Tu bowiem nie znajdzie pan nic poza trupem, a kimkolwiek był ów człowiek, z całą pewnością nie Holmesem. O nie. Z Nowego Jorku najpewniej popłynął pan do Southampton – z prawej kieszeni pańskiej marynarki wystaje dowód rzeczowy: złożony egzemplarz gazety „Hampshire Echo”. Wydanie z czwartku, jak widzę, z siódmego maja, co oznacza, że kupił pan ją jeszcze w porcie i natychmiast uznał, że trzeba kontynuować podróż – na kontynent. A jakież to wieści mogły pana skłonić do kolejnej wyprawy? Musiało chodzić o Moriarty’ego – orzekł z uśmiechem Jones. – Dziwne tylko, że wcześniej pana nie dostrzegłem, bo jak pan słusznie zauważył, najpewniej przyjechaliśmy tym samym pociągiem. – Wspomniał pan coś o wiadomości. – Moriarty nie ma panu nic do powiedzenia, jest martwy. Nie sądzę też, by był pan w stanie go zidentyfikować, gdyż bardzo niewielu ludzi spotkało się z nim twarzą w twarz. Zatem musi panu zależeć na czymś szczególnym, na czymś, co zmarły mógł mieć przy sobie – na liście lub paczce z Ameryki. Przypuszczam, że właśnie o tym próbował pan rozmawiać z policją, gdy się tu zjawiłem. – Prosiłem, żeby pozwolili mi zbadać ciało. – Niewiele więcej mogę dodać. – A co z podróżą? – Był pan zmuszony dzielić kabinę... – Skąd pan wie?! – wykrzyknąłem.
– Stan paznokci i zębów sugeruje, że jest pan niepalący, a jednak wydziela pan silną woń tytoniu. To oznacza, że choć przełożeni z pewnością wybrali do tej misji najlepszego z ludzi, mimo wszystko nie byli gotowi zafundować panu podróży przez pół świata w jednoosobowej kabinie. Z pewnością nie było panu przyjemnie przez dłuższy czas dzielić kajutę z palaczem. – Istotnie. – Pogoda jedynie pogorszyła sprawę – dodał, skinieniem dłoni zbywając moje pytanie, zanim zdążyłem je zadać. – Paskudnie się pan zaciął na szyi. Zapewne nie jest łatwo golić się na morzu, zwłaszcza podczas sztormu. Roześmiałem się w głos. – Inspektorze Jones – powiedziałem – jestem prostym człowiekiem. Osiągnąłem to, co osiągnąłem, jedynie dzięki pilności i zaangażowaniu. Nigdy też nie spotkałem się z taką techniką pracy i nie przypuszczałem, że inspektorów brytyjskiej policji szkoli się w jej stosowaniu. – Nie wszystkich – odparł cicho Jones. – Można jednak powiedzieć, że moje szkolenie było szczególne... i że uczyłem się od najlepszego. – Zostaje zatem tylko jedno: nie wyjaśnił mi pan jeszcze, jakim sposobem wydedukował coś na temat mojego stanu cywilnego i mieszkania w Nowym Jorku. – Nie nosi pan obrączki, lecz to jeszcze zbyt wątły dowód. Jednakże – proszę wybaczyć, panie Chase – żadna żona nie wypuściłaby męża z domu ani z takimi plamami na mankietach, ani w butach wprost błagających o nowe fleki. Jeśli zaś chodzi o pańskie mieszkanie, to znowu sztuczka polega na obserwacji i dedukcji. Zauważyłem, że tkanina pańskiej marynarki jest mocno wytarta na prawym rękawie. Czy mogło doprowadzić ją do takiego stanu coś innego niż codzienne, długotrwałe ocieranie ramieniem o metalową balustradę? Wyobrażam sobie, że w biurze Agencji jest winda; w starej kamienicy z pewnością jej nie ma. Urwał, a ja spostrzegłem, że rozmowa mocno go znużyła – opierał się teraz na lasce jakby ciężej. Patrzyłem na niego z nieskrywanym podziwem i pewnie stałbym tak jeszcze długo, gdyby nie to, że wtem otworzyły się drzwi i do izby powrócili dwaj policjanci. Zaszwargotali znowu po niemiecku i choć nie rozumiałem słów, z dość przyjaznego tonu wywnioskowałem, że gotowi są zaprowadzić wysłannika Scotland Yardu do miejsca, w którym umieszczono ciało. Nie myliłem się. Jones wyprostował się i ruszył w stronę drzwi. – Mogę prosić na słowo? – spytałem. – Z pewnością dostał pan swoje rozkazy, inspektorze Jones, lecz może się okazać, że będę panu pomocny. Wszystko, o czym
mi pan opowiedział, co do joty pokrywa się z prawdą; to była zaiste zdumiewająca demonstracja. Rzeczywiście podążyłem za Moriartym z powodu pewnej wiadomości sprzed trzech tygodni, mogącej nieść ze sobą poważne skutki i dla mnie, i dla pana. Prawdą jest też, że nie mogę zidentyfikować zmarłego, lecz jest sprawą najwyższej wagi, by dano mi możliwość choćby obejrzenia zwłok. Brytyjski policjant przystanął, słuchając mnie i zaciskając pięść na główce laski. – Jak sam pan zauważył, dostałem od moich zwierzchników rozkazy, których muszę się trzymać. – Ja zaś daję słowo, że w żaden sposób nie przeszkodzę panu w ich wykonaniu. Dwaj Szwajcarzy czekali na nas cierpliwie. W końcu Jones podjął decyzję. Skinął głową. – Er kommt mit uns – rzucił, po czym zwrócił się do mnie: – Może pan nam towarzyszyć. – Jestem panu głęboko wdzięczny – odparłem. – Daję słowo, że pan nie pożałuje. Zostawiliśmy mój kufer na posterunku i ruszyliśmy główną drogą przez wioskę z rozrzuconymi z rzadka domostwami. Jones konferował nieustannie z Gessnerem, półgłosem, po niemiecku. W końcu dotarliśmy do kościoła Świętego Michała, dość osobliwego, niewielkiego budynku zwieńczonego jaskrawoczerwonym dachem i pękatą dzwonnicą. Policjanci otworzyli drzwi i wpuścili nas do środka. Skłoniłem głowę przed ołtarzem; zauważyłem, że inspektor Jones tego nie uczynił. Gdy stanęliśmy przed stopniami wiodącymi do krypty, dał znak funkcjonariuszom, że chcemy tam zejść sami. Potrzebował chwili, by przekonać Gessnera. Nawet w chłodzie grubych kamiennych murów świątyni czuliśmy już wyraźnie woń śmierci. Ciało wyglądało tak, jak je opisałem. Za życia człowiek, który leżał przed nami, musiał być nadzwyczaj wysoki, a jego ramiona wydawały się mocno spadziste. Widziałbym go w roli bibliotekarza, może wykładowcy uniwersyteckiego – co zresztą dość oczywiste; wszak James Moriarty był nim swego czasu. Ubranie, czarne i nie najmodniejsze, przylegało do ciała jak wodorosty i byłem niemal pewny, że jest jeszcze mokre. Umrzeć można na wiele sposobów, lecz mało która śmierć naznacza człowieka w sposób tak nieprzyjemny, jak utonięcie. Zwłoki wydawały się ciężkie, napuchnięte; ich fetor i barwa były zbyt ohydne, bym umiał je opisać. – Nie możemy być pewni, że to Moriarty – zasugerowałem. – Miał pan rację, twierdząc, że nie jestem w stanie potwierdzić jego tożsamości. A czy pan to potrafi? Jones pokręcił głową.
– Nigdy go nie widziałem, nie widział go też żaden z moich kolegów. Moriarty spędził w cieniu większą część życia i to było jego mocną stroną. Być może kiedyś uda się odnaleźć kogoś, kto znał go jeszcze jako profesora matematyki – może pan być pewny, że po powrocie do kraju otworzę śledztwo w tej sprawie. Teraz jednak mogę powiedzieć tylko tyle: człowiek, który spoczywa przed nami, jest w odpowiednim wieku i ponad wszelką wątpliwość nosi angielskie ubranie. Widzi pan jego zegarek kieszonkowy? Srebrna koperta i znak firmowy: John Myers z Londynu. Możemy się domyślać, że osobnik ten nie przybył tu, żeby podziwiać widoki. Wiemy ponadto, że zginął w tym samym czasie co Sherlock Holmes. Zapytam zatem ponownie: Kimże innym może być? – Czy przeszukano już zmarłego? – Tak, moi szwajcarscy koledzy przejrzeli zawartość kieszeni. – I nic nie znaleźli? – Kilka monet, chustkę – nic więcej. A co miał pan nadzieję znaleźć? Czekałem na to pytanie. Nie wahałem się. Wiedziałem, że wszystko, a w każdym razie moja najbliższa przyszłość, zależy od tej jednej odpowiedzi. Nawet dziś wciąż jeszcze mam przed oczami nas dwóch w owej chwili, w mrocznej krypcie, nad zwłokami topielca. – Dwudziestego drugiego lub dwudziestego trzeciego kwietnia Moriarty otrzymał list – wyjaśniłem. – Napisał go przestępca doskonale znany Agencji Pinkertona; człowiek pod każdym względem równie występny i niebezpieczny jak sam Moriarty. Było to zaproszenie na spotkanie. Choć, jak się wydaje, profesora nie ma już wśród żywych, miałem nadzieję, że znajdę list przy nim, a jeśli nie, to może w jego mieszkaniu. – I interesuje pana ów przestępca, a nie Moriarty? – Tylko dlatego tu jestem. Jones potrząsnął głową. – Sierżant Gessner wyjaśnił mi po drodze, że miejscowa policja przeprowadziła już własne śledztwo i nie udało się ustalić, gdzie zatrzymał się Moriarty. Możliwe, że jego bazą wypadową była któraś z okolicznych wiosek, lecz nawet jeśli tak było, to zameldował się tam pod przybranym nazwiskiem. Nie ma więc miejsca, które moglibyśmy przeszukać, zostaje nam tylko to ciało. Dlaczego sądzi pan, że Moriarty mógł nosić ten list przy sobie? – Niewykluczone, że chwytam się ledwie cienia nadziei – odrzekłem. – Nie, spójrzmy prawdzie w oczy: z pewnością chwytam się cienia nadziei. Otóż ludzie
z tych kręgów postępują w specyficzny sposób... Czasem używają znaków lub symboli, by zidentyfikować zaufaną osobę. Być może ów list miał być swoistym paszportem dla Moriarty’ego, a jeśli tak, to jest szansa, że miał go przy sobie. – Jeśli pan chce, możemy przeszukać zmarłego raz jeszcze. – Sądzę, że to konieczne. Nie było to przyjemne zadanie. Zimne, nasiąknięte wodą zwłoki wydawały się w naszych rękach wręcz nieludzkie. Gdy je odwracaliśmy, miałem wrażenie, że czuję, jak ciało oddziela się od kości. Ubranie było oślizłe. Choć nie poczyniliśmy wcześniej żadnych ustaleń, ja zająłem się górną częścią ciała, Jones zaś dolną. I podobnie jak wcześniej Szwajcarzy, niczego nie znaleźliśmy. Kieszenie były puste. Jeżeli zawierały cokolwiek poza drobiazgami, o których wspomniał inspektor, rwący nurt potoku u stóp wodospadu Reichenbach musiał wyrwać to brutalnie i ponieść w dal. Pracowaliśmy w milczeniu, aż w końcu nie wytrzymałem i cofnąłem się gwałtownie, bliski torsji. – Nic tu nie ma – orzekłem po chwili. – Miał pan rację. To strata czasu. – Chwileczkę. – Jones najwyraźniej coś zauważył. Odchylił połę marynarki topielca, by przyjrzeć się szwom wokół kieszeni na piersi. – Już sprawdzałem – odezwałem się. – Nic tam nie ma. – Nie w kieszeni – odparł Jones. – Proszę spojrzeć na ten szew. W zasadzie nie powinno go tu być. Sądzę, że ktoś niedawno zaszył to miejsce – dodał, pocierając palcami cienki materiał. – Może znajdziemy coś pod podszewką. Pochyliłem się, żeby spojrzeć. Miał rację. Szew sięgał dobre dwa cale poniżej kieszeni. – Mam nóż – powiedziałem. Wyjąłem z kieszeni duży scyzoryk, z którym nigdy się nie rozstawałem, i podałem go mojemu nowemu przyjacielowi. Jones wbił czubek ostrza w ciasny ścieg i zaczął ostrożnie ciąć. Obserwowałem w napięciu, jak nić ustępuje i otwiera się szczelina w podszewce: ukryta kieszeń w marynarce topielca, w dodatku nie pusta! Jones wyjął z niej złożoną kartkę. Przesiąknięta wodą, byłaby się rozpadła w jego rękach, gdyby nie obchodził się z nią z największą delikatnością. Pomagając sobie ostrzem mojego noża, ostrożnie rozłożył arkusik obok trupa na kamiennym blacie. Ujrzeliśmy wykaligrafowaną starannie, jakby dziecięcą ręką, wiadomość. Pochyliliśmy się nad nią i oto, co przeczytaliśmy: HoLmES ByŁ ŁaTwY w POŻYCiU. CHARaKter MiAł DOśĆ SpoKoJnY
I ZRÓWnowaŻoNy. O DzIESiątEj PRZeWAżNIe Już lEżAŁ W ŁóŻku, A wStAwAł, JadŁ śniADanIe I WYchodZiŁ, gdy JeSZCZe spałEm. czasEM CaŁE DNIe SPĘDZAł W LaBoRaToRIUm LUB w PROSeKTORiuM, a NiekiEdy NA dŁUgICH spaCerACh – Jak się DOMyŚlam – Po nAJNęDzNiejSzych PRZEDmiEŚcIaCh LOndynU. W PrzYStępACH prAcOwItOśCI był NiESAMOWiCIe czynNy, Ale od CzAsU Do CzASu nAchodziŁo Go LENISTwO I wówczaS wYlegiWaŁ sIĘ W nAszyM SAlONIKU, nIe ruSZaJąC pALCem od RanA do noCy I milCzĄc jaK zaKLĘtY. WzrO...* Jeżeli nawet Jones był rozczarowany, to nie okazał tego w żaden sposób. Niestety, to nie był list, o którym mu mówiłem, tylko urywek opowiadania, najwyraźniej niezwiązany z prowadzoną przeze mnie sprawą. – Co pan o tym sądzi? – spytał. – Ja... Nie wiem, co powiedzieć. – Raz jeszcze przeczytałem tekst. – Ale słowa brzmią znajomo – ciągnąłem. – To oczywiście fragment twórczości doktora Johna Watsona, skopiowany z „Lippincott Magazine”! – Proszę mi wierzyć na słowo, że pierwotnie ukazał się w „Beeton’s Christmas Annual” – sprostował Jones. – To urywek trzeciego rozdziału Studium w szkarłacie. Co naturalnie nie czyni tej wiadomości ani trochę mniej zagadkową. Domyślam się, że nie to spodziewał się pan znaleźć? – Więcej: to ostatnia rzecz, której się spodziewałem. – Istotnie, wielce zastanawiające... Cóż, chyba spędziliśmy w tym posępnym podziemiu dość czasu, pora wzmocnić się kieliszkiem wina. Spojrzałem po raz ostatni na nieboszczyka leżącego na katafalku, a potem ruszyłem schodami w górę śladem utykającego inspektora Jonesa. * Na podstawie przekładu Tadeusza Everta; Studium w szkarłacie, Oficyna Wydawnicza Rytm, Wydawnictwo Waza, Warszawa 2008 (wszystkie przypisy tłumacza).
3 Nocna wachta Athelney Jones wynajął pokój w Englischer Hof i zaproponował mi, bym uczynił to samo. Dotarliśmy tam, rozstawszy się ze szwajcarskimi policjantami. Szliśmy przez wioskę skąpaną w słońcu, pod bezchmurnym niebem, a głęboką ciszę przerywały jedynie odgłos naszych kroków i od czasu do czasu daleki brzęk dzwonków na szyjach owiec czy kóz pasących się na pobliskich wzgórzach. Jones milczał, rozmyślając zapewne o dziwnym dokumencie, który znaleźliśmy przy topielcu. Po cóż, na Boga, w podróży do Szwajcarii Moriarty miał nosić przy sobie ręcznie przepisany fragment powieści o Sherlocku Holmesie? Czyżby starał się wniknąć głębiej w umysł swego przeciwnika, nim spotka się z nim przy wodospadzie? A może jednak była to owa wiadomość, za którą ruszyłem w daleką podróż, aż na stary kontynent? Czy kryła w sobie ukryty przekaz, nieczytelny dla żadnego z nas? Jones, rzecz jasna, nie zadał mi żadnego z tych pytań, lecz zerkając na niego, czułem, że kłębią się i w jego głowie. Hotel był mały i bardzo przyjemny; drewniane elementy konstrukcji ozdobiono płaskorzeźbami, a w oknach wisiały kwiaty – był, mówiąc krótko, kwintesencją szwajcarskiego domostwa, wymarzonym celem podróży angielskich turystów. Na szczęście i dla mnie znalazł się pokój; zaraz też posłano chłopca na posterunek po moje bagaże. Zanim rozstaliśmy się z Jonesem, przystanął na schodach, z mokrą kartką w dłoni. – Jeśli pan pozwoli, chciałbym ją na trochę zatrzymać – powiedział. – Spróbuje pan rozszyfrować tę zagadkę? – Przynajmniej poświęcę jej więcej uwagi i... kto wie? – Widziałem, że jest zmęczony. Spacer między posterunkiem, kościołem a pensjonatem, choć nie był długi, do spółki z wysokogórskim powietrzem niemal pozbawił go sił. – Naturalnie – odparłem. – Zobaczymy się wieczorem? – Możemy zjeść razem kolację. Powiedzmy o ósmej? – Doskonale, inspektorze Jones. Będę miał dość czasu na wycieczkę do słynnego wodospadu Reichenbach. Nigdy nie sądziłem, że los rzuci mnie kiedykolwiek aż do
Szwajcarii, a ta wioska jest doprawdy urocza – jak z bajki. – Po drodze może pan popytać o Moriarty’ego. Może nie szukał noclegu w hotelach czy pensjonatach, może zdecydował się na prywatną kwaterę. A jeśli tak, to może ktoś go widział na krótko przed spotkaniem z Holmesem. – Zdawało mi się, że szwajcarska policja już przeprowadziła swoje śledztwo. – Wachtmeister Gessner? Przykładny funkcjonariusz. Robi, co może, ale... na pewno nie zaszkodzi popytać raz jeszcze. – Zgoda. Zobaczę, co się da zrobić. I tak też uczyniłem: spacerując po Meiringen, zagadywałem miejscowych, choć niewielu z nich rozumiało mój język. Były jednak dwa słowa, które znali niemal wszyscy: Sherlock Holmes. Ożywiali się natychmiast i poważnieli, gdy tylko o nim wspominałem. To, że człowiek tak wybitny odwiedził ich wioskę, wydawało im się rzeczą niezwykłą; w to, że właśnie tu dokonał żywota, wprost nie mogli uwierzyć. Naprawdę chcieli pomóc, niestety, żaden z nich nie widział Moriarty’ego. Nikt obcy nie najął pokoju w okolicznych domach. Nie mieli dla mnie niczego poza współczuciem i łamaną angielszczyzną. W końcu wróciłem więc do swego pokoju. Po namyśle uznałem, że tak naprawdę nie mam ochoty na dwugodzinny marsz do wodospadu. Na samą myśl o tym miejscu miałem dreszcze, a na dodatek byłem pewny, że nie dowiem się tam niczego, czego już nie wiedziałem. Wieczorem zasiadłem do kolacji z Athelneyem Jonesem, z zadowoleniem konstatując, że zdołał odzyskać siły. Hotelowa restauracja była przytulna, dość ciasno zastawiona stolikami; ściany obwieszono łbami upolowanych zwierząt, a w kominku huczał ogień – nieproporcjonalnie wielki, jeśli wziąć pod rozwagę rozmiary salki. Rozpalono jednak nie bez powodu: po zmroku znad górskich przełęczy spłynęła na wioskę masa lodowatego powietrza. W końcu był to dopiero maj, a znajdowaliśmy się na wysokości niemal dwóch tysięcy stóp. W restauracji zebrała się ledwie garstka gości; zajęliśmy miejsce w niszy obok kominka, by móc swobodnie rozmawiać. Powitała nas niewysoka kobieta o krągłych ramionach okrytych szalem, ubrana w suknię o bufiastych rękawach oraz fartuch. Przyniosła nam koszyk chleba i pintę czerwonego wina. Stawiając dzbanek na stoliku, przedstawiła się jako Greta Steiler, szwajcarska małżonka naszego angielskiego gospodarza. – Dziś wieczór mamy w karcie jedynie zupę i pieczone mięso – wyjaśniła. Po
angielsku mówiła znakomicie i miałem nadzieję, że równie wyborne będą tutejsze potrawy. – Mój mąż jest w kuchni sam; na szczęście goście dziś nie dopisali. Nie wiem, jakbyśmy sobie poradzili, gdyby było ich więcej. – A co się stało z waszym kucharzem? – zainteresował się Jones. – Pojechał do Rosenlaui odwiedzić chorą matkę. Miał wrócić prawie tydzień temu, a nawet się nie odezwał – i to po tym, jak przepracował u nas pięć lat! I jeszcze ta ponura historia nad wodospadem, policja, detektywi rozpytujący no wszystko... Nie mogę się doczekać, kiedy Meiringen wróci do dawnego stanu. Nie prosiliśmy o całe to zamieszanie. Oddaliła się w pośpiechu, a ja nalałem sobie wina. Jones odmówił i sięgnął po wodę. – Ten dokument... – zacząłem. Odkąd tylko usiedliśmy do stołu, miałem ochotę spytać, czy udało mu się rozgryźć zagadkę. – Możliwe, że będę mógł rzucić nieco światła na tę kwestię – odparł Jones. – Zacznę jednak od tego, że wbrew pozorom najprawdopodobniej jednak jest to wiadomość, o której pan mówił. Niemal na pewno napisał ją Amerykanin. – Jak pan na to wpadł? – Zbadałem bliżej papier i stwierdziłem, że to papier powlekany ze ścieru drzewnego, a zatem, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, produkt amerykański. – A co z treścią? – Zaraz do tego przejdziemy. Najpierw jednak, jak sądzę, powinniśmy dojść do porozumienia. – Jones uniósł kieliszek i zamieszał; dostrzegłem blask ognia w krystalicznie czystej wodzie. – Przybyłem tu jako przedstawiciel brytyjskiej policji. Gdy tylko dowiedzieliśmy się o śmierci Sherlocka Holmesa, uznaliśmy, że jeden z nas powinien zjawić się na miejscu, choćby tylko w imię dobrych manier. Jak zapewne pan wie, Holmes pomagał nam wielokrotnie. Co więcej, interesuje nas wszystko, co dotyczy działalności profesora Jamesa Moriarty’ego. To, co zaszło nad wodospadem Reichenbach, wydaje się całkiem oczywiste, mimo to nie wątpię, że – jak mawiał pan Holmes – jednocześnie rozpoczęła się jakaś gra. Pańska obecność tutaj oraz sugestia, że Moriarty był w kontakcie z członkiem amerykańskiego półświatka... – Nie z członkiem, drogi panie. Z szefem. – Tak czy owak, nie wykluczam, że łączy nas wspólny cel i może powinniśmy pracować ramię w ramię. Muszę jednak ostrzec, że najogólniej mówiąc, Scotland Yard zachowuje sporą rezerwę, jeśli chodzi o współdziałanie z zagranicznymi agencjami
detektywistycznymi, zwłaszcza prywatnymi. Wiem, że czasem utrudnia nam to życie, ale cóż – tak już jest. Wynika z tego, że jeśli mam o naszej wspólnej sprawie zameldować przełożonym, trzeba mi wiedzieć więcej. Innymi słowy, musi pan opowiedzieć mi o sobie oraz o wydarzeniach, które tu pana sprowadziły. Naturalnie będzie to poufna rozmowa, lecz od siły pańskich argumentów zależy to, jakie kroki podejmę. – Chętnie o wszystkim panu opowiem, inspektorze Jones – odparłem. – I nie zamierzam ukrywać, że bardzo mi potrzebna pomoc – i pańska, i całej brytyjskiej policji. – Urwałem, bo w tym momencie Frau Steiler przyniosła nam dwie miski parującej zupy oraz spätzle – tym mianem określiła kluseczki pływające w mętnej, brązowawej cieczy. Zapach tego specjału był znacznie bardziej zachęcający niż jego widok. Czując w nozdrzach woń gotowanego kurczaka i ziół, rozpocząłem opowieść. – Jak już pan wie, urodziłem się w Bostonie, gdzie mój ojciec prowadził powszechnie cenioną kancelarię prawniczą, z siedzibą przy Court Square. We wspomnieniach z dzieciństwa moja rodzina jawi mi się jako wzorowa pod każdym względem. Mieliśmy kilkoro służby. Najbliższa memu sercu była czarnoskóra niania, Tilly. – Był pan jedynakiem? – Nie. Mój starszy o ładnych kilka lat brat, Arthur, jakoś nigdy nie był mi szczególnie drogi. Ojciec należał do bostońskiej Partii Republikańskiej i większość czasu spędzał w otoczeniu dżentelmenów o podobnych poglądach, chlubiących się przestrzeganiem wartości, które przywieźli z ojczystej Anglii i które, jak im się zdawało, czyniły ich lepszymi od innych obywateli – elitą. Należeli do licznych klubów, takich jak Somerset czy Myopia. Moja matka, niestety, była wątłego zdrowia i sporo czasu spędzała w łóżku. W rezultacie rzadko widywałem rodziców i być może tym trzeba tłumaczyć burzliwość mej wczesnej młodości. Wiecznie zbuntowany, wreszcie wyrwałem się z domu w okolicznościach, których po dziś dzień żałuję. Mój brat zdążył już wówczas dołączyć do rodzinnej firmy, a ode mnie oczekiwano tego samego. Tyle że mnie jakoś nie ciągnęło do prawa; podręczniki wydawały mi się suche, praktycznie niestrawne. Poza tym miałem inne ambicje. Właściwie nie wiem, kiedy zainteresowałem się światem przestępczym... Może przesądziły o tym opowiadania, które czytałem w „Merry’s Museum”? Chłonęły je bodaj wszystkie dzieciaki z mojej dzielnicy. Był jednak pewien incydent, który doskonale pamiętam. Należeliśmy do zgromadzenia baptystów przy Warren Avenue.