hela76

  • Dokumenty591
  • Odsłony161 193
  • Obserwuję131
  • Rozmiar dokumentów1.1 GB
  • Ilość pobrań100 851

Antti Tuomainen - Uzdrowiciel

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :956.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Antti Tuomainen - Uzdrowiciel.pdf

hela76 EBooki
Użytkownik hela76 wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 124 stron)

Uzdrowiciel Antti Tuomainen Przyszłość. Na świecie nastąpiły nieodwracalne zmiany klimatyczne i jedynym możliwym jeszcze miejscem do życia jest daleka północ. Helsinki nęka półroczna pora deszczowa. Wiele dzielnic zdewastowały powodzie, powoli kończą się zapasy wody pitnej i jedzenia, a po mieście grasuje morderca o pseudonimie Uzdrowiciel, który w ramach zemsty za zmiany klimatyczne zabija prezesów korporacji i ich rodziny. Podczas zbierania materiałów do reportażu na ten temat, na dwa dni przed Wigilią znika dziennikarka helsińskiej gazety, Johanna Lehtinen. Jej zaginięcie niepokoi jedynie jej męża, mało znanego poetę, Tapio Lehtinena. Ponieważ zarówno przełożony Johanny, jak i policja mają związane ręce, mężczyzna samotnie wyrusza na poszukiwania. Po nitce do kłębka odkrywa, że jego ukochaną i głównego podejrzanego – uznanego za zmarłego studenta medycyny Pasiego Tarkiainena, łączyło kiedyś uczucie, a najlepsi przyjaciele coś ukrywają…

Wydanie elektroniczne

O książce Nieodległa przyszłość. Świat chyli się ku upadkowi powodowanemu przez nieodwracalne zmiany klimatyczne. Helsinki nęka półroczna pora deszczowa. Tunele metra są zalane wodą, wiele dzielnic zdewastowały powodzie, stopniowo kończą się zapasy wody pitnej i jedzenia. Miasto terroryzuje nieuchwytny seryjny morderca używający pseudonimu Uzdrowiciel, który w ramach zemsty za globalną katastrofę ekologiczną zabija prezesów korporacji przemysłowych oraz ich rodziny. Z powodu braków kadrowych policja nie jest w stanie prowadzić większości najważniejszych śledztw; jej rolę w zapewnianiu bezpieczeństwa obywatelom przejmują prywatne firmy ochroniarskie. Dwa dni przed Wigilią w niejasnych okolicznościach znika Johanna Lehtinen, dziennikarka helsińskiej gazety, która zbierała materiał do artykułu o Uzdrowicielu. Zaginięcie kobiety niepokoi jedynie jej męża, mało znanego poetę, Tapio Lehtinena. Zarówno przełożony Johanny, jak policja mają związane ręce. Poeta wyrusza więc sam na poszukiwanie ukochanej. Po nitce do kłębka odkrywa nieznane fakty z przeszłości żony. Johannę i człowieka uważanego przez policję za głównego podejrzanego w śledztwie dotyczącym Uzdrowiciela – studenta medycyny Pasiego Tarkiainena, przed pięcioma laty uznanego za zmarłego, którego ślady genetyczne odkryto na miejscach zbrodni – łączyło kiedyś uczucie. Wbrew wszelkim przeciwnościom i niebezpieczeństwu na jakie się naraża, Tapio nie traci nadziei, że odzyska Johannę. W upadającym świecie nadzieja to jedyne, co mu pozostało…

ANTTI TUOMAINEN Pisarz fiński. Zanim poświęcił się karierze literackiej był copywriterem w agencji reklamowej. Debiutował w 2006 powieścią Tappaja, toivoakseni; potem opublikował jeszcze 3 książki: Veljeni vartija, Uzdrowiciel i Synkkä niin kuin sydämeni (Czarne jak moje serce). W 2011 Uzdrowiciel zdobył tytuł Najlepszej Fińskiej Powieści Kryminalnej oraz nominację do prestiżowej skandynawskiej Nagrody Szklanego Klucza. www.anttituomainen.com

Tego autora UZDROWICIEL CZARNE JAKO MOJE SERCE

Tytuł oryginału: PARANTAJA Copyright © Antti Tuomainen 2010 All rights reserved Published by arrangement with Salomonsson Agency, Sweden Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2013 Polish translation copyright © Edyta Jurkiewicz-Rohrbacher 2013 Książka wydana przy wsparciu finansowym FILI – Finnish Literature Exchange Redakcja: Anna Magierska Zdjęcie na okładce: InnervisionArt/Shutterstock Projekt graficzny okładki: Andrzej Kuryłowicz ISBN 978-83-7885-194-3 Wydawca WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa www.wydawnictwoalbatros.com Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom. Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o.

Spis treści O książce O autorze Tego autora Dedication DWA DNI DO WIGILII JEDEN DZIEŃ DO WIGILII WIGILIA

Dla Anu

DWA DNI DO WIGILII

1 Wybór miałem niewielki: całkowitą pewność, że najgorsze już się zdarzyło, albo narastający z każdą chwilą strach? Szybkie załamanie lub powolne, dręczące kruszenie? Autobus gwałtownie zmienił pas, otrząsnąłem się z zadumy i podniosłem wzrok. Żółto-czarne płomienie lizały filar, wokół którego zawinął się minibus. Wyglądało na to, że samochód pękł na pół i oplótł słup niczym żebrząca o odrobinę uczucia kochanka. Żaden samochód nawet nie zwolnił, nie wspominając o zatrzymaniu się: w locie zmieniały pas, aby z daleka ominąć płonące auto. Podobnie postąpił kierowca mojego autobusu. Rozpiąłem przemoczoną od deszczu pikowaną kurtkę i z kieszeni na piersi wyjąłem paczkę chusteczek. Skostniałymi palcami wyciągnąłem jedną i wytarłem twarz oraz włosy. W mgnieniu oka zrobiła się całkiem mokra. Zmiętą wcisnąłem do kieszeni, strząsnąłem krople wody z kurtki i wyciągnąłem komórkę z kieszeni spodni. Znów spróbowałem połączyć się z Johanną. Abonent czasowo niedostępny. Tunel metra zamknięto z powodu zalania na odcinku Sörnäinen – Keilaniemi. Pociąg zatrzymał się na wcześniejszej stacji, więc po dwudziestu minutach moknięcia w strugach deszczu wsiadłem do autobusu. Płonący samochód został w tyle, a ja znów spojrzałem na wiadomości, które pojawiały się na ekranie wyświetlacza przyczepionego do pancernej szyby kabiny kierowcy. Hiszpania i południowe Włochy oficjalnie pozostawione samym sobie. W zalewanym przez morze Bangladeszu wybuchła epidemia dżumy, która mogła się rozprzestrzenić na całą Azję. Spór Indii i Chin o zasoby wodne Himalajów przekształcił się w wojnę. W odpowiedzi na zamknięcie przez Stany Zjednoczone granicy meksykańskie kartele narkotykowe wycelowały pociski odrzutowe w Los Angeles i San Diego. Wciąż nie udało się ugasić pożaru lasów amazońskich, chociaż za pomocą ładunków wybuchowych zmieniono koryta rzek, by odizolować płonące tereny od pozostałych obszarów. Liczba wojen i konfliktów zbrojnych na terenie Unii Europejskiej: 13, większość na granicach. Szacowana liczba uchodźców klimatycznych na całej kuli ziemskiej: 650–800 milionów. Ostrzeżenia przed pandemiami: H3N3, malaria, gruźlica, ebola, dżuma. Na pocieszenie: nowa Miss Finlandii wierzy, że wiosną wszystko się ułoży. Popatrzyłem za okno, gdzie od kilku miesięcy niezmiennie padał deszcz. Od września opady nie ustawały. Nadmorskie dzielnice Helsinek raz po raz zalewała woda, wielu mieszkańców poddało się i ostatecznie opuściło swoje domy. Mieszkania nie stały jednak długo puste. Zgniłe, wilgotne i zalane, doskonale nadały się na schronienie dla setek tysięcy uchodźców. Choć odcięto im prąd, nocą rozbłyskiwały od ognisk i palenisk, na których przygotowywano jedzenie. Wysiadłem przy dworcu kolejowym. Droga przez park byłaby krótsza, jednak postanowiłem

obejść dworzec z drugiej strony. Policji nie wystarczało ludzi do patroli miejskich. Wędrówka w okolicy dworca oznaczała nieustanne przebijanie się przez tłum. Ludzie w panice opuszczali miasto i pękającymi w szwach pociągami podróżowali na północ z całym dobytkiem upakowanym do plecaków i walizek. Przed wejściem na stację, pod plastikowym daszkiem, spały postacie owinięte śpiworami. Trudno powiedzieć, czy byli to podróżni, czy może stali mieszkańcy tego miejsca. Światła ogromnych reflektorów mieniły się na wysokości oczu żółcią, zielenią i czerwienią. Był to efekt piorunującej mieszanki spalin, blasku latarni i neonów reklamowych. Do połowy spalony główny budynek poczty naprzeciwko stacji przypominał szaro-czarny szkielet. Mijając go, spróbowałem znowu zadzwonić do Johanny. Dotarłem do redakcji, postałem kwadrans w kolejce do kontroli bezpieczeństwa, ściągnąłem płaszcz, buty i pasek, a potem z powrotem je włożyłem, po czym podszedłem do recepcji. Poprosiłem, żeby połączono mnie z przełożonym Johanny, który z jakiegoś powodu nie odpowiadał na moje telefony. Widziałem go już kilka razy i domyślałem się, że odebrałby, gdyby numer pochodził z tego samego budynku, a usłyszawszy, kim jestem, na pewno pozwoliłby mi przedstawić moją sprawę. Trzydziestoletnia recepcjonistka o mrożącym krew spojrzeniu – sądząc po krótkich włosach i opanowanym głosie, była wojskowa – strzegła z bronią u pasa fizycznej nietykalności ostatniej gazety codziennej na świecie. Patrzyła mi prosto w oczy i jednocześnie mówiła do słuchawki: – Mężczyzna, nazywa się Tapio Lehtinen… Tak, sprawdziłam dowód tożsamości… Tak… Chwileczkę. Kobieta skinęła na mnie, ruch głowy przypominał cios siekierą. – W jakiej sprawie? – Nie mogę się skontaktować z moją żoną Johanną Lehtinen.

2 Zupełnie przypadkiem nagrałem naszą ostatnią rozmowę i nawet nauczyłem się jej już na pamięć: – Zostanę dzisiaj dłużej w pracy – zaczęła Johanna. – Jak długo trwa dłużej? – Co najmniej na noc. – W terenie czy w biurze? – W terenie. Mam ze sobą fotografa. Nie martw się. Porobimy wywiady, będziemy zatrzymywać ludzi na ulicy. Szum, warkot silników, szum, niski pomruk i znów szum. – Jesteś tam jeszcze? – spytała. – A gdzie miałbym być, jeśli nie tutaj, przy biurku. Milczenie. – Jestem z ciebie dumna – wyznała wreszcie. – Że dalej to robisz. – Tak jak i ty – odparłem. – No chyba tak – przyznała cicho, niemal szeptem. – Kocham cię. Wracaj do domu cała i zdrowa. – No pewnie, że wrócę – wyszeptała prędko, niemal jednym tchem. – Do zobaczenia najpóźniej rano. Kocham cię. Szum. Trzask. Cichy pstryk. Cisza.

3 Na twarzy Lassiego Uuteli, mniej więcej czterdziestoletniego kierownika redakcji, widoczny był kilkudniowy zarost, a w oczach rozdrażnienie, którego nie umiał albo wcale nie chciał ukrywać. Kiedy drzwi windy otworzyły się na piątym piętrze, stał na wprost mnie. Miał na sobie czarną koszulę z kołnierzykiem, cienki, obcisły szary sweterek, ciemne dżinsy i adidasy. Ręce skrzyżował na piersi, a kiedy zrobiłem krok w jego kierunku, rozplótł je z wyraźnym ociąganiem. Niezbyt pochlebne cechy Lassiego Uuteli – zazdrość w stosunku do lepszych dziennikarzy, skłonność do unikania odpowiedzialności, pamiętliwość i wieczna potrzeba stawiania na swoim – były mi bardzo dobrze znane z relacji Johanny. Ostatnimi czasy coraz częściej dochodziło między nimi do kłótni z powodu odmiennych poglądów na pracę dziennikarza i sposób prowadzenia gazety. Echo tych sprzeczek docierało nawet do naszego domu. Wymieniliśmy szybki uścisk i chociaż się znaliśmy, przedstawiliśmy się sobie. Przez moment pomyślałem, że gram w jakiejś kiepskiej sztuce. Lassi odwrócił się, gdy tylko zdołał wyswobodzić rękę, i muśnięciem dłoni otworzył drzwi. Patrzyłem, jak kopie się w nogi, jakby był niezadowolony z ich zdolności motorycznych. Poszliśmy długim korytarzem, w narożnym pokoju Lassi miał swój pokój. Mężczyzna usiadł za biurkiem na czarnym fotelu z wysokim oparciem i wbrew sobie wskazał mi jedyne w tym pokoju białe krzesło gościnne w kształcie plastikowej filiżanki. – Myślałem, że Johanna pisze dzisiaj w domu – zdziwił się. Pokręciłem głową. – Szczerze mówiąc, miałem nadzieję, że zastanę ją tutaj. Teraz przyszła kolej na przeczący gest z drugiej strony biurka – krótki i zniecierpliwiony. – Ostatnio widziałem ją na wczorajszym zebraniu całej redakcji. Zaczęliśmy jak zwykle o szóstej. Omówiliśmy wszystkie bieżące sprawy, a potem towarzystwo się rozeszło, każdy w swoją stronę. – Rozmawiałem z Johanną wczoraj o dziewiątej wieczorem. – Gdzie wtedy była? – zapytał Lassi bez cienia entuzjazmu. – Gdzieś w mieście – stwierdziłem, a po krótkiej chwili milczenia dodałem: – Tylko nie przyszło mi do głowy zapytać gdzie dokładnie. – Czyli już dobę nie miałeś z nią kontaktu? Kiwnąłem głową, nie odrywając wzroku od Lassiego. Odchylona do tyłu, niedbała poza, sztuczny wyraz twarzy i przerwy między wypowiadanymi słowami zdradzały jego prawdziwe myśli: to wszystko strata czasu. – Co takiego? – Zapytałem, jakbym nie zauważał lub nie rozumiał tej mowy ciała. – Tak się tylko zastanawiałem – powiedział. – Może coś podobnego już się kiedyś zdarzyło. – Nie. Czemu?

Redaktor wykrzywił usta, uniósł brwi, zupełnie jakby każda ważyła tonę, a jemu należała się nagroda za ten wysiłek. Wreszcie wymruczał: – A tak tylko. W dzisiejszych czasach… wszystko jest możliwe. – Nie w naszym przypadku – odparłem. – To długa historia, ale nie u nas. – Oczywiście, że nie – przytaknął Lassi, jednak nie brzmiało to zbyt szczerze. Nie fatygował się nawet, by patrzeć mi prosto w oczy. – Naturalnie, że nie. – O czym pisała artykuł? – zapytałem. Lassi nie odpowiedział od razu, ważył długopis w ręce i może coś w myślach. – O czym miał być artykuł? – powtórzyłem pytanie, widząc, że Lassi nie kwapi się do odpowiedzi. – To nie tylko głupie, ale przede wszystkim poufne. Zresztą ten cały artykuł nie ma sensu – burknął Lassi, oparł łokcie na blacie stołu i popatrzył na mnie z ukosa, jakby próbował ocenić moją reakcję. – Jasne – powiedziałem w oczekiwaniu. – O tym Uzdrowicielu. Całkiem możliwe, że zadrżałem. Johanna opowiadała mi o tej postaci. Pierwszą wiadomość dostała zaraz po morderstwie rodziny w Tapioli. Ktoś podpisany jedynie pseudonimem Uzdrowiciel przypisywał sobie tę zbrodnię. Twierdził, że mści się w imieniu zwykłych ludzi i jako ostatni niesie prawdę na chylącym się ku upadkowi świecie, jest uzdrowicielem chorej Ziemi. Z tego powodu zamordował prezesa przedsiębiorstwa i jego rodzinę. I dlatego zamierza nadal zabijać ludzi, których uzna za winnych przyspieszenia zmian klimatycznych. Johanna złożyła doniesienie na policję. Ta wszczęła śledztwo i robiła, co było w jej mocy. Do tej chwili martwych rodzin prezesów i polityków naliczono dziewięć. Westchnąłem. Lassi wzruszył ramionami, ale jego mina zdradzała zadowolenie z wywołanego efektu. – Mówiłem, że to do niczego nie prowadzi – powiedział i nie dało się nie zauważyć odrobiny zadowolenia w jego głosie. – Tłumaczyłem jej, że nie znajdzie niczego, na co nie wpadłaby policja. A poza tym malejące grono naszych czytelników wcale nie chce o tym czytać. To takie przygnębiające. Przecież i tak wszyscy wiedzą, że wkrótce będzie tu jak w piekle. Spojrzałem przez okno na ciemniejącą zatokę. Wiedziałem, że wokół niej są budynki, lecz nie mogłem ich dojrzeć. – Czy artykuł Johanny jest już gotowy? – spytałem, kiedy zirytowała mnie krępująca cisza. Lassi znów opadł na fotel, oparł głowę o zagłówek i przyglądał mi się zmrużonymi oczami, jakbym był gdzieś daleko na horyzoncie, a nie tuż po drugiej stronie biurka. – Czemu pytasz? – Ja i Johanna zawsze jesteśmy w kontakcie – wyjaśniłem. Już wtedy wiedziałem, że Lassiego zupełnie to wszystko nie obchodzi. Pomyślałem, że nieraz człowiek powtarza pewne rzeczy w kółko nie tylko po to, żeby przekonać innych. – To znaczy nie cały czas, ale co kilka godzin wysyłamy sobie esemesy albo e-maile. Nawet jeżeli nie mamy sobie nic szczególnego do powiedzenia. Często to tylko dwa, trzy słowa. Coś śmiesznego, odprężającego. Taki mamy zwyczaj. Na ostatnie zdanie położyłem szczególny nacisk. Lassi słuchał z głową odchyloną do tyłu, bez cienia emocji na twarzy i o ile dobrze rozumiałem, bez zainteresowania.

– Nie miałem od niej żadnej wiadomości już dobę – kontynuowałem, ale słowa trafiały wyłącznie do mojego odbicia w oknie. – To najdłuższy okres milczenia w ciągu tych dziesięciu lat, które razem spędziliśmy. Zrobiłem małą przerwę, a potem, zachowując wszelkie konwenanse i jednocześnie kompletnie o nie nie dbając, oświadczyłem: – Jestem przekonany, że stało się coś złego. – Coś się musiało stać? – zapytał Lassi po kilku sekundach. Takie zagranie miało tylko jeden cel: odebrać rozmówcy pewność siebie i sprawić, by wszystko, co mówi, brzmiało głupio i bezsensownie. – No tak – potwierdziłam kwaśno. Lassi milczał przez chwilę. Potem pochylił się do przodu i powiedział: – Załóżmy, że masz rację. Co zamierzasz zrobić? Nie musiałem udawać, że się zastanawiam. Odparłem prędko: – Nie ma sensu iść z tym na policję. Zarejestrują to jako zaginięcie numer pięć tysięcy dwadzieścia dwa. – To prawda – przyznał Lassi. – A doba to niezbyt długo. Podniosłem rękę, jakbym chciał stawić również fizyczny opór temu bezpośredniemu stwierdzeniu. – Jak już mówiłem, zawsze jesteśmy w kontakcie. Doba to dla nas bardzo długo. Rozdrażnienie Lassiego widoczne było gołym okiem. Mówił teraz podniesionym głosem, w którym słychać było wcześniejszy pośpiech, wyrzucał z siebie słowa jak karabin maszynowy: – Niektórzy z naszych redaktorów spędzają i tydzień w terenie, a potem wracają z gotowym materiałem. Tak to już jest. – Czy Johanna była kiedyś tydzień w terenie, nic o tym nie meldując? Lassi wbił we mnie spojrzenie, stukał palcami w oparcie fotela i wykrzywiał usta. – Przyznam, że nie. – To po prostu nie w jej stylu – dodałem. Zniecierpliwienie rozsadzało redaktora. Skręcił się na krześle i powiedział szybko, jakby się bardzo spieszył i jednocześnie chciał mnie przekonać, że to on ma rację: – Tapio, my tu próbujemy wydawać gazetę. Nie mamy właściwie żadnych dochodów z reklam, a nasza maksyma brzmi: nikogo nic już nie interesuje. Z wyjątkiem, rzecz jasna, seksu, porno oraz związanych z nimi skandali. Od bardzo dawna nie sprzedaliśmy tylu egzemplarzy co wczoraj. A w tym wydaniu nie było nawet jednego reportażu o tysiącach zaginionych głowic atomowych ani wzmianki o tym, jak długo jeszcze woda z kranu będzie nadawała się do picia. Nawiasem mówiąc, mija już pół godziny. Natomiast artykuł, który przyciągnął czytelników, dotyczył wideo, gdzie pewna piosenkarka uprawia seks ze zwierzęciem. Tego chcą ludzie, za to nam płacą. Lassi wziął głęboki oddech, po czym mówił jeszcze szybciej, o ile to w ogóle było możliwe: – Az drugiej strony mam dziennikarzy takich jak Johanna, którzy za wszelką cenę chcą powiedzieć prawdę. Zawsze ich pytam, jaką, do cholery, prawdę. I nigdy nie mają na to dobrej odpowiedzi. Oprócz tego, rzecz jasna, że ludzie powinni wiedzieć. Aja pytam, czy oni chcą wiedzieć. 1 przede wszystkim, czy są gotowi zapłacić więcej za tę wiedzę.

Upewniłem się, że Lassi już skończył, i spytałem: – Zatem teraz ludzi informuje się o niezbyt uzdolnionej śpiewaczce i kłusakach. Lassi posłał mi spojrzenie z bardzo daleka, gdzie tacy niekumaci idioci jak ja nie mieli wstępu. – My próbujemy się utrzymać przy życiu – wyznał kwaśno. Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy. Wreszcie Lassi otworzył usta: – Mogę o coś spytać? Skinąłem głową. – Dalej piszesz te swoje wiersze? A zatem się nie przeliczyłem. Lassi nie mógł się oprzeć pokusie. Swoim pytaniem przechodził właściwie do sedna sprawy. Chciał mi pokazać, że błądzę zarówno w kwestii Johanny, jak i w całym moim życiu. A co mi tam. Postanowiłem pozwolić Lassiemu kontynuować wybraną linię ataku. Odpowiedziałem szczerze: – Tak. – Kiedy ostatnio coś wydałeś? Nie potrzebowałem nawet chwili do namysłu. – Cztery lata temu. Lassi o nic już więcej nie pytał, popatrzył tylko przekrwionymi, zadowolonymi oczami, jakby właśnie udowodnił chwiejną teorię. Nie byłem w nastroju, żeby ciągnąć ten temat. Czas mijał nieubłaganie. – Gdzie jest biurko Johanny? – zapytałem. – Czemu pytasz? – Chciałbym obejrzeć jej stanowisko pracy. – Normalnie nigdy bym się na to nie zgodził – wyznał, powoli tracąc zainteresowanie całą sprawą. Beztrosko spojrzał na biuro za moimi plecami. Oddzielała nas od niego tylko przezroczysta ściana. – Ale teraz nie jest normalnie, a na piętrze nikogo nie ma. Zatem droga wolna. Wstałem, podziękowałem jeszcze, lecz Lassi już mnie nie słuchał, tylko zaczął w takim skupieniu stukać coś na komputerze, jakby od tego zależało jego życie. Stanowisko pracy Johanny znalazłem bez trudu po prawej stronie otwartego biura. Podpowiedziała mi własna fotografia. Coś we mnie drgnęło, kiedy popatrzyłem na ujęcie sprzed kilku lat i wyobraziłem sobie, jak ogląda je moja żona. Czy dostrzega w spojrzeniu tę samą różnicę co ja? Mimo ogromnych stert papierów na biurku panował porządek. Środek blatu zajmował wyłączony laptop. Usiadłem przy stole i rozejrzałem się dokoła. W sali było dwadzieścia boksów, które składały się z czterech stanowisk pracy kształtem przypominających koniczynę. Biurko Johanny stało pod oknem, był z niego widok także na pokój Lassiego. Jednak nie na cały, ponieważ szklaną ścianę zastawiono kartonami, odsłonięty pozostał tylko jeden metr pod sufitem. Pejzaż za oknem wcale nie prezentował się lepiej. Wielokrotnie łatany dach muzeum sztuki współczesnej Kiasma w deszczu przypominał wrak dużego czarnego statku, który osiadł na mieliźnie. Powierzchnia stołu była chłodna w dotyku, jednak łatwo wilgotniała pod dłonią. Spojrzałem badawczo na gabinet Lassiego Uuteli, dla pewności rozejrzałem się jeszcze raz dookoła.

Wszędzie pusto. Wsunąłem do torby komputer Johanny. Na stole leżały dziesiątki karteczek, na niektórych zapisano tylko numery telefonów albo imiona i dane kontaktowe; zapełniało je schludne, równe pismo Johanny. Przejrzałem je po kolei. Jedna z ostatnich szczególnie mnie zainteresowała: „U – Zachód– Wschód/Północ–Południe – sprawdź dzielnice: Tapiola–Lauttasaari–Kamppi–Kulosaari lub Tuomarinkyla, Pakila, Kumpula, Kluuvi, Punavuori – daty”. U oznaczało na pewno Uzdrowiciela. Wepchnąłem kartkę do kieszeni. Następnie przejrzałem sterty papierów. Większość z nich stanowiły materiały do różnych artykułów, które Johanna już dawno napisała: o rosyjskich elektrowniach atomowych, które rzekomo zamknięto, o topniejących dochodach państwa z podatków, o pogarszającej się jakości jedzenia. Jedna sterta w całości poświęcona była Uzdrowicielowi. Johanna wydrukowała wszystkie e- maile, a na kartkach porobiła notatki, które miejscami kompletnie przykryły oryginalny tekst. Bez czytania wcisnąłem wszystko do torby. Wstałem i popatrzyłem na puste biurko. Wyglądało jak zwykłe stanowisko pracy, całkowicie pozbawione osobowości, niemożliwe do odróżnienia spośród miliona jemu podobnych. A jednak miałem nadzieję, że znajdę tu odpowiedź na pytanie, co się właściwie wydarzyło. Odczekałem chwilę, ale biurko pozostało jedynie biurkiem. Jeszcze dobę temu siedziała przy nim Johanna. I siedziałaby tu teraz, gdyby coś się nie stało. Nie umiałem wyjaśnić swojej pewności. Tak samo trudno było wytłumaczyć więź między mną a żoną. Wiedziałem, że gdyby tylko miała szansę, zadzwoniłaby. Stanąłem o krok od biurka, ale jakoś nie potrafiłem oderwać wzroku od papierów Johanny, jej charakteru pisma i różnych przedmiotów leżących na stole. Nagle coś mi się przypomniało. Zatrzymałem się w drzwiach gabinetu Lassiego Uuteli. Nie zwrócił na mnie uwagi, toteż zastukałem we framugę. Rozległo się plastikowo brzmiące bębnienie. Ten głuchy dźwięk zaskoczył nawet mnie samego. Lassi zastygł nad klawiaturą i odwrócił głowę. Czerwone otoczki podrażnionych oczu nie zmniejszyły się ani o jotę. Zapytałem go, jak nazywał się fotograf, który towarzyszył Johannie, chociaż domyślałem się, jaka będzie odpowiedź. – Gromow – wymruczał Lassi. Znałem go, rzecz jasna. Spotkaliśmy się kiedyś. Wysoki, ciemny, przystojny typ. Zdaniem Johanny babiarz, w pracy maniak, w innych sprawach chyba też. Żona ceniła profesjonalne podejście fotografa i lubiła z nim pracować. Wiele czasu spędzili razem na przygotowywaniu reportaży w kraju i za granicą. Jeżeli ktoś mógł coś wiedzieć o Johannie, to tylko on. Spytałem Lassiego, czy widział Gromowa. W jednej chwili pojął, o co mi chodzi. Wziął telefon, wybrał numer, odczekał chwilę i odłożył aparat z powrotem na biurko. – Wybrany abonent jest w tej chwili niedostępny? – spytałem retorycznie. Lassi najpierw pokiwał głową, potem pokręcił, położył ręce na oparciach fotela i odchylił głowę. Popatrzył w sufit, a może na rury wentylacyjne lub niebo. – Niech ten świat diabli wezmą – wyszeptał.

4 Podczas drogi do domu wciąż kołatało mi w głowie pytanie Lassiego o moją twórczość. Nie chciałem mu zdradzać moich prawdziwych myśli. Nie wierzyłem dziennikarzowi i nie zamierzałem mówić mu więcej, niż musiałem. I właściwie co miałbym mu powiedzieć, jak uzasadnić działalność bez przyszłości? Miałbym mu wyznać prawdę? Pisanie było moim życiem. Nie żyłem w przekonaniu, że zdobędę czytelników. Każdego dnia ludzie walczyli o przetrwanie i nie miało to nic wspólnego z poezją. Działałem wyłącznie dla siebie. Pisanie nadawało codzienności kształt. Słowa, zdania, krótkie wersy wnosiły w życie rutynę i porządek, których tak brakowało wokoło. Pisanie oznaczało ciągłość między wczoraj, dziś i jutro. Po drodze próbowałem czytać papiery Johanny. Nie potrafiłem się jednak skoncentrować wśród latających po autobusie puszek po piwie i innych śmieci. Rzucały je podchmielone nastolatki, które nie stanowiły specjalnego zagrożenia dla podróżnych, za to bardzo przeszkadzały. Co innego wieczorne kursy, tam przydałaby się ochrona. Wysiadłem na stacji metra w Herttoniemi. Z daleka obszedłem bandę skinheadów, których dziesięć łysych głów błyszczało od deszczu i tatuaży, starałem się także uniknąć natrętnych żebraków patrolujących wyjścia ze sklepów i poszedłem w ciemną noc do domu. Deszcz ustał, a mocny, porywisty wiatr dął coraz to z innej strony. Szarpał raz w jedną, raz w drugą, łopotało dosłownie wszystko, nawet przymocowane do ścian budynków halogeny. W ciemnościach wydawało się, że nawet domy się kołyszą. Przyspieszyłem kroku, minąłem przedszkole, do którego już dawno nie przychodziły żadne dzieci. Chuligani zdewastowali budynek, aż w końcu ktoś go podpalił. W kościele po drugiej stronie ulicy tymczasowe schronienie znaleźli ludzie, którzy utracili mieszkania. Pękał w szwach, dawniej jasna aula zupełnie poszarzała. Parę minut później skręciłem na ścieżkę do naszego bloku. Wciąż nikt nie naprawił zniszczonego przez burzę dachu budynku po przeciwnej stronie i mieszkania na ostatniej kondygnacji tonęły w mroku. To samo czekało nasz i wiele innych domów. Nie projektowano ich pod kątem ciągłych sztormów i półrocznej pory deszczowej. A kiedy zrozumiano, że deszcze i wiatry zadomowiły się tu na dobre, było już za późno. Nikt nie miał pieniędzy i cierpliwości na remont konstrukcji, w których z powodu przerw w dostawie wody i prądu wcale nie mieszkało się komfortowo, a wkrótce mogło być to całkowicie niemożliwe. Czytnik zidentyfikował kartę i drzwi się otworzyły. Gdy nie było prądu, używałem tradycyjnego klucza. Dla wielu był to przeżytek, ale jak wiele reliktów przeszłości miał poważną przewagę nad nowym: działał. Spróbowałem zapalić światło, lecz włącznik dotykowy znów się popsuł. Wymacując w ciemnościach poręcz, wdrapałem się na pierwsze piętro, podszedłem do drzwi, otworzyłem je, wyłączyłem alarm i podświadomie nabrałem powietrza w płuca.

W zapachu domu było wszystko: poranna kawa, w pośpiechu pryskane perfumy, sosnowe mydło do prania dywanów zeszłego lata, Boże Narodzenie, kupiony razem fotel i każda noc spędzona z ukochaną osobą. Wszystko to mieszało się w jednym zapachu i w myślach łączyło w jedno, chociaż mieszkanie wietrzono już tysiące razy. Aromat był jednak tak swojski, że wyłącznie na jego podstawie mogłem powiedzieć, że dotarłem do domu. Tyle że akurat nie miałem komu. Zaniosłem torbę do kuchni, wyjąłem papiery i komputer na stół. Podgrzałem jeszcze w weekend przygotowaną zapiekankę warzywną Johanny i zasiadłem do jedzenia. Dwa piętra nade mną ktoś niezmordowanie słuchał muzyki. Nic, może oprócz interwencji sąsiadów, nie mogło powstrzymać niskiego, równego, regularnego rytmu. Miałem wrażenie, że będzie trwał wiecznie. Wszystko, co widziałem na stole, co czułem w ustach, co przychodziło mi do głowy, utwierdzało mnie w przekonaniu, że stało się coś złego. Przełykanie sprawiało mi coraz większą trudność, ponieważ w gardle rosła mi ogromna gula, pierś i żołądek ściskała żelazna obręcz, która zmuszała do koncentracji na każdym oddechu. Odstawiłem talerz i włączyłem komputer. Szum i blask wypełniły małą kuchnię. Najpierw zobaczyłem na pulpicie zdjęcie: Johanna i ja dziesięć lat temu podczas podróży poślubnej. Gula urosła. Na pierwszym planie my dwoje, pod wieloma względami o wiele młodsi: nad nami niemal na wyciągnięcie ręki błękitne niebo południowej Europy, za nami Ponte Vecchio we Florencji, z boku fragment prastarej, popękanej ściany i pozłacany szyld nadbrzeżnej kawiarni. Napisu w połowie nie dało się odczytać, ponieważ odbijały się od niego promienie słońca. Popatrzyłem na roześmiane, zapatrzone w dal oczy żony, w jasnym kwietniowym świetle pobłyskiwały w nich błękit i zieleń, na nieco rozchylone usta, równe białe zęby i delikatne zaczątki zmarszczek, wreszcie na krótkie loki okalające głowę niczym letni wianek. Kliknąłem na ikonę „Moje dokumenty”. W folderze „Nowe” trafiłem na podfolder „U”. Zatem miałem rację, „U” oznaczało Uzdrowiciela. Przejrzałem dokumenty. Większość stanowiły pliki tekstowe Johanny. Znalazłem też trochę nagrań wiadomości, linków i artykułów z innych gazet. Najnowszy tekst powstał wczoraj, otworzyłem go. Był prawie gotowy. Johanna chciała go na pewno wykorzystać do napisania ostatecznej wersji artykułu. Gdyby tylko zdążyła, upomniałem samego siebie. Tekst rozpoczynał się opisem zabójstwa rodziny w Tapioli. W godzinach porannych zamordowano pięć osób, a do zbrodni przyznał się ktoś o pseudonimie Uzdrowiciel. Wyniki śledztwa wskazywały, że ostatni zmarł ojciec rodziny: dyrektor generalny dużej firmy z branży spożywczej i jednocześnie rzecznik przemysłu mięsnego, który ze związanymi kończynami i zalepionymi ustami musiał przyglądać się przeprowadzanej z zimną krwią egzekucji żony i trójki dzieci. W końcu także i on zmarł od kuli wymierzonej w sam środek czoła. Johanna przeprowadziła wywiady z policją, reprezentantami Ministerstwa Spraw Wewnętrznych oraz prywatnych firm ochroniarskich. Artykuł kończył się długim apelem adresowanym do policji, społeczeństwa i samego Uzdrowiciela. Dotarłem także do tabeli i mapy zbudowanych na podstawie dat i miejsc morderstw, e-maili oraz wiadomości. Z tym wiązała się również notatka znaleziona w redakcji: Zachód – Wschód lub Północ – Południe. Na mapie widać było wyraźnie, jak zabójstwa przesuwają się

w porządku chronologicznym zgodnie z wyznaczonym kierunkiem. Wraz z przemieszczaniem się zabójstw na południe zawartość e-maili od Uzdrowiciela, sądząc po notatkach, robiła się coraz bardziej mglista. Niektóre wiadomości miały zaskakująco osobisty charakter: morderca pisał do Johanny po imieniu, chwalił „realny i zdecydowany sposób pracy”, a nawet wierzył, że dziennikarka potrafi zrozumieć potrzebę tak radykalnych działań. Ostatnia wiadomość przyszła dobę po zabójstwie dokonanym w samym centrum miasta. Cztery osoby: właściciela i dyrektora sieci salonów samochodowych, jego żonę oraz ich synów, dwunastoletniego i dziesięcioletniego, znaleziono martwych we własnym domu. Bez e-maila sprawę zakwalifikowano by jako szeroko pojęte samobójstwo, jakie zdarzały się niemal co tydzień. Na taki scenariusz wskazywała znaleziona w ręce mężczyzny broń o dużym kalibrze, która posłużyła za narzędzie zbrodni. Potem nadeszła wiadomość od Uzdrowiciela. Podano w niej adres, Kapteeninkatu 14, i zachęcano do dokładniejszych poszukiwań. Szybko wyszło na jaw, że broń trzymał rzeczywiście ojciec, jednak ktoś inny musiał mu pomóc w wycelowaniu 1 naciśnięciu spustu. Mężczyzna czuł zatem każdy wystrzał, widział i słyszał, jak od nabojów wylatujących z kurczowo ściskanego pistoletu umierają jego dzieci. List pożegnalny napisano w pośpiechu i nieskładnie zarówno pod względem języka, jak i treści. W gruncie rzeczy nie uzasadniono powziętej decyzji. Wstałem od stołu, wyszedłem na balkon. Zastygłem tam na dłuższy czas. Wdychałem zimne powietrze i próbowałem zrzucić kamień leżący mi na sercu. Robił się lżejszy, ale całkowicie nie ustąpił. Do bloku przeprowadziliśmy się prawie od razu po ślubie. Stał się naszym domem i dlatego go kochaliśmy; to było nasze miejsce na ziemi. Na świecie, który jeszcze dziesięć lat temu wyglądał zupełnie inaczej. Z perspektywy czasu łatwo przychodziło stwierdzić, że już wtedy wszystkie symptomy było widać jak na dłoni: przeciągające się do późnej jesieni, coraz suchsze lato, deszczowe zimy, wzmagające się wiatry, wiadomości o milionach ludzi tułających się po świecie oraz o tajemniczo pojawiających się egzotycznych owadach, które roznosiły boreliozę, malarię, pappataci i zapalenie mózgu. Nasz dom zbudowano wysoko na wzgórzu, dlatego przy ładnej pogodzie z okien salonu oraz z balkonu rozciągał się widok na zatokę i wybrzeże Arabianranta, które morze coraz to podmywało, zalewając tamtejsze budynki mieszkalne. Jak każda cierpiąca od powodzi dzielnica Helsinek i ta tonęła w ciemnościach. Do zagrożonych zalaniem, zdewastowanych mieszkań nie dostarczano prądu. Gołym okiem mogłem dostrzec oddalone o dwa i pół kilometra ogniska rozpalone wzdłuż brzegu. Z daleka płomienie wyglądały na małe i słabe, niczym ledwo tlące się zapałki, które zgasłyby od jednego dmuchnięcia. W rzeczywistości jednak wiele ognisk osiągało do półtora metra średnicy. Za opał służyło wszystko, co wyrzuciło morze i co znaleziono w opuszczonych domach. Jeżeli wierzyć plotkom, płonęły także ciała martwych zwierząt, a nawet ludzi. Dziwne, jak łatwo przyzwyczaiłem się do tego widoku. Musiałbym chwilę pomyśleć, żeby powiedzieć, kiedy pojawiły się pierwsze symptomy albo kiedy zlały się z codziennością. W oddali widziałem także wieże przy stacji kolejowej Pasila, a łuna światła rysowała

kontury centrum miasta. Nad tym wszystkim wisiało ciemne, bezkresne nocne niebo, które scalało świat. Zrozumiałem, że szukam związków między pejzażem a tym wszystkim, o czym jeszcze przed chwilą czytałem. Johanna. Gdzieś tam. Jak mówiłem Lassiemu, nie było sensu iść z tym na policję. Skoro nie mieli czasu ani środków na poszukiwanie mordercy całych rodzin, dlaczego mieliby się zająć ledwie jedną z tysiąca zaginionych w ciągu ostatniej doby. Uzdrowiciel. Zachód – Wschód lub Północ – Południe. Noc nie przynosiła odpowiedzi. Na górze dudniła muzyka. Wiatr hulał wśród drzew na zboczu, ze wszystkich sił szumiał łysymi gałęziami, ale nie był w stanie na dłużej niż chwilkę pokonać stworzonej przez człowieka i maszynę bariery dźwięku. Zimno betonowej płyty sprawiało, że stopy w naturalny sposób szukały ciepła. Wróciłem do kuchni, jeszcze raz przeczytałem wszystkie teksty, które miały związek z Uzdrowicielem, zrobiłem sobie kawę i spróbowałem zadzwonić do Johanny. Bez zdziwienia skonstatowałem, że wybrany abonent jest czasowo niedostępny. Nie zaskoczyło mnie, że w moim niepokoju pojawiły się nuty niepewności i bezradności. Jednego byłem pewny: Johanna zniknęła i miało to związek z Uzdrowicielem. Zepchnąłem inne myśli na bok, napiłem się kawy i przeczytałem wszystkie listy od Uzdrowiciela w porządku chronologicznym. Podzieliłem wydrukowane wiadomości na dwa stosy: na pierwszy trafiły te, w których konieczność działań uzasadniano dość obszernie, nawiązywano do wcześniejszych artykułów Johanny i dawano do zrozumienia, że praca jej i Uzdrowiciela ma podobny charakter, mianowicie ujawnia kłamstwa i uwalnia. Na drugiej stercie ułożyłem informacje, gdzie można znaleźć ofiary. Zwykle było to kilka kiepsko napisanych, pospiesznych linijek. Przejrzałem listy ponownie. Potwierdziło to moje pierwsze wrażenie – autorów musiało być dwóch. Przynajmniej na papierze. Przynajmniej moim zdaniem. Znów otworzyłem stworzoną przez żonę mapę. Wyglądała jak kieszonkowy przewodnik po piekle. Przesuwałem czerwone punkty oznaczające miejsca zbrodni, przeglądałem daty i obliczenia. Między kolejnymi morderstwami były dwu-, trzydniowe odstępy. Johanna postawiła znaki zapytania przy wszystkich kierunkach świata i wyliczyła możliwe terminy kolejnych morderstw. Wpatrywałem się w mapę. Nagle mój wzrok padł na symbol poczty. Zawahałem się przez chwilę. Czytanie cudzej korespondencji jest z założenia niewłaściwe. Ale czy sytuacja nie była wyjątkowa? I czy nie umawialiśmy się, że nie mamy przed sobą tajemnic? Ostatecznie postanowiłem, że zajrzę do poczty jedynie wówczas, gdy okoliczności będą tego zdecydowanie wymagały. Na razie musiało mi wystarczyć wyłącznie to, co bezpośrednio wiązało się z badaną przez żonę sprawą. Przypomniała mi się nasza rozmowa. Włączyłem własny komputer. Przegrałem nagranie z komórki na laptop, poszukałem w internecie odpowiedniego programu, ściągnąłem go i otworzyłem za jego pomocą mój plik. Obróbka dźwięku okazała się

prosta. Wyizolowałem poszczególne głosy, wyrzuciłem swój i Johanny, a potem przesłuchałem ponownie. Rozpoznałem dźwięk samochodów, ten sam szum i trzask co przedtem. Przy kolejnym przesłuchaniu oddzieliłem warkot od pozostałych dźwięków. Wreszcie nawet sam szum zaczął nabierać znaczenia. Słuchałem w nadziei, że uda mi się usłyszeć powtarzające się, regularniejsze niż podmuchy wiatru fale. Przesłuchiwałem nagranie wciąż od nowa, zamknąłem oczy, starałem się jednocześnie słuchać i wspominać. Czy naprawdę było w tym morze, czy tylko bardzo tego pragnąłem? Odsłuchiwałem spowolnione nagranie, patrzyłem na mapę i wyliczenia Johanny. Gdyby założyć, że regularny szum naprawdę oznacza brzeg morski, że morderstwa następowały w kilkudniowych odstępach, to połączenie obranego przez Uzdrowiciela kierunku, dat i czerwonych punktów wypadało na którymś z cypli w centrum miasta. A jeżeli Johanna doszła do tego samego wniosku, to po raz ostatni dzwoniła na pewno stamtąd.

5 Taksówkarz, młody człowiek z północnej Afryki, nie mówił po fińsku i nie chciał włączyć licznika. Był bardzo uprzejmy. Cenę ustaliliśmy w połowie na migi, w połowie po angielsku. Przez całą drogę błyszczący licznik wskazywał jedynie cztery zera. Kierowca przyspieszył, minął stację metra, opustoszały plac przed centrum handlowym i wjechał na wschodnią autostradę. Wprawnie omijał wybrzuszenia i dziury, a także niebezpiecznie zmieniające po kilka pasów naraz samochody. Domy na brzegu wyspy Kulosaari nieco się wyróżniały, nie licząc faktu, że ich dawni właściciele wyprowadzili się, a na ich miejsce przybyli nowi. Kogo tylko było stać, przeprowadzał się: najzamożniejsi do północnej Kanady, pozostali na północ Finlandii, Szwecji lub lapońskiej części Norwegii. Jak najdalej się dało, aż po brzegi Oceanu Arktycznego. Ostatnimi laty powstały dziesiątki obwarowanych prywatnych miasteczek, zaopatrzonych we własną sieć wodno-kanalizacyjną i elektryczną. Setki uzbrojonych po zęby strażników pilnowały, by nie wdarli się tam nieproszeni goście. Teraz w luksusowych willach na Kulosaari mieszkali najczęściej uchodźcy z południa i wschodu. Brzegi oplatał wieniec ognisk i namiotów. Koegzystencja uciekinierów i dawnych mieszkańców, którzy starali się bronić swojej własności, nie przebiegała bez zakłóceń. Uzdrowiciel miałby na pewno własny pogląd na tę sprawę. Po drodze przeglądałem nagrania z konferencji prasowych zgromadzone przez Johannę w folderze „U”. Wraz z rozwojem sytuacji dziennikarze, sądząc po pytaniach, frustrowali się coraz mocniej, a odpowiadający policjanci robili wrażenie zmęczonych. Prowadzący sprawę nadkomisarz o przekrwionych oczach podsumował wszystko komentarzem: „Śledztwo trwa, zawiadomimy, jeżeli będzie o czym”. Zapisałem jego imię w pamięci telefonu 1 poszukałem numeru. Śledczy Harri Jaatinen. Oparłem się na siedzeniu. Kiedy nabrałem całkowitej pewności, że Johannie coś się stało? O czwartej w nocy, zbudzony szczekaniem sfory psów? Dwie godziny później, przy kawie, kiedy oczekiwanie na sen wymagało więcej wysiłku niż wstanie z łóżka? A może podejrzenie narastało w ciągu dnia, gdy mechanicznie wykonując swoją pracę, spoglądałem co minuta na milczący telefon? Młody taksówkarz znał swój fach: wiedział, które ulice są nieprzejezdne, i doskonale znajdował objazdy. Na moście w centrum, czekając na zmianę świateł, zatrzymał się obok nas przedłużany jeep. Przez otwartą tylną szybę mogłem dostrzec ośmiu młodzieńców, których obojętne twarze, leniwe, apatyczne spojrzenia i pełne tatuaży szyje wskazywały nie tylko na przynależność do gangu, lecz także na ciężkie uzbrojenie. Gdy jeep ruszył, żadnemu z mężczyzn nie drgnęła nawet powieka. W parku przy dworcu się paliło. Sądząc po rozmiarze płomienia, musiał to być samochód lub coś podobnego. Na ciemnym skwerze sylwetka ognia przypominała symbol jakiegoś pogańskiego święta. Skręcając za róg ulicy, usłyszałem wystrzał i zobaczyłem trzech mężczyzn

biegnących w tamtym kierunku. Zniknęli, zanim echo ucichło. Przed muzeum zoologicznym jakaś banda kopała leżącego na ziemi człowieka, potem jeden z jej członków, widocznie najsilniejszy, zaczął ciągnąć ofiarę za ubranie w kierunku przejścia podziemnego, najwyraźniej chciał ją zrzucić ze schodów. W dwadzieścia minut dojechaliśmy na plac przed kościołem wykutym w skale. Podałem kierowcy banknot przez mały otwór w pleksiglasowej przegrodzie i wysiadłem z samochodu. Z zawaloną kopułą kościół przypominał kamienny mur wzniesiony na szczycie skały. Jego fragmenty rzucały długie, kruczoczarne cienie, które tak mocno kontrastowały z migoczącymi latarniami, jakby namalowano je bezpośrednio na ziemi. Na środku ulicy leżał pozbawiony słupka znak zakazu zatrzymywania. Chyba zrezygnował z zakazywania czegokolwiek. W centrum miasta było równie zimno jak na obrzeżach, jednak nie tak spokojnie. Z różnych stron dochodził warkot samochodów, trąbienie klaksonów, fiński rock, krzyki ludzi, a nawet odgłosy zabawy. Dobiegający z góry jasny kobiecy śmiech brzmiał beztrosko i jednocześnie obco, jak żaden dźwięk od dawna. Ahti i Elina Kallio byli naszymi wspólnymi znajomymi, łączyła nas głównie przyjaźń Eliny i Johanny. Jednak nawet ona nie wiedziała, co mogło się stać z moją żoną. Stałem w przedpokoju, ściągając ociekający wodą płaszcz i buty przy wtórze rzucanych przez Ahtiego i Elinę pytań: – Gdzie może być Johanna? – Czy naprawdę ani razu nie zadzwoniła? – Czy nikt nie wie, gdzie ona jest? Wreszcie Ahti zadał pytanie, na które umiałem odpowiedzieć. – Dziękuję, chętnie napiję się kawy. Pan domu zniknął w kuchni, Elina i ja przeszliśmy do salonu. Dwie stojące w przeciwległych kątach lampy dawały matowe światło, a na stole z ciemnego drewna spokojnie migotała świeca. Efekt dyskretnego oświetlenia daleki był od tego, o którym marzyłem. Zdawało mi się, że potrzebuję innego nastroju i zdecydowanie jaśniejszego światła. Usiadłem na kanapie, a Elina na fotelu naprzeciwko. Na ramiona narzuciła jasnobrązowy, pasiasty wełniany szal i zawiązała go z przodu. Ułożył się na jej ramionach niczym żywa istota, która na coś czeka. Opowiedziałem w zarysie, co wiedziałem: Johanna od ponad doby nie dała znaku życia, również do fotografa nie dało się dodzwonić. Zdradziłem także, jaki artykuł pisała moja żona. – Zadzwoniłaby, gdyby tylko mogła – odezwała się Elina, kiedy skończyłem swoją opowieść. Mówiła tak cicho, że całe zdanie musiałem odtworzyć w myślach jeszcze raz. Skinąłem głową i popatrzyłem na Ahtiego, który właśnie wszedł do pokoju; niski, muskularny mężczyzna, z zawodu prawnik, drobiazgowy aż do bólu, ale w pewnych sprawach zupełnie zaskakujący. Coś mu przyszło do głowy, a jednocześnie zauważyłem w jego niebieskich, bystrych oczach cień niepewności, który zniknął równie szybko, jak się pojawił. Ahti spojrzał na mnie krótko, potem wymownie na Elinę. Ich spojrzenia spotkały się na zauważalnie długo, a następnie niemal w tej samej chwili przeniosły się na mnie. Brązowe oczy Eliny zwilgotniały. Nigdy wcześniej nie widziałem, żeby płakała. Z jakiegoś powodu mnie to nie zaskoczyło. Być może podejrzanie domowy nastrój salonu krył jakieś niespodzianki. – Powinniśmy ci byli wcześniej powiedzieć – zaczął Ahti. Ręce wsadził do kieszeni i stanął