hela76

  • Dokumenty591
  • Odsłony161 193
  • Obserwuję131
  • Rozmiar dokumentów1.1 GB
  • Ilość pobrań100 851

Błażej Przygodzki - 01 - Z chirurgiczną precyzją

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Błażej Przygodzki - 01 - Z chirurgiczną precyzją .pdf

hela76 EBooki
Użytkownik hela76 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 219 stron)

Wydawnictwo Literackie Kraków 2013

Spis treści Dedykacja Rozdział 1. 12 maja Rozdział 2. 3 lipca Rozdział 3. 3 lipca Rozdział 4. 3 lipca Rozdział 5. 3 lipca Rozdział 6. 4 lipca Rozdział 7. 4 lipca Rozdział 8. 4 lipca Rozdział 9. 4 lipca Rozdział 10. 5 lipca Rozdział 11. 5 lipca Rozdział 12. 5 lipca Rozdział 13. 5 lipca Rozdział 14. 5 lipca Rozdział 15. 5 lipca Rozdział 16. 6 lipca Rozdział 17. 6 lipca Rozdział 18. 6 lipca Rozdział 19. 6 lipca Rozdział 20. 6 lipca Rozdział 21. 6 lipca Rozdział 22. 6 lipca Rozdział 23. 6 lipca Rozdział 24. 7 lipca Rozdział 25. 7 lipca Rozdział 26. 7 lipca Rozdział 27. 7 lipca Rozdział 28. 7 lipca

Rozdział 29. 7 lipca Rozdział 30. 7 lipca Rozdział 31. 7 lipca Rozdział 32. 7 lipca Rozdział 33. 9 lipca Rozdział 34. 9 lipca Rozdział 35. 9 lipca Rozdział 36. 9 lipca Rozdział 37. 10 lipca Rozdział 38. 10 lipca Rozdział 39. 10 lipca Rozdział 40. 10 lipca Rozdział 41. 10 lipca Rozdział 42. 10 lipca Rozdział 43. 10 lipca Rozdział 44. 10 lipca Rozdział 45. 10 lipca Rozdział 46. 12 lipca Rozdział 47. 14 lipca Rozdział 48. 14 lipca Rozdział 49. 14 lipca Rozdział 50. 14 lipca Rozdział 51. 14 lipca Rozdział 52. 14 lipca Rozdział 53. 14 lipca Rozdział 54. 14 lipca Rozdział 55. 16 lipca Rozdział 56. 16 lipca Rozdział 57. 17 lipca Rozdział 58. 17 lipca Rozdział 59. 17 lipca Rozdział 60. 17 lipca Rozdział 61. 17 lipca Rozdział 62. 17 lipca Rozdział 63. 18 lipca Rozdział 64. 19 lipca

Rozdział 65. 19 lipca Rozdział 66. 22 lipca Rozdział 67. 22 lipca Rozdział 68. 23 lipca Rozdział 69. 23 lipca Rozdział 70. 24 lipca Rozdział 71. 26 lipca Rozdział 72. 26 lipca Rozdział 73. 27 lipca Rozdział 74. 27 lipca Rozdział 75. 27 lipca Rozdział 76. 27 lipca Rozdział 77. 27 lipca Rozdział 78. 27 lipca Rozdział 79. 29 lipca Rozdział 80. 30 lipca Rozdział 81. 14 września Podziękowania

Wszelkie podobieństwo bohaterów powieści do osób rzeczywistych jest przypadkowe.

Oli, za pomoc i cierpliwość

12 maja Wrocław plac Powstańców Śląskich Adam Drucki z przyjemnością zaciągnął się papierosem. To był dobry dzień. Bank podpisał ten cholerny kontrakt i wreszcie firma stanie na nogi. Produkcja aluminiowych standów reklamowych ruszy pełną parą. Jeśli dobrze pójdzie, za rok będą mieli około dziesięciu procent udziału w rynku, a za dwa... Nie, na razie nie ma potrzeby tak daleko wybiegać w przyszłość. Odkleił plaster z czujnika dymu i wrzucił dymiący niedopałek do muszli klozetowej. Cholerna moda na niepalenie sprawiła, że trzydziestoośmioletni facet w garniturze od Bossa musi robić z siebie idiotę, paląc fajki jak uczniak w szkolnej ubikacji. Wyszedł w buntowniczym nastroju, trzaskając drzwiami. Może gdy pokaże wyniki, wtedy chociaż żona przestanie mu suszyć głowę. Jest zdrów jak ryba. Bóle w klatce piersiowej były wynikiem stresu i przepracowania. W dzisiejszych czasach chyba tylko pacjenci szpitali psychiatrycznych mogą pozwolić sobie na odrobinę luzu. Spojrzał na zegarek. Nakręcany atlantic model 1970 wskazywał piętnastą trzydzieści. W normalnych okolicznościach miałby przed sobą jeszcze kilka godzin pracy. Dziś jednak postanowił wyjść wcześniej i uczcić sukces. Kupi synowi wymarzony strój piłkarski w barwach Barcelony, a wieczorem zabierze Aśkę na dobrą kolację. Czas wynagrodzić rodzinie wieczną nieobecność i gadanie o interesach nawet w łóżku. Wziął leżący na wielkim biurku telefon i nacisnął guzik. – Pani Halino? – Tak, szefie? – Drucki usłyszał w słuchawce ciepły głos sekretarki. – Dlaczego mówi się: zdrów jak ryba? – Nie mam pojęcia, szefie – zaśmiała się kobieta – ale myślę, że nie chodzi o wigilijnego karpia. – Idę do domu i nie będzie mnie do poniedziałku. Po weekendzie ruszamy pełną parą. Do tego czasu proszę porządnie odpocząć, to polecenie służbowe. Miał wiele szczęścia, że zignorował stereotypy i docinki kolegów. Halina Oborska wyglądała bardziej jak niania niż sekretarka, ale miała wszystko, czego nie posiadają młode piękne kobiety: cierpliwość, pokorę wobec życia, olbrzymie doświadczenie zawodowe i –

mimo sześćdziesięciu lat na karku – pamięć rosyjskiego szachisty. Przypomniał sobie słowa dziadka, który był dyrektorem dużego kombinatu w Poznaniu i nieustającym w trudach poszukiwaczem idealnej sekretarki. „Jako siła fachowa to dupa, ale jako dupa to siła fachowa” – mawiał, gorsząc babcię, po czym zwalniał kolejną pracownicę. Kiedy Adam był dzieckiem, nie rozumiał jeszcze tych słów i może dlatego zapamiętał je wyjątkowo dobrze. Wyszedł z gabinetu i wsiadł do nowoczesnej cichobieżnej windy, której przednią ścianę pokrywało olbrzymie kryształowe lustro. Popatrzył w nie krytycznie. Zrobiły mu się pierwsze kurze łapki, a zęby dawno straciły biel. Aśka twierdzi, że zmarszczki wokół oczu dodają męskości, ale zęby musi koniecznie wybielić. W tym interesie trzeba się dużo uśmiechać. Wyszedł na parking od strony Powstańców Śląskich. Spojrzał na nowoczesny przeszklony budynek, w którym jego agencja reklamowa wynajmowała najwyższe piętro. Kryzys sprawił, że ostatnio nie było go stać na taki luksus. Nie chciał jednak rezygnować z dobrej lokalizacji – byłby to sygnał dla kontrahentów, że ma kłopoty. Teraz, po podpisaniu kontraktu, brak płynności finansowej przejdzie do historii jak czarny czwartek na giełdzie w Nowym Jorku. Podszedł do samochodu. Niebieskie bmw X5 miało już swoje lata, ale nadal prezentowało się nieźle. Niedługo dostanie je Aśka, a on kupi sobie nowy model. Nacisnął pilota. Nie działał. – Pewnie znów bateria – warknął i spróbował otworzyć drzwi kluczykiem. Centralny zamek zareagował prawidłowo. – Portfel! Skulił ramiona i odwrócił się instynktownie. Przed nim stał człowiek ubrany w kominiarkę. Jeśli to żart któregoś z pracowników, to wyjątkowo kiepski. – Dawaj portfel i kluczyki, śmieciu! Bandyta był od niego niższy, drobniejszy, ale w ręku miał kij do golfa. Drucki zrozumiał, dlaczego w Polsce sprzedaż akcesoriów golfowych to taki świetny interes. Ciężki, zakończony metalową stopką drąg jest bardziej poręczny niż zwykły bejsbol i nie budzi podejrzeń policjantów rewidujących samochody. – Spokojnie. – Wyjął z kieszeni spodni skórzany portfel. Na studiach był wicemistrzem Dolnego Śląska w judo, ale nikt nie nauczył go, jak walczyć z tak uzbrojonym przeciwnikiem. – Teraz zegarek. – To pamiątka rodzinna. Nie dostaniesz za niego wiele. – Nie pierdol! Napastnik musiał być zdesperowany. Ryzykował napad na środku parkingu pełnego ludzi. Kilka osób przystanęło, ale bało się zareagować. Niektórzy chwytali za komórki i wybierali

997. Co mu z tego przyjdzie, do cholery? Zanim przyjedzie policja, bandyta zdąży uciec na drugi koniec miasta. Jeśli to ćpun na głodzie, lepiej spełnić wszystkie polecenia i nie dyskutować. Drżącymi rękami zaczął odpinać pasek, ale sprzączka nie chciała ustąpić. – Szybciej! – Nie mogę! – krzyknął błagalnie. Strach zmienił się w przerażenie. Serce przetaczało nieprzebrane ilości krwi. Na wargach poczuł słony smak potu. Chciał się rzucić do ucieczki, ale zdrętwiałe nogi przyrosły do ziemi. – Zerwij pasek! Posłusznie chwycił za kopertę i szarpnął. Połamane teleskopy wraz z zegarkiem spadły na ziemię. – Podnieś natychmiast! Schylając się, stracił na chwilę kontakt wzrokowy z napastnikiem. To wystarczyło. Poczuł okrutny ból w plecach i trzask łamanej łopatki. Chwilę później ciepło gęstej krwi rozlewające się pod wełnianą marynarką. Charcząc, upadł na ziemię. Spróbował jeszcze otworzyć oczy i obrócić głowę. Zobaczył, jak metalowa główka kija szybuje w kierunku jego twarzy.

3 lipca godzina 7.05 osiedle Cztery Pory Roku Hubert Kłosowski zwolnił i spróbował uspokoić oddech. To wystarczyło, żeby tętno wynoszące sto sześćdziesiąt uderzeń na minutę zaczęło spadać. Z zadowoleniem przyjął kolejne wskazania umieszczonego na ręce pulsometru. Miał dobrą wydolność organizmu i coraz lepszą kondycję. Była siódma rano. Jedyna pora dnia, kiedy w środku upalnego lata można przebiec kilka kilometrów, nie ryzykując udaru słonecznego. Zbliżył się do furtki strzeżonego osiedla na południowych obrzeżach Wrocławia. Mieszkał tu od sześciu lat w dwupokojowym apartamencie z tarasem na dachu. Cenił sobie spokój oraz ciszę, jaką może zapewnić płot, ochrona, czy też zaporowa dla większości młodych ludzi cena za metr własnego M. Jego koledzy z pracy marzyli o domach, ale większość miała żony i dzieci. On był sam. Ta sytuacja może się wkrótce zmienić, ale jeszcze za wcześnie, by snuć wizję przytulnej willi z drewnianymi okiennicami, gromadką dzieci i boiskiem do kosza tuż za garażem. Gdy dotarł do mieszkania, rzucił na posadzkę przepocone rzeczy i wszedł pod zimny prysznic. To uczucie cudownego chłodu będzie mu musiało starczyć na cały dzień. W radiu Ram zapowiadano trzydzieści sześć stopni w cieniu. Bał się nawet pomyśleć, ile to będzie w słońcu. Zostawiając mokre ślady na parkiecie, doszedł do połączonej z salonem kuchni i otworzył małą srebrną lodówkę, pracującą na pełnych obrotach. Jeśli zje serek i starego rogalika, w pracy zamelduje się przed czasem. Jeśli zaś zdecyduje się na jajecznicę z grzanką, ryzykuje spóźnienie. Pojedynek poczucia obowiązku z żołądkiem trwał nanosekundę. Wyjął ze zmywarki patelnię i nasypał do ekspresu mielonej kawy. Jajka zaskwierczały na maśle jak orkiestra grająca radosną polkę. Obchód zaczynał dopiero o dziewiątej, a szansa, że w taki upalny dzień wyjdzie ze szpitala przed piątą, była raczej niewielka. Redaktor Oskowicz ostrzegała przed korkiem na Armii Krajowej, niskim ciśnieniem oraz późno w tym roku pylącymi brzozami. Kiedy w końcu wymyślą stację, która będzie podawać tylko dobre wiadomości? – pomyślał, zdejmując z przegubu dłoni wodoszczelny pulsometr. Siedemdziesiąt uderzeń na minutę. Pełny spokój, panie Hubercie. Godzinę później zaparkował czerwoną hondę VTX przed bocznym wejściem do szpitala. Ten amerykański chopper był jego oczkiem w głowie i symbolem niezależności. Sprowadził go ze Stanów za cenę przyzwoitego samochodu z polskiego salonu. Nie żałował tej decyzji,

nawet gdy schowany w przydrożnej wiacie czekał, aż skończy się ulewa i będzie mógł wreszcie wrócić do domu. Wszedł do szpitalnego korytarza, którego wątpliwą ozdobą były kremowe lamperie po obu stronach, a jedyną oznaką nowoczesności – wiszący za gabinetem pielęgniarek telefon na kartę. Budynek pamiętał czasy, kiedy ludzie nie znali antybiotyków, a do operacji usypiano eterem. Szpital Miejski przy Lipowej powstał na początku dwudziestego wieku i należał do gminy żydowskiej. Podczas wojny został zarekwirowany przez Niemców. Zwożono tutaj rannych żołnierzy. Gdy w 1945 roku padała chaotycznie broniona twierdza Wrocław, pociski artylerii poważnie zniszczyły budynek. Udało się go częściowo odbudować dopiero w latach siedemdziesiątych. Mimo że elewacja z czerwonej cegły nadal była w wielu miejscach uszkodzona, a nowa plastikowa stolarka i rynny z PCV nie pasowały do całości, tworzony z wielkim rozmachem szpital budził szacunek. Olbrzymie, wiecznie przybrudzone okna rzucały jasne światło na kamienne posadzki ułożone w czarno-białą szachownicę. Wysokie sufity niosły echo turkotu wózków inwalidzkich, odgłosu narzędzi chirurgicznych, szumu respiratorów i przyciszonych rozmów pacjentów. W północnej części budynku umieszczono oddziały o najbardziej złowrogo brzmiących nazwach: onkologiczny i kardiologiczny. Tam okna były mniejsze, a światło wpadało przez nie tylko o określonej porze. Migające żółte jarzeniówki świeciły w salach przez cały dzień. Także wiszące pod sufitami telewizory na żetony były non stop włączone. Ekspert w Pytaniu na śniadanie radził, jaką zastosować dietę, żeby w ciągu miesiąca schudnąć cztery kilo. Pacjenci z nowotworami układu pokarmowego śmiali się, rzucając kapciami w trajkoczący odbiornik. Ci, których łóżka znajdowały się przy oknie, mieli jeszcze jedną atrakcję. Mogli patrzeć na czubki drzew rosnących w tajemniczym ogrodzie. Nie wiadomo, kto wymyślił tę nazwę, ale w pełni oddawała klimat zarośniętej działki, strzegącej murów szpitala od ponad stu lat. Tajemniczy ogród był placem rozpiętym między wieżyczkami ceglanego płotu. Rosło w nim kilkadziesiąt potężnych dębów. Za pośrednictwem buszującego w liściach wiatru i skarg trzaskających gałęzi drzewa opowiadały przedwojenne historie. W konarach, które były strefą wiecznego cienia, mieszkały ptaki, kryły się owady, skakały wiewiórki. Między grubymi pniami wiły się zarośnięte trawą szutrowe ścieżki. Tak kręte, że można było się zgubić. Z oddali dochodziły odgłosy zwykłego świata: pędzących po torach tramwajów, hamujących z piskiem opon samochodów i ludzi, którzy starali się odgonić myśl, że kiedyś mogą tu trafić. Kłosowski ostatni raz był w ogrodzie trzydziestego listopada ubiegłego roku. Tego dnia wreszcie skutecznie rzucił palenie i stracił pretekst do spacerów. Chodzenie tutaj bez celu było przywilejem pacjentów, ale nikt z personelu im tego nie zazdrościł. Na trzecie piętro wjechał windą. Jako kardiolog powinien dawać przykład, wchodząc po schodach, ale rozsądek podpowiadał mu, żeby się nie wygłupiał. Gdy otworzył wielkie

szklane drzwi z napisem „kardiologia”, poczuł zapach zupy mlecznej, którą podawano na śniadanie. Spróbował ograniczyć dostęp powietrza do nosa. Przypalone mleko cuchnie gorzej niż otwarta klatka piersiowa. – Dzień dobry, panie doktorze – powiedziała młoda, mocno umalowana pielęgniarka, uśmiechając się z recepcji. – Dzień dobry, pani Magdo. – Kłosowski odwzajemnił uśmiech. Dziewczyna wyglądała na niewyspaną. Podkrążone oczy sprawiały, że wyglądała jeszcze bardziej interesująco. Nie pasowały do regularnych rysów, idealnie białych zębów, starannie splecionych w gruby warkocz jasnych włosów. Jego wzrok zatrzymał się w miejscu, w którym rozpięty guziczek białego fartucha odkrywał opalony dekolt i czarną koronkę stanika. Zawstydził się. – Noc była spokojna? – zapytał oficjalnie. Speszyła się. – Jestem tu dopiero od pół godziny. – Otworzyła leżący na blacie zeszyt obecności. – Przepraszam. – Lekarz zorientował się, że popełnił gafę. Na szczęście dziewczyna się nie obraziła. Choć jej zegarek wskazywał ósmą piętnaście, wpisała ósmą. Tak na wszelki wypadek, gdyby dyrektor zechciał sprawdzić punktualność pracowników. Zmrużył oczy na widok tego dowodu sympatii, graniczącego z oszustwem. – Studenci czekają na pana w stołówce – rzuciła znad zeszytu. – A... no tak... czyli nie zdążę wypić kawy... Dziękuję za przypomnienie... – Odpowiedź była równie głupia jak jego mina. Zapomniał, że w poniedziałki podczas obchodu towarzyszyło mu stadko adeptów medycyny. Nie przepadał za tym komisyjnym snuciem się między łóżkami i uświadamianiem dzieciakom, że praca lekarza to nie tylko powołanie, lecz także cholernie trudny i często niewdzięczny zawód. – Panie doktorze... – Tak? – Mam na imię Marysia – szepnęła nieśmiało pielęgniarka. – Marysia Muskała, nie Magda. Wybąkał przeprosiny i ruszył do swojego gabinetu. Młodym lekarzom rzadko przydzielano osobne pokoje, dlatego Hubert mógł mówić o szczęściu, kiedy rok temu dostał we władanie prostokąt o zawrotnej powierzchni sześciu metrów kwadratowych. Wiosną udało mu się zwalczyć powracające napady klaustrofobii i poczuł się wreszcie szczęśliwy w tym miniaturowym królestwie. Zdjął czarne martensy, których używał do jazdy na motocyklu, i włożył białe lekarskie chodaki. Spojrzał z niechęcią na przewieszony przez krzesło fartuch. Też biały. Podobnie jak ściany, biurko i tykający leniwie zegar z reklamą preparatu na nadciśnienie. Dlaczego kolor, który oznacza kapitulację, stał się symbolem lekarskiej wszechmocy?

3 lipca godzina 11.15 Szpital Miejski – Czy ja umieram? – Tak się pan spieszy na tamten świat? – Gorzej, jest coraz gorzej... – Musi pan dać sobie pomóc. Kłosowski poprawił osuniętą poduszkę. Była cała mokra od potu. – Zadzwońcie po moją mamę. – Proszę z powrotem założyć maskę. – Dotknął zimnego, wilgotnego czoła mężczyzny. – Nie chcę! – Schowane pod kołdrą nogi poruszyły się niespokojnie. W sali znajdowały się cztery łóżka. Leżący na nich mężczyźni żyli dzięki aparaturze. Opleceni rurkami, podłączeni do tlenu, respiratorów, kroplówek i ekranów monitorujących zamierające funkcje życiowe. Mieli półprzymknięte, szkliste oczy. Wyglądali jak organiczna tkanka, ubezwłasnowolniona przez sztuczną inteligencję. Dowodem na to, że jeszcze żyją, były pęczniejące worki z moczem. Smród uryny łączył się z wonią leków i potu. Pielęgniarki przywykły do tej mieszanki zapachów, ale każdemu, kto po raz pierwszy wchodził na salę intensywnej opieki medycznej, robiło się niedobrze. Studenci, którzy podążali za Hubertem jak małe, pilnujące się mamy niedźwiadki, też nie mieli radosnych min. – Zadzwońcie po moją mamę, niech mnie stąd zabierze – powtórzył pacjent, z trudnością poruszając sinymi wargami. Hubert włożył ręce do kieszeni fartucha. – Chory został przywieziony dwie godziny temu z migotaniem przedsionków i niewydolnością oddechową. Z powodu niedotlenienia mózgu traci kontakt z rzeczywistością. Powinien zostać zaintubowany, ale kategorycznie się na to nie zgadza. Zastosowano tlenoterapię przez maskę Venturiego. – Saturacja tętnicza poniżej osiemdziesięciu procent – stwierdziła młoda dziewczyna, spojrzawszy na ekran kardiomonitora. Miała długie, naturalnie czarne włosy, ciemną karnację i lekką nadwagę. Na zadbanych dłoniach lśniły kropelki potu. Trzymała przed sobą otwarty zeszyt, w którym ładnym, kształtnym pismem notowała każde słowo Huberta. – Co to oznacza, pani Kasiu? – zapytał.

– Że on... się dusi. – Studentka odsunęła się o krok od łóżka, jakby bała się zarazić. – Muszę się przejść... zostawiłem parasol u Tomka! – Pacjent wbił sobie paznokcie w dłonie. Charczał. W wytrzeszczonych oczach kryło się przerażenie. Kłosowski stanął tyłem do studentów i podparł kciukiem brodę. – Musimy pana podłączyć do respiratora – powiedział spokojnie. – To prosty, prawie bezbolesny zabieg. Wprowadzimy do tchawicy rurkę i przestanie się pan tak męczyć. – Nie chcę, nie zgadzam się! – Mężczyzna wierzgał nogami, zrzucając kołdrę. – Zapraszam do gabinetu pielęgniarek – rzucił Kłosowski. Grupa studentów weszła do przeszklonego pomieszczenia, z którego było widać cały oddział intensywnej opieki kardiologicznej. – Co go doprowadziło do takiego stanu? – Kasia przytknęła długopis do kartki i wbiła w Huberta ciemne oczy. – Dobre pytanie. Może pani to ustali? – Podał dziewczynie leżącą na łóżku kartę informacyjną. – Sinica, hipoksemia z kwasicą oddechową, rzężenie wilgotne... – Wszyscy potrafimy czytać, chcę wiedzieć, co z tego wynika. – Kłosowski pożałował ostrych słów, gdy oczy dziewczyny zaszły łzami. Nie zamierzał jednak odpuszczać. Od poklepywania po plecach nikt jeszcze nie został dobrym lekarzem. Adeptka medycyny musi nabrać pewności siebie albo zmienić specjalizację na taką, w której bardziej od pewności liczy się porządek w papierach. – Kto pomoże koleżance? – spytał i rozejrzał się wokoło. – Czy możemy wykluczyć przedawkowanie leków? – zasugerował wysoki blondyn w okularach. Kłosowski nigdy nie mógł zapamiętać jego imienia. – Krew jest czysta. – A co jeśli to powikłania po przebytej grypie? Należy zrobić RTG płuc i poprosić o konsultację internistę – zaproponował trzeci student. Był nowy. Przeniósł się do Wrocławia z łódzkiego Uniwersytetu Medycznego. Hubert spojrzał na chudego chłopaka o twarzy dziecka. Miał idealnie wyprasowany fartuch, a na nosie okulary w oprawkach Prady. Pacjenci podłączeni do cewników z pewnością są pod wrażeniem jego dobrego gustu. – Naprawdę nic nie widzicie? – Kłosowski zrobił pauzę, żeby zebrać myśli. – Nie trzeba być doktorem House’em, żeby zinterpretować... – ...niedokrwistość makrocytarną – weszła mu w słowo Kasia, zamykając wypielęgnowany zeszyt. Wszystkie oczy zwróciły się w kierunku dziewczyny. Mówiła cicho, ale pewnie. –

Chory jest odwodniony. Wszystko wskazuje na zapalenie trzustki. Prawdopodobnie nadużywa alkoholu. Czerwone oczy mogą świadczyć nie tylko o niedotlenieniu, ale również o zespole abstynencji. Do tego jest nałogowym palaczem. Wystarczy spojrzeć na żółte opuszki palców. Gdy skończyła mówić, była biała jak szpitalne prześcieradło. – Brawo. – Kłosowski pokiwał z uznaniem głową. Kilka zdań wypowiedzianych przez tę dziewczynę przywróciło mu wiarę w sens wakacyjnych obchodów ze studentami. – Dodam, że pacjent skarży się na bóle w klatce piersiowej, ale mogą one pochodzić z górnej części brzucha. – Przecież USG niczego nie wykazało – próbował się ratować elegant, któremu zaparowały okulary. – Jeśli nawet są jakieś zmiany, to bardzo niewielkie. – To jeszcze o niczym nie świadczy. Będziemy więcej wiedzieć, gdy w surowicy krwi i moczu zostanie oznaczona amylaza, ale wstępną diagnozę już mamy. Na cito potrzebujemy badania stężenia bilirubiny, CRP i oczywiście tomografii jamy brzusznej. – Jeszcze jedno. – Kasia wreszcie ośmieliła się podnieść wzrok. – Jeśli chory nie zostanie podłączony do respiratora, prawdopodobnie umrze. Skoro odmawia leczenia, należy go spremedykować i zaintubować. Pacjent jest niepoczytalny, więc pan jako lekarz prowadzący może podjąć decyzję. – To jedyne rozsądne rozwiązanie – pochwalił ją Kłosowski, gdy reszta grupy przez szybę wpatrywała się w charczącego pacjenta. – Jeśli państwo nie macie do mnie pytań, to możemy skończyć obchód. Świetna robota, pani Kasiu, pana zaś proszę – zwrócił się do chudego elegancika – żeby przed naszym kolejnym spotkaniem zużył pan mniejszą ilość perfum. To nie jest Leśna Góra – mruknął, odwracając się plecami.

3 lipca godzina 14.15 basen Orbita – Naprawdę nie mogliśmy wyjechać gdzieś za miasto? – Daj spokój, wiesz, jak dzieci lubią tu przychodzić. – Twoja krew! – Zamiast szukać zaczepki, posmarowałbyś mi ramiona. – Beata obróciła się do niego plecami, opuszczając ramiączka pomarańczowego kostiumu kąpielowego. Olaf sięgnął do wielkiej torby plażowej. Jego kochana żoneczka jak zwykle miała rację. Chciał się na kimś wyżyć. Złość rozpierała mu nozdrza i toczyła krew w uszy. Prawie rok czekał na te kilka dni urlopu. Mieli wejść na Wielką Sowę, zjeść obiad w schronisku, pooddychać świeżym powietrzem. Niestety, został przegłosowany przez rodzinę, która wolała smażyć się na basenie. Pół godziny stali w korku, żeby dojechać na Wejherowską, kolejne pół zmarnowali na szukanie miejsca do parkowania, a później cudem udało im się znaleźć metr wolnej przestrzeni w miejscu, z którego ledwo było widać „ambonę” ratownika. Starsza córka pobiegła się kąpać, młodsza kończyła pałaszować olbrzymią porcję lodów. Olafowi pozostało napinanie klaty i ciepłe piwo. – Smarujesz czy mam poprosić tego faceta obok? – powtórzyła żona. Roztyła się po drugim dziecku. Wielkie piersi brawurowo falowały pod pomarańczowym materiałem. – Oczywiście, kochanie. – Olaf z niechęcią spojrzał w kierunku śpiącego na brzuchu muskularnego mężczyzny. Kolejny powód, żeby nie lubić basenów. Jeśli piekło istnieje, to ma kształt miejskiego akwenu kąpielowego. – Ręce też? – zapytał, przekrzykując wrzeszczącą dzieciarnię i basowy odgłos wielkich głośników ustawionych przy punkcie sprzedaży biletów. – Ręce zostaw dla Madzi – zakomenderowała Beata, rozkładając się na przykrótkim ręczniku. Do ud przywarły spalone słońcem źdźbła trawy. – Nie chcę smalowac – wysepleniło dziecko. – Chcę do wody. – Po jedzeniu nie wolno, bo kurcze łapią – mruknęła matka. – Poczekaj piętnaście minut, to tato pójdzie z tobą. – Przymknęła oczy i nasunęła na twarz słomkowy kapelusz. – Ani chwili spokoju z wami. – Mówiłem, żeby pojechać w góry – odparował Olaf.

– Proszę, daj już spokój! Kilka osób spojrzało na nich z zaciekawieniem. Nie było sensu się kłócić. W dodatku publicznie. Otworzył wczorajszą gazetę. – Ładne okulaly? – zapytała Madzia. – Skąd je masz?! – krzyknął Olaf, widząc na nosie córki wielkie przeciwsłoneczne ray-bany. – Od tego pana obok. – Dziewczynka wskazała na śpiącego kulturystę. – Odłóż natychmiast! – Dlaczego? – spytała zaczepnie. Córka charakterem przypominała mamusię. – Bo jak się ten pan obudzi, to da ci klapsa. – Nie obudzi się. – Madzia nie traciła pewności siebie. Olaf panował nad sobą ostatkiem sił. – Skąd wiesz? – Bo ten pan nie oddycha.

3 lipca godzina 18.04 Szpital Miejski Zachodzące słońce wdzierało się przez okno do gabinetu. Na trawnikach tajemniczego ogrodu pracowały elektryczne zraszacze. Parująca wilgoć roznosiła zapach zieleni i pierwszy tego dnia przyjemny chłód. Kłosowski siedział przy komputerze. Wreszcie mógł na chwilę zapomnieć o pracy. Przeczytał wiadomości na Onecie, przejrzał forum motocyklistów i sprawdził pocztę. Na widok maila od Anki serce zaczęło mu szybciej bić. Pisała, że tęskni, pozdrawia i dziękuje za wczorajszy wieczór. Wziął telefon i wystukał jej numer. – Cześć. – Nie wydawała się zaskoczona. – Chciałem usłyszeć twój głos. – Poczuł, że czerwieni się jak wnuczek przyłapany na wyjadaniu babcinych konfitur. – Nic milszego nie mogłam dzisiaj usłyszeć. Zwłaszcza że przynajmniej połowa moich kursantów próbowała udowodnić, że na niczym się nie znam. – Masz wakacje. Po co brałaś te lekcje? – Przecież wiesz, że potrzebuję pieniędzy. Kłosowski pożałował tego pytania. Anka dorabiała, ile mogła. Dawała korepetycje z polskiego, robiła korekty dla wydawnictwa, a teraz prowadziła kurs przygotowawczy dla przyszłych maturzystów. – Jeden z uczniów starał się być miły i powiedział, że jak dobrze zda maturę, to zaprosi mnie na wycieczkę do Egiptu. – Chłopak ma gest. – Zaśmiał się Hubert. – Widzisz, jak to jest z kobietami. Zamiast spytać, co u ciebie, od razu zaczynam marudzić. Pewnie już żałujesz, że zadzwoniłeś. – Daj spokój. – Zazwyczaj to on przynudzał opowieściami o pracy. – Co powiedziałabyś na kolację w Marinie? – Brzmi cudownie, ale nie zdążę załatwić opiekunki. – Jasne, trudno. – Nie miał prawa czuć się rozczarowany. – Może jutro?

– Poczekaj, sprawdzę. – Odczekał chwilę, nie patrząc nawet na kalendarz stojący przy komputerze. Wszystko, co tam wpisał, właśnie staje się nieaktualne. – OK, jutro jest OK. – O siódmej w Marinie? – Super! Przytulam. Odłożył słuchawkę i przetarł zmęczoną twarz. Ułożył w stertę papiery na maleńkim biurku i schował do szuflady pieczątkę. Powinien iść do domu, ale przestało mu się tam spieszyć. Odepchnął nogami skórzany fotel na kółkach. Podjechał do szafki, której blat przejął rolę kuchni. Stał na niej ekspres ciśnieniowy i zapas aromatycznej brazylijskiej kawy. Nastawił podwójną porcję i wsunął pod dyszę reklamowy kubek. Nawet w takich sprawach w jego życiu rządził paradoks. Kawę kosztującą sześćdziesiąt złotych za sto gramów pił z naczynia, które zostawił jakiś natrętny przedstawiciel koncernu farmaceutycznego. Rozejrzał się po gabinecie. Wszędzie walały się czasopisma medyczne i przykryte nimi wstydliwie gazety sportowe. Oprócz zdjęcia Anki nie było w nim żadnych osobistych pamiątek ani niepraktycznych ozdób. Nic, na czym można byłoby zawiesić oko na dłużej niż kilka sekund. Kawa była gotowa. Nucąc frazę z Kabaretu Starszych Panów: „Jeżeli kochać, to nie indywidualnie”, przypomniał sobie dzień, w którym poznał Ankę. Była Wigilia, pierwsza gwiazdka dawno już przebiła ciemną powłokę nieba. Na oddziale było pusto i spokojnie. Pielęgniarki w dyżurce oglądały film Kevin sam w domu i między kolejnymi kawałkami ciasta licytowały się, od kiedy zaczynają następną cudowną dietę. Hubert narzucił na zielony kitel skórzaną ramoneskę i poczłapał do samochodu po kupiony w empiku szwedzki kryminał. Liczył na zastrzyk adrenaliny, która nie pozwoli zasnąć w gabinecie z głową przy chińskiej choince. Szedł, rozkoszując się niecodzienną ciszą. W taki dzień nawet szpital wydawał się przytulny. Obok izby przyjęć zobaczył kobietę ubraną w czarny, wieczorowy strój. Siedziała na odrapanym krześle i bawiła się metalową zapalniczką. Miała smukłe, długie palce i żylaste, bardzo proporcjonalne dłonie. Takie ręce robiły na Hubercie większe wrażenie niż miseczka stanika w rozmiarze D. Minął kobietę, zapominając na chwilę, dokąd idzie. – Ma pan może papierosa? – zapytała. – Słucham? – Odwrócił się odrobinę zbyt nerwowo. – Nie zdążyłam kupić. – Miała niski, zachrypnięty głos. Potęgował jej kobiecość. To niesprawiedliwe. Faceci, których natura obdarzyła sopranem, nie stają się przez to bardziej męscy. – Zwariuję, jeśli nie zapalę – dodała. – Chyba da się coś z tym zrobić. Hubert przeanalizował liczbę zbiegów okoliczności. Po pierwsze, dziś temperatura spadła poniżej zera, więc z żalem pozostawił motocykl w garażu i dzięki życzliwości sąsiada odpalił

sędziwego peugeota 307. Po drugie, szukając kabli do akumulatora, znalazł w schowku napoczętą paczkę lucky strike’ów z czasów, gdy jeszcze popalał. Po trzecie, nie wyrzucił jej, myśląc, że może jeszcze kiedyś się przyda. Chwilę później oboje marzli na dziedzińcu. Unoszone wiatrem płatki śniegu pokrywały puste i ciche miasto. Hubert ukradkiem sycił się widokiem nieznajomej. Lustrował jej czarne, krótkie włosy, pełne, choć spierzchnięte od mrozu usta i głęboko osadzone zmęczone oczy. Najważniejsze było to, że polska wersja Angeliny Jolie nie nosiła na palcu obrączki. Godzinę temu karetka przywiozła jej ojca. Spadł ze schodów. Prawdopodobnie nic złego się nie stało. Problemem jest jednak nie stłuczone ramię, ale alzheimer, który go toczy od trzech lat. Gdy zgasiła papierosa, Hubert zdobył się na zdawkowe słowa pocieszenia. Rozstali się, życząc sobie wesołych świąt. W Nowy Rok stanęła w drzwiach jego gabinetu. Przyszła oddać paczkę papierosów i zaproponować kawę w bufecie. Dwa tygodnie później zostali parą. Spotykali się w mieście, czasem lądowali u niego. Dopóki żył ojciec, wszystkie rozmowy o przyszłości ucinała po pierwszym zdaniu. Nie chciała go przenosić do ośrodka opieki paliatywnej. Nawet za cenę swojego szczęścia i życia prywatnego. Jej matka umarła, gdy Anka skończyła dwa lata. Od tego czasu to ojciec zmieniał jej pieluchy i prowadził za rękę na pierwsze spacery. Teraz musiała mu się odwdzięczyć tym samym. Pół roku temu sprzedała dom w Dzierżoniowie i kupiła dwupokojowe mieszkanie w centrum Wrocławia. Żeby było blisko do przychodni i szpitali. Nie musiała się bać, że ojciec nie zaakceptuje nowego miejsca, ani podpisywać pomieszczeń i przedmiotów. Nie poznawał już niczego ani nikogo. Nawet jej.

4 lipca godzina 10.45 Komenda Wojewódzka Policji Niedźwiecki walczył z opadającymi powiekami. Leniwym ruchem oczu ogarnął pomalowane na żółto pomieszczenie, które mimo jego starań nadal wyglądało jak klasyczny pokój na polskim komisariacie. Wielka stara szafa pancerna nie zyskała ani trochę wdzięku po przyklejeniu plakatu z filmu Quentina Tarantino Wściekłe psy. Stojące na łuszczącym się parapecie dorodne kaktusy sprawiały wrażenie maczug albo narzędzi do wydobywania zeznań. Wciśnięty między ekspres do kawy a elektryczny czajnik radiomagnetofon kasetowy miał zdemontowaną antenę, gdyż policja, szukając oszczędności, przestała płacić abonament RTV. Ze zdjęcia stojącego na biurku przesyłała mu całusa żona, obok której leżała labradorka Lara. Tak leniwa, że nawet nie popatrzyła w obiektyw. Miły widok przesłaniał kodeks karny w czarnej oprawie. Niedźwiecki miał go w małym palcu i korzystał z niego tak rzadko, jak z ukrytego w szufladzie pistoletu Walther P-99. Podobno część oficerów podczas przesłuchań kładła służbową spluwę na biurko, aby dodatkowo przestraszyć podejrzanego. Każdy, kto wie, ile warunków musi spełnić policjant, aby oddać strzał, bardziej będzie drżał na widok pękatego kaktusa niż kawałka czarnego żelastwa. Mógł posłuchać matki i zostać księgowym, ale postanowił zrobić jej na złość i po maturze zdał do szkoły policyjnej w Szczytnie. W ten sposób poszedł w ślady ojca, który był w latach osiemdziesiątych jednym z lepszych śledczych we Wrocławiu. Nie bawił się w politykę, tylko ścigał bandytów. Dlatego zamiast zawrotnej kariery dorobił się wrzodów i tętniaka mózgu, który pękł, gdy stali w kolejce po watę cukrową w parku Szczytnickim. Niedźwiecki zapamiętał go jako człowieka małomównego i zamkniętego w sobie. Gdy chciał pokazać, jak bardzo kocha jedynaka, brał milicyjnego fiata 125p i jeździli na sygnale po mieście. Chłopak otwierał okno i wystawiał przez nie głowę. Wiatr rozwiewał burzę kręconych rudych włosów. Po ukończeniu szkoły oficerskiej (wtedy już musiał stosować preparaty wzmacniające cebulki i masować skórę głowy) rozpoczął pracę w pionie kryminalnym komendy wojewódzkiej. Na korytarzach szeptano, że zapału do tej roboty starczy mu na dwa lata i że pasuje tutaj jak pianista do orkiestry dętej. Trudno było nie zauważyć, że wdał się w matkę, która uczyła plastyki w liceum i była zdeklarowaną pacyfistką. Na zajęciach ze strzelania przyprawiał instruktorów o dreszcze, za to na malarstwie holenderskim znał się lepiej niż najlepsi fałszerze.

Przed pierwszą akcją, którą było zatrzymanie groźnego bandyty, dowódca zażartował, aby po wejściu do mieszkania darował sobie zdjęcie butów. Była szósta rano i stali na ganku eleganckiej willi, w której według niepotwierdzonych informacji członek gangu Sprężyny ukrywał się u swojej siostry. Niedźwiecki ze spokojem odpowiedział, że nie ma to większego znaczenia, gdyż w środku prawdopodobnie jest pusto. Po wyłamaniu drzwi okazało się, że miał rację. W ciągu pół minuty zdążył zwrócić uwagę na nieprzystrzyżony trawnik, pusty śmietnik, pełną skrzynkę na listy i daty gazet wiszących w reklamówkach na płocie. Od tego czasu dostał swobodę ruchów i możliwość pracy nad najtrudniejszymi sprawami. Wtedy też doszedł do wniosku, że dbanie o rude włosy i tak nie ma sensu, i patrzył ze spokojem, jak rzedły. W wieku trzydziestu sześciu lat został mianowany komisarzem i żeby zrekompensować sobie łyse placki na środku głowy, zapuścił brodę. Niestety, też rudą. Złośliwi szeptali, że tak szybki awans był wynikiem przyjaźni z komendantem Marianem Dulembą. W młodości Niedźwiecki był zawodnikiem Krzyckiego Klubu Tenisowego i gdyby nie przegrany w tie- breaku finał mistrzostw Polski juniorów, mieszkałby teraz w Australii i trenował przyszłych zwycięzców Wielkiego Szlema. Zamiast tego raz w tygodniu na kortach przy parku Południowym rozgrywał mecz ze swoim szefem i koniunkturalnie trzymał technikę na wodzy. Zmarszczył czoło na wspomnienie celowo zepsutych serwisów i wciągnął w nozdrza zapachy ze stołówki znajdującej się na parterze. Pomidorowa na rozgrzewkę, a panierowany schabowy na drugie. Szefowa kuchni, która pamiętała czasy złapania Marchwickiego, była bardziej konserwatywna niż prawicowa partia, a jej książka kucharska nie miała więcej niż dwie strony. Tak czy inaczej, wolałby teraz zjeść przypalonego kotleta i wodniste ziemniaki, niż jechać skuterem na Nowy Dwór, aby porozmawiać z matką mężczyzny znalezionego na basenie. Żeby tylko nie zapomniał wziąć odznaki. Niektórzy nie wierzą, że jest oficerem policji. Tylko gdzie ona jest? Westchnął ciężko i zaczął rozglądać się po pokoju.

4 lipca godzina 11.55 Szpital Miejski – Przepraszam, panie doktorze. – W drzwiach gabinetu stanęła Marysia. Wyglądała jak aktorka z reklamy oleju Kujawskiego. Starannie zapleciony warkocz sięgał jej prawie do pasa. – Tak? – Kłosowski niechętnie podniósł głowę znad zapisu echokardiografii osiemnastoletniego pacjenta. Tydzień temu chłopak trafił na ostry dyżur z objawami zatoru obwodowego. Cierpły mu nogi, kołatało serce, męczyło nawet wstanie z krzesła. Wstępne badania wykazały leukocytozę i wzrost stężenia troponiny. EKG i echo potwierdziły diagnozę i obyło się bez biopsji. Pacjent trafił na oddział z rozpoznaniem ostrego zapalenia mięśnia sercowego. Na szczęście nie doszło do poważnego uszkodzenia funkcji serca, ale jeśli leczenie inhibitorami ACE nie przyniesie rezultatów, chłopaka może czekać przeszczep. – Przepraszam, że przeszkadzam. Przywieziono pacjenta w ciężkim stanie. – Już idę. – Kłosowski porwał leżący na biurku stetoskop i ruszył za pielęgniarką. – Mamy wstępne rozpoznanie od lekarza z pogotowia? – Chyba zawał. – Niewysoka Marysia starała się nadążyć za Kłosowskim, który narzucił ostre tempo. – Co to za diagnoza? – zdenerwował się. – Weterynarz go badał? – Chory trafił tu z aresztu śledczego. – Rozumiem. – Jeśli służba więzienna decyduje się tu kogoś przywieźć, to znaczy, że stan musi być naprawdę ciężki. Kłosowski doszedł do końca korytarza, gdzie mieścił się oddział intensywnej opieki kardiologicznej. Pchnął ciężkie drzwi z matowego szkła i wszedł do środka. Za ruchomym parawanem zwijał się z bólu mężczyzna. Miał około trzydziestu lat i klatkę piersiową rzymskiego gladiatora; był ogolony na łyso. Leżał na plecach i łapczywie nabierał powietrza. Wyglądał jak ranny zwierz. Jego ramiona pokrywały niebieskie rysunki przedstawiające karciane figury. Prawą pierś zdobił wytatuowany gotykiem napis „disce pati”. Kłosowski nie musiał uczyć się na studiach łaciny, aby rozszyfrować znaczenie sentencji. Ucz się cierpieć. W grypserskim slangu formuła ta oznaczała przestrogę dla wrogów. Więzień był przypięty kajdankami do poręczy. Szarpał się, próbując uwolnić dłoń i dotknąć bolącej klatki piersiowej. Ciężkie, masywne łóżko trzęsło się pod nim. Marysia sprawnie podłączyła

kroplówkę. Hubert spojrzał na nią z podziwem. Miała przed sobą sto kilogramów żywej furii, a mimo to trafiła w żyłę znajdującą się na przegubie wolnej ręki. Żaden snajper lepiej by sobie nie poradził. – Boli pana w klatce piersiowej? – zapytał, podłączając elektrody. – Napierdala. – Mężczyzna wyraził swój stan najlepiej, jak potrafił. – Zrób coś, kurwa, bo zwariuję. – Wymioty? – Tak – odpowiedział starszy z dwóch strażników. Minę miał taką, jakby kelner przyniósł mu nieświeży obiad. – Zarzygał całą więźniarkę. Myśleliśmy, że kombinuje i chce się trochę przewietrzyć. Marysia włączyła zasilanie elektrokardiogramu. Zielona kreska rozszalała się po ekranie. Wykres przypominał trajektorię piłeczki pingpongowej. – Zmiany w odprowadzeniach przedsercowych od V1 do V6. Ciśnienie sto na pięćdziesiąt. Z karty wynika, że dostał tlen i aspirynę – referowała Marysia. – Tylko? – rzucił Kłosowski. – A co z heparyną, do cholery? – Co mu jest? – wtrącił starszy klawisz. – Zawał ściany przedniej. – Hubert miał coraz mniej czasu, żeby jeszcze coś sensownego zrobić. – Wlew nitrogliceryny dwa milimetry i sześćset miligramów dopidogrelu – zadysponował. Zanim Marysia sięgnęła do szafki z lekarstwami, źrenice olbrzyma uciekły do góry. Ręka przyczepiona do obręczy kajdanek bezwładnie zawisła w powietrzu. Zapanowała cisza i tylko niespokojna linia na monitorze EKG informowała, że serce coraz bardziej chaotycznie walczy o życie. – Saturacja spada. Migotanie komór! – wyliczała, drżącymi rękami wyciskając tabletki z opakowania z lekiem przeciwzakrzepowym. – Resuscytacja, natychmiast! – Kłosowski położył rękę na mostku. Żebra pękły przy pierwszym nacisku. Musiał dojść do stu uderzeń na minutę, żeby wypompować krew z serca. Gdy doliczył do trzydziestu, poczuł, jak słony pot spływa mu po twarzy i spada na wytatuowane ciało. – Worek ambu! – krzyknął, podnosząc ręce. Skóra pacjenta zrobiła się zimna i biała. Jeśli między życiem a śmiercią jest jakiś mistyczny tunel, to ten łysy gość właśnie się w nim znajduje. Pielęgniarka przytknęła maskę do nieruchomych ust. – Brak tętna na obwodzie! Hubert spojrzał na olbrzymie ciało. – Ile on może ważyć? – zapytał strażnika.