hela76

  • Dokumenty591
  • Odsłony153 554
  • Obserwuję125
  • Rozmiar dokumentów1.1 GB
  • Ilość pobrań97 569

Catharina Ingelman-Sundberg - 01 - Seniorzy w natarciu

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Catharina Ingelman-Sundberg - 01 - Seniorzy w natarciu.pdf

hela76 EBooki
Użytkownik hela76 wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 390 osób, 221 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 396 stron)

Tytuł oryginału: KAFFE MED RÅN Copyright © Catharina Ingelman-Sundberg 2012 by Agreement with Grand Agency, Sweden and BookLab, Poland. Copyright © 2016 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga Copyright © 2016 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga Projekt graficzny okładki: Oliver Winter Wykonanie okładki: Monika Drobnik-Słocińska Redakcja: Mariusz Kulan Korekta: Iwona Wyrwisz, Anna Just ISBN: 978-83-7999-540-0 WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o. Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28 e-mail: info@soniadraga.pl www.soniadraga.pl www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga E-wydanie 2016 Skład wersji elektronicznej: konwersja.virtualo.pl

Spis treści Dedykacja Motto Prolog 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15

16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36

37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57

58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 Epilog Podziękowania Przypisy

Dzieciom mojego rodzeństwa: Fredrikowi, Isabelli, Simonowi, Hannie, Marii, Henrikowi, Catrin, Hampusowi, Susanne, Christianowi, Catharinie, Helenie, Fredrice, Annie i Sophii.

„Jeden występek w ciągu dnia sprawia, że żołądek dobrze się ma” (Stina, lat 77)

Prolog Starsza pani chwyciła chodzik, powiesiła laskę obok koszyka i próbowała przybrać zdecydowany wyraz twarzy. Pierwszy napad na bank w wieku siedemdziesięciu dziewięciu lat wymagał władczego zachowania. Wyprostowała plecy, zsunęła rondo kapelusza na czoło i pchnęła drzwi wejściowe. Wsparta na swoim chodziku marki Carl-Oskar, weszła do banku. Do zamknięcia pozostało jedynie pięć minut, trzech klientów wciąż czekało na swoją kolej. Chodzik lekko zaskrzypiał, chociaż nasmarowała go oliwą z oliwek. Odkąd w Domu Seniora zderzyła się z wózkiem do sprzątania, jedno kółko było wykrzywione, ale w taki dzień jak ten to bez znaczenia. Najważniejsze, że chodzik miał duży koszyk z mnóstwem miejsca na pieniądze. Märtha Anderson z Södermalm szła lekko pochylona. Żeby nie wzbudzać zainteresowania, włożyła zwyczajny płaszcz w nieokreślonym kolorze. Była nieco wyższa niż przeciętna kobieta w jej wieku, dobrze zbudowana, nieco pulchna, na nogach miała solidne ciemne adidasy, które mogły ułatwić ewentualną ucieczkę. Żylaste dłonie ukryła w znoszonych skórzanych rękawiczkach, a krótko obcięte białe włosy schowała pod brązowym kapeluszem z szerokim rondem. Pod szyją zawiązała jaskrawy szal. Gdyby zrobiono jej zdjęcie, lampa błyskowa automatycznie wyeksponowałaby wszystko wokół i rysy jej twarzy byłyby rozmyte. To dodatkowy środek ostrożności – usta i nos i tak zasłaniał kapelusz. Mały bank przy Götgatan wyglądał tak jak większość tego typu placówek w Szwecji. Tylko jedna kasa, sterylne i nudne ściany, wypolerowana posadzka, a na małym stoliku broszury prezentujące zalety kredytów i

podpowiadające, jak się wzbogacić. Cóż, drodzy twórcy broszur – pomyślała Märtha. Słowo daję, znam inne, dużo lepsze sposoby! Usiadła na jednej z sof i udawała, że studiuje plakaty reklamujące szybkie pożyczki i fundusze inwestycyjne, ale ledwo panowała nad drżeniem rąk. Dyskretnie włożyła dłoń do kieszeni w poszukiwaniu swoich niezdrowych drażetek, przed którymi przestrzegali ją lekarze i za które dziękowali jej dentyści. Nazwa Ryk dżungli1brzmiała buntowniczo i pasowała do takiego dnia jak ten. Poza tym musiała się przecież jakoś wzmocnić. Wyświetlacz numerów zapiszczał i mężczyzna w wieku czterdziestu kilku lat pognał do kasy. Błyskawicznie załatwił sprawę, a nastolatka stojąca za nim została obsłużona niemal równie szybko. Ale potem przyszła kolej na starszego dżentelmena, który mamrocząc pod nosem, nieporadnie szukał czegoś w swoich papierach. Märtha zaczęła się niecierpliwić. Nie miała zbyt wiele czasu. Ktoś mógł zwrócić uwagę na jej zachowanie lub coś innego, co by ją zdradziło. Próbowała wyglądać jak zwyczajna starsza pani, która przyszła do banku, żeby wypłacić pieniądze. Bo taki właśnie miała przecież zamiar, nawet jeśli kasjerkę zaskoczy kwota… Märtha włożyła rękę do kieszeni płaszcza w poszukiwaniu wycinka z gazety „Dagens Industri”. Pochodził z artykułu mówiącego o stratach ponoszonych przez banki z powodu napadów i był zatytułowany: „To napad”. Właśnie te słowa ją zainspirowały. Mężczyzna przy okienku prawie skończył, więc Märtha wstała, podpierając się na chodziku. Przez całe życie była porządną osobą, na której wszyscy polegali, w szkole pełniła nawet funkcję przewodniczącej klasy. A teraz niewiele brakuje, żeby została przestępczynią. Ale jak inaczej zabezpieczy swoją starość? Potrzebuje pieniędzy na lokum dla siebie i swoich przyjaciół, nie może się wycofać. Ona i jej przyjaciele z chóru

zasłużyli na godną „jesień życia”, krótko mówiąc, mają prawo zabawić się na stare lata. Dżentelmenowi się nie śpieszyło, ale w końcu wyświetlacz zapiszczał i pojawił się jej numerek. Powoli, z godnością ruszyła w kierunku kasy. Wszystko, co budowała przez całe życie, bazując na zaufaniu i dobrej reputacji, miało teraz w jednej chwili legnąć w gruzach. Ale co robić, kiedy się funkcjonuje w złodziejskim społeczeństwie, które źle traktuje swoich staruszków? Człowiek poddaje się albo przystosowuje. Ona wybrała to drugie. Przemierzając ostatnie metry dzielące ją od okienka, rozejrzała się uważnie, a potem zatrzymała się przy kasie, położyła laskę na kontuarze i przyjaźnie skinęła głową w kierunku kasjerki. Następnie wyjęła i pokazała wycinek z gazety. „To napad”. Kasjerka przeczytała nagłówek i z uśmiechem podniosła wzrok. – W czym mogę pani pomóc? – Trzy miliony, ale już! – rzuciła Märtha. Kasjerka uśmiechnęła się jeszcze szerzej. – Chce pani wypłacić pieniądze? – Nie, to pani ma mi je przynieść, NATYCHMIAST! – Rozumiem, kochanieńka, ale emerytura jeszcze nie przyszła. Wypłacamy je w połowie miesiąca. Märtha straciła rezon. Sytuacja przybierała niespodziewany obrót. Najlepiej zareagować od razu. Chwyciła laskę, wsunęłą ją w okienko, a następnie pogroziła nią kasjerce. – Niech się pani pośpieszy! Moje trzy miliony! – Ale emerytura… – Rób, co mówię. Trzy miliony. Połóż je na chodziku!

Wtedy dziewczyna straciła cierpliwość, wstała, przyprowadziła dwóch kolegów, grzecznie uśmiechniętych mężczyzn w sile wieku. Ten stojący bliżej, wyglądający jak Gregory Peck – a może Cary Grant – powiedział: – Dopilnujemy, żeby dostała pani swoją emeryturę. A mój kolega z przyjemnością zadzwoni po transport dla pani. Märtha zerknęła przez szybę. Zauważyła, że stojąca z tyłu dziewczyna podniosła słuchawkę. – W takim razie napadnę na was innym razem – oznajmiła Märtha i szybko przyciągnęła do siebie laskę oraz wycinek z gazety. Wszyscy pracownicy uśmiechnęli się przyjaźnie, a potem odprowadzili ją do drzwi i wsadzili do taksówki. Mało tego, jeszcze złożyli jej chodzik. – Dom Seniora Diament – rzuciła do kierowcy Märtha i pomachała na pożegnanie personelowi banku. Ostrożnie włożyła wycinek gazety z powrotem do kieszeni. Wszystko poszło zgodnie z planem. Starsza pani z chodzikiem może pozwolić sobie na więcej aniżeli inni. Sięgnęła do kieszeni po kolejną dawkę Ryku dżungli i zanuciła pod nosem z zadowolenia. Żeby jej plan się powiódł, potrzebowała teraz tylko pomocy przyjaciół z chóru, z którymi spotyka się i śpiewa od ponad dwudziestu lat. Nie może ich oczywiście zapytać wprost, czy chcą zostać przestępcami, musi ich przekonać podstępem. Po wszystkim, była o tym całkowicie przekonana, podziękują jej za to, że zmieniła ich życie na lepsze. Märthę obudził warkot gdzieś w oddali, po którym nastąpiło pikanie świdrujące uszy. Rozbudziła się, otworzyła oczy i próbowała ustalić, gdzie się znajduje. No jasne, w domu opieki. A to był oczywiście Grabi, Bertil „Grabi” Engström, który jak zwykle wstał w środku nocy, żeby coś przekąsić. Wkłada wtedy jedzenie do mikrofalówki i o nim zapomina.

Märtha wstała i wspierając się na chodziku, podreptała do kuchni. Mamrocząc pod nosem, wyjęła z mikrofali gotowe danie w plastiku, makaron z sosem pomidorowym i zrazikami, a następnie popatrzyła zaspanym wzrokiem na domy naprzeciwko. Gdzieniegdzie, choć była noc, paliło się światło. Po drugiej stronie ulicy z pewnością istnieją jeszcze kuchnie – pomyślała. Kiedyś też ją mieli, ale nowi właściciele z niej zrezygnowali, tnąc koszty i redukując personel. Zanim Diament SA przejęła dom opieki, posiłki były najważniejszym punktem dnia, a w jadalni pachniało dobrym jedzeniem. A teraz? Märtha ziewnęła i oparła się o zlew. No cóż, prawie wszystko zmieniło się na gorsze, a obecnie jest aż tak źle, że często marzy o tym, by stąd zniknąć. Ależ miała piękny sen… Wydawało jej się, że naprawdę jest w tamtym banku, jakby podświadomość doszła do głosu i próbowała jej coś przekazać. W szkole zawsze protestowała przeciwko temu, co złe. Również będąc nauczycielką, sprzeciwiała się absurdalnym przepisom i bzdurnym zarządzeniom. Lecz tutaj, w domu opieki, o dziwo, po prostu egzystowała. Jak mogła stać się taka apatyczna? Jeśli ludziom w jakimś kraju nie podobają się rządy, to po prostu robią rewolucję. Tutaj też powinno się udać, pod warunkiem, że pociągnie za sobą pozostałych. Ale żeby od razu napad na bank? Roześmiała się nieco nerwowo. Bo właśnie to jest trochę przerażające – jej sny prawie zawsze się spełniały.

1 Następnego dnia, gdy mieszkańcy Diamentu (lub klienci, jak się teraz mówiło) pili w jadalni poranną kawę, Märtha zastanawiała się, co powinna zrobić. W jej rodzinnym domu w Österlenie nikt nie oglądał się na pozostałych; jeśli trzeba było zwieźć siano albo nakarmić klacz, brano się do roboty. Märtha uniosła dłonie. Przyjrzała im się z dumą, były silne i świadczyły o tym, że zakasywała rękawy, kiedy było trzeba. Gwar wkoło to nasilał się, to przycichał. Omiotła spojrzeniem zaniedbaną jadalnię. Na odległość wyczuwało się tutaj Stadsmission2, a meble wyglądały, jakby przyniesiono je wprost ze śmietnika. Wszystko w tym archaicznym, szarym, azbestowym budynku z końca lat czterdziestych przywodzi na myśl połączenie starej szkoły z poczekalnią u dentysty – pomyślała. Czy to tutaj, z kawą z automatu w ręku i plastikowym jedzeniem w żołądku, chce doczekać kresu swoich dni? Nie, za żadne skarby! Märtha zaczerpnęła głęboko powietrza, odstawiła kubek z kawą i pochyliła się do przodu. – Co powiecie na jeszcze jedną filiżankę kawy w moim pokoju? – zaproponowała i gestem ręki zaprosiła ich do siebie. – Zdaje się, że musimy pogadać. A ponieważ wszyscy wiedzieli, że ukrywa w pokoju nalewkę z moroszek, przytaknęli z zadowoleniem i szybko wstali od stołu. Elegancki, lecz podjadający nocą Grabi, ruszył na czele pochodu, za nim szli Geniusz, wynalazca, i dwie przyjaciółki Märthy, Stina, miłośniczka belgijskiej czekolady, i Anna-Greta, starsza pani wzbudzająca zazdrość innych starszych pań. Spojrzeli na siebie. Märtha zapraszała na nalewkę, gdy miała coś ważnego do powiedzenia. Dawno już tego nie robiła, więc najwyraźniej

nadeszła pora. Kiedy już weszli do pokoju, Märtha przyniosła butelkę, sprzątnęła z sofy niedokończoną robótkę i poprosiła przyjaciół, żeby usiedli. Rzuciła okiem na mahoniowy stół, na którym leżał świeżo wyprasowany kwiecisty obrus. Od dawna planowała kupić jakiś nowy mebel, lecz stary stół był duży i stabilny, i wszyscy się przy nim mieścili. Na razie musiał wystarczyć. Postawiwszy na nim butelkę, powędrowała wzrokiem na komodę z rodzinnymi fotografiami z Österlenu. Zza szybek w ramkach uśmiechali się do niej rodzice i siostra stojący przed rodzinnym domem w Brantevik. Byli abstynentami. Demonstracyjnie postawiła na stole kieliszki do nalewki i wypełniła je po brzegi. – Chluśniem, bo uśniem! – wzniosła toast. – Pierdykniem, bo odwykniem! – radośnie odpowiedzieli przyjaciele. – A teraz Cały wchodzi3 – poprosiła Märtha, po czym odśpiewali po cichu biesiadną piosenkę. (Tutaj, w domu opieki, chodziło o to, żeby nie hałasować i nie dać się przyłapać na piciu alkoholu). Märtha jeszcze raz szeptem zaśpiewała refren i wszyscy parsknęli śmiechem. Dotąd nikt ich nie nakrył i za każdym razem mieli z tego taki sam ubaw. Märtha sprzątnęła kieliszki i zerknęła na pozostałych. Czy powinna im opowiedzieć swój sen? Nie, najpierw musi sprawić, żeby zaczęli myśleć tak jak ona. Wtedy, być może, wszyscy się do niej przyłączą. Stanowili zgraną paczkę – skończywszy pięćdziesiąt lat, zdecydowali, że na starość zamieszkają razem. Chyba mogą podjąć kolejną wspólną decyzję? Tyle ich przecież łączy. Po przejściu na emeryturę występowali ze swoim chórem „Struny Głosowe” w szpitalach i domach parafialnych, a kilka lat temu wszyscy wprowadzili się do tego domu opieki. Długo ich przekonywała, żeby zamiast tego zrzucić się na jakiś pałacyk w Skåne, co byłoby bardziej ekscytujące. Czytała w „Ystad

Allehanda”, że te stare dworki są naprawdę tanie, a w dodatku niektóre z nich otacza fosa. „Jeśli pojawi się jakiś niemile widziany urzędnik lub dziecko żądające spadku jeszcze za naszego życia, po prostu podniesiemy most zwodzony” – żartowała, próbując ich przekonać. Lecz uświadomiwszy sobie, jak wysokie są koszty utrzymania takiego pałacyku, i że trzeba mieć służbę, zdecydowali się na Dom Seniora Konwalia, ośrodek, który nowi właściciele przechrzcili na Diament. – Smakowała ci późna kolacja? – zapytała Märtha, kiedy Grabi wylizał z kieliszka ostatnią kroplę nalewki. Wyglądał na zaspanego, ale zdążył oczywiście włożyć różę do butonierki, a wokół szyi zawiązać świeżo wyprasowaną apaszkę. Był podstarzałym dżentelmenem, ale zachował swój wdzięk i miał w sobie tyle elegancji, że oglądały się za nim także młodsze kobiety. – Kolacja? Nazwałbym to raczej zapychaczem żołądka. Już lepiej byłoby go wypełnić czymś mocniejszym. To coś było gorsze od sucharów – oznajmił Grabi. Młodość spędził na morzu, a kiedy rzucił pracę na statku, został ogrodnikiem. Teraz wystarczała mu hodowla kwiatów i ziół na balkonie. Nigdy nie zaakceptował swojej ksywki. Uważał, że zamiłowanie do prac w ogrodzie i fakt, że potknął się o grabie, nie powinny go naznaczać na całe życie. Niestety gdy proponował takie przydomki jak „Kwiatek” albo „Liść”, nikt nie chciał go słuchać. – Nie możesz przerzucić się na kanapki? Coś, co nie pika? – wymamrotała pod nosem Anna-Greta, która także obudziła się w środku nocy, a potem miała problemy z ponownym zaśnięciem. Była kąśliwą kobietą, zasadniczą i akuratną, a do tego wysoką i szczupłą. Wybujałą jak dzikie ziele, jak to mawiał Grabi.

– Ech, z piętra dochodzą zapachy jedzenia i przypraw. Nie dziwota, że robię się głodny – tłumaczył się Grabi. – Masz rację. Personel powinien dzielić się z nami swoim jedzeniem. Gotowe dania w plastikowych opakowaniach nie zaspokajają głodu – dyskretnie piłując paznokcie, skwitowała Stina Åkerblom. Emerytowana modystka, która w młodości marzyła o tym, żeby zostać bibliotekarką, najmłodsza z nich wszystkich, miała tylko siedemdziesiąt siedem lat. Chciała wieść spokojne i przyjemne życie, jadać wykwintne posiłki i malować akwarele. Śmieciowe jedzenie, którym ją tutaj raczono, nie wpisywało się w ten obraz. Spędziwszy życie na Östermalm, przyzwyczaiła się do pewnego standardu. – Personel je to, co my – wyjaśniła Märtha. – Na piętrze mają swoje biuro i kuchnię nowi właściciele Diamentu. – Trzeba zainstalować windę, która będzie nam przywoziła ich jedzenie – zaproponował Oscar „Geniusz” Krupp, animator ich paczki, rok starszy od Stiny. Był wynalazcą i posiadał warsztat w Sundbybergu. On także kochał dobre jedzenie, miał trochę tłuszczyku tu i ówdzie, a sport uważał za zajęcie dla ludzi, którzy nie mają nic lepszego do roboty. – Pamiętacie ten folder, który dostaliśmy, kiedy się tu pojawiliśmy parę lat temu? – zapytała Märtha. – „Dobre jedzenie z restauracji”, tak tam napisano. Poza tym miały być codzienne spacery, odwiedziny artystów, pedicure i fryzjer. Z nowymi właścicielami nic nie jest takie, jak powinno. Najwyższy czas, żeby się zbuntować. – Powstanie w domu opieki! – zawołała Stina najbardziej melodramatycznym głosem, na jaki było ją stać, i rozłożyła ręce tak, że pilniczek spadł na podłogę. – Dokładnie, mały bunt na pokładzie – rzuciła Märtha.

– No raczej nie jesteśmy na morzu – zachichotał Grabi. – A może nowi właściciele mają problemy finansowe. Zobaczycie, z czasem będzie lepiej – zasugerowała Anna-Greta i poprawiła swoje okulary z wczesnych lat pięćdziesiątych. Przez całe życie pracowała w banku i rozumiała, że przedsiębiorca musi mieć zysk. – Lepiej? Niedoczekanie! – wymamrotał pod nosem Grabi. – Te świnie cały czas podnoszą opłatę, a my nic z tego nie mamy. – Nie bądź taki negatywny – upomniała go Anna-Greta i znowu poprawiła okulary. Były stare, zniszczone i ciągle zjeżdżały jej z nosa. Wymieniała tylko szkła, oprawek nigdy, gdyż uważała je za ponadczasowe. – Negatywny? Dobre sobie. Trzeba zażądać kompleksowych zmian, ale zaczniemy od posiłków – zasugerowała Märtha. – Słuchajcie, oni na pewno mają coś do jedzenia w kuchni na górze. Kiedy personel pójdzie do domu… Märtha snuła swoją opowieść, a wokół stołu robiło się coraz weselej. Po chwili oczy staruszków lśniły równie intensywnie jak woda przy plaży w letni, słoneczny dzień. Spojrzeli na siebie i podnieśli kciuki do góry. Po ich wyjściu Märtha schowała nalewkę z moroszek głęboko do szafy i zanuciła pod nosem z zadowolenia. Zdaje się, że ten sen dał jej nową siłę. Nie ma rzeczy niemożliwych – pomyślała. Jednak żeby zmiana się powiodła, należało nakreślić możliwości. Na tym powinna się teraz skupić. Potem przyjaciele uwierzą w to, że to była ich decyzja.

2 Kiedy wyszli z windy i stanęli przed biurem spółki Diament, Märtha podniosła rękę i uciszyła pozostałych. Przeglądając wcześniej zawartość szafki na klucze, zwróciła uwagę na ten z trójkątną główką, taki, którego nie można dorobić. Teraz wsadziła go do zamka, przekręciła i drzwi się otworzyły. – Tak jak myślałam. Klucz uniwersalny. Wspaniale, wchodzimy, tylko pamiętajcie, żeby być cicho. – Jasna sprawa – wymamrotał pod nosem Grabi, który uważał, że Märtha za dużo mówi. – A co, jeśli nas nakryją? – zaniepokoiła się Stina. – Bez obaw, wejdziemy ukradkiem – głośno zapewniła Anna-Greta. Jak wszyscy niedosłyszący miała dźwięczny głos – nie była jednak tego świadoma. Chodziki zaskrzypiały nie do taktu, gdy cała piątka wolno i ostrożnie wchodziła do pomieszczenia, w którym unosił się zapach biura i środka do polerowania mebli, a na biurku leżały równiutko ułożone skoroszyty. – Hm, tutaj wygląda jak w biurze, kuchnia jest chyba tam dalej – wskazując palcem, oznajmiła Märtha. Ruszyła przodem i zaciągnęła zasłonki w kuchennych oknach. – Teraz możecie włączyć światło! Sufitowe lampy zamigotały, a ich oczom ukazało się duże pomieszczenie z lodówką, zamrażarką i wysokimi wiszącymi szafkami. Na środku znajdowała się wyspa kuchenna na kółkach, a pod oknem stał duży stół z sześcioma krzesłami.

– Prawdziwa kuchnia – gładząc drzwiczki lodówki, westchnął Geniusz. – Tutaj z pewnością jest dobre jedzenie – powiedziała Märtha i otworzyła lodówkę. Półki uginały się pod kurczakiem, polędwicą wołową, pieczenią jagnięcą i różnymi gatunkami żółtego sera. W szufladach leżały główki sałaty, pomidory, buraki i owoce. Drzwiczki zamrażarki stawiły mały opór, lecz w końcu puściły. – Pieczeń z łosia i homar. Wielkie nieba! – wykrzyknęła Märtha i szeroko otworzyła drzwiczki, żeby wszyscy mogli zobaczyć, co jest w środku. – Mają wszystko z wyjątkiem spettekaka4. Wygląda na to, że często tutaj na górze imprezują. Przez dłuższą chwilę wpatrywali się w zawartość zamrażarki, nie mogąc wydobyć z siebie ani słowa. Geniusz przeczesał dłonią swoje krótko ostrzyżone włosy, Grabi złapał się za serce i westchnął, Stina sapnęła, a Anna-Greta zaczęła gderać. – To musiało kosztować fortunę! – wymamrotała pod nosem. – Nikt nie zauważy, jeśli trochę sobie weźmiemy – zasugerowała Märtha. – Przecież nie możemy ich okraść? – powiedziała Stina. – To nie kradzież. A jak myślisz, za czyje pieniądze kupili to wszystko? Weźmiemy tylko to, za co zapłaciliśmy. Proszę, bierzcie. Märtha wyjęła kurczaka, a Grabi, którego dopadł wieczorny głód, pierwszy się do niego rzucił. – Potrzebujemy też ryżu oraz przypraw i mąki do sosu – zasugerował Geniusz, który nagle się ożywił. Miał warsztat, ale był również świetnym kucharzem. Ponieważ jego żona fatalnie gotowała, sam musiał się tym zająć. Kiedy później sobie uświadomił, że jego żona nie tylko ma dwie lewe ręce w kuchni, ale także postrzega życie jako jeden wielki problem, rozwiódł się. Do

dzisiaj miewa senne koszmary, w których była żona stoi przy jego łóżku z wałkiem do ciasta i zrzędzi. Niemniej jednak urodziła mu syna, z czego był zadowolony. – Do sosu potrzebujemy jeszcze dobrego wina – rozejrzał się i zauważył na ścianie uchwyt na wino. – Spójrzcie na te butelki. O mój Boże… – Nie możemy ich wziąć. Nakryją nas – zaprotestowała Märtha. – Jeśli nas nie przyłapią, będziemy tu mogli przychodzić częściej. – Jedzenie bez wina jest jak samochód bez kół – stwierdził Geniusz. Podszedł do ściennego uchwytu i wziął dwa najlepsze wina. Zobaczywszy minę Märthy, położył uspokajająco dłoń na jej ramieniu. – Wypijemy wino, a potem napełnimy butelki sokiem z buraków – wyjaśnił. Märtha spojrzała na niego z podziwem. Zawsze miał na wszystko sposób i był wiecznym optymistą uważającym, że problemy są po to, żeby je rozwiązywać. Przypominał jej rodziców. Gdy razem z siostrą przebierały się w ich ubrania i wszędzie robiły bałagan, tata i mama wprawdzie je karcili, ale potem się śmiali. Lepszy rozgardiasz w domu i szczęśliwe dzieci niż idealny porządek i zblokowane dzieciaki, twierdzili. A ich życiowym mottem było: „Wszystko się jakoś ułoży”. Märtha się z nimi zgadzała. Zawsze się jakoś układało. W mig na stół wyjechały deska do krojenia, patelnie oraz garnki i wszyscy wzięli się do roboty. Märtha wsadziła kurczaka do piekarnika, Geniusz przyrządził wyśmienity sos, Grabi zrobił wspaniałą sałatkę, a Stina próbowała im dotrzymać kroku. Wprawdzie w młodości uczęszczała do Szkoły Gospodyń, lecz przez całe życie miała pomoc kuchenną i zapomniała wszystkiego, czego się kiedyś nauczyła. Pewnie czuła się jedynie podczas szatkowania ogórka. Anna-Greta zajęła się nakrywaniem do stołu i ryżem.

– Dobrze jej idzie wykonywanie poleceń – wyszeptała Märtha i skinęła głową w kierunku przyjaciółki. – Choć jest niesamowicie powolna i zawsze głośno liczy talerze. – Byleby nie zaczęła liczyć ziarenek ryżu – zażartował Geniusz. Wnet po kuchni rozniósł się smakowity zapach, a Grabi w swojej niebieskiej marynarce i świeżo wypranej apaszce zawiązanej pod szyją nalał im wina. Widać było, że dopiero co się uczesał i ładnie pachniał wodą po goleniu. Stina zauważyła, że się wystroił, i dyskretnie wyjęła puderniczkę oraz szminkę. Gdy nikt nie patrzył, pomalowała usta, a nos leciutko przypudrowała gąbeczką. Rozmowa i śmiech mieszały się z brzękiem talerzy i garnków. Bezsprzecznie minęła dłuższa chwila, zanim jedzenie było gotowe, lecz jakie to miało znaczenie, skoro w międzyczasie sączyli dobre wino? W końcu zasiedli do stołu, zadowoleni i pełni wigoru niczym nastolatki. – Jeszcze kieliszeczek? Grabi dolał wina i było jak za dawnych dobrych czasów, kiedy pracował jako kelner na liniowcu pasażerskim na Morzu Śródziemnym. Niewątpliwie trochę wolniej mu szło, mimo to zachowywał się dostojnie i kłaniał w odpowiednich momentach. Między jednym a drugim kęsem wznosili toasty i głośno śpiewali piosenki z chóralnego repertuaru, a gdy Geniusz znalazł wykwintny szampan rocznikowy, ten również puścili w obieg. Stina podniosła kieliszek, odchyliła głowę do tyłu i wypiła szampana duszkiem. – Siadło mi – zakomunikowała wesoło, używając powiedzonka, którego niedawno nauczyła się od swoich dzieci. Była modystka stale próbowała nadążać za trendami, nie chciała stetryczeć. Odstawiła kieliszek i rozejrzała się wokół. – Kochani, musimy zatańczyć! – Proszę bardzo – powiedział Geniusz, kładąc ręce na brzuchu.

– Tak, zatańczmy – wstając od stołu, rzucił Grabi, lecz trochę nim zarzuciło, więc Stina była zmuszona sama ruszyć do tańca. – „Mężniej rzucić kości przeznaczeniu, niźli sczeznąć przy dogasającym płomieniu”5 – wydeklamowała, rozkładając ramiona. Pomimo że nie udało jej się zostać bibliotekarką, o czym zawsze marzyła, rozwijała swą literacką pasję. To, czego nie wiedziała o Heidenstamie, Selmie i Tegnérze, nie było warte zainteresowania. – Teraz znowu będzie cytować klasyków. Oby tylko nie zaczęła czytać na głos Iliady – wymamrotała pod nosem Märtha. – Albo rozwodzić się nad Gösta Berling6 – dorzucił Geniusz. – „Milszy uchu dźwięk zerwanej cięciwy niźli nigdy nienapięty łuk”7 – ciągnęła Stina. – Dobre. Może nadawałoby się na nasz slogan reklamowy? – głośno zastanowiła się Märtha. – Dźwięk zerwanej cięciwy? – przerwał jej Grabi. – E tam, lepszy dźwięk zarwanego łóżka niźli samotne noce. Stina się zaczerwieniła i przerwała w pół zdania. – Grabi! Musisz zawsze być taki grubiański? Uspokój się! – powiedziała Anna-Greta i ściągnęła usta. – No to naciągnęliśmy cięciwę, nieprawdaż? – stwierdziła Stina. – Odtąd będziemy tu przychodzić co najmniej raz w tygodniu. Sięgnęła po swój kieliszek i uniosła go do góry. – Na zdrowie! Musimy to powtórzyć! Wznieśli toast, a potem kolejny i kolejny, aż w końcu zaczęli przymykać powieki i nieco bełkotać. Märtha mówiła południowym dialektem, a zdarzało jej się to tylko w przypadku dużego zmęczenia. To był znak ostrzegawczy – rozpoznała niebezpieczeństwo.

– Kochani, pozmywajmy i posprzątajmy, zanim zejdziemy do siebie – zarządziła. – Proszę bardzo, zmywaj – rzucił Grabi i napełnił kieliszek Märthy. – Nie, musimy tu ogarnąć i powkładać wszystko do szafek, żeby nikt się nie zorientował, że tutaj byliśmy – odsuwając kieliszek, nalegała Märtha. – Odpocznij na moim ramieniu, jeśli jesteś zmęczona – zaproponował Geniusz i pogłaskał ją przyjaźnie po policzku. I jak do tego doszło, tego nie wiedziała nawet Märtha, po prostu oparła głowę na jego ramieniu i zasnęła. Następnego ranka po przyjściu do pracy dyrektor Diamentu SA Ingmar Mattson usłyszał osobliwe dźwięki dobiegające z biura. Ciężkie pomrukiwanie brzmiało tak, jakby znajdowało się tam stado niedźwiedzi zbiegłe ze skansenu. Mattson wszedł i omiótł spojrzeniem biuro. Niczego dziwnego nie dostrzegł, ale zauważył, że drzwi do kuchni są otwarte. – Co, u diabła! – rzucił pod nosem, potknął się o chodzik i upadł. Klnąc, stanął na nogi i rozejrzał się skonsternowany. Okap był włączony, a przy kuchennym stole spało w ubraniach pięcioro staruszków z Diamentu. Na stole stały talerze z resztkami jedzenia i puste kieliszki po winie, a drzwi do lodówki były otwarte na oścież. Dyrektor Mattson przyjrzał się temu pobojowisku. Klientela Domu Seniora najwyraźniej wymaga większego nadzoru, niż myślał. Musi poprosić siostrę Barbro, żeby się tym zajęła.