hela76

  • Dokumenty591
  • Odsłony159 891
  • Obserwuję130
  • Rozmiar dokumentów1.1 GB
  • Ilość pobrań100 235

Damien Echols - Życie po śmierci

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :3.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Damien Echols - Życie po śmierci.pdf

hela76 EBooki
Użytkownik hela76 wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 538 stron)

Echols Damien Życie po śmierci

Dla Lorri

Cicho siedzę bezczynnie Patrząc na ludzi przemierzających cele Jak lamparty Gryzących paznokcie Ze zmarszczonymi brwiami Ta scena mówi sama za siebie Damien Echols więzienie o zaostrzonym rygorze Varner w Grady w stanie Arkansas

Od autora Książka, którą przeczytacie, jest podsumowaniem wielu tekstów napisanych przeze mnie w ciągu ostatnich dwudziestu lat. Włącznie z fragmentami krótkiego pamiętnika, który wydałem własnym sumptem w 2005 roku. Do celi śmierci trafiłem w 1994 i niemal od razu zacząłem spisywać pamiętnik. Nie datowałem większości wpisów, ponieważ odliczanie mijających dni, miesięcy i lat było dla mnie po prostu zbyt bolesne. Świat zewnętrzny był poza moim zasięgiem. Wiele wspomnień przepadło. Część rękopisów ukradziono, część zniszczyli strażnicy podczas nalotów. W trakcie przetrząsania cel zawsze największą uwagę przywiązują do rzeczy osobistych i twórczości więźniów. W tej książce zawarłem tyle faktów, ile zdołałem sobie przypomnieć. Mam nadzieję, że temat lub kontekst relacjonowanych przeze mnie zdarzeń pomoże wam umiejscowić je w konkretnym czasie. Pozostałe zapiski nie wymagają datowania. Opisane przeze mnie warunki panujące w więzieniu – smutek, przerażenie i codzienne absurdy, z którymi więźniowie musieli się zmagać – na pewno do tej pory się nie zmieniły.

Wstęp „Święty Rajmundzie Nonnacie, nigdy się nie zdarzyło, by ktoś błagający o twoją pomoc lub potrzebujący twojego wstawiennictwa nie został wysłuchany. Do ciebie przychodzę i przed tobą staję. Nie gardź moimi prośbami, ale w swoim miłosierdziu wysłuchaj ich i odpowiedz”. Święty Rajmund Nonnat jest jednym z moich patronów. Mogę się założyć, że większość ludzi nie wie, że opiekuje się on niesłusznie oskarżonymi. Chciałbym, żeby oznaczało to, że zajmuję szczególne miejsce w jego sercu. Chyba nikt nie został tak niesłusznie oskarżony jak ja. Zawarłem więc ze staruszkiem Rajmundem umowę. Jeśli pomoże mi wyjść cało z tej sytuacji, pojadę do wszystkich największych katedr na świecie i złożę róże i czekoladę u stóp wszystkich jego pomników, jakie uda mi się znaleźć. Nie wiedzieliście, że święci lubią czekoladę? Widzicie, opowieść jeszcze dobrze się nie zaczęła, a już się czegoś nauczyliście! Mam w sumie trzech patronów. Pewnie się zastanawiacie, kim są pozostali dwaj i dlaczego taki ordynarny grzesznik jak ja został obdarzony nie jednym, ale aż trzema czuwającymi nad nim świętymi. Moim drugim patronem jest święty Dyzma, patron więźniów. Wypełnił swoją powinność i czuwał nade mną. Nie mogę narzekać. A jaką umowę zawarłem ze świętym Dyzmą? Po prostu musiałem chodzić co tydzień na mszę do więziennej kaplicy, chyba że miałem jakiś cholernie dobry powód, by tego nie zrobić. Do swojego trzeciego patrona zwracałem się w życiu wiele razy. Święty Juda, patron spraw trudnych i beznadziejnych. Trafienie do celi śmierci za coś, czego nie zrobiłem, chyba kwalifikuje się jako sprawa trudna i beznadziejna. A co dostał

ode mnie święty Juda? On po prostu lubi wyczekiwać, aż znów wpadnę w tarapaty. Jeśli dojdę do wniosku, że to, co piszę, nie jest samo w sobie wartościowe, odłożę pióro. Często wydaje mi się, że ­ludzie myślą o mnie wyłącznie jako o kimś siedzącym w celi śmierci lub o kimś, kto w niej był. Nie podoba mi się to, że czyta moje słowa człowiek kierowany jedynie niezdrową ciekawością. Chciałbym, żeby po tę książkę sięgali ludzie, dla których coś ona znaczy, poprawia im humor, przywołuje ważne, lecz zapomniane wspomnienia lub po prostu przemawia do nich w jakiś inny sposób. Nie chcę być osobliwością, dziwadłem czy ciekawostką. Nie chcę, by patrzono na mnie jak na zjawisko, wokół którego zbierają się tłumy gapiów. Jeśli ktoś zaczął to czytać, ponieważ chce spojrzeć na życie z perspektywy innej niż swoja, będę zadowolony. Jeśli ktoś sięgnął po tę książkę, bo chce się dowiedzieć, jak wygląda życie z mojego punktu widzenia – będę szczęśliwy. Tylko ci, którzy gustują w makabrze i mają mnie za nic, a interesują ich jedynie takie rzeczy jak ludzie w celi śmierci, krępują mnie i przyprawiają o ból brzucha. Przypominają mi stada krążących sępów. W ich fascynacji jest coś niezdrowego. Pławią się w przygnębieniu, pogrążają się w nim. Ich dusze są niemal martwe. Przypominają oni larwy pokrywające zwierzę rozjechane na autostradzie w upalny letni dzień. Nie chcę mieć z nimi nic wspólnego. Chcę tworzyć piękne, trwałe rzeczy, a nie groteskowe wystawy osobliwości. Spisywanie tych historii jest też dla mnie swoistym katharsis, oczyszczeniem. Czy człowiek poddany takim jak moje doświadczeniom może nie mieć koszmarów? Nie można wysłać człowieka do Wietnamu i myśleć, że po wszystkim nie będą go nawiedzać wspomnienia wojennej makabry, prawda?

To dla mnie jedyny sposób na pozbycie się traumy z podświadomości. Nie mogę pozwolić sobie na terapię za sto dolców za godzinę. Nie potrzebuję Freuda i jego edypowych teorii. Dajcie mi tylko pióro i papier. Doświadczyłem w tym miejscu rzeczy zabawnych i takich, które doprowadziły mnie do łez. Jest to tak patologiczne środowisko, że zdarzenia, które w świecie zewnętrznym przeszłyby do legend, tutaj są zapominane już następnego dnia. Rzeczy, które na zewnątrz trafiłyby na pierwsze strony gazet, tu nie mają niemal znaczenia. Gdy znalazłem się w więzieniu o zaostrzonym rygorze w Tucker w stanie Arkansas w 1994 roku, prawie padłem z wrażenia na jego widok. Po ponad dziesięciu latach za kratami stałem się „penitencjarnie stary” i nic mi już nie imponowało. Poprzedzenie słowa określeniem „penitencjarnie” zmienia jego znaczenie. „Penitencjarnie stary” może być każdy, kto skończył trzydzieści lat. „Penitencjarnie bogaty” to ktoś, kto ma sto dolarów lub więcej. W świecie zewnętrznym trzydziestolatek ze stówą w kieszeni nie jest uważany ani za starca, ani za bogacza, ale tutaj to co innego. W noc, gdy trafiłem na oddział skazanych na śmierć, umieszczono mnie w celi pomiędzy dwoma najbardziej nienawistnymi sukinsynami na świecie. Jeden nazywał się Jonas, a drugi ­Albert. Obaj byli grubo po pięćdziesiątce i najlepsze lata mieli już za sobą. Jonas miał jedną nogę, Albert jedno oko. Obaj byli bardzo otyli i mieli głosy, jakby żywili się zawartością popielniczek. Ci dwaj mężczyźni potwornie się nienawidzili i życzyli sobie nawzajem śmierci. Niedługo potem mężczyzna, który zamiatał podłogę, zatrzymał się przed moją celą i podał mi liścik. Patrzył na mnie bardzo dziwnie, jakby chciał coś powiedzieć, ale w ostatniej

chwili się rozmyślił. Zrozumiałem jego zachowanie, gdy tylko rozłożyłem kartkę i zacząłem czytać. Liścik był podpisany przez „Lisę” i wyszczególniał, dlaczego byłaby „ona” dla mnie idealną dziewczyną. Opisywał też „jej” repertuar erotyczny. Zdziwiłem się, ponieważ zostałem zamknięty w męskim zakładzie karnym. Nie widziałem tu nikogo, do kogo pasowałoby imię Lisa. Na dole strony autor listu dopisał małymi literami: „PS Proszę, prześlij mi papierosa”. Rzuciłem liścik przed drzwi celi Alberta i powiedziałem: – Przeczytaj. Jeśli wiesz, to powiedz, od kogo to dostałem. Niecałą minutę później dobiegła mnie gwałtowna eksplozja przekleństw i wyzwisk. – To od tej starej kurwy, Jonasa. Ten cwel zrobi wszystko za papierosa. Lisa okazała się otyłym pięćdziesięciosześcioletnim mężczyzną z jedną nogą. Wzdrygnąłem się z obrzydzenia. Okazało się, że to prawda, że Jonas był gotowy zrobić wszystko za papierosa. Był całkowicie spłukany, nie miał rodziny ani przyjaciół, którzy mogliby mu przesłać pieniądze. Dla zaspokojenia nałogu musiał więc uciekać się do różnych sztuczek. Był obłąkany. Wydaje mi się, że podobał mu się ten masochizm. Raz wypił pół litra moczu w zamian za jednego ręcznie skręconego papierosa. Nie wiem, kto ucierpiał na tym bardziej: Jonas czy ludzie, którzy musieli słuchać, jak się krztusi i wstrzymuje odruch wymiotny. Innym razem, gdy brał prysznic, włożył sobie do odbytu nogę od krzesła. Widzieli to wszyscy. W nagrodę dostał jednego papierosa. Nie były to nawet markowe papierosy, ale skręcane ręcznie szlugi z podłego tytoniu warte nie więcej niż centa. Jak już wspomniałem, Jonas był trochę niezrównoważony psychicznie. To człowiek, który pomalował swoją sztuczną

szczękę jaskrawymi odcieniami różowego i fioletowego i który miażdżył grafity kredek, by zrobić z nich cienie do powiek. Jego jedyna stopa była zniszczona i obrzydliwa. Paznokcie przypominały kukurydziane chrupki. Jednym z jego ulubionych zajęć było symulowanie seksu oralnego z butelką ostrego sosu. Raz sprzedał swoją nogę (protezę) innemu więźniowi. Później powiedział strażnikom, że tamten zabrał mu ją siłą. Rzeczony więzień zemścił się, dosypując trutkę na szczury do kawy Jonasa. Strażnicy domyślili się, że coś jest nie tak, gdy zauważyli, że Jonas wymiotuje krwią. Był najbardziej napiętnowany, nienawidzony i unikany przez wszystkich więźniów na oddziale skazanych na śmierć. Istny książę systemu więziennego. W takim miejscu rzadko spotyka się dżentelmenów, ale Jonas nim był... nawet w takim towarzystwie. Nie chcę, żebyście sobie pomyśleli, że Albert był przy nim aniołkiem. Ciągle coś knuł i robił przekręty. Kiedyś wysłał list do gospodarza pewnego talk-show. Pisał, że jeśli prowadzący program zapłaci mu tysiąc dolarów, zdradzi, gdzie ukrył ciała swoich pozostałych ofiar. Był skazany na śmierć zarówno w Arkansas, jak i w Missisipi. Nie miał nic do stracenia. Kiedy w końcu wykonano na nim wyrok, zostawił mi swoją sztuczną szczękę. Na pamiątkę. Komuś innemu zostawił szklane oko. Cały ten obłęd, który ma miejsce w budynku więzienia, to naprawdę nic w porównaniu z tym, co się widzi i słyszy na spacerniaku. W 2003 roku wszyscy oczekujący na wyrok śmierci w Arkansas zostali przeniesieni do więzienia o nadzwyczajnie zaostrzonym rygorze w Grady w stanie Arkansas. Tu tak naprawdę nie było spacerniaka. Zabierają cię zakutego w kajdany i prowadzą wąskim korytarzem „na zewnątrz”. Nie wyściubiając nawet nosa poza więzienne mury,

trafiasz do maleńkiego, cuchnącego, betonowego boksu przypominającego miniaturowy silos zbożowy. U góry jest zakończony stalową siatką, przez którą wpada światło słoneczne. Wiesz, że ponad siatką jest świat zewnętrzny, ale nie możesz go zobaczyć. Nie ma żadnej interakcji z innymi więźniami. Strach głęboko oddychać z obawy, że złapie się jakąś chorobę. Pewnego ranka się tam wybrałem i w moim boksie były trzy martwe, rozkładające się gołębie i cała góra odchodów. Smród skojarzył mi się z wybiegiem dla lwów w ogrodzie zoologicznym w Memphis, który odwiedzałem w dzieciństwie. Wchodząc tam, trzeba z całych sił walczyć z odruchem wymiotnym. Chęć zachowania dobrej formy w więzieniu to często naprawdę brudna robota. Zanim się tu przenieśliśmy, mieliśmy prawdziwy spacerniak. Człowiek był naprawdę na zewnątrz, na słońcu i na świeżym powietrzu. Można się było trochę przejść, pogadać z innymi. Były tam boiska do koszykówki. Ludzie wokoło grali w warcaby, szachy i domino, niektórzy robili pompki. Kilka osób gromadziło się w kątach i paliło jointy kupione od strażników. Byłem w więzieniu zaledwie od dwóch tygodni, gdy któregoś dnia na spacerniaku moją uwagę zwrócił jeden z więźniów zwany Kociłeb. Ten obleśny typ przezwisko zawdzięczał swojemu wyglądowi. Gdybyście złapali starego bezpańskiego kocura i ogolili mu łeb, waszym oczom ukazałaby się, wypisz wymaluj, gęba tego gościa. Kociłeb siedział na ziemi, opalał się i żuł źdźbło trawy, które dyndało mu z kącika ust. Patrzył w przestrzeń, jakby bardzo intensywnie myślał. Ja natomiast chodziłem w kółko po spacerniaku i rozglądałem się po okolicy. Kiedy mijałem Kociegołba po raz milionowy, ten spojrzał na mnie (wyglądał, jakby tak naprawdę wcale mnie nie

widział, ale odwrócił głowę w moim kierunku) i zapytał: – Wiesz, co zrobić, żeby nie zgwałciło cię pięciu facetów? Zbiło mnie to z tropu. Takie pytanie nigdy nie przyszło mi do głowy i nie spodziewałem się, że kiedykolwiek ktoś mi je zada. Spojrzałem na to przedziwne stworzenie i czekałem na puentę z nadzieją, że to tylko dowcip. Kociłeb wkrótce sam odpowiedział sobie na pytanie. – Zaciśnij pośladki i zacznij gryźć. To mnie zmroziło. Mówił śmiertelnie poważnie. Wydawało mu się, że przekazuje mi jakąś głęboko przemyślaną mądrość. Po głowie kołatały mi tylko dwa pytania: Co to za piekło, do którego trafiłem? Czy tak wyglądają tu typowe pogawędki? Szybko podjąłem spacer i pozostawiłem Kociegołba zatopionego w myślach. Więzienie to gabinet osobliwości. Barnum i Bailey nie mają pojęcia, co tracą. Będę waszym przewodnikiem po tym małym zakątku piekła. Przygotujcie się na oszołomienie i zaskoczenie. Jeśli ręka rzeczywiście jest szybsza od oka, to nawet się nie zorientujecie, co was uderzyło. Ja się nie zorientowałem.

Rozdział 1 Nazywam się Damien Echols, ale nie zawsze tak było. W chwili narodzin otrzymałem inne imię i wnętrze. Kiedy ­przyszedłem na świat, 11 grudnia 1974 roku, nazwano mnie Michael Hutchison. Na to imię nalegał mój ojciec Joe Hutchison. Moja matka Pam myślała o innym, ale ojciec nie chciał o tym słyszeć. Sprzeczali się o to jeszcze przez rok. Szpital, w którym się urodziłem, nadal istnieje. Znajduje się w niewielkim zaniedbanym miasteczku West Memphis w stanie Arkansas. W tym samym szpitalu dwadzieścia lat później zmarła moja babka od strony matki Francis Gosa. W dzieciństwie byłem zazdrosny o siostrę Michelle, która miała szczęście urodzić się dwa lata po mnie, po drugiej stronie rzeki w Memphis w stanie Tennessee. W młodości uważałem Memphis za mój prawdziwy dom. Zawsze kiedy przejeżdżaliśmy przez most do Tennessee, czułem, że trafiam do miejsca, w którym powinienem być. Żałowałem, że to nie ja się tam urodziłem. Poza tym moją siostrę wcale nie obchodziło miejsce jej urodzenia. Moją matkę i babkę zafascynowało to, że gdy przyszedłem na świat i lekarz zwolnił matkę ze szpitala, na czas podróży do domu umieszczono mnie w bożonarodzeniowej skarpecie. Zatrzymały tę skarpetę i wiele razy musiałem wysłuchiwać tej opowieści. Później dowiedziałem się, że to samo robiły wszystkie szpitale w całym kraju dla dzieci urodzonych w grudniu, ale ten fakt jakoś umknął mojej matce; to był początek jej życia w stanie zaprzeczania. Po siedemnastu latach przechowywania skarpety, jakby była jakąś bezcenną rodzinną pamiątką, przed chaotycznie zaplanowaną przeprowadzką bezceremonialnie zostawiliśmy ją w starym mieszkaniu.

Poza tamtą skarpetą miałem jeszcze tylko jedną pamiątkę z dzieciństwa – poduszkę. Babcia podarowała mi ją w dniu, w którym przywieziono mnie ze szpitala do domu. Spałem na niej do siedemnastego roku życia, do czasu, aż zapomnieliśmy o niej podczas tej samej felernej przeprowadzki. W dzieciństwie nie mogłem bez niej zasnąć. Stała się moim kocykiem bezpieczeństwa. Pod koniec była już tylko rozpadającą się kulą pierza upchaną w poszewce. Urodziłem się zimą, więc byłem dzieckiem zimy. Byłem szczęśliwy tylko wtedy, gdy dni były krótkie, noce długie, a zęby dzwoniły mi z zimna. Kocham zimę. Co roku jej wyczekuję, nie mogę się jej doczekać, chociaż zawsze mam wrażenie, jakby wywracała mnie na lewą stronę. Piękno i samotność tej pory roku ranią moje serce i przywołują wspomnienia ze wszystkich minionych zim. Nawet teraz, po wielu latach spędzonych w celi, gdy przychodzi zima, mogę zamknąć oczy i wyobrazić sobie, jak idę nocą ulicą, gdy wszyscy inni już śpią w łóżkach. Pamiętam dźwięk lodu pękającego na gałęziach drzew przy najmniejszym podmuchu wiatru. Powietrze bywało tak zimne, że przy każdym wdechu podrażniało mi gardło. Ale nie chciałem wracać do domu i przegapić tej magii. Słowo „magia” ma dla mnie dwa znaczenia. Pierwsze to pewność, że dzięki sile woli mogę się zmienić, nawet przebywając za kratami. Drugie znaczenie jest bardziej empiryczne: to dostrzeganie piękna, choćby przez krótką chwilę, w szarej codzienności. Na ułamek sekundy dochodzę do wniosku, że zima jest istotą czującą, obdarzoną inteligencją. Magia zimy sprawia mi ogromny emocjonalny ból, ale i tak jest mi przykro, gdy ta pora roku się kończy. Opłakuję ją jak przyjaciela, który odszedł. Moje pierwsze prawdziwe wspomnienia z dzieciństwa to te

z mieszkania u babci Francis, którą nazywałem Nanny. Jej mąż Slim Gosa zmarł, zanim się do niej wprowadziłem. Słabo go pamiętam. Jeździł jeepem i był dla mnie bardzo miły. Zmarł dzień po moich urodzinach. Nanny nie była moją biologiczną babcią. Slim miał romans z rdzenną Amerykanką. Z ich związku narodziła się moja matka. Babcia, która sama nie mogła mieć dzieci, wychowała ją jak własne dziecko. Moi rodzice, siostra i ja mieszkaliśmy w różnych miejscach w całym Delta, granicznym regionie trzech stanów: Arkansas, Tennessee i Missisipi. Kiedy urodziła się moja siostra, matka doszła do wniosku, że nie poradzi sobie z wychowywaniem dwójki dzieci. Zamieszkałem więc z babcią w jej niewielkiej przyczepie w Senatobia w stanie Missisipi. Pamiętam tę fioletowo-białą przyczepę stojącą na szczycie porośniętego sosnami wzgórza. Mieliśmy dwa duże czarne psy, które wabiły się Smokey i Bear. Wychowywaliśmy je od szczeniaka. Jedno z moich najwcześniejszych wspomnień to psy szczekające i jak oszalałe ciągnące łańcuchy, na których były uwiązane, i babcia stojąca na podwórku z pistoletem, strzelająca do jadowitego węża. Nie przestała strzelać, nawet gdy wąż wślizgnął się pod wielki zbiornik z propanem. Po latach dotarło do mnie, że gdyby wcelowała w ten zbiornik, to wylecielibyśmy w powietrze. Byłem wtedy tak mały, że obserwowałem całe to zajście jedynie z nieskrywaną ciekawością. Wtedy po raz pierwszy widziałem węża, a dodatkowym smaczkiem był widok babci stojącej przy tylnych drzwiach i strzelającej seriami niczym rewolwerowiec. Babcia była kasjerką na postoju ciężarówek, więc w ciągu dnia zostawiała mnie w ośrodku opieki dziennej. Zapamiętałem to dobrze, bo było to straszne przeżycie. Pamiętam, że zawiozła mnie tam tak wcześnie, że na dworze było jeszcze ciemno. Później ktoś zaprowadził mnie do ciemnej sali, w której na

łóżkach polowych spały inne dzieci. Mnie też dano takie łóżko i powiedziano, bym się zdrzemnął do czasu rozpoczęcia Kapitana Kangura (mojego ulubionego programu telewizyjnego). Ale problem polegał na tym, że nie mogłem zasnąć bez mojej poduszki i kocyka. Zacząłem krzyczeć i płakać wniebogłosy. Łzy ciekły mi po policzkach. Moje wrzaski obudziły inne dzieci śpiące w ciemnej sali. Chwilę później wszystkie już płakały i krzyczały, a zdenerwowani pracownicy ośrodka opieki biegali od łóżeczka do łóżeczka, próbując dociec, co się stało. Gdy udało się im już nas uciszyć i osuszyć wszystkie łzy, nadszedł czas na Kapitana Kangura. Jak zwykle momentalnie zaabsorbowała mnie epicka opowieść o Panu Zielone Dżinsy i łosiu, którego największą życiową obawą było to, że ktoś obrzuci go piłeczkami pingpongowymi. Babcia już nigdy więcej nie zapomniała zapakować mi mojej poduszki. Co wieczór, gdy układała mnie do snu, recytowała mi tę samą rymowankę. Mówiła: „Dobranoc, pchły na noc”. Nie wiedziałem, czym były pchły, ale wywnioskowałem, że na pewno niczym przyjemnym. Kiedy zamykała drzwi i zostawiała mnie samego w zupełnych ciemnościach, myślałem tylko o tych nocnych potwornych insektach. Nigdy nie udało mi się stworzyć w myślach ich konkretnego obrazu, ale w jakiś sposób powodowało to, że bałem się jeszcze bardziej. Wyobrażałem sobie, że mogą przypominać pluskwy z rozbieganymi oczami i złowrogimi uśmieszkami. Nieważne, jak bardzo byłem zmęczony, kiedy babcia układała mnie do snu. Wspomnienie o tych robakach działało na mnie jak sole trzeźwiące. Nanny miała jeszcze jedno powiedzonko, które przyprawiało mnie o gęsią skórkę. Późnym wieczorem oglądaliśmy telewizję przy zgaszonych lampach. Jedynym źródłem światła był niebieskawy blask telewizyjnego ekranu.

W takich chwilach zwracała się do mnie i pytała: „Jaki dźwięk wydaje strach na wróble?”. Wybałuszałem na nią oczy, a ona patrząc na mnie ponuro, odpowiadała „Hu! Hu!”. Nie miałem pojęcia, co to miało znaczyć i dlaczego strach na wróble miał wydawać dźwięki takie jak sowa, ale już do końca życia będę wiązać jedno z drugim. W późniejszym okresie życia te wspomnienia zaczęły mi się kojarzyć z domem i dawały ukojenie. Stały się symbolami najczystszej magii i przypominały czasy, w których byłem bezpieczny i kochany. Jest w nich coś, czego nie da się opisać słowami. Do tej pory wzrusza mnie widok stracha na wróble. Wspomnienie wesołych październikowych kukieł stojących na gankach południowców przenosi mnie w inne, lepsze miejsce. Teraz strach na wróble jest dla mnie symbolem czystości. Czasem siedząc tu w odosobnieniu, odczuwam potrzebę stania się kimś lub czymś innym. Przemieniam się, by móc spojrzeć na rzeczywistość z innej perspektywy. Kiedy to robię, wszystko ulega zmianie – emocje, reakcje, ciało, świadomość i wzorce energetyczne. Powodowany desperacją zwróciłem się w stronę buddyzmu zen. Przeszedłem przez piekło, zniszczyli mnie psychicznie i wtrącili do celi śmierci za zbrodnię, której nie popełniłem. Zżerały mnie gniew i oburzenie. To, jak codziennie byłem traktowany, sprawiało, że w moim sercu rosła nienawiść. Im bardziej się oczyścimy, tym więcej światła przez nas prześwieca. Pozbywając się wszystkiego, co złe, sprawiamy, że pozytywny prąd może przez nas przepłynąć niczym światło słoneczne przez okienną szybę. Przechodziłem przez ten proces wiele razy. Zdaję sobie sprawę, że budząc się codziennie, o jeden dzień zbliżam się do nowego życia. Czuję, jak lata traumy i prania mózgu odpływają z mojego ciała, zostawiając po sobie jedynie pielęgnowaną w pamięci czystość. ­Zwykle mam

przynajmniej mgliste pojęcie, co chcę osiągnąć lub czego doświadczyć – wyżyć się artystycznie czy zbadać inne sfery świadomości – ale tym razem postanowiłem ślepo podążać z prądem, który mnie niesie. Przez ostatnich dziesięć lat nigdy nie czułem się tak młodo, powróciły dawno zapomniane wspomnienia. Bohaterowie filmów zawsze muszą uważać na innych więźniów, w prawdziwym życiu trzeba jednak mieć oko na strażników i ludzi z zarządu. Oni robią wszystko, aby życie więźnia było cięższe i bardziej stresujące, jakby cela śmierci nie była wystarczającą karą. Mogą skazać człowieka na więzienie za wypisywanie czeków bez pokrycia i znęcają się nad nim, aż przemieni się w agresywnego recydywistę. Nie mogłem ­pozwolić, by ci ludzie przedarli się do mojej duszy i mnie zmienili. Nie chciałem stać się tak zepsuty i bierny jak oni. Przez lata wypróbowałem niemal wszystkie duchowe techniki i ćwiczenia medytacyjne, które mogły mi pomóc nie zwariować. Już sam nie wiem, ile egzekucji wykonano w czasie mojej odsiadki. Pewnie około dwudziestu pięciu, trzydziestu. Wielu z tych mężczyzn dobrze znałem i byli mi bliscy. Innych nie mogłem znieść. Mimo to nigdy nie byłem szczęśliwy, że musieli odejść w ten sposób. Wielu ludzi wstawiło się za Ju Sanem. Błagali władze, by oszczędzono mu życie. Ale prośby na nic się zdały. Jego zbrodnia była zbyt ohydna. Frankie Parker był brutalnym ćpunem uzależnionym od heroiny. Zabił swoich byłych teściów, a eksżonę wziął na zakładniczkę w komisariacie w Arkansas. Po latach stał się Ju Sanem, w pełni wyświęconym kapłanem buddyzmu rinzai zen. Zdobył wielu zwolenników i przyjaciół. W 1996 roku, w nocy po jego egzekucji, tuż po stwierdzeniu zgonu jego nauczyciel i przewodnik duchowy wszedł do cel

śmierci i zobaczył się z więźniami. Chyba po raz pierwszy pozwolono wtedy przewodnikowi duchowemu spotkać się z więźniami po egzekucji. Zdradził nam ostatnie słowa Frankiego, powiedział nam, co Frankie zjadł na ostatni posiłek, i opisał egzekucję. Gdy oglądałem reportaż o śmierci Ju Sana, ktoś stanął w drzwiach mojej celi. Odwróciłem się i zobaczyłem małego łysego staruszka w czarnej szacie i sandałach, ściskającego w rękach sznur modlitewnych koralików. Miał białe krzaczaste brwi, które były tak długie, że przypominały rogi. Wyglądał, jakby zapuścił sumiaste wąsy na czole. Gdy mi się przedstawiał, był bardzo poważny i skoncentrowany. W celach śmierci często odwiedzali nas protestanccy kaznodzieje, ale zawsze sprawiali wrażenie, jakby mieli się za lepszych od nas. Większości z nich nawet nie przyszło do głowy, by uścisnąć nam dłoń. Kobutsu był inny. Przez cały czas patrzył mi prosto w oczy i wyglądał, jakby naprawdę się cieszył, że mnie poznał. Za wszelką cenę chciał pomóc Ju Sanowi i był naprawdę przybity jego egzekucją. Zanim wyszedł, powiedział, że mogę do niego napisać, kiedy tylko będę miał ochotę. Skorzystałem z tej propozycji. Wkrótce potem zaczęliśmy korespondować i w końcu zapytałem go, czy zechciałby zostać moim nauczycielem. Zgodził się. Kobutsu to paradoks. Mnich zen, który pali jednego papierosa za drugim, opowiada niemal pornograficzne dowcipy i łypie pożądliwym okiem na kobiece wdzięki. To święty człowiek, karnawałowy naganiacz, antychryst, artysta, przyjaciel i prawdziwy dupek w jednej, odzianej w powłóczyste szaty osobie. Od razu przypadł mi do gustu. Kobutsu przysyłał mi książki o mistrzach zen i różnych praktykach buddyjskich, a także pocztówki, z których robiłem ołtarzyki. Wrócił do nas niedługo po egzekucji Ju Sana, żeby

udzielić schronienia innemu więźniowi z celi śmierci. Pozwolono mi wziąć udział w tej ceremonii. Schronienie to buddyjski odpowiednik chrztu. Człowiek deklaruje chęć kroczenia ścieżką Buddy i bierze na świadka cały świat. To była piękna ceremonia, która poruszyła moje serce. Pod wpływem Kobutsu rozpocząłem codzienne medytacje zazen. Polegały na siedzeniu w ciszy i skupianiu się na własnym oddechu. Początkowo siedzenie nieruchomo i patrzenie w podłogę było dla mnie prawdziwą męczarnią. Ale z czasem się do tego przyzwyczaiłem i wydłużyłem czas medytacji do dwudziestu minut dziennie. Nie czytałem nic poza książkami o zen i podręcznikami medytacji. Nie sięgnąłem po żaden inny typ książek przez następne trzy lata. Jakieś sześć miesięcy po ceremonii schronienia tego drugiego więźnia Kobutsu powrócił, żeby udzielić go mnie. Magia tego rytuału mnie odmieniła. Od tamtej pory każdy dzień zaczynałem z uśmiechem i nawet strażnicy nie byli w stanie mnie złamać. Myślę, że musiało być dla nich niepokojące, że człowiek poddawany osobistej rewizji uśmiechał się do nich serdecznie przez cały czas. Ja i Kobutsu wciąż ze sobą korespondowaliśmy, a nawet zdarzało nam się rozmawiać przez telefon. Rozmowy z nim były mieszanką nauk, otuchy, sprośnych dowcipów i dziwacznych opowieści o jego najnowszych przygodach. Dzięki codziennym medytacjom moje życie naprawdę zmieniało się na lepsze. Udało mi się nawet zrobić w celi małą kapliczkę z papierowymi Buddami, z której czerpałem inspirację. Medytowałem już dwie godziny dziennie. Dawałem z siebie wszystko, ale wciąż nie udało mi się osiągnąć tego nieuchwytnego stanu oświecenia, o którym tak wiele słyszałem i którego tak rozpaczliwie poszukiwałem.

Rok po mojej ceremonii schronienia Kobutsu uznał, że nadszedł już dla mnie czas na ceremonię jukai. To rodzaj świeckich święceń, w czasie których kandydat przyjmuje pierwsze śluby. Nadawane jest mu także nowe imię, symbolizujące porzucenie starego życia i rozpoczęcie nowego. Tylko nauczyciel może zdecydować, kiedy uczeń jest gotowy do przyjęcia jukai. Mojej ceremonii miał przewodniczyć Shodo Harada Roshi, jeden z największych żyjących mistrzów zen na świecie. Był opatem wspaniałej świątyni w Japonii i miał przylecieć do Arkansas specjalnie dla mnie. Tygodniami wyczekiwałem tego wydarzenia. Byłem tak podekscytowany, że nie mogłem w nocy spać. Rano przed ceremonią wstałem przed świtem, aby ogolić głowę i przygotować się na spotkanie z mistrzem. Kobutsu jako pierwszy pojawił się w drzwiach celi. Widziałem, jak światło odbija się w jego różowej, świeżo ogolonej głowie. Zauważyłem też, że zamiast sandałów, które zwykle nosił, miał na nogach tenisówki za kostkę firmy Converse. Trampki wystające spod mniszej szaty wyglądały moim zdaniem dość osobliwie. Zaraz za nim do celi wszedł Harada Roshi. Miał na sobie szaty podobne do szat Kobutsu, z tym że jego były w idealnym stanie. Ubrania Kobutsu czasem były poplamione musztardą, jemu jednak wcale to nie przeszkadzało. Harada Roshi był niski i szczupły, ale przy tym bardzo stanowczy. Uśmiech miał ciepły, lecz w jego sposobie bycia było coś oficjalnego, niemal wojskowego. Pierwsze słowo, jakie przyszło mi do głowy, gdy go zobaczyłem, to chyba „dyscyplina”. Wydawał się najbardziej zdyscyplinowaną istotą ludzką. Zrobiło to na mnie wielkie wrażenie. Do dzisiaj staram się dążyć do takiego poziomu zdyscyplinowania, jaki osiągnął

Harada Roshi. Za jego ciepłem i serdecznością kryje się żelazna wola. Przeszliśmy do maleńkiego pokoju, który służył skazanym na śmierć za kaplicę. Harada Roshi opowiadał o różnicach między Japonią i Ameryką, o swojej świątyni i o tym, że obecnie niewielu Azjatów pobiera tam nauki. Teraz do starej świątyni przybywają głównie żądni wiedzy Amerykanie. Mówił szybko. Głos miał niski i chrapliwy. Japoński nie jest powszechnie uważany za piękny język, ale ja byłem nim zauroczony. Żałowałem, że sam nie potrafiłem wymawiać tak pięknych i elegancko brzmiących słów. Harada Roshi rozstawił niewielki ołtarz potrzebny do odprawienia ceremonii. Na białej jak jedwab tkaninie ustawił małą figurkę Buddy, płótno pokryte kaligrafią i kadzidło. W ramach ofiary każdy z nas nalał do kadziła kilka kropel aromatycznego olejku. Następnie otworzyliśmy nasze księgi sutry i rozpoczęliśmy recytację. Kobutsu musiał mi pomagać w przewracaniu stron, ponieważ strażnicy zakuli mi dłonie i stopy w kajdany. Podczas ceremonii nadano mi imię Koson. Bardzo podobało mi się to imię i to, co symbolizowało. Później wszędzie je gryzmoliłem. Mistrz wręczył mi też moje rakusu. Rakusu jest robione z czarnego materiału i zakłada się je na szyję. Zakrywa hara, czyli ośrodek energii znajdujący się poniżej pępka. Rakusu ma dwa czarne materiałowe paski i drewnianą sprzączkę. Zszyte jest tak, że szwy tworzą wzór przypominający pole ryżowe widziane z lotu ptaka. Symbolizuje szaty Buddy. To jedyna część moich szat, jaką władze więzienia pozwoliły mi zatrzymać. Po wewnętrznej stronie rakusu Harada Roshi zapisał piękną kaligrafią: „Wielki wysiłek zawsze przynosi wielkie światło”. To był mój największy skarb do czasu, gdy wiele lat później strażnicy mi go zabrali.

Otrzymałem też płótno z ołtarza. Tłumaczenie wykaligrafowanego na nim napisu brzmiało: „Światło księżyca przebija się do dna stawów, ale w wodzie nie pozostają po nim ślady”. Z dumą zawiesiłem płótno w swojej celi. Zen pomagało mi zapanować nad negatywnymi emocjami. Nauczyłem się je kontrolować, ale jednocześnie moja praktyka religijna stała się bardziej ekspansywna. Poświęcałem jej coraz więcej czasu. W weekendy medytowałem pięć godzin dziennie. Nie rozstawałem się z moimi modlitewnymi koralikami i co chwila recytowałem mantry. Co najmniej godzinę dziennie praktykowałem hatha-jogę. Zostałem wegetarianinem. Mimo to wciąż nie udało mi się doznać kensho. Kensho to chwila, w której człowiek w końcu może jasno spojrzeć na rzeczywistość. Wielu ludzi nazywa tę chwilę oświeceniem. Nigdy nie powiedziałem tego głośno, ale zacząłem podejrzewać, że kensho to tylko mit. Nauczyciel buddyzmu tybetańskiego zaczął odwiedzać więzienie raz w tygodniu i oferował nauki wszystkim zainteresowanym. Uczęszczałem na jego sesje przygotowane specjalnie dla więźniów z cel śmierci. Ja i pewien inny więzień nauczyliśmy się wtedy techniki o nazwie phowa. Polegała ona na wypchnięciu energii z ciała przez czubek głowy w chwili śmierci. Niestety, nie pomogło mi to przeżyć oświecenia, którego tak poszukiwałem.

Rozdział 2 Moje wspomnienia układają się w spójną opowieść tak naprawdę dopiero od momentu, odkąd zacząłem chodzić do szkoły. Pamiętam wszystkich moich nauczycieli. Od przedszkola do szkoły średniej. Jeśli dobrze sobie przypominam, w 1979 roku moi rodzice, moja siostra i ja przeprowadziliśmy się do bloku mieszkaniowego o nazwie Mayfair. Mieszkaliśmy na piętrze. Wszystkie mieszkania miały identyczne drzwi, więc kiedy wracałem z zabawy na podwórku, musiałem zaglądać do każdego okna, by rozpoznać znajome meble. Moja babcia też przeprowadziła się do tego samego budynku. Dobrze to pamiętam, bo w tym samym roku zacząłem chodzić do przedszkola. Mayfair położone było w podupadłej części West Memphis w stanie Arkansas, ale wtedy nie była jeszcze tak podupadła jak teraz. Znajdowaliśmy się w najgorszym okręgu szkolnym w mieście. Pierwszego dnia przedszkola zauważyłem, że razem ze mną w klasie było tylko dwoje białych dzieci. Drugi chłopiec nazywał się Tommy. Był moim przyjacielem i też mieszkał w Mayfair. Nauczycielką była szczupła czarna kobieta o nazwisku Donaldson. Aż do tamtej pory jeszcze nigdy nie spotkałem się z tak nienawistną dorosłą osobą jak ona. Dla dziewczynek nie była taka zła, ale wydawała się żywić wielką nienawiść do wszystkich dzieci płci męskiej. Naprawdę nie mam pojęcia, jak to możliwe, że została nauczycielką, ponieważ zajmowała się głównie wymyślaniem nowych, innowacyjnych rodzajów kar. Pamiętam, że w tym wieku byłem bardzo cichy. Do tego stopnia, że niemal niewidoczny. Zwykle udawało mi się uniknąć

jej gniewu, ale dwa razy jej nie umknąłem.. Raz ukarała mnie z powodu, którego nigdy nie zrozumiałem. Pewna dziewczynka z klasy powiedziała jej, że miałem otwarte oczy w czasie drzemki. Codziennie po obiedzie wyciągaliśmy materace i mieliśmy spać przez pół godziny. W tym czasie nauczycielka wychodziła z klasy, ale nikt nie wiedział dokąd i dlaczego. Nie wystarczało jej, byśmy leżeli nieruchomo; chciała, żebyśmy spali, i oczekiwała, że wszyscy zaśniemy na komendę. Pod swoją nieobecność wyznaczała jedno dziecko na klasowego kapusia, które niczym bóg obserwowało wszystkich innych leżących na podłodze. Wybrańcem zawsze była dziewczynka, nigdy chłopiec. Pewnego dnia leżałem po obiedzie na podłodze jak zwykle, wdychając kurz i modląc się, żeby nie było pająków. Nauczycielka wróciła po półgodzinie i poprosiła dziewczynkę siedzącą przy biurku o złożenie raportu. Miała powiedzieć, kto spał, a kto nie. Od razu wskazała mnie i powiedziała: – On miał otwarte oczy. W czasie drzemki nie wstałem z materaca i nie odezwałem się ani słowem, ale nauczycielka i tak kazała mi stanąć przed całą klasą i zaczęła wymierzać mi razy linijką. Ręce mnie bolały i było mi wstyd, że zrobiła to przy wszystkich dzieciach, ale najstraszniejszy był dla mnie gniew, z jakim wymierzała karę. Wpadła w furię. Zgrzytała zębami i stękała przy każdym kolejnym uderzeniu tej przeklętej linijki. Jeśli chodzi o drugą karę, to nie pamiętam, co złego zrobiłem, i czy w ogóle. Pamiętam jednak samą karę. Tym razem nie zostałem jej poddany sam. Znów stanąłem przed całą klasą. Razem ze mną było jeszcze dwóch chłopców. Nauczycielka kazała nam przez pół godziny trzymać nad głową stertę książek. Staliśmy we trzech z trzęsącymi się, wyciągniętymi do góry rękami, usiłując